Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-08-2011, 17:50   #131
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Luisa uważnie przyjrzała się koronie.
~Korona królewska i jest to korona kobieca. Sposób wykonania wskazuje na złotników francuskich. Sama budowa, symbolika i kamienie wskazują, że jest to korona jakiejś królowej angielskiej. Nie jest specjalnie modna i nie zmieniono jej zgodnie z obecnymi trendami - zrobiono ją jakieś 200 lat temu i nie zmieniano od tego czasu. Więc może korona Anny Czeskiej?? I choć współcześni jej nie lubi to lud ją kochał i wielbił. Była piękna, pobożna i bardzo łaskawa, czuła na potrzeby ludzi. Miała duży wpływ na męża, łagodziła jego gniew - kiedy zmarła, zaczął popadać w szaleństwo. Po jej śmierci Anglicy pogrążyli się w żałobie. Grób Anny została okradziony, to było pewne. Z drugiej strony królów rzadko się w koronach chowa.~

Luisa rzuciła okiem na gości. Nie specjalnie zwracali uwagę na osobę jej rozmówcy, ot, jakiś biedak, co się dorwał do pani i błaga o coś dla siebie.

~Tak pięknych darów nie powinno się odrzucać ale przyjąć ją oznacza przyjąć na siebie i brzemię długu. ~

Dona de Todos przyjęła koronę. Młodzieniec uśmiechnął się jak słońce i pokłonił do samej ziemi, całując skraj sukni Luisy.
- Jeśli szlachetna dona zechce znaleźć chwilę, mój pan czeka, licząc w głębi serca, że Luisa de Todos zamieni z nim choć kilka słów.
Kiwnęła rękom od niechcenia na znak zgody.
- Mój pan ubolewa, że jego reputacja nie pozwala mu spotkać się ze szlachetną panią publicznie...
Kostaki nachylił się do ucha Luisy i zapytał suchym szeptem: - Co robisz? Zetnijmy mu łeb.
- Nie jestem Damaso
- Potajmne schadzki kochanków nie licują z mym wiekiem. - Przenisła wzrok na szlachcica.
- Mój pan jest człowiekiem o gorącym sercu, jednak jest również mężem mądrym i statecznym. Nigdy nie obraziłby cię, pani, podobnymi względami. Nie na schadzkę cię zaprasza, lecz na rozmowę. I - mając w szacunku twą płeć niewieścią - nie dla niej pragnie spotkania. Lecz dla twej mądrości, powagi i autorytetu, jakim zasłużenie się cieszysz, wyrastając także i ponad tych, których Bóg uczynił mężczyznami.
Zwierzę za plecami Luisy przestąpiło z nogi na nogę. - Mam mu wsadzić w dupę tę błyskotkę? - zapytał poważnie.
Luisa popatrzyła przez ramię na swojego przyjaciela. - Spokojnie. Jeszcze zdążysz to zrobić.
- Ja ustalę miejsce i czas panie... - Szlachic nawet się je nie przedstawił.
- Zatem jaki jest czas i miejsce? - zapytał młodzieniec i pokłonił się powtórnie.
- Nie tu i nie teraz, z pewnością. - Jej oczy zwężyły się przez co sieć zmarszczek stała się jeszcze bardziej widoczna. - Reputacja twego pana skłania jego rozmówców do ostrożności.
- Zaiste... czy zatem pozwolisz, pani, abym raz jeszcze, jutro po zmroku, stanął przed tobą i poprosił w jego imieniu o spotkanie?
- Dziwny to zwyczaj, ale niech będzie. - Odparła. - Masz tylko jeden problem panie. - Ruchem ręki przywołała go by zbliżył się jeszcze bardziej. - Mój przyjaciel - Wskazała na stojącego za nią Gangrela. - nie dopuszcza tu nieznajomych. - Uśmiechnęła się przy tym.
Młodzik uśmiechnął się w odpowiedzi, a Luisie zrobiło się smutno. Był taki młody, taki świeży i radosny... On śmiał się w twarz zagrożeniom, młodość nigdy poważnie nie rozważa możliwości śmierci, nie ma świadomości, że kres drogi może być blisko, za następnym zakrętem...

- Dona musi być szczęśliwa, mając tak oddanych przyjaciół - po czym zwrócił się nad jej ramieniem do Kostakiego. - Imię moje jest zbyt małe, by twa pani obciążała sobie nim pamięć. Tobie jednak je rzeknę: jestem Aimar Ortiz. Podawszy swe miano, nie jestem już obcy.

Dona de Todos przyjęła szkatułę. A w zasadzie kiwnęła na Gangrela by ją wziął. Młodzieńcowi kiwnęła nieznacznie w podzięce.

~Targu dobito.~ Rozmyślał gdy ubogi szlachcic odchodził. ~Jutro pokaże cośmy uzyskali lub co stracili.. ~

- Pięćdziesiąt lat temu z pewnością witali go hucznie. A teraz się od niego odwracają. - Przyjrzała się krytycznie zniszczonej liberii. - Jak myślisz?? Czy ktoś po za Armandem i być może tym fircykowatym błaznem jeszcze popiera tu brata mego?

Kostaki podrapał się w głowę.
- Ja nie polityk. Ja bym ich wszystkich zrzucił ze skały. Pewnie wszyscy są w czymś umoczeni - dał wyraz swej nieskomplikowanej naturze. - Tremere się patrzy. Zaraz jej gały na wierzch wyjdą.

- Dlatego mój drogi ja tu zajmuję się polityką. - Uśmiechnęła się doń łagodnie i czule. - Niech się patrzy. Lepiej, żeby patrzyła tam gdzie my chcemy. - Luisa przebiegła wzrokiem po zebranych.

- Później trzeba ze służbą porozmawiać. - Zmieniła nagle temat. - Ktoś dał im znać - Tu Luisa zaczęła pukać w wieko trzymanej przez Kostakiego szkatuły. - że będzie bal. Chcę wiedzieć kto?? - Jej wzrok zatrzymał się na Nosferatu. - Szczury. Lęgną się po lochach i piwnicach. Tam gdzie właściciel nie chodzi. Gdzie nie ma światła. Gdzie w mroku ukryci przed wzrokiem postronnych myślą że są bezpieczni. Na razie. Ale zdziwią się. Jutro zaczniemy oglądać zamek. Dokładnie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 26-08-2011, 19:15   #132
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis spojrzał dokładniej w stronę cienia. Postać Anastazji mignęła znów w podcieniu pod dzikim winem. Przez biel jej sukni poczęły prześwitywać kamienne ściany za nią, zdawała się też unosić nad posadzką...
Iblis skrzywił się, zacisnął pięść, aż strzeliły w w dłoni wiekowe kości. Czy był spokojny? Jak cisza która poprzedza burzę. Iluzja, zasadzka. Musiał zachować chłodny umysł, zmysły jak ostrze noża. Iblis zawołał pierwszego pachołka, ujął go pod ramię i zaprowadził blisko krzaków. Cała akcja trwała sekundy kiedy wampir spojrzał mu w oczy.

-Biegnij w krzaki.

Momentalnie ciało służącego zesztywniało, ten machinalnie, z lekko bezosobowym wyrazem twarzy obrócił się, opuścił na ziemię tacę z owocami. Pobiegł w stronę zarośli. Iblis wtezył swe wampirze zmysły. Z krzakówka obiegł odgłos łupnięcia, a potem miękki dźwięk padającego bezwładnie ciała.

-Kurwa!

W krzakach jakaś kobieta zaklęła soczyście. Głos przypominał Iblisowi Sarę. W ciszy jego umysłu pojawiły się pierwsze grzmoty wraz z tym jak ktoś zaczyn uciekać korytarzem, słuchać kroki, bieg... Burza coraz mocniejsza. Spojrzał na rozbawioną Salomę. Zawołał ją. Przybrała postać młodej szlachcianki, przybyła krokiem tanecznym, zadowolona, z kielichem w dłoni. Zanim odezwała se do Iblisa, jeszcze pomachała Jokanaana. Wokół niej.. Te barwy, czułość, wzruszenie, może nawet mości, tak jasnego dla ciemnego serca Iblisa, tak gorzkie dla złego wampira, tak irytujące. Pierwszy grzmot.

-Salome, właśnie ktoś chciał na mnie zapolować. Możesz posilać swoich ludzi lub sprawdzić wszystkie wyjścia stąd? Będziemy mieli Sarę.
Złożyła usta w wąską rurkę. - Sara? Tu? Jesteś pewien?
-Ktoś użył iluzji na mnie. Zamiast ja, w krzaki wepchnąłem sługę. Cóż, oberwał po głowie...
- Co za bezczelna... - pokręciła głową. - Och, wybacz, denerwują mnie takie zdarzenia. Zaraz zawołam męża, spróbujemy obstawić wyjścia, ale to będzie trudne. Tobie nic nie jest?
-Prócz wzmożonej chęci jej dorwania? Ależ nic.

Uścisnęła szybko dłoń Iblisa, po czym włożyła mu w ręce swój puchar i odwróciła się na pięcie. Z wyraźnym pośpiechem udała się w kierunku swojego męża. Iblis przyglądał się im. Szeptali. Rozstanie. Salome zeszła w dół, skinęła Iblisow głową i weszła do zamku. Jokanaan zaniknął. Ruchy śród służby.
-Otworzyły się oczy niebieskie.
Szepnął Iblis pod nosem. Spojrzał na puchar dłoni. Przyglądał się mu jakby to był klejnot. Następnie rzucił go w krzaki róży. Ruszył do swego konia i wyjechał.

***

-Jak to nie żyje? Tak po po prostu nie żyje? Jak!
Krzyknął Iblis wściekle do jednego ze strażników, krępego jegomościa z wykrzywioną nogą i twarzą którą wampir mógł określić jedynie jako zakazana morda Wampir był zły. Ledwo co wyruszył do miasta poszukać kontaktu ze strażnikiem miejskim którego zwał się Diego. Jak mógł umierać? Tak po prostu, bez pozwolenia? Iblis był zły, zły na śmierć, zly na zarazę. Nie aby żal mu było tego człowieka, nie aby żal mu było kontaktu który wzrok odnowi u straż. Był zły gdyż jakaś obca mu siła targnęła się na jego własność.
-Długo?
-Nooo... Trochę...
Odwrócił głowę, spojrzał na ziemię. Ludzie są prochem i w proch się obrócą. Niestety, tak nie było. Śmierć to zgnilizna, smród, rozkłada, choroba. Śmierć już dawno przestała być czysta, czysty była jedynie ciemność. Śmierć... Jeszcze twdy, gdy krązył po nocnym niebie AniołŚmierci, jeszcze wtedy wszystko było żałobne, dostojne. Jak ofiara Abrahama, jak zniszczenie Sodomy. Wielkie. Czyste. Nie jak teraz. W pośpiechu i strachu. Spojrzał na strażnika wymownie, skrzywił się. Wyjął z sakwy sporo monet.
-Masz. Powiedzmy, że na zadatek przyszłej znajomości.

***

Tym razem do Schirebena dostał się bez komplikacji. Praktycznie natomiast jak dostał się do pokoju księdza, wygodnie usiadł na taborecie. Adam przyglądał się mu zaspanymi oczyma pełniami niepokoju – jakby pytając czego on chce. Twarz w wyrazie udręczonym.
-Czyżbyś miał nocne koszmary, klecho?
Zapytał Iblis gładko, jadowicie wyraźnie rozbawiony. Gdyby jeszcze umiał się szczerze śmiać, zapewne wybuchnąłby śmiechem. Niestety, umiał się tylko przyglądać księdzu. Powietrze robiło się coraz bardziej lodowate. Atmosfera – ohydna. Tak, tak to można było określić, tak to czuł ksiąd, nerwowo obracając mały, drewniany krzyżyk w dłoni.
-Nie rób tego... - Rzekł Iblis zadziwiająco łagodnie.
-To moja jedyna ochrona... Zło boi się krzyża.
-Już o tym rozmawialiśmy. Od kiedy spisałeś cyrograf, nic ma ochrony. Ten symbol mnie obraża. To symbol zdrady ludzkości...
Cisza. Ksiądz zakłopotany odłożył krzyż lecz nerwowo oglądalny w jego kierunku, kuląc się podczas siedzenia na łóżku. Zimno. Strach.
-To moja silna wiara, to opieka Boga odpędza morowe powietrze od parafii.
-Boga, Boga... - Iblis machnął ręką kilka razy. Powstał. - To nie Bóg, to tylko ja. – Wampir zrobił kilka kroków w kierunku księdza. - Ja, stary, potrzyjcie diabeł dbam o moich grzeszników. - Zbliżył się do księdza. Wyczuwał słona wón na jego czole, strach, lekkie drżenie. Dotnąłdlonią jego słosów, chwycił je.
-Bóg istnieje!
-Nie wątpię. - Iblis pogładził go po głowie, zbliżył twarz, polizał po czole, zlizując pot. - Tylko czy go widziałaś? Ostatni raz kiedy chodził na ziemi, zabiliście go. Adamie – Odsuń głowę, popuści trzymanie za włosy, raz jeszcze pogładzi księdza po twarzy wbijając mu paznokcie są skórę. - Boga TUTAJ nie ma. Jak na razie jestem tylko ja. Realny, prawdziwy, materialny...
Iblis Odsunął się. Zadowolony. Spojrzał na stoik. Trzy małe flaszki zabrał ze stołu pod pachę.
-Wiesz, bierze się takie flaszki od księdza i zamyka potępione dusze. Tak powstają dżiny.
Wybuchnął upiornym śmiechem wychodząc z parafii.

***

Krew to życie. Krew to brud ziemskiego padołu. W niebie, w piekle – nie ma krwi, jest duch, ogień lub światło. I ciemność. Tylko tutaj była krew – śmiertelność. Ziemia. Tak powtarzał sobie Iblis przecinając swe żyły. Krew kapała do trzech naczyń. Nie dużo. Szkarłatna rzeka życia. Przekleństwo.
-Otworzyły się oczy niebieskie.
Pochylił się, zebrał trochę pyłu z drogi i dosypał do mieszanki.

***

-Szukałeś mnie, mistrzu?
-Tak.
Stwierdził Iblis zsiadając z konia. Przed sobą miał Luisa de Egas, młodego złodzieja. Zdrowy. Chyba obłowiony, czasy zarazy to najlepszy moment na kradzieże.
-Mógłbyś przez pewien czas doglądąc czy pewni ludzie nie pojawiają się w miejscu?
-Ja od tego mam swoich ludzi.
Zaśmiał się ubawiony. W tym czasie Iblis opisał mu z wyglądu Sarę, Dante Sorea, kobie która nazywali Paula, oraz kazał zwracać uwagę na ruchy trędowatych w mieście.
-Tylko tyle?
-Nie. - Wyjął z torby przy siodle trzy butelki. - Jedna jest dla ciebie. Do dwóch pozostałych możesz nawet naszczać... Ale daj je Albinowi, to poborca podatkowy, jeśli oczywiście nie wyjechał poza miasto – wtedy wylej. Wiesz pewnie o kogi chodzi. Trzecia dla Dezyderii Borrassá. - W tym momencie Iblis podał lokalizacje. - Co to? Powinno wzmocnić was przed chorobą.
-Tja... Mistrzu.

***

Iblis ruszył konno ku swemu schronieniu przy porcie. Nie chciał dzisiaj wracać na zamek an do swej kwatery. Zbyt wiele razy tam bywał. Lecz przed końcem nocy chał jeszcze...
...krew to życie. Chciał jeszcze zapolować.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 30-08-2011, 13:53   #133
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Milczała. Ptasie szpony zaciskały się mocno na dłoni astrologa.
- Dziękuję. Pójdę. Jakie imię nosi twój strażnik?
Suchość w ustach i brak słów, którymi możnaby delikatnie przekazać prawdę o straconych istnieniach, giętych i łamanych sztuką Tremere ciałach, zwierzęcych skowytach, które wybrzmiały w samotnych wieżach i laboratoriach klanu tych, którzy mienili się czarodziejami naszego rodzaju. Brak słów, bo to, co Tremere nazywali koniecznymi ofiarami, w oczach jej klanu było okrucieństwem i krzywdą.
- Strażnik to Strażnik. Nie ma innego imienia. Jest gargulcem.
Manuel przełknął ślinę, która wreszcie napłynęła do ust, miała gorzki posmak żółci i krzywdy. Mewa milczała i jego własne dłonie bezwiednie zacisnęły się mocniej wokół jej ramion. By nie wyrwała się z krzykiem i nie uciekła.

- Aha - odparła pogodnie. - Gargulec? Taki jak Serafin?

Manuel zamarł. Miano sługi Ekkeharda z Coruny zawisło w ciszy.
- Manuelu?
- Tak. Taki jak Serafin.

Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean. Mój ptak kwili jeszcze na mym ramieniu, ale znalazłem słowa, by go ukoić... Patrzę na moje stopy pokonujące ścieżkę do oceanu jak na stopy kogoś obcego. Jeszcze nie przywykłem do samego siebie. Czy się boję? Czy to zapach mojego strachu, czy drobiącego na mej dłoni ptaka? Nie wiem... Wstąpiłem na nową drogę i nie znam jej kresu. Lecz jestem szczęśliwy. Wiem, że gdy wykonam fałszywy krok, mój ptak dojrzy to z przestworzy. Nawet jeśli również nie widzi końca, jeśli nie wie, dokąd podążamy w ciemnościach. Ale podąża ze mną.

