Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-08-2013, 15:56   #61
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Ortega, księżulo i hermafrodyta, zgubili się w sytuacji gdy nie mieli prawa się zgubić. Igor nie mógł uznać tego za przypadek. Psion pewnie namieszał wszystkim we łbach i teraz każdy miał haluny, a przynajmniej tak sytuację odbierał Blondas, zresztą mina przewodnika też mówiła wiele.

- Znaczy nie bardzo kumasz gdzie kurwa jesteśmy, tak? - zapytał go Lentz i nie oczekując odpowiedzi dodał: - Nie wiem czy obojniak coś by pomógł, zwłaszcza tu, gdzie nie możemy ufać niczemu. Ktoś grzebał nam w mózgach i efekt jest taki, że się zgubiliśmy. Mam wrażenie że ktoś tu bawi się naszym kosztem - wskazał na korytarz skąd dochodziły dziecięce dźwięki. - Sprawdźmy to.

- Wiem gdzie jesteśmy. Nie o to chodzi. Nie mamy broni palnej. A i mogą być takie klocki, że nie wszystkie zabezpieczenia Strażnika dam rade obejść. Spluwy może wyhandlujemy w następnym sektorze ze Szperaczami, ale ponoć blady jest mistrzem hakerki. Lepszym ode mnie. Cenny jest. - Pokiwał głową Praha wydymając wargi. - Te dźwięki to w chuja psionów pewnie cięcie. To może być pułapka. Lepiej to w chuj zostawmy? - odpowiedział Blondasowi.

- Nie sądzę, żeby sami z siebie się zgubili. Jak to ładnie ująłeś, ktoś tu leci z nami w chuja. Chcieli nas rozdzielić i wykończyć w mniejszych grupkach. Taktyka stara jak świat. Wystarczy, że na chwilę zamieszali im we łbach i przebiegli jeden zakręt za daleko. Chyba, że to dzieło... No, wiecie, samego sektora, nie psionów. A taki sektor niekoniecznie musi mieć jakiś cel. Po prostu, pieprzy ludziom w głowach. Bo jeśli chcieliby zaatakować, zrobiliby to jak poprzednio, bez zwlekania. A że żyjemy, ośmielę się stwierdzić, że mamy szansę żyć dalej, o ile będziemy ostrożni. - Torch wziął głęboki oddech po krótkim wykładzie i rozejrzał się w ciemne odnogi korytarzy.
- Niechętnie to mówię, ale powinniśmy ich poszukać. Jonasz mógłby się tu podpiąć, z tego co widzę, a pozostała dwójka... No cóż, brutalna siła jest jedną z tych wiecznie rządzących na Gehennie, niezależnie w której części i w którym gangu. Co by nie mówić, czułem się nieco pewniej mając karabin z obsługą za plecami i shotguna z przodu- uśmiechnął się nostalgicznie, jakby minęło nie kilka minut, lecz kilka lat, odkąd widział resztę grupy.

- Myślę, że jak się cofniemy i sprawdzimy okoliczne odnogi może się coś wyjaśnić. A książulek strzelał podczas odwrotu, prawda? Będzie łatwo zauważyć taką byczą łuskę na podłodze. W każdym bądź razie, z dala od wszelkich dźwięków, szczególnie takich, jak ten...- kiwnął głową w kierunku, z którego dochodził głos dziecka. Rozłożył ręce i spojrzał na pozostałą dwójkę, czekając na słowa komentarza.

Praha splunął i oblizał suche wargi.
- Blondas?
- No dobra możemy się wrócić, ale mam złe przeczucia co do tego.
- Dobra. Chodźmy zanim się rozmyślimy, albo oni zgubią się bardziej. Nie rozdzielamy się. Łuski potwierdzą, że tam wszyscy byliśmy ale oni teraz są daleko dalej niż strzelanina. Znacznie bliżej naszego położenia. - Szczur rzucił okiem na słup Ładowarki jakby nad czymś się wahał. W końcu machnął ręką i na zakurzonym monitorze napisał palcem w brudzie: “BYŁEM TU. PRAHA.”.
-Będziemy znaczyć skrzyżowania, żeby wiedzieć gdzie już byliśmy. Pójdziemy tam. - Wskazał w prostopadły na prawo tunel do tego, z którego przyszli. - Potem skręcamy w drugi korytarz w prawo, potem znowu dwa i prawo. Daleko nie odeszli. Jak tu wrócimy to zaczniemy szukać po tamtej stronie. Pasuje?
- Miodzio - skwitował starzec.
- Mnie też - dodał Lentz choć wcale nie mu to nie pasowało, ale w tej chwili innego wyjścia nie było.
 

Ostatnio edytowane przez Komtur : 15-08-2013 o 15:59.
Komtur jest offline  
Stary 15-08-2013, 16:34   #62
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

Góry skaliste. Brak wiatru. Temperatura zbliżała się do trzydziestu stopni. Żar lał się z nieba. W takich warunkach Rick i jego towarzysze z oddziału mieli za zadanie odbyć szkolenie z zakresu transportu rannego. Obwieszeni jak choinki bombkami na Boże Narodzenie sprzętem komandosi byli podzieleni na trzyosobowe grupki. Dwójka miała nieść nosze, a trzeci udawał rannego. Zdarzało się, że ten ostatni miał ułatwione zadanie, bo po kilku milach marszu i kilkukrotnym upadkiem szło nabawić się kontuzji. Obicia, otarcia, złamania, skręcenia, krwotoki, siniaki i odciski. Z tym wszystkim - poza głodem i pragnieniem - musieli się mierzyć przyszli weterani konfliktów zbrojnych...

Ortega był jednym z niosących. Już od początku nie trafił najlepiej, bo jego kolega z pary był o niemal głowę od niego niższy. Mieli nieść typka ważącego ponad 80 kilogramów co przy obciążeniu własnym około 30 kilogramów ostro dawało się we znaki. Pełna magazynków, opatrunków, racji żywnościowych, środków maskujących kamizelka taktyczna, hełm z żurawiem, na którym zamontowano noktowizor, ochraniacze, karabin, broń boczna, sprzęt do wspinaczki i plecak wyładowany całą masą niezbędnego sprzętu. Bo nie wystarczy donieść rannego na miejsce. Trzeba jeszcze przeżyć. Być czujnym i w razie konieczności walczyć. I na to Ortega musiał być gotowy...

***

Praha, Blondas, Torch. Cała trójka biegła przed Ortegą niemal na złamanie karku, a żołnierz miał na sobie spory plecak, karabin i komputerowca. Jonasz - mimo iż nie sprawiał Rickowi problemu swym ciężarem - był nieprzytomny i to stanowiło największy problem. Punisher wolałby nieść zbitą bryłę czy skrzynię, bo te można było porządnie chwycić. Nie lały się jak gównolada, której w zarażonym sektorze było aż w nadmiarze. Żołnierz nie zamierzał jednak bladego zostawić. Jonasz może się jeszcze przydać...

Biegnąc komandos nawet nie martwił się o swoją kondycję, bo wiedział, że zanim on by padł cała reszta dawno by zaczęła iść, a nawet się zatrzymała. Strzały za plecami wojownika oznaczały, że ksiądz nie próżnował i na własną rękę postanowił pozbyć się potworków. Wszystko niby grało poza tym, że ojczulek marnował od groma amunicji. Myśląc przyszłościowo ta bardziej przydałaby się na powrót...

Rick biegł, biegł, aż w pewnym momencie - za jednym z zakrętów - okazało się, że trójka mężczyzn przed nim po prostu zniknęła. Był pewien, że był tuż za Olegiem, ale najwyraźniej pewność w tym sektorze to zdecydowanie za mało... Żołnierz zawahał się przy kolejnym kroku.

- Chyba się zgubiliśmy. Nie widzę reszty przed sobą. - powiedział do księdza przez zaciśnięte zęby Punisher.

Śmiech dziecka, który usłyszeli Rick odebrał bardzo dwojako. Z jednej strony ciekawy był czy to kolejna sztuczka, z drugiej chciał stąd jak najszybciej się oddalić. Do tej drugiej opcji skłaniał żołnierza również odgłos metalu uderzającego o metal - jakby opadały wrota lub kraty jakiejś celi uderzyły o blokującą je sztabę.


Gdy haker wydał z siebie dziwny dźwięk Rick zastanawiał się czy go nie zrzucić na ziemię. Wygrała w nim jednak obawa o to, że coś się może Jonaszowi poważnie stać i trzymał go nadal. Łapczywe łapanie powietrza przez technika nie wystraszyło żołnierza. Bardziej zdziwiło. W pewnym momencie jednak Rick usłyszał te dziwne, na swój sposób przerażające słowa z nieznanym języku. Były tak pewne, tak ociekające jadem... Po plecach Ortegi przeszły ciarki.

- Jebany... - powiedział Ortega bezceremonialnie rzucając Jonasza na ziemię.

Haker zwinął się na posadzce jak robak przebity nagle rybackim haczykiem i wrzasnął. I ponownie Gehenna odpowiedziała. Ponownie jego głos wrócił echem nieludzkiego języka.

- Widziałeś kiedyś coś takiego, księżulku? - zapytał zimno żołnierz.

Crucifix z nieskrywanym przestrachem rzucił zaskoczonym spojrzeniem na rozgrywającą się scenę.

- Nie mogę być teraz pewien, ale ten język raczej nie jest mi znany. - odpowiedział spokojnie, chcąc podświadomie zamaskować zimną iskrę, która przeskoczyła po jego kręgosłupie. Odruchowo oparł dłoń o torbę, pod której wiekiem znajdowała się księga, wykorzystywana w sytuacjach, kiedy ludzie zaczynają mówić różnymi, dziwnymi językami. Ale przecież nie mieli do czynienia z człowiekiem.

