Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-08-2010, 19:34   #51
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa Ignacia de Todos



W kominku paliło się wesoło, trzaskały suche szczapy. Pani de Todos poprawiła obszyty futrem płaszcz na ramionach. Noce były ciepłe i duszne, ale starczego chłodu z jej kości nie wygnała nawet Przemiana. Luisa marzła tej nocy, tak jak zdarzało jej się marznąć podczas wielu poprzednich. Jednak głos miała mocny, a pergamin w jej rękach nawet nie zadrżał.

- Łże. Boi się - orzekł Kostaki twardo, kiedy Luisa skończyła czytać. - Boi się, inaczej nie pisałby. A jeśli on boi się, pani... Jeśli stracha się tak, że przełknął dumę, to znaczy...
- Znaczy to, że sprawy zaszły o wiele za daleko. Dlatego ruszysz ze mną - oczy kobiety przebiegły raz jeszcze po pergaminie. Kanciaste znaki pisma jej brata stały na baczność w idealnym porządku niczym rzymskie kohorty. Złe przeczucie odbiło się na moment cieniem na jej dostojnej twarzy, ale gdy podniosła głowę, by spojrzeć na swego towarzysza, jej przenikliwe oczy uwięzione w sieci drobnych zmarszczek zmrużyły się z ciepłą, dobroduszną kpiną. - Dane ci będzie ujrzeć to legendarne Oko Zachodu, którym zawracałeś głowę mej matce.

Oczy Zwierzęcia oplotły siedzącą przy kominku kobietę jedwabnymi splotami łagodnego spojrzenia. Miały szarą, trudną do uchwycenia barwę dymów snujących się pod powałą. Lub ołowianego nieba zwiastującego sztorm. Stał przy drzwiach, jak zwykle daleko, dopóki nie przywołała go słowem lub gestem, jak zwykle dbały o jej cześć i honor, by nikt nie mógł rzucić podejrzenia czy plotki na kobietę, którą obdarzył szacunkiem. Ten obcy w niedźwiedzich skórach, dziki przybysz z dzikiego kraju, którego nazwy nawet nie potrafiła wymówić, był mężczyzną najbliższym martwemu sercu pani de Todos, bliższym nawet niż brat, którego list trzymała w swych pomarszczonych dłoniach.

Och nie, nie było w tym żadnej namiętności. Te zresztą zdążyły w niej przygasnąć i sczeznąć wiele lat przed nocą, w której jej matka podniosła ją znad grobu zmarłego małżonka. Z Kostakim łączyła ją głęboka przyjaźń, szacunek i oddanie dla matki Luisy oraz równie szczera niechęć do drugiego z potomków jej matki. Tego zdrajczyka, jak w chwilach gniewu nazywał go Gangrel.


- Po co? Po kiego czorta? Ten zdrajczyk! ...

O, na przykład teraz...

- Ta szmata, judasz, sprzedawczyk, co nas opuścił dla spłachetka ziemi, napluł na przysięgi wierności, wydupczył nas wszystkich dla...
Luiza zacisnęła wargi w wąską kreskę. Znała Kostakiego nie od wczoraj. Wiedziała, że dziki góral dopiero się rozkręca, i nie zamierzała dać mu skończyć. Uderzyła swą rzeźbioną laską o podłokietnik krzesła. Potok plugawych przekleństw zamarł na wykrzywionych w furii ustach Zwierzęcia.

- Nie waż się więcej mówić tak o mym bracie. Nawet gdy będziemy sami. Ćwicz się. Ruszamy do jego dziedziny, nie chcę się za ciebie wstydzić.

Pani de Todos wstała, opierając się na lasce. W jej słowach nie było rozkazu, nie było tej zniewalającej mocy krwi jej klanu, ale Kostaki i tak opuścił oczy, skurczył się niemal. Pojął, że przekroczył granicę.

- Będę słodki jak miód - położył potężną prawicę na piersi i wyszczerzył zęby - i przebiegły jak wąż. Jedno tylko, Luisa... Nienawidzisz go. Nawet starsza pani nim gardzi. Czemu go nie zostawimy jego losowi, czemu ruszamy?

Pani de Todos podeszła do swego druha, pogładziła go upierścienioną dłonią po gęstym, splątanym brodzisku.
- Ponieważ, Kostaki, jest on moim bratem - powiedziała łagodnie. - Choćbyśmy obydwoje chcieli to zapomnieć, jest to niezmienne...
- Taaa... I ma władzę, i ma dziedzinę, nędzną, bo nędzną, ale mieć a nie mieć, a jeszcze wyrwać jemu, to mieć trzykrotnie, hę?
- Czasami jesteś zbyt przenikliwy, przyjacielu. Mniej myśl. Mniej wiesz, krócej zeznajesz.
- Lubię wyzwania. I ciebie lubię, Luiza.

Otarł się o jej rękę jak pies i odwrócił na pięcie.
- Przyszykuję co trza do drogi.
Zamarł jednak przy drzwiach, z dłonią na klamce.
- Zawsze żem uważał, że to ty jesteś bardziej krwiożercza. Pies co warczy, nie gryzie.

W kominku ogień pożerał list, spisany ręką Damaso Hiero da Labrery, księcia Ferrolu.

"W nocach tych, które mogą być ostatnimi, jakie mi przeznaczono, nie znajduję w sobie strachu przed śmiercią.
Wzgardziłem twą miłością i oddaniem Luizy, gdybym jednakże mógł zawrócić nurty rzeki czasu, odszedłbym po raz wtóry. Powody są zbyt ważkie, abym powierzył je pismu.

Macie prawo unieść się dumą, sam bym tak uczynił. Jednakże w ten czas proszę Was o pomoc i przybycie. Proszę jako syn, brat i członek klanu".


***


Wyszła na pokład "Tancerki" odetchnąć. Źle się czuła w ciasnej, skrzypiącej kajucie. Chciała rozprostować kości, przewietrzyć suknię, która przeszła ohydnym, wilgotnym smrodem trzewi statku.

Zdążyła ujrzeć mgłę, gęstą jak śmietana, lecz czarną jak heban, jak oblicze Maura... Otulała statek wśród śmiertelnej ciszy. Kostaki stojący przy burcie odwrócił się gwałtownie, jego oczy jarzyły się jak wilcze ślepia.
- Pod pokład!
- Ale... - próbowała protestować. Nie zdążyła. Złapał ją wpół, przerzucił przez ramię, a potem brutalnie wepchnął do kajuty. Przewróciła się bezwładnie, przestraszona jego zachowaniem, wyglądem, bezwzględnością.
- Nie wychodzić! - warknął.

Potem, kiedy zerwał się wiatr, rozpędził mgły i wypełnił żagle, Kostaki zszedł do Luizy, wypędził służbę i przepraszał. Nie, wręcz błagał o wybaczenie. Na ostrożne pytanie, co wzbudziło jego gniew, z początku nie chciał odpowiedzieć, mamrotał coś pod nosem w swoim barbarzyńskim języku i wzbraniał się.


- Oczy - wydusił w końcu. - Złe oczy patrzyły z wody. Nie chciałem, by cię widziały.

***


Gwar na pokładzie nie zapowiadał niczego dobrego. Luisa siedziała na krawędzi koi, słuchała podniesionych męskich głosów i czekała cierpliwie. Przez deski doleciała skierowana do kapitana "Tancerki" propozycja wydupczenia wiosłem, której to przyjemności Kostaki zamiarował dostarczyć żeglarzowi osobiście, jeśli ten dalej będzie obstawał przy swoim.

Luisa czekała cierpliwie. Właściwie powód tej - jakże męskiej w stylu - jatki mało ją obchodził. Uznała, że pocięli się o cokolwiek - zarówno Kostaki, jak i kapitan chodzili wściekli od czasu pojawienia się dziwnej mgły, obydwaj szukali zaczepki i oto znaleźli.

Po chwili okazało się, że to jednak coś więcej niż puszczające nerwy. W uchylonych drzwiach ukazała się podgolona głowa spowiednika pani de Todos.

- Ekhm - duchowny skłonił się lekko. - Ferrol w zasięgu wzroku, moja pani.
- Jakieś kłopoty?
- Sądząc po wywieszonych chorągwiach, w mieście panuje zaraza. Port jest zamknięty, łańcuch podniesiony.
- Przybijmy gdziekolwiek.
- Tak też sugerował, ekhm, pan Kostaki - "pan" ledwie przeszło, jak zwykle, przez usta duchownego - ale żeglarze się boją. Kapitan odmawia, nakazał kurs na Corunę.
- Wykluczone, to po drugiej stronie zatoki! Niech Kostaki zaprowadzi porządek i dopłyńmy wreszcie, na Boga, nie mamy całej nocy! - pani de Todos pozwoliła sobie na lekką irytację.
- Ośmielę się rzucić przypuszczenie, że załoga boi się zarazy bardziej niż barbarzyńcy. Pan Kostaki właśnie wyrzucił kapitana za burtę. I nadal oddalamy się od lądu.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-08-2010 o 14:23.
Asenat jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:51   #52
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Zaraza?? Port zamknięty?? Kochany Damaso wysyła zaproszenie, ale zapomina w nim napisać o takich szczegółach??
Wampirzyca uśmiechnęła się krzywo. Z zamyślenia wyrwał ją głos spowiednika.
Luisa słucha ojca Salvadore z kamienną twarzą. Gdy duchowny wspominał, że Gangrel wyrzucił kapitana za burtę, uniosła lekko prawą brew. Niestety, brutalną siłą nie wszystko można było załatwić. Pani de Todos postąpiła kilka kroków na przód, kapłan usunął się z drogi. Wyszła na podkład. Kostaki stał oparty o swój topór. Załoga stała po przeciwnej stronie spoglądała na Gangrela. Luisa widziała zacięcie w ich oczach. Widziała, że sam jedne barbarzyńca, nawet dysponujący siłą Kostakiego i mocami jego klanu nie zdoła zmusić tych twardych ludzi do posłuszeństwa. A skoro jego metody zawiodły, to może czas na jej metody??

- Kostaki!! - Rzekła do Gangrela. - Wyciągnijcie kapitana!!
Ten popatrzył na nią nieco zdziwiony.
- Ale już!! - Stuknęła laską o pokład, ale nie podniosła głosu. Gangrel posłusznie się ruszył. Marynarze zeszli mu z drogi, ale uważnie przyglądali się jego poczynaniom.
- Przyprowadź go potem do mnie. - Dodała schodzą z powrotem pod pokład. Wiedziała, że jej polecenie zostanie wykonane. A nie miała zamiaru pozostawać na górze.
Tam, pod pokładem ojciec Salvadore i jej dwórki mdliły się do Najświętszej Panienki. A gdy pojawiła się w drzwiach jedna z nich, już nie taka młoda, padła na kolana przed swoją panią i zaklinając na wszystkie świętość błagałaby nie płynąć do portu. Inne też płakały. Luisa popatrzyła na twarz spowiednika, usta mu drżały gdy oddawał swą panią i siebie pod opiekę świętemu Sebastianowi i świętemu Rochowi, świętym, chroniącym przed zarazom.

Luisa de Todos nic nie powiedziała. Patrzyła na nich obojętnym wzrokiem. Wsłuchując się w ich modlitwy. Po pewnym czasie w drzwiach stanął Kostaki, był cały mokry, prowadził jednak za sobą kapitana, trochę podtopionego, trochę zziębniętego, ale żywego. Wampirzyca ruchem głowy nakazał by poszli za nią. Gangrel pchnął żeglarza.

Ventrue popatrzyła na kapitana. To jak poraktował go jej towarzysz zmiękczyło go trochę, co powinno ułatwić sprawę.
- Wysadzisz nas w najbliższej zatoce. - Mówiła to patrząc człowiekowi w oczy. Kapitan kiwnął niepewnie głową. Luisa położyła przed nim sakiewkę. - A to zapłata za twoją pomoc. - Uśmiechnęła się do niego, on też się uśmiechnął. Widziała nawet błysk w jego oczach, tylko złoto taki powoduje. Mężczyzna już sięgał ręką po skórzany woreczek wypełniony drogocennym kruszcem, gdy ten nagle zniknął ze stołu. To Gangrel, szybkim ruchem zabrał zapłatę kapitan mu sprzed nosa.
- Zapłata po. - Wyszczerzył swoje zęby. Żeglarzowi zrzedła mina. A Kostaki pchnął go by poszedł ludzi do roboty pogonić.

Po pewnym czasie siedzieli już w szalupach, które miały zawieźć ich na plażę. Kostaki chwycił w swe silne ramiona- wątłe ciało Luisy i przeniósł ją na plażę niczym najczulszy kochanek. Gdyby nie jej wiek i pomarszczone ciało, wydawać by się mogło, że tak jest.
Marynarze wywalili bezceremonialnie bagaże na piasek. Kapitan- czekał wpatrując się w Venture.
- Zapłać mu. - Rzekła Luisa.
Gangrel trzymał nad głową mężczyzny obiecaną sakiewkę, trzymał ale nie puszczał. W pewnej chwili rzemyk, który ją spinał w ręku i puścił całość w wodę.
Doprawdy zabawne było jak ten człowieczek rzuca się za nią. W końcu, cały przemoczony, a tak pięknie się przebrał, wsiadł do szlupy i odpłynął.
Zostali sami. A dwórki jeszcze głośniej zaczęły lamentować. Płacz i zgrzytanie zębów, że pomrą tu. Zginą. Zjedzone przez morskie stworzenia i nikt ich ciał po chrześcijańsku nie pochowa nawet. A ojciec Salvadore padł na kolana i całując piach i zaczął się modlić i dziękować za dotarcie do suchego lądu.
Zwierzę machnęło ręką na to wszystko. Odszedł kawałek. Lament kobiet się wzmógł.
Po jakimś czasie jej towarzysz powrócił.
- Za zachód stąd są ognie. Widać musi to być miasto.
- Idź, znajdź kogoś kto nam pomoże to zabrać tam. - Widziała w jego spojrzeniu, że nie chce jej opuszczać, że nie chce jej samej tu zostawiać. - No idź, że!! - Rozkazału mu tym razem.- Ociągając się odszedł. I długo go nie było. Dwórki nadal rozpaczały, ale przez łzy modliły się o wybawienie do Boga jedynego.
A pani de Todos miała nieodparte wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Że gdzieś tam, jakieś ślepia ich szpiegują.
Kostaki wreszcie się pojawił.
- Tam wśród skał jest ścieżka, ciężka to przeprawa będzie, ale dalej jest droga. A tam wóz czeka. Udało mi się rybaków namówić do pomocy. - Luisa nie zaprzątała sobie nawet głowy pytaniem jak tego dokonał.

Wspinaczka była długa i męcząca, ale w końcu stanęli na trakcie. I ujrzeć im dane było powóz, którym mieli dotrzeć do miasta. W dwa wyleniałe muły zaprzężony był i cuchnął okropnie rybami.
Tak to zajechała Luisa de Rodos z Ventrue do bram Ferrolu. Ale strażnicy podnieść bram nie chcieli.
- Jest zaraza, pani. Rozkaz szlachetnego pana Andrade.
- Sprowadźcie go tutaj. - Zażądała kobieta.
- Szlachetnego pana Andrade nie ma w mieście, pani. Jest w w swoim zamku, razem z rodziną.
I tyle było rozmowy z nimi.
- To gdzie tu można się zatrzymać?? - Ventrue rzuciła w noc.
- Pani. - Jedne z wieśniaków odezwał się niepewnie. - Jest twierdza Oko Zachodu, tam żądzi pani Moshika, ale daleko to, daleko, jest posiadłość rodu da Cunha, ale to trzeba miasto objechać całe, jest zameczek Andradów, to ledwie godzina drogi, my poprowadzimy. - Pochylił głowę usłużnie.
Kostakiemu aż morda rozpromieniała gdy chłop o Oku Zachodu mówił. Już chciał powiedzieć coś, gdy uprzedziła go Luisa.

- Do zamku Adradów. - Venture zażądziła. Widziała rozczarowanie na twarzy swego przyjaciele. Położyła mu swoją drobną dłoń na ramieniu, zatapiając ją w futro, które go przyodziewało. I przemówiła do niego łagodnie i czule jak kochanka. - Nie smuć się. Złożysz pokłon pani Moshika, szybciej niż myślisz. Obiecuję. - A on dotknął jej dłoni swoją wielką dłoni, następnie ują delikatnie i podniósł do swych ust, składając na niej pocałunek.

Śmierdzący wóz, ciągnięty przez dwa muły ruszy w stronę zamku. A Luisa myślała o ukochanym Damaso. Czule, myślała o nim. Tak czule jak on o niej. Jak wtedy, gdy mieszkali razem w domu Inés Íñiguez de Uceda
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 28-08-2010, 00:03   #53
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny
Czas jest niezwykły. Jest jak rzeka, która czasem powoli i ociężale toczy swe wody przez bezkres istnienia, czasem zaś wściekle meandruje urwiskami losu. Poetyckie. Giordano mógłby prychnąć słysząc te słowa jeszcze kilkanaście lat temu. Ale dziś, z perspektywy wiecznie głodnego drapieżcy, pragnącego jedynie pożywić się i przetrwać... Dziś spoglądał na czas zupełnie inaczej. Przez ostatnie noce jego czas, jego poczucie czasu, rwało się na strzępy szarpane niezwykłymi odmianami losu. Wszystko wokół niego zdawało się gnać jakby wszystkich ich ogarnęły wody wściekłego sztormu. Ale on był florenckim szlachcicem i na wszystkie demony piekieł, był Brujah! On nie dawał się porwać, on płynął pod prąd.

Chwila zwątpienia, jaka przyszła wraz ze słowami tego szaleńca, minęła. Giordano nie wiedział co było w tym piekielnym błaźnie, ale bał się. Bał się i nie wstydził się tego przyznać. Zza oczu tamtego przezierało coś tak straszliwego, że nawet on - nieumarły bękart pierwszego mordercy korzył się przed tym i opuszczał wzrok. W oczach tamtego kryło się najprawdziwsze piekło i Giordano był pewien, że ten diabelski pomiot gotów jest ich owym piekłem obdarzyć. Ale nawet groźba piekła nie powstrzyma go przed teraz przed tym do czego wzywała go jego krew. Krew gotowała się w jego żyłach, bulgotała wprost od gniewu. Tam stał wróg z mieczem w dłoni, a on nie mógł się poruszyć, trzymany przez Mewę.