Mewa obróciła się powoli, wyzwalając się delikatnie z objęć Manuela, a każdy jej ruch zdawał się trwać lata, jak powolne, lecz niepowstrzymane obroty ciał niebieskich.
- Musisz coś wiedzieć. Zrobiłam coś strasznego. Ojciec powinien był to zrobić dawno temu, ale zbrakło mu ikry... Krew dusi wolę i pęta własny rozum. Ja zawsze byłam wolna, więc... Okradłam ją.
- Te zwoje, które mi dałaś, czy jeszcze coś innego?
Pokręciła gwałtownie głową i rozejrzała się płochliwie, nim przysunęła się bliżej i wyszeptała:
- Mapy są z domu Rabii... Ona... jak dostanie coś takiego, to w kominkach pali... Nie... Z krwi ją okradłam. Ona pije krew Szaleńców. By mieć wizje. By bogowie byli jej łaskawi. Starzy bogowie, starsi niż ty i ja, starsi nawet niż ona. Weszłam do jej wieży przez okno i zabrałam wszystko. Wrzuciłam do morza.

Zmilczał, choć nie przyszło mu to łatwo. Patrzył uważnie. W końcu, ozwał się głucho:
- Nigdy ci tego nie wybaczy. Czyja to była krew? Iblisa? Celestina? Innych?
- Iblisa? Nie, myślę, że nie... Celestina być może. Ona go podziwiała. Pragnęła... Innych zabijała i zlewała ich krew jak myśliwy z upolowanych zwierząt. Z nim, eeeee... robiła różne rzeczy - zakończyła niezręcznie. - Iblis jechał do Oka, spotkałam go po drodze. Żal mi się zrobiło tego diabła. Wiem, że to było głupie, ale ostrzegłam go. Odrzekł mi: “Do końca śmierci, ruiny morza rozbite o brzegi”. Cokolwiek by to znaczyło. Malkaviańskie brednie - skrzywiła wargi, ale widać było, że się obawia. - Musiałam to zrobić. Ona jest straszna, zawsze była. Ale kiedy pije krew Szaleńców, Manuelu, nie chciałbyś jej wtedy spotkać. Nikt wtedy nie może być pewny... niczego.
- Postąpiłaś głupio. - stwierdził - Ale...słusznie.

Milczał długą chwilę, pocierając dłonią podbródek.
- Gdy mówiliśmy o Strażniku, podałaś imię innego z jego rodzaju. Skąd znasz Serafina? - spytał nagle.
- Pomogłam mu, jak pobłądził w wąwozach. Chciał dojść do Niebla del Valle, ale się zgubił. Lazł prosto w obozy Zelotów. To go zaprowadziłam. Jest miły i zabawny. Tylko brzydki okropnie. Potem mnie odwiedzał czasami, lataliśmy razem. Wbija się w morze z góry, jak pelikan, potem nie może wzlecieć i biega po wodzie, śmieszny jest - zachichotała. - Zawsze się kąpał zanim wrócił. Mówił, że jego pan okrutnie się brzydzi zapachem padliny. Też każesz się kąpać swojemu Strażnikowi? One, gargulce, chyba nie lubią wody za bardzo, wiesz?
- Wiem. - zdobył sie na nikły uśmiech. - Po co on tam lazł? Nie mów, ze za nim nie poszłaś...
Mewa wsadziła kosmyk włosów do ust, uśmiechnęła się przekornie i w swoim mniemaniu zapewne przebiegle.
- Nie powiem. Najpierw poszedł do takiej wielkiej sali, co była obok biblioteki. Wyciągnął z torby takie małe zmyślne papiórki, patrzył na znaki, co tam wymalowane na ścianach były, i skrobał coś na papiórkach. Potem schował papiórki i zszedł w podziemia. Tam nie szłam za nim, bo echo, usłyszałby mnie... Nie było go z dwa dzwony, długo. Jak wylazł, to był taki szary na pysku, jakby nieboszczyk co długo poleżał. Powtarzał: “obrzydlistwo, obrzydlistwo w oczach Pana, nie będziesz obrzydlistwem się parał, Pan zabrania...” - całkiem udatnie naśladowała dudniący bas gargulca. - Mówiłam, że on jest zabawny. Padł tam na kolana i modlił się chyba. A potem wstał, wyjął te papiórki, potargał je na strzępy i zjadł! - na ruchliwej twarzy Mewy odbiło się obrzydzenie przemieszane z fascynacją. - To było naprawdę ohydne. Jak już połknął wszystkie, wrócił do tej wielkiej sali i szponami pozdzierał te malunki ze ścian. Jakby się szaleju opił, trach trach! I to wszystko właściwie... Odprowadziłam go na nabrzeże, skoczył i poleciał. Myślę, że potem jak przylatywał, to chodził do Rabii. Nie mówił mi tego - zastrzegła. - Ale tak myślę. Naprawdę śmierdział trupem, i to mycie... zawsze się mył. Nie mówiłam o tym nikomu do tej pory, bo on bardzo prosił, żeby nie wspominać nawet ojcu, że był w dolinie. Eee... myślisz, że zrobiłam coś złego?
- Nie, Mewo. - spojrzał na nią - Nie zrobiłaś. Zrobiłaś natomiast dobrze, że mi o tym powiedziałaś. A te zmyślne papiórki, które miał ze sobą Serafin...Widywałaś już może wcześniej takie? Co w nich było niezwykłego? Miały dziwny kształt, a może dziwne malunki?
- Nieeee... nie wiem. Nie widziałam za dobrze. Wyglądały jak kawałki pergaminu.

Dłoń Tremere bezwiednie ścisnęła miejsce, gdzie schował woreczek z tym, co przywiozła mu Mewa. Jakby chciał upewnić się, że nadal tam jest.
- Ta cała historia z Serafinem, który pobłądził...- zapytał, tonem jakby od niechcenia, - ...miała miejsce jeszcze przed rzezią w Niebla del Valle, prawda?
- Nie, skąd! Dobre rok po... ruiny już zielskiem zarosły.
- Rok...- zdumiał się astrolog. Brwi zmarszczyły się, w oczach zatańczyła niepewność. Odwrócił się bokiem, zasępił. Niby zamyślony i wpatrzony z ziemię, ale jednak co jakiś czas posyłał w kierunku Mewy uważne spojrzenia.

- A Mehmed...- zapytał - ...spotkałaś go kiedy? Budowniczy okrętów. Jaki jest?
Zmarszczyła brwi, odsunęła się o krok.
- To był potwór. Dobrze, że go zatłukli. - W jej głosie po raz pierwszy astrolog usłyszał okrucieństwo i chęć zemsty, zaciekłą nienawiść.
- Zrobił ci co? - pociągnął temat, choć starał się nadać nieco uspokajający ton swojemu głosowi. - Gdybyś mogła jeszcze raz go spotkać...Chciałabyś?
Spojrzała na niego jak na idiotę. A potem wywinęła wargi i z pietyzmem splunęła na ziemię.
- Wybacz mi. - astrolog zmienił nagle ton - Nie powinienem. Zapytam cię o coś innego, jeśli jeszcze mi na to pozwolisz. Ci bogowie Cykady...Starzy bogowie...Czy kiedykolwiek słyszałaś ich miana?
- Ojciec znał, mówił mi. Ale to takie obce słowa, język można połamać - zaczęła skubać kosmyk włosów. - Roseta? Rosmeta? Coś takiego. I Moriku. Chyba... I była też taka, co topiła mężczyzn, ale nie pamiętam imienia.
- Skylla?
Zastanawiała się dłuższą chwilę, wreszcie pokręciła zrezygnowana głową.

- Hajat...- odezwał się zagadkowym dość tonem Manuel - Ojciec musiał nauczyć cię tajników żeglugi, prawda?
- Wiem co i jak. Małą łódź sama poprowadzę. Z większymi nie daję rady. Ale pływałam.
- A na Palec Diabła pływałaś?
- Taak, raz. Jak Morze Szczurów się rozbił. Rozbitkowie dopłynęli do skały, stamtąd ich zgarnialiśmy. Ale ona nie jest zadowolona jak tam pływamy. Niby nie zabrania, ale wiesz, jaka jest.
- Nie jestem pewien, czy wiem. - odparł dość ponurym tonem - ...ale właściwie dlaczego ona tak traktuje to akurat miejsce? Dlaczego wy wszyscy, tak je traktujecie; dlaczego stało się miejscem wyklętym dla żeglarzy. Był jakiś powód? Musiał być. Musi. - poprawił się.
- Bo tam ginęli ludzie i statki. Zaczęło się jeszcze przed rzezią w dolinie, jakiś rok czy dwa przed. Głównie rybacy, bo tam są dobre łowiska, ale jak przepadło kilka statków kupieckich, pojawiły się plotki, że tam coś straszy. Ludzie zaczęli się bać i przestali tam pływać, to i jakby ucichło.
- Mewo...- zapytał cicho, bardzo cicho - ...czy kiedyś zgodziłabyś się...popłynąć ze mną na Palec Diabła?
Zamrugała zaskoczona, ale bez namysłu skinęła na zgodę.
- Popłynę. Bo myślę sobie, Tremere, że jak ci odmówię, popłyniesz i tak. Sam. Mam rację?
- Masz. - odwrócił spojrzenie - Czasem mam wrażenie, że znasz mnie lepiej niż ja sam.

Astrolog milczał wpatrzony w jakiś bliżej nieokreślony punkt. Potem drgnął i podszedł jeszcze bliżej.
- Powinnaś już iść...- rzucił, niemalże bez poruszania ustami - ...zbyt wiele tu oczu. Zbyt wiele języków. Podałaś już swe imię sługom, oni poniosą je dalej jak wiatr puch dmuchawca. Gdy będą pytać, powiem że byłaś tu się jeno pożegnać. Na zawsze. Zniknij więc tak, aby nie łatwo było zadać kłam moim słowom.

Skłoniła się nisko i pocałowała go w rękę, jak wtedy gdy w Elizjum dziękowała za ocalenie ojca. Gest był idealny, dworski niemal wyraz szacunku wobec starszego... gdyby nie zamarła podnosząc się z ukłonu.
- Manuelu... ta obrączka... świeci się.
Rzucił szybko okiem na swoją dłoń, obrączka tkwiła tam i wyglądała... zwyczajnie.
- Nic nie widzę.
- Świeci się. Czerwono i złoto na przemian. Jak ogień - odparła twardym, nieznoszącym innej prawdy niż własna głosem i skoczyła na siodło. - Dbaj o siebie.

***

Manuel zapuścił się w zielone ścieżki zamkowego labiryntu. Słyszał z innych alejek głosy rozbawionych gości, skądś dobiegały ciężkie westchnienia kobiety i mężczyzny. Jednak w tym odległym zaułku, pomiędzy zielonymi, ciernistymi ścianami był sam. Wydobył zawiniątko i ostrożnie rozpostarł mapę.

Na odwrocie, cienkim i drżącym jak pajęczyna na wietrze pismem starego człowieka nakreślono:

Nie jest tajemnicą, iż obraz nieba po drugiej stronie płynny jest jak woda. Tak jak nie wkroczysz dwa razy do tej samej rzeki, tak podniósłszy powtórnie oczy ku innym gwiazdom, nie znajdziesz tam tego samego obrazu. Jednakże prawdą jest i to, że świat nasz i nasze własne kroki, jeśli są dość doniosłe, rzucają cień na świat po tamtej stronie i kształtują ścieżki obcych gwiazd. Ku przestrodze dla pokoleń przyszłych zapisuję obraz, jaki ujrzały w młodości me oczy nad Pontus Euxinus, a który zwiastował pożogę, krew i mord. Nazwy spisuję ze starszej mapy, na której podobny obraz znalazłem.
Szczęśliwie udało się nam powstrzymać wydarzenia, które zwiastowały.

Modlę się o duszę nieszczęsnego Leokadiusza, któren w tej walce złożył swe życie.

Cornellus z Konstancy, z Łaski Bożej mag Porządku Hermesa


Część gwiazdozbiorów była lustrzanym odbiciem tych po tej stronie. Nie zdziwiło to Manuela. Zdarzyło mu się niegdyś - po wielu rozmowach i prośbach - wycisnąć tę wiedzę z Eugenia. Jednakże były i inne, obce, i tym poświęcił uwagę.

W centrum mapy nieregularnym okręgiem odznaczał się gwiazdozbiór, który ze statkiem nic wspólnego nie miał, a jednak Okrętem został mianowany. Tworzyło go dziesięć gwiazd. Błazen. Król. Królewski Cień. Czarownik. Panna Zdrada. Wierszokleta. Matka. Ptasznik. Młodzieniec. Wojownik.

Ów toczący się po nieboskłonie okrąg ścigał rozwierając paszczę rozciągnięty gwiazdozbiór mianowany Wężem Morskim, a z licznych gwiazd go tworzących jedną jeno nazwano, na karku Węża umiejscowioną. Obcy.

Po drugiej stronie samotna gwiazda stała na drodze okrętu, imię jej było Ręka Boga, dalej zaś rozpościerała się szeroko Wilcza Armia, z dwoma gwiazdami na czele niczym dowódcami, opatrzonymi nazwami: Basior i Zemsta.

Przepatrywał mapę w nikłym świetle, i wreszcie znalazł. W samym rogu. Z trzech gwiazd złożona Latarnia, nad nią zaś samotna gwiazda, opisana jako Życie.

***

Astrolog odnalazł Grazianę na górnym tarasie.
- Pamiętasz, gdy rozprawialiśmy o przyczynach, dla których rzucono nas do Ferrolu..? - w jednym posuwistym ruchu mag ujął kielich z karmazynowym płynem i przysunął się do wampirzycy - Jak to zwykle na balach, można posłyszeć o wielu ciekawych materiach. Choć być może dla ciebie nie będzie to nowiną... Wiedziałaś, że twojego szlachetnego przełożonego zza wody i tę, którą obwołano właśnie zwierzyną łowną - łączyła bliższa zażyłość? Rzecz jasna, mówię o interesach.
- Ekkehard nie jest ani moim, ani twoim przełożonym. Kieruje zborem w Corunie - przypomniała i zamilkła. - Nie wiedziałam o jego kontaktach z Rabią. A w świetle ostatnich wydarzeń są one co najmniej... niepokojące. Mogą wywołać podejrzenie, że... nie był tylko fascynatem idei, przyglądającym się biernie z drugiej strony zatoki. Może to nieuprawnione, ale poczułam się obiektem eksperymentu. I nie podoba mi się to wrażenie.


Luisa


Kostaki poniósł skrzynkę z koroną do prywatnych komnat pani de Todos. Luisa powiodła wzrokiem po gościach... Nie, chyba nikt się nie zorientował. Wygładziła suknie wyćwiczonym gestem. Choć wiedziała, że to głupie, puste i próżne, miała ochotę zostawić gości samym sobie, zamknąć się w swej alkowie, zasiąść przed lustrem i założyć koronę na skronie.

Sprawdziłabym tylko, czy pasuje... Dona de Todos zmagała się z pokusą i niemal przegrywała, gdy nad jej ramieniem rozległ się szept Jokanaana.
- Dona paktuje ze sługą uwięzionego Zeloty? Nieładnie, nieładnie... a może ładnie? Któż to może wiedzieć? - Trędowaty pozwolił sobie na westchnienie. Luisa obróciła twarz, by spojrzeć mu w oczy, ale dostrzegła tylko pustkę, tańczące cienie.

- Moja słodka Salome kazała ostrzec donę, iż w jej zamku wyjęta spod prawa Sara zamierzyła się na głowę naszego, ekhm, drogiego i nieocenionego Iblisa. Szaleńcowi nic się nie stało, jakże szczęśliwie. Szukamy Sary. Po cichu. Tymczasem książę zmierza już ku nam. A taka niezła impreza była... - ciemności jęknęły z zawodem, zbyt głębokim, by mógł być udawany.

Luisa odchrząknęła, ale ciemności nie rzekły już ani słowa. Jokanaan odszedł równie cicho, jak się pojawił. Natomiast mały Damaso szedł ku niej szparkim krokiem, jak zwykle robiąc wokół siebie masę niepotrzebnego zamieszania... Spokrewnieni pochylali głowy jak łan pszenicy pod kosą.

Damaso dotarł do Luisy i jego twarz ściął gniew. Nie było dla niego krzesła.
- Drogi bracie - Luisa powstała ze swego tronu. - Wybacz, że nie przygotowałam dla ciebie miejsca, jednak nie uprzedziłeś mnie, iż przybędziesz.

Książę zagryzł wargi. Oczywiste kłamstwo i brak należnego miejsca było tylko jedną z uprzejmości, jakimi Luisa zamierzała uraczyć dziś swego brata. Damaso zaś podłożył jej się sam.

- W swoim domu każdy jest księciem.

Luisa zamarła. Coś było nie tak... niegdyś Damaso wybuchnąłby gniewem i przemocą ściągnąłby ją z krzesła. Dziś, zgaszony i wyraźnie złamany, skinął jej tylko głową i odszedł kawałek, by spocząć na kamiennej ławie. Do Luisy docierał szmer jego rozmowy z Manuelem Andrade. Lucinda nie została odnaleziona, przepadła.

Dobrej drogi, hrabio Vargas. Pomyślnych wiatrów.


Kto by pomyślał, że ucieczka przeznaczonej na córkę dziewki tak go złamie? A może to nie tylko to?

