Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-02-2010, 10:13   #31
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Dante spojrzał przed siebie. Jakby daleko ponad masztami statków i taflą wody dostrzegł coś mu znanego. Jego twarz przyozdobił lekki uśmiech.

- Nie w mym interesie przystawać do Zwierząt, wszak jednak ich jest morze, a siłą wydzierać im go nie podołam - odwrócił głowę i spojrzał na Custodia. - Błędem jest mylić przyjemność z koniecznością.

Custodio ściągnął z głowy kapelusz i zagapił się w jego wnętrze swymi wyłupiastymi oczami, jakby miał za chwilę wyciągnąć z niego coś niesamowitego.

- O przyjemność w obcowaniu ze Zwierzętami cię nie posądzam. Twoje gusta to nie moja sprawa. Ale gusta Cykady - uśmiechnął się półgębkiem - są powszechnie znane.


Zastanawiał się przez moment nad postacią, z którą przyszło mu obcować tej wyjątkowej nocy. Bezsilny obserwator wydarzeń, które rozgrywają się poza zasięgiem skrępowanych kajdanami rąk. Znał swój klan aż nazbyt dobrze i znał siebie. Dawno już zrozumiał jak inny od swego rodzaju jest i jak wielki wpływ miała na to jego matka. Czyż przesadą było sądzić, że miast działać buntownicy z północy pogrążeni są w wewnętrznym konflikcie? Wielkie słowa to ich domena. Przykre, że pośród ich liczby i rozmaitości, zatracili przypisane im znaczenie.

- Jestem ci wdzięczny, że w tak ciężkich czasach wspierasz mnie radą. Będę miał to na uwadze, gdy i mi przyjdzie dokonać wyboru - skinął mu lekko głową. - Lecz nie rad u ciebie szukam, a odpowiedzi. Wpierw jednak spójrz na miecz u mego boku, czy dane ci było widzieć go kiedykolwiek wcześniej?
- O broni będziemy mówić? A sądziłem, że o pogodzie. Trochę powiało i rozpędziło portowy smród, piękna noc. Taki miesiączek, tam, skąd pochodzę, nazywamy księżycem zdrajców. A broń... - nasadził z powrotem kapelusz na głowę. - Piękna robota, mauretańska, nieprawdaż? Nie masz już takich płatnerzy. I owszem, widziałem podobny, z takąż samą rękojeścią. Na przykład, jeden z mych braci zdobył go na Sokole, dziesięć lat temu. Zanim trafiłem do niewoli, nosił go przy boku. Zwierzęta ślą nam listy, byśmy go odesłali, ale to wszak zdobycz wojenna, i wedle prawa należy się memu bratu. Nasze sugestie, by przyszli i odebrali, co uważają za swoje, zbyli milczeniem... Ciekawe to... Jak i fakt, że do tej pory nie skojarzyli, że bliźniaczy oręż dynda u twego boku, panie Sorel. Czyżby nie wiedzieli, co chcą od nas odzyskać? - Custodio przewrócił oczami, i uśmiechnął się chytrze.
- Obaj ryzykujemy rozmawiając w takim miejscu. Nie dano nam dość czasu, by marnotrawić go na dysputę o pogodzie - powoli zlustrował portowe nabrzeże i choć jego uwadze nie umknęła postać Ravnosa, zwyczajnie ją zignorował. - Chcę poznać imię tego, który nosi ów miecz i stanąć z nim twarzą w twarz. Ufam, że przez wzgląd na krew, którą przyszło nam dzielić, ta prośba pozostanie między nami.
- Chcę - krzywy uśmieszek nie opuszczał twarzy Custodia. - Chcę, muszę... Imię mego brata, który zwyciężył Sokoła, jest Bajjah ibn Ibrahim al-Idrisi. I będzie chciał wiedzieć, czemu Dante Sorel chce i musi, choć nie chciał przez wszystkie lata, w których jego stopy dotykały bruku Ferrolu. Bo może się okazać, że choć Dante Sorel chce i musi, to jest w swych uczuciach osamotniony, a jego klan odwrócił się od niego... bo on sam pokazał mu plecy.
- Gdyby dane ci było opuścić mury Ferrolu i zaciągnąć języka na wschodzie. Wiedziałbyś, że nigdy nie uczyniłem nic co godziłoby w dobre imię klanu. Zbyt wiele toczę własnych wojen, by mieszać się do tych, które rozegrały się bez mego udziału - uniósł księgę, którą wyniósł z eremu, jednocześnie chwytając ją tak by obrączka otrzymana od Alego była doskonale widoczna. - Skoro zaś pragniesz powodów, oto jedne z wielu.

Buntownik omiótł księgę znudzonym spojrzeniem, ale na widok obrączki jego źrenice zwęziły się gwałtownie, choć wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, nie drgnęły opuchnięte powieki, wąskich ust nie tknął żaden grymas.

- Kłopotliwa błyskotka, panie Sorel. Trzeba wiedzieć, kiedy ją nosić, a kiedy nie, a nasz klan nienawykły wszak do takich zachowań. I trzeba wiedzieć, którą stroną ją nosić ku ciekawskim spojrzeniom. Może brat mój zechce o tym mówić... a może nie - zapatrzył się na swoje paznokcie. - Niektórzy pościągali je z palców i przetrwali. A niektórych dopadła cicha śmierć.
- Światło i krew - rzucił bardziej do siebie niż stojącego obok Custodia. - Chcę byś wiedział, że otrzymałem ją tej nocy. Będę wyczekiwał odpowiedzi, tymczasem bywaj.

Nie miał ochoty dalej ciągnąć tej rozmowy. Podobnież drugi Zelota, który postanowił ruszyć w sobie tylko znanym kierunku. Dante ledwie jeszcze moment szedł nabrzeżem, by chwilę później zanurzyć się w mrokach jednej z setek wąskich uliczek Ferrolu. Rzucił ledwie ostatnie spojrzenie ku tarczy księżyca, nim do jego uszu dobiegły dźwięki szamotaniny. Doprawdy niewiele interesowałoby go co czynią taką porą ludzie pośród portowych domostw, gdyby nie słodki kobiecy głos. Z jakieś dziwnej przyczyny to właśnie on przykuł jego uwagę. Powolnym krokiem począł zmierzać ku źródłom dźwięków. Nie spieszył się, toteż potrzebował chwili by dotrzeć do celu. Dopiero wtedy przyszło mu dostrzec owego grubego, spoconego łajdaka, który odzierał bezbronną kobietę z jej ubrań. Poznał ją, pomimo siniaków na twarz i grymasu rozpaczy, który skaził delikatne rysy. Nie pamiętał jej imienia, lecz wspomnienie nieśmiałej córki jednego z handlarzy wyraźnie rozbrzmiewało w jego głowie. Zapewne jawił się jej jako iluzja, złudna nadzieja ocalenia, jakże bardzo się myliła. Dante wpatrywał się przez krótką chwilę w rozgrywaną na jego oczach scenę i dopiero kiedy poczuł wzbierającą w nim odrazę ruszył ku nim. Mężczyźnie nie przyszło nawet dojść tego co właśnie zaszło. Trafiony z ogromną siłą w potylice, nie dłużej niż przez krótką chwilę odczuwał ogromny ból. Nie zginął, choć Sorel pragnął jego śmierci. Patrząc przez moment na leżące u jego stóp bezwładne ciało. Rozważał czy nie zdeptać go, tak jak czyni się to z robactwem. Pewnie tak też by uczynił gdyby nie zapłakana istota, która wpadła w jego ramiona.

- Ja... ja wyszłam szukać ojca. Słyszałam te wszystkie krzyki w porcie, a on jeszcze nie wrócił - głos mieszał się ze szlochaniem, lecz Dante na to nie zważał. Czuł ciepło bijące z jej ciała, czuł słodką woń.
- Już dobrze - dłonią delikatnie gładził jej lekko falowane, kasztanowe włosy.

I nawet pomimo faktu, że z jej ust nieustannie wydobywały się słowa, próżno im było znaleźć drogę do uszu Kainity. Spoglądał na jej przechyloną głowę i odsłoniętą szyję. Na delikatną skórę, która nawet pomimo zapachu pozostawionego przez leżącego u ich stóp łajdaka, przesiąknięta była tą słodką wonią. Wonią krwi najsłodszej jaką znał, pełnej życia i młodości. Nachylił się powoli, tak by nie poczuła zbliżającej się śmierci. By nadal trwała w złudzeniu bezpiecznego schronienia. Kiedy zaś przyszło jej pojąć prawdę, było już za późno. Dante zanurzył kły w jej szyi, a wraz z jego szczękami, zacisnęły się i ręce, które oplatały jego ciało. Ów uścisk słabł jednak z każdą chwilą. Jego siła umykała wraz z życiem, które sączyło się wprost w usta Zeloty. Puścił w zapomnienie życie, śmierć, pragnienie i nawet gdyby pierwsze promienie słońca rozdzierały mroki nocy. Niezdolne byłyby wyrwać go z objęć nieskończonej przyjemności, której zaznał. Ledwie jedna myśl sprawiła, że słodycz przeszła w gorycz.

Zatrzymaj ją.

Przyszło mu użyć wszystkich swych sił, by przerwać to co czynił. Tak niewiele brakowało jej by umrzeć i tak niewiele by zaznać wieczności. Dante zmagał się z myślami, które zawładnęły jego umysłem. Jakże nieroztropnym byłoby tak uczynić. Przeklinał w myślach Kraba i Mewę, a wraz z nimi wszystko to co w nim rozbudzili. O stokroć mocniej kiedy składał ostatni pocałunek na szyi dziewczyny, delikatnie muskając rany będące jego dziełem. I o tysiąckroć gdy ponownie znikał w mrokach nocy. Za nic miał mężczyznę, który budząc się wraz ze świtem zastanie martwe ciało u swego boku. Z uśmiechem przyjąłby myśl, że został zawczasu odnaleziony. Choć z jednej strony dawało mu to poczucie spokoju. Z drugiej nijak nie mogło stłumić uczuć, które były mu tak obce przez całe dekady. Kiedy dotarł do swego schronienia, Aimar już go wyczekiwał, podobnież jak dwa listy przeznaczone tylko dla jego oczu.

- Nie dowiedziałem się niczego ponad to co już wiemy - zatrzymał się na moment i zlustrował dwa kawałki papieru w dłoni swego pana. - Co zaś tyczy się twych spraw z Romero. Jutrzejszej nocy tak jak tego chciałeś, będzie czekał na ciebie i swą zapłatę w pobliżu warsztatu powróżników.
- Dziękuję. Dobrze się spisałeś, teraz odpocznij.

Aimar zniknął w mgnieniu oka. Tak jak zawsze i teraz nawet przez myśl nie przyszło mu, by w błędzie mylić dobrą radę z poleceniem. Dante pragnął zostać sam i dopiero kiedy tak też się stało spojrzał na pierwszy list.

Ja, Damaso Hiero da Labrera, książę miasta Ferrol, nakazuję tobie, Dante Sorelu stawienie się w mym domu jutro po zmroku. Nieobecność będzie traktowana jako sprzeniewierzenie się rozkazom i ukarana będzie na gardle.

Zatem tak jak rzekł Custodio. Nie wiedział jaki tym razem plan spłodził chory umysł władcy Ferrolu. Brak było w Zelocie szacunku dla tego, któremu zmuszony był oddać przed laty pokłon. Nie był jednak w owym czasie tym samym gorącogłowym młodzikiem i nazbyt dobrze znał zasady rządzące światem tych, którym schronienie dają mroki nocy. Toteż choć z niechęcią, pogodził się z niechcianym obowiązkiem. Zgiął na powrót kartkę papieru i spojrzał na drugi list.

Lady Moshiki. Trwaj w zdrowiu przyjacielu.

Nigdy nie był wylewny, a i czas naglił. Więc to pośród Gangreli Fernandezowi przyszło szukać bezpiecznego portu. Choć cieszył się na wieści o zdrowiu towarzysza, z ciężkim sercem wspomniał swą rozmowę z Krabem. Nie wiedział jak głośnym echem odbije się ona pośród sług Cykady. Sorel nie należał jednak do tych, którym przychodzi szukać schronienia przed odpowiedzialnością za swe postępowanie.Toteż ani przez moment nie zwątpił w swą decyzję i to, że kiedy przyjdzie czas, wyjdzie temu naprzeciw. Kiedy podszedł do okna i delikatnie odchylił zasłony, by raz jeszcze spojrzeć na piękny Ferrol. Jego umysł opanowało to charakterystyczne odrętwienie, jakie zawsze towarzyszy uczuciu ulgi. Noc chyliła się ku końcowi i choć zmęczenie coraz mocniej dawało się we znaki. Raz jeszcze przyszło mu przetrwać, a tyle wystarczy by nie tracić nadziei.
 
Token jest offline  
Stary 06-03-2010, 11:06   #32
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Cygan już w swojej prawdziwej postaci ostrożnie stawiał kroki. W krwi naprawdę było coś pięknego i urzekającego, przynajmniej dopóki nie mieszała się na ulicy z błotem, gównem i płynami, które na zawsze powinny zostać wewnątrz ciała. Walki w porcie były tylko przedsmakiem prawdziwych walk. Książę weźmie się za pysk z Brujahami a z tego co mówił Włoch Giovanni i książę wezmą za pysk Rabie. Saban nie wierzył, że zabójcy Kapadocjusza są tu bez wiedzy księcia. Trzeba jednak sprawdzić. No i oczywiście przywitać się, zasady dobrego wychowania przede wszystkim.
Saban ciągle omijając nieliczne trupy i liczne pozostałości po nich podszedł do statku weneckiego. Na razie Zeloci go obchodzili tyle co rozlana krew.
Pogwizdując wesoło, z miną pana i władcy wszedł na trap czy jak tam nazywa się deska prowadząca na statek. Jeden z marynarzy zastąpił mu drogę. Mina zacięta i głupia, jak to u marynarza. Kto dobrowolnie spędziłby całe swoje życie na wiecznie chwiejącej się desce na środku morza?
Momentalnie na twarzy cygana uśmiech został zastąpiony iści kamiennym wyrazem. Spojrzał ostro w oczy żeglarza.
-Odejdź. Idę do Twego pana.
Marynarz obrzucił Sabana wzrokiem od stóp do głów, a potem, z pietyzmem cudzoziemca wymawiając każde słowo, wycedził:
-Nie sądzę.
Twarz cygana pozostawała jeszcze przez chwilę bez wyrazu. Powoli się zmieniała, pojawiał się na niej wystudiowany, drapieżny uśmiech.
-Nie Tobie sądzić. Idź mnie zakomenderować.
-Poszedł won, włóczęgo.
Saban zamrugał, dwa razy i... wybuchł śmiechem. Przez dobrą chwilę śmiał się w najlepsze.
-Chłopcze... Bo zaraz każę nakarmić Tobą rybki... Idź zaanonsuj mnie Giovanniemu... Ups. Panu Giovanniemu.
-Jak ci zaraz... - marynarz wyciągnął ręce w stronę Sabana... i padł jak podcięty. Za nim stał niski, szczupły mężczyzna z nahajką w ręce. Podkręcił cienkiego wąsika nad italsko wydatnymi wargami, kopnął marynarza w brzuch i warknął do niego coś po włosku.
-Słucham? - spojrzał na Sabana i uniósł pytająco brew.
Grubas w zielonym w końcu zaszczycił całe zajście spojrzeniem.
Saban uśmiechnął się i skinął mężczyźnie głową. Gdy się odezwał zniknął ton pełen wyższości, słowa zlewały się w jedno wypowiadane z dziwnym akcentem.
-Otóż to. Otóż to. Psy powinno się trzymać krótko - skinął Włochowi głową - Cenię to u innych. Przyszedłem powitać gości w naszym pięknym mieście. Złożyć wyrazy sympatii u pana Giovanniego.
Niski mężczyzna przełożył nahajkę do lewej dłoni i uśmiechnął się z wdziękiem, który musiał robić duże wrażenie na włoskich matronach.
-Jestem Fabrizio Giovanni, dziękuję za zacne słowa i powitanie. Już się rozgościłem.
-I tak powinno być. tak powinno być. A nie ktoś przybywa do miasta i przechadza się jak jakiś szczur. To jest nie eleganckie. Trzeba pokazać swoją całą klasę. Pokazać się innym co jest się wartemu. To w Was włochach lubie, znacie własne poczucie wartości i nie okazujecie fałszywej skromności. Swoją drogą nazywają mnie Saban. Chciałbym zaoferować swoją pomoc. Wiadomo przyjazna dusza przyda się w nieznanym mieście. Poleci odpowiednie miejsca i osoby a nikt tak nie poleca jak ja.
Fabrizio oparł się z gracją o burtę.
-Ciekawe, ciekawe...
-Może gdzieś usiądziemy? Podyskutujemy.
-Tamta tawerna wygląda gościnnie.
Wskazał na Czerwoną Passionario. Ciekawe czy to przypadek, że wybrał Elizjum? Cygan skinął głową.
-Dobry wybór. Dobra tawerna, dobre trunki i dobre towarzystwo.

