Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-09-2010, 12:35   #71
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Camillo
Jeszcze dygotał w sobie, gdy pędząc na przełaj niczym szaleniec, dopadł gościńca i ruszył ku miastu. Koń rzęził i utykał pod nim ciężko, znać okulawiony w jakim wykrocie. Camillo poczuł wyrzuty sumienia i zwolnił, by dać odetchnąć zwierzęciu.

Skóra i paznokcie pozdzierane podczas mozolnej wspinaczki na wieżę zamku da Cunhów już się zaleczyły, zarosły świeżą, różową tkanką, a mimo to dłonie piekły go żywym ogniem tęsknoty za dotykiem ukochanej. Czy rok temu pozwalała się tym dłoniom prowadzić do tańca, podawać strzemię, czy Camillowi śniło się jeno, a prawdziwy był tylko ten policzek, który mu dziś wymierzyła? Ten cios też nadal czuł... I chociaż tonął w morzu rozpaczy, odtrącony pogardliwie i niechciany, jakaś nadal trzeźwa i nieoszołomiona bólem cząstka jego umysłu podpowiadała mu rozumnie, zimno i okrutnie: zna cię, zna cię na wylot. Wiedziała, że skoczysz teraz choćby w ogień. Wykorzystuje twoją słabość...


- A choćby i piekło, i demony, i ... - wściekł się Camillo, i z tymczasowego braku demonów, pogroził pięścią przydrożnej akacji.
- Hau - oznajmiła do niego rzeczywistość gdzieś z wysokości końskich pęcin. Kaleki pies pustelnika padł ciężko na ziemię przy kopytach wierzchowca. Kudłatą pierś zwierzęcia unosił urywany oddech. Musiał biec za nim od eremu na tych trzech łapach.
- Nie jestem dobrym panem - wyznał mu Camillo. - Moi słudzy muszą karmić moje zwierzęta.


Pies uniósł łeb i popatrzył na niego - jak mu się wydawało - ironicznie i z politowaniem. Rzemieślnik nie mógł się pozbyć tego wrażenia, choć pamiętał dobrze pouczenia Mewy, że przypisywanie zwierzętom ludzkich odczuć jest błędne i nieuprawnione, obraża i ludzi, i zwierzęta.
- I zostawiam w potrzebie tych, którzy mnie potrzebują - postraszył kundla, i choć poczuł się idiotycznie, rozmawiając na rozstaju dróg z psem, jakoś mu tak... ulżyło, jakby to wyznanie zdjęło mu z piersi część ciężaru. To, że kundel ruszył za nim niespiesznym truchcikiem, kiedy ponownie popędził wierzchowca, przyjął bez wielkiego zdziwienia.

Camillo minął główną bramę, nad którą niczym szmata wisiał strzęp żółtej materii, flaga zaraźna. Musiałby krzyczeć i opowiadać się przed podpitymi już zapewne prostakami, radymi z tego, że mogą w prawie szlachetnie urodzonego potrzymać pod bramą. Dość już miał na dziś upokorzeń, a noc przed nim szykowała się jeszcze długa i trudna.

Furta za kościołem Zwiastowania pobłyskiwała krwawo, i serce Camilla ponownie tej nocy opadły złe obawy, czarne myśli krążyły wokół jego nieszczęsnej głowy. Odetchnął, gdy zeskoczył z konia i przyjrzał się bliżej. To tylko rdza pokryła okute żelazem odrzwia krwawym nalotem. Łupnął pięścią w furtę, krwawe odłamki przylgnęły do rękawicy i nie chciały zejść, napawały go jakąś odrazą i niechęcią... zerwał rekawicę z dłoni.

- Kogo tam niesie po nocy? - warknął strażnik przez uchylone okienko. - Nie widział szmaty żółtej, zarazę diabli przywlekli...szlaaachetnyyy panie... - zakończył nieoczekiwanie i zamilkł, wpatrując się w kaftan Camilla jak zaczarowany.

- Camillo don Jose de Vargas hrabia don Savoy - podpowiedział mu Camillo. - Otwierajcie furtę.
- Zaraza, panie, granda rozkaz, zakazali nam przez bramy puszczać - tłumaczył rozwlekle strażnik.
Pies pustelnika lizał dłoń Camilla szorstkim językiem.
- Rozumiem, mój dobry człowieku - Camillo skinął mu głową. - Kto u was przy szarży?
- Tomas Pelayo, szlachetny...
- Wołajcie.

Dowódca bramy Tomas Pelayo miał dziś serdecznie dość życia. Żona suszyła mu głowę o kochanicę, kochanica o ślubną, do tego obydwie spotkały się na targu i ku uciesze gawiedzi skoczyły sobie z pazurami do oczu, i przez czas dłuższy z dzikim wrzaskiem ciągały się po bruku za kłaki, a z krzyków ich całe miasto dowiedziało się, o kogo im poszło. Żołd był nędzny, podwładni durnowaci, do tego przywiało zarazę. Tomas Pelayo podczas długich nocy służby marzył o tym, że ucieknie od murów Ferrolu i swoich chorych z zazdrości bab na morze. Żeglarz to, ho ho, inne życie ma, a i baby jego pokorniejsze, nauczone czekania na swoją kolej...

I oto przed Tomasem Pelayo stanął ON. Kapitan najpiękniejszego galeonu, jaki cumował w ferrolskim porcie, ba, na wielu morzach podobnych ze świecą szukać. Pięknie odziany czekał przed jego furtą, przy jego dumnej postaci kręcił się pies o kudłatej sierści faktury przedziwnej, bardzo ułożony, jak z ruchów można było wywnioskować, rasy zapewne jakiej na dworach modnej... Szlachetna twarz hrabiego pełna była troski i trochę chyba zniecierpliwienia, gdy ze spokojem we władczym głosie wykładał mu, iż rozkaz rzecz święta i on nie zamierza Tomasa ku nieposłuszeństwu grandowi namawiać, ale czyż rozkaz był, by nie wpuszczać do miasta, czy tylko by z niego nikt nie zbieżał?

Trafność i logika owego pytania poruszyła Tomasa głęboko. Przecież wieści o zarazie przekazał, kimże on, prosty strażnik, jest, by zawracać szlachetnie urodzonego z raz obranej drogi? Z ulgą i lekkością w sercu otworzył furtę...

***


Camillo niezauważony podążał ulicami, prowadząc utykającego konia, u jego boku kuśtykał wiernie kudłaty pies. Nie ukrywał się. Patrzył. Obserwował. Zanim nadejdzie czas na odwiedziny i rozmowy, po tylu miesiącach rozważny mąż zawsze przyjrzy się pierw miastu, bowiem nie jest już tym samym, które opuścił.
Ferrol pomimo później już pory nie spał. Na ulicach trwała jakaś gorączkowa bieganina, nie tłumnie, ale licznie mieszkańcy nerwowo biegli ku jakimś sprawom i zdarzeniom, wiele twarzy wykrzywiał strach. Po drugiej stronie ulicy mignęła mu czerwona suknia i kolorowe chusty Dolores, Cyganki z taboru Szarlatana Sabana. Szła w grupie swoich, lekko zgięta wpół, podtrzymując się za brzuch. Jej piękną twarz szpeciły zaciśnięte z zapiekłą nienawiścią szczęki.

Ale dopiero pod domem Mendozów ostatecznie zwątpił w intucję Sireny. Czarny powóz Graziany tarasował ulicę przed posiadłością, z bramy wypadł trzęsąc pokaźnym brzuszyskiem sam Christobal Mendoza, podał żonie skórzany worek przez otwarte drzwiczki powozu, a Graziana wychyliła się błyskawicznie, i dotknęła białym czołem czoła swego ghula i męża. Powóz ruszył z kopyta, Christobal pomachał jeszcze ręką na pożegnanie i wszedł w cień bramy. Jeśli zaraźne flagi zasiały w sercu Rzemieślnika ziarno niepokoju, zachowanie Graziany było wodą, która zrosiła wschodzący plon. Tremere nie pozwalała sobie nigdy na podobną swobodę i czułości względem kogokolwiek, połknęła wyjątkowo sztywny kij etykiety. Camillo nie wyobrażał sobie dotąd Graziany publicznie okazującej swoje przywiązanie i miał tylko jedno wytłumaczenie - medyczka się bała. To, co mogło wzbudzić strach tej pewnej siebie jak skała kobiety, przechodziło możliwości wyobraźni Camilla.

Statek był tym, co ostatecznie wyprowadziło go z równowagi. Lista pytań, które zamierzał zadać księciu, rosła z każdą chwilą. Jeszcze pytania, czy już zarzuty?
Pies lizał jego dłoń, a Camillo stał oparty o słup do cumowania i starał się uspokoić.
Właśnie podnoszono łańcuch za statkiem, który opuścił port, i Camillo nie miał złudzeń, że zrobiono to tylko dzięki zezwoleniu Damaso. Statek podskakiwał wesoło na falach zatoki, i choć Camillo widział go tylko raz, rozpoznałby wszędzie i o każdej porze jego sylwetkę. "La voce della Luna", statek Roberta Giovanniego, zwanego Rzeźnikiem, wielkiej głowy interesów. Czyż nie było bowiem genialnym spostrzeżenie, że po tym, jak Synom Haqima pogoniono kota i ich obecność stała się niezbyt pożądana, powstanie niezagospodarowana nisza. Wszak książęta, starsi i zwykli obywatele nadal będą potrzebowali noży w pewnych rękach, niewyjaśnionych zaginięć przeciwników i wrogów... Roberto Giovanni był tańszy od Assamitów, mniej problematyczny politycznie, i nie miał ich honorowych, sztywnych zasad.

I to bydlę chodziło po bruku miasta Camilla, jeszcze tej nocy... Rzemieślnik miał wrażenie, że wdepnął w rzadkie łajno, które oblepiło mu podeszwy i nic go nie zmyje. Trzeba będzie wyrzucić buty.

***


Szukając miejsca do zadumy, wypłoszył z książęcego ogrodu jakowąś młódkę o ciemnych, błyszczących włosach upiętych wysoko misternymi grzebieniami, żywych oczach i zręcznych, szybkich ruchach.
- Panna zostać moż...
Nie dokończył. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco, na jej smagłej twarzy pojawiły się urocze dołeczki i lekki rumieniec. Wypuściła z dłoni kwiat gardenii, który właśnie urwała z krzaka i uciekła z furkotem sukien.
- Jak panna zresztą sobie tam chce - usiadł na opuszczonej przez nią kamiennej ławie. - Przecież przymuszał nie będę.
Pomału układał w głowie schemat rozmowy z szlachetnym Labrerą, rysował mu się w głowie niczym scenariusz sztuki, argumenty wskakiwały pewnie na swoje miejsca w kwestiach... tylko kwestii księcia nie mógł napisać, ani nawet, po tylu miesiącach nieobecności, w miarę trafnie przewidzieć. Camillo szykował się na wszystko.

Zadumany, nie zwrócił uwagi ani na tętent wpadającego na dziedziniec za murem ogrodu wierzchowca, ani na pospieszny gwar stajennych. Podniósł głowę dopiero na dźwięk niecodzienny w domostwie księcia Ferrolu. Od wysokich murów odbijał się swobodny, głośny i rechotliwy śmiech. Camillo podszedł do furty ogrodu...

Do męskiego, prostackiego rechotu dołączył delikatny, dystyngowany i lekko chrypliwy śmiech kobiety.

Od schodów w stronę powozu podążała niezwykła para. Byli odwróceni do niego tyłem, ale już po odzieniu, dostatniej, haftowanej złotą nicią sukni i podbitego sobolami płaszcza Camillo zrozumiał, że progi Labrery odwiedziła dama wysokiego urodzenia i wielkiej pozycji. Kobieta była niska i wątłej budowy, jej głowę i włosy zakrywał czepiec z czarną mantylką. Nachylała lekko głowę do prowadzącego ją mężczyzny i śmiała się subtelnym śmiechem prawdziwej damy. Jej towarzysza, na którego muskularnym ramieniu wspierała się w swej drodze do powozu, spowijały grube zwierzęce futra, zlewające się niemal w jedno z kudłatymi, długimi włosami. Do nozdrzy Camilla dotarł fetor odzienia dzikusa, skóry nie były czyszczone zapewne od czasu, kiedy zdarto je z upolowanych zwierząt. Szeroki pas obciskający futra obciążał wielki topór. Zwalisty mężczyzna prowadził wątłą damę z delikatnością niezwykłą u kogoś jego postury. Przy powozie kobieta zatrzymała się - drzwiczki były umieszczone zbyt wysoko dla kogoś jej wzrostu. Rzuciła do dzikusa kilka słów, a ten ukląkł i podał jej dłoń. Dama postawiła stopę na muskularnym udzie mężczyzny i wspięła się po nim do powozu.