Ortega nie chciał tego robić, ale spojrzał na swój nóż po czym przeniósł wzrok na duchownego. Jego spojrzenie było zimne, ale również pełne negatywnych emocji...

- Zrobić to? - zapytał z niewielką ekscytacją sięgając ręką do rękojeści wielkiego noża. Koło jego stóp Jonasz wymiotował na zimne okratowanie podłogi. Raz. Drugi.

Kiedy znaczenie słów wypowiedzianych przez Ricka dotarło do Netaniasza, przez kilka chwil zaparło mu dech w piersiach i jego źrenice momentalnie się rozszerzyły. Ta świadomość, że mogą tak po prostu, z zimną krwią kogoś zamordować wywołała na nim spore wrażenie.

- Czekaj. Przecież jeszcze nie wiemy, co mu dolega! - zaoponował w pośpiechu, podnosząc dłonie w obronnym geście. - Może to jakiś... Błąd oprogramowania? - dokończył tępo, wpatrując się w alabastrową sylwetkę.

- - wymamrotał niewyraźnie haker, wycierając usta i twarz.

- Dobra. - powiedział prawie obojętnie żołnierz. - Głupio byłoby go zabić po tym jak zabrałem go stamtąd. Jak przeżyje lepiej mu nie mówić. Nie chcę gościa stresować... - dodał już z krótkim uśmiechem.

Kapłan oparł się ciężko o ścianę korytarza i przetarł skapujący pot z czoła.

- Musimy... musimy znaleźć resztę. To jest teraz najważniejsze.

- Znasz te korytarze, ojczulku? - zapytał żołnierz. - Na mnie w tej kwestii nie ma co liczyć...

- To wcześniej. - Jonasz wyprzedził odpowiedź Netaniasza, wbijając spojrzenie wybarwionych oczu w twarz Ortegi z zajadłą desperacją wygłodniałego psa wbijającego zęby w ochłap soczystego mięsa. - Ten... - zabrakło mu słowa, zadygotał. Na tle jasnych, prawie zlewających się z białkami tęczówek, źrenice rozszerzały się i kurczyły, kurczyły i rozszerzały. Zacisnął powieki. - Jak daleko? Jak daleko od tego odeszliśmy? W którym kierunku? Jak zgubiliśmy Prahę?

Ksiądz odkaszlał, przysłaniając usta pięścią.

- Nie ty jeden chciałbyś wiedzieć. Po prostu... zniknęli. - Odsunął się od ściany, po czym rozciągnął mięśnie, a następnie upewnił się, czy jego broń jest w pełni naładowana. - Jonasz... - zawahał się przez chwilę, jakby przez to, że zwrócił się do androida tak bezpośrednio. - Jesteś w stanie ich wyśledzić?

Wybieleniec skinął głową jak posłuszny android.

- Zgodnie z moimi zmysłami oddaliliśmy się od przeciwnika o paręset metrów. - Rick jakby odruchowo chwycił karabin, wyciągnął magazynek, uzupełnił amunicję i wsunął go z powrotem do gniazda broni. - Zmysłom tutaj jednak ciężko ufać. Tamci odłączyli się od nas w labiryncie korytarzy, ale wyglądało to jakby w pewnym momencie zniknęli. Patrzyłem na plecy Torch’a, które nagle zniknęły. Z nimi Praha i Blondas. Chujowo. Decydujcie co robimy. - dodał, sprawdzając zawartość swojego plecaka. - Ja mogę nas prowadzić na ślepo, ale w razie walki możemy sprowadzić sobie na łby tuziny tałatajstwa... - popatrzył jakby zaskoczony na porcję witamin, znalezioną w jednej z bocznych kieszonek, wysypał je na rękę i łyknął wszystkie na raz. - Nigdy tego nie brałem, ale kumpel mówił, że wzmacniają... - powiedział już jakby sam do siebie

Jonasz dopiero wtedy jakby ocknął się, zamrugał i odwrócił od niego wzrok.

- Nie pomogą Ci. - burknął z jakąś fatalistyczną satysfakcją w swoim przedziwnym głosie. - Skan. Aktualizacja danych SI. Implementowanie zaburzeń funkcji kognitywnych wybranym obiektom. Mówiłem. - Palce hakera nerwowo przesunęły się po klawiaturze, gdy wpisał długie hasło, odpalił wygaszony holo-ekran swojego WuKaPa i w półmroku błysnęły półprzeźroczyste rzędy ikon, kolejne okna pracujących w tle aplikacji. W rogu, migając natarczywie, liczba 718:34 przeskoczyła w 718:33. Odliczanie trwało. - Mówiłem. - powtórzył sykliwie. - Przeskanowała nas i dostroiła się.

Netaniasz popatrzył bezradnie na towarzyszy, jakby winił siebie samego za to, w co się wpakowali. Zamiast rzucać dalszymi pomysłami, osunął się na kolana i złączył dłonie do modlitwy.

“Panie!
Pomóż nam żyć według
Twojej woli.
Daj, abyśmy mogli ujrzeć
w naszym życiu Twoją światłość
i rozradować się przed Tobą.
Twoje światło niech nam
wskaże drogę do Ciebie.”


Ponad jego ramieniem haker próbował złapać spojrzenie Ortegi. Bezskutecznie. Ponownie zacisnął powieki. Ponownie przeczekał falę dygotu, która przetoczyła się przez jego ciało. A potem zapadł się w swoją robotę. Poprawił pierścienie kontrolne na palcach i przywołał holograficzny model Gehenny. Błyskawicznie znalazł mapę odpowiedniego sektora i zaczął przesuwać przejrzyste ściany korytarzy, tworzyć model w modelu, łączyć to co widział z tym, to co wiedział, a to wszystko z tym, co mógł - z pewnym marginesem błędu - założyć, znając chłodną logikę architektów statku. Przekrzywił głowę nienaturalnym, urywanym ruchem. Przymrużył oczy, wyznaczając obszar, w którym potencjalnie się znajdowali. Jego blade palce śmigały po klawiaturze i tkały obrazy holo ze sztuczną, zaprogramowaną precyzją. Jak odnóża robotycznych pająków.

- Mam ich. - syknął, nie unosząc wzroku znad ekranu. - Wyizolowałem sygnał. Jest silny, ale nie mam sprzętu, żeby przebić się przez zakłócenia. Praha. Praha, gdzie jesteście? - spróbował wywołać głosowo Szczura.

Głośniki komputera zatrzeszczały, zachrzęściły dźwiękiem rozgniatanej chityny. Twarz Jonasza była plamą trupiej, odrętwiałej bieli. Nie ponowił próby. Zamiast tego, jakby jego życie od tego zależało, zaczął wpisywać kolejne linijki zakodowanych wiadomości.

Ortega cały czas skupiał się na ich położeniu pod kątem taktycznym. Karabin nie opuszczał jego dłoni, a sam żołnierz milczał i w skupieniu rozglądał się. Słysząc kolejny raz śmiech dziecka nie reagował jedynie nasilając swoją czujność. Był gotów na wiele rzeczy, ale... wiedział, że tu mogą zaistnieć takie, na które nikt z nich nie mógł się przygotować.

Za jego plecami, klnąc przez zaciśnięte zęby w kolejnych językach Nowej Terry, wybieleniec zastygł w pół ruchu.

- Co. To. Było?

Netaniasz ani na chwilę nie odwracał swojej uwagi od modlitwy. Próbował dostrzec w niej jakiś znak, wskazówkę. Coś, co pomoże im w odnalezieniu reszty towarzyszy. Nie chciał, by ginęli. Zostali wybrani, tak jak on sam. Bóg ma plan dla nich wszystkich. Crucifix dopiero teraz to zrozumiał. Każdy z tej grupki więźniów ma do odegrania rolę w boskim planie. Nie mogą jeszcze zginąć, nie teraz. Był o tym przekonany.

- Nie mam pojęcia. - skwitował Rick. - Wiem natomiast, że jeżeli nie zabierzemy zaraz stąd naszych morale te stopnieją jeszcze bardziej. Osobiście bym się ruszył. - dodał żołnierz. - Masz tam coś, doktorku?

- Paranoję indukowaną, mdłości, regularne ataki paniki i zafałszowane interferencją odczyty. - odpowiedział mu haker głosem martwym jak silniki Gehenny. Palce znieruchomiałe nad klawiaturą, sieć pulsujących, błękitnawych żył pod białą jak papier skórą. Pomyślałby kto: manekin, Pinokio odrutowany. - Mam połączenie, ale Praha nie odpowiada. Przeprogramowałem lokalizator, ale ciągle nic nie wykrywa. Albo przeszli szybem towarowym do niższego sektora, albo SI bawi się naszym sprzętem. Musimy wyjść poza obszar zakłóceń, do najbliższego z głównych skrzyżowań. - Powiększył na mapie odpowiedni wycinek, podświetlił potencjalną trasę. Byle dalej od źródła upiornego chichotu, który prześlizgiwał się po napiętych nerwach jak oszroniony kawałek szkła.

- Zatem ruszamy. - powiedział stanowczo żołnierz. - Jonasz przodem, ale nie dalej jak metr ode mnie. Ksiądz osłania plecy. W razie walki haker wycofuje się za moje plecy aby stać między mną a ojczulkiem. Jazda. - dodał Punisher, czekając aż Jonasz ruszy.

Haker stał jednak uparcie w miejscu.

- Nie pójdę przodem, Ortega. - wymamrotał przez ściśnięte gardło.

- Może lepiej jeśli... - wtrącił się Netaniasz. Właśnie skończył swą modlitwę i zaczął na trzeźwo oceniać ich sytuację. Musieli ruszać dalej. - Może lepiej jeśli ja pójdę przodem. - W tym miejscu pomachał trzymaną w dłoni latarką, a następnie poprawił uchwyt strzelby. - Robiłem to już przedtem.