***

Ravnos wprowadził swego gościa do części wprowadził dla ludzi. Ludzie zapijali swoje smutki w dość głośny sposób i tym samym zapewniali cyganowi chodź minimum dyskrecji. Oczywiście tylko głupiec mógł liczyć, że chodź słowo z tej rozmowy umknie staremu Nosferatu. Zamówił wino i najlepsze co mają do jedzenia. Usiadł z Giovannim i przyjrzał się krytycznie najlepszemu jedzeniu w Passionario. Ryba wyglądała jaka ryba. Ani najlepsza ani najgorsza.

-Coś sobie życzysz? Zapłacę.
Giovanni nie czekając na zachętę zamówił piwo. Klepnął dziewkę w pośladki i upił piwa. Saban zaś ciągle perorował.
-Macie pecha... Naprawdę współczuje. Zawinęliście do portu akurat gdy go zamknęli. Jednak w takiej sytuacji potrzebna jest wiedza. Gdzie jeść a gdzie lepiej nie. Kogo lepiej nie zaczepiać a kogo wręcz przeciwnie. A tak z ciekawości w jakim humorze dziś jest książę? Wolę samemu tego nie sprawdzać.
Cygan roześmiał się lekko. Włoch nachylił się w jego stronę.
-Książę? Jestem przekonany, że szlachetny Manuel Maria Andrade nosi tytuł granda... sam miałem zaszczyt zamienić z nim słówko na królewskim dworze...
Jego zdziwienie, swobodna gracja i uprzejme zainteresowanie było dziełem sztuki, wartym tego, by je oprawić w złote ramy. Fabrizio Giovanni, obecnie zapewne ghul, niegdyś dochrapie się znacznych zaszczytów w rodzinie... i pocałunku przeznaczonego tylko dla niego. O ile dożyje... Co było raczej mało prawdopodobne. Został rzucony na zbyt głębokie wody. Ferrol właśnie stał się grą w wykonaniu Ventrue, Tremere, Nosferatu jak i stryja młodego Włocha. No i oczywiście Sabana jednak póki co o tym mógł wiedzieć tylko Trędowaty.
Zrobił minę jakby usiłował sobie coś przypomnieć. W skupieniu upił wina.
-Może... Może...
Po tym powolnym powtórzeniu Saban znów nabrał pędu.
-Wybacz hiszpański nie jest moim ojczystym językiem. Czasem mi się nie które słowa, w tym tytuły mylą. Król czy książę jest wyżej. A może grand...
I znowu słowotok został przerwany chwilą ciszy.
-A jeśli można wiedzieć przybyliście tu na handel? Może chcecie zakupić posiadłość w naszym pięknym Ferlorze? Innych usług poszukują handlarze bawełny a innej potężne rody. Jestem wstanie dostarczyć Wam je wszystkie w najlepszej jakości. Jakość nad cenę...
Dyskretnym gestem Fabrizio otarł piwną pianę z ust.
-Handel? Mości Cyganie… Gdy handel prowadzą wielkie rody, to nie kupczenie, a polityka – uśmiechnął się pobłażliwie. – Niemniej jednak… jest coś, w czym mógłbyś mi być niezwykle pomocny. Stryj mój pasjami czyta. Jego biblioteka jest jedną z najbardziej imponujących w Wenecji. Męczy go ta podróż, tedy radość bym mu chciał sprawić. Słyszałem, że była tu niegdyś biblioteka, słynna na cały półwysep z rzadkich woluminów, spłonęła pół wieku temu podczas rewolty morysków. Jednakże z każdego pożaru łaskawy Bóg pozwala coś ocalić. Gdybyś dostarczył mi jakiekolwiek księgi ocalone z tej biblioteki, mógłbym ucieszyć nimi oczy mego stryja. I moja wdzięczność nie miałaby granic.
Wiedział. Oczywiście, że wiedział. Znał sprawę buntu przeciwko poprzedniemu księciu, wiedział, co się wydarzyło w Niebla del Valle, które miejscowi nazywali teraz Castro los Mauros, i omijali szerokim łukiem. Wiedział o pożarze biblioteki jak i okolicznościach mu towarzyszących.
-Wybacz ale hiszpański jak wspominałem nie jest moim ojczystym językiem i stąd mogę niewłaściwie określić jakąś działalność. Kupczenie pomylić z polityką a politykę ze złodziejstwem.
Saban roześmiał się dźwięcznie.
-Tak się składa, że wiem kto może coś wiedzieć o woluminach jakie ocalały z biblioteki. Na dniach dostanie ona dostarczona dla Twego dziada.
Ravnos ledwo się powstrzymywał by nie zaklaskać z radości, ghul właśnie dał mu straszliwą broń do ręki. Teraz jeszcze wystarczy by ktoś ich razem zobaczył a cygan nie wierzył by Jokantaan nie obserwował ich bądź wręcz nie podsłuchiwał. Wygląda na to, że Rabia nie będzie osamotniona w walce z Giovanni, będzie mogła liczyć na pomoc Zwierząt. A wszystko przez nieuważne słowa ghula.
Dopił wino.
-Pozwolisz, że odprowadzę Ciebie na statek? Ulice są dość niebezpieczne a zawsze to raźniej we dwójkę. A i pogwarzyć można spokojniej.
Włoch dopił jednym haustem piwo i skierował się do wyjścia. Saban wyszedł jako drugi zamykając od razu za sobą drzwi tak by ktoś niewidoczny nie mógł wyjść. Po drodze również rozglądał się czy jakiś pijany marynarz zupełnie przypadkiem nie idzie w tym samym kierunku co oni. Zarówno cygan jak i Włoch gwarzyli w zasadzie o wszystkim i niczym. Giovanni zapytał gdzie można spotkać piękne, a niezbyt przywiązane do cnoty damy. Saban zaśmiał się i bez chwili namysłu skierował go do przybytku Sary.
Przy statku Ravnos został poproszony o poczekanie, zgodził się. Giovanni po chwili wrócił z bransoletą z giętego złotego drutu, na który nanizano drobne kamienie i przedziwne, kolorowe i błyszczące muszelki.
-Nie wierze, iż tak postawny i elokwentny młodzieniec sypia samotnie i nie ma do kogo wracać, a ta błyskotka choć w części wynagrodzi tej, z pewnością pięknej i wyrozumiałej osobie, że musiała czekać, gdyż jej wybranka zatrzymał obcy w mieście cudzoziemiec.
Saban przyjął błyskotkę z uśmiechem.
-Dziękuje.
Włoch wrócił na statek a cygan zastanawiał się co zrobić z bransoletą. Mógł ją podarować Salome ale błyskotka mogła okazać się przeklęta a nie chciał w ten sposób krzywdzić Trędowatej. Mógł ją po prostu wyrzucić ale to byłoby nieeleganckie. Zawsze też mógł ją podarować Doroles ale błyskotka nie wydawała się odpowiednia w takiej chwili a do tego nie chciał tracić ghulicy w tak bezsensowny sposób. Pozostawała ostatnia opcja. Zawinął bransoletę w szmaty i złapał jakiegoś podrostka, wciskając mu w dłoń monetę.
-Wiesz gdzie jest zamtuz? Zaniesiesz ten prezent do właścicielki z słowami, że jej ulubiony klient ma nadzieję, że ten prezent zapewni bezpieczeństwo jego klejnotom. Jeśli przywłaszczysz sobie tę błyskotkę to znajdę Ciebie i zabije, jeśli zaniesiesz to i w zamtuzie powinieneś dostać jakąś nagrodę.

***

Co Saban robił przez resztę nocy? Polował. Jednak co tu jest do opisywania? Co jest pięknego w ranieniu kogoś w sposób fizyczny? Byle pijany marynarz to potrafi. Cygan nie znosił tego aktu. Czuł wtedy do siebie zarówno nienawiść za to, że musi ulegać słabostkom jak i niewyobrażalną przyjemność jaką odczuwa każdy kainita przy piciu krwi. Czy też vitae jak dumnie mówiły pociotki Kaina.
Na koniec pozostawała najważniejsza kwestia schronienia. Powrót do Taboru był kłopotliwy więc należało spróbować znaleźć inne wyjście. Odszukał w Passionario Jokantaana.
-Witaj przyjacielu! Przykro mi jednakże jestem zmuszony prosić o pomoc. Książę zamknął bramy i zostałem odcięty od mego schronienia. Czy mógłbyś udzielić mi i moim... - Saban szukał przez chwilę słowa - ...sługom schronienia? Niestety nie mam jak się odwdzięczyć po za zabawieniem rozmową i wieściami. Dajmy na to nic nie wartą plotką, że przybysze z Wenecji mogą się niedługo wziąć za łby z naszymi zwierzęcymi przyjaciółmi. Ciekawe po czyjej stronie stanie książę nieprawdaż?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 08-03-2010, 17:12   #33
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dante Sorel


- Dante! - ktoś łomotał wściekle w drzwi. - Dante!
Zelota zerwał się z łóżka. Jeszcze zanim rozwarł powieki, sięgnął po miecz.
- Dante! - Aimar tłukł miarowo w drzwi pięścią.
Dante Sorel zdjął zasuwę i otworzył drzwi.
- Na dole czeka posłaniec od Marii de Moshiki. Mówi, że musi się z tobą widzieć. Natychmiast.
- Natychmiast... - Dante sięgnął po przyodziewek. Natychmiast. Czego innego spodziewać się po zwierzętach?
- Jego oczy...
- Na pewno były dziwne.
Aimar oparł się o ścianę.
- Nie były oczami człowieka. - oznajmił spokojnie. - Wiem, że nie mówisz mi wszystkiego. Obiecałem sobie, że pytać nie będę. Powiesz mi sam. Kiedyś, kiedy nadejdzie właściwa chwila.
- Kiedyś.

Oczy posłańca nie były oczami człowieka. Zimne i blade jak oczy ryby, co chwila przysłaniane przez drugą, półprzezroczystą powiekę.
- Dante Sorel - upewnił się.
- Jako żywo.
- Cykada chce z tobą mówić. Przed naradą u Labrery. Natychmiast.
- W Elizjum?
Młodzik wykrzywił usta i mrugnął tą koszmarną, gadzią powieką.
- Żeby Szczury wszystko słyszały? Nie, Sorel. Cykada kazała ci rzec, że to sprawa między nią a tobą, a zbyt wiele osób już o niej wie. Kazała ci rzec, że gwarantuje ci bezpieczeństwo podczas tej rozmowy. A jej słowo znaczy więcej niż prawo Elizjum.

Czyżby? Dziwka bez honoru, która zdradziła Malafrenę
- tłukły mu się po głowie słowa Custodia - która wyniosła swego gacha ponad własny klan.

Siedziała na obramowaniu studni na niewielkim dziedzińcu. Prosta, czarna suknia oplatała jej nogi, wiatr mierzwił nieporządnie związane włosy. Nie miała przy sobie broni, nawet noża. Nie potrzebowała jej. Spokojna i niewzruszona jak morze w trakcie ciszy, z kamienną twarzą śledziła każdy jego krok.

Na granicy dziedzińca, w uliczkach, stali jej podwładni. Krab skrzyżował ręce na piersi. Zza jego pleców wyglądała trwożliwie Mewa. Jej bladą twarz zeszpeciła nie do końca zaleczona blizna pod okiem, paskudna jak świeża oparzelina. Po drugiej stronie placyku Morze Szczurów, łajdak, z którym Dante nie chciał mieć nic wspólnego, wyszczerzył drapieżnie zęby. W jego dłoni kołysała się miarowo kolczasta kula na łańcuchu.

Byli poruszeni. Czuć było ich podniecenie, jakby za chwilę mieli się się zerwać i biec, i walczyć...

- Siadaj, Sorel - Cykada bezceremonialnie wskazała miejsce obok siebie. - I wybacz moim ludziom. Gdy poczują krew, zawsze są niesforni.

Strzepnęła z sukni jakiś paproszek i spojrzała Zelocie w oczy. W ich zielonych głębinach Dante spodziewał się znaleźć gniew. Nie znalazł niczego prócz przerażającej pustki, której nic ani nikt nie może zapełnić.

- Nie mamy wiele czasu, więc oszczędźmy sobie dworskich przepychanek. Twój człowiek szukał u nas schronienia, i znalazł je. Przypadł mi do serca, i dlatego zostanie u nas tak długo, jak będzie chciał pozostać. Nie zobaczy niczego, czego jego śmiertelne oczy nie powinny ujrzeć. Udzielam mu schronienia, Sorel, bo taka jest moja wola i fanaberia. A takie stare wraki jak ja zawsze mają fanaberie, które miejscowe książątka tolerują, dla swego własnego dobra.

Tupnięciem przegoniła szczura, który przekradł się w pobliże jej wysokiego buta, zaplotła dłonie na podołku.

- I nie przyjmę odmowy, Sorel. Niech będzie między nami pokój, dopóki nie zacznie się walka i nie staniemy przeciwko sobie. Nie zaprzeczaj, bo to nic nie zmieni. Między mną o twym klanem jest zbyt wiele krzywd, byśmy mogli żyć obok siebie, a nie mam złudzeń co do tego, po której stronie staniesz. Moje spostrzeżenia zachowam dla siebie.

- Bo taka jest twoja fanaberia, pani?