- Dona Luisa de Todos. - Za plecami Camilla rozległ się głos Armanda, lekko podbarwiony złośliwością. - Siostra ojcowa, i jej kudłaty pieszczoszek.

Hrabia Delacroix swobodnym gestem strzepnął z kaftana pył drogi, i stanął obok Rzemieślnika przy furcie.
- Ni krzty szczęścia ojciec nie ma do rodzaju niewieściego. Zawsze trafi na taką, która go w czymś przewyższy, i tą wyższością przytłoczy - w głosie książęcego syna pobrzmiewała jakaś okrutna, ponura satysfakcja. - Wielka pani i twarda sztuka z mojej kochanej cioteczki, potępicie sobie na niej wszyscy zęby.

Zachichotał i położył dłoń na ramieniu Camilla.
- Do Lucie też ojciec szczęścia nie miał - kontynuował nadal tym samym, rozbawionym i złośliwym tonem. - Jak my wszyscy zresztą, nieprawdaż, panie hrabio? - zakpił.

Camillo odwrócił się ku niemu odruchowo, Armand oblizał zeschnięte usta wąskim językiem, po ciemnych źrenicach przemknął gwałtowny poblask, jak lśnienie gwiazd na dobytym ostrzu.
- Czego chcesz od Lucindy Andrade? Gadaj!

Jakby jakaś potężna siła ścisnęła w imadle skronie Rzemieślnika. Przymus mówienia kazał otworzyć usta i puścić język w ruch... ale zelżał momentalnie. Z umysłu Camilla spływały łagodnie porwane pasma rozkazu, narzucanej cudzej woli.

Armand zaskoczony zamrugał, oblizał ponownie usta, jego dłoń rozluźniła uścisk na Camillowym ramieniu, a sam hrabia Delacroix, wolno i niechętnie, opadł przed nim na kolana, pokonany, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Wybacz, starszy.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-10-2010 o 13:53.
Asenat jest offline  
Stary 25-10-2010, 08:09   #72
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa

- ... żem mógł więcej rycerzy wziąć, lubo zbrojnych chociaż! A ty dwórek... - perorował Kostaki. Luisa patrzyła przez okno na dziedziniec. Wynurzeniom druha poświęciła dokładnie tyle uwagi, na ile zasługiwały – może z ćwierć pacierza. Znała górala o oczach barwy dymu długo, tak długo, że ledwie wyobrażała sobie swoje noce bez jego towarzystwa. Wiedziała, kiedy Zwierzę – często nie ogarniając swym umysłem całości wydarzeń – mówi poważnie, nawet brnąc w błędne rozumowanie, ale całe swoje istnienie i działanie kieruje na jej ochronę. Wiedziała też, kiedy marudził lub plótł po próżnicy z nudów. To była właśnie ta chwila.

- ... bo teraz jak gołodupce zjechaliśmy, kto się będzie z nami liczył... - ględził jednostajnie góral.
- Każdy, kto ma oczy, każdy, kto patrzy i widzi – rzuciła Luisa bardziej w przestrzeń niż do towarzysza, i wróciła do obserwacji dziedzińca, nieruchoma jak statua na grobie, ukryta za kratą i wpółotwartą okiennicą, tak, że z dołu mogła się zdać zaledwie cieniem.


Czyż nie jestem tu, w dziedzinie mego brata, cieniem naszej pani matki?

Damaso miał możnego gościa. Odzienie, choć podniszczone, było dobrze skrojone i z drogiej materii, a przypuszczenia Luisy do do statusu przybyłego potwierdziły w pierwszej kolejności buty – wysokie, z miękko wyprawionej skórki, pobłyskujące srebrem sprzączek, a w drugiej – dumny, choć cichy głos, którym obcy przywołał stajennego. W oczach przybysza pobłyskiwało szaleństwo. Blade, pociągnięte barwiczką usta Luisy skrzywiły się nieznacznie.

Czyżby owo diabelskie nasienie Malkava, którym mnie uszczęśliwiła Graziana?

Luisa pstryknęła palcami. Sługa pilnujący drzwi oraz dziewczyna podlewająca kwiaty ruszyli do niej biegiem. Służba już wie. Służba spostrzega się najszybciej, gdy do stołu dosiada się nowy, poważny gracz. Luisa uśmiechnęła się do siebie. Już niebawem w domu swego brata będzie się czuła jak u siebie. Wskazała milcząco możnego, który pogładził łaszącego mu się do stóp kulawego psa o kudłatej sierści i zaczął się kręcić bez celu i z wyraźną rozterką po dziedzińcu.
- Hrabia Camillo Vargas don Savoy – wyszeptał sługa. - Dawno go nie było, musiał wrócić... - Luisa ucięła podniesieniem dłoni rozwijającą się opowieść.
- Dziękuję ci, mój dobry człowieku.

Zatem to nie szaleństwo, a pasja w jego oczach. A zatem sławny Rzemieślnik powrócił z wojaży... Ależ sobie moment wybraliście, szlachetny hrabio.

Z tego, co słyszała o szlachetnie urodzonym Rzemieślniku z Ferrolu, bajecznie bogaty Camillo trzymał się z dala od przepychanek między Spokrewnionymi, a cały swój trud składał na ołtarzu Melpomeny... Luisie nawet przez chwilę było go żal. Rzemieślnicy, ci prawdziwie oddani sztuce, zdarzali się tak rzadko. Dona de Todos przywołała swoje dwórki. Zastanawiała się tylko przez moment.

- Agueda. Cichutko, gołąbko... - nachyliła się do ucha służki. - Popatrz tam na dół. Widzisz owego męża? Zgadnij, kto to.

***

- Po co ją posłałaś? - zaciekawił się Kostaki, pomagając jej pokonać schody.
- Możny Rzemieślnik o wielkiej pozycji wraca po długiej nieobecności do miasta, przyjacielu. O czym myśli? Co go gryzie? Czego pragnie? To szczególny moment. Decyzje teraz podjęte przyniosą owoce w nadchodzących nocach.
- Brzoskwinie.
- Słucham?
- Lubię brzoskwinie.
- I?
- Wyglądają jak cycki.
- Nie widzę związku.
- A musi być jakiś? Cycki są dobre o każdej porze – zarechotał radośnie.
- Wracając do naszego przybysza... - zasugerowała delikatnie dona de Todos.
- Powie ci to samo. Może do rymu, może pięknymi słowy... – prowadził ją do czekającego powozu - „niczym para sarniąt, pasących się między liliami”... tak to szło?... ale to samo ci powie. Bo wy, niewiasty, czynicie z nas poetów, wojowników i królów. Ale przede wszystkim robicie z nas zwierzęta – zakończył tak poważnie, że musiała się roześmiać, i śmiała się nadal, gdy szczerząc żółte jak koń zęby, ale z powagą w oczach, przyklęknął przed nią przy powozie, aby mogła się wspiąć po jego udzie na swoje miejsce.

***

Przed Elizjum przycisnął jej dłoń do ust.
- Uważaj. To jest wojna, a ty czasami jesteś zbyt pewna siebie – szepnął.
- Ty zaś czasami zamartwiasz się po próżnicy – odparowała lekko.
- Nie żartuję, Luisa. Jest wojna, a my jesteśmy tu obcy. Zdobywasz informacje, podpytujesz, polegasz na cudzej wiedzy, na tym, co kto może i zechce ci rzec. A na wojnie pierwsza umiera właśnie prawda...
- Cóż za niewiasta zrobiła z ciebie poetę? - zadrwiła ciepło, ale chyba w nieodpowiedniej chwili.
Wykrzywił się wściekle, zacisnął zęby.
- Idź już. Ja poczekam.

***

Rozluźniła dłonie, pozwalając opaść przytrzymywanej sukni na podłogę. Po określeniu „tawerna” spodziewała się czegoś w rodzaju podrzędnej karczmy skrzyżowanej z tanim burdelem. Tymczasem Czerwona Passionario była przestronna, surowo, ale porządnie wyposażona, deski ław i podłogi wyługowane niemal do białości. Sługa, który do niej przyskoczył zalatywał co prawda z lekka rynsztokiem, a twarz jego szpecił paskudny, łuszczący się szary liszaj, ale zgiął się nisko w ukłonie, gdy się przedstawiła, i poprowadził ją bez dodatkowych pytań do oddzielnej, zamkniętej sali. Już znał jej imię. I bardzo dobrze.
- Cenię ludzi dobrze poinformowanych – rzekła mu, wyciągając z wyszywanej w liście winogron sakiewki drobną, srebrną monetę.
- I my ich cenimy, szlachetna pani – sługa wyszczerzył połamane, dziwnie wąskie zęby, ale monetę przyjął i otworzył jej drzwi z głębokim, niemal dworskim ukłonem.
- Pani Salome wyszła. Wołać pana? - zapytał głosem cichym jak ostatnie tchnienie, gdy go mijała. Ujrzała już, że w sali ktoś siedzi. Mężczyzna w czarnym, haftowanym kubraku.
- Rzeknij Jokanaanowi, iż ufając w jego rozeznanie jako gospodarza oraz wybór serca pani Salome, oczekuję, iż pojawi się w najbardziej stosownym momencie – odparła równie cicho.
Sługa zachichotał.

Jedyny gość zamkniętej dla śmiertelników sali Czerwonej Passionario powstał i wyprostował się jak struna. Luisa zajrzała bez strachu w jasnobłękitne oczy, ukryte w sieci drobnych zmarszczek. Starzec był wysoki, nienaturalnie szczupły, wręcz wychudzony, spoglądał dumnie i zimno. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem.

- Szlachetna pani. Jam jest Agustin Efrain Fulgencio, primogen Rzemieślników Ferrolu.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 25-10-2010 o 14:10.
Asenat jest offline  
Stary 25-10-2010, 08:10   #73
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis

Efeb leżał na ławie z obnażonymi, białymi pośladkami wypiętymi w górę. Pomiędzy nimi jasno i konkretnie widniały widome oznaki grzechu, który musiał praktykować często i z wielkim entuzjazmem. Ischyrion był delikatny, niezwykle, wręcz nadzwyczajnie, ale młodzieniec i tak łkał mu pod nożem jak gwałcona dziewka, która już zrozumiała, że opór jest bezcelowy. Gdy krew z naciętych wrzodów ściekła w misę, Ischyrion nałożył stosowne opatrunki i odprowadził popłakującego, idącego okrakiem młodzieńca i jego rozpływającego się w podziękowaniach protektora do drzwi. Dopiero wtedy pozwolił sobie na wściekły, zniecierpliwiony grymas, gwałtowne kroki i gesty.

Miał dość. Płaczliwego młodzika, który nie potrafił znieść – niezbyt wszak jeszcze dotkliwych – skutków swego grzechu. Manfreda, który galopował gdzieś po próżnicy w ciemnościach, zamiast siedzieć na dupie, gdy był potrzebny. Lucindy Andrade – małej kurewki, ale dość sprytnej, by go wywieść w pole, i pokazać mu wała zza pleców potężniejszych od siebie. Camilla, którego szlag chyba przyniósł z morza w tej właśnie godzinie. Armanda, którego trzeba się było pozbyć już dawno. Księcia, który pozostawał głuchy na słowa Iblisa. Cykady, starej wężycy, z mózgiem przeżartym zgnilizną i aniołowie raczą wiedzieć, czym jeszcze. Wiedziała, musiała wiedzieć, co się stało z Anastazją. Jak jednak wycisnąć prawdę z kogoś, kto potrafił zmiażdżyć wolę księcia?

Iblis sięgnął po misę z krwią młodzika. Pił łapczywie, przymrużając oczy z rozkoszy. I nagle plunął krwią, misa upadła na ziemię z brzękiem, zawisły w powietrzu szkarłatne krople. Iblis zgięty wpół padł na ziemię, krztusił się i pluł, i tarł dłonią usta. Krew zdała mu bowiem słona, jak morska woda wypełniająca usta tonącego. Gardło mu się ścisnęło, język skołowaciał.
- Pokazałbym ci swe rany, abyś mógł ich dotknąć – Celestin Inigo rozłożył szeroko i zachęcająco swe szczupłe ramiona młodzieńca – ale, jak widzisz, nie mam ani jednej – uśmiechnął się triumfalnie jak chłopak, który wygrał bójkę. Jego usta nagle się zacisnęły.
- Toniesz – głos Celestina był jak trzask płomieni. Starszy Malkavianin przyklęknął przy nim na ziemi, jego twarz widziana przez wiszące nadal w powietrzu krople krwi zdała się Iblisowi twarzą chorego – te plamy, i czerwona plama znamienia, i te oczy, płonące jak w gorączce.
- Toniesz, ale wyciągnę do ciebie rękę. Patrz.
Krew na podłodze łączyła się w wijące jak węże strużki, układała w znajome znaki greckich liter.
- Nie możesz mówić? Nic nie szkodzi, przeczytaj sobie w cichości serca.