Damaso wstał jeno na krótko, by ogłosić, że do pojedynku Armanda z Iblisem nie dojdzie. Armand dopadł do kolan ojca, szeptał coś nachalnie.
- A schowaj sobie w buty swoją i moją urazę - warknął krótko Labrera i odprawił syna gestem. Armand odszedł, rzucając na odchodnem Luisie wymowne spojrzenie.

Kiedy schodami ku niej pięła się pani Zwierząt, wsparta na ramieniu dworsko odzianego młodzieńca o smagłej twarzy Włocha, Luisa pomału zyskała pewność, że jej brat przegrał już swoją dziedzinę.

Giordano


- Twarz Giordana, postawa Giordana, tyłek takoż Giordana... - schrypnięty, syczący głos Cykady postawił sztorcem włoski na karku Zeloty - ...jeno strój dziwaczny jakowyś. Dobrze, żeś koronki poobrywał, bo bym nie poznała po ciemnicy i jeszcze na ząb bym wzięła.

Zwierzęta za jej plecami pozwolili sobie na lubieżny rechot. Zelota zacisnął zęby, ale złagodniał w jednej chwili. Uśmiechała się do niego. Tylko do niego. Nie oszczędzała mu drwin, ale... nie oszczędzała ich wszak nikomu. On zaś znalazł w jej oczach uznanie pod tą kpiną, i mógłby pławić się w tym spojrzeniu resztę nocy, jakie były mu zapisane.

Kiedy wspinał się po schodach Zamku Słońca i płynął pomiędzy gośćmi doni de Todos, ściskał zaborczo rękę wampirzycy wspartej na jego ramieniu, i ignorował jej pełne wyższości uśmiechy. Może i była starsza, na pewno potężniejsza i silniejsza. Ale to on ją wiódł, a bez jego pamięci zostałaby sama i bezradna...

Mimowolnie się wzdrygnął. Nie, nie bezradna. Zapędzona pod ścianę, ale nie bezradna. Bóg jeden raczy wiedzieć, co zrobiłaby, gdyby straciła jedyną nić łączącą ją z jej własną przeszłością i resztkami człowieczeństwa tlącymi się w bestii, jaką się stała. Na pewno nie byłoby to bezradne załamanie rąk.

- Znalazłaś?
- Hm? - pogładziła jego dłoń i uśmiechnęła się, zupełnie bez powodu.
- Okręt Mehmeda. Znalazłaś go?
- Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie go znaleźć, jeśli tego nie zechcą.
- Zatem po co...
- Po co wypłynęłam? Giordano, każdy statek musi kiedyś zawinąć do portu. Nawet upiór.

Czuł od niej spaleniznę, ohydny fetor zwęglonego mięsa. Usta z trudem uformowały pytanie.
- Co robiłaś na skale?
- Modliłam się. O zwycięstwo. A także postawiłam tam strażników, którzy będą bronić dostępu, gdy upiór zechce tam zawinąć.
- Skąd pewność, że zechce?
- Od kogoś, kto jest na pokładzie.

Zatrzymał się, wyrwałby jej ramię, gdyby go nie przytrzymała.
- Panuj nad nerwami, Zeloto. Zwłaszcza w takim gnieździe żmij. Cóżeś myślał? Że do spółki z Mehmedem chcę zdobywać świat? Nie, Giordano. Mówiłam ci już, świat mnie nie interesuje. Tylko zemsta.
- Od kogo zatem?
- Od mego syna idioty. Musiałam słabować na umyśle, kiedy go zmieniłam... Nieważne. Zanim Sokół bohatersko i głupio dał się schwytać Zelotom, przywiązałam go do łoża jak psa i wycisnęłam słowo po słowie, po co łaził do Rabii. Otóż, wyobraź sobie, ten kretyn wierzył, że kapadocka magia sprawi, że nie da się go zabić. Że po śmierci powstanie z martwych i pod Palcem Diabła dołączy do innych na pokładzie okrętu, że wywrze sprawiedliwą zemstę. I takie tam. Zawsze był nawiedzony, miałam to za brednie. Cóż, jakiś okręt z wskrzeszonym księciem i jego wiernym doradcą się pojawił. Myliłam się. Któż się nie myli?
- I myślisz, że twój syn też?
Wykrzywiła wargi z niesmakiem.
- Jestem tego nieomal pewna.
- Co zamierzasz?
- To, co zwykle... dopaść i spalić. A mego syna, jeśli pływa na tym kapadockim ropiejącym wrzodzie, zamierzam zabić po raz drugi.
- Kochałaś go.
- A co to ma do rzeczy? Tym bardziej zasłużył na śmierć. Zawiódł mnie, Włochu. Zawiódł mnie po raz kolejny.

Iblis


Rzemieślnik jeszcze przed chwilą popłakiwał i jęczał coś o chorej żonie i dziatkach, że relikwię, niesie, co ich ocali.

Cóż. Nie doniesie... jaka szkoda.

Iblis siedział nad stygnącym ciałem mężczyzny, z którego się pożywił, i oglądał z zaciekawieniem rzekomą relikwię... okazała się ona kośćmi kury, wprawnie wygotowanymi z resztek mięsa.

Ludzie uwierzą we wszystko... Kurę zeżarł, a kości sprzedał jako relikwie naiwnym. To musi być umysł ciekawy. Jeśli przedtem tę kurę ukradł, może warto by poznać tego handlarza relikwii?

Niestety, rzemieślnik musiał mieć słabe serce i wyciągnął spektakularnie nogi podczas gdy Iblis z niego pił. Jako medykowi nie zdarzały mu się często takie przypadki, jeśli nie były zamierzone. A tak, parszywy los, miano handlarza kurzymi gnatami pozostanie tajemnicą, którą ostatni posiłek Iblisa zabrał ze sobą do grobu.

Przykre to, przykre.

Gdyby tak ten parszywy los raczył się do niego uśmiechnąć, gdyby niebiosa czy też piekła raczyły dać mu jakikolwiek znak...

W okolicach prawej nogi Szaleńca coś mlasnęło ohydnie. Iblis pogrążony w rozmyślaniach z rozmachem wdepnął w gnijące ścierwo. Z obrzydzeniem wyjął stopę zagłębioną w trzewiach trupa, wzniósł oczy do nieba.

- Dziękuję. Właśnie o takie coś mi chodziło.

- Nie ma za co - odparł syczący głos. Iblis rozejrzał się czujnie.
- Tutaj - dobiegło ze stosu trupów. - Tutaj jestem. I nic nie możesz na to poradzić, Leokadiuszu.
Wąż wspiął się na szczyt stosu i stanął na ogonie, kołysząc się lekko.
- Sądzę - zaznaczył i oblizał własne oko rozdwojonym językiem - iż winieneś rozważyć raz jeszcze swe kroki... to, co chcesz po sobie zostawić. Nie żebym nie zgadzał się z tobą, że zostawienie po sobie zgliszczy też jest jakimś dokonaniem. Ale co ci to da? Gdzie ty w tym wszystkim? Zdaje ci się, że odjeżdżasz, pasąc oczy łuną pożogi? Nie, mój drogi. Ty płoniesz razem z miastem, nie zyskawszy nic... Eh, Leokadiuszu... tyś się nigdy nie poddawał. Nigdy nie brał tego, co łatwe. Wysoko zawsze mierzyłeś.
- Z wysoka spadłem.
- To i droga z powrotem daleka i niełatwa, zgodzę się.
- Jeśli zaraz...

- Starszy? Z kim rozmawiasz?
Mewa stała przy wylocie zaułka, za uzdę trzymała wierzchowca i juczniaka. Twarz miała zdziwioną, oczy okrągłe jak monety. Iblis dokładnie umiał sobie wyobrazić, co widzi tymi zdumionymi kamykami. Jego, w poszarpanym odzieniu, z potarganymi włosami i pasmami zakrzepniętej krwi na twarzy. Jak stoi. I rozmawia ze stosem psujących się zwłok. Wąż puścił do niego obleśne oko.

I wtedy rozległ się zgrzyt. Potem krzyki. Mewa obróciła się tyłem, patrzyła w stronę portu. Ruszył ku niej, targnęła głową w jego stronę.
- Opuszczają łańcuch - oznajmiła zdumionym głosem.
Iblisowi i rzut oka wystarczył, by dostrzec, że to nie miotający się wśród krzyków strażnicy portowi zaczęli kręcić kołowrotem łańucha, którym zamknięto wejście do portu. To coś pod wodą chwyciło łańcuch w połowie jego długości i siłą wciągnęło pod wodę. Drgały wodorosty na naprężonych do granic wytrzymałości ogniwach... wreszcie łańcuch pękł z głuchym brzękiem, Mewa podskoczyła przestraszona.

Łańcuch opadł na dno. Zaś dalej w zatoce, na statku zmierzającym ostro w stronę Ferrolu, wykwitły szkarłatne kwiaty ognia.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 30-08-2011 o 15:35.
Asenat jest offline  
Stary 16-09-2011, 11:27   #134
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Post wspólny Graczy

Włoch spojrzał w kierunku władców tego miejsca i miasta. Luisa siedziała na górnym tarasie na krześle podejrzanie przypominającym tron. Damaso kilka metrów za nią, na kamiennej ławeczce, rozmawiał z jakimś mężczyzną w sile wieku o arystokratycznych i wyniosłych rysach, bardzo bogato odzianym.
Zerkał głównie na księcia zbliżając się do kobiety, na “tronie”. Po czym uśmiechnął się i skłoniwszy dworsko. -Wygnaniec z Włoch wita nową władczynię Zamku Słońca, szkoda że przyszło ci przybyć do Ferrolu w tak ponurych czasach.

Damaso uniósł głowę i przerwał rozmowę z Manuelem Andrade, ale ani słowem, ani gestem nie dał odczuć, że chce przyłączyć się do rozmowy. Wodził tylko martwym spojrzeniem bez wyrazu od Giordana, do stojącej za nim Cykady.

- Nie są one ni gorsze od tych co już minęły i ot tych co nadejdą. - Kinwnęła nieznacznie głową by się przywitać. - A być może są lepsze, gdyż mój brat - Tu uśmiechnęła się nieznacznie do Damaso. - księciem jest tej domeny.

~Co on o niej mówił??~ Luisa starałą się sobie przypomnieć. ~Suka. Stara i potężna. Próbujesz wziąć, rozwierasz zęby, a ona już odgryza ci głowę. … My tacy nie jesteśmy. Złamała ich wszystkich...Nim się obejrzysz, wyrwiesz sobie serce i podasz jej, by ją ucieszyć. Taka jest! Tak będzie działać. Nie ufaj jej.~ Dona de Todos przeniosła swoje spojrzenie ma władczynię Oka Zachodu.

- Witajcie w mych skromnych progach.-

Cykada zakołysała się na obcasach, obrzuciła donę de Todos i jej tron spojrzeniem, w którym nie było ni śladu zainteresowania, tak jak w zdawkowym uśmiechu, którym ją obdarzyła nie było serdeczności - ani w lekkim skinieniu szacunku. Gangrelka dała tylko znać, że zauważyła, że się do niej zwrócono... Stara i potężna, tak mówił Kostaki. Mogła być księżną, dośpiewała sobie Luisa. Mogła pognać stąd mego brata i nawet by się nie spociła. I choć Luisa przeżyła wiele lat i nie bała się niemal niczego, ogarnęły ja wątpliwości i zwierzęcy niemal strach. Na nic jej pozycja i książęcy mir Damaso - jeśli ta kobieta w prostej, pozbawionej ozdób sukni postanowi, że będzie inaczej, stanie się podług jej woli. Władza, ta prawdziwa, nie ta strojąca się w błyskotki, porażała i miażdżyła. Nawet nieużywana... Luisa patrzyła na Gangrelkę i wiedziała, że Pani Zwierząt w odróżnieniu od Damaso może. Może wszystko.

-Sprzeczałbym się pani .- stwierdził krótko Giordano. Po czym kontynuował.- Może i są lepsze od tych co tu były. Ale... Problemem w tym, że ów lepszy czas się kończy. Buntownicy siedzą po wąwozach, ale jak długo jeszcze będą? W mieście wybuchła zaraza, pod tronem zalęgła się żmija, którą choć udało się niedawno przepędzić... to nie udało się schwytać. Na morzu zaś... czai się bestia, która...- uśmiechnął się kwaśno.-... przesłała mi wiadomość dla księcia, ustami umarłego. A my?
Spojrzał za siebie z lekkim drwiącym niemalże uśmieszkiem.- Sama widzisz pani, co robimy. A czas nam zewrzeć szyki, by nie zostać startymi przez wrogów.

- Jaką wiadomość? - wtrącił się ostrym głosem Labrera.
- Powiedz mu, Giordano. Niech wie - odezwała się syczącym, nienaturalnym głosem milcząca dotąd Cykada. - Ja zaś chciałabym wiedzieć, czy masz nam w związku z tym coś do powiedzenia, Damaso.
Nazwany po imieniu książę skrzywił się tylko. Cykada się uśmiechała, a był to wieczny uśmiech węża.

- Mając tak oddanych i lojalnych wasali chyba prędko uporać się można z wrogami?? - Tak, drwinę dało się wyczuć w tonie jej głosu. Nie patrzyła jednak, jak możnaby sądzić, na księcia. Jej stare oczy świdrowały stojącego przed jej obliczem Włocha.
-Oddanych wasali nigdy za wiele.- odparł Giordano i spojrzał za siebie dodając już ciszej.- Ale... ilu z tych oddanych wasali, wyruszyło wczorajszej nocy? I czyż jeden z Rzemieślników nie poważył, by porwaniem swym podpisać swą nielojalność wobec księcia?
Wzrok Giordana znów zetknał się ze spojrzeniem Luizy.-A dziś... spiskujemy, knujemy, wydzieramy sobie skrawki władzy, jak małe dziewczynki kłócące się o matczyną suknię. Oddaniu wasale to skarb, pani. Zwłaszcza tacy, którzy potrafią spojrzeć ponad te przyziemne swary, by dostrzec żagiel okrętu na horyzoncie. Żagiel zwiastujący zagładę nam wszystkim.
Co widzą twoje oczy, gdy patrzysz na tą salę?
- Rodzinę.- Uśmiechnęła się Luisa. - A ty, panie??
-Rodzinę? Doprawdy? Co za przyjacielskie określenie wobec...- uśmiechnął się ironicznie Giordano.-... tak wielu obcych osób. Wczorajszej nocy zginął Ali, syn Yosufa. Czy ktoś się tym przejął? Czy ktoś uronił łzę. Czy kogoś to obchodzi?- w głosie młodego wampira słychać było melancholię.-Nie widzę tu rodziny, widzę... poza małymi wyjątkami. Taniec ślepców. Zbyt zapatrzonych w swoje małe intrygi i interesy by zobaczyć całość.
Skłonił się lekko.-Wybacz pani, że mymi słowami zaburzam nieco, radosne chwile tego balu. Ale nie przybyłem tu tańczyć, ni oddawać się drobnym intrygom. Przychodzę jako... posłaniec nadchodzącej burzy. I jej świadek zarazem.

- Zatem opłakujesz zdrajcę! Ali syn Yosufa - warknął ostro książę - był Saracenem i Assamitą. Był zdrajcą i służył Rabii. Pół wieku temu dostał możliwość opuszczenia Ferrolu. Wolał pozostać. Już wtedy wybrał.
Cykada wydłubała coś spomiędzy swoich zębów. Spojrzała koso na Giordana i oblizała wargi rozdwojonym językiem.
- A teraz jest martwy. Nie ma o czym gadać - ucięła dalsze dywagacje.
- Wszyscy jesteśmy potomkami Kaina. - Odarła spokojnie prześlizgując się wzrokiem po swych gościach. - Opowiedz więc coś więcej o burzy, którą zwiastujesz Włochu.
-Tak jak wszyscy ludzie są potomkami Adama i Ewy co nie przeszkadza im wyrzynać się w pień, przy każdej okazji.-odparł z ironią Giordano. Potarł podbródek dodając.- Ta Burza ma imię. Mehmed Kapadocjanin. I rozwija się w cieniu, jak i zaraza trawiąca. Książę i Cykada już zdołali dostrzec jej oznaki, ale czy reszta Rodziny... jest obdarzona aż tak przenikliwym spojrzeniem?
- Burza to zniszczenie. Żywioł. Nieszczęście. - Luisa przenisoła na chwilę swoje spojrzenie na brata i na Gangrelkę, by później ponownie obdarzyć nim swego młodego rozmówcę. - Wieszczysz zatem jakieś nieszczęście temu miastu??
-Dość się już nasłuchałem, dość zdołałem zobaczyć w Ferrolu, by snuć takie przypuszczenia, pani.- odparł Zelota. Wzruszył ramionami dodając.- Kiedy Cesarstwo Rzymskie ginęło pod mieczami Germanów, to nie dlatego, że barbarzyńcy byli potężni, lecz... dlatego , że Rzymianie odwracali wzrok od oczywistego zagrożenia, pogrążając się w swych małostkowych sporach i walce o nic nie znaczące przywileje.