- Nie. I na tym poprzestańmy. Mewa!
Dziewczyna podeszła sztywno, kuląc ramiona, jakby obawiała się ciosu. Ale jej oczy, gdy podniosła twarz, przepojone były najczystszą nienawiścią, która tak bardzo nie pasowała do jej drobnej postury.
- To ten miecz?
Młodziutka Gangrelka przyjrzała się orężu z udawaną uwagę - ale Dante już wiedział, że zmierzyła już jego winę i karę w swoim sercu. Przymrużyła te niezwykłe oczy i wycedziła:
- Ten.
- Poszła precz - Cykada machnęła ręką. - Ogłuchłaś, dziewko? - popędziła ją, kiedy Mewa się ociągała.

- Widzicie, Sorel - przywódczyni Gangreli rozparła się wygodniej na ławce. - To nie jest sprawa między tobą a tą młódką. To jest sprawa między mną a tobą. Ubolewam, że Damaso został już w to zamieszany, bo nie tak powinno to zostać rozwiązane. Więc zanim rozwiążę tę kwestię po mojemu, słucham, co masz do powiedzenia.

Iblis


Morze szemrało w jego snach, morze nęciło jego myśli. Na krawędzi widzenia majaczył mu się pełen grozy nie kształt jeszcze, ale zaledwie przeczucie kształtu, mrok i plamy barwy zgnilizny zlewające się w rozedrgany kontur kadłuba statku. Dziesięć tronów stało na pokładzie, drewno ściemniało i rozmiękło, ale na zdobionych krzesłach ciągle widać było znaki klanów. Kapadocjanie, Lasombra, Zeloci, Zwierzęta, Trędowaci, Synowie Haqima, Szaleńcy. A w ciemnych odmętach, pośród splątanych wodorostów, jarzyły się ogniki oczu stojącego za sterem wraku kapitana.

Iblis zerwał się z łóżka jak opętany.

Te oczy, jarzące się nad czerwonym znamieniem, wypaliły mu niemal dziurę w duszy. Za sterem upiornego statku, sunącego w ciemnych głębinach, do których nie docierało żadne światło, stał Celestin Inigo. I wskazywał na niego swą bladą dłonią. Jego włosy unosiły się w niewidocznych prądach, a sine usta wyszeptały bezgłośnie:

- Ja jestem odpowiedzią na wszystkie pytania.

***

Nie zdążył jeszcze zebrać poszarpanych myśli po koszmarze, gdy do jego uszy dotarł rozdzierający krzyk, gwałtowne kroki i szczęk oręża. Krzyczała jakaś kobieta, a w rozedrganym biadoleniu nawracało jak fala imię Anastazji.

Korytarzem szedł Manfred, jego twarz wykrzywiła żądza zemsty, jego kroki dudniły jak wojenne werble. Po schodach biegli zbrojni.

- Anastazja zniknęła - rzucił krótko szlachcic.

Och, tak, wiedział, kto za tym stoi. Jeszcze zanim wkroczył do panieńskiej alkowy, zanim ujrzał łoże z porozdzieraną pościelą, zanim jego oczy padły na ciężkie, dębowe drzwi, na których, zbyt mocno i zbyt solidnie, by uznać to za coś innego niż podpis, ciągnęła się długa szrama, wydarta twardymi szczypcami.




Giordano di Strazza

Tybalt Cereghetti rąbnął z rozmachem w stół. Podskoczyły kielichy, wino zabarwiło krwawo haftowany obrus. Na twarzy signory Cereghetti, pulchnej i rumianej jak świeże pieczywo, pojawił się rumieniec zakłopotania.
- Andrade zrujnuje nas wszystkich! - ryknął Tybalt.
Natalisare, najmłodsza latorośl rodu Cereghetti, której postać mogłaby być wzorem dla posągu Wenus, a z którą to Giordano zażył kilku miłych chwil zeszłego wieczoru, zignorowała kłócących się zajadle o to, co wypada, a czego nie wypada przy szlachetnym gościu, rodziców. Jej drobna rączka z podejrzaną wprawą zacisnęła się na kroczu Zeloty.

- Jeśli blokada się przedłuży - jej głos był lepki i słodki jak miód. - Tatko straci dużo pieniędzy. Będę musiała iść na służbę do obcych ludzi, praca zniszczy mi ręce, chyba nie chcesz tego, Giordano?

***
Dom księcia był pusty. Kroki Giordana niosły się korytarzami głębokim echem. W sali, w której ledwie wczoraj Giordano przysięgał Labrerze, oprócz książęcego tronu stał stół otoczony rzędem krzeseł.

Giordano wycierał się po wielu dworach i całował wiele książęcych rąk. I wiedział, że coś tak banalnego jak ustawienie krzeseł przed naradą ma wbrew pozorom ogromne znaczenie - jasno tu bowiem widać, kto jest w łaskach.


Po prawicy księcia miał zasiąść przywódca Zwierząt. Zaś po jego lewej...


Zbór Tremere. O pozycji dość wysokiej w Ferrolu, co oględnie przekazała mu Salome.

Giordano szedł wśród tronów w poszukiwaniu znaku własnego klanu... i go nie odnalazł. I zrozumiał, że podczas narady będzie musiał stać jak byle prostak, bez uznania swego pochodzenia, i bez swego przedstawiciela.

Klan Brujah nie był wyklęty. Klan Brujah trwał w Ferrolu w politycznym niebycie.

Giordano zatrzymał się na krańcu stołu, gdzie mieli zasiąść naprzeciw siebie przedstawiciele Szaleńców i klanu Ravnos. I wtedy na jego ramieniu zacisnęła się żelazna prawica.

- Panie di Strazza - głos księcia był surowy i zimny jak skała. - Rzucono w pana imię straszne podejrzenie. Nie zwykłem przychylać ucha trzpiotkom i plotkarkom, ale toczę wojnę... - dłoń księcia obróciła Zelotę z przemożną siłą, ciemne oczy Labrery zapłonęły zimnym ogniem. - Co wiesz o Zelotach z północy, panie di Strazza? - zapytał, a jego słowo było rozkazem.

Saban


Dolores spała. Salome przed wyjściem nakarmiła dziewczynę, napoiła ją ziołami i Saban znów nie mógł pomówić z przyjaciółką. Kiedy jednak nachylił się nad jej twarzą, zauważył pojawiające się nieśmiało rumieńce. Oddech Dolores był równy i głęboki, spała spokojnym snem kogoś, komu życie oszczędziło zmartwień. I choć to było kłamstwo, Saban nie mógł nie docenić sztuki Graziany, która uczyniła je możliwym. Na tę chwilę dla Dolores lepsze było trwanie w złudzeniach. A Saban – oczywiście – będzie musiał za te złudzenia zapłacić. Naiwnością byłoby sadzić, że Graziana zapomni i nie zechce się rozliczyć.

- Hm, hm – Jokanaan zachrząkał grzecznie pod drzwiami. - Śpi twoja gołąbeczka. Salome mówiła, że ją wybudzi na trochę jeszcze tej nocy. Ale zadowolona była. Kazała ci przekazać, że szybko zdrowieje – Trędowaty poruszył krzaczastymi brwiami, dając do zrozumienia, że ta szybkość, jego zdaniem, jest niebywale dziwna.
- A twoja małżonka gdzie? - Saban wstał ze ślubnego łoża.
- Książę ją wezwał. Jeszcze wczoraj. Pobiegła tuż po zmroku, żeby zdążyć przed naradą.
- Jakieś problemy?
- Eee? My? Z księciem? Nigdy w życiu. A tak w ogóle, Cyganie, mam informację, która jest kolejnym kamyczkiem do naszego ogródka.
- Zakład?
- A jakże!
- Zatem słucham.
- Giovanni nie będą na radzie. Książę ich nie zaprosił – ostatnie słowo wymówił ze specyficznym, ironicznym zabarwieniem.
- Czyli?
- Czyli nasz miły książę ściągnął ich tu jako posługaczy, pieski, które zrobią to, co im każe, a odprawione odbiegną w siną dal. Ci, do których żywi choć grosz szacunku, posadzą swoje tyłki wokół stołu na dzisiejszej radzie.
- Czyli my?
- Nie wiem jak ty, ale ja na pewno.

Tak, problem. Problem był taki, że na każdy klan w radzie przypadało tylko jedno krzesło.


***


Trędowatemu łatwo było mówić. Salome, choć starsza i darzona większym szacunkiem, lata temu ustąpiła mu miejsca w radzie, a Damaso przychylił się do jej prośby. Jokanaan miał miłą i słodką żonę. A Saban miał Sarę, i jedyne, czego mógł być pewny, to to, że wampirzyca nie odda mu miejsca w radzie bez walki. Oczywiście, bez krwi czy machania mieczem... to byłoby nie w jej stylu. Ale brutalne podcięcie nóg, i szaleńczy bieg po schodach, o czym Saban przekonał się zaledwie parę lat temu, już jak najbardziej tak.

Ravnosi nie mają przywódców. Książę,który próbowałby narzucić jakąś hierarchię Szarlatanom, naraziłby się na śmieszność, a zapewne i na odwet - ale da Labrera nawet nie próbował pokazywać palcem, kto winien reprezentować klan. Saban, oczywiście, uważał się za najważniejszego przywódcę, którego Szarlatani nie mieli w Ferrolu... co nie zmieniało faktu, że pod jego nieobecność Sara zasiadała z rozkoszą w radzie, i była bardzo przywiązana do tego niewygodnego mebla. Na tyle mocno, że każda wizyta Sabana w Ferrolu, podczas której książę zwoływał naradę, kończyła się szaleńczymi wyścigami, ciskaniem iluzjami i wzajemnym rzucaniem kłód pod nogi.

Poprzednim razem Saban spotkał zdążając na naradę samego księcia - więc towarzyszył mu w drodze do jego domostwa... i dopiero po pewnym czasie zorientował się, że da labrera jest jakiś dziwnie milczący, a do tego z kroku na krok staje się coraz bardziej przezroczysty... Ulegnięcie temu złudzeniu kosztowało go trzy godziny stania jak kołek. A to nie mogło się powtórzyć.

A sam książę? Patrzył na przepychanki wokół zaszczytnego miejsca z taką dozą cierpliwości i pobłażania, że Saban nawet zaczynał doceniać jego kunszt polityczny, który w tych momentach wznosił się na niebosiężne wyżyny.

***


Drzwi z karczmy były zamknięte od zewnątrz, zapewne zablokowane czymś ciężkim. Nosferatu wzniósł oczy do nieba.
- Ożeń się z nią.
- Zwariowałeś?
- Będziesz miał spokój.
- Chcesz mnie zabić?

***


Saban i Trędowaty szczęśliwie opuścili Czerwoną Passionario, skacząc z okna na pierwszym piętrze. Kot Salome przyglądał się ich zabiegom się ze stoickim, kocim spokojem.


Cygan wylądował miękko i zgrabnie, po chwili Trędowaty z jękiem rąbnął obok niego w ziemię jak worek owsa.
- Wybaczysz? - Saban podniósł z bruku towarzysza, poprawił różę wpiętą w koszulę.
- No, biegnij - zezwolił łaskawie Jokanaan.

***


Sarę dogonił w pół pacierza później. Szła dostojnie z naręczem kwiatów w ramionach, mały Murzynek tachał za nią tren sukni. I trzeba przyznać - wyglądała naprawdę pięknie.

- Stój!

A oto i niespodzianka.


Czterech strażników miejskich, z których jeden nawet wyglądał w miarę inteligentnie - ależ musiała się postarać! - wypadło z rumorem z zaułka.

- Włóczęgostwo na ziemiach Andrade karane jest ciemnicą!

Saban niemal się roześmiał - to miało go zatrzymać? Niemal poczuł złość na Sarę, jak mogła go tak nie docenić?

A jednak doceniła. Obróciła się na pięcie, cisnęła kwiaty na ziemię, wyszarpnęła z dłoni Murzynka tren sukni z taką siłą, aż biedny chłopaczek poleciał na ścianę. Po czym podkasała suknię niemal pod biodra i z dzikim śmiechem zaczęła uciekać, jakby sam diabeł ją gonił.

Gaudimedeus


Domostwo najmłodszego z członków zboru ferrolskich Tremere trwało obrócone do słońca plecami wapiennych murów. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi, z zaciśniętymi odruchowo w pięści dłońmi, leżał Manuel w bezpiecznych ciemnościach swej alkowy. Pod jego przymkniętymi powiekami pergamin zapisany jego ręką płonął i rozpadał się w popiół. I raz jeszcze. I ponownie.


"Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi;
Są takie, które szepce swemu narodowi;
Są takie, które zwierza przyjaciołom domu;
Są takie, których odkryć nie może nikomu."

Miasto upadnie wraz z władcą, który nim rządził żelazną ręką. Wilk i wąż morski staną nad ruinami i podzielą ziemie między siebie.


Nim to jednak nastąpi, władca zostanie osądzony, skazany i ukarany. Ci, których on sam osądził, skazał i ukarał powstaną na jego sąd. Zanim jednakże powstaną, muszą odejść.

Pergamin czerniał, płomienie trawiły pismo. Manuel poruszył się niespokojnie. Żaden ogień nie strawi krwawych liter, które wycięto na piersi kapitana „Estrelli”. Zapowiedzi zemsty dla Labrery. Znaku hańby dla Manuela.

Pierwszym znakiem i sądu zapowiedzią będą krwawe litery, które obwieszczą światu kłamstwo władcy, i odwrócą to, co stało się onegdaj.

Limpieza de Sangre. Czystość krwi. Z tymi słowami na ustach da Labrera obalił poprzedniego księcia.

Drugim znakiem będą wody, które staną się tak czerwone jak krew. Obwieszczą one światu hańbę władcy i wskażą, skąd przybędą sędziowie, a przyjdzie za nimi szaleństwo.

Manuel otworzył oczy i wpatrzył się w mrok. Drugi znak nie objawił się jeszcze... czy jednak aby na pewno?

Trzecim znakiem będzie światło, które powstanie z krwawych wód, by palić i niszczyć. Zabity zostanie łowczy i skona nadzieja we władcy.

W ciszy swej alkowy astrolog rozważał, komu przekazać okrutne słowa. Komu zmilczeć. I kogo i co sam zapragnie wynieść z pożogi.

I jeśli sędziowie odeszli, przybędą. Powstanie ich dziesięciu z siedmiu. I spłyną na miasto płomienie, i dotknie je zaraza, dzikie zwierzęta zagrodzą drogę uciekającym.

Miasto upadnie wraz z władcą, który nim rządził żelazną ręką. A w dniach tych jedynym prawem będzie zemsta.

Wilk i wąż morski staną nad ruinami i podzielą ziemie między siebie.


***

Graziana Serafina Mendoza siedziała w głównej sali zboru Tremere z dłońmi złożonymi równo obok siebie na kolanach. Siedziała na krześle Eugenia, wyprostowana jak struna, a jej niezwykłe, roziskrzone oczy wpatrywały się w dal, ponad głową jej ucznia. Srebrne hafty na fałdach ciężkiej sukni wiły się jak węże.

Manuel przyklęknął przed mentorką. Rzadko to czynił, gdy byli sami - gdy nie patrzyły na nich czujne oczy Eugenia, Graziana wbrew wszelkiemu ceremoniałowi całowała go w skroń, i ze śmiechem - to wszak nie uchodzi! - ścierała mu ze skóry ślady barwiczki. Teraz jednakże przyklęknął, zdumiony nieobecnością Eugenia, miejscem, które zajęła Graziana. Jej milczeniem i powagą.