Krew nasza z Kaina płynie, klątwą przez Boga obłożona, a błogosławieństwem od Lilit. Próby zmiany naszego stanu lub powrotu do śmiertelnego życia, grzechem przeciw Ojcu i Matce naszej są i przeciw Bogu.

- Pamiętasz? - Celestin usiadł sobie wygodnie, krzyżując nogi.
Pamiętał. Siebie w grupce potakiwaczy. Labrerę na tronie z morskiego drzewa, recytującego mocnym głosem Tradycje. Siebie powtarzającego te słowa. Celestina u swego boku, uśmiechniętego delikatnie, z nutką... litości w tym serdecznym rozbawieniu. Powtarzającego również, a jakże. Jakby to była jego kolejna błazenada. Pamiętał też milczącą ostentacyjnie Cykadę, która uciszyła wtedy gniew księcia, przyklękając przed nim nonszalancko i niedbale, bez słowa. A potem wstała, i niezatrzymywana przez nikogo, wróciła na swoją skałę.

- Głupie to nie jest, ale wiesz, bawiło mnie, jak to recytował, wiedząc doskonale, że pośród nas są ci, którzy popierali Malafrenę i ojca Rabii, i śnili z nimi jeden wspólny sen o wolności. Nie wiedział, kto, prócz Rabii oczywiście, ale tak świdrował oczami... Jakby naprawdę myślał, że winni nie powtórzą za nim – zaśmiał się, cichutko, jakby trzeszczały rozpalone węgielki. - Cykada nie powtórzyła – zachichotał. - Och, nie dlatego, że była za Malafreną. Diablica. Morska bogini z pogańskich czasów, nikogo nad sobą. Dla niej liczy się tylko ona sama. Nikt jej nie przymusi do przyjęcia czegoś, z czym się nie zgadza. Za to jedynowładztwo, za tę niezależność kochałem ją i nienawidziłem najmocniej. Nie bacząc na nic, na mnie, poszła mordować i niszczyć. Tak postanowiła i tak się stało. Nie zdeptała wszystkiego, nawet ona nie jest tak silna... - głos miał pełen smutku i bezradnego gniewu, a jednak w pewien sposób również podziwu. - Chyba cię nudzę?

Iblis zacharczał. Iblis przewrócił okiem. Coś mu cuchnęło potwornie mokrym drewnem.

- Opowiadam ci to po to, żebyś wiedział, że i mi zdarzyło się... nazwijmy to, potrzebować. I trudno mi się tego wyrzec. Doskonale rozumiem twoje położenie i twoją stratę. Ale nie musimy być przecież stratni. Jedna za jedną. Odzyskam twoją własność. Anastazja wróci do ciebie cała, zdrowa, stęskniona, wylękniona, czy też bez pamięci o tym, co się wydarzyło... jak sobie będziesz życzył, mnie zajedno. A ty skłonisz Cykadę, by porzuciła ziemskie troski i poszła w morze. Jest już stara i zrobi to prędzej czy później, ale ja zrobiłem się niecierpliwy i nie zamierzam czekać, a w obecnej sytuacji nie mogę wykluczyć, że ktoś będzie jej... potrzebował równie gorąco jak ja. Ufam, że rozumiesz moje położenie i moją stratę? Nie jestem tam sam, ale jednej istoty zawsze brakuje najbardziej - uśmiechnął się serdecznie i poklepał Iblisa po policzku. - Za godzinę, może dwie, będzie wracać do swej twierdzy z domu Rabii. Może drogą, ale raczej na przełaj. Będzie ranna. Poważnie. Tak, że Zwierzaczki nie poradzą sobie z nią sami. Będzie cierpiała. A ty ponoć jesteś medykiem. Ponoć dobrym. Tuszę, że zdajesz sobie więc sprawę, że każde stworzenie układa się podług okoliczności, w których żywie. Stąpając po ziemi, można upodabniać się do śmiertelnych. W morze zejść może tylko bestia. Rozumiesz?

Uśmiechnął się raz jeszcze.
- Złamałem prawo Camarilli i naszego księcia. Złamałem prawo Kaina, Lilit i wystąpiłem przeciwko Bogu. Liczyłem, że zajmiesz moje miejsce, ale na razie brak ci rozmachu, Iblisie. Lubię cię, ale nie będę się patyczkował – podniósł głowę. - Masz gościa. Wybacz, zabrałem ci zbyt wiele czasu.

Misa brzęknęła raz jeszcze o ziemię, krople krwi opadły, kleszcze spinające gardło Iblisa puściły. Celestin zniknął, i nawet wyczulone zmysły nie wychwytywały jego obecności. W drzwi ktoś łomotał miarowo pięścią. Ciągle plując, Iblis skoczył ku drzwiom, podniósł rygle.
- Jesteś – sapnął Manfred, czerwony na twarzy z gniewu i wysiłku. - Jużem myślał, żeś miast rozwiązania szukać, zaryglował się i dziewkę jakowąś przy stole obracasz!
- Nawet gdyby, nie przeszkodziłoby mi to w poszukiwaniach.
- I cóż znalazłeś?
- A ty?
Manfred siadł ciężko na ławie, jakby nagle opadł z wszelkich sił. Obrzucił zaciekawionym wzrokiem misę i plamy krwi na podłodze, ale nie zapytał.
- Psy podjęły trop w sosnowym zagajniku, na południe od zamku. Psiarczyk znalazł tropy pięciu koni. Pojechali na przełaj, ku morzu, zeszli na plażę niedaleko tej pustelni. Tam czekała łódź – rąbnął pięścią w stół. - Idę się oczyścić, wrócę zaraz, naradzić się musimy. Powiesz mi, co z doną Andrade...
Jeszcze to...
- Tak, mój drogi.

Odpędził sługę, który chciał porządkować pracownię, zamknął swą komnatę na klucz i tknięty przeczuciem zszedł na dziedziniec. Diego cudotwórca siedział na ławeczce przy studni, i rzucał swojej suce kawałki mięsa dobyte z torby.
- Szlachetny panie... - zerwał się z miejsca. Iblis uniósł dłoń.
- Nie tutaj. Znaleźliście coś, czego nie pokazaliście Manfredowi?
Skinął głową, dobył z rękawa skrawek białego, okrwawionego płótna. Iblis zamknął je w dłoni, nie patrząc.
- Koni było pięć, i czterech jeźdźców. Jeden z nich był kobietą, małe stopy, lekki chód. Pod bronią była, na ziemi odcisk pochwy miecza został... Wszyscy raczej szczupli, w dobrych butach. Pannę musieli docucić w zagajniku, tam jeszcze próbowała walczyć, potem jechała spokojnie, na plaży próbowała uciec, złapali, zawlekli do łodzi. Ten kawałek materii w piasek znalazłem wkopany. Uciec nie miała szans, ale ślad chyba chciała dać.
- Domysły zostaw mnie. Mów o pewnikach.
- W łódź wsiedli i odpłynęli, prócz jednego, co konie wziął i pojechał w kierunku Oka Zachodu.
- I...
- To wszystko, panie. Na drodze ślady zadeptane już, a i psy tropu nie chwycą. Dobrze, że choć kierunek, w którym poszedł skurwysyn, dało się wyznaczyć.
- Tak.
- Tak, panie?
- To dobrze.

Skrawek materii rozwinął dopiero w bezpiecznym schronieniu swej pracowni. Choć unurzany w piachu, nadal pachniał słodko i delikatnie rozgrzanym snem ciałem Anastazji. I jej krwią, którą w pośpiechu naznaczono litery.

INI
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 29-11-2010 o 11:03.
Asenat jest offline  
Stary 21-11-2010, 18:31   #74
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Jeżeli nazwać Iblisa w tej chwili złym, poirytowanym, zdenerwowanym czy gniewnym to jakby określić nawałnicę mianem burzy, nierządnicę damą. Zbierając się z podłogi mając gniewny grymas na twarzy klną w myślach na Celestina. W tej chwili miał szczerą chęć chwycić to, co jeszcze zostało w świecie ze starego wampira i wepchnąć go do ciemności Szeolu, pieca Gehenny, czeluści Abaddon czy jakiejkolwiek otchłani z której wychył ostatnie pióra anielskie. Kiedy szedł do drzwi, plując i pełen gniewu, mijał swe pióra. Płonące, spalające się bez ustanku i jako popiół padające na podłogę w szaleńce wizji Malkaviana. Kiedy otworzył drzwi, Manfreda uderzył powiew gorącego, suchego powietrza jakby zza drzwi pieca.
Po krótkiej wymianie zdań, Iblis uspokoiwszy się, rozpoczął wytłumaczenie paru szczegółów.
-Było. Młoda szlachcianka u nas goszcząca doznała urazu głowy w przypadku upadki z konia. Dość mówić, iż doznała napadu szału. Liczyłem, że w takim stanie zostanie u nas – Iblis przerwał na chwilę, odrywając wzrok od poprawionych w jego mniemaniu ścian i przenosząc go na Manfreda – gdyż mogło dojść do poważniejszych uszkodzeń lub zalążku choroby umysłu. Niestety, odeszła. Poza tym... - Westchnął. Nie chciał już spoglądać na dogasające pióra, pył sali, krew na ścianach. Krwi miał na dziś dość, słony posmak ciągle utrzymywał się w ustach. - Jutro w nocy mam pojedynek z Armandem.. Ja sobie poradzę. Przejmuj się naszą zaginioną. Ja też czynię starania.
Manfred... Ten sam Manfred, faktycznie właściciel fortuny swego rodu ciągle wbijał spojrzenie w Iblisa. Może chciał coś powiedzieć? Załkać, szatanie, oddaj mi ją... A szatan tegoż samego pragnął. Miast tego tylko przygryzł wargę. Iblis kontynuował.
-Mam sporo hipotez, jeszcze więcej kroków czynie. Na razie jeszcze czekajmy. Jeśli nikt się nie odezwie lub będą to warunki których nie będziemy mogli spełnić... Choćby niebo miało runąć, pomogę ci.
Zimna, lodowata w tej chwili dłoń wampira spoczęła na plecach szlachcica.

Chwilę potem siedział już na ławeczce mając u boku Diego. Jego nowinek wysłuchał z nieukrywanym zaciekawieniem. Naprawdę, widać to było wolno unoszącej się brwi Iblisa nad tajemniczym, lodowatym okiem, mroźnym i bezwzględnym. Na koniec mowy swego, jakby nie było wyznawcy, zareagował kiwnięciem głowy. Przez chwilę trwał zamyślony.
- Dobrze się spisałeś. Dzisiaj poprowadzisz zgromadzenie, mnie nie będzie. Postaraj się zebrać jedną misę krwi, dwie...
Diego był rozradowany, acz w niepokojący sposób. Zapewniał jak się cieszy, wdzięczny, zadowolony. Lecz Iblis patrząc na dusze, aurę, w tajemnicę poza fizycznością nie dostrzegł nic. Najmniejszego śladu radości, emocji. Nic. Iblis powstał, zaśmiał się w kierunku nocnego nieba i z kawałkiem materii ruszył do siebie.

W wysprzątanej pracowni siedział sam w ciemnościach swej pracowni na krześle. Ściskał w dłoniach skrawek materiału. Litry brzęczały mu w głowie. „I” niczym ochrypły skrzek podpalanego Azazela za bunt przez swych braci, „N” przypominało rubaszny śmiesz Asmodeusza po zgwałceniu Lewiatana... Iblis obruszył się na krześle gdy kolejne „I” było realnym wrzaskiem upadających aniołów w ucieczce przed karą, „I” najbardziej różnorodnym gdyż każdy miał inny powód buntu w sercu. Spojrzał na zimny kamień swej pracowni. Szaleństwo podsuwało mu obraz Sandalfona, spoglądając na Malkaviana swymi oczyma przepełnionymi miłością klejnotami, bo takie były oczęta archanioła – błękitne, lśniące jak dwa drogocenne kamienie wydarte z pieści ziemi, osadzone na twarzy młodzieńca którego seledynowe włosy mieniły się tęczą. Lecz ciało w wielu miejscach zdobiły rany po ostrzach, oparzenia, wyszarpane skrawki ciała i zaschnięta krew. Woń lilji mieszała się z gnijącym mięsem. Iblis znał go, jeszcze nie buntownik, jeszcze nie prawy. Anioł poza konfliktem, miłościwy. Przyjął karę części upadłych na siebie. Rozedrganą dłonią domalowywał na ścianie kolejne litery. Do dźwięczącego w głowie Iblisa wywaru „Ini”, dodarły dwie kolejne widniejące na ścianie. „GO”. Celestin Inigo.
- Sandalfona, spodziewałem się akurat ciebie.
- Czemu, bracie?
- Nigdy nie wyzbyłeś się współczucia. Ale porozmawiajmy, to mi się przyda. Wydaje się mi, że Celestin żyje, trwa... Jest... W pokrętnej formie... Jako wspomnienie. W krwi. Temu też go widziałem, wszak piłem krew Cykady.
Sandalfon zmazał zamarzycie krew ze ściany kiwając przecząco głową. Iblis powstał gwałtownie. W pierwszy,m odruchu chciał pobić omam. Ciągle trzymał skrawek materiału w dłoniach.
- Bracie... Złość jest niepotrzebna. Wszak wiemy jak do tego wszystkiego doszło.
- Ja... Ja nie wiem...
I anioł zamilkł, zniknął w momencie gdy Iblis rzucił się na niego klnąc pod nosem, uderzając pieśćmy w ścianę, drąc paznokciami, gryząc skałę, kopiąc, przeklinając go i wołając aby udzielił ostatniej odpowiedzi.
Speszony sługa wszedł do pracowni wlepiając przerażone spojrzenie w lekarza podczas napadu furii. Bał się spowodować najmniejszy szmer. Iblis spojrzał na niego dziko, przez chwilę wydawało się, że rzuci się na niego. Lecz tylko spokojnym, lodowatym głosem rzekł:
- Każ przygotować mi konia.
Wszak trzeba było jechać do księcia. Wszak Sandalfon stanowił uosobienie miłosierdzia. Iblis go nie lubił, sam był nienawistny. I w nienawiści zamierzał sprzedać Celestina. Niekoniecznie za trzydzieści srebrników.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest teraz online  
Stary 25-11-2010, 12:58   #75
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Cisza...