- Idź przodem. - powiedział Rick do księdza, mimo to patrząc wzrokiem mordercy na bladego, który aż cofnął się pod tym spojrzeniem. - Jonasz idź za nim. - Żołnierz cedził słowa powoli, ale i tym razem bardzo pewnie. - Ja idę na końcu. W razie walki nie marnujmy amunicji. Ojczulku jak się da bij kolbą, ja postaram się robić nożem... Amunicja jeszcze się przyda.
 
Lechu jest offline  
Stary 15-08-2013, 20:31   #63
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Paznokieć tkwi na końcu palca jak rybia łuska, jak płytka z przejrzystej chityny. Jest gładki. Wypukły. Boli. Naciska go i czuje tkwiący w pod nim guzek. Ściska mocniej i czuje, jak przesuwa się pod skórą, jak napiera od spodu na paznokieć odrywając go powoli od ciała. Czuje jak rozpycha mięso, wije się, zrywa pa...
...trzy na swoje odbicie w lustrze: ciemne kręcone włosy, oczy niebieskie jak strzęp nieba, jak płytki z przejrzystego szafiru. Nazywa się Penelopa Lee. Ma jedenaście lat, kochających rodziców i misia, którego nazywa Panem Wenthworthem. Teraz ściąga przez głowę żółtą sukienkę z syntetycznego jedwabiu i ciska w kąt. Odsłania swoje niedojrzałe ciało - patykowate nogi, chude ramiona, bezwłosy srom. Wyciąga z terrarium sprowadzonego przez ojca ze Starej Terry modyfikowanego deinacrida - dłuższego od jej dłoni szarańczaka, który natychmiast zaciska żuwaczki na jej palcu i zrywa z niego różową, delikatną płytkę paznokcia. Nie wie czemu uśmiecha się marzycielsko. Nie wie czemu nie może, po prostu nie może się powstrzymać. Kładzie się na plecach, rozchyla szeroko kolana i rozsuwa okrwawionymi palcami wargi sromowe, a potem wciska szarańczaka głęboko w swoją gołą, dziewiczą cipę. I wyje, wyje, wyje, gdy owad drapie odnóżami w ścianki jej pochwy, gdy rozpycha się w środku, gdy wygryza kawałki jej ciała, a ona dopycha go wciąż mocniej i pa...
...sy trzymają mocno, gdy szarpie się i wije na brudnym, szpitalnym łóżku. Nawet czoło dociska mu do poduszki skórzany pas. Żelazny stelaż utrzymuje jego powieki stale otwarte, z zawieszonego obok pojemnika skapują prosto do jego zaropiałych oczu nawilżające krople. Wszyscy o nim zapomnieli, ścierwo jego lekarza, jego pierdolniętego doktorka puchnie i gnije na podłodze już trzeci cykl. On sam leży we własnym gównie, we własnych szczynach i nie może uciec. Brodę, szyję i usta zaklejone ma cuchnącą skorupą własnych wymiocin. Ponad nim, na suficie podwieszone zostało wielkie, przybrudzone lustro i od swojego widoku też... od swojego odbicia też... NIE. MOŻE. UCIEC. Pełzają po nim trupie larwy. Widzi je na posiniałej, napiętej skórze. Czuje je na niej. Czuje je pod nią. Te kurewskie małe, białawe robaki. Czuje je, jak pełzną po jego twarzy, dławi się nimi, wymiotuje nimi, bezskutecznie próbuje pozbyć się ich z nosa, z uszu. Czuje jak przepełzają przez rozwarte siłą powieki i suną po powierzchni jego oczu, po chwili zmywane przez błogosławione krople, których pozostało już tak mało. Szarpie się więc, wije, wrzeszczy ochryple, plując twardymi, żółtawymi czerwiami i wie, że je...
...st sobą. Jest sobą. Jest sobą. Jonaszem. Boli go cały bok i ramię od uderzenia o okratowaną podłogę ciemnego korytarza. Obok twarzy widzi buty towarzyszy, widzi brudzącą je krew Hien. Podpiera się ciężko dłońmi i nie rozpoznaje tych miazg napuchniętego ciała, spotworzonych kości i paznokci odpadających od ciała jak łupież. Czuje jak w środku niego coś szarpie się i wije. Wymiotuje na podłogę gorącą strugą pełną robaków i kawałków wnętrzności. Jego kręgosłup wygina się z chrzęstem, mięso odchodzi od kości, a Jonasz krzy...
...czy na cały głos. Ostro. Rozpaczliwie. Boli go cały bok i ramię od uderzenia o okratowaną podłogę ciemnego korytarza. Obok twarzy widzi buty towarzyszy, widzi brudzącą je krew Hien. Podpiera się ciężko dłońmi i prawie płacze z ulgi, gdy widzi znajomy kształt swojego ciała. Czuje jak żołądek zwija mu się bolesnym spazmem i wymiotuje gęstą strugą odbarwionego, więziennego jedzenia. Nieprzegryzione resztki przypominają mu twarde białawe larwy i wymiotuje kolejny raz.

Ponad jego głową żołnierz z księdzem debatują jak dwa sępy nad świeżą padliną, a Jonasz czuje zimno, rozlewające się po jego ciele. Usta ma pełne żółci, strachu i posmaku zdrady.
Ortega chce go zabić.
Jego protektor, jego obrońca.
Gehenna chce go zabić.
Jego Kosmiczny Wieloryb.
Potrzebuje czasu, ale ma go tak rozpaczliwie mało.
Potrzebuje pomocy, ale nie ma tu nikogo

Dlatego ześliguje się w rolę, którą zna najlepiej. Odpala swojego WuKaPa i staje się Jonaszem Pomocnym. Jonaszem Przydatnym. Jonaszem, Który Wie Co Robić. Jonaszem, Kórego Nie Warto Mordować. Małym, Przerażonym Jonaszem Walczącym O Własne Życie.

Nie potrafi powstrzymać fal dygotu, które przetaczają się przez jego ciało.

Odpala holo-model statku i zaczyna szukać sygnału złączki, która powinna tkwić w komputerze Prahy. Wywołuje go, wysyła zakodowane impulsy, przeprogramowuje i przestawia sprzęt tak, by działał jak sonar, skanuje teren wykrywaczem elekotroniki. Bezskutecznie. Nic. Cisza. Nie chce dopuścić do siebie myśli, że Szczur zostawił ich samych, że uciekł. Jeszcze nie. 718:30 przeskakuje w 718:29. Odliczanie trwa, czas kurczy się coraz bardziej. Zagryzając usta wysyła do Prahy krótką wiadomość, cztery proste zdania, które powinny przedostać się przez szum. Subwokalizuje Ego polecenie, by wysyłał ją co minutę - razem i pojedynczo.

Jestem z R. i N. // Nie mogę Cię namierzyć // Znajdź się lepiej szybko
Uważaj na Ortegę

Przez moment żałuje ostatniego z nich, przez moment zastanawia się, czy nie przeargumentować samemu sobie tej małej zdrady żołnierza, czy nie zracjonalizować jej jakoś, nie przestawić zwrotnicy emocjonalnych skojarzeń. Ale potem Ortega chce zrobić z niego mięsną tarczę, kruchą barierę, na której - przy odrobinie szczęścia - potkną się jego przeciwnicy. Chce zrobić z Jonasza cielę, które popycha się lufą karabinu, by szło w odpowiednią stronę. I które bez latarki, bez broni, bez umiejętności i instynktu walki wejdzie w każdą pułapkę i każdą zasadzkę, jaka może na nich czekać.

Na szczęście jest jeszcze ksiądz.
Jak długo jednak potrwa nim Crucifix też będzie chciał go zabić?

Kuli więc ramiona pod morderczym wzrokiem żołnierza, stara się zmaleć, zniknąć z radaru uwagi Ortegi. Wygasza holo-ekran, nasuwa wirtualne gogle, miniaturyzuje mapę i przesuwa ją na skraj pola widzenia. Tuż pod nią otwiera wydarte z komputera Prahy dane i przegląda je szybko.

Wypuszcza gwałtownie powietrze z płuc. Nie potrafi ukryć zaskoczenia.
Słyszał o nim jeszcze na Nowej Terze.
Jeszcze dwa miesiące temu rozmawiał o nim z Double B.

Bo zna go. Zna człowieka, którego na Gehennie nazywają “Prahą”.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 22-08-2013 o 18:04.
obce jest offline  
Stary 15-08-2013, 20:53   #64
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
"Zapadła cela. Mdłego światła użycza kilka tuzinów świeczek rozrzuconych po pomieszczeniu. Ponura posadzka, sklepienie, ściany. Ponury bełkot. Gniewne, głuche, nieskończone słowa. Lament.

W centrum znajduje marmurowy stół - ołtarz. Jego ściany są popękane, nadgryzione zębem czasu. W zakurzonych szczelinach zdaje się gromadzić jakaś substancja. Coś brunatnego i gęstego.

Przy rogach stoją wysokie i pozłacane kandelabry. Ich świece są znacznie smuklejsze od pozostałych i dają żywsze światło. Wydaje się, że owe lichtarze stoją niczym na straży, jakby dbając o to, by nic mrocznego nie opuściło ołtarz.

- Kain, czyli 'otrzymała Ewa mężczyznę od Pana' - odezwał się spokojny głos, który przetoczył się po zatęchłej komnacie, jakby szukając ujścia w najdrobniejszej szczelinie. - Został stworzony, jak ja i ty, na podobieństwo pańskie. Był pierworodnym synem Adama i Ewy. Był szansą... - łagodny głos nagle się urwał, by wrócić w bardziej stanowczej odmianie - Był szansą dla człowieka. Jako pierwsze dziecko zrodzone z tej ziemi miało szansę udowodnienia, że może być dobre. Że my... możemy być dobrzy. Ale... - głos westchnął głęboko wracając do poprzedniej postaci - ale zamiast skorzystać z ofiarowanej człowiekowi wolnej woli, wolał ją zbezcześcić. Uniósł się pychą. Zazdrością. Egoizmem... I tak, zachowując się jak zwierzę, potwierdził to, że zasługujemy na grzech pierworodny... Zabił Abla, jedynego brata. Był rolnikiem, pomagał przy wzroście życia. Stracił jedno najważniejsze.