Nachyliła się sztywno, jej usta musnęły skroń Manuela, palce szczupłych dłoni musnęły jego skórę, ścierając piętno pocałunku. Nie odezwała się, tylko jej dłoń wplotła się we włosy ucznia w delikatnej, matczynej pieszczocie.

- Manuelu - jej głos był pewny i silny. Tego zawsze go uczyła - cokolwiek by się nie działo, zawsze przemawiaj z pozycji silniejszego. Jesteśmy Tremere, a Tremere nie skomli. - Nasz zbór poniósł ogromną stratę. Eugenio został zaatakowany i raniony. Nie mogłam mu pomóc, więc wtrąciłam go w letarg. - Graziana nachyliła się i zajrzała uczniowi w oczy. - Ten, kogo przyślą na miejsce Eugenia, nie uwierzy w moje słowa. Ale chcę, żebyś ty wiedział, Manuelu - to nie ja zraniłam Eugenia.


Oparła się na krześle i oparła dłonie na podłokietnikach, pełna godności jak królowa.
- Do czasu, aż kogoś nie przyślą, lub Eugenio się nie wybudzi, choć na ten cud nie liczę, będę reprezentować nasz zbór. Księciu na naradzie powiemy, że Eugenio opuścił Ferrol w sprawach klanu przed otrzymaniem listu. Musimy też ukryć Eugenia w bezpiecznym miejscu... i milczeć. Nikt nie może się dowiedzieć, że przywódca Tremere przegrał walkę i leży w letargu... ani poznać tego miejsca.

Wstała i ujęła suknię w palce.
- Chodźmy. Chcę, byś go zobaczył. Byś wiedział, z czym miał do czynienia - oparła się na ramieniu ucznia. - Leży u siebie.

Dom Eugenia przylegał do siedziby zboru - dzięki temu przywódca Tremere mógł mieć oko na swych podwładnych.

- Nie potrafię cię przygotować na to, co zobaczysz - tłumaczyła łagodnie Graziana, gdy osłoniętą galerią ozdobioną donicami gardenii zdążali w stronę komnat Eugenia. - Wezwał mnie, a gdy przybyłam, był już gnijącymi zwłokami. Zdążył mi jeszcze rzec, że jego nowy ghul widział na morzu Celestina Inigo - w czas po jego śmierci w studni, a sam Eugenio okiem swej duszy widział w porcie podczas zamieszek upiorny statek, a wody po tamtej stronie stały się czerwone jak krew.

I nadszedł drugi znak.

- Eugenio mówił, że w tej krwawej wodzie widział Celestina, i kogoś jeszcze, długowłosego męża o oczodole wypełnionym zgnilizną. Tenże długowłosy trzymał go w wodzie, dopóty Eugenio nie wyrwał mu się z uścisku. Zdołał jednakże zarazić go trupim jadem...

***


Alkowę Eugenia wypełniał słodkawy odór gnijącego mięsa. W kącie z opuszczoną głową stał jakiś muskularny mężczyzna o twarzy smagłej od słońca i wiatru, odziany porządnie, choć biednie.

Na łożu spoczywał jakowyś kształt skręcony, okryty litościwie prześcieradłem. Graziana objęła dłonią drążek podtrzymujący baldachim i ujęła prześcieradło.

- Musimy dowiedzieć się kto, dlaczego, a przede wszystkim: jak to zrobił.

Tkanina opadła.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-03-2010 o 17:57.
Asenat jest offline  
Stary 15-03-2010, 10:05   #34
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Trwał krótką chwilę w milczeniu. Nie czuł, że czynił źle przystając na propozycję spotkania. Do tego wszak musiało dojść. Brak było w nim też obaw, czy to wobec niej – znacznie starszej i potężniejszej, czy też jej towarzyszy. Z konieczności i nawyku pozostawał jednak nieustannie uważny. Bo choć walki w istocie się nie spodziewał, to i nie negował możliwej konieczności sięgnięcia po tą samą broń, która go tu przywiodła. Został wciągnięty w coś czego starał się uniknąć. W takich chwilach nawet oczywisty fakt, że neutralność nie ma prawa bytu, nie zmniejszał ilości myśli, które rodziły się w chwili zrozumienia swego położenia. Ledwie zeszłej nocy to jego własny klan pchał go w objęcia Zwierząt, owej wszystko biegnie w przeciwnym kierunku. Z odrazą i pogardą przyjmował ich kłamstwa, polityczne gierki. Mierzyli go swą własną miarą, którą on sam odrzucił dawno temu.

- Miecz ten otrzymałem od mej matki Pauli – przemówił w końcu, a mówił jak żołnierz, powoli, konkretnie, umiejętnie tuszując wszelkie emocje. Czuł, że właśnie tak powinno być. - Miało to miejsce w Paryżu, zaraz po tym jak zakończyliśmy naszą wędrówkę po wschodniej Europie. Nigdy przed moim przybyciem do Hiszpanii przed trzydziestoma pięcioma laty, nie gościłem w tych stronach. Jeśli pytasz mnie zatem, czy spoglądasz na broń, która przepadła wraz z Sokołem. Przykro mi, lecz nie posiadam takiej wiedzy. Przynajmniej na razie.
- Paula - Cykada powtórzyła wolno za Dantem. - A nazwisko?
- Montego.

Cykada skrzywiła pełne usta, założyła nogę na nogę i zdawać by się mogło, że całą uwagę poświęciła cholewie buta.

- Za dużo imion. Zbyt wiele twarzy. Wszyscy z czasem przestajemy pamiętać, które było pierwsze i prawdziwe. Krab!

Kapitan przerwał szeptaną rozmowę z córką, podszedł do rozmawiających. Skinął lekko Dantemu, pogłębiając ukłon przed Cykadą. Podśmiewujący się i żartujący Gangrele, z twarzami które tknęła dzikość, młodziki noszący znamiona gwałtownej natury i posiwiałe wilki morskie, nagle zamilkli. W ciszy rozbrzmiał zgrzyt metalu o metal. Morze Szczurów bawił się kolczastą kulą na łańcuchu. Ktoś znowu zachichotał.

- Cisza! - warknęła Cykada, w jej oczach błysnęło coś okrutnego. Morze Szczurów znieruchomiał niczym żona Lota. Śmiech urwał się jak ucięty nożem. Nawet Krab skurczył ramiona. Bali się jej gniewu. Kochali ją - ale przede wszystkim się bali.
- Krab, Paula Montego. Mówi ci coś?

Kapitan rzucił na Dantego niespokojne spojrzenie, pokręcił przecząco głową.

- Za wiele imion - odprawiła gestem przybocznego. - Kiedy ostatni raz widziałeś matkę?
- 12 listopada 1478 roku - zaciśnięte zęby sprawiły, że jego słowa były ledwie słyszalne. Ogarniała go wściekłość i gdyby nie przerastająca ją jedynie rozpacz wywołana wspomnieniem tamtej tragicznej nocy. Bruk Ferrolu dawno pokryłaby krew. - Prócz pamięci, której pozbawia mnie czas, został mi jedynie ten miecz. Dlatego też nie mogę go oddać.

Poruszyła się lekko, nozdrza zadrgały jej niespokojnie, przez usta przemknął cień uśmiechu.

- A cóż się stało z twoją matką? - drążyła bezlitośnie.
- Czy jeśli powiem, że przyszło nam dzielić ten sam smutek, będzie to odpowiedź, która cię zadowoli? - Rzucił krótkie spojrzenie każdemu z obecnych i ponownie powrócił do siedzącej obok Cykady. - Została zamordowana, tak jak i twój syn.

Parsknęła krótkim, nieprzyjemnym śmiechem.

- Kolejny, który chce ze mną wspólnoty... kolejny, który myli się w przesłankach. Smutek? Zamordowany? Mój pomiot padł w równej walce, zginął jak mężczyzna i choć w tym jednym mnie nie zawiódł. Oczywiście, był moim synem. Moim jedynym potomkiem, Sorel, i pomszczę jego śmierć. W odróżnieniu od ciebie, mi niepotrzebna wiedza, kto zatłukł mego bękarta. Bo widzisz, Sorel, ja pójdę w wąwozy - Cykada uśmiechnęła się drapieżnie. - I zabiję ich wszystkich. Co do nogi ich wytłukę, twych braci klanowych, a z ich skór każę zrobić kapę na łoże. I nie będzie we mnie smutku, Zeloto, tylko gniew. Nie wytrzeszczaj tak oczu, nigdy na wojnie nie byłeś?

Wstała, i Dante powstał za nią. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo jest niska. Sięgała mu ledwie do piersi.

- A teraz, Sorel - jej głos nie dopuszczał sprzeciwu - podasz mi ramię, i pójdziemy do księcia. Wejdziemy do domu Damaso ramię w ramię, i zamkniemy usta ujadającym kundlom. Nie będę się z tobą szarpać o kawał żelaza. Tym bardziej, że doskonale pamiętam, że mój pomiot kazał niegdyś wykonać dwa miecze. I był dość przebiegły, by utrzymać w tajemnicy tożsamość osoby, dla której było przeznaczone drugie ostrze.

Wyciągnęła rękę i postukała paznokciem w obrączkę na palcu Dantego.

- Nie było cię tu, kiedy pokonaliśmy Malafrenę, ale już zostałeś w to zamieszany. Twoja matka zginęła już po tym, jak obaliliśmy księcia i przerwaliśmy rytuał. Tak samo mój pomiot. Stoimy po przeciwległych stronach, Sorel, i nic nas nie łączy prócz tego jednego pytania: dlaczego? Dlaczego musieli zginąć? Zemsta jest słodka, Zeloto. Ale ważniejsze od niej są odpowiedzi.

Tym samym ruszyli. Dante w istocie daleki był od Ferrolu, po którym kroczyło jego ciało, pochłonęły go rozmyślania. Wiedział, że to nie miejsce i czas by zadawać więcej pytań. Choć rytuał, o którym wspomniała Cykada momentalnie przykuł jego uwagę, zdecydował, że musi jeszcze poczekać. W istocie więcej uwagi poświęcił bowiem jej samej. Gdy pierwszy raz zagościł w tym mieście, wiele o niej słyszał. W tym czasie zdawała mu się silna na podobieństwo jego własnej matki. Teraz była zaś bliższa słowom Custodia. Niczym bezbronne dziecko skryte za sztucznym złudzeniem tego, co dawno minęło.
 
__________________
And then ...
Token jest offline  
Stary 18-03-2010, 18:22   #35
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis po przebudzeniu wpatrywał się w sufit. Oczy będące wrotami do przedziwnego świata uwiły w szczelinie kamienia, wwiercały się coraz w szczelinę i wydawały się ja rozdzierać. Iskry życia poczęły wypełniać martwe ciało, noc przyniosła poruszenie się palca. Cudowne uczucie iskry wywołało uśmiech na kamiennym obliczu szaleńca. Le żal jeszcze na łóżku lustrując ostatni dzień, po przybyciu do Manfreda. Myśli galopowały na nieboskłonie wczorajszego dnia. Kiedy to skorzystał z posłańców i dodatkowo zwołał poprzez nich posiedzenie swego kultu na koniec nocy. Tak samo, jak po naradzie chciał się widzieć z Albinem. Spraw było wiele, pacjent, zorganizowanie spektaklu dla tych ludzi oraz skontaktowanie się z Albinem. I sprawa Cykady. Wiele rzeczy na jedną noc na których realizacje czekał. Potem tylko rozmawiał z Manfredem, nie widział się z Anastazją. Tak minął koniec nocy na zamku. A mała śmierć wampirzego snu opatuliła Malkaviana.
Poderwał swe ciało, stanął mocno na ziemi i przed oczami miał fragmenty swego snu. Chciał się jeszcze zastanowić, pozbierać myśli. Wtedy jego uszu dobiegł krzyk. Nawet nie miał wątpliwości czy to jawa czy sen, był szaleńcem i wszystko zwykł traktować jako prawdziwe. Wyskoczył na korytarz, minął Manfreda od kto ego usłyszał wieść. O szlachcic miał nietęga minę, solidny mięsień piwny i oczy płonące gniewem. Tak samo zapłonęły oczy Iblisa kiedy wskoczył do pokoju Anastazji, ujrzał zamię na drzwiach i stan całego pomieszczenia. Oczy plunęły prawdziwym gniewem, a powietrze falowało. Kiedy biegł przez korytarz, ciągał za sobą niby pelerynę szarpiący ubrania powiew gorącego wiatru. Kiedy wpadł do pokoju, wiatrów ów podmuchem szarpnął pościelą, a stojący obok zbrojny zapocił się od towarzystwa Iblisa. Wampir ściskał pieści miotając się z szafy do łózka, ściskając żeby i miotając wzrokiem.

-Wież to to?

Głos Manfreda był kontrastujący zimny w porwaniu z ciepłymi powiewami powietrza, dobiegł zza pleców Iblisa.

-Tak. Ale poczekaj.

Iblis wyszedł, wyszedł do swego pokoju. Usiadł na ziemi, dłońmi dotknął podłogi, zamknął oczy. Starał się nie myśleć, oczyścić umysł i wolę. Nie, aby bał się o Anastazje. On był jak pies ogrodnika, sam zrezygnował z jej zniszczenia, przynajmniej na czas, to i innemu nie da. Wraz z spokojem, powietrze stawało się chłodniejsze, aż wreszcie Iblisa znowu poczęła otaczać aura chłodnego powietrza. Tym razem już spokojniejszy, prosty i pewny siebie wyszedł z komnaty na spotkanie szlachcica miotającego się po zamku i wydającego rozkazy zbrojnym. Staneli twarząw twarz.

-Więc kto?

-Bracia zezwierzęceni, a teraz to już mi tylko psubraty.

-Tylko tyle...

-Tak, mój miły.

Manfredowi nerwowo drgnęła powieka, oczy rzuciły zdziwione pytanie na Iblisa, natomiast sam wampir słyszał doskonale przyśpieszone bicie serca, milimetry ruchu powiek i ogólne zdenerwowanie. Manfred płonął czarnym płomieniem zawiści z którego buchał smolisty dym. Tymczasem sam Iblis widział się teraz jak anioła nocy. Przyjaciela i pocieszyciela oddanych czarni.

-Spokojnie. Nic nie rób, Anastazji nic nie grozi, ja to wiem. Rozumiesz? To wiem. Wszystkie moje spotkania odbędą się w terminie. Teraz jadę na ważne spotkanie zapewne dowiem się więcej, a zaraz po przyjeździe powiem co trzeba robić. Nie zdziw się jeśli powal się na twój ród i fakt, czyim jest wasalem. Tymczasem ty zajmij się moimi sprawunkami, przygotuj zaufanych zbrojnych i ściągnij naprawdę dobrego szampierza, a najlepiej łucznika. Chociaż podejrzewam, że wrócę już z Anastazją.

Poklepał Manfreda zimną dłonią po ramieniu, szlachcic odparł szczerym uśmiechem.

-Jesteś mocą tej nocy. Ale jeśli ci u fam niesł...