Tak głęboka, że zdawało się co da się posłyszeć jak po tyle głowy płynie strużka krwi, lepiąc włosy z zakrzepłe strąki. Czas ciągnął się jak masa u cukiernika, a w końcu Gaudimedeus drgnął, niczym zbudzony nagle ze snu golem.

Nie ugryzła. Nie ugryzła go - choć mknęła ku niemu z zamiarem wyssania go do cna. Potem...Jakby się rozmyśliła. Albo jakby zwierzę wyczuło truciznę - przeszło mu przez myśl niedorzecznie. Miał trudności z zebraniem myśli, rozbiegały się, chowały tam gdzie chronił je pulsujący wciąż ból pod czaszką...Może się opanowała...

Poruszył się. Dziwne, dziwniejsze niż wiele dziwnych rzeczy jakich przyszło mu ostatnio doświadczyć. Jeszcze nawet gdy odbiegała, Mewą rządziła Bestia - nie było co do tego żadnych wątpliwości. Powstrzymanie się tak wygłodzonej, w takim momencie. Było po prostu nienormalne. Astrolog potarł czoło, miał wrażenie że cały łeb zamienił się w wielki globus, zupełnie taki wielki jak ten sprowadzony z Paryża, który stał u niego w pracowni od dwóch lat. To było...Nienormalne, trudne to wytłumaczenia.

Popatrzył na obrączkę, zdobiącą jego palec...

Ruch też powodował ból u nasady czaszki, choć ciało wydawało się być nienaruszone. Tremere westchnął, wiedział, że trzeba będzie zapłacić pewną cenę by doprowadzić się do ładu.

Parę kropel później było już dużo lepiej. Szedł ostrożnie, jakby pulsująca nadal, choć już znośniej głowa była stworzona ze szkła. Mimo to w tym stanie nie mógł być do końca pewien, tego co widzi - chociażby wciąż przed oczyma mąciła mu niedawna wizja, nakładając się na ponury obraz splądrowanego domostwa Rabii...Cień przemykał, myśląc o cieniu, o widmie które nie kryło się ze swoimi pragnieniami wobec jego stanu zdrowia. Choć było to mało prawdopodobne, wizja ptaka przywodziła astrologowi na myśl Sokoła. Te myśli natomiast ciągnęły za sobą wspomnienia. Manuel pamiętał go z czasu, gdy pełnił funkcje mediatora pomiędzy Księciem a Okiem Zachodu, wtedy gdy Damaso i Cykada skoczyli sobie do gardeł, potrząsając szabelkami. Czyli jak, uśredniając, raz na parę lat.

Ból nie ustał, choć zelżał znacznie - zawroty głowy i dziwny stan nie skończyły się, wzmożone jeszcze po paleniu krwi. Astrolog nie szarżował, powoli stawiał krok za krokiem przy ścianie próbując przebić się spojrzeniem przez mrok i plączące się z doświadczeniem wzroku niewyraźne majaki. Na końcu korytarza ujrzał grube drzwi. Musiały kiedyś być piękne, zdobne w wijące się arabeski rzeźbień - teraz były rozszczepione niby rażone gromem. Rozłożone jak uda ladacznicy, pomyślał Manuel, poruszając lekko nozdrzami...

Spalenizna...

Gaudimedeus kucnął, przyglądając się z bliska, zapach stał się bardziej intensywny...Ktoś podłożył pod drzwi ogień, odtwarzał w myślach zdarzenia które musiały mieć tu miejsce, a potem rąbał je czymś ciężkim...Astrolog rozejrzał się, w kącie leżała jeszcze spora siekiera o okazałym, choć lekko nadpękniętym stylisku. Przesunął ją nogą głębiej w cień, zapamiętując to miejsce.

Odwrócił się w kierunku wejścia. W otchłani rozerwanych odrzwi czekała tylko ciemność i zaduch. Niewyobrażalny smród powodował, że uczony powstrzymał z trudem odruch wymiotny i cofnął się. W korytarzu nadal było pusto i cicho. Nieproszony gość, jeden z wielu tej nocy w tym domostwie, wrócił się po jedną z umieszczonych w żelaznych obręczach pochodni i trzymając ją w ręku ponownie zbliżył się ku zdewastowanemu wejściu.

Grób. To było pierwsze skojarzenie astrologa, gdy zaglądał do środka. Wrażenie potęgowało to, że i z domu nie dobiegały już żadne odgłosy. Zastygł z nogą uniesioną nad podłogą, gdy przeciął tę ciszę jeden, urwany gwałtownie, męski krzyk. Nie powtórzył się już...

Ogień czerwonawym poblaskiem odsłaniał straszną scenę. Przy samym wejściu leżały rozsiekane dwa mocno zdekompletowane ciała strażników w znacznym stadium rozkładu. Jeden miał przy sobie szablę, drugi końską szczękę na kiju. Manuel przyjrzał się uważnie cięciom, nie poruszając się na razie: były gładkie, równe i głębokie. Morderca znał się na swoim fachu. Uznając, że ciała nie są w stanie mu zagrozić Tremere dał ostrożnie krok nad nimi, stając zaraz na grubym dywanie. Przyświecił. Kobierzec trawiły plamy starej krwi i jeszcze czegoś innego: Manuel nie chciał wcale wiedzieć czego. Zastanawiał się, czy wszystko to co ogląda, istnieje rzeczywiście...

Podniósł wzrok.
Ogromne łoże z pleśniejącym i pokrytym pasmami pajęczyn baldachimem, stojące mniej więcej na wprost niego, odsunięte od ściany.Nie widać było, co jest za nim, ale wampir zauważył, że do jednej z jego nóg przykuty był gruby łańcuch, którego drugi koniec znikał za łożem. Pościel na łożu pokryta była żółtawymi, brunatnymi i krwawymi plamami, częściowo rozwleczona po pomieszczeniu. Przed łożem leżał kolejny trup, martwy mężczyzna z otwartą raną w brzuchu. Brakuje znacznej części wnętrzności, ocenił odwołując się do swojej wiedzy medycznej astrolog, ma też rozszarpane do białej kości prawe udo . Odziany biednie, twarz zastygła w przerażeniu nie była miłym widokiem. Mag odwrócił spojrzenie. Obok trupa dostrzegł parciany worek, a w jego dłoni kielich.

Gaudimedeus pociągnął jeszcze raz nosem. Woń świeżej krwi na moment sprawiła, że górna warga zadrżała nieznacznie.

Podszedł do stołu, omijając ostrożnie leżący na ziemi świecznik, patrzył na podeptane i okrwawione papiery, pióra, rozlaną malownicza plama inkaustu, wosk ze świec, powywracane malutkie flakoniki. Nawet bez ich podnoszenia czuć było intensywną woń perfumy. Dalej. Zielonkawa gruba materia pokryta arabskim pismem. Pod ścianami wybebeszone z ubrań skrzynie i komody, jakaś zwierzęca skóra , wypatroszone częściowo z pierza poduszki, porozdzierane tkaniny...
Wszystkie sprzęty noszą ślady walki, pomyślał, wszystkie są również stare, zaniedbane i zniszczone.
Nie uszło jego uwagi coś jeszcze. Jedna z grubych nóg łoża była bardzo solidnie obgryziona, a zza wezgłowia zaczęło dobiegać niepokojące i ohydne mlaskanie.

Łańcuch jakby drgnął.
To otrzeźwiło astrologa. Cień nie chronił przed zwierzęcym węchem.

Tylko spokojnie...Manuel szacował szybko długość łańcucha, choć ten nie był zbyt widoczny - zakładał że koniec sięga tam, gdzie obryziona noga od łoża oraz zagryziony grabieżca. Umysł naprędce rysował okrąg i promień, nakładając wyobrażone linie na ponurą scenerię komnaty...
Chyba naprawdę mocno walnąłeś się w łeb, że to robisz - myślał Manuel, ruszając do przodu. Odgłos kroków tłumił gruby dywan, ale mimo to mlaskanie ustało...Astrolog zatrzymał się przed wyobrażoną przez siebie linią, która miała według niego oznaczać zasięg tego, co chowało się za łożem. Po chwili zagadka wyjaśniła się sama, wynurzając się zza mebla. Mięśnie astrologa spięły się, podczas gdy jego wzrok omiatał ogromny czarny łeb potwora.

Cerber Rabii.

Tak jak jego trzyma łańcuch, tak ty musisz utrzymać w ryzach swój strach. Jeśli chcesz stąd wyjść, on nie może poczuć, że się go boisz...Nie boisz się go..

Pies wynurzył się pomału, i podzwaniając łańcuchem, wszedł w krąg światła. Sięgał kłębem do pasa rosłemu mężczyźnie, był potężnie umięśniony, kołysał się ciężko na grubych, muskularnych łapach. Kiedy rozwarł paszczę, Manuel zobaczył, że z potężnych szczęk zwisają skrawki mięsa. Futro mia wyleniałe, na boku przez przegniłą skórę wystawały żebra. Na łbie widac kilka świeżych cięć, a przez skórę prześwitywało czerwone mięso.

Nie boisz się...Klatka piersiowa - nie porusza jej oddech! Mimo iż bestia porusza się, i najwyraźniej również się pożywia - pies jest martwy. Nie boisz się. Masz Ogień. Ogień. Ogień...


Ogień i krew...

Pies obserwował Manuela czujnie - jednym okiem, i jednym pustym, zaropiałym oczodołem. W jego gardle narastał głuchy warkot...

Ogień i krew. Manuel wyprostował się, przesunął nieco pochodnią... Bestia dgnęła - chyba nie lubiła światła...Oceniali się nawzajem wzrokiem, jak szermierze. Pierwszy zerwał się pies, skoczył, grube łapy bezgłośnie opadły na dywany.

Łańcuch sięgał prawie pod drzwi. Manuel zdążył się cofnąć w ostatniej chwili, zataczając szeroko pochodnią przed oczyma psa. Jak spadająca gwiazda, pomyślał jeszcze Gaudimedeus, a w uszach miał wciąż jeszcze ciche huczenie pędzącego przez powietrze ognia pochodni i niezadowolony pomruk bestii, która znów stanęła mocno na wszystkich łapach.

Cerber nie szarpał się, nie ujadał, nie rzucał się na uwięzi. Stanął tylko tak daleko, jak mógł, zaparł się potężnymi łapami i patrząc bez wyrazu w twarz Manuela, napiął łańcuch do granic możliwości. Astrolog słyszał wręcz zgrzyt metalu, ale nie poruszał się - nie uciekając spojrzeniem. Stopy tkwiły nieruchomo za nowo wytyczoną granicą...Od pieszczoszka Rabii Manuela dzieliły trzy, najwięcej cztery kroki.

Jak wtedy, pod Paryżem - pamięć tasowała przed oczyma duszy wspomnienia - ochronny krąg, czerwone symbole i to coś, co bardzo chciało przerwać barierę. Umysł jest silniejszy niż strach, słowa nauczyciela...Brodzenie w stawie wspomnień nie zatrzymywało jednak pracy umysłu, który gdzieś na drugim swoim końcu analizował wybory. Nie było to jednak łatwe, bo napięcie było duże, a do tego uderzenie w głowę wciąż jeszcze mąciło pamięć i osąd.