Na tle ołtarza odcina się jakaś sylwetka. Chłopak. Niemalże pełnoletni. Leży zakuty w kajdany. W ustach ma knebel. Jego długie, czarne włosy są rozrzucone w nieładzie. Zlepione brudem i potem. Czarne tęczówki w panice przeskakują z punktu w punkt. Usta starają się coś wybełkotać, wykrzyczeć. Całe ciało szamota się, bezskutecznie próbując wyrwać łańcuchy z nieubłagalnego ołtarza.

A przed nim stoi dwójka mężczyzn. Jeden z nich, nieco wyższy i z zarostem ubrany jest w sutannę. Młokos stojący obok niego ma może szesnaście lat. Krótko przystrzyżone, blond włosy i kryształowo przeźroczyste, błękitne oczy. Wygląda na bardzo skupionego, jakby zasłuchanego w słowa kapłana. Za to wydaje się nie podzielać większej uwagi przykutemu chłopakowi.


- On zabił Abla, Netaniasz. Zwrócił się w kierunku grzechu i otworzył swe ramiona na przyjęcie do siebie Szatana - kontynuował ksiądz. - Bóg odesłał go na tułaczkę. Nie miał juz nigdy zaznać spokoju. Lecz nikt też nie mógł go skrzywdzić. Wtedy narodził się Set, 'ten, który przyszedł po Ablu'. My - głos ponownie się urwał, by kolejno podkreślić następne słowa - my, Netaniaszu, dzieci kroczące właściwą ścieżką... My znamy prawdę. My, oświeceni przez boską mądrość wiemy. Wiemy, że żaden występek, żaden grzech - nic, co zostało uczynione na obrazę Boga Jedynego - nie może ujść bez kary.

- Set... - wymamrotał Netaniasz.

- Set odnalazł Kaina i doprowadził go do Bram Wiecznej Kary. Bóg, za pośrednictwem Seta, dokonał swej woli. - Kapłan chwilowo urwał przemowę i oddalił się w cień, zostawiając Netaniasza samego z przetrzymywanym.


I tak niebiańskie oczy i ich przeciwny odpowiednik spotkały się. Młody Netaniasz zmagał się z narastającymi w nim emocjami. Próbował powołać do siebie tę pustkę, która pomagała mu w ciężkich chwilach. Zamiast tego widział paniczne i błagalne spojrzenie, które wpijało się w jego serce, zatapiając szpony zwątpienia.

Kapłan wrócił. Trzymał w rękach jakiś przedmiot. Zdobiony sztylet.


- Dzisiaj, mój drogi uczniu, obchodzimy wspomnienie tego świętego czynu. Czynu, który stał się dla nas przykładem. Przykładem, iż zło musi być zwalczane. My, dzieci kroczące właściwą ścieżką, jesteśmy wybrani. Będąc wolą i ręką Pana. Bez ludzi nam podobnych, chaos i nierząd wzięły by górę nad boską społecznością. - Ksiądz obrócił się w stronę Netaniasza i wyciągnął przed siebie ręce z rytualnym sztyletem. - Dzisiaj, mój drogi uczniu, zostaniesz oficjalnie przyjęty do naszej wspólnoty. Zostałeś wybrany. Twoim jedynym - prawdziwym - przeznaczeniem, jest służyć Bogu. Weź ten sztylet... Weź go. Musisz udowodnić, że stoisz ponad złem, ponad żądzą, ponad grzechem, ponad samym Szatanem. Złóż swoją ofiarę, na cześć i chwałę Boga Jedynego.


Zawieszenie czasu.
Zawieszenie przestrzeni.


Młody Netaniasz natarczywie wpatruje się w sztylet. Zaciska pięści. Przygryza wargę. Walczy. Walczy ze swoimi myślami. Ze swoim sumieniem. Z samym sobą.

Tyle już przeszedł. Tyle się nauczył. Teraz przyszła jego długo wyczekiwana szansa. Do tego został stworzony. Wierzy w to. Bo jest to mądrością. Mądrość Boga jest ponad wszystko. Zło jest niczym więcej jak defektem, którego należy się pozbyć. On je może pokonać. Niszczyć zło. Zabijać zło. Wystarczy uwierzyć.


Prawa ręka powoli wędruje ku górze. Dygocze. Podnosi rękojeść. Zbliża się do ołtarza. Panika ofiary sięga zenitu.


Netaniasz stoi, drętwo wpatrując się w klatkę piersiową męczennika. Zaciska pięść na pozłacanej rękojeści.

Stoi tam. Całkiem pusty. Jak duch. Nie może myśleć. Każdy oddech jest głęboki i powolny. I ciągle ta nieobecność.



Ręka się unosi
Mądrość Boga jest ponad wszystko
Został do tego wybrany przez samą Mądrość
Stłumiony krzyk"





Zaczynało to już go męczyć. Wciąż zmagają się z wybrykami natury i dziwnymi zjawiskami Gehenny. Ale przecież on czuł tu coś jeszcze. Coś naprawdę złego. Cierpliwe wyczekiwanie w gotowości było męczące.

Odsunął się od ściany. Jego kondycja mogłaby być nieco lepsza, ale co mógł poradzić, skoro większość wolnego czasu spędzał na modlitwie. Przynajmniej broń spełniała swe zadanie wyśmienicie. 6-cio strzałowa strzelba powtarzalna kalibru 12 zdołała spowolnić bezgłowe kreatury. Nie musiał marnować na nie wiele pocisków, bowiem te stworzenia eksplodowały po samym zetknięciem się ze śrutem. Czy one w ogóle były rzeczywiste?

Ale nie zmęczenie czy adrenalina były najgorsze. Zgubili się. Rozdzielili. I nikt tak naprawdę nie znał drogi. Netaniasz żałował, że nie ma wśród nich Praha. Pamiętał, jak sobie obiecywał, by trzymać się blisko niego. Teraz kapłan musiał zdać się na Jonasza i jego informatyczne sztuczki. Mimo wszystko cieszył się, że go nie stracili. Pomysł Ortegi wciąż tkwił w pamięci Crucifixa. Teraz już wie, że Rick nie jest tak w pełni zrównoważony, jak wcześniej podejrzewał.

Netaniasz znowu miał prowadzić. Jak na pasterza przystało. Ale gdzie ich poprowadzi? Czy ich przystankiem końcowym miała być rzeźnia? Teraz jak nigdy przedtem muszą kooperować. Mimo, iż praktycznie się nie znają, będą sobie ufać. Albo zginą osobno.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"

Ostatnio edytowane przez MTM : 15-08-2013 o 21:03.
MTM jest offline  
Stary 15-08-2013, 21:25   #65
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


CARLA

Powoli, niczym szczur.

Cicho, niczym szczur.

Oddech wstrzymany, a bicie jej własnego serca rozbrzmiewa w uszach Carli niczym dudnienie bębnów.

Korytarz, który wybrała, jest lepki, ciemny, mokry i śmierdzący. Jak chyba wszystkie w tym sektorze.

Ostrożnie, niczym szczur. Niczym cień.

Mijane cele są puste, zdewastowane, pozbawione jakichkolwiek śladów bytności.

Gdzieś, za swoimi plecami, na szczęście daleko, Carla słyszy charakterystyczne wycie. Na pół zwierzęce, na pół ludzkie. Szalone. Hieny polują. Na nią? Raczej nie. Na kogoś, być może tą samą osobę, która niczym duch objawiła się jej na skrzyżowaniu dróg.

Z daleka, z tej samej strony, słychać strzał. Charakterystyczny, suchy i ostry odgłos, jaki wydaje więzienna samoróbka. Niesie się echem, rani uszy Carli nawykłej jedynie do szmeru wody, ciurkania cieczy i lekkiego chlupotania pod jej stopami – nieunikniony minus maszerowania przez częściowo zalany korytarz.

I nagle słyszy to! Chlupot rozchlapywanej wody, rozdeptywanego błocka i mazi! Prosto na nią. W ostatniej dosłownie chwili Carli udaje się wskoczyć do pierwszej mijanej i opuszczonej celi. Przycupnąć, rozmyć się w cieniu.

To kolejne Hieny. To w końcu sektor, z którego wychodzą na górę. Tak przynajmniej mówił Praha, tyle zresztą wiedziała ona sama. Każdy wzdrygał się na myśl, że mogą zejść jeszcze niżej, pod Kibel. Ona nie miała wyjścia. Zaryzykowała. Postawiła wszystko na jedną kartę.

Słyszy ich. Sporą grupę!

Przebiegają obok, kierując się zapewne w stronę, skąd padł wystrzał i skąd słychać odgłosy pościgu. Carla próbuje wstrzymać oddech, znieruchomiała, ukryta. Kimkolwiek jest ów ścigany przez Hieny nieszczęśnik, dał jej szansę. Odciągnął zezwierzęconych kanibali od tej części sektora, w której się znajduje. Gdyby udało jej się dotrzeć do jakiegoś wyjścia miałaby szanse przetrwać to zejście do piekieł.

Ale co to?! Większość Hien przebiegła obok, ale jeden osobnik zatrzymał się gwałtownie w wejściu do celi, w której ukryła się Córa Rzeźni.
Ujrzała jego gębę. Pokrzywioną, nieludzką, straszną.



Hiena stanął w połowie wejścia do celi. Jednym z ramion oparty o framugę, wychylony w stronę celi, z większą jednak częścią nadal na korytarzu.