- Do rzeczy - szczeknął krótko Labrera i powstał z miejsca. - I od początku, Zeloto.
-Nie udało mi się dogonić statku Rzemieślnika. Za wielką miał przewagę czasu, a na pełnym morzu... Nie wiadomo do którego miasta udał się szukać azylu, więc...- na moment Giordano zamilkł, szukając czegoś w sakiewce przy pasie.-... więc więcej szansy było na znalezienie igły w stogu siana, niż Toreadorana bezkresnym morzu. Ruszyłem więc z okrętami na poszukiwania innego rodzaju, po tym jak wyłowiliśmy zwłoki z przesłaniem dla ciebie, mój książę.
Znalazłszy kartkę, wyciągniętą z gardła trupa podał ją Damaso. -On kpi z nas, panie.
Brujah czekał cierpliwie, aż Labrera przeczyta kartkę, po czym.- Nie znaleźliśmy wraku „La voce della Luna”. Cały okręt przepadł bez śladu. Jedynie parę beczek i desek unoszących się na wodzie.

- Roberto Giovanni umie sobie poradzić. W każdej sytuacji. Wiem, że Mehmed i Malafrena jakimś sposobem wrócili zza grobu i dlatego go nająłem - zmiął kartkę i cisnął na ziemię. - Nie minie parę nocy, a wrócą znowu do piekła, skąd wydostali się jakimś cudem.
Cykada parsknęła krótkim, pogardliwym śmieszkiem.
- Rzeźnik Giovanni na pewno rad jest z ogromu zaufania, jakie w nim pokładasz - odparła jadowicie - pomijając własnych wasali, których los owego okrętu obchodzi mocniej niż kata, którego sobie opłaciłeś. Wszystko jednak wskazuje na to, że Mehmed wybił twemu ogarowi zęby.
- Nic na to nie wskazuje - głos księcia był zimny jak lód.
- Doprawdy? - wzruszyła ramionami. - Zatem czekajmy. Ja mam czas, Damaso. Czas jest jedną z tych rzeczy, których mam wręcz w nadmiarze. Natomiast ty, obawiam się, nie masz go wcale.
Książę milczał, i w tej strasznej ciszy Cykada uniosła puchar krwi w kierunku Luisy.
- Wyborna impreza - zagaiła wesoło. - Całe wieki tak się nie bawiłam.
- Ja też. - Luisa kiwnęła uprzejmie głową i również uniosła puchar krwi. - Ja też. Twoje zdrowie Damaso. Upadek Rzymu, my Ventrure, przeżyliśmy bardzo. Ale po Rzymie Bizancjum jeszcze tysiąc lat trwało. Ale też upadło, bo jego władca myślał, że nie trzeba płacić wojskom zaciężnym. Że sam autorytet i powaga jego tytułu ochroni go przed spłatami należności.
-Tak czy siak...okręt został wzięty wraz załogą. A to oznacza, że być może zamiast jednego... dwa okręty będą straszyć na pobliskich wodach.- mruknął spokojnym tonem Giordano. Wzruszył ramionami dodając.- Ale... bawmy się. Co potem jednak, panie? Nie można wszak zostawić tego...wyzwania bez odpowiedzi.- wskazał palcem na kartkę którą dał Damaso.- Nie możemy też czekać na kolejny ruch wroga. Czas byśmy sami zaczęli planować posunięcia i wyrwali inicjatywę z zimnych łap Mehmeda.
- Nie masz żadnych, powtarzam, żadnych! dowodów na to, że Wenecjanie ponieśli klęskę. Kilka trupów, parę beczek - przy każdym sztormie tyle zmywa z pokładu... Mam rację? - warknął do Cykady.
- Masz, książę. To sama prawda najprawdziwsza - odparła z kamienną twarzą Pani Zwierząt. I Giordano, i Luisa widzieli, że Cykada słucha już księcia jednym uchem. Uznała, że nie warto się z nim szarpać - lub po prostu zaczął ją nudzić.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 16-09-2011, 13:26   #135
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post pisany z pomocą Efci i MG :)

Cykada była potworem. Ależ czyż oni wszyscy nimi nie byli?
Cykadę wykuły wieki intryg, wieki rywalizacji i walki. Przetrwała bo była straszniejsza i przebieglejsza od innych i silniejsza.
Cykada była potworem. A Giordano postanowił przypomnieć jej, że i kobietą była.
-Zatańczysz?- spytał cicho szepcząc jej te słowa do ucha.- Zatańczysz ze mną jeden taniec? Poruszysz to kłębowisko żmij, dając im kolejne powody do plotek?

- W czasach, kiedy znajdowałam w tym jeszcze przyjemność, tańczyło się naprawdę, Włochu, a nie dreptało w miejscu jak kokosz z jajkiem w zadku - odparła równie cicho, mrużąc z rozbawieniem oczy.
-Czas na nowo znaleźć w tym przyjemność. –mruknął Giordano prowadząc ją na parkiet. Miecz przy jej pasie wylądował dłoniach najbliższego podwładnego Moshiki.


I dwójka tancerzy udała się na parkiet. Krok za krokiem, Giordano tańczył z Cykadą. Zelota i Gangrelka nie byli utalentowanymi tancerzami. A w dodatku kobieta nie znała kroków tego tańca, ale czy to miało znaczenie. Obydwoje zwinni, obydwoje uśmiechnięci i radośni.
Bo czyż taniec to klatka?
Nie.
Ich taniec był wyrazem wolności. Buntowniczej wolności Zeloty i pierwotnej dzikiej wolności Gangrelki.
Drobne błędy nie miały znaczenia. Spojrzenia innych i ciche szepty także. Oboje byli zbyt ważni, by przejmować się językami pomniejszego drobiazgu. Oboje, primogenka Zwierząt i primogen Brujah, zagarnęli dla siebie parkiet, zaznaczając wyraźnie swą obecność na przyjęciu. I swe znaczenie w Ferrolu.
Po za tym. Przyjemnością dla Giordano, było trzymać Cykadę, przyjemnością było z nią tańczyć i obejmować. Tak jak przyjemnością było całować i przez moment zapomnieć o klątwie Kaina.

A później była rozmowa z „krewną” Damaso. Giordano nie orientował się w kwestii spraw związanych z Vetnrue. I nie przejmował się tym. Przybył tu przekazać wieści i obudzić tutejszych Kainitów z letargu. Nawet jemu, przy całej nienawiści do Hamilkara, sprawa wskrzeszonych wampirów... którzy w swym okrucieństwie byli były obłędu wydawała się ważna. Nawet jego własna mała vendetta wydawała mu się trywialna.
Niestety rozmowa nie przebiegała tak jak powinna.
Giordano był głosem wołającego na pustyni. Głosem, który nie docierał do uszu ni Damaso ni jego klanowej krewniaczki.

Zelota zaczął czuć się jak ostatni szczur na tonącym okręcie dowodzonym przez Labrerę, ślepego sternika. Damaso się miotał, jakby chciał swą furią zmienić wydarzenia na swoją modłę. Z niesmakiem Włoch uznał, że martwy już assamita miał rację. Labrera nie mógł być takim na początku swej drogi na tron. Obecnie brakowało mu najważniejszej cechy, jaką powinien mieć przywódca. Trzeźwego osądu sytuacji. Spojrzał w kierunku Luizy, ciekaw jej opinii na temat, przy okazji dodając spokojnym tonem głosu.-Wiadomość została wepchana w gardło posłańca, jeszcze za życia... choć może już po ulubionej torturze Kapadocjanina... wyrywaniu paznokci. A i są świadkowie którzy widzieli jak „La voce della Luna” został zatopiony przez okręt z czeluści piekielnych.
Wzruszył ramionami dodając.- Masz rację, mój książę. Nie ma dowodów, że Wenecjanie zawiedli. Nie ma też dowodów triumf Giovannich. Bądźmy więc ostrożni, liczymy na najlepszy dla nas bieg wydarzeń, ale...- tu przerwał na moment, nieco teatralnie przedłużając ciszę.-... przygotujmy się na najgorsze.
- I jakież konkluzje z tego płyną?? - Luisa też była znudzona. Była znużona czarnowidzeniem i narzekaniem.
- Że zbroić się trzeba i odłożyć na bok podgry... rodzinne waśnie. Przynajmniej na jakiś czas.- stwierdził krótko Giordano, rozczarowany nieco postawą siostrzyczki Damaso.
- Zbroić?? Chyba w krzyże i wodę święconą. Wszak ciągle prawicie o zmarłych z piekła powracających. - Dodała z przekąsem. - Damaso?? - Jej głos był spokojny. - Czy jako książę ręczysz, że miasto bezpiecznym jest??

Wahanie, krótsze niż śmiertelne uderzenia serca. I niewzruszona stal w głosie księcia.
- Oczywiście, że miasto jest bezpieczne - oznajmił pewnym siebie głosem. - Masz jakiś powód, by czuć się szczególnie zagrożoną, droga siostro? Powiedziałem ci już, gdy przybyłaś do miasta: prowadzę wojnę. Zdecydowałaś się zostać, czekać na wiadomość od matki. Ja cię ostrzegałem. Jeśli więc teraz zaczęłaś się bać, wiń tylko siebie.
- Ja bym powiedziała, że dopóki siedzę na Oku Zachodu, nikt nie ma prawa czuć się bezpiecznym - Cykada wyszczerzyła zęby - ale tymczasowo jesteśmy po tej samej stronie, nieprawdaż, szlachetny Labrera?
- Jesteśmy.
- Och, kamień spadł mi z serca... przez chwilę miałam wrażenie, że jest inaczej. Że ty pogrywasz sam, nam przeznaczając zaszczytną rolę koniecznych ofiar w twoich planach. Ale skoro twierdzisz, żeśmy nadal twoi wasale, będę spać spokojnie i czuć się bezpiecznie - w jej głosie nie było ani śladu ironii czy przekąsu. Jednak Giordano wyczuwał jej gniew, napięcie mięśni dłoni, którą oparła na chwilę na jego ramieniu. Była wściekła.
- Ależ Damaso... - Luisa udała, że nie zauważa jego gniewnego tonu. - Jeden z tych Primogenów co innego sugeruje. Ale skoro zapewniasz mnie, że panujesz nad sytuacją, wierzę ci mój drogi.
Giordano liczył na coś więcej... na dostrzeżenie powagi sprawy, a nie wzajemne dogryzanie sobie. W takiej sytuacji, nie widział powodu by wspomnieć jak skończył Saban. Ta informacja nie przyniosła by nikomu nic dobrego. Rzekł więc tylko próbując załagodzić sprawę.- Primogen Brujah. Primogen klanu wojowników. Zbrojenie się leży w naszej naturze. A ostrożność w mojej.
Zelota zełgał gładko, wszak wszelkie jego czyny były przeciwieństwem ostrożnego działania.
- Raczej szaleńców i straceńców. Tak chyba najtrafniej was można scharakteryzować Włochu.
- Szaleńców? - uśmiechnął się ironicznie Giordano. I pokiwał głową w zaprzeczeniu.- Nie wydaje mi się. Już spotkałem Szaleńca i niewiele widziałem podobieństw między nami. Tobie już chyba udało się spotkać ich primogena, pani?
- Udało?? Spotkać?? - Luisa uśmiechnęła się ironicznie. - Rzucił dwa zdania i uciekł. Ot całe spotkanie.
-Nie docenia uroku eleganckich dam? Typowy Szaleniec.- odparł żartobliwie Włoch.
Po czym spytał.-To jak oceniasz pani, rodzinę w Ferrolu. Jakie wrażenia z tak zżytą ze sobą Familią?
- Cóż za podchwytliwe pytanie. - Jego pytanie naprawdę ją rozbawiło. - A czymże Ferrol różni się od Rzymu, Paryża, czy Akwizgranu??
-Każde miasto czymś się różni.- spojrzenie Giordano przesunęło się po... Cykadzie.- Każde ma swoje uroki. Nawet te niespodziewane. Jeśliby się nie różniły. Jakiż byłby sens podróżowania? Skoro wszędzie tak samo.
- Ludzie są wszędzie tacy sami. Takowoż i Kainici. Czy będę w Rzymie czy z zapadłej dziurze zawsze będą tacy sami. Ze swoimi małymi grzeszkami i wielkimi namiętnościami. Tutejsi członkowie Rodziny niczym się nie różnią. Tak samo wiernie wspierają swego księcia. Tak samo gorliwie przestrzegają jego praw. Tak samo sumiennie wykonuję swe powinności. Tylko spójrz na nich. - Roztoczyła ręką po zebranych. - Są tacy sami. Tego samego pragną. To samo zło i dobro w sercach mają co i potomkowie Ojca naszego w różnych częściach świata. To samo.

- A czegóż to pragną bawiący się tu Kainici? Czegóż pragnę ja? - odparł ironicznie Giordano.- Skorośmy wszyscy tacy sami, bez względu na miejsce w którym przyszło nam ży... egzystować.
- Wróżbita już opuścił me skromne progi. - Po czym nachyliła się bliżej do niego. - Tyś obcy tu, a dostałeś swój tytuł i przyjąłeś go. Dlaczego?? Braci swych zdradziłeś. Nie przyłączyłeś się do nich przeciw księciu. A tak Rzymian karciłeś za uganianie się za zaszczytami.
-Ci w wąwozach... nie są mi braćmi. Nigdy nie byli.- Giordano spochmurniał wyraźnie na wspomnienie.- Zaszczytny tytuł primogena. Cóż. Miły jest. Ale to tylko kilka liter i jedno krzesło.
Po czym wzruszył ramionami.- Nikogo z nich nie zdradziłem, bo i przyjaźni nigdy między nami nie było.
- Ale więzy krwi są. Krew jednego z trzynastu w was płynie. Mnie i księcia łączy wspólny rodzic, ale i krew pierwszego spośród nas Ventrue. Tak i ciebie i ich krew założyciela waszego klanu.
- Ach tak, krew rodzica. Więzy krwi. Jakie to szlachetne. Ja niestety Ventrue nie jestem. Pierwszego założyciela swej linii krwi nie spotkałem, a mój ojciec w nocy...- Giordano się uśmiechnął złowieszczo.- Oooo tak... chętnie bym spotkał tatę, acz niestety jakoś nie dane nam było ostatnio porozmawiać. Ale kto wie... z pomocą mego księcia, może to się zmienić.
- Krew to najcudowniejsza rzecz jaką posiadamy. Bez niej nie istniejemy. - Uniosła do góry swój puchar i skosztowała szkarłatnej jego zawartości.
-Gdy jeszcze spoglądałem na słońce, to samo mogłem powiedzieć o świniach, rybach i dobrym winie.- rzekł z ironią Giordano.
- Mylisz się Włochu.
-Doprawdy? Może. Wybacz pani temu neoficie, że jego poglądy są niezgodne z powszechnie panującymi. Może to wina weneckiej, a może zelockiej krwi, że buntuje się wobec prawd objawionych.- Giordano uśmiechnął się zawadiacko, gdy jego głos ociekał ironią przechodzącą w drwinę.
- Zawsze jest czas by nauczyć się co jest prawdą a co nie. - Dona odwzajemniła jego uśmiech.
- A jakież to powody skłoniły cię do zawitania do tego pięknego miasta? Skoroś zamek objęła w posiadanie, toteż... pewnie i na dłużej zamierzasz zapuścić korzenie w Ferrolu, nieprawdaż?- spytał nieco obojętnym tonem głosu Giordano.
- Rodzina. - Odparła Luisa. - Rodzina mnie do tego skłoniła. A zamek, to tak przypadkiem weszłam w jego posiadanie.
-Rodzina.- skinął w zamyśleniu Giordano. I wzruszył ramionami.- Posiadanie rodziny ma zapewne swoje wady jak i zalety.
- A ciebie co skłoniło do osiedlenia się w Ferrolrze?? I co o nim i jego mieszkańcach sądzisz??
- Oh... czyżby żaden usłużny język nie podał ci słodkich ploteczek na mój temat?- spytał żartobliwie Giordano i dodał z ironią.- Czuję się urażony, tym że nikt ci nie doniósł na temat primogena Zelotów. Czyżbym był niewarty zwracania na mnie uwagi? Ot i tyle znaczy ów tytuł, który jest zaszczytem, ponoć. Tytuły są tylko literami wyrzeźbionymi w drewnie, jeśli nie kryje się z nimi, siła.
Po czym dodał.- Sprawy rodzinne, że tak powiem skłoniły mnie do pobytu w okolicy. Potem sprawy rodzinne okazały się zbyt trywialne wobec... cóż... wobec legend i historii tego miasta. A mieszkać? Cóż. Ja nie mieszkam w Ferrolu. Jestem wolnym duchem. Nie mam zakątku w tym mieście który mógłbym nazwać domem i obecnie jestem gościem, mej sojuszniczki lady Moshiki.