Drzwi były tuż obok. Wyskoczyć przez nie? Manuel, trzymając cały czas ostrożnie wyciągniętą przed siebie dłoń z pochodnią, próbował przypomnieć sobie układ pomieszczeń w tej części budynku narysowany przez Mewę. Jeśli były tu inne drzwi niż wejściowe, chciał wyjść właśnie przez nie - o ile nie wiązałoby się to z przejściem przez strefę bestii. Jeśli nie - pozostawało tylko opuścić ostrożnie to miejsce, mając psa cały czas przed sobą, zataczając wolnymi ruchami znaki ogniem niczym pilot ukazujący w mroku drogę zagubionym statkom...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 27-11-2010, 16:44   #76
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wściekły pies... zachował się jak wściekły pies.
Dał się unieść gniewowi, rzucił się na pyskatą Gangrelkę i co gorsza... na swojego współplemieńca.
Wściekły pies.
Naraził się najsilniejszemu klanowi i zniszczył najbardziej przydatnego pomocnika.
Wściekły pies.
Miał się ukrywać, a zamiast tego stał się głową swego klanu.
Klanu?!
Co to jest, jednoosobowy klan?!
Książę uczynił sobie maskotkę z Giordano! Pieska pokojowego.
Strazza stał w ciemnościach stajni dusząc się z gniewu i spoglądając przez okno. Dzisiaj zyskał szacunek klanów i protektora w postaci samego księcia. Ale na jak długo? Ile czasu minie, zanim rzuci go Gangrelce na pożarcie. Przeklęta Cykada!
Miał się tu ukryć, a tonął w spiskach i wzajemnych animozjach. Ferrol okazał się potrzaskiem, w którym uwiązł.
Żebrak i marionetka księcia. Znowu był sterowany, przez innych, znowu!
Ukryty w mrokach nocy, mógł wyładować swój gniew, swoje upokorzenie. Na oczach innych musiał nosić maskę zwycięzcy, ale tu nie musiał udawać.
Wyciągnął swój kord... Spoglądał na niego. Przypomniała mu się przysięga, którą złożył.
Przysięga, która związała jego losy z księciem Ferrolu. Trudno więc, Giordano nie zwykł cofać słowa. Będzie służył, ale na Boga! Nie jako błazen, czy marionetka! Odbuduje klan Brujah i sprawi, że będą się z nim liczyć, tak mocno z Cykadą. Będzie sojusznikiem księcia, nie jego sługą.
Krwawe łowy... kolejna sprawa ważna. Ale nie dla Giordano. Sara i Rabia. Dwa imiona bez znaczenia. Giordano te łowy nie dotyczyły, tak naprawdę obie wampirzyce były zwierzyną łowną Gangreli. Strazza nie miałby nic przeciwko zabiciu którejś z nich, zwłaszcza Sary, ale szukać ich nie miał zamiaru. To nie był jego miasto. Labirynt uliczek nie był mu znany. Ba, nie miał nawet własnego siedliska. Musiał się tułać po obcych... u rodziny Cereghetti.
Na spoczynek w najbezpieczniejszym miejscu jakim było Elizjum, nie pozwalała mu duma. U Salome dłuższe przebywanie, mogłoby się skończyć poważnymi długami. A już teraz był tej wampirzycy wiele winien. I jej partner patrzył krzywo na ich zażyłość. Zaś młody Brujah czuł, że póki co, nie potrzebuje kolejnych wrogów.
W Krwawych Łowach musiał uczestniczyć, by zaznaczyć swoje poparcie dla Księcia Ferrolu, ale... nie mógł się udać sam. Choć irytowało go to, musiał dołączyć, do sfory któregoś ze Zwierząt. Dzięki temu miałby pewność, że zostanie przypadkowo zabity, podczas tych Krwawych Łowów...wszak wypadki chodzą po wampirach. A dołączając do sfory i to w sposób głośny, tak by dotarło to do uszu Księcia, miałby pewność że przynajmniej jednemu Gangrelowi, zależałoby na tym by wrócił z tych Łowów cały i żywy...cóż... nieumarły.
Najlepszy byłby ku temu Krab... o ile dobrze zapamiętał imię, jednego przybocznych Cykady.


Do rozmyślającego nad swą sytuacją Giordano dotarły głosy. Odruchowo skrył się w stajni nasłuchując. Były to dwa głosy... przynajmniej jeden. Rozpoznał w nim głos księcia. Kim był drugi głos? Giordano nie potrafił rozpoznać. Wyjrzał kryjąc się w cieniu nocy... książę i kobieta. Kobieta stara, na skraju śmierci przemieniona. Zastanawiał się przez chwilę czy jej zazdrościć, czy jej współczuć. Jako jedna z niewielu została przemieniona, gdy śmierć wyciągała po nią swe szpony. Z drugiej strony, została przemieniona, gdy ciało stawało się bardziej niewygodnym balastem. Jak się czuła będą stara w społeczeństwie wiecznie młodych?
Rozmowa była krótka i owa kobieta oddaliła się. A odczekawszy chwilę, co by nie wydało się, że ich śledził, Giordano podszedł do księcia.
Skłonił się i rzekł spokojnym głosem kłaniając naśladując mogę Salome.- Panie, książę mój. Przyznaję, że Krwawe Łowy nie są tym, w czym mogę się przydać. Żadnej z tych kobiet nie znam, ani ich kryjówek, ani ich ghuli. Samego Ferrolu, zresztą też nie. Proszę o przydzielenie mnie do którejś z grup Gangreli. Kiepski ze mnie chart w tej chwili, ale jako łowczy sobie poradzę.

Kłaniając się, pochylił tak, by książę nie widział lekkiego uśmieszku na jego twarzy. Dzięki takiemu posunięciu, mógł sobie zapewnić bezpieczeństwo podczas tych Krwawych Łowów.

Labrera zacisnął usta w wąską kreskę. Jednym, sprężystym ruchem ujął pochylonego w pokłonie Włocha pod brodę. Oczy miał czarne jak morskie głębiny, gdy przemówił, w jego głosie zrazu niczym piach w zębach zgrzytały irytacja i gniew. Osłodził też zaraz ton, opamiętawszy się, ale Giordano i tak zdążył spostrzec, że wizyta starszej damy wyprowadziła księcia z równowagi dalece mocniej niż gwałtowne wydarzenia na naradzie.

- Idź, jeśli taka twa wola, i jeśli zdołasz zgonić Zwierzęta, ale wiedz, że twoje oczy ujrzą najokrutniejsze oblicze wojny. Bacz też na siebie. Nasze Zwierzęta są krnąbrne i oporne. Ale gdy Cykada już zlezie ze swej skały i obierze kierunek ataku - uśmiechnął się bez radości - nie ogląda się na nic. Ani na własnych podkomendnych, ani na prawo, ani na popleczników... nawet na własne dobro.

Puścił brodę Strazzy, gestem pozwolił się podnieść.
- Potwory... są wśród nas, Giordano - oznajmił nagle znużonym, starym głosem. - Są wśród nich te, które należy zabić, i wyplenić ich ślad najmniejszy ogniem. Za każdą cenę. I są te, z którymi musimy żyć. Za każdą cenę. Od pół wieku nie robię nic innego, jak tylko płacę, płacę, płacę...

-Potrzebna jest przeciwwaga dla Gangreli, mój panie. Inaczej Zwierzęta rozzuchwalą się bardziej, niż powinny.-odparł Giordano krótko i szczerze. W Ferrolu potrzebna była równowaga. A książę stawał się powoli zakładnikiem Cykady, o czym pewnie dobrze wiedział.

Twarz Labrery stężała. A potem, niespodziewanie, surowe rysy rozjaśnił pobłażliwy uśmiech.
- Czy jako żołnierz mam wygrażać pięścią niebiosom, że nie podoba mi się miecz, który mi dały do ręki? Że źle w dłoni leży, niewygodny jest i mało gracki? Czy też mam go odrzucić precz od siebie? Nie, młodziku, nie, panie di Strazza. Jestem żołnierzem. Walczę tym, co mam. Czymże będą rysy na ostrzu i to, że do stroju rękojeść mi nie pasuje... jeśli zwyciężę? - Labrera wyprostował się, w zmęczonej twarzy rozjarzyły się oczy, i w tej chwili, na mgnienie oka, Giordano mógł go widzieć takim, jakim był pół wieku temu, przewodząc przewrotem. Przez jedną chwilę Labrera zdał mu się wielkim mężem pełnym pasji, ale... ta chwila minęła, tak jak dawno temu minęły dni chwały księcia, i, być może, jego szanse na prawdziwą wielkość.
Giordano uśmiechnął na moment. Potrafił docenić wielkich ludzi... i wampiry. Czyż nie takimi szczycił się jego klan? Nie chciał w tej chwili zgłaszać swych wątpliwości, więc spytał o coś innego.- A jeśli mógłbyś otrzymać do ręki lepszy oręż? Czy pozwolisz na odbudowę Zelotów, ale wiernych twym ideom?
- To byłby inny miecz... na inne wojny - książę wzruszył obojętnie ramionami. - Tutaj Zeloci stoją po drugiej stronie pola, panie di Strazza. Ty stając po mojej stronie występujesz przeciwko własnej krwi. Ja zezwalając na odbudowę klanu w tej sytuacji, kułbym oręż przeciwko samemu sobie. Tyle że dla mnie to już mało istotne. Dla mnie liczy się jeno ta wojna, w niej zwycięstwo lub przegrana, ponad nią ani za nią nie ma dla nic. Przynieś mi głowę tej wiedźmy Rabii, a zezwolę na stworzenie potomka. Zabij ojca, a kupisz istnienie zelockim jeńcom, których weźmiemy w tej wojnie, choćbym musiał sam wyrwać ich Cykadzie z pazurów.
-Tak panie.- rzekł w odpowiedzi Giordano i w duchu dodał "Umowę zawarto." Wyglądało na to, że jeszcze długo di Strazzy przyjdzie robić w Ferrolu za kukiełkę na tronie Brujahów. Za jedynego członka klanu. Upolować Rabię? Prawie niemożliwe. Ale to zawsze jakiś powód by ruszyć do walki.
Giordano pożegnał się z księciem i ruszył...Miał zamiar dopędzić jakąś sforę Zwierząt i dołączyć do łowów. Niech Gangrele będą psami myśliwskimi. A jemu może uda się zabić kobietę, zanim psy ją rozszarpią.
Nie miał własnego konia, właściwie to niewiele rzeczy mógł uznać własnymi w tym mieście.
Był żebrakiem... ale obecnie, na usługach księcia. Dlatego też wybrał rumaka z jego stadniny.
Czarne jak panująca wokół noc... Nie dość że pasowało, do sytuacji, to jeszcze było to naprawdę piękne zwierzę i szybkie.


Giordano wskoczył na jego grzbiet i pognał uliczkami miasta. Wiatr owiewał Zelotę dając mu poczucie wolności i siły. Pamiętał takie noce w rodzinnej Florencji. Nocne wyścigi po uliczkach miastach. Był wtedy wolny...i żywy.
Stukot kopyt towarzyszył jego jeździe, pozwalał zapomnieć o jego sytuacji.
Kolejne uliczki zlewały się w jego oczach w jedno. Byle szybciej byle do przodu.
Dotarł do bramy i warknął gniewnie niemal.- Pani Moshika, gdzie?
-Udała się w stronę twierdzy. Udała się do Oka Zachodu.- wypaplał strażnik
- W którą stronę.- syknął w odpowiedzi Giordano, wszak nazwa twierdzy niewiele mu mówiła. Ferrolu nie znał, jego okolic też. Mężczyzna wskazał drogę, wyboistą wąską... chyba rzadko uczęszczaną. Droga wiła się wśród skał, mniej więcej wzdłuż morskiego brzegu, niczym wąż. Wyboista i kamienista byłaby śmiertelną pułapką dla galopu. Wampir chcąc nie chcąc musiał zwolnić. Wydawało mu się, że... sama ta droga odstrasza go od celu. I cóż... Giordano nie zdziwiłby się, gdyby było to prawdą. Jechał bowiem wprost do twierdzy pełnej wrogich mu wampirów. Na spotkanie z Gangrelką z którą planował się pojedynkować.
Ale cóż mu pozostało... Postawił wszystko na jedną kartę, swą porywczością wplątał się taką sytuacją. Pozostało więc podążać ścieżką którą wyznaczyły jego czyny. Nawet jeśli jest ona kamienista i wąska. I prowadzi wprost do obozowiska wrogich wampirów.