- Krrrrew – wyraźnie słychać podniecony szept Hieny.

Słychać, jak węszy dziko, drapieżnie w wejściu.

- Świeeeeża….

Carla zdaje sobie sprawę, że ciasna przestrzeń dwa na dwa metry, z syntplastycznym sedesem i wysuwaną ze ściany pryczą nie daje zbyt wielu miejsc na ukrycie.

Jest w dupie. Głęboko. Już to wie.




BLONDAS, TORCH, PRAHA


Praha wszedł znów w swój rytm. W przewodnika przez korytarze GEHENNY. Tą rolę zna. Dobrze się w niej czuje. Przecież nie odbiegli daleko. Nie dało się. To tylko kilka korytarzy. Najwyżej dwa, góra trzy zakręty. Na tak krótkim odcinku, kurwa, nie da się zgubić. Po prostu się nie da! Dobrze o tym wie zarówno sam szczur, jak i reszta jego kompanów.

Torch czuje ciepło. Pot skleja mu skórę, mimo że przecież brał tabletki przeciwko poceniu się. Cholera. Jest tak, jak przed występem na Terze, kiedy rozpalono już płomienie, a on czekał na danie popisu. Ten sam charakterystyczny, suchy i gorący podmuch. Te same nerwowe napięcie. Czy mu się zdawało, czy słyszy nawet echa dawnych oklasków i słów skandujących jego sceniczne imię. Czemu, kurwa, jest tak gorąco.

Blondas też czuł napięcie. Uważnie wpatrzony w mijane odnogi, w ciszy i skupieniu nasłuchiwał, czy gdzieś nie usłyszy nawoływań zagubionej trójki. Ale, poza oddalającym się, dziecięcym śpiewem, nie słyszał niczego. Za to wyraźnie poczuł dym. Taki sam, mdlący, paskudny dym, jaki przenikał ich zainfekowany sektor. Woń palonego mięsa.

- Są łuski – powiedział Torch i wtedy Lentz zorientował się, skąd ten dym.
Poparzona część twarzy Torcha … płonęła! Skóra paliła się jasnoniebieskim ogniem, na oczach Blondasa Torch zmienił się w prawdziwą pochodnię.

- Kurwa! – widząc wpatrzony w niego, przerażony wzrok Blondasa Torch w końcu zorientował się, że … piecze go skóra na twarzy. Jakby ktoś oblał ją kwasem lub podpalił. Uniósł rękę w górę, by zbadać, co się dzieje z twarzą i zobaczył, że dłoń i ramię stanęło w płomieniach.

- Kurwa! –wrzasnął z bólu i przerażenia postarzały więzień.

Praha ujrzał ten spektakl kątem oka. Płonący kumpel mniej zainteresował go, niż zakapturzony cień, który znów ujrzał mniej więcej w tym samym miejscu, co ostatnio.

Tym razem cieniowi nie towarzyszyły żadne stwory z koszmarów.
Torch krzyczał, próbując zgasić bez skutku trawiące go płomienie.
A Praha wpatrywał się w korytarz, w którym majaczyła niewyraźna sylwetka przecząca zdrowemu rozsądkowi.

Ale przecież zdrowy rozsądek i GEHENNA to był związek bez jakiejkolwiek przyszłości.

I nagle jego WKP na dosłownie ułamek sekundy odzyskał sprawność wypluwając wiadomość do Jonasza.


Cytat:
Jestem z R. i N. // Nie mogę Cię namierzyć // Znajdź się lepiej szybko
Uważaj na Ortegę





JONASZ, ORTEGA, NETANIASZ


Korytarze sektora są ciche. Mimo, że przecież powinni słyszeć drugą grupę. Nawet, jeśli się rozdzielili, nie było szansy, by odeszli od siebie na taką odległość, by się nie usłyszeć.

No chyba, że …

Ostrze wątpliwości wpija się niechciane w ich serca. Jak trucizna zalewająca duszę. Niechciana, ale i niepowstrzymana.

Chyba, że Praha i reszta ich porzucili. Poszli dalej

Jonasz prowadzi. Mapa jest jego przewodnikiem. Zakłócenia, które utrudniały mu w pełni wykorzystać wartość jego WKP - prymitywnego jak na warunki Terry. Ale niesamowitego jak na warunki GEHENNY. Teraz jednak, z każdym przebytym krokiem, z każdym uderzeniem więziennych buciorów na kratownicy, zakłócenia zdają się zmniejszać. Jakby…

Właśnie! Jakby oddalali się od jego źródła. Od chichotu. Od jakichkolwiek dźwięków.

Netaniasz prowadzi. Mimo sugestii Ortegi ksiądz woli trzymać swoją strzelbę w pogotowiu. Woli potężne, samorodne pociski, niż kolbę czy ryzyko walki w zwarciu.

Tylko tak naprawdę, tutaj nie ma, z kim walczyć. Jedynie z samym sobą, z własnymi lękami, strachami, z dziwacznością i nierealnością tej chorej sytuacji. Bo jak można zgubić się, biegnąc tuż obok siebie! No jak?!

Ksiądz idzie pierwszy i to on dostrzega pierwszy skrzyżowanie. Z tym, że w odróżnieniu od reszty sektora, to nie jest ciemne. Palą się na nim małe, awaryjne latarnie, dając zielonkawą poświatę. W ty zwodniczym blasku Crucyfix widzi też zasuszone ciało, siedzące pod jedną ze ścian korytarza. Wygląda, jak stary trup w resztkach więziennego uniformu. Chyba. Obok duchowny dostrzega jeszcze dwa inne ciała. Także siedzące pod ścianami i, na ile potrafi dostrzec to z tej odległości, chyba podobnie zmumifikowane, odwodnione i zasuszone.

Idący w środku, wpatrzony w odczyty swojego WKP Jonasz dostrzega dopiero ciała wtedy, kiedy Crucyfix zwolnił kroku. Trzy trupy. Ale nie ciała martwią Jonasza, lecz to, że przez chwilę czysty sygnał WKP znów zaczyna być czymś zagłuszany. Delikatne włoski na karku Wybieleńca jeżą się, ze strachu. Niczym jakiś nowy gatunek sprzężonego z falami elektromagnetycznymi zwierzęcia, Jonasz wyczuwa, że zbliża się coś niedobrego, jakaś fala… energii. Nieprzyjazna i złowroga. Ale nim dotarła do nich, WKP Jonasz wypluwa z siebie komunikat w prześlicznej, różowej barwie czcionki.

Cytat:
PIKU! PIKU! JONASZ POBUDKA! ODEZWIJ SIĘ JAK SIĘ OCKNIESZ PATAFIANIE... DICK CIĘ ZGUBIŁ RAZEM Z WIELEBNYM A MY TU NIE NA AKCJE RATUNKOWA SIĘ WYBRALI, NIE? DAJ ZNAK KONIECZNIE ASAP. CZASU NIE MA.

Lokalizator pokazuje pozycję zagubionej grupy. Punkt, w którym się rozdzielili. Pięć skrzyżowań od nich. Jedna piata sektora. Tak samo daleko jak do grodzi wyjściowej na wybrany przez Prahę sektor A-0775. Ich cel. Tak blisko. A za nim już nie powinno być anomalii i dziwacznej energii.

Ortega zamyka pochód. Mniej zwraca uwagę na przód, całą swoją percepcję koncentrując na mijanych bocznych odnogach oraz korytarzu przez który właśnie przeszli. Kiedy reszta jego skromnego „oddziału” przygląda się czemuś z przodu, on nagle czuje, że coś jest za nimi. Coś lub ktoś idzie ich śladem. Przyczajone, ukryte i raczej niebezpieczne. Gdzieś tam, za ich plecami, w ciemnościach, powoli podchodząc coraz bliżej. W ustach Ortegi ślina zasycha, adrenalina pompuje zastrzyk energii do żył. Ozy wpatrują się w czerń korytarza próbując dojrzeć to, co im zagraża. Bezskutecznie.
 
Armiel jest offline  
Stary 20-08-2013, 15:08   #66
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Szlag trafił całe opanowanie. Carla cofnęła się jeszcze, lecz zawadziła przy tym o jakiś metalowy pręt. Zabolało, ostatkiem woli utrzymała syk bólu i soczyste przekleństwo w pokiereszowanych ustach.

Tym razem znów musiała walczyć. Była tego świadoma. Kiedy złapała równowagę, zamachnęła się karabelą. Nie zamierzała czekać na Hienę – sama ruszyła na przeciwnika, chcąc wykorzystać jego zaskoczenie.

- Kreeeew! – zabulgotał stwór z dziką satysfakcją dostrzegając i wwiercając się wygłodniałymi ślepiami w upatrzoną ofiarę.

Mimo tej fascynacji, w ostatniej chwili uchylił się przed cięciem. Ostrze ześlizgnęło się tylko po jego szyi, pozostawiając na niej krwawą pręgę. Nic więcej. Soczyste "kurwa" opuściło usta kobiety.

Na pysku Hieny pojawił się grymas, który mógł być uśmiechem. Potwór nie był głupi. Nie ryzykował niepotrzebnie. Odskoczył w tył, zajmując Ford do czasu, gdy pojawili się jego kompanii – zwabieni odgłosami walki i cudownym zapachem żywej kobiety.

- Kreeew!
- Daj krwi, daaaj!


Hieny wyły do siebie niby pisklęta, którym matka pokazała właśnie tłustą gąsienicę.

Carla, kierowana instynktem, oparła się plecami o ścianę, patrząc z rosnącym przerażeniem na tłoczącą się wokół hordę. Zimna, odrapana z farby powierzchnia nie dawała jednak bezpieczeństwa.


- Kreeew!
- Mięso!


Ktos podszedł kobietę od boku. Ciężki przedmiot spadł na jej głowę, poczuła jak świat wiruje wkoło.