~Suka. Stara i potężna. Próbujesz wziąć, rozwierasz zęby, a ona już odgryza ci głowę. ~ Brzęczało w głowie dony. I Lusia doszła do wniosku, że to widzi-mi-się Moshiki wyniosło jej brata do godności księcia. Ventrue zaczęła się też zastanawiać ile to razy owo widzi-mi-się miało wpływ na to kto swoje cztery litery usadza na książęcym tronie Ferrolu. Szybko jednak odgoniła te myśli, wszak to czas i miejsce na takie rozmyślania.
~Później, gdy goście już pójdą będzie na to czas. Na to i inne rzeczy.~
- Mogłabym wprawdzie wypytać Nosferatu o ciebie. - Stara kobieta wyszukała wzrokiem Szczury. - Ale skoro tu jesteś, to może sam mi opowiesz?? Zaoszczędzi mi to czasu.
~Nie mówiąc już o zapłacie jakiej zażądają z pewnością Szczury. ~ Ale tego spostrzeżenia nie wypowiedziała oczywiście na głos.
Oczywiście pomijając fakt, że Zelota powie o sobie tylko, co uzna za warte rozgłoszenia. A resztę zatai. Jak każdy Kainita na jego miejscu.
Giordano tylko się uśmiechnął i rzekł.- Pochodzę z najpiękniejszego miasta Włoch, Florencji. I wierz mi pani, nieprawdą jest że wszystkie one ssą takie same. Florencja jest tylko jedna na Ziemi , tak jak Słońce jest tylko jedno na nieboskłonie.- w głosie młodzieńca zabrzmiała melancholia i tęsknota.- Niestety sprawy rodzinne i polityka, zmusiły mnie do opuszczenia miasta. I przyszło mi się tułać, aż do Ferrolu, gdzie książę w swej dobroci uczynił mnie primogenem klanu.- uśmiechnął się ironicznie.- Primogenem jednoosobowego klanu Brujah. A ci Zeloci... ci buntownicy, nie mają ze mną nic wspólnego. Są wrogami księcia więc i moimi. O zdradzie mówić nie można, bo większości nawet nie spotkałem i nie czuję z nimi więzi, żadnej. Zeloci są też wrogiem Cykady, więc łączy nas wiele... nic dziwnego, że trzymamy się razem. Co do reszty mej historii, nie jest ona dość ciekawa, bym cię nią zanudzał pani.- po czym wzruszył ramionami pytając.- Co jest gorszą zdradą pani, zdradzić krew swą, czy swego księcia?
- Dobre pytanie. A odpowiedź na nie prosta nie jest. Wszystko zależy od tego co uważasz za większą świętość. My, Ventrue, bardzo jesteśmy przywiązani do naszej krwi. A że często i książętami są nasi pobratymcy, to zdradzając jedno zdradzamy i drugie. A to już największa ze zdrad.
-Tak więc. Wierność i księciu i krwi ważna. A więc wszyscy ci dostojni Kainici, brać w krwawych łowach udział powinni. A czy brali? Nie wiem... widziałem tylko tych, z którymi sam udział brałem. Niemniej faktem jest, że Rabia umknęła sprawiedliwemu wyrokowi naszego pana.- odparł Giordano.
- Tak. - Z intonacji głosu wcale jasno nie wynikało czy to pytanie czy to stwierdzenie.
-Cóż. Krwawe Łowy to pewnie niezbyt ciekawa rozrywka dla dam, przywykłych do kulturalnych i cywilizowanych rozrywek.-odparł Giordano i dodał po chwili.- Za dużo w tym... przemocy.
- Tak. - Ponownie tym samym tonem odpowiedziała mu. - A teraz wybacz, inni goście też domagają się zainteresowania. Mam jednak nadzieję, że kiedyś dane nam będzie jeszcze porozmawiać.
-Ja też mam taką nadzieję.- odparł młody wampir skłaniając się dworsko.
Dona de Todos kiwnęła mu uprzejmie głową ze swego tronu.

Giordano oddalił się, by jeszcze przez chwilę oddawać się zabawie i napić się nieco krwi roznoszonej w pucharkach. Przyglądał się przez chwile bawiącym, a głównie Cykadzie.
A jej widok, sprawiał, że uśmiech pojawiał się na twarzy Zeloty.
Po czym oddalił się do ogrodów, licząc że Dolores tam go znajdzie. A potem... wyprawa do domu Celestina Inigo. Nie zamierzał dać cygance możliwości spalenia owej siedziby. Może przyciągnęło by to uwagę Szaleńca i jego samego do jego domostwa, może i nie. Na pewno jednak zwróciło, by zbyt wielką uwagę reszty Rodziny. Na to zaś Giordano nie mógł sobie pozwolić. Natomiast liczył, że w domostwie znajdzie wskazówki co do całej sytuacji i wydarzeń jakich był świadkiem.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 16-09-2011 o 13:29.
abishai jest offline  
Stary 03-10-2011, 18:19   #136
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Cisza. Nie było jej. Tylko zgrzyt. I światło. Dziwne, nienamacalne, falujące struny światła wygrywały hałaśliwą melodię w tle. Iblis spoglądał na węża. Kilka chwil. Światło zagrał ostatnią symfonię.

-Spieprzajcie obydwoje!

Warknął wampir wsiadając na konia. Popędził na nim w kierunku plebanii i tak, jak koń galopował (zapewne tej nocy Iblis zajedzie konia na śmierć), tak myśli szaleńca strugami, potokami winy i kary zmierzały ku jednemu celowi – ciemności w świetle. Zwycięstwu. Ciemność nie pokona ciemności, jak światło – on, gdy był aniołem – nie mógł pokonać. Więc wystawi światło a ciemność, miłość na nienawiść, dobro na zło.... Nawet jeśli dobra nie ma. Pęd, pęd szaleńczy powietrza. Galilejczyk wygrał po to aby przegrać. Pe, pęd, pędź.
Powtrącać Iblis jak w transie uderzając o drzwi parafii pięscią. Jak cień mininął osobę która je otwarła, wbiegł po schodach i wpadł do pokoju Schreibena. Proboszcz nie spał. Mętnym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Iblis czuł... Słyszał słowa modlitwy. Przynajmniej do czasu gdy do pokoju nie wdarł się lodowaty wicher jakby piekło zamarzło i teraz goniło za szaleńcem.

-Wstawaj! Bierz swe krzyżyki czy co tam potrzebujesz...

Iblis wrzasnął skrzekliwie wytargują księdza z łóżka. Na chwilę miał przed sobą jego twarz - umęczoną, zmęczoną życiem, pełną wiary i nadziei lecz ponad wszystko – strachu. Jakiż on podobny był do Boga, wtedy, w ogrójcu. Światło grało symfonię szaleństwa. Iblis nie wiedział czemu poszedł po księdza, coś podejrzewał lecz zamysł był tak nieskładny, że nie wart uwagi, że zepsuty. Lecz kiedy już jechali obaj, Iblis wiózł na swym koniu księdza (dziwnie pogodzonego ze swym losem niczym Jezus – od tego porównania Iblis nie mógł uciec lecz o dziwo tym razem nie wywoływało u niego złości), struny światła grały melodię wygranej tego wyżej. Wspomnienia.
Iblis rzekł, że zna sposób wygranej. Szaleństwo. Wątpliwość mieszała się z przymusem, pęd konia jakoby uciekali przez armią, pęd jakby to było celowe.
Nie było.

-Po co to? Powiedz, diable?

-Piekło trzeba nawrócić, klecho! Oto i masz swoje zbawianie! To twoja szansa. To... Twoja noc.

Iblis rzucił szorstko. Im się bardziej zbliżali, tym melodia była mocniejsza, a światło – oślepiające. Lecz oni wieczerzali do ciemności. Światło miał on, Iblis, za sobą – zgarbione, zmarznięte i niewyspane. W ciemności wił się wąż.

-Spójrz trzeźwo na świat.

Słowa węża jak jad. I Iblis popędzający konia. To była ta noc. Być może i koniec życia księdza. Lecz to była ich noc.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 04-10-2011, 13:15   #137
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus

Astrolog kiwał głową i zastanawiał się, jakby tu - nie popełniając gafy - wyślizgać się z konwersacji. Chciał zamienić kilka słów z Grazianą - a uwiązł w konwenansach. Przystanął ledwie na chwilę, by przywitać się z dyskutującym zażarcie z Jokanaanem Miecznikiem i teraz nie mógł odejść. Stał jak latarnia pośród sztormu już drugi pacierz, milczący świadek drobiazgowej relacji z morskich poszukiwań, jakie rybiooki Gangrel odbył dziś w towarzystwie Giordana.

- Statek Giovannich zaginął. Nie popłynął sobie gdzieś, ale zatonął i przepadł - nadawał Miecznik podniesionym tonem. Książę patrzył. Książę musiał słyszeć. I Manuel widział jak na dłoni, że spostrzeżenia Gangrela nie są mu w smak. Jokanaan widział to również, i co jakiś czas psykał konspiracyjnie i uciszająco. Miecznik wygadał się zaś i chyba mu ulżyło - zagaił, że mu w gębie zaschło i ruszył na poszukiwanie wyszynku.

- Widziałeś kiedyś takie dziwy? By i ślad po okręcie nie pozostał? - chrząknął ostrożnie Jokanaan.
- Na świecie różne są dziwy i cuda... Nie widziałem północnego, wiecznie skutego lodem morza - a jednak wiem, że takie istnieje, i gdybym skierował swe kroki na północ, ukazałoby się moim oczom.
- Aha, rozumiem - Jokanaan pokiwał z powagą głową. - Pozwolisz, że jednak się nie zastosuję?
- Co zrozumiałeś, czego nie chcesz przyjąć?
- Że twoim zdaniem nie powinienem szukać i wtykać w to swego nosa - parsknął Nosferatu. - Ale dzięki za radę, Tremere. Dam ci w zamian swoją: lepiej wiedzieć więcej niż nie wiedzieć nic.

Co ciekawe, nie wyglądał wcale na urażonego dystansem Manuela.
- Bez urazy, Tremere?
Astrolog skinął głową - nie potrzebował zadrażnień.
Jokanaan westchnął ciężko i ciągnął ledwie słyszalnym szeptem.
- To słuchaj teraz: jestem niebywale szczęśliwy, żeście się wreszcie pozbyli Eugenia. Tak, tak, oczywiście, wyjechał w sprawach klanu, jasne... Ale od razu jakby powietrze poświeżało. Wolę ciebie i Mendozę, bo chociaż jest sztywna jak kij i liczy każdy grosz jak Żyd, przynajmniej jest porządną kobietą. A mogła nam się trafić taka mendowesz jak Ekkehard z Coruny. Wielki uczony, powiesz. Jasne, wielki. Zdradzę ci sekret, który zna niewielu. Nie dla Salome opuściłem Corunę. Salome mnie tylko przyjęła, moje małżeństwo to tylko - wspaniały, przyznaję - dodatek do słodkiego życia z dala od Ekkeharda. To przez niego uciekłem. Dlatego teraz zachowam dla siebie kontakty Graziany z Zelotami. Ale one muszą się skończyć. Nie tylko ja szepczę do ucha księcia. Słyszysz, Manuelu? Przerwij to.

Powrót Miecznika przeciął nożem rozmowę. Jokanaan przeszedł gładko na temat Krwawych Łowów i Manuel uznał, że może już opuścić towarzyszy bez posądzeń o bycie gburem.

Rozejrzał się po zgromadzonych na tarasie. Graziana zniknęła.


Luisa


Cykada zeszła na dolny taras i pociągnęła za sobą młodego Zelotę. Damaso stał chmurny, zaciskając zęby, wreszcie rozpogodził się i przepił do Luisy.

- Muszę przyznać, że nie zmieniłaś się nic a nic, droga siostro... To nawet dobrze. Taką chciałbym cię zapamiętać - dostojną i władczą, opromienioną szacunkiem i czcią... Matka miała rację. Z nas dwojga to ty urodziłaś się by rządzić.

Luisa zamarła. Powiedział to z niemałym trudem i dlatego mu uwierzyła. Gdyby mówił lekko, jakby długie lata sporów i walki między nimi przestały istnieć, od razu wyczułaby kłamstwo. Nie kłamał. Sprawiał raczej wrażenie, jakby stanął u kresu drogi i postanowił się pożegnać i oddać należną cześć. Nadal zbyt dumny, by poprosić o wybaczenie, ale zawsze tak samo uczciwy i bezwzględny - tak dla innych, jak i dla samego siebie.

- Chciałem mieć córkę na twój obraz i podobieństwo, ukradziono mi ją i muszę to przełknąć, bo to teraz nieważne. Nadal jednak mam syna. Nalegam powtórnie, byś wyjechała i zabrała go ze sobą. Dawno temu poczyniłem już stosowne zapisy. Zakupiłem zamek i ziemię we Francji... zapisałem je tobie i matce, ten idiota Armand zaraz przetraciłby cały dobytek. Ufam, że będziesz w stanie zadbać o niego.

- To twoja ostatnia prośba?

- Luiso... ufam, że nie. Patrzę za siebie i wiem, że pół wieku temu podjałem najmądrzejszą decyzję, jaka była wtedy możliwa.

- Krew i mord?

- By zapobiec jeszcze większemu przelewowi krwi - warknął. - Malafrena był okrutnikiem, a jego doradca - potworem.

- Udało ci się zatem... gratulacje.

- Nie ma czego gratulować. Każdej nocy płaciłem za tę decyzję, za pakty, które zawarłem, by mogła się urzeczywistnić. Nie chcę, byś się nurzała w tym bagnie i gnoju. Wyjedź. To jest rozkaz, Luiso. Nie chcę jutro was to widzieć, ani ciebie, ani Armanda. Wrócicie, kiedy wygram.

- Jeśli wygrasz.

- To, co w tobie zawsze mnie drażniło, to brak wiary w moją siłę. Wygrałem pół wieku temu. Wygram i teraz.

Giordano

Szedł obok niej, przeżuwającej w milczeniu perory Labrery, i sam mełł w ustach swoje urazy i odrzucenie podanej pomocnie ręki. Coś - instynkt wiecznego uciekiniera, a może i instynkt zwierzęcia, który wypił z jej krwią - postawiło mu sztorcem włoski na karku, kazało napiąć mięśnie i spodziewać się ataku. Wyczuwał - nie wiedział, bo na płynące z wiedzy obawy przed zagrożeniem mógł się zawsze przygotować - ale przeczuwał właśnie i wbrew sobie się bał. Nieznanego, które czaiło się w morzu. Nieznanego, które czaiło się wśród gości.

- No to masz teraz jasność, jeśli chodzi o księcia... - sarknęła pogardliwie. - Mówiłam ci, że zagubił się w wichurze i już po nim. Chcesz iść na dno razem z nim?
Milczał. Wypowiadała jego własne myśli.
- Wiesz, że ci nie pozwolę?

Obawy zniknęły jak senna mara, odeszły w zapomnienie jak dziecięcy koszmar zrodzony ze strachu przed ciemnością. Z nią u boku - czegóż miałby się bać? Był silny. Był niepokonany!

I kiedy odszepnął, że tak, że wie, kiedy objął ją ramionami i zatopił twarz w jasnych włosach, zagrożenie zyskało imię. Imię, którego obawiał się i przestał obawiać. Przed którym wreszcie skończył uciekać - i jego właściciel odnalazł go sam...

- Hamilkar - syknęła Cykada prosto w ucho Zeloty, i objęła go silniej, by nie wyrwał się, nie skoczył od razu , by na tarasach Zamku Słońca zapłacić rodzicowi za śmierć... i za życie.
- Jesteś pewna? - zapytał, ręce zaczynały mu się trząść.
- Tej mordy się nie zapomina... Stój, szalony! Za słabyś, by się rzucać na niego w pojedynkę... Wszedł do zamku. Zbieramy naszych, już! Szybko, szybko! Odetniemy łeb zelockiej hydrze! Gdzie mój miecz, do kurwy nędzy?!

Został w rękach służącego... Giordano ruszył. Wyciągał rozbawionych Gangreli z objęć służek i szlachcianek, biegł od jednego do drugiego, ręce go świerzbiły i zęby wysunęły się drapieżnie z ust, w oczach płonął ogień zemsty.

I kiedy na górnym tarasie przerwał Miecznikowi szeptaną dyskusję z Jokanaanem, naszła go chwila refleksji... co właściwie ojciec tu robi? W jakim celu przybył?

Właśnie wtedy zabiły dzwony, zgromadzeni unieśli głowy, a Giordano ujrzał zmierzający do portu płonący okręt.

Luisa i Giordano


- O kurwa kurwa - westchnął za Luisą Kostaki, który zdążył powrócić z zamkowych komnat. Położył jej na ramieniu swą ciężką prawicę, ale Ventrue zrzuciła ją i wstała. Jej wyblakłe oczy patrzyły na zatokę, spoczęły na płonącym statku. Biły dzwony. Ale ani one, ani rejwach w porcie nie mógł zagłuszyć koszmarnych krzyków palących się żywcem ludzi.

- Luisa - szepnął nagląco Kostaki. - Nikt nie skacze do wody! Rozumiesz? Nikt nie skacze!
Skinęła głową.
- Rozumiem. Nie skaczą, bo nie mogą... ktoś ich powiązał.
Damaso stał jak żona Lota w słup soli obrócona.
- Port i miasto są bezpieczne - wyraził opinię Agustin. - Statek zatrzyma się na łańcuchu.
Jokanaan zerwał z głowy kapelusz i cisnął go na ziemię. Z ust Trędowatego poleciała soczysta wiązanka, w której śmiertelni i nieumarli przodkowie Rzemieślnika zostali dokumentnie umazani łajnem.
- Głupiś, ślepyś czy udajesz? - warknął w końcu Trędowaty. - Widzisz łańcuch, durny galancie? Nie? Spłoniemy wszyscy!

Jokanaan odwrócił się na pięcie i zniknął.
- Brawo! - oznajmiła Cykada, wyrastając za Giordanem. - Masz nam teraz coś do powiedzenia, Damaso?

Książę nie odpowiedział. Odstawił kielich. Drżącą dłonią przetarł czoło. A potem odwrócił się i bez słowa, wolno, noga za nogą, poszedł w kierunku wejścia do zamku.