Iblis delikatnym gestem jednego palca zatkał mu usta, uśmiechnął się delikatnie i pobłażliwie jak do dziecka. Potem gwałtownie zawrócił się i pomknął tanecznym krokiem po korytarzu warczeć na służbę aby gotowali konia i strój. Strój śnieżnobiały. Szykował się do drogi na książęce zebranie...
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 18-03-2010, 20:35   #36
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny


Słowo niczym taran wdarło się wprost do umysłu Giordana. Zamarł na chwilę, zacisnął szczęki, aż dało się słyszeć paskudny zgrzyt straszliwych kłów. Z dawna martwe mięśnie stężały niczym stal. Całą swą siłą, całą mocą ducha młody kainita próbował powstrzymać straszliwy rozkaz. Słowo księcia odbijało się w echem w jego głowie co raz to głośniejszym, rosnącym do straszliwego wrzasku...

POWIEDzpowiedzPowiedZpOWIEdzpowieDZ...

Giordano schwycił obiema dłońmi własny czerep i zacisnął potężnie. Wiedział, że jeśli za chwilę nie uczyni tego, co zażądał od niego książę z pewnością oszaleje. Oderwał dłonie od trupiej twarzy, z której zdała się odpłynąć wszelka krew i rzekł z niewypowiedzianą wprost ulgą, jakby pozbywał się najstraszliwszych grzechów podczas uczciwej spowiedzi:

- Powiem. - Wychrypiał przez wyschłe na wiór gardło i spojrzawszy wprost w martwe oczy Labrery. - Słyszałem pogłoski, że między nimi jest mój stwórca.

Zapadło milczenie tak ciężkie, że aż prawie namacalne i gdyby Giordano dobył teraz korda z pewnością mógł by kroić je w plastry. Gdyby jego serce nie było by martwe w tej właśnie chwili z pewnością zamarło by tknięte zgrozą. Naturalnym dla siebie gestem młodzian zacisnął dłoń na rękojeści tak mocno, że aż dało się słyszeć trzask kości.

- Gdym ci wczorajszej nocy rzekł panie, że mam powody by stanąć po twej stronie, nie kłamałem. To właśnie ów powód. Nie zamierzam przysięgać na imiona świętych, ani się zaklinać na piekielny ogień. Wczoraj rzekłem prawdę i te słowa obrócę w czyn. - Przez chwilę milczał czekając choćby na drobny gest Labrery, nie doczekawszy się jednak dodał. - I zrobię wszystko by pokrzyżować plany tego łotra choćbym miał przy tym zdechnąć!

Książę odstąpił o krok. Oparł wskazujący palec na ustach, i przyglądał się młodemu Zelocie z nadzwyczajną zadumą. Po czym odwrócił się bez słowa na pięcia i ruszył sprężyście w stronę drzwi.
- Diego! - rzucił rozkaz na zewnątrz. - Sprowadź mi Salome!
Odwrócił się do Giordana i już otwierał usta, by coś rzec, kiedy przez jego twarz przemknął wyraz nagłej refleksji. Ponownie wychylił się za drzwi.
- Diego! Grzecznie! Z rewerencją.
Sługa na zewnątrz musiał rzec coś, co nie przypadło księciu do gustu, bo w odpowiedzi warknął z furią:
- Toś źle myślał! I wołaj zarządcę!

Powrócił do Giordana i milczał, wbijając oczy w jego twarz, a to badawcze spojrzenie zdawało się odzierać z kolejnych tajemnic aż do nagiego jestestwa. Otwierał co chwila usta, jakby rzec coś chciał, ale pomyślane słowa w tej samej chwili zdawały mu się nieodpowiednie. Tych właściwych nie znalazł, a do sali cicho wśliznęła się Salome. Drobiła małymi kroczkami, rzucając niespokojne spojrzenia na obydwu mężów. Nie ukryła dziś szpetoty swego klanu - i Giordano ujrzał prawdę, którą zwykła chować pod maską księżniczki - rozlane, rozmięknięte rysy, opuchnięte członki i mętne, zasnute bielmem oczy topielicy.

- Myliłem się, Salome, a racja jak zwykle była przy tobie. Wybacz, że nie zaufałem twym słowom, a ty, panie Giordano, wybacz, że je sprawdzałem - głos księcia był mocny i głośny, poniósł się echem po sali.

Lekkie skinięcie Giordana było wszystkim na co mógł w tej chwili uczynić. Straszne napięcie powoli opuszczało jego członki, a dłoń jakby sama ześlizgnęła się z rękojeści.

Salome spojrzała badawczo na Giordana.
- Władca nie musi prosić o wybaczenie - oznajmiła cicho i ostrożnie.
- Zatem ma rozkazać? - żachnął się Labrera. - Nie, dość o tym.
- Panie, ktoś rzekł...
- Dość, powiedziałem. Wiem, do czegoś zdolna, a i pan di Strazza już pokazał, na co go stać - jego ton był nad wyraz znaczący. - W przeddzień wojny nie chcę niesnasek między lennikami.
- Niemniej...
- Dość. W zamian przychylę ucha do twych próśb, i odeślę Custodia na północ. Odejdzie wolny, i powiezie moje listy.
- Usuwasz oczy, które stały ci się niewygodne, mój panie - zaznaczyła delikatnie Trędowata.
- A jednak masz, co chciałaś - odparował książę. Salome skłoniła się bez słowa.

- A wy, panie di Strazza.... - zaczął wolno książę i urwał.
Chudy, suchotyczny zarządca przeczłapał spod drzwi, zachrząkał uprzejmie.
- Zakariaszu, znajdź krzesło Zelotów. Mój gość nie ma na czym usiąść - książę przemaszerował w stronę swego tronu i zapadł się między rzeźbione w drewnie potwory.
Zarządca zachrząkał ponownie, zamiędlił pożółkłą brodą, i ruszył wykonać rozkaz. Oczy Salome były okrągłe i szkliste jak świeżo ścięte jajka.

Nie wiedzieć kiedy zjawili się słudzy niosąc ciężki, niewygodny w transporcie fotel. Siedzisko widać od dawien dawna nie wyjmowane było z piwnicy, tudzież innego grobowca mebli. Giordano stanął obok i dłonią przesunął po skórzanej powierzchni obicia zdejmując tym samym grubą warstwę kurzu i pajęczyn. Groźne zmarszczenie brwi wystarczyło by sługa, który nie zdążył się jeszcze oddalić, przybiegł by oczyścić fotel. Młody zelota westchnął ciężko. Kto by pomyślał, że od tego kto i na jakim krześle usiądzie będzie aż tyle zależało. Uśmiechnął się do swych myśli cierpko. Miał nadzieję, że jego stwórca ma szpiegów, którzy doniosą mu o tym co dziś będzie miało tu miejsce. Rozsiadł się na krześle niedbałym gestem strącając pozostawioną przez sługę pajęczynę. Brujah wrócili do miasta Ferrol.

 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt

Ostatnio edytowane przez Avaron : 20-03-2010 o 11:48.
Avaron jest offline  
Stary 22-03-2010, 06:57   #37
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
To był znak.

Przyglądała mu się, po raz kolejny, unosząc lekko brew. Manuel preferował zwykle dość skromne, czasem wręcz pokutnicze w jej przyzwyczajonych do zbytku oczach ubiory. Graziana dawno już porzuciła przytyki, jakie mu czyniła swego czasu regularnie w tej materii. W dbałości o wizerunek klanu, nie przestawała mu jednak posyłać od czasu do czasu kosztowne stroje, w nadziei że kiedyś astrolog wreszcie zmądrzeje. Tymczasem kufry w domu astrologa wypełniać zaczęły przebrania, które po sprzedaży mogłyby chociażby jako sam materiał stanowić całkiem niezłe źródło utrzymania. Z biegiem lat nauczycielka przyzwyczaiła się, że jej uczeń zakłada je niestety tylko czasami, co musiało wystarczać. Zauważyła, że Manuel robi to tylko przy okazjach czy spotkaniach uznanych przez niego za bardzo ważne, ale jeszcze później zdała sobie sprawę, że odbywa się to głównie wtedy, gdy i ona sama na nich bywa. Dlatego poważnie rozważała, czy Manuel nie nosi ich tylko dlatego, by zrobić jej przyjemność.

Tej nocy Gaudimedeus nosił właśnie szatę od niej. Nie po prostu którąś z szat. Zastanawiała się nad jego konkretnym wyborem stroju. Był to habit w kolorze idealnej czerni, z kapturem i o kroju przypominającym stroje zakonne. Na tym jednak kończyła się jego skromność, natomiast zaczynał się nienachalny, dostrzegalny dopiero po przyjrzeniu się blichtr. Przede wszystkim wart majątek jedwab, będący owocem kunsztu bizantyjskich rzemieślników. Ale na materii nie kończyła się niezwykłość daru Graziany. To z myślą o Manuelu odnalazła ona tę szatę wśród wielu innych. Na jedwabiach często haftowano chętnie prócz ornamentów roślinno-geometrycznych przejęte z Persji fantastyczne stwory. Haft tej szaty, nieco tylko jaśniejszą od czerni nicią, pokrywający całe plecy noszącego ubiór, przedstawiał właśnie stworzenia, które poprzez egzotyczny w Europie styl swojego przedstawienia przez większość osób musiały być właśnie uznane za mityczne potwory z nieznanych tu opowieści. W rzeczywistości jednak haft przedstawiał zodiak w ujęciu spotykanym w Chinach. Oddanie takiej rzeczy w ręce osoby parającej się astrologią było rodzajem przekazania zaszyfrowanej dla innych wiadomości, niewidocznej dla niewtajemniczonych perły. Pamiętała, gdy wręczała astrologowi prezent. Nieczęsto, przez tyle lat zdarzyło się oglądać w oczach Gaudimedeusa zachwyt, ale tamtego wieczoru był większy niż kiedykolwiek przedtem lub potem. Raz, jedyny raz zdawał się zachowywać przez moment jak dziecko. Ale potem zrobił jednak coś całkiem dla niej nieoczekiwanego.
- Ta rzecz jest czystym pięknem. - powiedział tamtej nocy Manuel - To nie ubiór. To mapa, księga, zapis starszej od nas wszystkich wiedzy. Nie mógłbym zaryzykować jej zniszczenia, dlatego nie mogę jej nosić. Spocznie w moim domostwie, jako skarb, jakim jest w swej istocie.

Nigdy już nie ujrzała tej szaty. Aż do dzisiaj. Astrolog stał w niej teraz przed nią tak cichy jak zwykle, leżała znakomicie. Nadawała powagi, jej absolutna pochłaniająca światło czerń niosła wrażenie, iż postać astrologa jest jakąś otchłanią wyciętą ze świata, szczeliną w tkaninie rzeczywistości. Czerń nie była przypadkiem, ani to że nosił ją właśnie dzisiaj, czerń była ulubionym kolorem Tremere. Kolorem szat rytualnych i szat klanowych dostojników.Wyglądał tak, jak według niej powinien nosić się szanowany członek zboru. Było to oznaką wyraźnego opowiedzenia się po przynależności klanowej i jednocześnie wyrazem dumy z bycia Tremere. Wrażenie to potęgowała tylko biżuteria, której Manuel często unikał, ale dziś na jego palcach lśniły pierścienie, a na nadgarstkach przy oszczędnych ruchach przesuwały się lekko złote bransolety.

To, że założył dziś właśnie tę szatę, nie było przypadkiem. Było znakiem. Rozmyślała tylko, co znak ten zwiastował.


- Ten, kogo przyślą na miejsce Eugenia, nie uwierzy w moje słowa. Ale chcę, żebyś to wiedział Manuelu - to nie ja go zraniłam. - patrzyła prosto w oczy astrologa. Nie odwracał wzroku.
- Wierzę Ci. - odparł spokojnie. - Ale nie musiałaś nawet tego mówić.
Jej wzrok zdawał się pytać, co miał na myśli.
- Wszystko, czego uczyłaś mnie o byciu Tremere...- jego spojrzenie było chłodne jak powiew nocnego wiatru od morza - Nie ma wśród nas miejsca dla słabych. I jeszcze to: nasza jedność jest naszą siłą. Jestem zawsze krok za tobą, tak jak ty byłaś zawsze krok za Eugenio.

Mogło mu się wydawać, albo to migocący jakimś nagłym podmuchem płomień świec położył cień na jej twarzy, ale przez jej oblicze przemknęła nagła obawa. Zaraz potem oczy jej rozbłysły, roześmiała się nagle i srebrzyście, a jej spojrzenie stało się ciepłe jak letnie noce w Salamance.
- Wiem. I nikogo innego nie chciałabym mieć przy sobie.
Przy sobie, nie za sobą. Nie pod swymi rozkazami. Manuel wiedział, że Graziana zawsze waży każde słowo, i jej ust nigdy nie opuści słowo przypadkowe lub nierozważne. Gdzieś pomiędzy swymi słowami, choć nie ruszył się na krok, choć nie drgnął nawet, Manuel przekroczył granicę dzielącą nauczyciela i ucznia. I został przywitany z radością po drugiej stronie, by stanąć obok Graziany już nie jako podopieczny, ale jako przyjaciel.
Uśmiechnął się, jak na niego naprawdę promiennie. Przy sobie...Zaczynała się noc zmian, a trudna sytuacja, w jakiej się znaleźli, zacieśniła ich więź, być może przyspieszyła coś, co miało się stać kiedyś.
- Przy sobie...- powtórzył, znajdując w sobie odczucie, którego próżno byłoby szukać w jego duszy przez całe ostatnie dziesięciolecia, jakby zdziwiony, że w tym nie-życiu spotyka go coś podobnego - Dziękuję ci za te słowa, Graziano, wiele dla mnie znaczą. Zatem będę przy tobie.

Wiedziała, że i on również waży każde swoje słowo, właśnie tak jak ona. Tak wiele ich łączyło, również przywiązywanie wielkiej wagi do tego, co opuszcza ich usta. Teraz odnajdywała w jego spojrzeniu ciepło przywodzące właśnie na myśl rodzinne miasto. Jej rodzinne miasto. Jego rodzinne miasto. Magiczne noce Salamanki, gwiazdy nad balustradami domów pełnymi kwiatów, niebiański ołtarz w Catedral Vieja, przechadzki pod piętnastoma łukowymi przęsłami mostu nad Tormes pochodzącego jeszcze z czasów Rzymian. Gdzie podziały się te noce, gdy jeszcze oglądali poprzedzający je dzień. Gdy w każdym z osobna gdzieś w sławnej Bibliotece, do której wchodziło się po wspaniałych schodach niczym do świątyni, rodziła się miłość do pożółkłych, kryjących niewypowiedziane skarby stronic. Gdy przeżywali pierwszy smak miłości kobiety i mężczyzny...Kiedy to było? Nigdy. Teraz, gdy w centrum nocy stał Książę Damaso, każde z nich było już kimś zupełnie innym. Salamanka została gdzieś daleko, jak gdyby nic z tego się nie wydarzyło, było udziałem zupełnie kogoś innego, w innym życiu.
Ale teraz, przez moment odbijała się w ich oczach, każde z nich widziało te utracone noce w źrenicach tego drugiego. Nie potrzeba było więcej słów.