- Krrrrreeeeeeeeeeew!

Podniecone wycie Hien – to ostatnie, co Carla Ford zapamiętała, nim ogarnęła ją ciemność.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 22-08-2013, 06:51   #67
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Petrenko stanął w płomieniach. Na Gehennie można przewidzieć tylko jedno. Nieprzewidywalność zaskoczy każdego zawsze w najmniej oczekiwanym momencie. Zwłaszcza w sektorach takich ten. Praha nie mógł oderwać wzroku od zakapturzonej postaci. Widmo? Bał sie jak zawsze. Jak każdy kto nie zwariował jeszcze do reszty. Zdarł kaftan opatulając żywą pochodnię kolegi po fachu.
Zjawa prysła. Rozmyła się w powietrzu. Zdematerializowała.
Pies by cię jebał. Praha splunął.

Wzbudzający panikę, ostry metaliczny dźwięk znienacka wypełnił korytarz atakując bębenki. Atakował psychikę rodząc strach i panikę, niczym wzbierający, rozdzierający płacz niemowlaka.

- Znowu psion! Albo... Hieny!

Praha włożył gwizdkowe zatyczki do uszu. Opanował chęć rzucenia się do szaleńczego biegu po życie. Jeszcze zdąży! Jeszcze Petrenko nie został spisany na straty! Chyba!

- Torch, musisz dostać dragi! Cierpienie przyciąga demony! To uśmierzy ból... Tylko nie wiem ile! Strzała, dwie, trzy? - mówił głośno i wyraźnie artykułując słowa prawie nie słysząc samego siebie jakby dźwięki dochodziły spod wody. - Blondas ile powinien dostać dragów żeby nie odpłynął a nie cierpiał od bólu? - trzymając w rekach aplikatory wyglądał bezradnie jakby prosta czynność para medyczna była wyższą szkołą latania.

Ile mililitrów? No ile? - myślał poruszony.

Oleg coś mówił. Bezceremonialnie zabrał z ręki Praha jeden aplikator. On został bezradnie z trzymanym w dłoni drugim.

Praha spojrzał na aplikator z narkotykiem.

Kątem oka widział jak Petrenko wstrzelił sobie działkę.

Ile mililitrów? No ile?

Deja vu?





***







Ile mililitrów? No ile?

Nie mógł sie skupić. Nigdy nie mógł sie skupić na paramedyku. Nigdy. W zasadzie nigdy to nadużycie. Od czasu gdy ona pojawiła sie na zajęciach. Ona. Asystentka profesorki. On nie mógł skupić się na przedmiocie.

- Kadecie aplikuj. – zachrypnięty głos starej doktorki zawsze działał na niego jak papier ścierny.

Egzamin egzaminem. Aplikator wystrzelił w szyję, kiedy on nie odrywał wzroku od niej. Od młodej asystentki. Kiedy otworzył oczy była pochylona nad nim i całowała go w usta? Ona.

- Antytalencie. – sarknęła z boku zrzędliwa, niska profesorka.

Reanimacja udana, żałował, że tylko tak krótka... Za to obrzęk warg, uszu, oczu i rąk trzymał go jeszcze kilkanaście godzin.




***





- Dobierzcie się w pary.

Kadeci w niebieskich mundurach gwiezdnej floty skojarzyli się bardzo szybko, a że były to zajęcia z reanimacji pierwszej pomocy, on, niby przypadkiem, tej drugiej osoby nie znalazł. Zadowolony z siebie szczerzył się zerkając na nią. Ona poprawiając włosy odwzajemniła przelotne spojrzenie i schowany za dłonią uśmiech. On potrzebował pary. Potrzebował jej.

- O widzisz ofermo, nawet sztucznego oddychania nikt nie chce z tobą ryzykować. – zrzędliwa doktorka skrzywiła się jak po smoktaniu cytyny.

Ona patrzyła na niego spod długich rzęs stojąc za upierdliwą przełożoną.

- Chodź kadecie, poćwiczymy. – kaszlnęła, a może tylko charknęła chronicznym katarem stara profesorka. – Moja asystentka jest troszkę zaziębiona.

Żałosnego wyrazu porażki wymalowanej na jego twarzy nie sposób było opisać, kiedy ciężko przełknął ślinę.




***





- Dzisiaj wieczorem?
- Ale nie mogę. – odpowiedziała spokojnie z nieudawanym uśmiechem.
- Jutro?
- Kadecie. – zatrzymała się na korytarzu przed grodzią. – Regulamin zabrania personelowi ko-edukować z kadetami. Nie można na terenie bazy. - próbowała na serio.
- Tak, tak... Ale ja nikomu nie powiem. Słowo. To tylko spotkanie.
- Randka?
- Czy coś jest złego w randkach? – wzruszył niewinnie ramionami.
- Nic. Mniejsza o regulamin. – machnęła ręką. Ale... Na pierwszych bywam tylko w kinie pod gołym niebem. – puściła oczko.
- Czyli... Kino z sektora rekreacyjnego rozumiem, że odpada... – był nieco zawiedziony.

Był? Nie, wciąż rozmawiał, wciąż kuł żelazo, jeszcze nic straconego!

– A więc o dziewiątej? – podchwycił podbiegając znowu do niej, bo w zasadzie już odchodziła, zapewne z myślą, że go szybko spławiła.
- Dzisiaj? – uniosła brew.
- O dziewiątej. – kiwnął głową robiąc dobrą minę do złej gry.
- Okay. Kino pod gołym niebem?
- Yhym.
- Nie w bazie?
- Aha.
- Super. Do dziewiątej. – kiwnęła głową rozbawiona.




***





- Dokąd idziemy? – zapytała dotykając palcami czarnej opaski na oczach.
- Do kina.
- Będziesz prowadził, czy ja mam kierować? – zadrwiła.
- Ty usiądziesz sobie wygodnie w fotelu jak prawdziwy pasażer.
- Pasuje. – kiwnęła głową prowadzona przez niego za rękę.

Mijany przy hangarze technik puścił oczko szybkim krokiem oddalając się w głąb tunelu technicznego.




***





- Wygodnie?
- Wygodnie.
- Gdzie jesteśmy?
- Zaraz będziemy na miejscu.
- Poruszamy się! – krzyknęła zrywając opaskę z oczu.

Myśliwiec szkoleniowy unosił się nad pokładem a śluza była już otwarta odsłaniając przez kopułę kosmos pełen mrugających gwiazd.

- Wylecisz z floty mój ty kadecie. – zakryła ręka usta nie kryjąc zaskoczenia.
- Na razie wylatujemy z bazy. – beztrosko nawigował statek opuszczając hangar.
- Zawracaj! Ja żartowałam! - krzyczała. - Chyba nie chciałeś na Terrę? - mało nie jęknęła.
- Za późno. – przekomarzał się. - Seans zaczyna się za dwie minuty.

Nie kłamał. A to, że "bilety" kosztowały go wszystkie oszczędności i jeszcze większy dług, młody kadet szarmancko przemilczał.

Zatrzymał się dziobem w kierunku księżyca nie opuszczając orbity.

Przed statkiem, zawieszony w przestrzeni pod gwiazdami, pojawił się obraz holo o rozmiarach kinowego ekranu.

- Na szczęście nie będzie reklam. – powiedział podając jej paczkę popcornu i colę z czerwoną słomką. – Principessa. – puścił oczko i odpalił z głośników fonię.

Muzyczka czołówki wypełniła wnętrze dwuosobowego myśliwca.

Miał rację. Nie było reklam. Z nimi nie doczekaliby startu filmu z wojskowego projektora symulacji bojowych. Zanim otoczyły ich dwa myśliwce MP zmuszając do powrotu do bazy, obejrzeli całe pięć minut pewnej włoskiej perły z lamusa "La Vita E Bella".
W końcu ona była Włoszką.




***





Otrząsnął się.
Gehenna.
Sektor zakazany.
Blondas biegł już. Torch coś krzyczał. Jakże Praha miałby nie uciekać?
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 22-08-2013, 19:16   #68
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

Cisza była nierozłącznym elementem otoczenia. Tak samo jak ciemność. Jak zwątpienie wdzierające się do trzewi żołnierza. Rick wiedział, że pozostała trójka - Praha, Torch i Blondas - mogła ich porzucić, ale bardziej wierzył w to, że już nie żyją. Nie chciał tak myśleć, bo polubił ich odmienność i styl, ale... był gotowy również na taką ewentualność. Praha i Torch znali ten statek jak mało kto, a Blondas bardzo dobrze walczył wręcz. Kto miał sobie poradzić lepiej od nich? Czy jeżeli tamci już wyzionęli ducha to on, ksiądz i haker będą mieli jakieś szanse? Ortega chciałby w to wierzyć, ale był realistą. Wierzył w siebie i swoje umiejętności, ale nie ufał pozostałej dwójce. Przy jednym większym numerze był gotów zabić zarówno bladego, wystraszonego komputerowca jak i bogobojnego duchownego zaprowadzającego ład śrutem i kolbą...

Jonasz podawał drogę, a Punisher parł naprzód. Robił to co zawsze, ale w innym otoczeniu i z innymi ludźmi. Nie krępował się na chwilę zatrzymać, zmienić broń, kazać reszcie na chwilę przystanąć. Mapa hakera nie była żołnierzowi znana więc ten nie tracił na czujności. Wiedział, że jeden błąd może go kosztować życie. Jego pozycja na tyłach była równie ważna jak i ta księdza prowadzącego ich przez ciemności. On miał o tyle gorzej, że swoją latarkę oddał Netaniaszowi...