Dziewczyna u jego kolan zdawała się wątła i delikatna. Zdawała się. Czuł wczepione w swoje kolana palce. Czuł ich nieludzką, trupią siłę. Pozory śmiertelności wciąż mącą mu umysł. Lekceważyć kogoś tylko z powodu jego przedśmiertnej formy było głupotą, każdy z nich uczył się tego lub ginął. Ale teraz nie było czasu na myślenie, teraz był czas działania. Giordano miał w sobie dość siły by przezwyciężyć nawet nieludzkie przeciwności. Był szybki jak sama śmierć. Jednym szarpnięciem poderwał Mewę z posadzki i schwyciwszy ją pod ramiona poderwał ku górze. Zafurkotała licha sukienka Nie zdążyła nawet jęknąć, gdy cisnął nią wprost w ramiona Kraba.

Wszystko zastygło w pozornym bezruchu i tylko on jeden był równie szybki jak zawsze. Gdyby chciał mógłby teraz opisać każdy, zmieniający się grymas na twarzach stojących wokół kainitów. Mógł zrobić cokolwiek, a oni widzieli by jedynie rozmytą smugę, która ledwie widoczna przemyka między nimi. Ale on chciał teraz zabić. Dante miał miecz. Długie pożąne ostrze, które w ręku kogoś takiego stawało się zabójczym przedłużeniem ramienia. Giordano nie miał wyjścia, nie mógł sobie pozwolić na starcie w pół dystansie. Musiał zrobić coś szybkiego, niespodziewanego i szalonego. Gestem tak szybkim, że prawie niewidocznym, wyrwał z pochwy przy pasie kord i cisnął nim ku sercu Dantego. Powietrze przeszył świst wirującego ostrza. Tego nie dało się uniknąć, tego nie dało się zatrzymać, tak jakby sama śmierć mknęła teraz ku Dantemu...

Giordano zaklął po włosku, tak plugawie jak tylko potrafi urodzony florentczyk. Ostrze o cal minęło, z nagła wygięty pod dziwacznym kątem tułów Dantego i z głośnym hukiem wbiło się wprost w bajecznie kolorowy gobelin, tuż przy twarzy pobladłego z przerażenia sługi. Nikt śmiertelny nie mógł uniknąć śmierci. Dante umarł już dawno i żadne zasady śmiertelnego świata się go nie imały. Giordano zaklął raz jeszcze. Na twarzy skrzywionej wściekłością wypłynął teraz zuchwały uśmieszek, który znikł w jednej chwili. Błysnęły kły. Dłonie rozczapirzyły się niczym orle szpony. Z rozwartych ust Giordana wydobył się pełen wściekłości syk. Skryta w jego sercu bestia ruszyła do walki by ratować swe schronienie.
 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt
Avaron jest offline  
Stary 28-08-2010, 00:25   #54
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Saban


Saban naprawdę nie miał ochoty tej nocy na głupie wyścigi. Gra tym razem toczyła się o naprawdę dużą stawkę i ostatnie na co miał ochotę to użeranie się z Sarą o miejsce przy stole. Mógł się męczeńsko poświecić dla sprawy i trochę postać. Niestety, taka reakcja mogłaby obudzić podejrzenia, że Szarlatan coś knuje. Znaczy knuje coś więcej niż zwykle. Czyli przedstawienie trzeba było odstawić.

Cygan spojrzał na strażników i z poważną miną odparł:
-Ale ja się nie włóczę. Idę w jasno określone miejsce w jasno określonym celu.

Spojrzał na biegnącą Sarę. Skupił się. Iluzja była trochę skomplikowana. Wyobraził sobie Sarę taką, jaką chciał, by ujrzeli ją inni. Potargane, zmierzwione i przetłuszczone włosy. Podarta i znoszona suknia, która nawet w czasach swojej świetności nie była za piękna. I trochę inne rysy twarzy oraz parę dodatkowych kilo (a raczej znacznie więcej niż parę).

-Ale tam wam ucieka żebraczka. Słyszałem, że ostatnio wyznaczono dodatkową nagrodę za chwytanie żebraków.

I jeszcze jedna silniejsza iluzja poczęła kiełkować za smagłym czołem Cygana. Taka, w którą uwierzy sama Sara. Skórka od banana byłaby zbyt oklepana, zresztą, skąd by się tu wziął banan, chyba że Murzynek przemycił... Nieważne. Koni tu pod dostatkiem. A te podstępne bestie nie patrzą na etykietę, podnoszą ogon i zostawiają parujące jabłka nawozu byle gdzie. Tak łatwo się poślizgnąć o ich odchody.

A co miało być zwieńczeniem tego popisu? Szalony bieg obok przewracającej się Sary.

"Dowódca" strażników zbaraniał. Rzucił okiem za uciekającą Sarą, zagapił się na Sabana, spojrzał raz na jedno, raz na drugie, i znowu, i jeszcze raz... po czym wypalił z całą stanowczością, na jaką stać osobę noszącą mundur:

- Prawo dotyczy mężczyzn.
- A... - wyrwało się z ust Sabana na to ciekawe dictum, a jego umysł wypłynął na szerokie wody możliwości, w jakie możnaby wykorzystać tę oczywistą brednię. Już, już... Nie zdążył. Daleko za plecami strażników Sara przesadziła popisowym susem udaną, bo aż parującą iluzję efektów ciężkiej pracy końskich kiszek.

- A więc... - zagaił do strażników, zamachał rękoma jak magik i wyrwał dzikim biegiem za Sarą, oplstając ją w tej samej chwili iluzoryczną ciemnością. I zaśmiał się, bo zrobiło się naprawdę wesoło.

Dowódca strażników pięknym, i niewątpliwie szkolonym głosem rzucił:
- Gonić łajdaka, chłopaki! - a chłopaki zaczęli gonić. Sara wbiegła z całym impetem we wracającego z pracy szczurołapa. Klatki ze szczurami wzleciały malowniczo w górę, a wampirzyca legła spleciona w uścisku z brodatym szczurołapem. Pościg zaczynał już wzbudzać powszechne zainteresowanie...

Saban przyspieszył, już, już dobiegał do Sary, cisnął jeszcze ciemnością w goniącego go strażnika, już się zbierał do skoku...
W tej samej chwili, kiedy strażnik począł drzeć się w niebogłosy, iż oślepł na amen, Saban usłyszał ostry i cieniutki wizg. Coś małego i twardego pacnęło go z wielką siłą w potylicę. Przygłuchł i coś dziwnego stało się z jego wzrokiem, jakby jego gałki oczne próbowały zajrzeć do jego nosa... Nogi się Sabanowi poplatały beznadziejnie. Ostatnią rzeczą, jaką sobie pomyślał, gdy jego twarz zmierzała na spotkanie z miejskim rynsztokiem, był fakt, że proce nie są na wyposażaniu straży w żadnym z cywilizowanych miast...

Saban leżał twarzą w rynsztoku, krewlała mu się z głowy, ogłuszony, ale nadal lekko świadomy, choć głosy docierały jak przez mgłę...

I wtedy zaczęła drzeć się Sara, a głos, jak i wszystko inne, też miała wielki:
- Idioto, mówiłam, że bez użycia siły, czego nie zrozumiałeś, pajacu, komediancie chędożony, synu parchatego osła!

Komedianci, przebiegło przez głowę Sabana, cyrkowcy cholerni.

-Zasady kuzynko - wycharczał, próbując się podnieść, ale ciało jakoś go nie słuchało. - Zasady do cholery.

Sara obróciła Sabana twarzą do nocnego, pogodnego nieba, i chyba zamierzała obsypać go cucącymi pocałunkami, sądząc z złożonych w ciup ust...

Ratunku, ratunku...


Saban odzyskał siły i dawny rezon... ale Sara nadal zalewała się krokodylimi łzami, porwała go objęcia: - Żyjesz, jak dobrze, ach...
-Puść - jęknął spod jej łokcia. - W ramach rekompensaty możesz się nie śpieszyć.

Więcej dalej go trzymała, wolną ręką gładząc po włosach, najszczęśliwsza pod słońcem.

-Nie śpieszyć z drogą! Nie puszczeniem!

- To wbrew zasadom - nadąsała się. - Kretyn aktorzyna nie pojął, co do niego mówiłam. Nie gniewasz się? - siedziała na bruku, przepyszna suknia nurzała się jej w rynsztoku - a tymczasem chyba naprawdę się przejmowała, że Saban może się gniewać. Usta jej drżały i chyba była szansa, że się rozpłacze... A przynajmniej tak to wyglądało.

Sara się przejmująca...
Saban prawie parsknął śmiechem. Przyjął jednak poważny wyraz twarzy dowodząc, że nie tylko "strażnik" ma talent aktorski.
-Ależ na ciebie dobra kuzynko? Nigdy. Widzę, żeś jednak przejęta, niech dzielna straż miejska poprowadzi ciebie dalej tylko nieśpiesznie. Gotowaś zasłabnąć po drodze. A ja śpieszę na ważne spotkanie.

I tyle poważnej miny. Saban uśmiechnął się szelmowsko, korzystając z tego, że Sara rozluźniła uścisk, wywinął się z miłosnego imadła i puścił dalej biegiem.

- Czekaaaaj! Czekaaaaj! - krzyczała za nim, a w jej głosie dźwięczała szczerością nuta rozpaczy.

Jasne, szczerość, Saban nie zamierzał się zatrzymać, nawet gdyby zobaczył samego księcia.

***

Zatrzymał się, bo ujrzał zmartwychwstałego.

- Ekhm, co porabiacie w tę piękną noc? - zagadnął, bo aż go naprawdę zaciekawiło, czy Sara nauczyła swoje iluzje mówić.

Zmartwychwstaniec wzruszył szczupłymi ramionami i uśmiechnął się w ten życzliwy, roztargniony sposób, w jaki zawsze się uśmiechał. U jego stóp rosła kałuża wody.

A jednak nie. He. He. He.

- Powiedz mi - Saban ciągnął tę rozmowę, bo wciągnęła go mimo woli zabawa. - Jak to jest, kiedy siedzisz w studni, a słońce pomału skrada się po cembrowaniu, jak to jest, kiedy...

- Strasznie - Celestin Inigo potarł czerwoną bliznę. - Strasznie - powtórzył.

Saban przełknął ślinę, rzucił paniczne spojrzenie za siebie, w nadziei, że zobaczy tam kpiąco uśmiechniętą Sarę. Zaułek był pusty. Poruszył palcami i oblizał usta, pracując nad prostą sztuczką, która miała ocalić jego życie.

- To nie twoja wojna. Ciebie chcieliśmy puścić wolnym, tyś nie książęcy, ale zawsze swój własny i też odrzucony. Miałeś pecha, Sabanie.
- Gdzie tam. Jestem dzieckiem szczęścia.
- Miałeś pecha - powtórzył Celestin Inigo. Powietrze zapachniało wyschniętym drewnem. I żarem. - I dlatego zobaczysz.

Płomienie strzeliły wprost ze skóry Cygana, zdławiły krzyk, wbijając się w rozwarte usta. Saban próbował zdławić ogień, ale było go coraz więcej i więcej.

I naprawdę było strasznie.

Skryta za wozem pełnym koszy z ostrygami Sara zagryzała zęby na pięści, żeby nie krzyczeć. Widziała, jak Saban znieruchomiał i rozsypał się w proch, i jak Malkavianin bez słowa ruszył wąską uliczką w stronę portu.

Dopiero wtedy zaczęła płakać.


Giordano, Dante, Gaudimedeus i Iblis



Nawet płomienie świec znieruchomiały.

Zeloci zamarli niczym postacie diabłów zaklęte w kamieniu w katedralnej kruchcie, powykrzywiane w pełnych grozy pozach, zacietrzewione w swoim gniewie, upojone złością, zapiekłą dumą.

Ciszę przerwał głuchy łomot padającego na ziemię krzesła Cykady, drzazgi poszły z kunsztownych rzeźbień. Mewa, pchnięta przez ojca w głąb sali, krzyknęła wysoko i przenikliwie jak umierający ptak. Krab skoczył w stronę Zelotów, suknia biegnącej Cykady szeleściła jak łuski węża. W oczach pani Zwierząt rodziła się Bestia.

A Dante Sorel wyrwał z pochwy smukłe, migotliwe w poblasku świec ostrze, obkręcił się niczym tancerz, swobodnym, gładkim jak jedwab ruchem, nieskończenie spokojny i wyważony w swoim gniewie, zręczny i szybki. Uwieńczone różą ostrze zdawało się giąć w jego ręku, wić jak żywa istota i Giordano zrozumiał, że dziś jednak nie jest jego dzień.

- Wiesz - szepnął Douma wprost do ucha zastygłego jak kamień Iblisa - jest we mnie taki strach: cóż by było, jakież byłyby nasze losy, gdybyśmy stanęli ponad naszymi małymi zemstami...

Suknia biegnącej Cykady szemrała jak morze, Krab już-już sięgał ku ramionom Giordana, by złapać, unieruchomić, powstrzymać choć jednego.

- I zajęli się zemstami naprawdę wielkimi. Pluń na błahostki.

Iblis w swoim chłodnym i nietkniętym szaleństwem gniewu umyśle wiedział, że ani Krab, ani Cykada nie zdążą.

Ale biegła, biegła by powstrzymać tę furię, wyrwała się na moment może zaledwie z szaleńczego korowodu. Manuel przemówił do bestii i ku własnemu zdziwieniu odnalazł w niej te schowane głęboko resztki człowieczeństwa. Nie mogła zdążyć. Ale biegła.

Gaudimedeus poczuł, że Graziana wróciła do sali, zanim jeszcze się obrócił. Tłumaczył to sobie potem, że jego nozdrza musnął zapach jej perfum, że to nie mogło być tylko przeczucie czyjejś - jej silnej obecności.

To bełt przeciął nici gniewu szarpiące głowami Zelotów. Świsnął ostro ponad stołem, krótko, niemal niedostrzegalnie.

Dante Sorel się potknął, miecz wypadł z jego dłoni, potoczył się po kamieniach posadzki. Palce Zeloty musnęły pióra lotek, zacisnęły się na bełcie ciągle drgającym w jego piersi. Damaso Hiero da Labrera odjął kuszę od twarzy.

- Nie będzie - głos księcia był twardy jak żelazo - Nie będzie zdrady ani walk pod moim dachem.

Książę cisnął kuszę na ziemię. Stał przy szczycie stołu, jego oczy były martwe jak kamyki. Za jego plecami Graziana Mendoza pomału ściągała koronkowe rękawiczki i Salome, zamarła w szoku, przyciskała dłonie do ust.

Dante wrzasnął, szukał spojrzeniem uronionej broni.

- Nie będzie - powtórzył książę i siągnął do zawieszonego u pasa prostego miecza.

Oczy Graziany były czarne jak noc i pełne magii. Jej smukła, naga dłoń zacisnęła się na książęłcym ramieniu, a jej głos był potężniejszy niż głos księcia, choć nieporównanie cichszy.

- Nie będzie też krwi.

Dante zgiął się w pół, Dante krzyknął jak potępieniec, jakby jego istota nie mogła pomieścić bólu. Jego twarz się skurczyła i wyschła, z policzków wpierw uniosły się obłoczki pary, a później płatami poczęła odchodzić skóra. Ale nie została przelana ani kropla krwi.

Oczy Graziany były pełne magii pod aksamitnie gładkim czołem. Nie tknął go żaden grymas, nawet gdy Dante w szale począł wydrapywać sobie oczy, gdy padł wreszcie na ziemię, już nie ciało poruszane mocą krwi Kaina, ale wyschnięty na wiór, znieruchomiały zezwłok. Przymknęła wtedy oczy i spokojnie założyła rękawiczki, wracając na swoje miejsce przy stole.

***

Słudzy wynosili ciało Dantego. Iblis miał wrażenie, że upiornie uśmiechnięty zezwłok pogrążonego w letargu Zeloty czynił ku niemu jakieś grymasy, że próbował coś mu powiedzieć. Nie mógł się skoncentrować. Przeszkadzało mu w sposób natrętny i ciężki do zniesienia pochlipywanie Mewy. A nade wszystko przeszkadzało mu, że Cykada, która zrazu wrzaskiem zaprowadzała porządek wśród swoich przybocznych, wreszcie posadziwszy tyłek za stołem, patrzyła mu w oczy z rozterką i pochwałą zarazem, jakby teraz to ona szukała i pragnęła porozumienia.

Nie będzie też krwi, twarde słowa Graziany kołatały się po głowie Manuela, siejąc w jego myślach niebywały a niecodzienny popłoch. Nie dlatego, że książę ugiął się pod jej wolą. Wyczuwał, że były ważne, że te słowa, niezłomne przekonanie za nimi stojące, mogło zmienić wiele.

Giordano siedział na krześle i dochodził do siebie. Jakiś sługa przyniósł mu kord, podał mu go na wyciągniętej daleko ręce. Już się go bali. Śmiertelnicy, oczywiście. Wśród Spokrewnionych zyskał jakiś tam szacunek. Cykada poświadczyła za nim, nawet Szczurki, po krótkiej, szemranej naradzie, nawet nadęty Mistrz Rzemieślnik poświadczyli, że został sprowokowany i musiał bronic swego. Już siedział twardo i bezpiecznie na swoim krześle. Nie rządząc już nikim - jedynego jego podwładnego, parszywy los, właśnie niesiono do książęcych lochów.

***

Gdyby Gaudimedeus miał wskazać moment, w którym miasto poczęło się chylić ku upadkowi, wskazałby chwilę, w której książę skazywał na śmierć Celestina Inigo, a on sam stał jak wmurowany, niezdolny powiedzieć ni słowa w obronie Szaleńca.

Ale to w tej chwili zdał sobie sprawę, iż ten bieg ku przepaści jest nieunikniony, że książę sam, z uporem, z pełną świadomością, dąży ku upadkowi.

- On wie - wyszeptał czule Douma w ucho Iblisa - on wie, że zostanie obalony, że ta żelazna korona, która wyrasta mu z czaszki przerośnie go i zeżre. Ucz się. Patrz. Mamy jeszcze w naszych czasach... Chrystusów.

Wojna! Walka!, śpiewała młoda krew Giordana. Radowało się jego serce, bo to jednak była jego noc, wszak zyskał zaszczyty, obronił, je, a teraz będzie mógł ruszyć i walczyć, i mścić się. Gdzieś tam w wąwozach czekał jego twórca i Giordano już się radował na to spotkanie.

- Custodio - książę przywołał Zelotę gestem, wyciągnął z rękawa list. - Twoja niewola się kończy. Wracaj do swoich, pokłoń się im ode mnie i rzeknij swoim...

- Powtórzę wszystko co do słowa...