Dzwony wypełniały noc szaloną muzyką. Ludzie krzyczeli. Statek płonął, płonął, płonął i Giordano zrozumiał, że ten, kto przesłał księciu ostrzeżenie w gardle trupa, nie rzucał gróźb na wiatr.

Gaudimedeus


Prawie wrzasnął. Obrączka rozpaliła się w jednej chwili, i choć skóra wokół była nietknięta, ozdoba paliła żywym ogniem. W ustach czuł popiół, w nozdrzach zapach dymu. Rozdzwoniły się dzwony... Manuel uniósł twarz ku niebu i wtedy ktoś szarpnął go mocno za rękę.

- Pan Amaya? - młody, wesoły sługa Bajjaha miał krew na kubraku i oczy rozwarte z przerażenia. - Pan pójdzie ze mną! - i szarpnął go ponownie za rękę.
- Dlaczego? - zaoponował Manuel.
- Pani Mendoza, Bajjah... - wydyszał na jednym oddechu młodzik, puścił jego dłoń i ruszył w stronę zielonego labiryntu. Biegł. Manuel biegł za nim wśród krzyków i bicia dzwonów, a serce ścisnął mu potworny strach.

Trzy gwiazdy w Latarni. Trzy. Troje nas w ferrolskim zborze. Eugenio śpi, jeśli i Graziana przepadnie... nie tylko Manuel straci mentorkę i przyjaciela. Runie wówczas w dół Latarnia...

W ślepym zaułku labiryntu Bajjah al-Idrisi, dumny przywódca zelockich buntowników, potwornie okaleczony, zalany krwią jak rzeźnik, próbował podnieść się z ziemi, wspierając się lewą ręką na ułomku złamanego miecza. Jego prawa ręka, ucięta powyżej łokcia, leżała pod krzakiem jak porzucona dziecięca zabawka, obok zerwanego i podeptanego turbanu. Długie, ciemne włosy Zeloty nasiąknęły krwią, spadały mu na twarz, oblepiały czoło. Pomiędzy ich pasmami spojrzał na Manuela oczami człowieka szalonego z rozpaczy.

- Graziana! - jęknął, próbował jeszcze się podnieść, ale poślizgnął się na własnej krwi. - Graziana, porwał ją! Rozmawialiśmy, chciałem ją... pojawił się znikąd, musiał za mną przyjechać, ja go tu ściągnąłem! Graziana! Gońcie ich! Znajdźcie! - zawył jak zwierzę, nie wiedzieć czy z bólu, czy z rozpaczy. Z jakimś ślepym uporem brnącego w stronę plamy światła robaka jego lewa ręka szukała rękojeści miecza.

- Hamilkar - wydyszał. - Mój rywal, moje przekleństwo... chciał się mnie pozbyć, szukał słabego punktu... sam mu go pokazałem... Gońcie ich, na Boga, gońcie!

Iblis


Schireben jęknął, opadł z sił jak wyssany, ugięły się pod nim nogi. Drżącymi palcami sięgnął do krzyża i począł się modlić. Zniesmaczony Iblis walczył ze sobą, by się nie odwinąć i nie przyłożyć mu po głowie na poprawę pamięci i siły ducha. Modlitwy szły księdzu tak nieskładnie, że Szaleńca tknęła myśl, że on sam uczyniłby to lepiej - znał słowa i... kiedyś już to zrobił.

W porcie wrzała gorączkowa i totalnie pozbawiona ładu, składu i odgórnego pokierowania bieganina. Augusto Ariza, kapitan portu, próbował krzykiem zmusić ogarniętym przerażeniem mieszczan do zwarcia szyków i podjęcia konstruktywnych działań... stratował go tłum, leżał połamany i okrwawiony kilkanaście kroków od Iblisa, wyciagając ku niebu słabnące ręce.

Nad płonącym statkiem krążyły zbite w zwarte stado mewy, białe na tle czarnego dymu oślepiającą jasnością anielich skrzydeł. Wszystkie zawróciły w jednym momencie, jakby jedna wola kierowała ich lotem... i własnie tak było. Stado wpadło w zaułek, z którego po chwili wybiegła potargana Mewa, w jej włosach błyszczały jeszcze pojedyncze pióra, na twarzy ciagnęły się pasma sadzy. Dostrzegła Iblisa i dopadła go w jednej chwili.

- Za nim jest jeszcze jeden, przez dym nie widać! Statek! Trony na pokładzie, podziurawiony jak rzeszoto, nie powinien pływać w takim stanie! Iblis! - złapała go za ramiona, potrząsnęła. - W wodzie coś jest i ciągnie ten płonący do portu, widziałam cień w wodzie! Patrz! Żagle mu już spłonęły, sam by nie mógł płynąć!

- Histeria, histeria! - zapiszczał teatralnym falsetem wąż spod stóp Iblisa. - Ratuj się kto w Boga wierzy! Kto nie wierzy też!

Mewa odbiegła. Krzykiem, prośbą i groźbą próbowała zmusić do współpracy spanikowanych marynarzy z "Bożej łaski". Iblis już widział, że te starania są bezpłodne. Marynarze nigdy nie pójdą za kobietą.

Schireben się rozpłakał i to był koniec Iblisowego opanowania. Łzy na twarzy księdza obudziły w nim trudną do ogarnięcia furię. Szkolony do walki ze złem, niby pełny wiary - a łkał jak niemowlę. Był bezużyteczny! Każda chwila, którą Szaleniec poświęcił, by go tu przywlec, była stracona. Iblis zobaczył własną rękę mknącą w powietrzu. Schireben padł pod ciosem i - o dziwo! - przestał płakać w jednej chwili.

- Módl się, klecho. Módl się! Pokonasz piekło - albo rzucę cię mu na pożarcie!

Tempo, w jakim klecha pozbierał się do kupy, wydobył butelkę z wodą święconą i z krucyfiksem w ręku podążył w stronę pomostu skłoniło wampira do refleksji, że za łagodny był, za miły i za delikatny. Od początku winien tłuc księdza przy każdej okazji - bo jak widać, tylko to przynosiło jakieś efekty.

W słowach Schirebena było tyle mocy i siły, że Iblisa na moment wcięło w ziemię. Woda w zatoce portowej wzburzyła się, jakby pod dnem faktycznie rozgorzały piekielne ognie, nad miastem poniósł się przeszywający, zwierzęcy ryk. Tłum w panice rzucił się do ucieczki... wody uspokoiły się, a statek wyraźnie zwolnił, choć ciągle parł na port i zacumowane w nim statki. W uszach Iblisa ryczało morze.

- Zawsze uważałem, że łeb mamy nie od parady - skomentował wąż z ziemi. - Leokadiuszu, hm, nie żebym chciał ci odbierać te zasłużone chwile triumfu, jednak odpędzić to nie to samo, co pokonać.

Z daleka, jak przez wiele warstw tkaniny, dobiegł go krzyk Anastazji, jej błaganie i imię, jakiego przy niej używał - Ischyrion! Ischyrion! - jak powracająca raz za razem fala, jak pulsujący ból, aż do zdarcia gardła.

Ku Schirebenowi stojącemu na pomoście w pozie świętego Jerzego nad pokonanym smokiem, przesuwał się jakiś drgający cień... i wtedy ktoś postukał go w ramię.

- Teraz się policzymy, ty skurwysynu! - oznajmiła Sara i pchnęła go nożem.

 
Asenat jest offline  
Stary 07-10-2011, 15:06   #138
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację

Iblis... Poczuł się jak kiedyś. Jak kiedyś, według urojenia – ten co niesie światło. Ciemność która przyniosła światło. Spojrzał w nocne niebo z wyrazem zadumy, jakby spoglądał w znienawidzoną twarz jakiegoś bytu którego rysy skrywały się w gwiazdach, przysłonięte chmurami. Dłonią wskazał księdza, mówił cicho, sycząco, tryumfalnie.

-Widzisz! To nie miłość napędza świat. To cierpienie, kara, wina i poświęcenie. To krew. Czy jesteś tam czy może już odeszłaś zając się innym światem... Widzisz, kogo słuchają twe sługi? Silę fatalną, twego wroga.

Adam Schireben był poniekąd Chrystusem. Iblis prawdę mówiąc nie spodziewał się takiej mocy. Myłaś, że złamał już księdza, że postawiło o krok przed piekłem do którego człowiek mógł wpaść przez nieuważny krok. Prawda była jednak inna, boleśnie praw Dziwa dla szalonego wampira. On swoimi działaniami tylko utwierdzał księdza w wierze. Kiedy nie ma szans, ludzie potrzebują nadziei. Schireben nie miał szans, był własnością Iblisa – i każdej novy szukał światła. Tego światła które teraz grało Iblisowi w głowie. Wnet przycichło.
Cień zbliżał się do księdza. Tymczasem Iblis miał przed sobą Sarę. Że też wcześniej jej nie załatwił! Dwa, potężne uderzenia martwego serca natychmiast oblały nerwy, mięśnie i świadomość życiem, wigorem czy jakkolwiek to nazwać - mocą. Wampir z gracją tancerza wywinął się spod trajektorii ciosu, a Sara poleciała do przodu. Czas gonił czas,m znowu ktoś popukał szaleńca w ramię.... Sara. Uśmiechnięta złowrogo z nożem w dłoniach. Oto i miał stanąć do walki z dwoma Sarami, jedna stała z nożem gotowym do pchnięcia serce, druga podnosiła się z ziemi.
Ksiądz pogrążony w modlitwie całkiem odpłynął gdy cień zbliżał się do niego. Czas gonił czas. I stało się ciemne oświecenie. Zmysły Iblisa momentalnie zaostrzyły się, zmieniły w mróźną stal i przeszyły obie Sary, pierwszą bezbłędnie rozpoznając jako iluzji drugą lodowym ostrzem wzroku – duża doża prawdopodobieństwa.

-Tutaj wilk broni swej trzody... Jakby świat zginął, co miałbym niszczyć?

Rzucił do siebie rozbawiony (twarz miała grymas zaciekły, rozbawienie przypominało raczej jedno z oblicz kwintesencji sadyzmu) jednocześnie ruszając w kierunku księdza krokiem pośpiesznym i dziarskim.
Dwa dwa kroki przed nim wyrosły płomienie, krwawe języki ognia liżące noce niebo. Iblis jeszcze nie wiedział czemu, lecz niebo płakało krwawymi łzami, a w jego szaleńczej wizji oióra z jego skrzydeł, czarne – powoli zajmował ogień. Spojrzał na płomienną ścianę. Kolejna iluzja, tego był pewny. Tylko wampiry boją się ognia. Parzy... Nie parzy. Potwierdzenie. Iblis ruszył przez ogień.
Wrzask. Jeden z marynarzy, rozkrzyczany człowiek wpadł na wampira. Iblis go odepchnął. Cień, cztery kroki od księdza. Wszystko upadnie.
Iblis nie chał upadku. Odmachnął marynarza od siebie. Światło. Błysk światła.

***

”Wtedy Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła. A gdy przepościł czterdzieści dni i czterdzieści nocy, odczuł w końcu głód. Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem . Lecz on mu odparł: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.”

Tylko Iblis „pamiętał” tamtą scenę zupełnie inaczej. Zupełnie inaczej.
Skwar południa. Iblis przysłaniał swe oblicze czarnymi jak noc skrzydłami. Jemu też chciało się pić. Przyglądał się zbawicielowi z trwogą rosnącą w sercu. Czterdzieści dni i czterdzieści nocy Iblis spoglądał na zbawiciela i bał się odezwać. To nie Chrystusa, lecz diabła pierwsze dopadły wątpliwości. Czy to aby na pewno Bóg – powtarzał Iblis niemo. Jego świadomość ciągle buntowała się z porażającym faktem, że starca siata przybrał miano człowieka. Buntowała się przed tym, że to ludzi umiłował, a nie skrzydlatych. Diabeł nieśmiało podszedł do Jezusa niepewnym krokiem. Widział jego udręczone spojrzenie. Trwoga ścisnęła serce diable. Czy to jego Bóg - pomyłaś.

-Nie lękaj się przyjacielu – głos miał miękki.

-Czy... Ty... Jesteś Bogiem? Jeśli tak... Uczyń cud, zmień kamienie w chleb. Upewnij mnie.

Cisza. Wielka wątpliwość wgryzała się w Iblisowe serce.


***

Czy on jest człowiekiem, czy może już Chrystusem? - Pomysł Iblis spoglądając na księdza do którego zmierzał. Wnet nad głową Iblisa świsnął bełt z kuszy. Iblis odwrócił się. Strzelała z okolic szubienicy. Anastazja zniknęła za mgłą teraźniejszych zdarzeń. Jeszcze majaczyła, jak wspomnienie Jezusa na postni. Czy ona – to ona?
Iblis szarpnął do siebie marynarza którzy jeszcze przed chwilą nań spadł. Spojrzał mu głęboko w oczy – wszak wybrał go na zbawiciela... Powiedzmy. Rozkaz Iblisa niczym młot roztrzaskał opór przerażonego człowieka i ten wedle polecenia, zygzakowatym, tanecznym krokiem popędził w kierunku szubienicy. Iblis kupił czas.
Kupił czas dla drugiej, wielkiej wątpliwości. Anastazja. Czy ją kochał? Nie. Czy pragnął ją mieć? Tak. Była jego własnością, przyjemnie drażniąca zmysły swą niewinnością, być może nawet kandydatką na przemianę. Była... Na morzu. Chciał ja odzyskać. Na dnie jaźni pobłyskiwały ostatnie skrawki dawnego życia – i dawnej, ostatniej w jego bycie – miłości. Panika, chaos wkoło. Niewypowiedziany smutek w czarnym, diablim (wampirzym) sercu.

-Wygrałeś Galilejczyku... A przynajmniej musisz wygrać.

Iblis rzucił pod nosem spoglądając w pogrążonego w modlitwie księdza. Zaraz mogą polecieć kolejne bełty. Wampir wziął dwie pochodnie, zaczepił dwóch marynarzy. Tej nocy wola Ischyriona była jak miecz (lecz nie pański, o to to nie) i młot wykuwający czyny innh. Dał im pochodnie, spojrzał w oczy wzrokiem dzikim i pewnie, ochryple, upiornie czy jakkolwiek nieludzko rozkazał podpalić szafot.
Jeden z marynarzy to jakiś większy spryciarz i chyba sługa wymarzony... Podczas gdy pierwszy przytykał pochodnię do podstawy szubienicy i frustrował się, że nie chce się za bardzo palić, ten kilkoma ciosami rozwalił jedną z porzuconych skrzyń. Katem oka Iblis widział jeszcze, jak w ferworze tachał na ramieniu ogromny dzban. Cisnął go o szubienicę, tam gdzie stał jego towarzysz. Buchnęły płomienie, ogień w jednej chwili zajął mężczyznę z pochodnią, długie języki zaczęły lizać szubienicę... Tymczasm Iblis usłyszał z morza krzyk Anastazji.

-Oto i mamy kolejnego Chrystusa. Płoń, płoń nim świat się spali.

Rzucił, a już widział cień o dwa kroki od księdza. Popędził w tamtym kierunku. Stanął koło księdza. Struny światła – nie było ich. Pióra – wszystkie się spaliły. Łzy nieba – wypchnęły, czarne, perliste krople nikły na krawędzi wzroku. Niewiadomy żal. Anastazja. Imię pędziło w głowie jak niewiadoma przestroga. Iblis zachwiał się, spojrzał na cień – a cień na niego. Cień się zatrzymał, falował, roztargany. Czyjaś zasłona skrywająca prawdziwą twarz. Rozległ się głos, cichy, zgrzytliwy i nieprzyjemny, lecz bez wątpienia kobiecy.

- Kapitan Inigo rzecze: zabij klechę a dziewka żyć będzie. Przywiedź Cykadę do morza, a ją odzyskasz. - Chwila ciszy, jakby cień zamarł, nasłuchując czegoś z oddali.- Zabij syna Malafreny, który przyłączył się do Zelotów, a zajmiesz miejsce wśród nas. Będziesz niepokonany. Będziesz wywyższony. Będziesz panem świata. Kapitan Inigo rzecze: to ostatnia propozycja

Wąż leżał obok klęczącego księdza pomlaskując coś.

***

”Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. Na to odrzekł mu Jezus: Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Wtedy opuścił Go diabeł, a oto aniołowie przystąpili i usługiwali Mu.”

Czytał kiedyś nie Iblis, a Leokadiusz. Już nie „wspomnienie” diabła, a dawny tekst przeczytany przez młodego duchownego przy chwiejnym płomyku świecy. Było anno domino 1333, rok przed przybyciem Leokadiusza do Rumunii. Rok przed fatalnymi zdarzeniami. Zakonnik powtarzał te wersety myślą o Annie. Żałość ściskała go. Udzieli jej ślubu, ochrzci dziecko. Obejrzy wszystkie królestwa tego świata lecz nie weźmie ich. Czytał te słowa, mając Anne za królestwa których się zrzekł. Świeca zagasła.
W ciemności związany, na skraju przepaści popadł w diabelski układ. W cieniach widział ptasie sylwetki. Trzymał za rękę ukochaną... Wyślizgiwała się rąk. Spadła w przepaść. Leokadiusz dostał swe królestwa, a mimo to stracił.
Iblis już nikomu nie ufał.