Gdy oczom księdza ukazały się ciała ten na chwilę przystanął. Zielone lampki oświetlające delikatnie skrzyżowanie zdawały się przyciągać więźniów do zasuszonych ciał, obok których żołnierz nie mógł przejść obojętnie. Rick nie był jednak głupi i wiedział, że to może być pułapka. Dziwna, ale dość wyszukana i na wielu mogąca podziałać śmiertelnie kojąco. Jak to na Gehennie bywa. Ortega przyjrzał się najpierw korytarzowi, którym tu przyszli. Szukał w ciemności przeciwnika, ale za nic nie potrafił go znaleźć. Mimo iż go nie widział, nie słyszał, czuł go. Wyczuwał czyjąś obecność, a samo to uczucie powodowało, że adrenalina pchała się przez jego organizm jak pociąg towarowy jadący torami. Opornie, ale szybko.
 
Lechu jest offline  
Stary 22-08-2013, 20:12   #69
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Krzyczał okładając się dłońmi po głowie niczym przeciętny mieszkaniec zakładu zamkniętego. Zatoczył się, uderzył o ścianę. Upadł na kolano, lecz tylko na moment, targnął całym ciałem podnosząc się i odskakując w bok, jakby samo pozostawanie w bezruchu podjudzało płomienie.
Skąd ten ogień?, pomyślał. Część umysłu wzbraniała się przed paniką, podczas gdy ciało poddało jej się w zupełności.
Czym zawiniłem? Przecież to nie koktajl z torby...
Płynnym ruchem przełożył rękę pod paskiem i nadspodziewanie delikatnie odłożył go na podłogę.
... a chyba oni mi tego nie zrobili- udało mu się ściągnąć kurtkę z jednej ręki, teraz okładał się również nią.

Kątem oka zauważył zacienioną sylwetkę, ale tym razem bez mackowatej świty. Niemniej jednak, serce podskoczyłoby mu do gardła, gdyby już tam nie siedziało. Trwało to ułamek sekundy, po którym towarzysze rzucili mu się na ratunek- koszulą i wodą, oraz niezawodnymi, energicznymi uderzeniami, zwalczyli pożar. Gdy tylko Oleg w pełni przejrzał na oczy, zaczął szukać tajemniczej postaci, nie było jej jednak w pobliżu.

Dopiero teraz przypomniał sobie swoje pierwsze tak bezpośrednie spotkanie z ogniem. Ile jeszcze go czeka? Nie wiedział, ale był pewien, że wiele. Dług, który miał spłacić swoim cierpieniem, był zbyt duży, żeby miał zginąć za drugim razem. Tę noc, w którą zmarł jego ojciec, czuł się jakby podpisał cyrograf. W jednej chwili pojął, czego TO od niego oczekuje i co da mu w zamian. Wiedział też, że nie może się wycofać. Modlił się o śmierć ojca wiele razy, często wspólnie z rodzeństwem, jednak odpowiedział mu nie ten Bóg, którego wzywał. A przynajmniej nie mógł sobie wyobrazić, żeby on i Crucyfix wyznawali tę samą Istotę. To było coś innego, jednak Petrenko nigdy nie starał się pojąć, co. Nie bawiła go teologia i nie obchodziło go, czy służy Bogu, jednemu z Aniołów czy sile o dalece niewytłumaczalnych motywach istnienia przybyłej z drugiego krańca kosmosu. To coś mu pomogło i przybierało postać ognia, a za swą pomoc żądało zapłaty. W tamtej chwili, gdy patrzył na płonące truchło ojca, zrozumiał, komu poświęci swoje życie. Nie zamierzał jednak chodzić i rozpowiadać o oczyszczającej sile ognia, nie był idiotą. Postanowił go czcić w najwłaściwszy w swojej ocenie sposób. Podczas felernego "wypadku" zdumiony zrozumiał, że to nie wystarczy. Cierpienie innych, palonych przez niego ludzi nie mogło wystarczyć, musiał dać coś od siebie.
Czasem budził się i momentalnie zdawał sobie sprawę, jak absurdalnie nadinterpretował pewne wydarzenia, samemu sprowadzając swój los na te tory. Była to chwila, zaledwie chwila, po której przychodziło wspomnienie ojca i wszelkich okropności, jakich się dopuścił względem Olega i jego rodzeństwa. Wtedy na nowo pojmował nienaruszalność fundamentów swojej osobistej wiary. Wtedy na nowo wierzył w potęgę Ognia.

Ból, pieczenie, swędzenie, nie wiadomo, co gorsze. Spojrzał po pozostałych, jakby nieco zawstydzony, że trzeba go było ratować.
- Kurwa, dzięki, to było...- Torch miał problem ze złapaniem oddechu.- Gdzie jest ten, to coś? Odszedł?- Jeszcze raz rozejrzał się i ruszył po torbę.

Jakby na przekór słowom nadal dymiącego Torcha, w korytarzu rozbrzmiały dziwne dźwięki. Jakby odgłosy rozdzieranej jakimś gigantycznym ostrzem blachy i stali. Metaliczne, jękliwe kresendo, raniące uszy do bólu. Momentalnie wszyscy zatkali uszy dłońmi lub tym, co mieli pod ręką i co nie było nożem. Dźwięk nie ustawał, wibrując wwiercał się w czaszkę Petrenki. Krzywiąc się z bólu opadł jednym ramieniem na ścianę. W tym czasie stanął przed nim Praha z dwoma dawkami tutejszej "końskiej morfiny". Mówił, że Torch musi coś wziąć, żeby nie przyciągnąć tu demonów. Oczywiście miał rację, jednak Oleg nie był pewien, jak zareaguje jego demon, gdy ten złagodzi swoje cierpienie. Gdyby to od niego zależało, nie wziąłby, dopóki ból by go nie unieruchomił, jednak zawdzięczał im życie, postanowił więc zmniejszyć ich ryzyko na wdepnięcie w naprawdę ohydną kupę. Mało kto przeżył manifestację demona, a i mało który z nich pozostawał przy zdrowych zmysłach. Jeśli mogli tego uniknąć, niech będzie.

- Pierdolenie- skwitował Oleg dylemat Praha, wyrywając mu drżącą dłonią jeden z aplikatorów.- Spierdalamy stąd, byle dalej!- krzyknął, na chwilę przed wbiciem igły w szyję. Skrzywił się nie przez iniekcję, lecz przez nieustający, chyba nawet wzmacniający się pisk. Spojrzał na mężczyzn, którzy zdawali się czekać na niego, jakby nie byli pewni, czy nie będą musieli go nieść.
Jasne, jeszcze tego brakowało.
Zgarnął torbę z ziemi podrywając się do biegu i pogonił resztę.
- Dam radę, biegnijcie!
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 22-08-2013, 20:16   #70
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Im dłużej biegną kolejnymi korytarzami, tym ciemność staje się gęstsza, bardziej namacalna. Rozplenia się jak chwast, odbierając przedmiotom kształty, twarzom wyrazistość rysów, tłumiąc i zniekształcając każdy dźwięk.

- Lewo - mówi do wyprzedzających go towarzyszy. Skupiony na mapie, sygnale złączki, tłumieniu paniki i powracających do niego namolnie myśli nawet nie zdaje sobie sprawy jak martwo, mechanicznie brzmi jego głos. Jakby to nie on mówił, a pusta skorupa jego ciała.

Skojarzenie. Nie może odgonić wspomnienia komory deprywacyjnej. Może to ta narastająca cisza. Może to wątlejące w jego oczach światło latarki. Brakuje tylko roztworu siarczanu magnezu. Skojarzenie przeskakuje. A jeśli to symulacja? Jak…

- Prawo - wskazuje kolejny korytarz.

… to poznać? Jak poznać czy to nie bodźce stymulujące bezpośrednio mózg. Żadnego ciała. Żadnych receptorów. Tylko mózgi na pożywce. Zagryza wargi, żeby nie parsknąć ponurym, histerycznym śmiechem. Druga strona monety, bo sam tak przecież robił, pracując nad SI sam nie był w stanie oprzeć się czystości takiego eksperymentu. Granice realności, granice wiary, granice prawdy. Ale nie, to musi być tylko nakładka. Poczucie biolo jest zbyt dojmujące. Więc tylko filtr, który nanomaszyny…

Netaniasz zatrzymuje się nagle. Zwalnia kroku, przerzuca shotguna do lewej dłoni, prawą wykonując znak krzyża.

- Kim oni są? - pyta cicho, nie oczekując odpowiedzi.

Przerzeźbieniec przechyla głowę, mruży jasne oczy. 383242. 7343997. Trzeciego numeru nie potrafi dostrzec. Wzrusza ramionami. Nie zna tych numerów, nie rozpoznaje trupów, które leżą pod ścianą jak pomięte, jednorazowe opakowania. To śmieci i nie poświęca im więcej niż kilku sekund uwagi. To, co się liczy nadciąga zza jego pleców. Odwraca się gwałtownie, gdy wskaźniki jego mapy i aplikacji namierzającej złączkę zaczynają szaleć: rosną, maleją, znikają całkowicie, pojawiają się znowu przybierając całkowicie niedorzeczne wartości. Czuje jak serce podchodzi mu do gardła.

Sygnał złączki pojawia się wyraźnie na mapie, miga przez moment i znika.

Nasunięte na twarz gogle VR zamieniają górną część jego twarzy w plamę opalizującej czerni, w świetle latarki wąskie, blade usta są jak cięcie nożem, bezkrwista rana. Kuli się, zastyga jak zwierzę, nasłuchujące drapieżnika. I choć przerzeźbiony został tak, by jego ciało pozbawione atawistycznej reakcji polimotorycznej, czuje - naprawdę czuje - jak ze strachu jeżą mu się wszystkie włoski na karku.

Coś nadchodzi.
COŚ. NADCHODZI.

- Wyczuwam kogoś za nami… - głos Ortegi z trudem przeciska się przez jego zaciśnięte zęby. - Bez paniki - dodaje, posyłając szybkie jak cios spojrzenie w kierunku hakera. Oszczędnym ruchem wiesza pasek karabinu na ramieniu i chwyta za masywną rękojeść wojskowego noża. - Sam podejdę pod te ciała i sprawdzę na ile są martwe. W razie zasadki zabiję… Zaraz ruszymy dalej.