Jak nie panujesz nad własnym synem, jak ulegasz pod siłą Zwierząt, jak się miotasz w swoim szaleństwie... Gaudimedeus niemal słyszał niedokończone zdanie.

- Rzeknij, że przyjdę...
- Przyjdziemy - uzupełniła Cykada, a w jej oczach wbitych w twarz Iblisa płonęły wszystkie kręgi piekła.
- ... i będziemy na nich czekać. Jeśli nie przyjdziecie - książę podniósł rękę, uciszając Cykadę. - Będziemy was szukać. I znajdziemy - podał Zelocie list, poderwał go jednak, gdy ten po niego sięgał. - Hamilkarowi - zaznaczył - nie Bajjahowi.

Custodio spoważniał. Po chwili wyciągnął rękę i schował list, ruszył do wyjścia i przystanął. Odwrócił się i wrócił pod książęce krzesło.

- Powiem im, co widziałem, choć nie chciałem ujrzeć. Że masz w sobie honor, że twa duma niepozbawiona jest podstaw, i że nie brak ci odwagi. Że w innych nocach rad bym cię nazwać bratem. I że zachowam to w sercu razem z tymi - pokłonił się w stronę Tremerów i Salome - od których ja, jeniec i wygnaniec, nigdy nie usłyszałem tu złego słowa.

W słowach Zeloty zimno dźwięczała prawda. Po raz pierwszy od... zawsze? książę wyglądał na zaskoczonego. Wyciągnął ku Zelocie prawicę, którą były wyrzutek - teraz wolny i posłaniec - uścisnął mocno.

- Przyjdziemy. I będę cię szukał.

Salome kręciła głową z rozpaczą. A Cykada wzniosła oczy pod powałę.
- Cóż za piękne słowa - wycedziła, gdy kroki odchodzącego Custodia dźwięczały jeszcze na schodach. - Nie zapominajmy jednak w uniesieniu, że to zdrajcy.

***

- Tak, pójdziemy na północ - mówił książę wśród radosnych pokrzykiwań Zwierząt. - Pójdziemy w wąwozy i wydamy buntownikom bitwę, a jeśli się nie stawią, będziemy ich szukać w ich norach. Ale zanim się to stanie, musimy ostawić miasto bezpiecznym.

- To jest zemsta - skomentował Douma Iblisowi.

Jutro, sądzę, wszyscy będą szukać krwi - przypomniał sobie Manuel.

Szczać na miasto, niecierpliwiła się i gotowała krew Giordana.

- Rabia Kapadocjonka, dawna pani na Niebla del Valle...

Salome schowała twarz w dłoniach, z twarzy Zwierząt patrzyła Bestia.

- ... przyłożywszy rękę do śmierci Benedicta Andrade, odmawiając wykonania rozkazu szukania mordercy, przyjmując w swym domu wyjętych spod prawa, wydała na siebie wyrok.

- Sara z Ravnos, rzucając na urodzonego Giordana di Strazza oskarżenie pozbawione podstaw, nie przybywszy na spotkanie, postawiła się po stronie buntowników.

- A mógłby być takim grackim fechtmistrzem - westchnął Douma.

Trzecim znakiem będzie światło, które powstanie z krwawych wód, by palić i niszczyć. Zabity zostanie łowczy i skona nadzieja we władcy., dłonie Manuela splotły się w rękawach.

Co za Sara i czemu mnie nienawidzi? - jęknął zgnębiony umysł florentczyka.

- Obydwie swymi czynami wystąpiły spod ochrony książęcego prawa, obydwie skazane zostały na śmierć ostateczną. Każdy może je ścigać i zabić, i sięgnąć po ich istnienie, krew i dobytek. Każdy, kto udzieli im pomocy czy schronienia, przyłączy się do ich występku i ich winą się splami.

- Krwawe Łowy! - wrzasnął spod ściany Morze Szczurów.

Krwawe Łowy.


Luisa Ignacia de Todos


Słuchanie mniejszych od siebie było jednym ze zwyczajów, którym Luisa zwykła hołdować. Gdy jako młoda, czternastoletnia dziewczyna ruszała w długą podróż, by poślubić mężczyznę, którego nigdy nie widziała, i zostać panią jego serca, ludzi i domu - w dowolnej kolejności - już wtedy, młodziutka i nieświadoma okrucieństwa świata, jechała uzbrojona w tę radę kochających sióstr i kuzynek, które wyfrunęły do obcych gniazd przed nią.

Słuchaj służby. Rozmawiaj z nimi. Wiedz, jakie ich imiona i jak nazywają się ich dzieci, jakie są ich radości i jakie troski ich gryzą. Nie pospolituj się z nimi, zachowaj zawsze dystans. Ale zawsze bądź dla nich dobra. Zawsze znajdź chwilę, by nachylić ku nim ucha.

Służba jest niewidzialna. Służba widzi i słyszy częstokroć więcej, niż dane jest możnym.

Luisa wdrapywała się na wóz, opierając się na ramieniu Eliego Olegario, jednego ze swych rycerzy... nawet siedząc na chłopskim wozie, wyglądała jak królowa. I wiedziała o tym.

Strzepnęła rybią łuskę, która przylgnęła do jej bufiastych rękawów, i oparła laskę o kolano.

- Consuela! - zawołała. - Consuela, gołąbko, wyjmij z bagaży poduszkę, chłód mnie przechodzi od tego wozu... I wodę różaną - dodała po chwili. - Bo i smród jakowyś, wiesz, jak ryb nie znoszę.

- Mieliśmy ruszać do Andradów - zaburczał Kostaki, przestąpił z nogi na nogę.

A Luisa de Todos uśmiechnęła się do swego druha, który w walce nie miał sobie równych i nigdy nie dałby się podejść, ale gdy przychodziło do zdobywania informacji, do delikatnych kroków, do wyławiania zawirowań kurzu na szachownicy, przestawał sobie radzić.

- Grand nie zając. Podaj mi proszę ten przepiękny kwiat - wskazała na rosnący w zagłębieniu skał krzak passiflory, w jej głosie pobrzmiewał tylko zachwyt i kobieca zachcianka, ale oczy skoczyły w bok, wskazując jedną ze służek, gaworzącą w najlepsze ze strażnikami przez zamkniętą bramę.

- A... - oznajmił inteligentnie Kostaki. - Ahaaaa.

I poczłapał w stronę krzewu. Oparł toporzysko o nogę i nachylił się ku roślinie. Kwiat wybierał długo i z przejęciem, wreszcie przyniósł go Luisie, trzymając delikatną łodygę w grubych, zrogowaciałych palcach.


- Dziękuję, mój drogi - pani de Todos ułożyła kwiat na swojej sukni. Motyw był piękny. Jej hafciarka, Agueda, ta, która teraz flirtowała bezwstydnie ze strażnikiem, będzie miała nad czym popsuć sobie młode oczy.

Agueda pomachała strażnikom, wskoczyła zręcznie na wóz i objęła swą panią pod kolana. Niech służba cię kocha. Niech służba cię wielbi. Niech pragnie ci służyć.

- Nikt nie widział chorych. Plotki są rozmaite, ale oni prawili, że nikt ode zarazy nie zginął jeszcze. I że biskup nie żywie, na morzu zaginion. Mszy przeciwko zarazie nie odprawiają, dziwne, pani, prawda?

- Tak, gołąbeczko - Luisa pogładziła dziewkę po twarzy. Dziwne, zaiste. Zwłaszcza że pamiętała, iż jej ukochany brat zawsze uważał, by nie drażnić wiary.

- Ale różne osoby, szlachciców i innych, ale możnych, puszczać im wolno przez bramę. Tylko że pani, dona, na pismach nie ma...

Dziękuję, kochany bracie...

- Nie troskaj się, Agueda - Luisa podsunęła jej pod twarz kwiat passiflory. - Co myślisz o tem?
- Piękny - zastanowiła się chwilę - wzór na gors dobry. Kupmy adamaszku, dona.
- Kupimy, kwiatuszku. Kostaki!
- Taa?
- W drogę.
- Alleluja - mruknął z przekąsem.

W chwili, gdy chłopi manewrowali wozem pod bramą, trzęsąc niemiłosiernie uczepioną bagaży Luizą, Kostaki skoczył pod wrota.
- Co znowu? - jęknęła pani de Todos.

Kostaki położył palec na ustach. Ustawił się pomiędzy bramą a wozem.

Zawsze mnie osłania. Zawsze pomiędzy mną a niebezpieczeństwem. Prawdziwym lub urojonym.

Ten, który wypadł samowtór z rozwartej bramy, nie wzbudził w Luisie ciepłych uczuć. Może to ta młoda, zadufana twarz, może te odęte usta, może oczy martwe jak oczy ryby, którą po raz kolejny - naprawdę dziękuję, dobry człowieku! - próbował jej podarować jeden z rybaków.

Nie. To - Luiso, maleńka, patrz w twarze służby, słuchaj ich głosów! - to chrapliwy z przestrachu oddech Consueli, to przekleństwo, jakie rzuciła Agueda.

Obcy w pysznym stroju zatrzymał się, zawrócił konia, przystanęli jego przyboczni. Z piersi Kostakiego dobył się głuchy, gniewny pomruk.

Jakoby niedźwiedź chrapał, pomyślała rozbawiona Luisa.

Oczy obcego badały czujnie jej twarz.
- Dona de Todos? - szczeknął krótko.
- A kto pyta? - poinformował się Kostaki.

Muszę mu znaleźć dziewkę
, westchnęła w duchu pani de Todos, albo godnego go przeciwnika.

- Jestem Luisa Ignacia de Todos - oznajmiła uprzejmie, ale zanim zdążyła wykonać jakikolwiek gest, który według etykiety winien podążyć za słowami, młodzik sfrunął z siodła jak zdmuchnięty.

- Nie gryziemy rodziny - sarknął w twarz Gangrelowi, zanim przyklęknął przed Luisą i ucałował z rewerencją jej dłoń. - Armand, hrabia Deacroix.
- Jego syn.

"Matko, Luiso, mój potomek ma na imię Armand. Labrera". Na wspomnienie tego listu, gniewu matki, Luisie zadrżały nogi. Na wspomnienie plotek o potomku brata, jakie do niej docierały, poczuła niesmak.

- Jego syn - powtórzył.
- Nie mogę wjechać do miasta - oznajmiła fakt. - Brat mój prosił o pomoc, a zapomniał nakazać straży, kogo ma puszczać za bramy? Czy nasza matka, gdyby zechciała przybyć - Luisa uniosła groźnie brwi- też czekałaby jak żebrak na posłuchanie.

- Na pewno nie, wybacz, Luisa, wiele spraw...
- Pani de Todos - zaznaczył uprzejmie Kostaki.
- Co?
- Dona de Todos. Manier cię mam...
- Dość - warknęła Luisa. - Zaraza, hrabio Delacroix.
Spojrzał niespokojnie na Consuelę i Aguedę, siedzące u stóp Luisy. Pani de Todos pochyliła się do dwórki i służki.
- Gołąbeczki, narwijcie mi kwiatów.

- Słucham? - oznajmiła uprzejmie, zmieniając ułożenie kwiatu passiflory na swoich kolanach.
- Nie ma zarazy...
- Dona de Todos - podpowiedział Kostaki usłużnie, a każdy jego gest prosił o sprowokowanie.
- Dona de Todos, nie ma zarazy, możesz czuć się i pożywiać spokojnie.
- A po co te maskarady?
- Ojciec mój pragnął utrzymać wszystkich lenników w granicach dziedziny.
- O... - skomentowała Luisa.

- Dokąd zamierzałaś się udać...
- Pani - wciął mu się Gangrel.
- ...Pani - dokończył Armand, ale znać było, że nerwy już mu puszczają.
- Do mego brata, dzieciaku - parsknęła Luisa. - Skoro odbiłam się od bramy miasta, to do Andradów.
- Jeśli życzysz sobie, dona,bramy Ferrolu zaraz się otworzą.

- Cudownie. - Luisa zapatrzyła się w nocne niebo. - A przypomnijcie mi, hrabio Delocroix, czyśmy się już kiedy spotkali, że mnie po nocy poznałeś.
Armand rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie.

- Ojciec miniatury mi pokazał - warknął. - Zawsze przy sobie je nosi. Po jednej stronie medalionu ty, pani de Todos, a po drugiej młodsza, piękna dama o stalowych oczach. Siostra i matka, tak mi mówił.


Camillo


Saudade!

Pustka, brak i poszukiwanie... Szlachcic, który znalazłszy na plaży zapomnianą rybacką łódź, porzucił swego wierzchowca, wsiadł do niej i porzuciwszy całe dotychczasowe życie, skierował twarz ku otwartemu morzu.

Saudade!

Tęsknota, skowyt serca, puste dłonie, wieczna wędrówka za nieodkrytym i nienazwanym. Pieśń duszy i natura, i choroba mężczyzn z tej ziemi,żyjących na granicy skał i morza, wiecznie tęskniących do obcych lądów. I kobiet, które zostawały na brzegu i wiecznie tęskniły za nimi.

Saudade!
Powracająca jak przybój tęsknota, długie noce, w których czas nie płynie, lecz ciecze. Pustka, którą trzeba, ale której nic nie potrafi napełnić.

Oko Zachodu. Tam Camillo się zaraził. Tak uważał, że to od tych starych murów przylgnęła do niego jak zapach zgnilizny nieuleczalna tęsknota, która gnała go po świecie i nie pozwalała przystanąć.

Wilgotne kamienie, zapach gnijących wodorostów i głuche echo fal bijących o nabrzeże. Cykada opierająca ponurą twarz na dłoniach, milczący Krab i kapitanowie, upojeni winem, krwią, chciwością i tęsknotą.

***

- Zazdrość, gniew. I miłość - wyjaśniła Camillowi Mewa, kiedy w wieczór przed wypłynięciem zapytał, dlaczego ona i ojciec nie opuszczą twierdzy, by żyć na własną rękę. - Kiedy ojciec nie może jej już znieść, ucieka na morze. Potem znieść nie może jej braku i wraca. I tak zawsze.
- To nie miłość. To to cholerne saudade, które was gryzie jak robak.
Zaśmiała się wtedy z niego, a w jej oczach zobaczył obietnicę mądrości kobiety, którą kiedyś być może będzie jej dane się stać.
- Nie przykładaj do nas swej miary. Twoi grajkowie śpiewają nocami o saudade, pieśni niosą się nad miastem. Siadam na murach i słucham, i myślę, Camillo, że topisz miłość w pieśniach o miłości, aż nic już z niej nie wystaje z morza słów. Że kochasz kochać.
- A wy?
- A my nie tracimy czasu. Wiemy, kiedy odpuścić, ale nie tracimy czasu. I wyszarpujemy to, czego pragniemy. Opowiem ci poemat.

Recytowała z rękami założonymi na plecy, robiąc przerwy po każdym zdaniu. Domyślał się, czemu - tłumaczyła w myślach z obcego języka.

Nie wiem nic o twoim ciele
niewidzialny zamieszkuję żniwo spojrzeń
przemiana trwa w zawieszeniu
tchnienie wiatru
mogłoby otworzyć niebo
i zmienić źródło w kryształ

Nie wiem nic o twoim życiu
wysyłam marzenie ku twym gałęziom
ku twemu zapachowi lecącego liścia
wystarczy ujrzeć rękę wokół lampy
by odgadnąć przezroczystość krwi

Nie wiem nic o twym cierpieniu
rzęsy twoje zasłaniają mi horyzont
z obawy
zadręczam się cierpliwością
aby ogarnąć pamięć twego imienia

Nie wiem nic o tobie
ty określasz krokami moją granicę
ruchomą

i każdy obraz nieobecny szuka
mojej nowej wody.


- To o tobie, przyjacielu - dotknęła jego policzka brudną dłonią o pokancerowanych paznokciach i stanęła wyprostowana na balustradzie jego balkonu. - Lecz to. Kobiety wzdychają do poetów. A wybierają wojowników.

***

Miała rację wielkooka Gangrelka. Może nie do końca, może tylko częściowo, ale miała rację.

Wyprawa Camilla trwała jeden rok, dwa miesiące i piętnaście dni. Dość czasu, by zanalizować każdy krok i słowo, a każdemu gestowi przypisać znaczenie.

Lucinda zatrzymała się w tym szczególnym momencie, w którym dziewczynka staje się kobietą. Przekraczała tę granicę raz w jedną, raz w drugą stronę, zależnie od tego, co jej było bardziej wygodne, na czym mogła więcej zyskać.

I ostatnio zrobiła się na tyle trudna do wytrzymania, że Camillo chwycił się sposoby Kraba i uciekł na morze.

Kapryśna i współczująca na przemian, uwodzicielska i niewinna, czasami naiwna i głupiutka, czasami zaskakiwała przenikliwością sądów. Raz chciała się z nim bawić lalkami, innym razem dyskutować na pełnych prawach. To pragnęła być wielbiona, podziwiana, to znów oznajmiała zimno, że hrabia nie traktuje jej poważnie, zasypując błahymi pochlebstwami... gdy przestawał, zarzucała mu gburowatość i brak wychowania.

Camillo był zagubiony. Camillo zaczynał podejrzewać, że dziewczyna manipuluje nim z taką samą wprawą, z jaką żeglowała po morzach dworskiej etykiety.

Ale teraz przestało się to liczyć. Camillo przez ponad rok zapomniał o uszczypliwościach i małych podłostkach. Przemyślał wiele spraw i zaczął podejrzewać, że dziewczyna walczyła o jego uwagę. Wszystkimi sposobami. Nie tracąc czasu.

Camillo miał za kim tęsknić. Camillo wracał do domu i nic nie mogło go zatrzymać.




***

Przynależał do Ferrolu. Najsilniej czuł to podczas powrotów, gdy Sirena prowadziła okręt do macierzystego portu, a on leżał w kajucie pogrążony w głębokim, kamiennym śnie przynależnym dzieciom Kaina. Choć on spał, jego serce wyrywało się już ku brzegom, sięgało ku znajomym osobom i miejscom, stęsknione i zachłanne. W marach sennych przewijały się echa znajomych głosów.

Tym razem jednak nie usłyszał mocnych kroków księcia, szelestu piór zrywającej się do lotu Mewy, cichego głosu Graziany czy śmiechu Lucindy, jej przede wszystkim...

Do wrażliwych uszu Rzemieślnika dotarł głos, który ściął mu krew w żyłach. Krzyk młodej kobiety, potem odgłos policzka, nierozróżnialne słowa szeptane błagalnym tonem, przygłuszone przez morze, wiatr i odległość. Camillo poruszył się we śnie niespokojnie. Zdało mu się przez chwilę, że poznał głos. Krzyczała Anastazja da Cunha.