Słuchał pełnej godności i siły przemowy Graziany, wyprostowanej w krześle w pozie władców, którą przybierali na wielu dworach Europy.
-...i milczeć. - zakończyła wypowiedź.
Widok astrologa, trawiącego powoli w głowie czyjeś słowa i równie powoli ważącego swoją odpowiedź, był czymś, co znała dobrze. Teraz jednak miała wrażenie, że zastanawia się głębiej niż zazwyczaj.
- Będzie jak powiedziałaś. - odrzekł w końcu, nieruchomy niczym wartownik. - Będę zatem milczał. Zawsze podążałem za twoim słowem. Teraz, gdy jesteś głową zboru, ma dla mnie ono tym większą wagę. Ma wagę największą.

Podszedł nieco bliżej. Gaudimedeus przyglądał się jej uważnie, wyraźnie przymierzając się do ponownego zabrania głosu. Wreszcie zapytał, głosem tak spokojnym jak zazwyczaj.
- Zawiadomiłaś już któryś ze zborów? - zapytał, ale nie dając przerwy na ripostę dodał jeszcze pewnym tonem, odkrywając nieco kart - Dlaczego zakładasz, że kogoś przyślą? Dlaczego o tym w ogóle myślisz, Graziano? Doskonale nadajesz się na głowę zboru, nie tylko w czasie zastępstwa, wiesz o tym tak dobrze jak i ja. Przekonaj starszych, że dasz sobie radę sama. Stanę za tobą. Przy tobie. W dobie nadchodzącego chaosu, ostatnia rzecz jakiej potrzebujemy to rewolucja w naszych strukturach, a nowy nieznany przywódca zawsze jest jak nieobliczalny wiatr.
Nie zawahała się nawet na moment, i to ostatecznie upewniło Manuela, że czasy, w których był tylko uczniem u jej boku, nieodwołalnie odeszły w przeszłość, by stać się pielęgnowanym wspomnieniem.
- Nie posłałam żadnych wieści, ale do tego wrócimy jeszcze. To, że ktoś zostanie przysłany, to nie mój domysł, ale pewność. Nie jestem wolna, Manuelu. Nie noszę kajdanów, nie trzymają mnie w ciemnicy, ale Ferrol jest moim więzieniem. I ma nim być jeszcze przez czterdzieści sześć lat. Sto lat niewoli, Manuelu, w granicach domeny władcy, który zasiada na tronie z morskiego drewna. I zakaz tworzenia potomków własnej krwi. Tak zapłaciłam za ryzyko. Kiedy przybyłam na zesłanie, klękałam jeszcze przed poprzednim księciem. i musiałam uklęknąć przed Labrerą, który zniszczył wszystko, co kochałam w tej ziemi. Musiałam, bo nie wolno mi stąd odejść. Domena władcy Ferrolu się skurczyła, a wraz z nią skurczyła się moja wolność. Ale nadal nie wolno mi stąd odejść. Jeszcze przez czterdzieści sześć lat.
Zaplotła dłonie na podołku i odpowiedziała na niewysłowione pytanie:
- Ponieważ zdradziłam klan, Manuelu. Ponieważ stworzyłam potomka samowolnie i w tajemnicy, bez zgody starszyzny. Zaryzykowałam, i przegrałam. I płacę teraz tego cenę. Moim synem był Carlos, książę Vieny, i moja krew go zabiła. Tak, Manuelu. Moje pragnienie zabiło pierworodnego syna króla Aragonii. Nie jestem w pełni wolna, a to, że mogłam cię uczyć, zawdzięczam tylko wstawiennictwu Eugenia... dlatego nie pozwolę, aby cokolwiek mu się stało. Ale starszyzna nie dopuści, aby ktoś, kto wystąpił przeciwko obyczajom klanu, stanął na czele zboru. I będzie żądać odpowiedzi. Ktoś, kto raz zdradził, wszak łatwo może uczynić to ponownie. Zwłaszcza jeśli okazano mu łaskę, bo łaska uczy bezkarności.

Brak reakcji. Nie poruszył się. Zastygł, jak postać z Biblii zamieniona w kamień. Kiedy chciał, jego twarz zamieniała się w nieprzeniknioną maskę, nie musiała go tego uczyć, pojawił się z tą umiejętnością już wtedy, gdy przybył do Ferrolu. Nie była to zresztą tak naprawdę kwestia umiejętności. Znała go doskonale i wiedziała, że budulec, z którego tworzył tę mentalną zasłonę, był tym najtrwalszym. Wola. Ogromna siła, która zresztą była jednocześnie kryterium, według którego przede wszystkim werbowano do klanu Tremere. Ktoś, kiedyś, dostrzegł ją w Manuelu. Od tego czasu zapewne jeszcze uległa wzmocnieniu. Do jakiej potęgi? Odpowiedź kryła się gdzieś za tymi spokojnymi oczyma, ale póki co trudno było stwierdzić jak dalece wstrząsnęło nim jej wyznanie.
Gaudimedeus wiedział już, że to ich najważniejsza rozmowa jaką kiedykolwiek odbyli. Brak zawahania był dla niego jednoznacznym dowodem zaufania. Treść jej wyznania...Nauką. Może nawet najważniejszą, jakiej kiedykolwiek mu udzieliła. Każde zdanie. Jeszcze całkiem niedawno, wcale by jej nie zrozumiał. Teraz, gdy przelana dawno krew ciążyła z każdym dniem coraz bardziej na jego sumieniu, zaczynał rozumieć.
Po raz pierwszy od długiego czasu astrolog poruszył się, przeszedł paręnaście kroków i stanął przy uchylonym oknie. Zasłony falowały lekko, czasem gładząc jego ciało niczym dym. Noc nad dachami ferrolskich domów długo odbijała się w jego chłodnych oczach. W oglądaniu czegoś, co niedługo przestanie istnieć, było coś nieodparcie nostalgicznego. Nie ponaglała go. Nie ponaglała, bo dobrze go znała.
Wreszcie drgnął, jakby nagle przypomniał sobie o istnieniu świata. Manuel odwrócił się, a potem podszedł do Graziany, zdecydowanie, krokiem nieznacznie szybszym niż przechadzał się zazwyczaj. Czarna postać stanęła przed nią wyprostowana. Zauważyła nagle, że teraz, gdy przekroczona została granica między uczniem a mentorem, Manuel zmienił się. Biła od niego siła, której wcześniej nie posiadał, albo jej nie okazywał. Przez ponad dwadzieścia lat. Twarz miał poważną i patrzył jej prosto w oczy. Miał dla niej odpowiedź.

- Arbitrium vincit omnia.- powiedział Gaudimedeus, a w jego rozchylonych lekko ustach błysnęły przez mgnienie kły. Jego głos był pewny i silny.
Tego zawsze go uczyła.

Przyglądała mu się, nieruchoma jak posąg.
- Wszystko - potwierdziła. - Lub granice naszych możliwości są tak daleko, że nie osiągniemy ich podczas naszego istnienia.
Nie znać było po niej ani wstydu, ani żalu za popełniony czyn... zapewne wcale nie żałowała, a pół wieku temu przed sądem starszyzny stała tak samo dumna i pewna swych racji jak dziś, niezłamana nawet długimi latami zesłania. Światło migotało zimno w jej perłowych kolczykach.
Nie mówił już nic. Długo stali tak, znieruchomiali jak monumenty, które ktoś dawno temu ustawił w tej pełnej wielu zbytkownych przedmiotów przestrzeni. W oddali morze szumiało intensywnie, a ferrolski port był dla niego martwy z rozkazu Księcia.

- Musimy się dowiedzieć, kto, a przede wszystkim jak to zrobił...- ostatnie słowa Graziany przed odsłonięciem kotary kołatały się po głowie Manuela. Patrzył beznamiętnie na coś, co można było na razie nazwać jedynie zwłokami. Nie trzeba było być felczerem, by wiedzieć, że rzecz nie wygląda najlepiej. Nie spuszczając wzroku z Eugenia Gaudimedeus przemówił cicho:
- Może nawet przede wszystkim kto, a potem jak. Póki co, Książę nie może czekać, spóźnienie może rzucać zły cień na historię o wyjeździe Eugenia. Ale po powrocie dowiemy się, kto ostatnio przebywał w jego obecności. Trzeba nam z nimi porozmawiać. Zwłaszcza z ghulem.
Po powrocie...- pomyślał nagle. Jeśli nastąpi. Czas zaczynał grać po drugiej stronie. Znaki następowały coraz szybciej, szybciej niż się spodziewał.

- Graziana...- zaczął. Dla każdego innego ton głos astrologa nie różnił się od normalnego tonu, ale mentorka znała swojego ucznia lepiej niż ktokolwiek inny. Ma zamiar jej powiedzieć coś, co uważa za ważne. Nieczęsto zdarzało się jej słyszeć taki ton u Manuela, tym bardziej nadstawiła ucha.
- Problem z Eugeniem jest nie tylko naszym zmartwieniem. - powiedział ostrożnie - Albo raczej: jest częścią czegoś większego. Czas biegnie tylko w jedną stronę, biegnie coraz szybciej, żywię obawę iż dzisiejszemu spotkaniu u Damaso gwiazdy przyglądają się uważniej niż zwykłej nocy. To, o czym mówił Eugenio to jeden ze znaków, Graziano. Znaków wieszczących czas ostatecznych rozstrzygnięć. Być może obejrzy je już nawet właśnie ta noc. Dlatego musimy być szczególnie ostrożni, gdyż powiadam: to nie będzie zwykłe spotkanie, bo czas nas jest czasem krwi. Przygotuj się nań dobrze, jako i ja się gotuję.
Milczała jeszcze, więc kontynuował:
- Jeszcze jedno. Sprawy klanu zawsze są u mnie na pierwszym miejscu. W naszej jedności pokładałem zawsze ufność, gdyż ona daje nadzieję na odnalezienie pewności, której tak brakuje w tych trudnych czasach. W jedności, i posłuszeństwu rozkazom starszych klanu. Dlatego zanim udamy się do Księcia, musisz o czymś wiedzieć jako głowa zboru. Jedno ze Zwierząt, czujących nadciągających pożogę, chce bym dziś podał mu swoją dłoń dla ratowania ksiąg i pism. Oczywiście intencje podwładnych Cykady nie są do końca jasne, źródłem może być zarówno ich wdzięczność którą pozyskałem podążając moją własną drogą albo też umiejętna gra na moich, znanych powszechnie innym, pragnieniach. Może nawet i twoich. Wiem, że podzielasz moją atencję do tego rodzaju skarbów. Niezależnie jednak od tła czy niebezpieczeństwa, jeśli czegokolwiek pragnę w obliczu tego co się wydarzy, to ocalić od zniszczenia bezcenną wiedzę. A Tremere zdobywa to, czego pragnie. To twoja nauka. Moje zdanie. Jednak Tremere to przede wszystkim posłuszeństwo. Bez niego jesteśmy jak inne rozdarte wewnętrznymi wojenkami klany. Zgodnie z zasadą posłuszeństwa chylę więc dziś przed tobą czoło i wypełnię rozkaz, który dasz mi w odpowiedzi.
Pogładziła go delikatnie po policzku.
- Jakże mogłabym zatrzymać cię w połowie drogi? Ja zapłaciłam straszną cenę za swoje pragnienie. Ale ty dąż do swojego za moim przyzwoleniem, w majestacie obyczaju... i z pewnością, że będzie ktoś, kto osłoni cię przed konsekwencjami. Jeżeli w swym osądzie uznajesz, że ta droga doprowadzi cię do twych celów, idź za Zwierzęciem, które obdarzyło cię zaufaniem. Dziwi mnie jeno, że jedno z nich poczuło pragnienie ocalenia ksiąg. Wszakże brali udział w ataku na Niebla del Valle. Mordowali i niszczyli wszystko, co spotkali na swej drodze. Skądinąd również wiem, że Cykada nie umie czytać, gardzi słowem pisanym i księgami.
- Nie wiem, co lub kto nimi kieruje. Ale trajektorie się pokrywają. Co do skutków...Twoja historia uczy, że za wszystko co robimy, zapłacimy kiedyś sami. - odparł Manuel, pochylając lekko głowę i zamykając na chwilę oczy - Gwiazdy nigdy nie zatrzymują się w swojej wędrówce, konsekwencje to tylko inne określenie przyszłości. Sędziowie przybędą do każdego z nas, Graziano. Dziś przybywają do władcy, który okrył swe imię hańbą.
Nagle podniósł głowę i ujął mocno jej dłoń.
- Posłuchaj mnie...- powiedział dziwnym głosem, dobiegającym gdzieś z głębin, jak gdyby przemawiał przez niego ktoś inny - Powiedziałaś, że domena władcy Ferrolu jest twoim więzieniem. A gdy ona się kurczy, kurczy się twoja wolność...?
Skinęła ostrożnie głową na potwierdzenie.
- A co, gdybym ci rzekł, że domena przestanie istnieć?! - Gaudimedeus znów patrzył jej prosto w oczy, jego własne były zamglone. - Powiadam: wilk i wąż morski podzielą ją między siebie. Znikną jej granice, które są ścianami twojego lochu. Co się wtedy z Tobą stanie, Graziano? Znikniesz razem z więzieniem, czy...
Koniuszki kłów zamajaczyły pod spierzchniętymi wargami Manuela.
- Czy też staniesz się wolna?! - zapytał astrolog.

- Jeśli... - jej dłoń zacisnęła się na palcach astrologa. - Jeśli nie będzie władcy, który rządzi w Ferrolu z krzesła z morskiego drewna - mówiła wolno - niespełnione będą warunki mego zesłania. Odejdę wolna... Wyrok starszyzny był jasny. Co widziałeś, Manuelu?
- Przyszłość. - odparł krótko Gaudimedeus, nie osłabiając uścisku - Konsekwencje.
Zamilkła, rozważając jego słowa. On, niczym lustrzane odbicie, rozważał z kolei jej odpowiedź.
- Wąż morski? Księżna Coruny pieczętuje się takim znakiem... i jestem niemal pewna, że jednego z Zelotów, którego przedstawiono mi w Niebla del Valle, wołali wilkiem. Tym bardziej winniśmy zawiadomić nasz zbór w Corunie. Ekkehard mnie ceni, nie będzie dążył do przejęcia władzy... a może być pomocny.
- Zatem tak zrobimy...- zamyślił się głęboko Manuel. A potem ozwał się na nowo, mówiąc powoli, powolutku, jednostajnym tonem.
- Zbór w Corunie, a przede wszystkim nasz zbór winien ze szczególną uwagą zareagować na to, co będzie się działo w tym mieście. Działać. Upadek władcy i jego domeny jest pewny i bliski, Graziano. Zyskasz wolność, ale potem musisz wyłonić się na zgliszczach nowa i potężniejsza. Tak właśnie jak potężniejszy musi być nasz nowy ferrolski zbór. Może już wkrótce to Ekkehard będzie musiał pytać o zgodę Ciebie, to nie jest niemożliwe. Duże są siły, o których mówiłaś, które rozegrają dla siebie tę partię. Ale Tremere również musi być w tej rozgrywce wśród najważniejszych graczy. Już dziś, niedługo, zaczną się dziać rzeczy, które będą miały wpływ na przyszły podział tej domeny. Jesteś teraz głową zboru i zrobisz, co zechcesz. Ale weź pod uwagę moją radę. Nie jako radę astrologa. Jako radę przyjaciela.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 26-03-2010, 16:42   #38
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus




Powóz już czekał. Gniade konie trzęsły niespokojnie łbami, szeleściły czarne pióropusze. Stangret zeskoczył z kozła i z ukłonem uchylił drzwi.