- Mam ich!
- Jonasz niemal wpada mu w słowo. - Mam sygnał Prahy! Mam ich lokalizację! - wypluwa z siebie kolejne zdania z prędkością godną zdesperowanej maszyny. I choć mówi cicho, napięcie i strach w jego głosie krzyczą wyraźnie. - To się zbliża. Źródło zakłóceń! Nie mamy czasu! Omińmy! Zostawmy!

Proszę. Proszę. Proszęproszęproszę...

Nie wie na co liczy. Że Ortega posłucha? Że zrozumie? Że odpuści? Że zrozumie ksiądz, który właśnie schodzi Rickowi z drogi? Na jego twarzy haker widzi bliźniaczy cień swojego strachu, lecz gdy Netaniasz otwiera usta, jego głos jest spokojny, opanowany.

- Sprawdzę jak wyglądają odnogi tego skrzyżowania i upewnię się czy nic ich nie zagradza.

- Nie!
- Dwa kroki i Jonasz jest już przy duchownym, już wczepia palce w rękaw jego więziennego ubrania, zapiera się butami o okratowaną podłogę korytarza jak ożywiona, ludzkokształtna kotwica. - Zgubisz się! Wiem, gdzie jest Praha, słyszysz?! - syczy mu niemal do ucha, jest tak blisko, że ksiądz czuje ciepło bijące od jego elegancko wyrzeźbionego ciała. - Nie mamy czasu!

Crucifix milczy przez moment.
Wybieleńcowi chce się wrzeszczeć.
Chciałby nim potrząsnąć. Chciałby wykrzyczeć mu w twarz swój strach i frustrację.
- I ty naprawdę ufasz... tym swoim urządzeniom? – ksiądz nieznacznie unosi brwi w uprzejmym zdziwieniu. - Sam mówiłeś o jakiś zakłóceniach. Co jeśli nie masz nad tym żadnej kontroli, i ta istota... czymkolwiek jest, zwodzi cię twoimi zabawkami?
Chciałby wbić mu igły w mózg i zmusić, żeby zrozumiał.
Ale nie może, nie może, nie może.
Nie może zmusić Netaniasza do tego, żeby ten go posłuchał.
Nie potrafi. Nie ma czasu.
Za plecami księdza Ortega cichym, miękkim krokiem podchodzi do ciał. Jonasz mocniej zaciska palce lewej dłoni na ubraniu Netaniasza. Czeka na żołnierza. Dławi się wszystkimi niewykrzyczanymi słowami. Nie potrafi odpowiedzieć na pytania, które zdają mu się równie irracjonalne jak wiara w osobowego Boga. Nie próbuje nawet.

Oblizuje wyschnięte usta.

Coś nadchodzi.
COŚ. NADCHODZI.

Ogląda się przez ramię.

Próbuje ubrać w znane określenia to, co widzi. Powoli przybliżający się do nich kształt, formujący się w korytarzu, z którego przyszli. Skojarzenie: przesuwający się we wszystkich płaszczyznach cień, ożywiony paradoks optyczny. Skojarzenie: ciemna linia siatki skanującej, negatyw światła sunący ku nim powoli, nieśpiesznie, z jakąś nieuchronną konsekwencją.

Skryte za goglami oczy Jonasza są wielkie i przerażone jak oczy dziecka.

Strach wybucha w gwałtownych jak pociski słowach i nagłym, zdecydowanym ruchu, który zadziwia go chyba równie mocno jak Netaniasza.

- Idź! - warczy nagląco, popychając gwałtownie księdza w kierunku skrzyżowania. - Szybciej, kurwa! Ortega! Szybciej! Musimy wiać! JUŻ!

- Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie
- mówi tylko Crucifix do leżących nieruchomo ciał.

Tym razem posłuchali go.
Znowu biegną.

Biegnie Netaniasz latarką oświetlając korytarz zimnym światłem latarki. Biegnie Ortega zabezpieczający zabrany wysuszonym trupom sprzęt. Biegnie Jonasz wskazując kierunek, maskując pewnością siebie niedokładność własnych przewidywań.

Jeden korytarz. Drugi. Trzeci.
STOP.

Zatrzymuje się gwałtownie, jakby ktoś nagle docisnął mu wszystkie możliwe hamulce.

Ruch w ciemności. Szarość na tle czerni. Modyfikowane genetycznie ciało, które utraciło pozory humanoidalnego kształtu. Ślina robi się gorzka w ustach wybieleńca. Przełyka ją z trudem, razem z kolejną falą nudności.
...paznokieć tkwi na końcu palca jak rybia łuska, jak płytka z przejrzystej chityny… rozsuwa okrwawionymi palcami wargi sromowe, a potem wciska szarańczaka głęboko w swoją gołą, dziewiczą cipę… pełzają po nim trupie larwy… czuje je, jak pełzną po jego twarzy, dławi się nimi… i wyje, wyje, wyje… podpiera się ciężko dłońmi i nie rozpoznaje tych miazg napuchniętego ciała, spotworzonych kości i paznokci odpadających od ciała jak łupież...
Istota pełznie. Jak wąż. Jak robak. Jak larwa. Jak koszmar. Próbuje zniknąć, skryć się w jednej z bocznych odnóg, w jednej z bocznych cel.
W jednej chwili Jonasz rozumie. Rozumie skanującą siatkę, która nie była przecież siatką skanującą, a czymś na kształt elektrycznego pastucha zaganiającego bydło do odpowiedniej zagrody. Rozumie istnienie przerzeźbionej potworności. Rozumie dlaczego zwłoki leżały akurat w tamtym miejscu, w poświacie zielonego światła awaryjnego. Jak latarnia morska. Jak zwodnicze światło na bagnach.
W jednej chwili rozumie dlaczego koniecznie muszą zawrócić.

Pstryka cicho palcami, żeby zwrócić na siebie uwagę towarzyszy. Ortega odwraca się do niego natychmiast - dobry, czujny żołnierz, swoją masywną sylwetką przesłaniający widok znacznej części korytarza - i Jonasz dłońmi, plamami bieli na tle ciemnego ubrania, pokazuje, że muszą obejść, cofnąć się. Jego usta pod goglami VR zaciśnięte są w bladą, bezkrwistą kreskę.

- Prowadź - zimne, wyprane z emocji słowa Punishera są jednocześnie jak chłodny kompres na rozpalonym czole i lodowaty prysznic przyprawiający o kolejne fale dygotu. - Ja będę szedł przodem.

Haker posłusznie kiwa głową i, dokładnie tak samo jak chwilę wcześniej Netaniasz, schodzi Ortedze z drogi. Będzie dobrze. Może będzie dobrze. Z rosnącą nadzieją zerka na wiadomość od Prahy, która właśnie błysnęła jaskrawą zielenią w rogu ekranu.

Jonasz kierujcie się na Iglice, będziemy w tym korytarzu. Przyjąłem uważać na Ortegę.

Może będzie dobrze. Może, bo nie ma pewności gdzie w tym sektorze znajduje się Iglica. Wie, że muszą się cofnąć, nie wie dokąd dokładnie. To jednak nie ma znaczenia - ważne, że mają jak uciec, ważne, że mogą się wycofać, ważne, że…

- Daj nam, o Panie, odwagę, odwagę działania, pozbawioną zuchwałości

Netaniasz szedł w kierunku potworności. Z latarką w dłoni, z bronią gotową do strzału. Wolno. Zdecydowanie. Ze słowem Bożym na ustach, zabierając ze sobą ich jedyne źródło światła.

- Netaniasz! - haker sam słyszy w swoim sykliwym głosie kolejne nuty rozpaczliwego przynaglenia, desperackiej prośby.

Jeszcze może być dobrze. Jeszcze może być dobrze.
Zawróć.
Proszę, proszę, proszęproszę.

- Kurwa! Ortega! - nie powstrzymuje jęku narastającej, pełnej osłupienia paniki. - Zginiemy przez niego!

Proszę, proszę, proszę…

Wczepia palce w śliskie jak światłowody włosy.
Latarka. Potrzebują latarki. Potrzebują światła.

Ale światło oddala się od nich, cichnie stukot więziennych trepów o kratownicę. Jakby jeden krok równał się dziesięciu. Jeden. I kolejny. Kolejny. Kolejny. Coraz bardziej odległy, coraz bardziej nierzeczywisty. I nagle nie ma już światła i nie ma Netaniasza. Trzy sekundy. Tyle to trwało. Tylko trzy sekundy. Jakby ksiądz rozpłynął się w mroku, jakby ciemność go pożarła.

Jakby ciemność pożarła ich samych.

- Netaniasz jak nie wrócisz w ciągu pięciu sekund ruszamy dalej bez ciebie.

W całkowitym mroku oschłe, zimne jak lód nuty w głosie Ortegi są jeszcze bardziej słyszalne. Ale teraz nawet one zdają się normalne, ludzkie. Wybieleniec na oślep wyciąga rękę i chwyta żołnierza za ramię. Wbija w jego ciało szczupłe, blade palce, jakby chciał go tak powstrzymać przed zniknięciem, przytrzymać przy sobie. Drugą dłonią przerzuca interfejs z powrotem na holo-ekran, podnosi gogle.

Mija pięć sekund.

- Światło - mówi w tym momencie Punisher.

I staje się światło. Blada poświata uczepiona przedramienia hakera, obmywająca toporną, zarośniętą twarz Ortegi i gładką jak maska androida twarz przerzeźbieńca. Żołnierz poprawia chwyt na kolbie obrzyna.

- Kontynuujemy we dwójkę - mówi. - Podawaj mi trasę na bieżąco.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172