***

-Zabraliście moją własność - Iblis rzekł gorzko do Cienia tonem jakby mu matkę zabili

***

Archanioł Douma w milczącej pozie przyglądał się Iblisowi. Tysiąc ślepych oczu miał na skrzydłach, tysiąc niemych ust i trzy twarze zadarte w gniewie, każda z twarzy należała do Anastazji. Anioł był szalony, wściekły, a ponad wszystko – zły. Już nie niewinny. W dłoni miał miecz zdrada, na głowie koronę która wrastała w kość.

- Nie ufaj, bo zdradzą. Nie oddadzą jej. Zabrali co Twoje! To nie sprzymierzeńcy. Pionkiem cie mają.

Anioł szeptał poprzez płacz spadających gwiazd.

***

Cień parsknął złym śmiechem:
- A teraz chcemy ją oddać.
-Więc oddajcie.
- Więc zrób, o co prosimy. Jeszcze prosimy.

***

Anioł Uzjel skąpany w czarnych płomieniach miał u stóp zgliszcza miasta. Miotał się, darł, wyrywał włosy, płakał, łkał. Przyglądał się ruiną miasta z wielkim żalem. Obok niego jaśniała gwiazda jutrzni. Biegł za nią. Wołał aby przywróciła miastu życie.

-Czyż nie chciałeś aniele czasów ostatecznych? Czyż nie chciałeś zniszczyć?

-Nie! Ja jestem kara! Ja setem grzech! Ja jestem zbrodnia! Lecz karać można tylko ludzi, grzeszyć może tylko wolna wola, zbrodni dokonać może tylko syn Adamowy!

-Więc to nie miasto leży w gruzach aniele lecz ty. Jesteś niczym, pyłem skoro nie ma kary, grzechu i zbrodni. Mogłeś ocalić miasto. Tyś jest miasto!

***


-Prosicie, bo musicie. I... Znam metodę.
-Znasz metodę na strachliwe zwierzę. Przyznaję. Nie pomoże ci to wiele.
- Dziesięć rogów ma bestia i siedem głów - wąż uznał za stosowane wtrącić się do dyskusji.
***

Dwójka starców spacerowało po trakcie. Jeden miał na imię zaraza, a drugi – śmierć. Często spotykali ludzi, którzy przecinali ich szlaki. Wtedy zaraza otulał go swym kocem, a śmierć - zabierał.
Zaraza wyglądał dumnie, niczym cesarz u progu umierania. Siwe, białe włosy opadały na zorane bruzdami czoło, zęby przypominały wilczę zęby we wzroku miał obłęd pełen geniuszu (nie zaś odwrotnie). Szaty szkarłatne, woń fermentujących owoców. Śmierć był inny. Mniej dostojny, wesoły o martwym spojrzeniu i łysinie zawsze porywał wędrowców do tańca. Na ich ścieżkę weszła Anastazja.

-Jesteś nasza. Dokładnie jesteś śmierci. Lecz on nie może cię zabić. Jeśli wykupimy cię zarazy, dalej będziesz śmierci. Kiedyś cię zabierze. Kto inny.

Iblis patrzał na scenę z utrapieniem. Właśnie tracił jedną z najcenniejszych rzeczy jakie kiedykolwiek miał. Starcy podeszli mu pogratulować decyzji. Zaraza dostojnie, jakoby wódz wojenny dziękujący żołnierzowi, śmierć poklepując po plecach. Iblis odepchnął ich od siebie.

-Dokonać wyboru to nie jest pogodzić się z nim.

Iblis wybuchnął śmiechem w twarz starców, a Anastazja niknęła na trakcie. Tak, nie to samo.

***

-Ale wam zaszkodzi... Zastanówcie się czy chcecie coś jeszcze mieć do powiedzenia. Idź precz.

Iblisowi zakręciło się w głowie. Usłyszał krzyk Anastazji, mocny, lecz nim nabrał pełni sił jakby przerywany – jak się przerywa życie. Cień wyminął Iblisa i pchnął Adama do wody. Ksiądz zaczął się topić – wszak pływają tylko czarownice!
Obiektywnie spoglądając, reakcje Iblisa była błyskawiczna. Patrząc punktu widzenia wampira – minęły co najmniej cztery wieczności, jedna dla drgającego płomienia świecy, druga dla Doumy, trzecia dla Uzjela, i czwarta dla dwóch starców – ku tym wspomnieniom. Nogi prawie ugięły się pod wampirem. Gdyby umiał płakać – zrobiłby to. Gdyby jakkolwiek umiał odczuwać miłość jak ludzie, a nie chore wynaturzenie, pewnie byłoby inaczej. Lecz teraz z całą siłą uderzyło go to, że stracił ten cenny przedmiot (bo tak traktował Anastazje), jak nałogowy hazardzista który w wyniku jednej gry zaprzepaścił majątek. Iblis też takim hazardzistą był i chciał się odegrać.
W tym czasie po raz kolejny zdominował śmiertelnego marynarza i kazał mu ratować księdza. Po paru chwilach ksiądz został wydobyty z wody. Jęczało dieslowych w wodzie. Chrystus w nim umarł – na nic się nie przyda. Iblis wciąż chwiejny,jakby rażony piorunem losu spojrzał na Mewę. Wciąż nawoływała marynarzy do ratowania nabrzeża. Po raz kolejny Iblis młotem swej woli (spędzanym, zdruzgotanym, mokrym od łez korach nie było) naginając wolę kilku marynarzy – przyłączył się do tego przedsięwzięcia. Szło dobrze. Odwrócił się do Mawy.

-Sprowadzić pieprzoną inkwizycje!

-Cooooooo?

-Zmartwychwstali! Stary książę! Pokonali śmierć dwa razy! - Iblis wrzasnął - To nie tylko pożar, dziecino. Idź i to zrób.

Marynarze ładowali się na statek, dominacja działała. Mewa rzuciła im kilka rozkazów, odwracając się od Iblisa. Część przygotowuje się do odbicia, część wiadrami na sznurach czerpie wodę i oblewa pokład i burty. Obróciła se do Iblisa sycząc, aby sam to zrobił.
Malkavian nienawidził mieć kontaktu z duchownymi. Miał na nich niemal alergię (zresztą oni jego towarzystwa też nie znosili). Teraz miał jechać tam z Adamem martwiczym o diabłach... Jako teraz.
Zabrał księdza na konia i popędził sprowadzić ich konno.

***


-Cóż żeś uczynił?

Anastazja, pokraczny, spuchnięty topielec rzucił mu w twarz z wyrzutem. Nie było w niej za grosz piękna czy niewinności. Siedziała na rzęśle rozłożonymi nogami niczym karczemna prostytutka, nagą, siną skórę trupiego ciała pokrywała masa otarć. Twarz wykrzywioną miała w dzikim uśmiechu.

-Zdradziłem gdy zdradzą.

Leokadiusz kiedyś kochał. Iblis nie. Lecz jedna była prawda, iż istota robiąca za diabła, szaleńca czy też nadworne medyka i okultystę posiadała wielmożną potrzebę cierpienia. Iblis o tym nie wiedział, lecz tak jak chciał szerzyć zepsucie, tak sam potrzebował bólu. Nie mógł przyznać, że napędem świata jest miłość. Jako siłę sprawczą przypisywał poświęcenie. I tak jak nie mógł przyznać pierwszej przyczyny, tak i potrzebował wewnętrznego rozdarcia i bólu jako własnej motywacji i napędu. Inni mają zemstę, inni miłość, a Iblis – własny ból.

***

Wampir jadąc z księdzem krzyczał w nocy przeraźliwie, gniewnie i przeciągle. Krzyczał całą drogę.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 12-10-2011, 15:40   #139
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Miłość, Manuelu, jeśli jest nam dana w naszym stanie, zawsze jest trucizną. Jej smak jest słodki, ale zabije cię niechybnie.

Sam nie wiedział, czy to opasująca jego palec obrączka pali go żywym ogniem, czy to w ogniu stanął cały świat, łącznie z nim samym. Gaudimedeus szedł, w ślad za sługą tego, kto był zakazany w tym mieście kroczącym ku zagładzie. Szedł, z wyprostowaną głową w ślad za obcym sługą, a świat już płonął, okręt ze snu wpływał w rzeczywistość i raz jeszcze Tremere wracał myślami do czasu, gdy z przeplatania tkaniny rzeczywistości czynił swą sztukę pierwszą. Mimo iż z przeistoczeniem wszystko się zmieniło, myśl jest nieśmiertelna. Wracała teraz, wraz z całą wiedzą, jak okręt właśnie ciągnący za sobą łańcuch z zerwaną kotwicą. Manuel de Amaya był jednak przede wszystkim magiem, i w chwili takiej jak ta fakt ten determinował wszystko, wypływał na powierzchnię jak zapomniana prawda, obejmował astrologa we władanie obnażając jego umysł ku upragnionemu starciu ze światem całym, tym widzialnym i tym ukrytym za zasłoną. Ku szalonemu, jak mówiła większość, lub ku jedynemu istotnemu i osiągalnemu, jak mówili wtajemniczeni, celowi. Celowi, który przyświecał od zarania istot rozumnych oddających swe umysły Wielkiej Tajemnicy tych właśnie, niezależnie jak ich zwano - magusami, czarnoksiężnikami i czarownikami. Ujarzmić świat, nie po prostu przez wątłe nici i grube postronki władzy i nie tylko świat tronów, monet i ludzi. Ujarzmić świat cały, przeniknąć do końca jego struktur i zależności, ujrzeć wszystkie miejsca we wszechświecie ze wszystkich możliwych punktów widzenia i ogarnąć umysłem całość, swoją wolą pochwycić wszystko co istnieje i poddać to swym zamysłom. Unieść wysoko ręce i doświadczyć mocy, jaką daje panowanie nad wszechrzeczą i poznanie prawd absolutnych. Noc taka jak ta, to były rzadkie momenty gdy zdawało się to wszystko naprawdę możliwe.

Zielony labirynt, który łatwo było wziąć za labirynt własnych myśli. Nagle Bajjah, teatralny tragizm sceny. Manuel zatrzymał się i zakołysał lekko. Zakołysała się Latarnia, a choć dookoła wszystko drżało i wzniecało obłoki gorącej pary, umysł astrologa pozostawał lodowato zimny, tysiącami wirujących wysoko oczu oglądając piętrzące się wszędzie nowe fakty. Jak zwykle, oczywiście, na wszystko rzucały światło gwiazdy. Gaudimedeus kucnął i nachylił się bliżej ku ciężko rannemu Zelocie. Krzewy zielonego labiryntu zamkowych ogrodów zapewniały dyskrecję, ale zapewne tylko minuty dzieliły ich od przybycia straży.

- Gdzie ją zabrał?!- wzniósł głos Manuel.
Bajjah rozwarł usta, ale miast słów bluznął strumień krwi. Zelotą targnął paroksyzm, oczy zapaliły mu się czerwienią.
Jego sługa wyrzucił z siebie: - Pociągnął ją do zamku... widziałem... dalej nie wiem. Ciebie panie szukałem.
Bajjah zakaszlał i zawył jak potępieniec, ściskając kikut okaleczonej ręki. Zawodzenie poniosło się ku niebu. Głowa Manuela szybkim ruchem zwróciła się ku słudze Bajjaha, napotykając jego pytające spojrzenie. Manuel zamknął na chwilę oczy.

Jak zwykle, oczywiście, na wszystko rzucały światło gwiazdy. Ale jak to już bywa, oświetlony przedmiot rzuca czasem zupełnie różne cienie. To my jesteśmy światłem, stojącym ponad wojną. Bastionem, gdzie u szczytu wieży w małym oknie widnieje jedyny blask w krainie spowitej ciemnością. Ale też...
Tam wewnątrz, potrącona struna gniewu zadrżała lekko, choć twarz Manuela nie zmieniła wyrazu. Latarnia to nie tylko oświecenie. Latarnia wskazuje drogę okrętom. Jak teraz, statek który na niegościnnym brzegu spotkałby tylko swój kres, przyciągany mocą światła wpływa do portu przeznaczenia. Światło latarni rozniecają ci, którzy na kogoś czekają. Którzy pragną szczęśliwego powrotu. Zdarzenia i rozmowy, te bliskie i te dalekie układały się w tysięcznych konfiguracjach, i te ostatnie: podszeptywane sugestie Szczurów które zawsze mają w sobie coś wartego uwagi, pierwsze kłamstwa Graziany. To, co przed nim ukrywała dla jego dobra czy z powodu tylko statusu, a co zmieniało wszystko, obnażało niektóre dawne działania astrologa jako nie mające szansy powodzenia jak te wymagące światła ruchy w mroku. A wszystko to dla powodów, które w noc taką jak ta, stawały same przed oczyma Manuela. Ale teraz on sam jest już trzecią z gwiazd, a ruch konstelacji na niebie zależy od wszystkich jej ciał. Zamknął na chwilę oczy, oddając część zjednoczonemu z nim kosmosowi, śpiewającym właśnie nad jego głową gwiazdom odpowiedź.

Gdy podniósł powieki, wiedział już co należy zrobić. Pierwsze, co Manuel ujrzał, to wpatrzony w niego nadal wzrok zelockiego sługi. Śmiertelnie poważna twarz, tak daleka od niedawnego przecie uśmiechu. Ściśnięte usta, przez które dopiero co przebijał się młodzieńczy śmiech, gdy spotkali się po raz pierwszy.

- Mówili, że nie znasz dnia ni godziny, gdy kostucha przetnie nić żywota... ale taką piękną pogodną noc mamy...- Może mi odpuścisz?
- Godzina podarowana skazanemu na śmierć warta jest życie.
- brzmiała odpowiedź śmierci, bo też on sam nią był. Jego własna odpowiedź, odpowiedź wypowiedziana z powagą. Śmierć powinna zawsze dotrzymywać słowa, kimże bez tego by była.

W spojrzeniu Tremere zabuzowała moc, a potężna wola jak wicher wpadła przez okiennice oczu śmiertelnika chwytając umysł tego człowieka w kleszcze.
- Goń Hamilkara! - głucho rzucił Gaudimedeus.
Oczy sługi stały się ściętymi jajkami w okrwawionej twarzy. Pokiwał skwapliwie głową, dobył miecza i ruszył biegiem, znikając w zielonych korytarzach labiryntu...Manuel chwilę patrzył za nim, jak tamten znika za zieloną ścianą. Patrzył wiedząc, że własny rozsądek buntuje się przeciwko tej słabości, choć z drugiej strony któż zna prawdziwe oblicze słabości, zanim ostatecznie rozstrzygnie to nauka zwana historią.

- Godzina podarowana skazanemu na śmierć warta jest życie.

Gaudimedeus trwał w zadumie. Chwilę tylko. Potem jego chłodne, nie wyrażające niczego spojrzenie skupiło się na Zelocie. Ranny mierzył go półprzytomnym ale pełnym wściekłości wejrzeniem, rozbłyskującym pośród pochlastanej stalą twarzy. Podjęta już decyzja rozciągała dla astrologa ten czas, zastygły nagle czas w którym unosiły się tylko wspomnienia.

- To on. Manuelu, być może nie masz świadomości, jak blisko byłeś niebezpieczeństwa, jak cienka nić dzieliła cię od niewoli. Bajjah jest ostry jak nóż, pełen gniewu jak morze i straceńczo odważny.

Z oddali, jak z innego świata, dobiegały do tej nierealnej krainy labiryntu żywopłotów echa krzyków i tupotu nóg. Oczy Manuela skupione były tylko na buntowniku, a między nimi dwoma unosiły się przezroczyste usta Graziany Mendozy.

- On nie cofnie się z raz obranej drogi, nawet jeśli dostrzeże, że na jej końcu czeka go zagłada, będzie parł do przodu. Wie, kim jesteś, i jakie były twe zasługi w zrodzeniu idei, która pozwoliła zmiażdżyć jego lud. Wie również, że klan mnie uwięził. Przeklinam słabość, która mnie ogarnęła w noc, gdy mu to wyznałam. Dziś obiecał mi przetrwanie w nadchodzącej wojnie, wolność i miejsce u swego boku, po zwycięstwie nad Labrerą. W zamian chciał w swoim mniemaniu drobnostki. Dowodu lojalności i szczerości uczuć. Ciebie.

Czas ruszył i zaczął szybko się rozpędzać. Zelota jęczał, warczał, oczekiwał reakcji i kwestią chwil tylko było, jak znów zacznie zdzierać gardło na całą okolicę. Mięśnie Tremere napięły się, ale twarz nie zmieniła się.

- Bajjah był od początku tylko moim błędem, i nie będę boleć nad stratą faworów kogoś, kto chciał mnie zawłaszczyć, by przypiąć sobie jak błyskotkę do ramienia. Źle się stało jeno, że z rozmachu zaprzepaściłam szanse na paktowanie z Zelotami.

- Tak...Był twoim błędem, Graziano. - myśl biegła już w momencie gdy Gaudimedeus ruszał - Nie pozwolę, by stał się błędem naszym. Obiecał Ci zwycięstwo, ale dla Klanu byłby tylko drogą w przepaść, bo wilki które prowadzi okazują się być tylko sforą na usługach innej siły.