- Nie wydam ci rozkazu, Manuelu – Graziana nie patrzyła mu w oczy, błądziła spojrzeniem za oknem, ale wąskie dłonie spoczywały spokojnie na jej kolanach i ona była spokojna, jak zawsze, gdy podjęła już decyzję. - Jeśli mi się powiedzie, urośniemy obydwoje, i urośnie nasz zbór. Jeśli nie – proszę, byś zaparł się przed starszyzną dobrowolnego udziału we wszystkim, co uczynimy w najbliższych nocach. Nie wydam ci rozkazu – powtórzyła, i nachyliła się tak blisko, że astrologa uderzył i objął ciężki, piżmowy zapach jej pachnideł – bom nie po to uczyła cię być wolnym, by cię teraz złamać. Ja proszę, jako przyjaciółka i jako ta, która zawsze wspierała twe kroki. W tobie znalazłam odbicie mych własnych myśli i idei, i zapowiedź umysłu potężniejszego niż mój własny. Nie mam dzieci, Manuelu. Jeśli zginę, wszystko, czym byłam, wszystko, w co wierzyłam, przetrwa tylko w tobie.

Dante Sorel


Zawód na niektórych zdziczałych twarzach był aż nadto widoczny. Zapewne niektórzy liczyli, że Dante będzie ochłapem, który będą mogli rozerwać na strzępy. Po raz kolejny, jak i podczas wizyt w twierdzy Zwierząt, Zelota mógł podziwiać siłę, z jaką Cykada trzymała swych ludzi za pyski. Nie podobała im się jej decyzja – ale żaden nie pisnął słowa sprzeciwu, żadnemu ręka nie skoczyła do broni, gdy podawał Cykadzie ramię i gdy ruszył u jej boku do domostwa księcia.

Tylko Mewa dreptała nieśmiało tuż przy nim, z rozterką przygryzając długie pasma skołtunionych włosów, i tak usilnie próbowała zajrzeć mu w oczy, aż momentami zachodziła mu drogę, dopóki Cykada nie warknęła na nią ostro. Dziewczyna potulnie została z tyłu, chowając się przed ojcem.

Gaudimedus i Dante Sorel


Na dziedzińcu książęcego domu stał czarny jak noc powóz. Przy drzwiach Manuel, ujmując wąską, spowitą w koronki dłoń Graziany Serafiny Mendozy, gawędził cicho z Jokanaanem. Tremere odwróciła twarz w stronę nadciągającej kawalkady, jej oczy były pełne magii i niewysłowionych tajemnic. Za jej ruchem, jakby pociągnięty niewidzialną nicią lojalności, podążył i jej podopieczny, niczym rycerze idący w ordynku, ćwiczący latami wojenne zmagania, zwarli wspólny szyk.

Cykada szarpnęła ramieniem Zeloty, niemal wyrywając mu je z barku, swój niepowstrzymany pochód zatrzymała dopiero przed Tremere.
- Graziana - Cykada obnażyła ostre zęby.
- Pani Moshika – Tremere skinęła lekko.

A Gangrelka wyzwoliła ramię z uścisku Zeloty i roześmiała się gardłowo, donośnie. Jej wiekowe, znużone oczy odmieniły się w tym śmiechu i przez chwilę zdała się młodą dziewczyną. Zza jej pleców Mewa wpatrywała się w twarz Manuela z nadzieją i niemym pytaniem.
- Twoje szczenię ocaliło wczoraj mego człowieka.
- Manuel nie jest już moim uczniem.
Cykada uniosła brew, a potem mocno i po męsku potrząsnęła prawicą astrologa.
- Gratuluję. I mam nadzieję, że nie opuścisz naszej zapadłej prowincji. Gdy będziesz potrzebował czegokolwiek, proś bez wahania. Mnie lub kogokolwiek z moich ludzi - rzuciła lekko i zaraz też straciła zainteresowanie astrologiem, ale Manuel wiedział, że stara wampirzyca do niczego nie podchodzi tak poważnie, jak do obietnic.

Cykada pociągnęła za sobą Dantego, ale całą uwagę poświęcała już stąpającej przy niej z szelestem wytwornych sukien Grazianie. Przyciszonymi głosami rozmawiały o morskich szlakach, cynamonie i gałce muszkatołowej. I o kupcach, którzy nimi handlują.


Jokanaan złapał za rękaw astrologa.
- To nie urwała mu głowy? - wskazał mało dyskretnie szarym palcem na holowanego przez Cykadę po schodach Zelotę. - A, co ja cię pytam... Co obchodzą pełnych godności Tremere przyziemne plotki... Krab! Czekaj no, chłopie, co twoja pani...

Słuch Manuela sczezł, i nic w nim nie zostało prócz tej wiedzy, która wdarła się w niego na progu sali niczym wezbrane wody przerywające zapory. Graziana i Cykada, tak różne, ale jednocześnie tak podobne przez władzę, którą wywalczyły dla siebie w świecie mężczyzn, zostawiły Dantego Sorela przy krześle z herbem Zelotów, zajmowanym przez obcego, który wczoraj rozgromił żołnierzy Andradów, i z wolna ruszyły w stronę swych miejsc, rozdzielone stołem. Usiadły po chwili na krzesłach przywódców swych klanów, po prawicy i lewicy tronu, na którym zasiadał książę. Zza pleców Cykady szczerzył kły herbowy wilk, nad krągłym ramieniem Graziany patrzyły zimne oczy węża.

Giordano


Salome zdążyła mu pogratulować i nieśmiało uścisnąć dłoń, zanim wezwani na naradę Spokrewnieni zaczęli się schodzić.
- Uważaj - szepnęła. - Równie u nas łatwo zyskać zaszczyty, jak i je stracić... razem z głową.
Odeszła do męża, który kołysał się za grupą Zwierząt swoim rozchybotanym krokiem. Jokanaan pogładził pieszczotliwie policzek żony, szeptali coś przez chwilę, nachyleni do siebie, trzymając się za ręce.

Giordano poprawił się na krześle. Było niewygodne jak wszyscy diabli, a po minach schodzących do sali gości już widział, że jego osoba na nim jest również niewygodna. Dla zgromadzonych. O ile Salome - co chyba miała w zwyczaju - tylko się martwiła, o ile Graziana Mendoza skinęła mu z milczącą powagą głową - zbyt wykwintna, by choć gestem okazać niezadowolenie, o tyle jasnowłosa Gangrelka parsknęła otwarcie śmiechem, zostawiając przy nim swego towarzysza. Jokanaan kręcił z niesmakiem głową, a kolejny gość - dostojny starzec o dłoniach artysty i jasnych, przenikliwych oczach, skrzywił się z niesmakiem.

Dante Sorel


Na końcu stołu stało krzesło, z misternie wyrzeźbionym herbem klanu Brujah. O miejscu w radzie Dante nie mógł nawet marzyć, przez wszystkie lata swego życia w Ferrolu. Książę odsuwał Zelotów poza krąg, w którym zapadały decyzje, książę z lubością pokazywał Dantemu jego miejsce. Krzesło Zelotów nie powróciło do stołu narad nawet pomimo delikatnych mediacji Salome. A teraz książę przyjął Zelotów z powrotem, ustanawiając nad Dantem władzę... właściwie kogo? Na krześle siedział obcy o twarzy młodzika.
Cykada roześmiała się urągająco, nawet nie próbując ukryć swoich odczuć.
- Patrz, Zeloto, patrz, rycerzyku - wyszeptała, jej usta musnęły jego ucho. - tak się robi politykę. Książę ma nowego psa. Stary gryzł rękę, która go karmiła.
I zostawiła go przy krześle, które zajmował obcy, a jej śmiech ciągle dźwięczał mu w uszach.

Gaudimedeus


Książę powstał, podając rękę Grazianie.
- Witajcie w moim domu - jego głos uciął wszelkie rozmowy - zeszłej nocy miało miejsce wiele wydarzeń, które muszę omówić na osobności z głową zboru Tremere. Naradę rozpoczniemy niebawem. Bądźcie mymi gośćmi - rzucił zdawkowo i klasnął w dłonie.

Służba wniosła kielichy i karafki. W rżniętym szkle krew mieniła głęboką barwą. Pod ścianą ze spuszczonymi głowami stanęła grupka kobiet i mężczyzn - poczęstunek dla tych, którzy nie zwykli pijać z kielichów.

- No, no - Jokanaan opadł ciężko na krzesło. - Dziękujemy za nadzwyczajną hojność.

Światło świec migotało w misternych ściankach karafek, rzucało błyski na uśmiechniętą drapieżnie i okrutnie twarz Cykady. Krab milczał, a Mewa strzelała kostkami drobnych dłoni, wpatrzona w Manuela jak w święty obraz.

Iblis


- Są. Prawie wszyscy - odpowiedział mu stajenny, który odbierał od niego konia.
- A kogóż nie ma?
- Pani Rabii... szlachetnego pana Eugenio... i hrabia Delacroix również nie przybył. Czekamy też jeszcze na Sarę i Sabana.

Na dziedzińcu Custodio z krzywym uśmieszkiem czyścił but z końskiego łajna.
- Witam, witam- skłonił się, a Iblis miał niedobre przeświadczenie, że w ukłonie tym więcej było drwiny niż szacunku. - I gratuluję miejsca w radzie... czy może winienem rzec...


Iblis nie słuchał. W pyle dziedzińca coś bielało. Pióro, długa lotka. Pachniało jeszcze wiatrem, morzem i niewinnością, spoczęło mu w dłoni lekko i delikatnie jak pierwszy w życiu, nieśmiały pocałunek.

- ... czy może winienem rzec: gratuluję kochanicy, która dba o cię nie tylko w łożu

Iblis wspinał się po schodach, a w jego uszach narastał ryk rozwścieczonego morza. Niemal potknął się o próg, ale podtrzymały go jakieś szczupłe ręce.
- Całyś, panie?
Głos miała jak śpiew aniołów, a w tej delikatnej twarzy jakaś siła zaklęła całe piękno stworzenia. W skołtunionych włosach plątały się białe pióra.
- Mewa!
A ten głos był jak skrzeczenie starej wrony. Krab wyrósł przy Iblisie jak duch, szarpnął wielkooką dziewczynę za ramię i zasłonił sobą. I jeśli Iblis potrzebował jeszcze jakiś dowodów na to, kto porwał mu Anastazję - zobaczył go w oczach kapitana.

Cykada siedziała na końcu stołu, uśmiech drapieżnika, który osaczył swą ofiarę, nie schodził jej z twarzy. Nawijała na palec kosmyk włosów.

Nie, to nie był uśmiech drapieżnika. Jednak nie. To był uśmiech posiadacza. Pana i władcy.

Książę właśnie wychodził, prowadząc za sobą Grazianę. Nie poświęcił Iblisowi nawet jednego spojrzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-03-2010 o 19:00.
Asenat jest offline  
Stary 30-03-2010, 13:19   #39
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis zmierzył Cykadę wzrokiem posępnym, zimnym jak obnażona klinga miecza lecz zupełnie nie złowrogim i gniewnym. Widział ją zgoła inaczej, widział ja jako śluzowate cielsko węża, paszczą z tysiącami zębów i skrzydłami. Białymi ongiś skrzydłami trzepotała w trym purymowych oczu. Skrzydła były zlepione morskim mułem i świeża krwią. Długi ogon wił się z mianując kształtu, tu na kobiece nogi, tu na rybi ogon, syreni czy końskie kopyta. Taki to wąż morski z Cykady owijał się wokół jej miejsca, pośród krwi rozcieńczonej morską wodą.
Sam Ischyrion Baalis Melchiades przyodziany był dzisiejszej nocy w biel i złoto. Tylko buty były czarne lecz czyste. Białe spodnie, śnieżna koszula, kremowe rękawiczki oraz płaszcz barwy pierza z zaciągniętym na jego głowę kapturem. Za smolistym pasem tkwił złoty nożyk bardziej do listów i przyrząd medyka niżeli broń. Kark stroiły trzy złote łańcuszki, na nadgarstku dyndały dwa, a przez pas zarzucony amulet jakby nie wpięty. Wszystko ze złota. Widział swe czarne pióra lizane płomieniami i kołujące wokół jego postaci. Lecz na zewnątrz był zimny, zarówno w sensie metaforycznym jak i dosłownym. Kiedy tylko wkroczył do sali, za nim wtoczył mroźny wiatr który to postanowił utrzymać się wokół jego sylwetki. Wraz z aurą niemal namacalnego zła, wdało to obraz... Typowy dla Iblisa. Roztaczał wokół siebie gorzką woń ziołowego pachnidła.
Prosty i elegancki zbliżył się do Cykady leniwie, suną po nogami po podłodze. Dworski i zupełnie nie poddańczy, zaczął rozmowę akcentem neutralnym. Skłonił głowę w wyrazie szacunku.

-Witaj Cykado. Piękna dzisiaj noc.

Uśmiechnął się kątem ust, obiema dłońmi zsunął kaptur do tyłu, a następnie dłonie chwycił za plecami.

-Nieprawdaż, że powinienem ponownie przyjąć posadę od starego? Wszakże aniołowie w blasku i chwale, w smugach białego światła straszący strażników. To niebezpieczna praca, brak i kołaczy. Wszakże hebrajczycy zwali nas mal'ach, a to posłaniec, o ile mnie pamięć nie zwodzi, prawda? Pamiętam jak Marou i Sandalfon zostali prawie zgwałceni przez tą hołotę w Sodomie.

Mówiąc o starym, wskazał palcem w górę. Zaś myśl o zgwałconych aniołach wyjątkowo go rozbawiło. Śmiał się radośnie jak z dobrego dowcipu czy śmiesznej sytuacji która się przypomina prawdziwemu światkowi. Potrzeba było dopiero paru chwil, aby się uspokoił.

-Teraz znowu jestem posłańcem. Czas na formalności – skłonił się po raz wtóry, dworsko z lekkim zamknięciem ręką, a prostując się, nie zadarł głowy, aby trzymać ja nisko jak to nakazywano sługą. - Niosę wieść gminą do stóp. Anastazja da Cunha została porwana dzisiejszej nocy.. Cała rodzina, z bratem na czele, pragnęłaby ją odzyskać do wschodu słońca. Pan Manfred da Cunha kazał przekazać, iż ślady były jednoznaczne – Iblis omiótł uniżona głową Gangrele. -W przeciwnym wypadku będzie niechybnie zmuszony, z wielkim żalem i bólem, uciec się do prymitywnego zebrania wojska i uzyskania wsparcia pozostałej szlachty wraz z miłościwym rodem Andrade. Przekazuję również o moim osobistym umyciu rąk od tej sprawy i pełnienia tylko roli posłańca przerażonego mocą stali i ziemi która zostanie niechybnie zrażona krwią śmiertelnych i wypalona ogniem.

Iblis wyprostował się, głoe zadarł do zwyczajowej pozycji i już prosty i zimny jak zawsze, zaakcentowawszy granice pomiędzy przekazaniem wieści, a prywatnym zdaniem, kontynuował.