A potem wstrząsnął nim huk, poruszający niebo i ziemię. Ogłuszony, zerwał się, waląc głową w kołyszącą się nad łożem lampę.

"Książę", galeon hrabiego Camilla de Vargas zakołysał się ciężko na falach, na pokładzie rozbrzmiewał tupot bosych stóp i pokrzykiwania załogi. Pachniało prochem. Rozkaz wywrzeszczany mocnym głosem pani kapitan i kolejny huk, i kolejny wstrząs.

Sirena kazała palić z dział.

Wypadł na pokład, półnagi, w biegu próbując przypiąć pas z kordem. Działa ryknęły po raz trzeci i zamilkły. Na kursie widać już było port Ferrolu, a w pobliżu - żadnej jednostki. Sirena machając dłonią przed twarzą rozpędzała gryzący dym.


- W Ferrolu wywiesili flagę zaraźną - oznajmiła, zanim zdążył poczynić jej wyrzuty, że strzela w powietrze, marnując proch. - Strzelamy, żeby odpędzić morowe powietrze.

Zaraza. Pod Camillem ugięły się nogi. Lucinda.
Sirena złapała go pod ramiona, nie pozwoliła upaść na deski.
- Hej, a bywaj tu! Kapitan zasłabł!

Ponieśli go do kajuty, położyli jak dziecko w piernaty. Po chwili pojawiła się Sirena, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Nie rób mi tego nigdy więcej. Weź się w garść, załoga nie może widzieć cię słabym. Już musiałam prochu napsuć na darmo, żeby się uspokoili, psubraty.
- Zaraza - tylko jedno słowo opuściło zbielałe usta Camilla.
- Gówno, nie zaraza! - wrzasnęła. - Nawet jakby, do nas nie doszło, bo wiatr do lądu ciągnie.
- Nie o nas się martwię.

Wywróciła oczami, błysnęły białka w opalonej twarzy.
- To się nie martw na próżno. Mam przeczucie, że nic nam nie grozi. Płynę na Oko Zachodu - poinformowała go chyba tylko z grzeczności.
- Nie lepiej...
- Nie. Nie lepiej. Wydałam już rozkazy. Tobie też wydam: leż, bo do niczego innego się teraz nie nadajesz.

***

Oko Zachodu od strony morza zawsze napawało Camilla niepokojem i jakimś rodzajem odrazy. Karbowane skały wąwozu, pogłębionego i zmienianego przez lata na rozkaz Cykady. Wejście do kotwicowiska Zwierząt zawsze kojarzyło mu się z gardłem węża.

Sirena oparła się o burtę i splunęła do wody. Pomiędzy jej odsłoniętymi w głęboko wyciętej koszuli piersiami połyskiwała zielona perła na cieniutkim łańcuszki, wąską talię ściskał nabijany złotymi rzymskimi monetami skórzany pas. Zdążyła się już wystroić na powitanie grona swoich licznych wielbicieli. Naprawdę nie wierzyła w zarazę.

- Przestań tak ściskać półdupki - zaproponowała Camillowi cicho, lecz zgryźliwie - bo załoga pomyśli, że jest się czego bać.
- A nie ma?
- Po pierwsze, ja stoję na sterze, dopóki nie zlezę pod pokład albo na ląd, oddając ci statek, to nie dyskutuj ani z moimi rozkazami, ani z moją intuicją - warknęła. - Po drugie, nie oddam ci rozkazów, bo nie jesteś kurwa w stanie dowodzić!

Camillo zmarszczył brwi i już się szykował do riposty.

- I nie marszcz brwi, bo się ciebie nie boję. Patrz! Tam, wyżej, jeszcze wyżej, jeszcze wyżej...
- Nic nie widzę.
- Ja też nie - zaśmiała się i klepnęła go z rozmachem w plecy, znowu była najlepszą, drogą przyjaciółką. - Moshika nie wywiesiła flagi zaraźnej. Kto miał rację?

- To może nic nie znaczyć.
- Ja miałam rację i na tym poprzestańmy. Szykuj się do drogi.
- Statek...
- Statek zostaje pod moją komendą, a ty jedź tam, gdzie bardziej jesteś potrzebny. No co... - złapała go za przód koszuli, przyciskając się do niego całym ciałem. - Miłość nie statek pod żaglami i nie załoga, którą trzeba trzymać przy ryjach, której trzeba wydawać rozkaz, srał pies, zły czy dobry, byle zdecydowanie. W uczuciach trzeba sprawdzić wszystkie możliwości.

Puściła mu oko i poszła do ludzi, podkute obcasy wybijały rytm na deskach pokładu.
- A tak. To też wiem. Wiem o tobie wszy-stko - rzuciła mu przez ramię.

***

Obok "Srebrnookiej", statku Cykady o burtach pociągniętych błękitną farbą, kołysała się smukła sylwetka "Milagros", okrętu opłaconego przez Zelotę Sorela. Camillo zadumałby się może nad tym sojuszem - może nie do końca niespodziewanym - gdyby nie to, że targał nim niepokój, nosiło go od burty do burty, chciał już skoczyć na koń, pędzić i poznać prawdę.

- Tyłek cię swędzi, że usiedzieć nie możesz? - zajadowiciła mu Sirena w przelocie. - To się myj częściej, a nie tylko perfumuj! OOOOo... - soczyste przekleństwo wyleciało zza czerwonych warg. - Skurwysyn wrócił pod kieckę Moshiki - wysuniętą obelżywie brodą wskazała za Srebrooką, za którą stała Klinga kapitana Morze Szczurów, postrach kupców stąd aż po Słupy Herkulesa - broń Boże dalej, bo według tego łajdaka dalej nie opłacało się pływać. - No to będzie burda - oznajmiła entuzjastycznie Sirena. - Jest mi winien dziesięć dublonów.

Camillo nie słuchał przyjaciółki, która rozwlekle i z pieprznymi szczegółami opowiadała o swojej niechęci do pirata i o długich z nim zwadach, w przerwach drąc się niemiłosiernie na załogę. Camillo patrzył na burtę Klingi, strzaskane deski, ślady ogromnych pazurów. W końcu i Sirena zauważyła ogrom zniszczeń, zamilkła, przygryzła usta.

- Eeeeej! - rozdarła się nagle. - Pierre! - zamachała do jakiegoś znajomka, którego dostrzegła na pokładzie Klingi. - Żabojadzie! Kto was tak podrapał?
Wysoki marynarz o ciemnych włosach splecionych w warkocz chwycił się olinowania, wskoczył na burtę, by lepiej widzieć.
- Większa kocica niż ty!
- Może szczury lubi?
- Niechybnie!
- Gdzie Szczura podziało?
- Do miasta polazł!

Sirena pomachała mu jeszcze na pożegnanie i rzuciła rozkaz rzucenia kotwicy i opuszczenia szalup. Kiedy morze połykało zachłannie łańcuch, wyciągnęła bezczelnie rękę do Camilla.
- Kluczyk. Do twoich zapasów. Szczura na kurwy poniosło, a Pierre to zupełnie inne buty. Tylko trzeba go przekonać - poprawiła łańcuszek między piersiami. - Kluczyk, Camillo. Chcesz wiedzieć, kto czy co poszczerbiło Klingę? Ja jak diabli, bo też możemy to spotkać. A skoro ja chcę, to ty się musisz wykosztować.

***

Zarządca pani de Moshiki, wiekowy Adan, kuśtykał chybotliwie po mokrych deskach pomostu w stronę Camilla.
- Kogóż to moje oczy widzą! Witamy szacownego hrabiego w naszych skromnych progach, taki zaszczyt... Bóg darzył szlachetnemu panu na wyprawie? Taki zaszczyt, taki zaszczyt... Proszę na komnaty!
- Port zamknięty, stanąć u was muszę.
- Taki zaszczyt, taki... Z pewnością się dogadamy - oczy starca błysnęły. - Proszę do komnat...
- Choruje ktoś u was?

Adan uśmiechnął się zwiędłymi ustami. Camillo niemal mógł czytać w myślach ghula: "a co szlachetny pan rozumie przez chorobę?".

- Zdrowi wszyscy.
- Prowadź do pani.
- Cykada w mieście.
- Krab?
- Z nią. Wszyscy poszli. Do księcia.

Camillo uznał, że dość już strawił cennego czasu, by uczynić zadość grzeczności wobec Zwierząt.

- Konia!


***

Chwila jeszcze, chwil parę, rozmazanych w końskim pędzie w długie pasmo. Już widać strzeliste wieże ferrolskich kościołów, zatem chwile zaledwie...

Może umiera... Może już umarła?

Camillo spiął konia, zwierzę chrapnęło ciężko i zdwoiło wysiłki, podkute kopyta dźwięczały na kamieniach drogi donośnie i głucho...

... jak żałobne dzwony.


Pod powiekami Camilla rodził się obraz straszliwy, pomału, cień za cieniem, wyłaniały się nowe szczegóły. Baldachim łoża ocieniał leżące wśród śnieżnej pościeli smukłe ciało, na bieli poduszek mokre od potu włosy spoczywały ciężko i bezwładnie, świeca przy łóżku roniła krople wosku, ale nie było żadnego poza nią ruchu. Pod baldachimem nic się nie ruszało i panowała cisza śmierci.


Tylko nadnaturalnej szybkości Camillo zawdzięczał, że nie stał się tej nocy, podczas tego szaleńczego pościgu za odpowiedzią, której pragnął i bał się jednocześnie, sprawcą śmierci dziecka.

Chłopak stał pośrodku drogi przed eremem, który swego czasu ufundował Dante Sorel, bosy, w lichej koszulinie, brudny na twarzy. Z jego torby wystawały uszy martwego królika. W ręku trzymał duży, drewniany krzyż.

Camillo wrzasnął, ale chłopak odwróciwszy się, zamarł w szoku. Ściągnięty ostro wodzami koń zarżał i bryknął, obalił się ciężko na ziemię, a Camillo padł obok niego, wyrywając stopy ze strzemion.

Chłopak skamieniał pomiędzy dwoma decyzjami - pomóc czy uciekać. Wreszcie przyskoczył do Camilla. Gdy już się zdecydował, uścisk dłoni i głos miał pewne, niemal dorosłe. Biedota krótko żyje i szybko dojrzewa.

- Panie? Całyś? - dzieciak odłożył krzyż i postawił Camilla na nogi, trzepnięciem dłoni oczyścił jego przyodziewę z ziemi. - Wybaczenia prosim, pan szybko pędził. Pan spocznie, tu na ławce, konia złapię.

Rzucił torbę na ziemię i podszedł do camillowego wierzchowca z rozłożonymi szeroko ramionami, spokojny i zdecydowany. Koń zastrzygł ciekawie uszami i pozwolił się schwytać i poprowadzić.


- Znam szlachetnego pana! - oznajmił chłopaczek bezczelnie. - Pan był rycerzem... w niebieskiej koszuli... i był tam jeszcze taki w czarnej i kapeluszu wielkim... i panna w różowej kiecce, ale ona głupia była... lepiej było, jak pan tłukł tego w czarnym, i pana zabił ten w zielonym z brodą, niż śpiewał tej w różowym...

Camillo potrząsnął głową, by pozbyć się uporczywego dzwonienia w uszach po upadku, i próbował przetrawić jakoś tę nie do końca przychylną opinię o swej ostatniej sztuce. Opinia Lucindy była po stokroć bardziej bezlitosna. Lucinda... Hrabiemu zakręciło się w głowie. Do jego dłoni począł się łasić pies, ogromny kudłacz bez jednej z tylnych łap.

- Lazarius! Poszedł precz! Obślinisz pana! - chłopak odciągnął zwierzę za kudły. - Jestem Bias - pokłonił się w sposób zapewne podpatrzony na tejże sztuce, bo pomachał dwornie ręką, w której - niestety, nie było kapelusza z piórami. - Przyszedłem do mnicha, psa mu przyprowadzić, bo za sukami pognał, jako zwyczajno - wyszczerzył się. - Ale nie masz mnicha naszego, tylko grób - spoważniał momentalnie.

Wskazał na kopczyk kamieni, dookoła którego ciągnęły się świeże ślady ziemi. A więc brat Zakariasz, franciszkanin leczący biedotę i dzielący z nimi ich znój podążył już do lepszego świata.

- Jeszcze wczoraj o świtaniu tu byłem u niego, a dziś grób jeno... krzyż jakiś skurwysyn wyrwał, dobrze, że eremu nie ograbił, łajdak, żeby mu... - z ust tego dziecka przecież jeszcze wyleciały obrzydliwe przekleństwa.

Camillo nie myślał teraz o dziecku bez dzieciństwa i bez przyszłości. Myślał o Dantem, który stracił przyjaciela - wiedział, że pustelnik, który przed złożeniem ślubów był żołnierzem, był bliski Zelocie, który trwał w Ferrolu za druhów mając jeno garstkę śmiertelników.

- Co teraz z nami będzie, panie? - słowa Biasa wyrwały go z zamyślenia. - Zaraza - przeżegnał się niechlujnie - Kto do nas przyjdzie? Kto medikamenta poda? Ha, nikt. U mnie rodzeństwa sześcioro, drobiazgu, a ojciec z miasta nie wrócił.

I była w tym dziecku o oczach mężczyzny jakaś przeraźliwa obojętność, jakby mówił dla samego mówienia, jakby już przywykł do nędzy i beznadziei na tyle, że nie chciało mu się walczyć, a tylko usiąść i czekać na nieuniknione. Teraz też wzruszył ramionami, podniósł krzyż i próbował na powrót zakleszczyć go między kamieniami na grobie eremity.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-08-2010 o 16:29.
Asenat jest offline  
Stary 28-08-2010, 10:38   #55
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Nie będzie też krwi...
- Nie będzie też krwi...
- Nie będzie też krwi...
- Nie będzie...

Gaudimiedeus tonął w tych słowach Graziany. Były dlań podwójne ważne. Z jednej strony, mogły oznaczać decyzję, po której to stronie opowie się jego przyjaciółka - a przez to więc oczywiście po której stronie stanie cały ich Klan, on sam. Być sygnałem, tajemnym rozkazem. Upewnieniem, że coś się stanie, coś, co odwróci bieg tej rzeki. Astrolog był bliski, by tak te słowa właśnie odczytać. Po drugiej zaś stronie...Toń, w którym słowa te go pogrążały, była czymś głębszym i mroczniejszym. Była głębią sumienia, wypełnioną przez bezokie ryby czarnych wspomnień, posiadające jednak zęby gryzące coraz mocniej coś co było zanurzone najdalej, to najbardziej ukryte i nieuchwytne. A to coś jednak potrafiło być źródłem bólu, a teraz podrażnione słowami mentorki krwawiło, rozmyte smugi wypływały aż do głowy, gdzie wirowały powodując pulsowanie pod samą czaszką.

Gaudimedeus już od dłuższego czasu był niczym posąg, nawet szata, którą przywdział, zdawała się nie poruszać - jej liczne fałdy były kunsztownie wykute w kamieniu, oddając wrażenie światłocienia. Zupełnie jak jego twarz. Stał tak wcześniej, przed tymi słowami, gdy wszystko wokół zaczęło szybko się poruszać i wirować, gdy zerwano się i zaczęto biec ku sobie, gdy chwytano się, wykrzykiwano do siebie. Stał, gdy strzelano do siebie z kuszy.
Potem, gdy bełt już świsnął, a właściwie gdy świsnęły słowa Graziany, które przeszyły go właśnie tak, jak pocisk Księcia ciało Dante Sorrela, astrolog stał w miejscu dalej. Ale już nie z wyboru, bez chłodnego spojrzenia kogoś, kto stoi w oku cyklonu i czuje się bezpieczny bo zna naturę tego zjawiska. Stał, bo słowa przeniosły go w inne miejsce, gdzie ruch ciała nie był już potrzebny, gdzie trzeba było stanąć twarzą w twarz z literami wydrapanymi do krwi na żywym ciele trupa.

Nie wierzył tę ideę, nie wierzył od samego początku, a jednak wykorzystał ją do własnych celów i może w tym właśnie tkwił błąd - choć przecież studia nad naturą władzy ujawniały całą mnogość przypadków, w których całe imperia z powodzeniem opierano na fikcyjnych ideach. Może nie w tym tkwił błąd, ale w działaniu wynikającym z braku wiary właśnie a dotyczącym jednocześnie tego, co dla Kainitów było czymś najważniejszym. Może błędem było nie to, co zrobił, ale to, że zrobił to nie wierząc w tę tajemnicę krwi, choć cała historia jego obecnego gatunku się na niej opierała. Czy błędem było nie wierzyć w coś co było nieprawdą? Tym razem może właśnie tak, bo gdyby wierzył i jednocześnie postępował jak był postąpił, odsuwając od siebie wątpliwości o dużo większej wadze niż te, z którymi przyszło mu się później jeszcze mierzyć - a teraz wątpliwości te zmurszały i leżały gdzieś na dnie jestestwa niczym zatopione setki lat temu okręty na dnie morza. Teraz wypływały z nich duchy i wyciągały swe ręce topielców ponad czarną powierzchnię wód, teraz wiedział wszystko co znaczyć to będzie dla innych ale nie wiedział, co znaczyć to będzie dla niego samego. Były jednak rzeczy, które wciąż mógł zrobić. Był sposób, w jaki należało zrozumieć słowa Graziany...

Astrolog popatrzył na Księcia i zrozumiał też, że Książe wie... Palący dylemat spalał się we własnym ogniu, bo okazywało się, że spodziewany gniew Księcia na to, co miało się stać - w przeciwieństwie do tego co do tej pory sądził Manuel - nie był już raczej kwestią bliskiej przyszłości, przeciwnie - był już przeszłością. A przyszłość? Istniały różne rodzaje okien, przez które można było wyjrzeć na przyszłość. Czasem oprócz gwiazd przemawiało też coś, co na przestrzeni wieków nazywano setkami imion. Niektórzy określiliby to jako przeczucie, inni jako natchnienie. Bywało, że niewiele różniło się to od chłodnej kalkulacji, bo nawet przeczucie ma czasem dające się odnaleźć źródło. Najłatwiej byłoby nazwać to jednak...Nienazwanym. Jeśli Książę naprawdę wiedział...Wtedy stawiałoby to jego czyny w zupełnie innym świetle, choć nie zmieniłoby ich charakteru i konsekwencji.