W połowie drogi Giordano mijał opuszczony kamienny erem. Przed chatką niczym ostrzeżenie był świeży grób, z krzyżem zmontowanym sznurem z dwóch grubych kijaszków, zatkniętym na kopczyku z kamieni. Niczym ostrzeżenie...”Zawróć, póki masz okazję.” Ale młodego wampira znudziło już uciekanie przed przeszłością, przed wrogami. Ruszył dalej nie zatrzymując się. Gdzieś na końcu tej drogi, na Florentyńczyka czekało przeznaczenie.
Wkrótce w poświacie nocy, Strazza zobaczył niesławną twierdzę Gangreli

Oko Zachodu zdawało się trzymać skały pazurami, wiatr świszczał między kamieniami. Twierdza była stara, stara i ponura, jakże inna od misternych zamków i pałaców, do jakich przywykło oko Giordana. Most był opuszczony, krata uniesiona, na dziedzińcu wrzało. Jazgot psów mieszał się z kwikiem koni, gardłowym śmiechem, rzucanymi twardym głosem rozkazami, odgłosem pospiesznych kroków. Odmienione dziką, nieludzką uciechą twarze obróciły się ku niemu, gdy tylko wyjechał z cienia bramy, i Giordano pojął, że to nie tylko radość z łowów, możliwości zdobycia potęgi, jaka płynie z krwią wypełniła podnieceniem serca Zwierząt.
Mógł nie radzić sobie z dworskimi pogaduszkami przy stole, ale nienawiść zżerającą do szpiku kości i chęć zemsty rozpoznawał niechybnie i na pierwszy rzut oka.
- Co my tu mamy? - zapytał wolno ogolony na łyso mężczyzna w czerwonej koszuli, ten, którego nazywali Morzem Szczurów. Kolczasta kula na długich łańcuchu zakołysała się w jego dłoni jak serce dzwonu. - Książęca zabawka jeździ sama po nocy? - wyszczerzył się dziko, zamachnął ręką i wrzasnął, padając na jedno kolano, syczał i klął, próbując sięgnąć do wbitej mu między łopatkami siekiery.

Rozstąpili się przed nią, nawet ogary przestały jazgotać, przypadły do ziemi, poczynając skomleć jak nowo narodzone szczenięta. Zaparła się stopą o kark swego kapitana i jednym ruchem wyrwała mu z pleców siekierę. Rękawy ciemnej sukni miała podwinięte powyżej łokci, wiły się na nich sine pasma tatuaży, połyskiwały w świetle pochodni pojedyncze łuski na jej skórze. Prześlizgnęła obojętnym spojrzeniem po Zelocie, a potem z rozmachem kopnęła wstającego Szczura w twarz.
- Włoch wyzwał mnie na pojedynek - powiedziała cichym, ale doskonale słyszalnym głosem ani w kierunku Giordana, ani swoich ludzi, ani właściwie nikogo szczególnego. - Tedy on teraz mój. - Nie groziła, widać nie musiała. Rozrośnięte w barach wilki morskie skurczyły się na dźwięk jej głosu i zdało się Giordanowi, że zaraz poczną popiskiwać jak szczeniaki.
- Czegoś chciał? - rzuciła w kierunku Zeloty, przekładając siekierę do drugiej ręki. Za jej plecami stanął Krab.
-Nie ma znaczenia, czego chcę.- uśmiechnął się Giordano spoglądając na zebranych dookoła Gangreli. Zeskoczył z konia, przyglądając się kobiecie z pewną fascynacją... Ponoć człowieka ocenia się po czynach i po jego wrogach. W takim przypadku, młody wampir byłby wielkim człowiekiem. Cykada była bowiem godną przeciwniczką i honorową. Potarł kark i rzekł.- Książę zarządził Krwawe Łowy. Nietutejszy jestem, więc... z polecenia Księcia przybyłem do ciebie Cykado, co by towarzyszyć wam w tej wyprawie. I udowodnić wierność księciu Ferrolu. A także byście wy mogli udowodnić swoją wierność i Księciu i jego prawom.
Giordanowi zdało się, że w połowie jego przemowy słuchać go przestała, wpatrzona już w ziejącą paszczę bramy, za którą czekał łup. Krab rozglądał się niespokojnie, spoglądając to na swą panią, to na Włocha, to na pełznącego po dziedzińcu Morze Szczurów.
Cykada zaśmiała się, nagle, nieoczekiwanie i gardłowo.
- Tedy zapraszam - szarpnęła głową, luźno związane włosy nastroszyły się jak sierść. - Wielka by była nasza rozpacz, gdyby Labrera popadł w fałszywe mniemania o naszej wierności... - jej głos ociekał ironią, ale nikt się nie roześmiał. Ona się nie śmiała - ... na podstawie takiej błahostki - dokończyła, unosząc brwi, zadrgały kąciki jej ust, i dopiero teraz po dziedzińcu przetoczył się ryk śmiechu.
Rzuciła rozkaz i skoczyli ku koniom, ogary szarpały się na uwięzi. Kiedy je spuszczono i pomknęły z jazgotem w noc, Krab nachylił się w siodle ku Zelocie.
- Trzymaj się mnie. Szczur ci tego nie daruje.
-Zgoda.- rzekł na odczepne Krabowi, choć po prawdzie zamierzał posłuchać jego rady. Natomiast dość często zerkał, na Cykadę... Na jej śmierci przestawało mu powoli zależeć. Złamać jej wolę, podporządkować, ujarzmić... uczynić swoją, to był cel warty uwagi. Ale póki co, były łowy i okazja by zdobyć pierwszego sojusznika w Ferrolu. O ile dopadnie Rabię przed Cykadą.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 27-11-2010 o 17:41.
abishai jest offline  
Stary 27-11-2010, 21:29   #77
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
- Szlachetna pani. Jam jest Agustin Efrain Fulgencio, primogen Rzemieślników Ferrolu.

Delikatnym kiwnięciem głowy odwzajemniła powitanie, podając mu jednocześnie swą starą dłoń.
- Jestem Luisa Ignacia de Todos. - Dodała przy tym. - Jestem gościem mego brata Damaso Hiero da Labrera. Jakież to szczęście, że mogę tu spotkać kogoś tak zacnego jak pan. - Jej uprzejmy ton wcale nie był przekłamany, gdyż zaiste cieszyło ją iż porozmawiać dane jej będzie z kimś na poziomie.

Ujął jej dłoń delikatnie, składając na niej dworny pocałunek. Zaoferował swoje - niemłode już, ale nadal krzepkie - ramię, i powiódł ją do stołu, pstrykając jednocześnie na służącego. Pachniał czystością, kościelnym kadzidłem, i nie wiedzieć czemu, pomarańczami, ten zapach wypełnił jej nozdrza, był miły i ciepły, i przywołał jej z pamięci pierwsze dni jej długiego małżeństwa, gdy grand de Todos z taką samą elegancją uwodził ją każdej nocy, zapewniając o swym oddaniu i miłości.
Zanim liszajowaty pociągając nosem postawił przed nią miedziany puchar pełen gęstej krwi, dostojny Rzemieślnik zdążył powiadomić ją o swoim głębkim zaskoczeniu wiadomością, że szlachetny Damaso ma siostrę, zapewnić o swoim szacunku i chęci pomocy, a także skomplementować suknię. A Luisa w każdym jego słowie przeczuwała obawę ziemi usuwającej się spod stóp, traconej pozycji i przywilejów.

- Proszę wybaczyć śmiałość, ale czy dona zamierza polować z własnym orszakiem? Byłoby to wielce nieostrożne, zważywszy na nieznajomość terenu. Zapraszam do mojego. Nie jestem wielce wprawny w walce, ale w razie nawet słaba ręka artysty może zatrzymać cios.

Trochę straszył, a trochę się przypochlebiał i adorował, jakby jeszcze nie zdecydował, czy chce z nią walczyć o wpływy, czy wkraść się w łaski. Ale na pewno chciał mieć ją na oku, i kto wie, komu powtarzać jej słowa i uczynki.

Luisa pozwoliła się prowadzić, wszak taka była rola kobiet. Komplementy przyjęła dostojnie i z wrodzona nieśmiałością, no powiedzmy z wyuczoną, gdyż i tego nauczyła ją matka i siostry starsze, jak każdą szlachetna pannę.
Wcale jej nie zdziwiło, iż Damsao ukrywał to przed swoimi wasalami. Ale teraz wkroczyła na scenę i nie zamierza tego ukrywać. Nie zamierza ukrywać, że jest siostrą księcia Ferrolu. Ba, zamierza to nawet wykorzystać.

- Prawda. - Odparła trochę od niechcenia. - Polowanie zarządzone przez Damaso. - Wszak łowy były męską domeną i niewieście nie wypadało się nimi ekscytować. - Dopiero co przybyłam do tego miasta, a tu ta wieść. - Zawiesiła głos na chwilę zastanawiając się co mu rzec. Wszak samej łatwiej udawać, a w towarzystwie?? - Nie zastanawiałam się jeszcze nad tą kwestią. Jesteś panie pierwszy, który mi to proponuje. - Zaczęła dyplomatycznie, wszak nie chciała rozbić sobie z niego wroga tak pierwszego dnia swego pobytu tu.
~Jakież to zabawne.~ Uśmiechnęła się do swych myśli. ~Tyle nocy podążam już za ojcem naszym, Kainem, w ciemnościach nocy, a nadal odmierzam upływ czasu dniami. Dniami, które niosą są sobą tak zabójczy dla nas słoneczny blask.~
- To szlachetne z twojej strony, panie. - Uniosła puchar do ust, jednak nie napiła się z niego pomna tego co radziła Graziana. - Jednak, - Odsunęła puchar od ust przypatrując się czy jej rozmówca napije się spokojnie. - Musze ci odmówić w tej chwili. Dawno się z mym bratem nie widziałam. A czasu dla mnie nie miał, więc i porozmawiać nie mogliśmy i o tej sprawie. Nie chciałabym mu odmawiać wiedząc, że wobec ciebie, panie, mam już zobowiązanie. a łowy to dokonała okazja do rozmowy. Pan Ferrolu ciekaw zapewne co u pani naszej, matki, słychać. W pamięci mieć będę twe zaproszenie. Wdzięczna ci będę, jeżeli teraz dasz mi oparcie na swym ramieniu i podzielisz się swą wiedzą o tutejszych krewnych. Tyś jest Rzemieślnikiem i to ich primogenem. Nasz władzę i wiedzę, której ja nie posiadam z racji tego iż gościem tu jestem.

Przyglądał się jej uważnie, i z wyraźną przyjemnością wsłuchiwał w potoczyste, dworne zdania, pijąc z pucharu małymi, dystyngowanymi łykami. Uśmiechał się lekko, za ostatni komplement podziękował skinieniem głowy. Ponownie złożył pocałunek na wierzchu jej dłoni.
- Zaprawdę, teraz już wiem, dla jakiej przyczyny nic nie słyszeliśmy o doni de Todos. Szlachetny Labrera obok rozlicznych zalet ma tę wadę, iż jest władcą zazdrosnym... lecz nie dziwię się teraz, że chciał pamięć i towarzystwo swej siostry zachować tylko dla siebie.

Jego słowa były równie piękne jak jego jasne oczy, lecz oczy zadawały kłam słowom. Musiał już uznać -jakże słusznie i celnie - to zatajenie istnienia Luisy za dziwne i nienormalne. I bardzo chciał poznać prawdę.

Któż by nie chciał, pomyślała sobie Luisa. Rzemieślnik nadal trzymał jej dłoń w swoich. Jego ręce były ciepłe, niemal jak dłonie śmiertelnika i pokryte bliznami, jakie wyżera w skórze witrażowników ołów i barwniki. Mistrz Fulgencio zapłacił taką samą cenę za swe dzieła jak ludzcy rzemieślnicy. Ale on mógł oglądać swe wyczarowane w szkle wizje tylko w nocy, na wieki szare i martwe w ciemnościach.

- Pytaj, o co chcesz, pani.