-Może i bym złożył tą szlachciankę w hołdzie, gdyby mnie poproszono. Niemniej jej teraz nie mam. Obawiam się tylko reakcji księcia. Szarpanie się śmiertelnych z wami jest do przyjęcia. Ale czy walka zbrojna jest, pogłębiająca chaos? Zważywszy, że wciągnie to szlachtę z nim powiązaną i uczyni mu fatygi aby ją powstrzymać od działań, a tak czy inaczej, wciągnie jego w szarpaninę gnijących psów ludzkich. Osobiście podziękowałbym Krabowi, lecz była by to zniewaga. Bo chyba nic nie dzieje się poza plecami silnej Cykady?

O dziwo, tym razem zupełnie nie kpił.


- Nie tknęłam palcem twojej panienki, Iblisie - nie zmieniła rozluźnionej pozycji, rozbawienie jednak opuściło jej głos. Mówiła głośno, na tyle donośnie, by jej słowa nie umknęły nikomu na sali. - Nie to, żem nie miała zamiaru. Ubiegł mnie mój człek, zgadując me życzenia. Jednakże powrócił z pustymi rękoma. Pustą alkowę został... - rozłożyła ręce.


Iblis był przekonany, że kłamała - w momencie w którym mówiła, że miała zamiar porwać dziewczynę. Poza tym - brzmiała nadzwyczaj prawdziwie.

-Przekażę to Manfredowi. Nie wiem czy mi uwierzy.

Wzruszyła obojętnie ramionami. - Co mnie obchodzi sąd bydła... Może ty trzęsiesz się każdej nocy na myśl, co planuje zrobić ten czy inny szlachetka. Urodziłam się dla nocy w czasach, gdy byliśmy panami ludzi i bestii. Jedni i drudzy zginali przed nami karki... albo im je łamaliśmy. Chcesz mnie nastraszyć swoim pieskiem? Za krótkie ma zęby, Iblisie.

”Ty wiesz kto to uczynił. Krak również wie, widzę jak unika mego wzroku. Czemu chronicie tą osobę? I czy dalej będziecie jej bronić podczas manifestacji siły? Ale czy do manifestacji dojdzie... Psubraty. Myślicie, że nie pamiętam czasu gdy ludzie byli prochem i pyłem”

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę swego miejsca, lecz dwa metry przed nim zatrzymał go omam na ścianie. Stanął jak wryty, jakby zobaczył coś, czego zobaczyć nie powinien. Widział anioła. Piękny on był i cichy. Ostatni i pierwszy szczebel doskonałości, anioł strzegący otchłani, mający do niej klucze. Skrywający tajemnice, zwiastujący Abaddona. Odwrócił się w stronę



-Douma, akurat ostatnio kompletowałem istotę twego patronatu. Upadły i nie upadły.

Iblis o chwili zachował się jak szaleniec. Zrobił krok w miejscu, gdzie powinien być archanioł Douma, napiął się, stanął pewnie i odpowiedział sobie samemu, charcząc.

-Czasem lepiej milczeć. W tej sali unosi się tyle niewypowiedzianych słów, że szkoda mącić tą ciszę.

I znowu Iblis zmienił strony.

-Mimo wszystko, od kiedy zarzynałeś Douma trzykroć biada, jesteś rozmowniejszy. Jeśli przybywasz aby mnie postrzec przez Urielem i Uzjelem, bądź spokojny.

Znowu.

-Przybyłem porozmawiać o tym, co niewypowiedziane. Widzę tutejszą brać i cóż widzę... Brać. Brać naszą. Seraphin, Cherubin, Throni, Dominationes, Potestates, Virtutes, Principatus, Archangeli i Angeli... Przedstawicieli każdej triady i chóru. Seraphin Lewiatan...

-Tak?

-Może się wypowiedzieć. Wiem, iż cisza nosi kogoś, kogo w nim skryła.

-Doumo, a reszta?

-Jeden zbyt jasny brat, dwóch knujących przeciw sobie, któś się boi, ktoś śmieje, ktoś błądzi, ktoś śni, ktoś śpi, ktoś biegnie w duchu, ktoś szuka przyjaciela, a przyjaciel jest obok niego.

-Dobrze, bracie. Chcesz coś od mej osoby?

-Zaraz przyleci Azmodan.

-Nie ma mi za złe pożyczenie jego miana, które mi ongiś użyczył?

-Sam go zapytasz.

-Z nim trudno się porozumieć.

-Ty zawsze potrafiłeś, nawet gonfalonier nad do buntu.

Iblis usiadł na swoim miejscu i zaczął obejmować Spokojny, rozsiadł się aby po chwili drgnąć pod dotykiem czyjeś dłoni, dłoni której nie było. Obrócił się gwałtownie do tyłu w stronę pustki i na twarzy zagościł obraz ulgi.

- Azmodan.

Postać hermafrodytyczna, uskrzydlona. Posiadająca wszystkie atrybuty męskości i kobiecości, o twarzy gładkiej i pięknej, rudych włosach i glinie odpadającej zewsząd, glinie w której tchnął swego ducha. Mimo tego był pociągający. Osobiście Iblis wolał zostwiaćtak prymitywne uciechy ludziom. Ale to był świat jego szaleństwa.
Tym razem nie zmieniał miejsc, a szaleniec tylko odchylił się na bok aby odpowiedzieć za urojenie, śpiewając.

-Cuchną, ropieją moje rany
na skutek mego szaleństwa.
Jestem zgnębiony, nad miarę pochylony,
przez cały dzień chodzę smutny.
Bo ogień trawi moje lędźwie
i w moim ciele nie ma nic zdrowego.
Jestem nad miarę wyczerpany i załamany;
skowyczę, bo jęczy moje serce.
A ja nie słyszę - jak głuchy;
i jestem jak niemy, co ust nie otwiera.
I stałem się jak człowiek, co nie słyszy;
i nie ma w ustach odpowiedzi.
Bo jestem bardzo bliski upadku
i ból mój jest zawsze przede mną.
Ja przecież wyznaję moją winę
i trwożę się moim grzechem.
Lecz silni są ci, co bez powodu mi się sprzeciwiają,
i liczni, którzy oszczerczo mnie nienawidzą.
Ci, którzy dobrem odpłacają za zło,
za to mi grożą, że idę za złem.
Nie opuszczaj mnie, Stanaelu,

Iblis odwrócił głowę i odpowiedział śpiewnie.

-Złożyłem w Panu całą nadzieję;
On schylił się nade mną
i nie wysłuchał mego wołania.
Wrzucił mnie do dołu zagłady
i do kałuży błota,
a stopy moje postawił na szkle
i umocnił moje kroki.
I włożył w moje usta smutek nowy,
Wiele Ty uczyniłeś, Azmodanie
swych cudów,
a w zamiarach Twoich wobec nas
nikt Ci nie dorówna.
I gdybym chciał je wyrazić i opowiedzieć,
będzie ich więcej niżby można zliczyć.

-Ja zaś pokładam ufność w Tobie,
mówię: „Ty jesteś moim Bogiem”.
W Twym ręku są moje losy: wyrwij mnie
z ręki mych przyjaciół i braci!
Niech zajaśnieje Twoje oblicze nad Twym sługą:
wybaw mnie w swej łaskawości!

-Chociażbym chodził rzeczną doliną,
światła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój miecz i Twoja wola
są tym, co mnie pociesza.
Stół dla mnie zastawiasz
wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę siarką;
mój kielich jest przeobfity.
Pokornie proszę o naukę
bracie mój spadły.

-Pouczę cię i wskażę drogę, którą pójdziesz;
Umocnię moje spojrzenie na tobie.
Nie bądźcie bez rozumu niczym koń i muł:
tylko wędzidłem i uzdą można je okiełznać,
nie zbliżą się inaczej do ciebie

-Przeto będę Cię, chwalił wśród pyszałków
i będę wysławiał Twoje imię.
Tyś rozkosze wielkie dał królowi
i Twemu przyjacielowi okazałeś łaskę.
Satanaelowi i jego potomstwu na wieki.
Mocą mnie przepasujesz do orgii,
sprawiasz, że kochankowie gną się pode mną,
zmuszasz ludzi moich do ucieczki,
a wytracasz tych, co mnie kochają.

Iblis zamilkł na chwilę, szurnął krzesłem i nadstawił ucha w stronę urojenia. Kiwał głową ze zrozumieniem, przytakiwał. Wreszcie poderwał się i stanął na baczność. Kiwnął w stronę mary głową i powoli, dworsko i ciągnąc za sobą mroźny powiew, powędrował w kierunku Giordano.

-Azmodan chciałby z tobą pomówić.

Mówiąc to, wskazał otwartą dłonią pusty punkt w przestrzeni obok swego, własnego miejsca.
 
Johan Watherman jest offline  
Stary 31-03-2010, 10:56   #40
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Manuel nie jest już moim uczniem.- zabrzmiały ważne słowa, niosąc się po dziedzińcu.
- Stało się. - pomyślał Gaudimedeus, patrząc w oczy Cykady - Gwiazdy upatrzyły sobie tę noc, by była nocą zdarzeń ważnych. Zdarzeń, które czekały gdzieś w nieskończonych labiryntach możliwości, zdarzeń które mogły się wydarzyć lub nie w zależności od tego w którą stronę potoczył się świat, od tego kiedy konstelacje przybierały określony układ. A wtedy, tak jak teraz, zdarzenia takie łączą się w łańcuchy i następują jedno po drugim. To zdarzenie dotyczy akurat bezpośrednio mnie. Jestem więc już teraz obywatelem, nabywam nowych praw ale i odpowiadam już w pełni za swoje czyny. Ale przecież i tak każdy z nas zapłaci kiedyś za wszystko, co robi. Wprawionych w ruch planet nic nie zdoła zatrzymać.
Podała mu mocną dłoń, uścisnęła porządnie, odwzajemnił uścisk.
- Gratuluję. - powiedziała potężna Gangrelka, a potem popłynęły jej ważne deklaracje. Obietnica. Nie uronił ani słowa, w ustach kogoś tak ważnego były czymś bardzo ważnym. Skłonił się lekko.
- Składam podziękowania...- ozwał się poważnym głosem Manuel - W tę noc przemian, i ja wchodzę odmieniony.
Wampirzyca szła już dalej, w towarzystwie Graziany. Za Cykadą postępował Dante, idący w drugiej linii wymienili spojrzenia. Daleko za ich plecami stał wspaniały czarny powóz, który przywiózł na spotkanie zbór Tremere. W uszach astrologa brzmiał jeszcze stukot jego kół...

Gdy weszli do sali, Graziana od razu oddaliła się ku Księciu. Manuel, zachowując dyskretną odległość, ruszył w ślad za nią. Damaso uniósł się z siedzenia, podając dłoń kobiecie. Znajdującemu się w cieniu astrologowi nie poświęcił większej uwagi, ale Gaudimedeus zgodnie z protokołem skłonił się z szacunkiem władcy.
- Witajcie w moim domu. Zeszłej nocy miało miejsce wiele wydarzeń, które muszę omówić na osobności z głową rodu Tremere.
Astrolog uniósł nieco podbródek. Popłynęły dalsze uprzejme słowa, a klaśnięcie dłoni Księcia dało sygnał do rozpoczęcia wieczoru, ale Manuel zatrzymał się na moment w myślach nad tą deklaracją. Nie uszło uwagi Manuela, że Książę od razu potraktował Grazianę jako głowę rodu...A przecież nie pytał nawet o nieobecność Eugenia, wchodzili do komnaty razem. Natomiast rozmowa sam na sam z Grazianą na początek spotkania, niezależnie od tego czego mogła dotyczyć, miała swoją dobrą wymowę dla klanu podkreślając istotną rolę jaką pełnili Tremere w układance ferrolskich układów.

Gaudimedeus stanął zaraz za krzesłem, na którym wokół znajomego wszystkim znaku i sentencji wił się w splotach wąż. Odziana w powłóczystą i połyskującą lekko szatę z czarnego jedwabiu postać astrologa wyprostowała się i znieruchomiała, a na oparciu siedzenia niczym pająk pojawiła się jego dłoń o dość długich palcach. Odbicia świateł świec zatańczyły w klejnotach pierścieni.
Uczestnicy spotkania przyglądali się sobie, czasem ukradkiem czy przelotnie,a czasem otwarcie, ze swoich miejsc. Manuel, napotykawszy spojrzenia znajomych sobie osób, skłaniał lekko głowę wyuczonym dworskim gestem, przymykając przy tym skromnie oczy. Na jego twarzy gościł spokój i opanowanie, a mina ta nie zmieniała się wcale, niezależnie od tego, z kim witał się astrolog. Była taka sama dla starych znajomych i sprzymierzeńców, jak dla tych, którzy nie darzyli astrologa sympatią czy zaufaniem. Była taka nawet dla nieznajomego, zaskakująco zajmującego tak ważne miejsce przy stole. Jemu Tremere poświęcił odrobinę dłuższe spojrzenie, nie na tyle jednak długie, by mogło być uznawane za nachalne czy choćby tylko nieuprzejme. Bez trudu rozpoznał obcego z akcji w porcie. Obecność Giordano przy stole, po tak jawnym pokazie czegoś, co balansowało pomiędzy głupotą a pewnością siebie mogącą mieć uzasadnienie chyba tylko w potędze lub nieznanym układom, była z pewnością tematem do zastanowienia się. Zresztą astrolog nie był zapewne jedynym, którego zainteresowało nagłe pojawienie się tajemniczego nieznajomego, w dodatku na miejscu przynależnym akurat temu klanowi. Miejscu, które od dawna tkwiło w politycznym niebycie. Teraz w grze pojawiała się nowa niewiadoma i naturalnie powodowała wyczuwalny gdzieś za uśmiechami zainteresowanych niepokój.
Gaudimedeus nie uśmiechał się do nikogo. Mewa szukała na jego twarzy tego uśmiechu, bladego choćby, albo innego znaku, który dałby jej odpowiedź na palące ją od ich ostatniego spotkania pytanie. Miała jednak tylko wrażenie, jakby wpatrywała się tylko w bezosobowy portret. Gdy czas powoli przeciskał się przez klepsydry, zdała sobie sprawę, że odpowiedzią astrologa będzie już po prostu jego czyn. Czyn, albo jego brak.

Tymczasem przy stole zaczęły kiełkować pierwsze rozmowy. Ich temperatura od razu była wysoka, oskarżenie rzucone przez Iblisa zawisło nad głowami. Gaudimedeus przysłuchiwał się wymianie zdań z uwagą, a jeszcze bardziej zainteresowało go naturalnie, co obnaży w rozmowie ów tajemniczy nieznajomy, którego Ischyrion na koniec zagadnął. Szaleństwo Iblisa rozkwitało, ale większość dzieci nocy w Ferrolu zdążyła już się do tego przyzwyczaić. Niektórzy, jak Gaudimedeus, nawet zdawali się je rozumieć. A żeby zrozumieć szaleństwo, trzeba się było do niego zbliżyć. Obserwując Ischyriona, wspomnienia z nie tak znowu odległej przeszłości powracały i mięśnie na twarzy astrologa drgnęły nieznacznie, na tyle nieznacznie, że można było uznać to za grę cieni od kołyszących się płomieni świec w domu Księcia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172