Dalej były jeszcze inne rzeczy, naturalne podniecenie Zwierząt rozpoczętym polowaniem było od momentu ogłoszenia decyzji Księcia niczym krew w krwiobiegu tego zgromadzenia. Padały jeszcze słowa. Wymieniano spojrzenia, prowadzono wewnętrzną politykę, szukano i odnajdywano, gubiono na nowo, przemilczano i planowano. Ale wszystko ma swój koniec, a gdy dokładnie tak jak przepowiedziała Mewa wszyscy zaczęli opuszczać dom władcy, by szukać krwi, nadszedł czas działania.
Moment końca zgromadzenia, jak zwykle, był najlepszy by nie rzucać się w oczy. Jak zwykle w takich przypadkach spotkanie rozbijało się jeszcze na mniejsze grupy i podgrupy, wymieniające między sobą spostrzeżenia, których nie chciano omawiać publicznie oraz wynikające z reguł etykiety formuły pożegnań. Wtedy to astrolog przystąpił, by uzyskać pozwolenie na oddalenie się, porozmawiać i ceremonialnie pożegnać z Grazianą. Nikogo nie dziwiło, bo też Tremere znani byli zawsze z rozmaitych rytuałów podkreślających znaczenie hierarchii, że na koniec tej rozmowy Gaudimedeus klęka nisko przy siedzącej wampirzycy, przykładając usta do jej dłoni, tak nisko, że szerokie rękawy jego szaty kładą się na podłodze obok leżących już tam fałd długiej sukni mentorki. Gdy wstawał, to, co leżało w okolicach stopy Graziany, znalazło nową kryjówkę w jego dłoni. Później zaś, w ginącej w tym szerokim rękawie dłoni, niczym w łodzi, pożeglowało na zewnątrz domu, gdy Manuel, nie ściągając na siebie uwagi, powoli i samotnie, płynął przez noc opuszczając jakże gościnne progi Damaso.

A jakiś czas potem, przy eremie, w pewnej odległości, na drodze do Oka Zachodu, pośród nocnych cieni pojawiła się szarawa zjawa, nieruchomo wyczekująca na miejscu umówionego spotkania, wsłuchana w dalekie echo rozbijających się o białe skały morskich fal.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 28-08-2010, 10:48   #56
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
- A gdzie bawi... - Tu nastąpiła pauza, jakże wymowna przynajmniej dla jednego z dwóch wampirów. - ... don da Labrera bawi?? - Spojrzała pytająco na hrabiego. - Prowadź zatem do niego.
- Ojciec zwołał dziś swych lenników. Jest w swym domu.
I jakie to dziwne, jakie niezwykłe, że w takiej chwili nie zatrzymał przy sobie swego potomka.
- Prowadź zatem do niego.
- Otworzyć bramę! - huknął Armand, zgiął się przed Luisą w pokłonie.
- Dona życzy sobie zostać na wozie, czy uczyni krewnemu zaszczyt i pojedzie ze mną na siodle? - zapytał słodko.
Kostaki zgrzytnął zębami, rzec coś miał, ale pomny na obietnicę zmilczał, zmęłł przekleństwo w ustach. Kiedy się odwracał, Luisa dostrzegła w siwych, wilczych oczach zapiekłą zazdrość.
Brama stanęła przez Luisą otworem.
Pani de Todos podała dłoń hrabiemu Deacroix. Ten pomógł jej wsiąść na konia.
Gdy już ją usadowił na rumaku, zaczął się przymierzać do wskoczenia na siodło za nią.
Westchnęła lekko gdy spojrzała w oczy Gangrela.
Luisa spojrzała na młodzika ułożywszy rękę na siodle tak by uniemożliwić mu wskoczenie.
- Gotowam pomyśleć, hrarbio, że chcesz porwać mnie na swym koniu, niczym dziewice jakową. - Wpatrywała się wprost w potomka Damaso. Mówiła spokojnie, jakby rozmarzonym głosem. I nagle oprzytomniała. Jej głos stał się twardy. - Nawet mój Pan małżonek tak nie postępował. Konia zawsze prowadził.
Kostaki zarechotał radośnie, ale oczy nadal miał zimne i czujne. Tak bardzo chciał kogoś dziś pobić, że Luisa niemal żałowała, że Armand nie wyskoczył z jakąś obelgą. Ale kiedy złapał bez słowa konia za uzdę, już wiedziała, że pomiędzy nią a potomkiem brata nie będzie przyjaźni.
Cały ten dziwny orszak ruszyła do lenna Damaso Hiero da Labrera z Ventrue.
Luisa siedziała wyprostowana jak struna, nawet nie spoglądając na mężczyznę prowadzącego konia. Czuła natomiast na sobie wzrok Kostakiego. Na sobie i z pewnością na potomku brata swego. Była pewna, że jej towarzysz, że jej przyjaciel bacznie obserwuje każdy ruch młodego Ventrue. Odnotowując każdą najdrobniejszą nawet zmianę. Każdy najdrobniejszy gest. Gotowy rozszarpać gardło ich przewodnikowi gdyby ten wykonał jakiś fałszywy ruch.
Jechali główną ulicą miasta, niczym procesja święta jakaś. A dwórki na chłopskim wozie wzbudzały niemałe zainteresowanie gapiów. Po prawie pół godzinie dotarli do rezydencji Damaso. Przywitała ich stajenny.
Dlaczegóż mnie to nie dziwi, że brat nasz nie pojawił się by nas przywitać??
Lusia westchnęła gdy tylko stanęła na ziemi.
Zaraz ruch jakowy powstał i zarządca się pojawił, mocna skonfundowany, ale brata nie było.
- Ufam, że tym dobrym ludziom dane będzie opuścić miasto dziś. Żeby mogli do swych domów wrócić. Do swych rodzin.
Armand skłonił się szarmancko:
- Życzenie siostry ojca mego jest dla mnie rozkazem - oznajmił, a Luisa poznała, że prócz wielu innych wad, jej bratanek nie umie też kłamać.
Znać matka miała rację. Wszak niedaleko od jabłoni jabłko pada.
- Kostaki poczeka na sługę twego z listem i zapłaci tym dobrym ludziom. - Uśmiechnęła się do Gangrela.
Druh Luisy wywarczał wściekle, że nie po to tłukł się do tej dziury, by eskortować chłopstwo pod bramy. A Armand uśmiechnął się uroczo i wzruszył ramionami.
- Zwierzęta są zawsze tacy kłopotliwi... - pstryknął na zarządcę - Pergamin, pióra i inkuast. - Nic się nie stanie twoim pieszczoszkom, dona - zapewnił Luisę, a w jego słowach była jakaś obelżywa sugestia.
Poczekała aż potomek jej brata skreśli list.
- Zdejmijcie bagaże z wozu. - Poleciła służbie w międzyczasie.
A gdy Gangrel się wściekał Luisa popatrzyła na niego łagodnie i rzekła spokojnie. - Eskortować to masz zaszczyt mnie, mój drogi i nikogo innego. - A w myślach dodała.
I pewnie tuzin chętnych panien.
Na uszczypliwość hrabiego odparła.
- Wy mężowie Bogu służyć możecie swym silnym ramieniem. Nawracając niewiernych możecie dostąpić zaszczytu zbawienia. - Spojrzała na ojca Salvadore. - A my niewiasty na zbawienie duszy swej musimy zapracować miłosierdziem.
A duchowny przytaknął.
- Zapłaćcie tym dobrym ludziom. - Poleciła służbie.
- Niech dobry Bóg wam to wynagrodzi. - Dodał zakonnik czyniąc znak krzyża za odjeżdżającymi chłopami, gdy otrzymali już listy i zapłatę.
Armand skłonił się dwornie, acz sztywno.
- Czas mi wracać do wypełnienia ojcowskich rozkazów. Bądź zdrowa, pani de Todos. Spotkamy się jeszcze.
- Doczekać się nie mogę, aż drżę cały... - mruknął Kostaki.
- Coś mówił? - zaciekawił się Armand.
- Że to będzie taki zaszczyt - powtórzył góral z przekąsem.
Hrabia spojrzał w oczy Luisy, a jego skrzywione wargi mówiły więcej niż tysiąc słów.
- Radziśmy, że możemy cię gościć - rzekł już z siodła, a jego słowa były nadspodziewanie szczere.
Armand odjechał, a Luisa i jej niewielki dwór zostali na dziedzińcu.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 28-08-2010, 15:17   #57
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis spoglądał na rozgrywającą się scenę przed przybyciem księcia ze spokojem, a zarazem zdziwieniem. Kiedy wrzawa ucichła, wampir przewrotnie usiadł na swoim miejscu. W swój pokrętny sposób ostrzegł Danteg, a teraz tego odprowadzali, dogoniły go kery. Malkavian siedział z podparty zaciśniętą pieśca swoje zamyślone oblicze. Naprawdę mu było smutno z powodu Dantego. Bynajmniej nie z powodu jakiegokolwiek współczucia. Ów wampir był zabawny i możliwy do wykorzystania. Teraz nie było nic. Były łowy. Przyglądał się rozgrywającym się sceną, Cykadzie pytającej o statek Giovannich. Książę miał specjalnie dla nich otworzyć port aby będąc w podróży, odpłynęli jeszcze dziś. Czy aż tak ich nie lubiła? Ona pokłoniła sięmu z gracją, kierując się ku wyjściu. A Ibllis siedział i czekał. Ktoś mówiło wspaniałości rozwiązania kwestii Kapadocjan, ale on nawet nie popatrzył kto. Z odrętwienia wyrwała go fala okropieństwa, okropnych i wrednych myśli które dotknęły Iblisa, a on unurzał się w nich niby w leczącym balsamie. Skłonił się księciu bez przesadnej uniżoności, a następnie wyszedł z narady, a wraz z nim zniknął chłód.

Po chwili wahania podczas wsiadania na konia, Iblis postanowił wpierw ruszyć do znajomego księdza miast na zamek, na to przyjdzie jeszcze czas. Tym razem nie musiał czekać długo przed bramą ogrodową kościoła Zwiastowania. Zaspa dny odźwierny poczynił postępy, bo zrazu wpuścił Zwiastowania Ischyriona, uprzednio rzucając uwagę.

-Znowu szlachetny pan?

Iblis zignorował jego słowa i ruszył pewnym krokiem na górę, lecz nie musiał pukać. Zgarbioną sylwetkę księdza Adama omiótł mroźny wiatr, prowokując większe zapadnięcie się w sobie. Odprawił odźwiernego gestem, grzejąc dłoń o dłoń, ksiądz westchnął:

-Słyszałem rżenie konia. Nie mogę spać, mam koszmary.

-Podobno problemy ze snem mają tylko złoczyńcy.

Weszli do jego pokoju, duchowny przekręcił klucz w drzwiach. Wampir zrazu rozsiadł się na tym samym krześle co poprzednio, lecz tym razem nie nużył się w mroku.

-Nie Szatanie, nie... Czułem, że przybędziesz. Dotyk lodowatych pazurów, wrzące spojrzenie, zbliżające się zło. Czułem, jakby w mieści kwitło właśnie gniazdo złych mocy.

-Poniekąd miałeś racje. Usiądź Adamie, synu Adama.

Ksiądz nie odmówił, skulony przysiadł na łóżku uprzednio odpalając drugą świeczkę. Cienie tańczyły po ścianach w rytm drgań płomyka. Iblis milczał, głowę miał prosta dostojnie wyprężona i
zwrócona w kierunku okna. Spoglądał przez nie na niebo i gwiazdy. Dla niego teraz płakało, poprawione gwiazdy padały na ziemię pod ciężarem mieczy aniołów, kiedy spadali kolejni bracia. Na jego obliczu musiał się pojawić niewysłowiony smutek, skoro Adam nachylił się w jego stronę, aby przyjrzeć się bliżej. Scena iście komiczna. Wampir siedział po królewsku, trzymając nogi prosto, ręce luźnie opuszczone na kolanach, dumnie prężąc pierś, a człowiek niby zafascynowane dziecię o niemal nie zsunął się z łózka aby dojrzeć coś więcej.
I zsunął się. Ksiądz spal z łózka, lądując na kolanach. Śpiesznie wstał, podrapał się po karku i tym razem usiadł normalnie. To zwróciło uwagę Iblisa na tyle, aby wrodził do rozmowy. Malkavian uśmiechnął się pobłażliwie faktycznie jak do dziecięcia.

-Pamiętasz zapewne moją ostatnią obietnicę dostarczenia kilku istot ciemności. Ja dotrzymuje obietnic.

Adam nic nie odpowiedział. Zignorował zimno, zignorował słowa wampira. Wpatrywał się w drgające płomienie dwóch świec, miląc. Zacisnął warki, aż te zbladły. Iblis natomiast wycharczał z nieukrywaną nutą wściekłości, aby ten zagasił światło. Adam ostatecznie zdmuchnął obydwie świecie, uprzednio leniwie gramoląc się, od niechcenia dmuchając na płomyki, a wracał po omacku jakby szedł tam, gdzie musi, pchnie obowiązek, a nie chce. Deski łózka zatrzeszczały pod ciężarem księdza. Teraz, w ciemności którą przebiły tylko smugi światła gwiazd, Iblis czuł się dobrze. Gdyby był człowiekiem, pewnie technokluby pełną piersią racząc się zimnym, przesiąkniętym bluźnierstwem i niepokojem powietrzem. Ale on był wampirem, miał się za diabła. Wyszczerzył się z nutą złości, a oczy, wrota pustki przyjrzały się wizją, które serwowało im szaleństwo. Pokrwawione ściany, cienie będącymi setkami kolczastych paszcz, wymalowane na rękach duchownego wersety śmierci Boga, i gnijąca aureola nad jego głową.

-Adamie, jak mówiłem, wystawię te pomioty aby pokorny sługa boży mógł skierować na nie siłę swej modlitwy i płonące ostrze inkwizycji. Chcesz wiedzieć kto jest w mocy... ciemności...

-Jaką mam pewność, że nie kłamiesz?

-Kłamstwo jest przymiotem ludzi małych. Ja nie jestem ani mały, ani człowiekiem. Zresztą, sam możesz się przekonać. Pani Sara prowadząca burdel „Pod Różą” oraz czarownica zwana przez nas Rabią, kryjąca się w kurinach zamku, o którym niegdyści opowiadałem, abyś tam nie zagladał.

Adam Schireben kiwnął tylko głową z zastanowieniem. Skrył zmarznięte lonie pod poduszką. Nim dobył głosu, z ust jego uleciał kłębek pary.

-Czyżby twoje królestwo było wewnętrznie skłócone i mocą księcia demonów jednak dało się wypędzać demony? Jezus kłamał?

-Nie zdziwisz się, jeśli powiem, że tak.

-Mam polecieć na inkwizycje z donosem? Uwierzą mi?

-Myślałem, że jesteś sprytniejszy. - Iblis powstał. - Dzisiaj nic nie rób. Natomiast jutro, z samego rana niechaj przepadają „Pod Różą”, idź z nimi i postaraj się zwrócić uwagę ich na tamtejszego ochroniarza. Bzdury które będzie paplał winny wysterczać do wszczęcia śledztwa. Potem będę ci podawał kolejne tropy.

„A ja sam przejmę interes, naznaczając szaleństwem kolejnych, rzekomo opętanych.”

Wampir wyszedł. Czas było ruszać do Manfreda. Proboszcz jeszcze długo wpatrywał się w ciemność, rozmyślając.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 28-08-2010, 16:40   #58
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Kto tam grzmi konno po skalistej drodze? —
Wygięty naprzód, na wiatr puścił wodze,
Kopyt tętenty, jak grzmoty po grzmotach,
Wciąż budzą echa drzemiące po grotach,
Koń jak kruk czarny, a na bokach piana,
Jak gdyby świeżo z morza zszumowana.
Wieczór już uśpił fale morskich toni,
Ale nie serce tej dzikiej pogoni.
Groźnie na jutro niebo się zachmurza,
Ale groźniejsza w sercu Giaura burza.

Dwójka mężczyzn i obładowany pakunkami osiołek przemierzali skaliste ścieżki Galicji nieopodal Ferrolu. Jeden był w sile wieku, ale jego włosy skryte częściowo skórzaną czapką, zdążyła zaprószyć siwizna. Także lekko przystrzyżoną brodę, podwinięta lekko w górę i do przodu, wedle andaluzyjskiej modły. Nie mniej, czas nie zostawił jeszcze swoich znaków na jego ciele. Skórę miał gładką i sprężystą, choć ścięgna i mięśnie niezbyt silne. Zapewne raczej był kupcem, który po świecie podróżuje i trudni się handlem obwoźnym, niż człowiekiem oręża. Nie znać było też blizn, tak charakterystycznych dla żołnierskiej profesji, poza jedną szramą przecinającą lewy policzek. Ją wszakże zakrywała w większości broda i tylko bystry obserwator mógłby dostrzec dawne okaleczenie po dokładniejszym przypatrzeniu się. Jego towarzysz wyglądał mniej więcej identycznie, tylko dwadzieścia lat młodziej. Te same oczy, włosy, orli nos, podobny wzrost, wreszcie charakterystyczne gestykulacje oraz smagła, stosunkowo ciemna cera, tak charakterystyczna dla morysków. Niewątpliwie ojciec i syn, lub rodzeni bracia.
- Psy – syknął ten starszy. - Chrześcijańskie psy. Za nasze grzechy to przyszło, że z przynależnej nam ziemi ta podła banda, niegodna lizać butów każdemu z wiernych, wyrzuciła nas. Ale przyjdzie jeszcze czas odpłaty. Oby te hiszpańskie świnie ... – zaczął przeklinać.
- Jose … - usiłował mu przerwać młodszy.
- Jussuf. Kiedy nie ma niewiernych wokoło, to tylko Jussuf.
- Cichaj. Azali wiesz, czy to prawda? Pókiśmy razem, trzymaj gębę na kłódkę. Nie mam zamiaru odpowiadać przed biskupem za twoje głupie wywrzaskiwanie.
- Mahmud, odkąd to starsi bracia rozkazują starszym – podniósł głos Jussuf. - Jesteśmy sami, sami. Nienawidzę was! - wrzasnął w powietrze, a jego głos odbił się od przybrzeżnych klifów. Tryumfalnie uśmiechnięty spojrzał na młodszego.
- Zamknij się, durniu – tamten spojrzał na niego wściekle. - Ty mów sobie, co chcesz, ale zwracaj się do mnie Marco. Albo to wiesz, czy za tamtymi krzakami nie ma jakiegoś łajdaka, który doniesie biskupowi Andrade za jakiś czas o twoich wrzaskach? Mówią, że ma on swoich wszędzie. Zresztą, nawet jakby nie miał, to inkwizycja dałaby za ciebie całkiem niezły grosz. Jeżeli jakiś rybak, czy chłop usłyszałby, co wygadujesz, to wątpię, żeby się powstrzymał z miłości do prawdziwej wiary – rzucił ironicznie.
- Dobra, dobra – zmitygował się nieco starszy. - Ale przenika mnie wściekłość, kiedy widzę ich na naszych ziemiach, a meczety obrócone w kościoły.
- A my wcześniej niszczyliśmy ich świątynie – zauważył ironicznie młodszy.
- To inna sprawa – oburzył się starszy. - Kiedy nasi przodkowie przyszli na ta ziemię nawracając niewiernych, to oczywiste, że musieliśmy zniszczyć ich głupi kult. Niechaj się cieszą, iż pozostawiliśmy im gdzieniegdzie prawo wyznawania bezsensownych przesądów – parsknął nagle syczącym śmiechem. - Hehe, głupcy. Najjaśniejszy sułtan całej Turcji już zhołdował, albo zhołduje całą afrykańską ziemię, od Egiptu do Maroka. Rychło także zabierze się za odzyskiwanie Hiszpanii.
- Może kiedyś sprawdzą się twoje słowa – stwierdził oględnie Mahmud, ale na jego twarzy rysowało się powątpiewanie. - Ponoć nasi przodkowie nadeszli z afrykańskich pustyń na tą ziemię.
- Tak, prawda. Doskonale widać Andaluzję z Dżabal Musa przez przesmyk wodny. Wielu naszych tylko czeka na pierwsze słowo sułtana. Durni Hiszpanie myślą, że nas nawrócili. Znów wyznawcy prawdziwej wiary zerwą się, zbiegając pod sztandary naszego władcy.
- Ale póki co, poluje na was i służba królewska i inkwizycja – ocenił zgryźliwie Marco wyraźnie kpiąc. - Dlatego cicho siedź. To przez takich jak ty wszyscy potomkowie plemion arabskich i żydowskich mają teraz takie kłopoty.
- Czyżbyś i ty się nawrócił szczerze na ich wiarę? - Jussuf spojrzał bystro na swego brata. Ten wszakże nie zdołał odpowiedzieć. Przez ciemność nocy przeleciał daleki, ale zbliżający się odgłos końskich kopyt. Obydwaj moryskowie spojrzeli na siebie i przystanęli nieco z boku, za głazem, skąd doskonale mogli obserwować nadbrzeżną ścieżkę.