- O Rodzinę cię panie zapytam. - Rzekła wprost i idąc za swym rozmówcą napiła się trochę.
- Jak w każdej rodzinie - oznajmił, obnażając zęby w uśmiechu, i obnażając tym zawoalowanym przytykiem swoje myśli. Luisa zyskała pewność, że Rzemieślnik nie uwierzył w dobre stosunki łączące ją z bratem. - Jak w każdej rodzinie... Każdy próbuje dopchać się do stołu i do głosu, i każdy szarpie swój skrawek dziedziny w swą stronę, by więcej mieć ludzi, wpływów i przywilejów. Tracimy na naszej prowincji noce na przepychanki... lubo przepychanki o puste zaszczyty. Choć muszę przyznać, że przyjęcie praw Camarilli ucywilizowało nasze stosunki. Okiełznało by je jeszcze mocniej, gdyby przyjęli je wszyscy. Ale cóż. Pani na Oku Zachodu urodziła się w innych czasach, i nie dostrzegła jeszcze, że te czasy dawno odeszły w niepamięć. Jeszcze inni przyjęli te prawa na usta, ale nie przyjęli ich do swych serc, z młodszych wymienię tu tylko Iblisa. Szaleńca... - westchnął z głębin piersi. - Ze starszymi... radziliśmy sobie. Zawsze to znany już diabeł, a żyliśmy tu obok siebie przed nastaniem panowania twego brata pani, przed buntem Zelotów i rzezią w Niebla del Valle, przed Camarillą. Jeśli mam być szczery, wielki ciężar złożył nam na piersi nasz książę. Nie o Łowy mi chodzi, tych spodziewaliśmy się już od dawna. Idzie o śmierć Celestina Inigo, starszego Malkavianina. Nie był mi nigdy szczególnie bliski, zwłaszcza jego namiętność do płomieni - Agustin wykrzywił się lekko - ale od wieków trzymał w ryzach Cykadę, a od pół wieku swego współklanowca. Książę skazał go na śmierć w gniewie, za niewczesny żart, rzuconą nie w porę krotochwilę, i nie zmienił zdania, choć i ja, i Salome przemawialiśmy w jego obronie. Władca winien być surowy, ale obawiam się ceny, choć wszystko zdaje się iść gładko... - co ciekawe, zmartwienie Mistrza Fulgencia zdawało się szczere. Może i nawet takie było.

Rzemieślnik rozjaśnił twarz uśmiechem.
- O kim konkretnie chcesz wiedzieć, pani? Ale zostawmy, proszę, już ponure myśli, i ponure przeszłe czasy. Jesteśmy u progu wojny, ale po raz pierwszy od dawna książę nasz pan i Cykada mówią jednym głosem. Zgnieciemy buntowników i odetchniemy pełną piersią. Szykuje się nam też choć jedno radosne wydarzenie. Książę wybrał sobie nowego potomka z rodu Andradów. Spodziewam się wielkiej uczty i długiej, radosnej nocy - oparł się o rzeźbione wezgłowie ławy i spojrzał jej w oczy - Czy zechcesz uczynić mi ten zaszczyt, pani, i zgodzisz się na me towarzystwo, kiedy twój brat, nasz książę, będzie przedstawiał nam swojego potomka i wyda ucztę z tej okazji? - uśmiechnął się szarmancko i niewinnie.

Zdziwiła się Luisa słysząc o zamiarze brata swego.
~Jeszcze jeden potomek??~ Ale szybko się opanowała. ~To chyba dlatego chcesz się pozbyć swego pierworodnego?? By walk uniknąć?? Czy liczysz drogi bracie na to, że matka twa gniew swój na nim wyładuje i pozbędziesz się jego raz na zawsze??~ Jej bezbarwne usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.
- Rada będę z twego, panie, towarzystwa wtedy. I mam nadzieję, że wtedy wskażesz mi poszczególnych krewnych i coś o nich opowiesz. - Uśmiechnęła się ponownie.
Nie najlepsze stosunki z bratem wolała zachować dla siebie, jednak i tak wyszłoby to na jaw.

Agustin Efrain Fulgencio pokłonił się bez słowa, by wyrazić swą wdzięczność kolejnym pocałunkiem. Zaś kiedy podniósł oczy znad jej dłoni, zauważyła, jak piękne i doskonałe są rysy jego twarzy. Nie był już młodzikiem, ale może właśnie dlatego miał w sobie tyle elegancji, spokoju i piękna, które przychodzi wraz z wiekiem, gdy w żyłach gasną gwałtowne ognie młodości, a trwałym żarem lśni prawdziwa pasja.

- Zatem pozwolę sobie przybyć jutro, godzinę po zmroku - przemówił głosem słodkim jak śpiew aniołów - Wcześniej jednakże chciałbym cię, pani, prosić o pomoc. Przygotowałem dar dla książęcej wybranki, jednakże od najmłodszych lat poświęcając się sztuce, nie poznałem tajników dziewczęcych serc i ich pragnień, nie wiem, czy prezent mój przypadnie doni Andrade do gustu, a nie chciałbym urazić jej w tak szczególnym momencie. Przyślę sługę z darem, i wdzięczny będę za opinię, choćby miała być dla mnie nieprzychylna...

- A juści - rozległ się głos, który po słowach Rzemieślnika zabrzmiał w uszach Luizy jak krakanie starego kruka - staraj się, staraj, i napinaj się, Agustin, bo pojawią się nowe buty, które trzeba będzie zacząć lizać. Jeno uważaj, coby ci ozor nie skołowaciał, słyszałem, że szlachcianki tłuszczem z sadzą trzewiki sobie czernią...

Ciemność w kącie zachichotała urągająco, wynurzył się z niej chudzielec o twarzy i czaszce porośniętej rzadkimi kępkami włosów. Luisą przez chwilę targnął gniew na Trędowatego, który przerwał ten magiczny moment.
- Ale nie przejmuj się, Agustin, poćwicz w skrytości, to pójdzie bezproblemowo. Szczury, jak zauważyłem, mają to do siebie, że zeżrą każde gówno i przywykną do wszystkiego...
- Obrażasz mnie w obecności damy - wycedził Rzemieślnik.
- Kto? Ja? - Jokanaan zamrugał niewinnie jak dziewica. - Ja tu o zwyczajach zwierzęcych opowiadam, kto chce, niech słucha, kto się brzydzi, zawsze wyjść może - Nosferatu rozwalił się na ławie w pozie świadczącej, że on nigdzie się nie wybiera. - Pozdrowienia od Salome - rzucił do Luisy, jego bystre oczy czujnie badały jej twarz.

Dona de Todos kiwnęła głową na znak, że się zgadza, że pomoże przy wyborze podarku.
I chociaż miło było wodzić wzrokiem po przystojnym niezwykle licu mężczyzny, dobrze znała tę sztuczkę.
~Bardzo nie ładnie panie mój.~
Ale i ona postanowiła grać dalej. Złamanie czaru jaki roztoczył przed jej oczyma Rzemieślnik nie było łatwe. Ale nie było też niemożliwe.
~Za staram na amory. Za staram.~
Zaśmiała się w duchu złośliwie. Mimowolnie pomogło jej pojawienie się parchatego. Mimo iż w chwile temu zburzył on cały czar tej chwili. A i w niegodny sposób odniósł się do primogena.
~Chyba, że li tytuł pozostał i dlatego swych sztuczek próbuje, panie. Jak prawda jest??~

- Dość. - Pani de Todos uciszyła obu mężczyzn. - Panie Fulgencio, wypatrywać będę niecierpliwie twego sługi by ci pomocą służyć. - Rzekła to tak jakby czar nadal na nią działał.
Rzemieślnik skłonił się lekko.
- Ja zaś czekać będę jutrzejszej nocy, pani - zapewnił głosem pełnym nadziei, i rzuciwszy Trędowatemu zimne, nieprzyjazne spojrzenie, wyszedł.

Jokanaan, sądząc po odgłosie, czochrał się paznokciami po rzadkich włosach.
- Pozdrowienia tylko przesyła? - Nie uraczyła go swym spojrzeniem.
- Ależ skąd - zachichotał. - Moja słodka pani żona kazała ci rzec, że jutrzejsza noc przyniesie nam wyjątkową rozrywkę. Armand, twój ukochany bratanek, wyzwał Iblisa na pojedynek. Poszło o donę Lucindę Andrade, Szaleniec oskarżył Armanda o to, że otruł pannę. W obliczu tego, cośmy tu przed chwilą usłyszeli, możnaby nawet uwierzyć, że to prawda...
- Ale ty nie wierzysz, że pragnął jej śmierci?
- Sprytny Nosferatu wie, czego pragną możniejsi od niego... Mądry Nosferatu wie, jak dążą do tego, czego pragną. Armand i trucizna? Skręciłby dziewce kark albo zepchnął ze schodów.
- Podejrzewasz kogoś?
- A roztropny Nosferatu wie, kiedy może ferować wyroki i oskarżenia... Nie, moja pani, nie wyciśniesz tego ze mnie - Jokanaan zdjął nogi z ławy i oparł szpetną twarz na dłoniach. - Znamy tylko wersję Armanda. Poznamy być może jeszcze i wersję Iblisa, słowo przeciwko słowu. Ale był tam ktoś jeszcze, hrabia Camillo Vargas, Rzemieślnik, wielki żeglarz. Powrócił dzis do miasta. To szlachetny mąż, na którego opinii można polegać. Swego czasu przyjaźnił się z doną Andrade. Jego pytaj - Nosferatu zamrugał niewinnie. - Wielce by to był przykry wypadek, gdyby wybrance naszego miłego księcia coś się przytrafiło. Jakieś faktum ciąży nad płcią niewieścią w zamku Iblisa. Tuż po zmroku ktoś tam porwał prościutko z alkowy Anastazję da Cunha, szlachciankę z rodu, który tam Iblis sobie hoduje. Parę godzin później w tym samym miejscu coś dziwnego przydarza się Lucindzie Andrade. Cóż, może skrzywione upodobania i podniety Rodziny to nie moja sprawa - zakończył pozornie bez związku - ale właśnie dlatego tak mnie to interesuje. A ciebie, dona? - uśmiechnął się złośliwie.
- Ja proste mam upodobania. Proste jak każda białogłowa. - Odparła niczym niewinna panienka księdzu na spowiedzi. I taką też przyjęła minę i pozę.
Sinawy język Trędowatego zwilżył jego usta, oczy przymrużyły się w nagłym wyrazie sympatii.
- Oczywiście, któż prócz ohydnego potomka Nosferata mógłby zarzucić doni coś takiego. Moja śliczna Salome - imię żony wypowiedział rozmarzonym i tęsknym głosem - mówiła, że pani wieści o zarazie ciekawa? Zapewne z prostych niewieścich upodobań, by się za chorych pomodlić... ach, cóż za prostak ze mnie, już nie wnikam... - zachichotał, ale ciągnął już poważnym, twardym tonem. - Szczury nie chorują i to jest dziwne. Wiem już o kilku przypadkach zachorowań wśród ludzi: mieszczka, która wczoraj wieczorem powróciła z pielgrzymki, czterech żołnierzy Andradów co ledwie wytrzeźwiało po ochlewaniu wczorajszych zamieszek w porcie, dwóch marynarzy, tragarz i kupiec... nigdy się nie spotkali, nie mają ze sobą nic wspólnego. Dziwna ta zaraza. A wczoraj jeszcze byłem przekonany, że to blaga... - machnął z niechęcią ręką.
-Zaiste. - Zatroskała się. - Pomodlę się za owych biedaków, na których dobry Bóg zesłał karę.
- Przekaż swej małżonce, - Tu ton się nico zmienił. Dało się wychwycić coś jakby nutkę sympatii?? podziwu?? Dona de Todos ceniła sobie związki małżeńskie, zwłaszcza szczerze sobie oddane, a za taki uznać mogła tę parę. Stąd też i nuta sympatii w jej głosie. - Że czekam na dalsze wieści o zarazie. - Po czym wstała od stołu i ruszyła w stronę wyjścia z karczmy.
Miała nadzieję, że Kostaki nie oddalił się zbytnio. Wszak wracać im teraz pora do domu brata. Poznać trzeba nowego aktora, który się na scenie zjawił. Trzeba też wybadać czy on zagra jak mu starszyzna nakaże. A primogen Rzemieślników wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie polował.
~Niełatwy żywot niewiasty. Oj, niełatwy.~
Dodała w myślach rozglądając się za swym przyjacielem.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 28-11-2010, 23:29   #78
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Johann Wolfgang Goethe
Powitanie i rozłąka

Poleciał koń mój lotem strzał.
Wieczorny wiatr kołysał ziemię,
Zawisła noc na szczytach skał;
Już wypiętrzony w błękit siny,
Stał olbrzym - dąb w spowiciu mgły
I patrzył czarno spod gęstwiny
Tysiącem oczu pomrok zły.


Zależało mu na Lucindzie. Niewątpliwie to było pewne. Ale co jeszcze? Złamał jej rękę ratując przed ślubem. Musiało ją boleć … bardzo... Ale dlaczego? Czy dlatego, że nawet taki wampir jak Armand czasem okazuje odruchy współczucia, czy chciał coś ugrać? Wydawało się, że hrabianka ufała mu, przynajmniej ufała bardziej, niż komukolwiek innemu. To przemawiało na plus. Ale był wampirem! Jakiż problem dla niego stanowiło wyklarowanie Lucindzie, otoczonej wszędzie niechętnymi spojrzeniami, że jest jej przyjacielem? Dziewczyna wprawdzie była bystrzejsza, niż to się przeciętnemu Manuelowi czy Juanowi wydawało, ale człowiek niełatwo potrafi dostrzec machinacje wampirów.