Tremere zaatakował jak wąż, jednym niespodziewanym szarpnięciem, rzucając się na Bajjaha całym ciężarem ciała! Jedna ręka Manuela przygniotła jedyną sprawną dłoń tamtego, a druga wczepiła się kurczowo w resztki odzienia by nie dopuścić do przerwania zwarcia. W klatce piersiowej Zeloty coś trzasnęło, ohydne chrupnięcie łamanych kości, z jego ust ze świstem wyleciało powietrze i popłynęła krew. Ta krew, w której ślizgały się dłonie Manuela, miała zapach kwitnących brzoskwiń i nagrzanych słońcem murów, cynamonu i końskiego potu. Zelota wrzasnął, ale krzyk utonął w zalewającej mu gardło posoce, miast porazić siłą, zagulgotał tylko... Głowa astrologa szybkim jak mgnienie ruchem znalazła się nad krtanią Zeloty, w rozwartych szeroko ustach Tremere rozbłysły zębiska.

Ale kły wciąż pozostawały centymetry od upragnionej szyi. Bajjah walczył. Manuel gorączkowo próbował unieruchomić jego lewą rękę, tłukącą go na oślep po głowie, ale dłoń ślizgała mu się po pokrytej krwią skórze. Oczy Zeloty płonęły. I Manuel zapragnął tego ognia, choć zdawało mu się, że takie żądze wygasły w nim juz dawno. Nieczuły na otaczający go zewsząd świat, widział tylko olbrzymi ogień, który pragnął posiąść. Cały był już tylko tym pragnieniem, kroczący drogą ognia wytężał wszystkie siły by dać ostatni krok ku żywiołowi. Świat płonął.

- Łatwiej mi przyszła ta decyzja, niż mogłoby ci się zdawać - dźwięczało w uszach Manuela kłamstwo Graziany, choć wcale nie zdawał sobie teraz z tego sprawy, jej kłamstwo które większe było dla niego niźli wszystkie świadome powody. Z ust Tremere wydobył się syk wysiłku, aresji i tryumfu, gdy zęby były już centymetr od celu.


Ale Bajjah był prawdziwym wojownikiem.

Zelota wygiął się w pałąk, zdołał wyswobodzić dłoń i wpił ją w krtań astrologa, a jednocześnie - w nagłym zrywie - uderzył czołem o jego czoło. Pod powiekami astrologa rozbłysły miriady gwiazd i Bajjah zrzucił go z siebie. Brnął na czworaka ku ułomkowi miecza, a Manuel, choć ogłuszony, słyszał powtarzane z zaciekłością popękanymi wargami: “zdrajca! zdrajca!”.
Zelota dotykał już rękojeści palcami, ale wtedy Manuel skoczył znowu, spowity ogniem walki niczym ubrany w sen. Gaudimedeusowi zdawało mu się, że płynie - w wodzie usianej świetlistymi punktami, że ktoś go woła po imieniu z brzegu... ale nie słuchał. Tym razem uderzył celnie, wykręcił orzącą paznokciami w pyle ziemi rękę, odrzucił daleko połamany miecz i przyciskając Zelotę do ziemi, wpił się w jego szyję. Dociskając całym ciężarem ciała ofiarę, pił. Pił, i nie miał zamiaru przestać.

Bajjah walczył i wił się - ale Manuel ścisnął go tylko mocniej i czuł, że w żelaznych kleszczach, w które zmieniły się jego dłonie, Zelota wiotczeje i słabnie. Pod powiekami Manuela, pomiędzy gwiazdami, wykwitały efemeryczne kwiaty obcych wspomnień... Cierpliwość koni schodzących w dół do wodopoju, morderczy taniec walki... przerażona twarz Sokoła, gdy wbił mu sztych w pierś. Spowita w kwefy postać Rabii, niepokój i obrzydzenie. Niedowierzanie, gdy mówiła: odejdziemy, odpłyniemy w bezpieczne miejsce, gdzie żaden sługa Chrysta mówić nam nie będzie, jak mamy żyć. Ujrzany w ucieczce poblask świtu i zachwyt, zachwyt nad palcami światła muskającymi skórę, choć sprawiały ból nie do opisania. Ali przy kuźniczym palenisku, czerwone światło kładące się na jego nagiej skórze, rozpalające błyski w czarnych oczach. Słowa w języku dla Manuela obcym, ale do Bajjaha znanym i bliskim. Nie odejdę. Nie mogę. Chcesz uciekać? Dokąd? W końcu staniesz twarzą w stronę morza, z wrogami jak stadem psów za plecami. Będziesz musiał walczyć - lub skoczyć. Nie uciekniesz przed samym sobą, Bajjahu.
Ona, Graziana... pochylona nad księgą, kosmyk włosów wymknął się z ujarzmionej srebrną siateczką burzy czarnych loków. Najpiękniejsza i pożądana do granic szaleństwa. Ból, gdy trzasnęła go po twarzy szpicrutą i odjechała, by poślubić śmiertelnika. Pustka samotnych nocy, kapiący deszcz, kapiący czas... Czarna opaska na wyłupionym oku księżnej Coruny - ekscytacja, gdy zgodziła się wspomóc buntowników. Pocięta zmarszkami twarz Hamilkara, dobyte miecze, dźwięk stali.
- Nie pójdziesz! Nie będziesz! Rabia nas oszukała! Mehmed nas zabijał! Ocalić chcieli tylko samych siebie! Za to zapłacili naszą krwią!

Naszą...Krwią...

Ostatni wrzask ciągle dźwięczał mu w uszach, gdy Manuel otworzył oczy... Świat powrócił, ale nie był już tym samym. Dłonie i szata Gaudimedeusa pokryte były krwią, a bezwładne ciało przywódcy Zelotów pod jego kolanami schnęło na wiór, rozpadało się w oczach w tłusty pył. Zostało tylko pokrwawione odzienie, kilka drobiazgów unurzanych w krwi i pyle i pęk czarnych, wyblakłych już teraz włosów, do których niegdyś Graziana sięgała czułym gestem, zdejmując uprzednio rękawiczki. Sylwetka astrologa podniosła się z kolan i zatoczyła, prostując się nagle i unosząc głowę.

W oczach przez chwilę szalała magiczna magma, ale nagle ciało Gaudimedeusa wyprężyło się i znieruchomiało. Potem wampir czujnie jak zwierzę rozejrzał się dookoła, rozpoznając jeszcze z trudem zielony labirynt, a stwierdziwszy bardziej instynktownie niż doświadczalnie że jest tu nadal sam. Popatrzył nagle w dół, szybkim ruchem głowy przypominającym ruch głowy ptaka. Ciało wroga rozsypało się. Wśród drobiazgów, które zostały: dwa sztylety, muzułmański różaniec, bransoleta z zielonymi kamuszkami, otwierany medalion - wewnątrz kosmyk czarnych włosów. Twarz Manuela znów była niczym wykuta z kamienia.

- Nigdy nie ufaj Tremere...

Gdy skoczył, by pozbierać wszystko co zostało z Bajjaha, przeżył pierwsze z wielu zaskoczeń. Ciało poruszało się samo w zupełnie inny sposób, wyuczonymi posuwistymi i zręcznymi, ale oszczędnymi ruchami. Ruchami, które były ruchami tego, który w niezliczonych potyczkach i wojnach toczył walki dzierżąc zimną stal. Najpierw chwycił sztylety i gdy przeciął nimi powietrze, wiedział już że ma rację. Potem Tremere schował szybko wszystkie pozostałości po Bajjahu, na koniec pozostawiając otwierany medalion z puklem czarnych włosów. Ścisnął go w dłoni tak mocno, jakby chciał wycisnąć z niego sok, a w głowie szalał ogień.

Hajat...Oznacza życie, w języku którego przecież nie znał, ale teraz... Ale nie był to czas na odkrywanie kolejnych tajemnic. Teraz płonął ogień. Manuel de Amaya był ostry jak nóż, pełen gniewu jak morze i straceńczo odważny. Nie cofał się z obieranej właśnie drogi, nawet jeśli na jej końcu miała czekać go zagłada. Hamilkar był ścierwem i skurwysynem, którego trzeba było zniszczyć jak najszybciej. Jak najbardziej boleśnie. A Graziana...Teraz jej piękno było gorętsze niźli ogień. Jakimż głupcem był, dając sobie wmówić że powinien pozostać tylko uczniem i przyjacielem! Wszystko stapiało się w jeden, płonący cel. Wszystkie drogi prowadziły w jedno miejsce, ku jednemu pragnieniu.

Gaudimedeus jednym szybkim ruchem schował medalion i zaczął biec. Istniał tylko jeden kierunek. Do przodu. Biegł, goniąc dwie osoby z których dla jednej miał miłość, a dla drugiej śmierć. Miłość i śmierć. Biegł, gotów podpalić świat, by każde z nich dostało to, co wyśpiewały im gwiazdy. Mknął do zamku, gotów podpalić świat.

Nie zwracal nawet uwagi, że świat już płonął...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 13-10-2011, 12:15   #140
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Luisa poprawiła się na swoim tronie, wprawdzie z niego widać było niewiele, ale Kostaki powiedział jej co najważniejsze. Rozejrzała się wokół. Panika. Chaos. Trzeba ukrócić to.
- Ucisz ich. - Rzuciła do stojącego za nią Gangrela.
- Zawrzeć mordy mości państwo. - Kostaki wydarł się na całe gardło. Wszyscy zamilkli.
- Zamek jest bezpieczny. - Rozpoczęła.- Ogień go nie ruszy. Ale port, miasto... Mistrzu Fulgencio. - Zwróciła się do Toreadora. - Tobie podlegają cechy. Niech więc ruszą. Niech staną do walki z ogniem. Idź do nich. Pogoń.
Agustin wykrzywi się szpetnie: - I dlatego każesz mi, pani, go opuścić?
Bał się. Bał się ognia. To naturalna reakcja. Wszak ognień to wróg śmiertelnym potomstwa Kaina. Ale Luisa nie przejęła się tym. Ona wiedział co należy robić. On miał to natomiast wykonać.
Primogen Zelotów stał z boku, starając się ukryć dłonią kpiący uśmieszek, słysząc wypowiedź Rzemieślnika. Toreadorzy byli zabawni w swym tchórzostwie. Myśleli, że przyjmując klątwę, uniknęli śmierci? Zabawne. Zgon bowiem zawsze dopada tego, kto przed ponurym kosiarzem ucieka. Po dziesiątkach, czasem po setkach lat. Żeby uniknąć śmierci, trzeba stanąć do boju z nią i zwyciężyć.
- Jeżeli potrafisz stąd mobilizować swych ludzi, to bardzo proszę. I nie skoml jak jaka baba, tylko działaj. Chyba że chcesz za pieczyste robić jutro?
Cykada wybuchnęła urągającym śmiechem. Agustin gdyby mógł, toby poczerwieniał. A Luisa widziała, że waży - nie tylko swój zagrożony pożarem los i dobytek, ale i przyszłe losy... które zmieni już niebawem fakt odejścia księcia.
Na sztywnych nogach podszedł do pani de Todos, przyklęknął, całując kraj jej sukni, wstał i ruszył w stronę schodów.

- Pani Moshika. - Ventrue zwróciła się do władczyni Oka Zachodu. - Użyczysz swych ludzi. - Nie była to prośba. Ale i nie było to pytanie. Dona de Todos doskonale wiedziała, że Zwierzęta stracą jeżeli port spłonie.
Giordano podał Pani Zwierząt jej oręż, sam już uzbrojony w odzyskaną przez siebie z rąk sług assamicką szablę. Brujah miotał się w duchu... Niczym tygrys w klatce, przemierzał w myślach drogę tam i z powrotem. Serce nakazywało pognać za Hamilkarem i dokonać zemsty, rozum nakazywał powstrzymać i pokrzyżować plany Mehmeda. Ostatecznie jednak, czyż rzemieślnicy i nosferatu z pomocą swych sług nie poradzą sobie. Przynajmniej wystarczająco długo, by on wraz z Cykadą usuną Hamilkara z tego padołu... raz na zawsze.
Źrenice zielonych oczu Cykady zwęziły się w szczeliny mroku. Bez słowa przyjęła podany oręż, zapięła pas i dopiero wtedy uśmiechnęła się, rozdwojony język oblizał dolną wargę. Luisa pojęła, iż dopiero teraz wiekowa Gangrelka ją dostrzegła, dopiero teraz raczyła uznać ją za coś więcej niż barwną plamę na tle krajobrazu miasta.
- Umarł król, niech żyje król - parsknęła Cykada, a w jej głosie próżno było szukać przyzwolenia czy aprobaty. Tylko spostrzeżenie, stwierdzenie faktu, który najwyraźniej mało ją obchodził. Dlaczego zresztą miałby? Nad jej ramieniem Giordano spojrzał w dostojne oblicze dony de Todos z Ventrue. Może ona będzie następna, może ona zajmie miejsce po Damaso? Być może... ale władcy nieumarłych zasiadający na tronie z morskiego drewna zmieniali się przez wieki, jeden za drugim, przychodzili i odchodzili, obalani, wygnani lub odchodzący z własnej woli. A na Oku Zachodu zawsze i nieodmiennie trwała ona - Aurana.
- Miły - obróciła głowę w jego stronę, ale ich oczy się nie spotkały - czy w świetle tego, cośmy ujrzeli, uczynimy zadość dwornej prośbie pani de Todos?
Giordano zastanowił się. Czy Cykada go pytała, czy też sprawdzała? Co jest ważniejsze? Hamilkar czy miasto? Spojrzał na płonący okręt, na pożar ogarniający Ferrol. Po czym rzekł.- Czyż nie jest po twej myśli, krzyżować plany Malafreny? Skoro on i Mehmed chcą spalić miasto, to czyż... nie wypada wbić kolca w kopyto wierzchowca ich zamysłu i je uratować?
W jednej sprawie miał podobne podejście, co Cykada. I jemu zajedno było, kto zasiadał na tronie miasta, byle by wiedział, że pewne zbrodnie nie mogą ujść płazem. I że z pewnym zbrodniarzami układać się nie wolno.

~Czyli jednak Cykacie nie zależy tak na porcie. ~ Przeszło przez myśl starej Ventrue.
- Kostaki. - Zwróciła się do swojego przyjaciel. - Zbierz ludzi. Jeżeli port się zajmie, to miasto spłonie. Szkoda byłoby.

- Szkoda... - władczyni Gangreli powtórzyła za panią de Todos. - Szkoda byłoby zaczynać wszystko od nowa, babrać się w zaprawie i w znoju wznosić te wszystkie jakże ważne... rzeczy - uniesione wargi odsłoniły zęby. - Andrade, co stoisz jakbyś kołek połknął? Miasto ci się pali, słyszałeś książęcą siostrę.
- Naprawdę się pali - wtrącił się Kostaki. - Statek jeszcze na wodzie, ale widzę już dym w porcie, jakiś dureń musiał zaprószyć ogień.
Manuel Andrade wodził bezrozumnym spojrzeniem pomiędzy Cykadą, panią de Todos a drzwiami, za którymi zniknął Labrera, jakby w słojach starego drewna mógł wyczytać przyszłość.
-Ruszże się w końcu. Będziesz tak gapił się na swój fajczący dom?- zakpił Brujah. I zerknął na Moshikę. Giordano też gorętwa się udzieliła. Ścigać Hamilkara, lub ratować miasto, lub jedno i drugie . Wszystko jedno co... ale czynić, a nie czekać, działać nie radzić.
Cykada wbiła dłonie w rękawice.
- Dam ci coś lepszego niż ludzie, Patrycjuszko. Dam ci wiedzę. I wprawnych żeglarzy, którzy umieją ją wykorzystać. W zatoce portowej ciągnie się mielizna, łacha piachu. Można na niej osadzić okręt i niech się pali... Miecznik, nasi zebrani? Zostaw mi czterech, reszta... posłucha rozkazów pani de Todos - pani na Oku Zachodu uśmiechnęła się. Nawet przyjaźnie, z sympatią. Podeszła bliżej i nachyliła się do Luisy, a jej usta opuścił szept przeznaczony tylko dla niej - Na twoim miejscu ruszyłabym dupę do portu. Patrycjuszowski mir wystarczy, by ich popędzić do działania. Ale nie wystarczy, by wytrwali w zamiarach. Nie wystarczy, by byli gotowi za ciebie zdechnąć. Ale... może się nie znam? - przymrużyła kocio oczy.
Wyprostowała się i odwróciła, zmierzając w stronę schodów. Rzuciła Giordanowi pytające spojrzenie, ale nie czekała na jego reakcję.
Ruszył obok niej podając szarmancko ramię gangrelce. Bądź co bądź, ruszali w tan.. choć tym razem ze śmiercią. Niemniej, etykieta zobowiązywała.
~Pańskie oko konia tuczy.~ Dona de Todos westchnęła cicho.
- Kostaki, jedziemy. - Rzuciła do Gangreal. Ruchem ręki przywołała Diega de la Vege, rządcę zamku i nakazała mu, w zasadzie to nic mu nie musiała kazać, dobrze wiedziała, że rządca się wszystkim zajmie pod jej nieobecne.
Przechodząc koło stojącego jak słup soli Manuela Andrade, Vantrue zatrzymała się na chwilę.
- A jaśnie panu specjalne zaproszenie słać muszę. - Ale tylko on słyszał jej szept. Wszyscy natomiast widzieli jak dona zdzieliła go swą laską po głowie. Głośnie już dodała. - Jesteś winien posłuszeństwo i lojalność księciu tego miasta. Pamiętasz??
Nawet nie poszła się przebrać. Tak jak stała wskoczyła na konia.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172