Pędzący rumak pojawił się nagle, wynurzając z ciemności nocnego jestestwa. Dosiadał go zamożnie, a nawet zbytkownie, przyodziany mężczyzna. Chociaż wydawał się być w sile wieku, ale jasne spojrzenie i gładka cera wskazywały, że nie tak dawno opuścił młodzieńcze czasy.
- Giaur – wyszeptał Jussuf.
- Kogo się tu spodziewałeś? Tureckiego sułtana Selima, który jest codziennie na twoich ustach? Oczywiście, że chrześcijanin.
- Zamknij się - syknął Jussuf. - Gdyby rodzice cię widzieli?
- Co niby? - żachnął się młodszy. - Możesz sobie wierzyć ty oraz tobie podobni, ale póki co, jak donoszą kupcy, sułtan bije się gdzieś pod Cyprem, a nie przy Słupach Herkulesa. Rodzice nie byli głupcami. Widzieli, że nasz czas przeminął w Hiszpanii …
- Nie na długo …
- Zbliża się. Cicho – obydwaj ścisnęli usta patrząc na siebie koso, dopóki nieznajomy nie minął ich bokiem, a jego koń nie zarżał pod ostrogą niecierpliwego pana.
- Giaur … - szepnął po chwili Jussuf. - Ma krwiste oko i blade lice, lecz spojrzenie farysa - a brat, który ostatnio się z nim nigdy nie zgadzał, skinął.
- Prawda, stanąć takiemu na drodze, to niczym pustynnemu wiatrowi – wyrzekł Marco ni to ze strachem ni fascynacją. - Nieznajomy człek, ale …
- Ale co? - przerwał mu starszy.
- … ale to nie jest ktoś, kogo się zapomina – powiedział cicho ni to do brata, ni do samego siebie.

Złe oko twoje choć mnie nie urzekło,
Choć jak meteor błysnąwszy uciekło,
Zgadłem, że Turek takiego człowieka
Powinien zabić — lub niech sam ucieka.
Tam — tam — poleciał — śladem jego biegu
Szły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu,
A chociaż z taką szybkością prześcignął,
Choć jak latawiec tylko w oczach mignął,
Jego wzrok, jego twarz na kształt pieczęci
Wciśnione czułem w głąb mojej pamięci.
I długo w uchu huk kopyt słyszałem
Czarnego konia lecącego cwałem.

***

Flaga zarazy przypominała oblicze człowieka dotkniętego żółtą febrą … zmatowiałą, pobladłą, beznadziejną. Budzącą przerażenie, odrazę, gorycz. Niczym burza, która potrafiła wypełnić serce … nawet, jeżeli należało ono do księcia nocy.

Uciekł od miłości! Nie mogąc poradzić sobie z własnymi uczuciami rzucił się ramiona drugiej kochanki, jaką dla każdego marynarza są słone tonie morza. Dalej i dalej. Przewożąc towary i prowokując piratów arabskich, którzy na południe od Cabo da Roka nieraz wyprawiali się na chrześcijańskich kupców. Ale żaden z nich nie walczył wcześniej przeciwko galeonowi dowodzonego przez Camillo. Żaden z nich nie spotkał się twarzą w twarz z wampirem. Żaden z tych, co przeżyli i powrócili do swych rodzin, nigdy nie chciał wspominać tej nocy, gdy zaatakowali smukły statek należący do hiszpańskiego giaura.

Słodka krew mieszała się ze słoną wodą Atlantyku, ale ani cukier, ani sól nie potrafiły ukoić sztormu, który w sercu Camillo rozpętała ona … Anioł li to, czy istota otchłani? Wenus piękna, czy złowroga Erynia. Niczym pradawna Hekate plotła naręcza czarów dobrych i złych. Choć straszna, wabiła pięknością ponad wszelkie inne stworzenie, choć niemożliwa, nie można było bez niej żyć. Jej uśmiech przypominał mu niewidziane od ponad wieku słońce. Dawał szczęście tak namacalne, że wydawało się, iż można je po prostu dotknąć. Rozpalał wyobraźnię, która pozwalała bić wrażliwemu sercu Rzemieślnika. A potem lekkie zmarszczenie brwi i srebrny głosik, który z cudownego szmeru nocy letniej zmieniał się w setki kłujących szpileczek. Ostrzejszych nawet niż jego własne kły. Podczas ataków dziewczyny czuł się nagi, ja ślimak pozbawiony zbawczej ochrony przed ptasimi dziobami. Och, znał doskonale jej nektar i truciznę zmieszaną w jedno. Znał to, a jednak wracał.

Ecce femina. Oto kobieta … oto Lucinda.

Mewa nie dała mu pocieszenia. Smukła przyjaciółka prawiła mądrości, które docierały do umysłu, lecz nie potrafiły stanąć do walki przeciwko uczuciom. Także Sirena, pod pozorną szorstkością kryjąca prawdziwie serdeczną życzliwość. Jego pierwszy oficer, który nadzwyczaj często pozwalał sobie wydawać rozkazy własnemu kapitanowi. Ona jak i Mewa były w pewien sposób podobne do siebie. Pewnie by się nawet polubiły …

***

- Pierre, Żabojadzie, twoje zafajdane zdrowie, że znów się wywinąłeś spod kawałka stali – wzniosła mosiężny kielich Sirena.
- Dziwka z ciebie, ale twoje także – uznał ciemnowłosy drągal, ale tak słodkim, lekko czkającym głosem, że ciężko było mieć o to do niego pretensje. Pierwszy oficer „Księcia” widocznie także nie miała, bo parsknęła śmiechem odgryzając się.
- Brakowało mi twoich komplementów, nawet jeżeli z powodu opilstwa pewnie przestał ci już stawać. Za duży whisky.
– Haha, chcesz się przekonać? – odparł zaczepnie wpatrując się w dekolt rozchełstanej, pasiastej koszuli dziewczyny. Oczywiście nie byłaby kobietą, gdyby nie dostrzegła tego spojrzenia. Uniosła ręce przeciągając się niczym kocica, a jędrne piersi prowokująco nacisnęły na cienka materię bluzy. – O, na zapchlonego wieloryba, Sirena – jęknął niemal – albo idziemy poigrać, albo jaja sobie robisz.


- Ha, sam oceń – parsknęła. – Widziałeś kiedyś – pochyliła się tak, żeby mógł nieco zerknąć w przepastną otchłań dekoltu – żebym cokolwiek robiła bez odrobiny grogu? – wyprostowała się nagle. – Pijemy. Potem się zobaczy.
Pierre podniósł z pewną niechęcią kielich.
- Niezła – przyznał. – Okowitka niczym marzenie. Skądże to dzisiejsze chlejstwo? – zainteresował się.
- Mój kapitan stawia – wyjaśniła dolewając.
- A wie o tym? – skrzywił się Francuz.
- Za kogo mnie masz? Pewnie, że nie – kłamstewko leciutko spłynęło po rozkosznie wygiętych wargach dziewczyny. – Zobaczymy, czyś taki byczek, jak ten Pierre, którego pamiętam sprzed wypłynięcia.

***

Bias miał rację. Ta sztuka była kiepskiej próby. Swego czasu sądził, że klasyczny rycerski romans spodoba się Lucindzie na tyle, iż nie będzie się pastwiła nad niedostatkami fabuły „Wielkiego hrabiego don Panatollo miłosnych peregrynacji”. Jak zwykle, dziewczyna okazała się bystrzejsza, niżeli mu się to wydawało. Romans - dobrze. Rycerze – jeszcze lepiej. Ale, według niej, napisał to jakiś niedomyty kmiotek zamieszkujący portową tawernę. Oklepane postacie, bezsensowny ciąg wydarzeń, głupie dialogi. Strzeliła po przedstawieniu tak niepochlebną ocenę, że zdecydowanie planował zmienić twórców sztuk. Paskudna sprawa. Po jej wystawieniu chodził długi czas niczym marynarz, któremu odebrali prawo do picia grogu. Ale jeszcze gorsza wiadomość dotyczyła pustelnika.
- Zaboli go to. Szkoda – stwierdził ponuro. Dante Sorel należał do najbardziej lubianych przez niego członków rodziny. Lubił sympatycznego wojownika oraz chętnie zapraszał na swoje bale oraz spotkania teatralne. Jego charakter oraz przyzwoitość dawały Camillo poczucie bliskości charakterów. Ponadto obydwaj wspierali Kościół niemałymi datkami. Zresztą, przykro mu było nie tylko ze względu na Dantego. Pustelnik niewątpliwie także należał do najprzyzwoitszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznał. - Ech, jeszcze jakiś łotr przewrócił krzyż – wyrwało mu się na głos. - Czekajże no, chłopcze, pomogę ci. Brat Zachariasz, zaiste, przyzwoitym człekiem był. Ano niechaj stamtąd mogli się za nami – rzekł ustawiając wraz z dzieciakiem drzewo krzyża. Wspólnie nie mieli kłopotów, żeby postawić je pionowo, potem natomiast chłopak obłożył je kilkorgiem kamieni.
- Jak kto będzie chciał zniszczyć, znowu, to kamienie mu nie przeszkodzą, ale przynajmniej wiatr nie zawali – stwierdził Bias wypranym z emocji głosem.

Camillo przyklęknął na chwilę pogrążony w krótkiej modlitwie. Choć wampirem był, dalej szczerze wierzył. Trwało to jednak tylko moment. Lucinda! Niepokój serca, choć przez chwilę nieco stłumiony nieoczekiwana wiadomością, powrócił z siłą wodospadu. Zerwał się skacząc na konia, aż ścigły ogierek przysiadł na chwile za zadzie.
- Chłopcze, masz tu talara – podał mu srebrna monetę. - To wystarczy ci na kilka dni. Nie sądzę, żeby stan zarazy potrwał dłużej – wersja Siriny z fałszywym alarmem przemawiała do niego, ale ... no właśnie, ale jeżeli nie? Musiał, najnormalniej musiał zobaczyć, co się dzieje z Lucindą, czy jest zdrowa, czy może wyszła za kogoś, przeszedł go dreszcz … jak go przyjmie po tak długim czasie?

***

Wiatr, ów biegacz pędzący przez powietrze, zostawał za końskim ogonem. Przez chwilę jeszcze próbował dotrzymać kroku pędzącemu rumakowi, ale wreszcie darował sobie wyścigi. Ktokolwiek dosiadał tego konia musiał być albo bardzo głupi, albo niecierpliwy. Może uciekał przed kimś? Może pędził do kogoś? Tak czy siak, nie warto było się ścigać z ognistym ogierkiem oraz jego jeźdźcem. Wiatr machnął więc niewidzialną ręką i wrócił do berka ze spienionymi grzywaczami oceanu.

Tymczasem Camillo, nie wiedząc nic o wyścigach z nadmorskim wiatrem, pędził do Lucindy. Najpierw okolicą klifów, potem kamienną, nadmorską ścieżką prowadzącą dalej do Ferrolu, wreszcie wygodnym traktem biegnącym dookoła miasta. Jeżeli dziewczyna przebywała gdzieś w takim niespokojnym czasie, to niewątpliwie był to zamek hrabiego. Położony nieopodal Ferrolu z drugiej strony stanowił wygodną oraz bezpieczną siedzibę.


Zamek hrabiego Manuela należał do starych budowli, stawianych jeszcze na gruzach siedzib Wizygotów. Potem przechodził rozmaite losy, aż wreszcie, podczas rekonquisty dostał się w ręce rodziny Andrade. Przez kilka pokoleń przebudowywany oraz umacniany wytrzymał niejedno oblężenie. Nie był może bardzo obszerny, ale niezwykle wysokie oraz grube mury stanowiły nie lada przeszkodę dla potencjalnego napastnika. Ponadto został całkiem nieźle urządzony w środku. Oczywiście nie tak, jak Zamek Słońca, ale pałac Camillo mógł przyćmić wszystko w Kastylii, poza może dworami najpotężniejszych magnatów. Nie mniej, Andrade nie mieli na co narzekać, a Lucinda urodziła się w niezwykle dobrze usytuowanej rodzinie. By jednak dojść do zamkowych wnętrz, trzeba było najpierw przedostać się przez kutą żelazną bramę. Niczym troskliwe mamki ich bezpieczeństwem zajmowały się dwie groźne wieże, opancerzone twardymi niczym skała blankami. Przed tymi, właśnie, wysokimi, gotyckimi wrotami, w cieniu dwóch wieżyc, stał Camillo. Równie niecierpliwy, jak rumak, który zdenerwowany stukał kopytem o ułożone na drodze zamkowej kamienie.
 
Kelly jest offline  
Stary 28-08-2010, 17:29   #59
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dante Sorel



Ciszę ciemnicy mąciło kapanie wody, sól długimi, szarawymi plamami kwitła na ścianach upiornymi kwiatami. Ciszę ciemnicy mącił jęk więźnia, klekot toczącej się po stole kości i rechot strażnika, któremu tym razem los pozwolił wygrać.

W celi, w której rzucono bezwładnie Dantego Sorela, coś drobnego poruszyło się w kącie, za wiązką przegniłej słomy. Błysnęły światłem odbitym od pochodni małe, czarne, czujne oczka.

- Otworzyć celę! - rozbrzmiał rozkaz. - I poszli precz!

Szczęknęła krata, twarz księcia da Labrery podświetlona pochodnią zdawała się ściągniętą upiornie trupią maską. Skryte w bezpiecznej ciemności w kącie małe stworzenie zakopało się głębiej w słomę. A książę przyklęknął przy wyschniętych zwłokach Zeloty, rozdarł nadgarstek zębami i przytknął go do ust więźnia. Oderwał go też zaraz, i przytrzymując Zelotę za włosy czekał. Zrazu nie działo się nic, nie pokryły się ciałem obciągnięte skórą kości, nie powrócił kolor na poszarzałe policzki. Ale usta trupa drgnęły, i drgnęły jego ręce, sięgając ku książęcemu gardłu... zbyt słabo i nieporadnie, i książę odtrącił je jak ręce dziecka.

Dante zacharczał i rozwarł powieki, za którymi nie było oczu.
- Jedno twoje słowo może cię ocalić - zaproponował książę. - Znam cię nie od wczoraj, Sorel. Puściłem dziś wolnym z mej dziedziny tę wesz Custodia, i ciebie puszczę, choćbyśmy się mieli spotkać w walce. Może to najlepsza droga, dla ciebie i mnie? - zagadnął tonem wesołej pogwarki przy winie.

Dante nie odpowiedział. Dante próbował poruszyć palcami i nie mógł. Dante zbierał siły.

- Więc odpowiedz mi na to pytanie, i miejmy siebie z głowy. I jeszcze jedno - nie próbuj mi łgać. Wyczuję smród kłamstwa.
Dante zebrał siły. Dante kiwnął głową.
- Imię twego rodzica.

Zeschnięte, popękane wargi drgnęły i wyszeptały imię.
- Głośniej - warknął książę.
- Paula - suchy szept zaszeleścił echem w lochu - Paula Montego.
- To, Dante, nie była dobra odpowiedź - głos Labrery był bezlitosny - Prawdziwa, ale nie dobra.
Książę wstał z klęczek i wyprostował się jak struna. Schowane w słomie stworzonko przeczesało wąsiki i patrzyło, jak dobywa miecza i sprawdza palcem ostrze.

- Znałeś... ją - wyszeptał Zelota.
- Nie za dobrze. Ale dość, by znienawidzić.
- Dość... by zabić?
- Dość, by posłać za nią morderców.

Z ust Dantego dobyło się zwierzęce wycie. Jakimś nadludzkim wysiłkiem poderwał wysuszone ciało i skoczył na tego, który stał za śmiercią jego matki. Zacisnął ręce na gardle księcia i szarpnął... Siły starczyło mu tylko na tyle, by rozciąć paznokciami skórę na jego szyi. Osłabiony i bezradny opadł u jego stóp.

- Upadniesz - wycharczał. - Upadniesz, królu w żelaznej koronie. Wilk i wąż morski rozdrapią twoje ziemie. A przedtem przyjdzie mąż, który założy sobie na palec spadającą gwiazdę, i będzie większy niż ty. Nie pozwoli, byś utopił wszystko we krwi.

- Jeśli przegram, to będę miał w dupie, kto przejmie po mnie ten cyrk i błazny, Zeloto - odparował książę i zgiął się w ciosie. Dante nawet nie drgnął, nie zasłonił twarzy, padł na ziemię dopiero pod drugim ciosem.

A Damaso Hiero da Labrera, unurzany we krwi jak rzeźnik, tłukł ciało Zeloty z jakąś morderczą, szaloną bezwzględnością, aż zmieniło się wpierw w miazgę, a potem w proch.

Szczur schowany pod gnijącą słomą odczekał, aż książę oczyści miecz po kaźni. Wsłuchiwał się potem uważnie w jego milknące kroki, by upewnić się, że napawający go lękiem mężczyzna na pewno odszedł. Wówczas wysunął się ostrożnie ze swej kryjówki, ruchliwymi wąsikami obadał ostrożnie lepki popiół pokrywający posadzkę. Kręcił się w kółko, zaintrygowany, by w końcu skoczyć w wąską szparę między kamieniami i zniknąć gdzieś w trzewiach budynku. Biegł szybko, pewnie wybierając drogę w labiryncie, wypadł do stajni, i ufnie wtulił łepek w szczupłe dłonie czekającej na niego czarnowłosej dziewczyny.


***


Dante opuścił już swoje ciało. Znów widział, otoczony błękitnym światłem. Wyzwolony od bólu, patrzył na księcia-kata i odkrywał w sobie nowe pokłady nienawiści. Potem jednakże posłuchał zewu, który ciągnął go ku otwartej przestrzeni, wołał ku morzu. Dante Sorel wyprostował świetliste palce-niepalce i podciągnął się przez sufit lochów, podłogi komnat i rzeźbione stropy ku nocnemu niebu.

- Dante... - głos matki płynął ku niemu nad dachami. - Dante...

Pobiegł. Światło pulsowało wokół niego, ciągnęło się za nim migotliwą smugą.

- Dante! - głos Pauli był bardziej rzeczywisty niż miasto, które zostawił za sobą. - Wreszcie cię odnalazłam, nie słyszałeś mnie, błądziłeś w ciemnościach, ja też zbłądziłam, ale teraz już się nie rozstaniemy...

Dante Sorel poszedł za głosem matki w morze i światło wokół niego zgasło, zdławione przez czarne, oleiste wody.

- Teraz już wiem - powiedziała Paula Montego, powstając z tronu na pokładzie upiornego statku i wyciągając dłonie do syna. - Kiedy wejdziesz w noc, iść możesz tylko za zapachem krwi.

Luisa



Luisa nie przywykła czekać na dziedzińcu jak byle ciura. I już wiedziała, że jej ukochany brat za to zapłaci, nie wybrała jeszcze tylko sposobu, w jaki to uczyni.

Luisa nie przywykła też, by mijano ją bez słowa, a to właśnie się działo. Pierwszy minął ją szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, mamroczący coś do siebie, a może do swego konia. Luisa nie zamierzała wnikać, ot, zapamiętała sobie twarz. Tak jak i oblicze wyniosłego starca, który przynajmniej skinął jej głową.

Potem wypadli Zwierzęta. O tak, tu była pewna. Nie tylko dlatego, że na widok kroczącej na czele rozkołysanym krokiem drapieżnika niskiej, jasnowłosej kobiety o dumnej twarzy Kostaki westchnął na poły pożądliwie, na poły żałośnie.

- Pani Moshika?
- Taak - wymruczał jak kot zapatrzony w kawał mięsa.
- Idź, przywitaj się i pokłoń się i ode mnie - zezwoliła. Miej choć ty udany wieczór, pomyślała za druhem, który wystrzelił za klanowymi braćmi do stajni jak z procy.

Luisę owionął ciężki, piżmowy zapach perfum.
- Pani?- piękna kobieta w czarnej, sztywnej od haftów sukni skłoniła się przed nią głęboko. Mieszczka, nie szlachcianka - oceniło wprawne oko pani do Todos. Badała twarz nieznajomej, bezlitośnie wychwytując szczegóły - drobne zmarszczki wokół oczu i kącikach ust, przykryte barwiczką. To mówiło wbrew pozorom wiele. Nie dla urody i młodości ją wybrano, a przynajmniej nie przede wszystkim dla urody, ale dla przymiotów umysłu. Dona de Todos łaskawie wyciągnęła rękę. To również sobie zapamiętała - Graziana Serafina Mendoza z klanu Tremere była pierwszą, która powitała ją w Ferrolu dwornie i odpowiednio do jej pozycji.

- Mamy Krwawe Łowy - oznajmił radośnie Kostaki po powrocie ze stajni, kiedy Zwierzęta z właściwym sobie rumorem i wrzaskiem przejeżdżali przez bramę, by ruszyć na polowanie.
- O, niesamowite! - Luisa wiedziała to już od Graziany, ale zdziwiła się udatnie, gdy przyniósł jej tę wiadomość, tak jak kot przynosi panu do sypialni schwytane szczury i czeka na wyrazy uznania. Kostaki tak lubił czuć się potrzebny i niezastąpiony.

- Pani de Todos. Siostro.

Wreszcie. Już zaczynałam zapuszczać korzenie.

Nie zmienił się, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Długie ciemne włosy oleistymi pasmami okalały wąską czaszkę, w bladej twarzy czarne oczy połyskiwały jak onyksy, schodził po schodach krokiem sprżęstym i pewnym, dostarczając Luisie nowego tematu do rozważań - czy zszedł do niej na dziedziniec, by podkreślić wyjątkowość jej pozycji, czy zrobił to po to, aby oddając pokłon należny księciu, musiała unurzać suknie w pyle dziedzińca. Damaso, mały braciszek, jak zawsze go w myślach nazywała, choć przecież był starszy, chyba sam też tego nie wiedział. Kiedy oddała Kostakiemu laskę i ujmując suknię w koniuszki palców rozpoczęła długi i skomplikowany ukłon, wyglądał zrazu na zadowolnego. Zaraz jednak zreflektował się, ujął ją delikatnie pod łokcie i złożył na jej zwiędniętym policzku czuły pocałunek, by po chwili ucałować z szacunkiem jej dłoń.


Błąd, błąd. Ceremoniał jest ważny. Ustawia wszystkich na swoich miejscach. Nie wiesz, co ze mną zrobić, Damaso. Jak zawsze, jak zawsze. Nie to jednak zastanawiała ją najbardziej. Krew. Kiedy schylała się do pokłonu, dostrzegła na bucie swego brata świeżą krew i proch, w jaki obracają się Spokrewnieni.

- Wybacz, że nie czekałem na ciebie u wrót, ale nie doszła mnie wiadomość, że jesteście w drodze. Minęło wiele czasu, nie spodziewałem się już, że przybędziecie.
- Ktoś, kto ledwie kilka razy zaznaczył swoje istnienie w przeciągu tylu lat, nie powinien się dziwować, że nikomu się nie spieszy w jego progi.
- I dlatego będziemy czynić sobie wymówki? - zapytał zgryźliwie, nagle zniecierpliwiony. - I od nowa prowadzić nasze wojny?
- Jak chcesz, drogi bracie. To ty tu jesteś księciem - odparła przekornie Luisa. Za jej plecami Kostaki, na którego padło w końcu książęce spojrzenie, zamarkował coś na kształt ukłonu.
- Czy matka czeka za bramami? - zapytał Damaso.

Ach. Tu cię boli.
- Nasza matka wysłała mnie.
Bardzo?
Milczał.
Bardzo.

- Na pewno jesteś zmęczona - zreflektował się, pstryknął na zarządcę. - Bądź mym gościem, odpocznij. Porozmawiamy za chwilę.

- Na jego bucie... - zagaił Kostaki, kiedy zostali sami, Luisa opadła na krzesło jak podcięta, a jej służki rozbiegły się po komnatach.
- Widziałam.
- Co robimy, Luisa?
- Czekamy na razie. Agueda!
Hafciarka wypadła z jednego z pomieszczeń.
- Pani, tam łoże wielkie jak statek, i lustro wielkie śliczne, i gardenie na tarasie, i...
Luisa zaśmiała się, przytuliła głowę dziewczyny do swojego uda. Taka młoda, taka radosna...
- Idź duszko - szepnęła dwórce. - Idź porozmawiaj z zarządcą. Porozmawiaj, podpytaj. Chcę wiedzieć jak najwięcej - szeptała czule do ucha służącej. - Zapytaj o hrabiego i o mojego drogiego Damaso. Zapytaj o jego gości. Kto go tu odwiedza ostatnio? Kogo faworyzuje? Spróbuj pociągnąć za język tego mężczyznę. Połechtać jego męskie ego, a wtedy może ci coś powie - uśmiechnęła się do dwórki.
- Dona, a wolno mi wziąć tego wina złotego jak miód?
- Weź, co ci trzeba. I te grzebienie z mojego kuferka, te z agatami... Dzieckiem już nie jesteś, czas zacząć upinać wyżej włosy...
Agueda zaśmiała się perliście, pocałowała Luisę w rękę, i z furkotem sukien pomknęła do alkowy, gdzie złożono bagaże.

- Po co to robisz? - mruknął Kostaki, rozdrażniony i jakiś nieswój. - To nawet nie szlachcianka, to...
- To bękart - przyznała zimno Luisa. - I jak to zwykle bękarty, jest mądrzejsza i po wielokroć bardziej wdzięczna za okazaną łaskę niż szlachetnie urodzeni. Dość o tem. Czego dowiedziałeś się od swych braci?
- Niewiele. Śpieszno im było. Krwawe Łowy na jakąś córę Kapadocjusza są. Radzi byli. Nienawidzą jej, ale nie rzekli, czemu.
- A jak ci przypadła do serca pani Moshika?
- Nie przypadła - burknął.

Luisa zdziwiła się niepomiernie. Toć przez całą drogę, a i wiele lat przedtem, przy każdej okazji i bez okazji, góral nudził smętnie o nadmorskiej twierdzy i jej pani, która w jego opowieściach urastała niemal do rangi pogańskiej bogini.

Suki, dziwki i damy
- przypomniała sobie sposób, w jaki prostolinijny Kostaki dzielił wszystkie kobiety. - Suki, które bierze. Dziwki, którym płaci. Damy, które czci. Ten prosty podział, choć pozbawiony uroku, odzierał nawet wampirzyce z masek. I Luisa musiała przyznać, że Kostaki z rzadka się w swych sądach mylił.

- Suka, dziwka czy dama? - zapytała niewinnie.
- Suka - odparł po chwili. - Ale stara i potężna. Próbujesz wziąć, rozwierasz zęby, a ona już odgryza ci głowę.
- Ja brać jej zamierzam.
- Ani ja.

Zaplotła dłonie na podołku.
- Czy runął jakiś twój ideał? - zapytała troskliwie.
- Co?
- Zawiodła cię?
- Nie. Dokładnie taka, jak mówili. Nie sądziłem, że mówili prawdę. Pije krew Szaleńców i sama jest szalona.
- Co radzisz?
- Powiedziałbym: unikaj jej. Ale obawiam się, że nie możemy sobie na to pozwolić.
- Nie widziałam nic w niej strasznego...
Złapał ją za rękę, gwałtownie i zachłannie.
- Słuchaj mnie! - zażądał. - Widziałaś ty jej ludzi? My tacy nie jesteśmy. Złamała ich wszystkich. Ile ona może mieć lat? Do czego doszła przez te wieki? Między silnym a słabym nie może być ugody, nie może być interesów, miłości, przyjaźni czy szacunku! Nawet jeśli będą ich pozory, między silnym a słabym prawdziwie będzie tylko przymus i gwałt. Nim się obejrzysz, wyrwiesz sobie serce i podasz jej, by ją ucieszyć. Taka jest! Tak będzie działać. Nie ufaj jej.

Wyjęła zmaltretowaną rękę z jego uścisku.
- Dobrze.
- Zgadzasz się?
- Tak. Będę uważać.
- No!

Nie zdążyła się zastanowić nad tym, że po raz kolejny przedłożył lojalność wobec niej nad własne pragnienia i dążenia, nad własny klan. Nie zdążyła zapytać, a po raz kolejny miała ochotę, dlaczego jej służy.

Zdążyła tylko podnieść palec do ust i podziękować Bogu za fakt, że Damaso zawsze poruszał się z rumorem i tupotem, i nie miał w zwyczaju podsłuchiwać pod drzwiami. Przynajmniej taką mam nadzieję, że i w tym się nie zmienił.

Z rozkoszą wymieniła z bratem zdawkowe uprzejmości odnośnie matki, posiadłości, jej samej, przebiegu podróży i pogody w trakcie tejże. Z rozkoszą, bo widziała, że go to męczy, a zmęczony łatwiej popełni błąd.

- Niestety - wyduszał z siebie zdanie po zdaniu. - odprawiłem Armanda do Andradów...
- Poznaliśmy się już z hrabią Delacroix - zaświergotała słodko Luisa, przyjmując minę kochającej cioteczki, nawet usta złożyła w uroczy dzióbek. Nie grała jednak zbyt dobrze, lub Damaso nie dał się zwieść.
- Armand jest próżny - wyrecytował drewnianym głosem, i ciągnął dalej, jakby spowiadał się księdzu ze śmiertelnych grzechów. - Jest próżny, głupi i okrutny. Ale to mój syn. Mój jedyny potomek. Nie zdołałem ugnieść go do formy, która choćby z grubsza przypomina Ventrue. Jest to moja wina i się tego wypierać nie będę. Sądzę jednakże, że nasza szlachetna matka i ty, Luiso, będziecie potrafiły uczynić to, na co mnie zbrakło sił i umiejętności. Proszę, Luiso, abyś przyjęła mojego syna na nauki. Proszę, abyście razem niezwłocznie wyjechali z Ferrolu, tym bardziej, że tej nocy rozpoczęły się Krwawe Łowy, zostając, musiałabyś się do nich przyłączyć. Znając sytuację, nie chcę cię narażać.

- He? - zakrztusił się Kostaki za plecami Luisy. - Ekhe!
Dona de Todos milczała. Sytuacja rysowała się jej okrutnie jasno. Jej umiłowany brat spanikował i napisał list, a potem sam tego pożałował. Teraz znowu - jak zwykle - nie wiedział, co ma z nią zrobić, więc postanowił zagrać na uczuciach rodzinnych, wpychając jej w ramiona swego nieudanego synalka. Bo co do tego, że wymyślił to na poczekaniu, by się jej pozbyć, że naprawdę gardził swym synem i miał za nic jego los, nie miała żadnych wątpliwości. Jak i do tego, że sam Armand mimo wszystko cieszył się z jej przybycia. Na co liczy to wzgardzone dziecko pogardzanego dziecka?

- Eheeee - zarzęził góral tuż nad jej uchem, widać też mu nie w smak poszły słowa Labrery.
- Odchrząknij i wypluj - poradziła mu pogodnie.
- Ja, eeeeee... - biedził się Kostaki. - Gorąco tu, okiennice rozewrę - wypalił w końcu podejrzanie jadowitym głosem i potoczył ku oknu.

Zrzucał jeńców ze skał w przepaść, przypomniała sobie Luisa, mając jednocześnie nadzieję, że Damaso pamięć ma krótszą niż ona i nie poświęcał opowieściom Zwierzęcia tyle uwagi co ona. W tym manewrze z okiennicami było też coś podejrzanie wymownego i zastanawiała się, czy da radę oględnie przekazać przyjacielowi, że zrzucanie jeńców ze skał to oczywiście dobry i akceptowalny sposób prowadzenia wojen, ale robienie tego z panującymi władcami to jednak grubiaństwo i nietakt. Jako cywilizowani i wytrawni politycy nie wyrzucamy książąt oknem...

A właściwie, pomyślała z niesmakiem, odwzajemniając twarde spojrzenie brata, właściwie czemu nie?


Gaudimedeus



Hrabia Camillo przemknął obok skrytego za karłowatą sosną astrologa, nawet nie domyślając się, że jego powrót mógł mieć jakowyś świadków. Biegnący za nim kaleki pies przystanął jednakże, zaciekawiony widać obcą wonią nieumarłego. Manuel stężał w swej kryjówce, zwierzę mogło go wydać swym zachowaniem, ale potem zdecydowanie tupnął. Kudłacz szarpnął głową i pobiegł za wierzchowcem, znikającym już na krętej ścieżce.

Splątanie przeznaczań, do jakiego musiał prowadzić nieuchronnie nieoczekiwany powrót wysoko postawionego Rzemieślnika, zaprzątnęło myśli astrologa ledwie na moment. Potem nadpłynęła myśl, leniwa, nieproszona i niepokojąca, do jakiego miejsca jego samego zawiedzie ten dziwny sojusz.

Ledwie wczoraj córka Kraba prowadziła go za rękę w ciemnościach pod miastem, jeszcze żadnego gestu nawet nie poczynił, nic jej nie obiecał - a już krył się przed Spokrewnionym w przydrożnych krzakach jak jakie zwierzę.

Chłopak, z którym mówił Camillo kręcił się chwil parę przy eremie, wreszcie przyklęknął przy samotnej mogile, by zerwawszy się, pobiec na przełaj przez chaszcze i wertepy ku morskiemu brzegowi. Manuel został sam. Jakiś ptak, przebudzony, zaśpiewał cichutko, ale ani jeden dźwięk nie zdradzał, by Mewa miała szybko przybyć. Mimo wszystko nie wątpił, że przyjdzie. Nawet na jedno drgnienie serca nie postała w nim myśl, że mógł zostać wykpiony czy wystawiony do wiatru.

Zachęcony ciszą, wysunął się z zarośli i zasiadł na kamiennej ławce pod pustelnią. Obok ławki leżała łopata pachnąca jeszcze ziemią, drzwi do eremu podparte były kołkiem. Dziwne to było - skoro ktoś dość miał czelności, by przewrócić krzyż na grobie, czemu nie ograbił pustelni, dlaczego nie zabrał dla siebie dobrego narzędzia? Świeże kwiaty na grobie - pustelnika, jak wywnioskował z urywków podsłuchanej rozmowy - pachniały słodko, a w tę woń wplatała się jakaś nuta, która niepokoiła go i poruszała jednocześnie, a wejrzawszy w samego siebie musiał z niecodziennym u siebie wahaniem przyznać, że czuje krew potomka Kaina. Jakby za decyzją, którą podjął, poszło jakże Zwierzęce podniecenie polowaniem, żądza krwi. Musiała to być ułuda jakowaś, wszak nie krew Rzemieślnika, który nie wyglądał na ranionego.

Palce Manuela zaplotły się na podniesionej z posadzki sali narad obrączce. Cieniutka ozdoba ze starego, poczerniałego srebra zdawała się jak ulał pasować na palec wskazujący astrologa. Zdobiły ją kręte ścieżki arabskiego pisma. Przekładał ją z dłoni do dłoni, próbując zbadać obce znaki, ważył w ręce i zajęty znaleziskiem zapomniał o budzącej się żądzy. Zapach krwi się ulotnił, a wypychające się z warg kły cofnęły się na swoje miejsce.

- Jesteś - cichutki szept jak podmuch wiatru.

Nawet jeden dźwięk, nieostrożne stąpnięcie czy parsknięcie konia nie zdradziło, że nadeszła. Stała kroków kilka przed nim, trzymając dwa konie za uzdy tuż przy pyskach, potargana, w cienkim gieźle podwiązanym dla wygody przy kolanach. Cicha jak mgła. Pod jej oczami cienkimi, delikatnymi skrzepami kruszyła się zaschła krew. Płakała?

Jakaś obawa liznęła jednak Manuela zimnym językiem po karku. Podeszła go jak drapieżnik, a teraz stała spięta w sobie, z rozjarzonymi niebezpiecznie oczami. Mogła z nim skończyć z zaskoczenia, nim zorientowałby się, co się dzieje.

- Wiedziałam, że przyjdziesz. Ty wiesz. Jest światło w ciemnościach - i tyle wiary, zaufania i uwielbienia w jej słowach, że aż dziw, że mogły się pomieścić w jednym sercu.

Uciekła oczami, zamiotła bosą stopą ziemię i znowu przygryzła kosmyk potarganych włosów, nagle spłoszona i niepewna.
- Przyprowadziłam konie - zaznaczyła. - Musimy zejść z drogi. Inni... moi niebawem będą jechać. My pójdziemy inną ścieżką, ale lepiej, by nas tu nie widzieli... - poruszyła nozdrzami. - Krew? Polowałeś? Tutaj? - warknęła gniewnie, oczy znowu się jej rozpaliły, ale uwierzyła bez pytań w zapewnienie, że nie. Manuel patrzył, jak zgięta w pół szuka przy ziemi, między kamieniami, i nie wiedział, czy tę wiarę przypisać jej młodzieńczej naiwności, czy zaufaniu, jakim go obdarzyła.

Podniosła grudkę ziemi, roztarła ją w palcach, spojrzała mu w oczy z wahaniem i dotknęła piachu czubkiem języka, zaraz też parsknęła jak kotka i wypluła ziemię wraz z gęstą śliną.

- Krew Kainity... Nic to, nie nasza to sprawa. Czas goni. Ruszajmy, pomówimy na górze - wskazała na stromą skałę za eremem, wąską ścieżkę dobrą chyba tylko ku temu, by kozice połamały sobie na niej kark i nogi. Ona zamierzała się na nią wspiąć z dwójką koni i Manuelem, który...
- Aż tak dobrze nie czuję się w siodle.
- Aha - przyjęła posłusznie do wiadomości i podała mu wodze.
- Poczekaj. Przywiążę swojego na górze i wrócę po ciebie.

Manuel czekał posłusznie. Wspinaczka na górę w wykonaniu Mewy nie wyglądała zachęcająco. Koń trzymany twardo ściągniętymi wodzami ledwie znajdował miejsce, by postawić kopyto, jego nogi ślizgały się niebezpiecznie po skałach, i wiele razy tylko szybki skok ratował przed upadkiem. A upadek byłby długi i nawet dla wampira skończyłby się tragicznie. Nawet mozolne schodzenie w dół, już bez konia, szło Mewie wolno i z trudem. Na Manuela raz za razem sypały się drobne kamyczki.

- Połowa za nami - wyszeptała, kiedy unurzana w pyle i piachu stanęła przy astrologu. - Skrócę ci strzemiona i poprowadzę konia. Musisz tylko trzymać się mocno.

- Ufasz mi? - zapytała szeptem, gdy poprawiała dla pewności popręg. - A zresztą... już za późno. - I pociągnęła wodze, wspinając się na skałę. Koń miał oczy zawiązane skrawkiem tkaniny, który Mewa urwała ze skraju swojego giezła i Manuel już zaczynał żałować. Że nie poprosił, by jemu także zawiązać oczy.

Zacisnął mocno powieki już za pierwszym razem, gdy koń postawił fałszywy krok i tylko Mewa, która szybkim szarpnięciem zmusiła go do skoku, ocaliła go przed upadkiem w dół.

Ufasz mi? A co to w ogóle za pytanie?

Ledwie podjął tę decyzję, a już na początku nowej drogi odnalazł sam siebie pomiędzy niebem a ziemią, wczepionego jak kot pazurami w siodło konia prowadzonego przez ledwie odrosłą od ziemi Gangrelkę.

Ufasz mi?


Koń drobił jak tancerka, końskie boki pracowały zrywami między zaciśniętymi kurczowo udami Manuela. Manuel otworzył na chwilę powieki i to był błąd. Od wysokości zakręciło mu się w głowie, a koń stanął właśnie krawędzią kopyta na półce szerokości dłoni dziecka.

- Nie ruszaj się, spokojnie...

Głos Mewy był łagodny i spokojny i Manuel w tej jednej chwili, w której właśnie opadały z niego wszystkie starannie wyuczone gesty i powaga jego klanu ustępowała miejsca panice, w tej jednej chwili bardzo chciał jej uwierzyć i zaufać.

Ufasz mi? A powinienem? A mogę?


To nie był dobry moment na rozważania, a już na pewno nie na przypomnienie sobie tego, że ta Gangrelka, która właśnie trzymała jego jestestwo na cienkim rzemieniu wodzy nad przepaścią, w Elizjum krzyczała coś po arabsku. Mewa była blada, ale miała ciemne włosy morysków, i czy w jej rysach nie widać śladów obcego pochodzenia?

Koń chrapnął, stanął pewniej, jego kołysanie ustało. Manuel otworzył niepewnie jedno oko i ponad skałami i wierzchołkami drzew zobaczył nocny ocean.

- Ha, ładnie tu, co? - zapytała szeptem, opierając się o koński bok.
Skinął tylko głową, próbował odetchnąć dyskretnie i uspokoić się, ale ciało raz wyrwane z uścisku woli nie chciało ponownie słuchać rozkazów. Dłonie Manuela trzęsły się jak osika w jego rękawach, dygotały kolana nadal zaciśnięte kurczowo na gorących bokach wierzchowca, i sam nie wiedział, czy drażniło go bardziej to, że poddał się strachowi, czy że jego słabość miała świadków. Bo widziała, oczywiście, że widziała, co się z nim dzieje. Zamiast jednak strzelić złośliwą uwagą, wyciągnęła zamyślona rękę i ciągle zapatrzona w ocean, poklepała go po udzie bezwiednym gestem, jakim uspokaja się spłoszonego konia.

- No cichaj już, cichaj...

Gwiazda pojawiła się, gdy pomagała mu zsiąść z siodła, nogi ciągle nie chciały go słuchać. Znieruchomiała, zasłuchana w to, na co on nigdy nie zwróciłby uwagi - konie zaprychały zaniepokojone, nad skałami poniósł się skrzek obudzonych, przestraszonych ptaków. Oboje poderwali głowy ku niebu i gdy Manuel podążył wzrokiem za wyciągnietą ręką Gangrelki, zobaczył nad miastem niewielki, świetlisty punkt.

Światło urodziło się nad dzielnicą bogaczy, rosło pulsując delikatnie błękitem, blask tańczył na wieżycach kościołów. Obróciło się jeszcze kilka razy wokół własnej osi, i po łuku, rzucając błękitny poblask na drzewa, pomknęło bezgłośnie w otwarty ocean, by umrzeć cicho w jego wodach.

 
Asenat jest offline  
Stary 28-08-2010, 22:22   #60
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Jeszcze nie teraz, niestety.
Luisa wstała i podeszła do otwartego okna.
- Duszno rzeczywiście - dodała stając koło swojego przyjaciela. Przyglądała się przez chwilę niebu rozgwieżdżonemu, jakby je kontemplując. Dłoń jej jednak powędrowała na twardą dłoń Zwierzęcia, ale dyskretnie, tak by brat nie widział. Jej drobne, zdobne w pierścienie palce zacisnęły się na jego jednym, bo ty tylko zdołała objąć. Zacisnęły się mocno. I nie pozwoliły się ruszyć góralowi z miejsca.
A gdy rozluźniła uścisk, spojrzała Gangrelowi prosto w oczy i rzekła.
- Podstaw krzesło bliżej okna, spocznę tam.
I odwróciła się do brata. Westchnęła głośno.
Kostaki wykonał jej polecenia, nie, on wiedział, że to była prośba, ale tylko on. Ruchem ręki nakazała mu tak przestawić krzesło, by jej brat jednak nie mógł pójść w ślady rajców praskich.
Jeszcze nie teraz, niestety.
Widziała zawód w oczach przyjaciela.

- Kostaki, przypomnij mi, jak dotarliśmy do miasta??

- Od którego momentu? - podjął uprzejmie. - Czy kiedy musiałem zostawić donę de Todos samą na plaży, bez opieki i obrony na obcym pustkowiu? Czy kiedy musiałem zaprosić ją na urągający jej urodzeniu cuchnący wóz? Czy może jak odpędzono nas od bramy jak żebraków... Niee, zacznę od początku... Ruszyliśmy niezwłocznie po otrzymaniu listu szlachetnego Labrery, bo list jego skłaniał do szybkiej podróży, bym nie rzekł, że odsieczy. Nijak nie mogliśmy przybić do zamkniętego portu, a kapitan, podły wieprzek, wysadził nas na zupełnym bezludziu. Dona musiała czekać, aż sprowadzę pomoc. Dona musiała jechać do miasta swego brata na wozie rybaków. Dona musiała dyskutować ze strażnikami pod zamkniętą bramą miasta... A ja musiałem na to wszystko patrzeć i zdzierżyć.

Pani de Todos wpatrywała się w milczeniu w oblicze brata. Twarz miała niczym wykutą z marmuru, nie wyrażającą żadnych emocji. W duchu jednak się uśmiechała. A gdy Zwierzę zamilkło ona podjęła dalej.

- Ja rozumie, rozumiem, że martwisz się o swego potomka. Pani Matka nasz też się o ciebie martwi, o ciebie, o swojego potomka. - Dokładnie podkreślając ostanie słowa. - Dlatego poleciła mi przyjechać tutaj. Za wszelką cenę. Rozumiesz??

Znowu wpatrywała się w twarz Damaso, wyczekując jego reakcji. Lustrując dokładnie każdą bruzdę na jego obliczu.

- Ponadto. - Dodała po chwili jakby znużonym głosem. - Odświeżyć się muszę po tej podróży. A służba ma zająć się musi moją garderobą. Nie będę ci głowy zawracała pewnymi drobnymi sprawami, którymi zająć się musi moja służba nim w powrotną się drogę udamy. To sprawy nas, kobiet. - Tak zwykła była do męża swego mówić. - Ale sprawy te muszą zostać załatwione.

To, co działało na nieodżałowanej pamięci granda de Todos, podziałało i na wiekowego Ventrue. Da Labrera zamrugał nerwowo i cofnął się uprzejmie przed granicą świata, do którego należały niewiasty. Nie omieszkał też wydać rozkazu. Zawoalowanego, ale jednak rozkazu.

- Nalegam, byś mimo wszystko ograniczyła te sprawy do niezbędnego minimum, i opuściła miasto jak najszybciej. Nasza matka nigdy by mi nie wybaczyła, gdyby coś ci się stało...

O, tak. Lista przewin, których matka nie wybaczy Damaso, była bardzo długa.

- Damaso?? Chcesz mi powiedzieć, że tymi "zbyt ważkimi powodami, abyś powierzył je pismu" - Podkreślała każde słowo wyraźnie, by wiedział, że dokładnie i wielokrotnie przeczytała jego list. - jest zapewnienie bezpiecznej podróży twojemu dziecku do domeny matki naszej?

Damaso Hiero da Labrera otworzył usta, by za chwilę je zamknąć.
- O, kotek! - zauważył znagła uradowany Kostaki, przewieszony wpół przez krawędź okna.
Książę zacisnął zęby.
- Kici, kici!
Książę rzucił Zwierzęciu złe spojrzenie.
- Droga siostro - oznajmił zimnym głosem. - List wysłałem dawno temu, i skończył się czas, w którym potrzebowałem twej i naszej matki pomocy. Być może bardziej niż kiedykolwiek. Ten czas jednak się skończył, razem z chwilą, w której problemu nie da się już rozwiązać pokojową drogą.
Zagadujący do miauczącego na dziedzińcu kota Kostaki zamilkł nagle i Luisa miała nadzieję, że nie wybuchnie z nagła urągającym śmiechem.
- Gdybyś nie zauważyła, droga siostro, teraz prowadzę wojnę. A w taki konflikt nie chcę i nie będę cię mieszał.

Drzwi skrzypnęły, jasnowłosy młodzieniec w wysokich butach skłonił się księciu i trwał w niskim ukłonie.
- Tak? - szczeknął Damaso.
- "La voce della Luna" prosi uniżenie o zezwolenie na wyjście z portu.
- Zezwalam - Damaso podał młodzikowi wyciągnięty z rękawa list.
- Roberto Giovanni pozdrawia i wyraża życzenie, że będzie miał zaszczyt gościć u księcia ponownie - skłonił się jeszcze raz i wyszedł.

- Matka mnie tu przysłała z wyraźnym nakazem. Wrócę tylko na jej wyraźne polecenie. Jeśli listu nie chcesz do niej pisać z wyjaśnieniami poślij kogoś do niej. - W spokoju, jakby zupełnie obojętnie i bez zainteresowania przyglądała się scenie.

A nam portu nie otworzyłeś, chociaż wiedzieć powinieneś, że przybywamy.

- Jeśli nie posłaniec,... - Tu zawiesiła głos, obracając się nieznacznie by dojrzeć cóż też wyczynia jej przyjaciel. - dobrze wiesz, że są i inne sposoby. Bliższe nam niż ludziom.

- Rozumiem, że odmawiasz mej prośbie - wycedził Labrera. No to wszystko wróciło w utarte koleiny. Zaraz powoła się na lojalność względem klanu. Damaso zacisnął ręce na pasie i powołał się, oczywiście. Luisa nie słuchała, bo znałe te wywody na pamięć.

- Kici, kici, malusi...

Na dziedzińcu faktycznie siedział kot. Bynajmniej nie malusi. Wielki, gruby, pręgowany bydlak, właśnie zadarł tylną nogę i z lubością począł lizać sie pod ogonem. A za nim słudzy nieśli na wóz ogromną klatkę o grubych jak męskie ramię prętach. W otwartych wrotach budynku za stajnią Luisie mignął rząd podobnie wykonanych klatek.
- Nie, drogi bracie, nie odmawiam. Z najwyższą przyjemnością przedstawię Pani Naszej, Matce, potomka Twego. - Tu uśmiechnęła się, ale Damaso widzieć tego nie mógł gdyż Luisa przyglądała się bacznie cóż tak pochłania Gangrela. A gdy ten się zorientował, że ona odnotowała wydarzenia na dziedzińcu, stracił zainteresowanie kotkiem.
- Pierwej jednak muszę Panią Naszą uprzedzić, listownie. - Znowu patrzyła w oczy księcia Ferrolu. - - To twój potomek, Damaso, i to Ty powinieneś go Matce przedstawiać, taki zwyczaj. Sam wiesz. Znasz Tradycje.
Damaso chwilę milczał, jakby rozważał, czy siostra mu kłamie, czy nie. Wreszcie postanowił przyjąć jej słowa za dobrą monetę - kłamała czy nie, obietnica wszak padła.

- Zaraz przyniosą pergamin i inkaust. Sprowadzę Armanda z powrotem. Wyjedziecie tak szybko, jak to tylko uda mi się zorganizować dla was podróż. Nalegam też, żebyście do tego czasu oboje nie opuszczali miasta. Trwają Krwawe Łowy. Ty również znasz Tradycje. I znasz cenę, jaką się płaci za unikanie tego obowiązku.

Ucałował dłoń Luisy.
- Nic a nic się nie zmieniłaś, siostro - rzucił jeszcze spod drzwi.
- A toście sobie pogadali - skomentował Kostaki, sadowiąc się na kamiennym parapecie. - Byłem dworny, ha, Luisa? Powiedz?

- Byłeś tak dworny jak trzeba. Jeżeli dalej tak będziesz się zachowywał, to a nuż jakaś młoda dama zapała do ciebie uczuciem. - Pogłaskała go po twarzy zapatrzona w niebo.
A potem ciągnęła dalej, jakby zupełnie nie zważając na obecność Zwierzęcia.
- Dlaczego mężczyźni nigdy nie słuchają?? A tyle by zyskali słuchając. Garcia Álvarez de Toledo też nie słuchał. Oni się nigdy nie nauczą.
A później stuknęła laską dwa razy, zrazu pojawiła się służąca.
- Zawołaj ojca Salvadora. Niech weźmie ze sobą pergamin i inkaust, list chcę napisać.

Po jakimś czasie pojawił się spowiednik. Luisa dwa listy mu podyktowała. Oba do Inés Íñiguez de Uceda, do swojej matki.
Jeden oficjalny. Poprosiła w nim o zgodę na przedstawienie Armanda, hrabiego Delacroix, syna Damaso.

"Mnie to przypadnie zaszczyt zaprezentowania ci potomka drogiego Damaso. Poprosił mnie o to, ponieważ sam jest niezmiernie zajęty w domenie swej. Ufam, że przyjmiesz nas Pani. Czekam z utęsknieniem na wieści."

Drugi był już mniej słodki, a właściwie przedstawiał całą prawdę. O tym jak dotarła do zamkniętego przez zarazę miasta. O spotkaniu z bratem. Wszystko.

A gdy ponownie została sama z przyjacielem podjęła rozmowę.
- Krwawe Łowy ogłosił Damaso. Co o tym sądzisz?
Oblizał usta i odparł poważnie:
- Że bym poszedł, ale okrutnie nie lubię bić się w tłoku. Raz, że szanse do dochrapanie się do koryta nikłe. Dwa, że można przypadkiem oberwać w tumulcie.
- Przypadkiem? - uniosła znacząco brew.
- No, przecież mówię. Na Krwawych Łowach liczba przypadkowych zejść polujących jest, no, eeee...
- Przypadkiem duża.
Uśmiechnął się z wdzięcznością:
- No sam bym lepiej nie ujął.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172