Po namyśle, hrabia postanowił zebrać nieco informacji oraz uporządkować to co wiedział.
- Uspokój oddech - powiedział sobie ironicznie. Kochał ją, czuł to całą swoją toreadorską wrażliwością. Niczym na spienionym koniu pędził na swoich uczuciach, które nie chciały się zatrzymać, ale porywały go w jeszcze większy wyścig. Musiał się uspokoić. Starał się. Dla niej. Wiedząc, że burzą nastrojów niewiele zdoła zrobić, spróbował uładzić choć trochę emocje.
- Podumajmy – myślał głaszcząc siedzącego obok nogi psa. - Lucinda miała mnie prawo potraktować tak, jak to zrobiła. Niewątpliwie, zachowałem się wcześniej nie jak mężczyzna, ale tchórzliwy dupek. Uciekłem, wiem, że uciekłem. Szlag! Toteż nic dziwnego, że teraz jest na mnie wściekła, ale skoro nie kazała mi od razu iść precz, to może jest jeszcze jakaś nadzieja, że mi wybaczy …

- Co o niej wiem? Książę oraz jej ojciec chcieli ją wydać za jakiegoś bogatego dupka, który za możliwość użycia dziewczyny, jako … – przez myśli przeleciały my odruchowo rozmaite seksualne perwersje, które jednak szybko odrzucił natrętnym machnięciem. - Armand ratując ją przed tym złamał jej rękę. Jednak obecnie jest zdrowa, czy więc obydwaj panowie nie zechcą znowu powtórzyć swojej akcji? Przecież nic nie wiadomo, żeby ich finanse się poprawiły. Skoro zaś wojna jest, to rzecz jedna liczyć na łupy, ale druga, jak wspomina przysłowie: Do prowadzenia wojny są potrzebne trzy rzeczy: po pierwsze pieniądze, po drugie pieniądze i po trzecie jeszcze raz pieniądze. Książę zaś ma wojnę. Potem natomiast, do odbudowy, pieniądze przydadzą się nie mniej. Dobrze, to mój atut. Co w związku z tym należy się dowiedzieć: za kogo chciał ją wydać ojciec? Potem natomiast skutecznie zniechęcić na przyszłość do tego typu kombinacji. Dlaczego Delacroix złamał jej rękę, albo raczej dlaczego tak mu na niej zależy? Ciekawa rzecz, podobno książę ma dość Armanda oraz chce mieć nowe dziecko. Jeżeli pragnie Lucindy, to czyż działanie Armanda nie może być zapobieżeniem zawczasu takiej możliwości? Przecież hrabia Delacroix także doskonale wiedział, że swoim zachowaniem wyczerpał cierpliwość Labrerry. Mógł pragnąć także zrobić ojcu na złość, ale wtedy raczej by ją po prostu porwał i uciekł. Chyba, że jego działania są kompletnie niepoczytalne, ale jednak Armand to łajdak, może szalony, ale nie oczywisty idiota.

- Teraz Anastazja da Cunha, przyjaciółka Lucindy Andrade. Kolejny klops. Porwano ją wieczorem. Czyli niedawno. Ale dlaczego się porywa takie kobiety? Dla gwałtu? Toż to idiotyzm. Zbyt niebezpieczna igraszka nawet dla szaleńca. Czyli albo okup, albo miłość, albo zemsta? Oczywiście istnieje jeszcze możliwość, że wcale nie została porwana, tylko uciekła wedle swej własnej woli. Powiedzmy kochanek skryty. Ale wtedy pewnie Lucinda coś wiedziałaby. Panna da Cunha wspomniałaby jej pewnie, jaki byłby powód ucieczki, niczym przyjaciółka przyjaciółce, tymczasem hrabianka Andrade naprawdę wydawała się niezwykle przerażona. Rozpatrzmy dwie sprawy. Okup. Kto mógłby go zażądać? Tylko ten, kto siedzi daleko oraz bezpiecznie. Jasny gwint, ona może być na „La voce della Luna" Roberta Giovanniego. Jeżeli zaś tak, jeżeli książę Damaso Hiero da Labrera wydał pozwolenie na wypłynięcie, to do grzyba, on to wszystko zorganizował. Tyle, że Damaso nie potrzebowałby okupu. Czyli bezsens. Wziąłby sobie dziewczynę, skoro zaś postanowił wydać Iblisa, to potraktowałby ją jako część majątku, nawet jeżeli to ona, a nie hrabianka Andrade miałaby być córką Labrery. Ale, ale książę może nawet nie wiedzieć o tym. Giovanni mógł ją po prostu wziąć. Mogła być:
a. częścią układu pomiędzy księciem a tym łajdakiem Giovannim,
b. Giovanni mógł ją wziąć bez jego wiedzy.
Tyle, ze wtedy musiałaby się dostać do miasta, a to praktycznie niemożliwe, skoro zniknęła na zewnątrz murów. Chyba, że znowu decyzja księcia. Ale to raczej niemożliwe, no bo niby co? Giovanni nagle się zakochał, albo książę mu ofiarował dziewczynę? To się kupy nie trzyma. Załóżmy, że się bała, tak bała, że uciekła, od na przykład Iblisa. Idźmy dalej, może coś ją tak przestraszyło, że nie czekając na nic popędziła na koniu. Ale raczej wtedy ktoś wspomniałby, że to wyglądało na ucieczkę. Tymczasem nie, Lucinda zaś się boi. Czyli wracamy do punktu wyjścia: trzeba sprawdzić, kto miał ochotę na pannę da Cunha, albo kto ma w tym interes. Problem taki, ze nie znam nikogo takiego, ale może kto inny zna?

- Natomiast jeżeli w grę wchodziłaby miłość lub nienawiść … nie wiem, po prostu nie wiem. Jest jeszcze możliwość, że ona coś wiedziała. Ktoś ją chciał uciszyć. Ale dlaczego nie zabił ot tak? Może dlatego, że chciał, byśmy szukali jej. Wtedy schemat byłby następujący. Ktoś ją porywa, ucisza, potem zaś sam bierze udział w poszukiwaniach, wszyscy zaś szukają porywacza, tymczasem należy łapać bandziora. Ale to się szybko okaże, skoro pies podjął trop. Nikt nie brałby ciala wiele mil, raczej porzucił, lub wrzucił do wody. Trop do wody będzie niestety oznaczał niedobrą sytuację, chyba, ze będzie to trop do łodzi. Cóż, spekulować nie ma co, gdy jest tak wiele możliwości. Konieczne jest spytanie Delacroix, co wie o pannie da Cunha. Może hrabianka coś wspomniała?

- Teraz wróćmy do Armanda. Tak, przypominam sobie, co powiedział:

- Mamy Krwawe Łowy. A ojciec zapłacił za lojalność Zwierząt, oddając Cykadzie Iblisa. Zabronił go ruszać ... Ale dla mnie i tak niewiele ojcowskiej łaski zostało, nie zależy mi. Bierz dziewkę i oddaj ojcu, jak tylko będzie okazja. Szkoda, żebyś sobie poplamił swoje śliczne wdzianko. Ja się zajmę Iblisem. Z rozkoszą. Mi i tak już za jedno, za jedno.

Mówił prawdę, że mu obojętnie, czy udawał? Trzeba się zapytać, dlaczego nienawidzi Iblisa? Krwawe łowy? Wróćmy do Armanda. Przecież Lucinda powiedziała:

- Zapomnę o twoich pożałowania godnych gierkach i będę miła, jak tylko Anastazja da Cunha wróci bezpiecznie do domu. Życzyłabym też sobie, żeby ten sodomita i szatański pomiot Iblis zniknął trwale z miejscowego pejzażu, ale to może cię przerosnąć. Wystarczy, jak zniknie z domu da Cunhów. Po drugie, wyjednasz Armandowi powrót do łask księcia. Labrera się go wyrzekł i kazał iść precz.

- Postawiła trzy warunki. Pierwszy no cóż, przeanalizowany. Drugi rozwiązał książę wysyłając Iblisa do Gangreli. Trzeci to właśnie hrabia Delacroix. Chce właściwie go tu mieć oraz uważa za sojusznika przynajmniej. Może ma rację, może się myli, skoro zaś tak, to trzeba nieco odłożyć sprawę Armanda, raczej wymusić na księciu, by się zastanowił jeszcze. Ale dlaczego miałby to zrobić. Po pierwsze, Armand się ukorzy, po drugie, mamy wojnę. Sensowne byłoby wysłanie go do walki. Wtedy, jeśli się sprawi, to się mu przebaczy. Zawsze to jeden wojownik więcej, mający odpowiednią motywację. Książę rozumuje jak wojownik, to powinno do niego przemówić. Teraz, czy Armand może zdradzić, bo tego może się książę obawiać? Oczywiście, że może, ale bez tego może także wesprzeć przeciwników. Pytanie, czy książę zażąda poręczenia? Tego nie mógłbym udzielić, bowiem jeśli nawet można zmusić Armanda do posłuszeństwa księciu jakiś czas oraz wsparcia jego sprawy, to nie wiadomo, co stanie się potem. Armand mógłby nie zdradzić księcia, ale mnie, jak najbardziej. Hm, gdyby tak dać Armanda wraz z Iblisem Gangrelom, jako dwóch zakładników? Interesująca myśl, ale dlaczego książę miałby tak postąpić. Żeby poskromić Armanda wrzucając go do swoistej Canossy. Tam przeczekałby walkę, chyba, że Labrerra zdecydowałby inaczej mając obietnice, ze jak się zachowa rozsądnie, to się mu przywróci łaskę. To mogłoby się nawet księciu spodobać. Jest wredne, on zaś jest wściekły na Armanda. To byłaby pokazowa kara. Wtedy Lucinda byłaby chyba zadowolona, zaś los następcy zależałby od niego samego, Labrera zaś byłby zabezpieczony od ewentualnej zdrady. Ewentualnej, bowiem gdybym przykładowo zdradził księcia, uciekłbym teraz do Brujahów wspierając ich przeciwko Labrerze. Armand pozostał. Ryzykowałby próbę zamachu lub jakiegoś ciosu w plecy zadanego? Naprawdę marne szanse.

Camillo rozmyślał, kiedy nadszedł niespodziewany cios hrabiego Delacroix. Lekko przesadził, ale hrabiego Vargasa obchodził tyleż atak, co słowa dotyczące Lucindy. Armand albo ją chronił, albo miał własne plany. Albo obydwa jednocześnie.

- Naprawdę prosisz o wybaczenie, Ventrue? To bardzo miło, tak bezpośrednio, po nieudanym ataku – obydwaj wiedzieli, że w bezpośrednim starci Delacroix miałby niewielkie szanse. Posiadanie akceleracji oraz wysokiego pokolenia dawało Camillo możliwości, których nie miał Ventrue. Mówił twardo, pewnie, zdecydowany nawet utłuc Armanda, jeżeli ten próbowałby jakiejkolwiek głupiej reakcji. Zdawał sobie sprawę, co to oznaczałoby dla Lucindy, ale taki nagły atak oznaczałby również niepoczytalność Delacroix, czyli niebezpieczeństwo także dla niej. Camillo mógł użyć mocy do wymuszenia na Armandzie prawidłowych odpowiedzi i postanowił, że zrobi to, jeśli wyczuje choć cień kłamstwa. Camillo jednakże naprawdę ciężko było oszukać, bardzo ciężko. Bardzo wysoki poziom nadwrażliwości dawał mu olbrzymie wyczucie oraz zauważenie drobnych niuansów w wypowiedziach każdego. - Wobec tego odpowiedz na kilka pytań.

Armand patrzył bez wyrazu na twarz Camilla, potem rzucił oczami w bok, zwęziły mu źrenice.
- Pan hrabia jakiś takiś... niedoinformowany dzisiejszej nocy - odpalił lekko na pierwsze pytanie, po czym podniósł się z klęczek, otrzepując swobodnie nogawice.
- Pan hrabia winien się zająć swymi sztukami i komediantami, bo w prawdziwym życiu zagubiony pan hrabia, jak dziecko we mgle - kontynuował z bezczelnym uśmieszkiem, obchodząc Rzemieślnika w koło. Camillo dopiero teraz zdał sobie sprawę, że z zarośli za nimi dobiega cichy, ostrożny oddech. Ręka Armanda niczym atakująca żmija wystrzeliła w krzak gardenii. Spomiędzy różowych jak sutki młodej dziewczyny kwiatów dobiegł cienki pisk. Armand syknął z niesmakiem i , łamiąc drobne gałązki, przeciągnął przez krzak szczupłą dziewczynę w seledynowej sukni - tę samą, którą Camillo wypłoszył uprzednio z ogrodu. Dziewka piszczała w żelaznym uścisku młodego Patrycjusza, w jej ciemnych oczach pojawiły się łzy.
- Uszy kochanej cioteczki - objaśnił Armand zjadliwie, obejmując dziewczynę wpół i przyduszając do siebie. - - Kolejne tutaj nam wyrosły, obok uszu ojcowych, uszu Trędowatych, tej suki Graziany, Zelotów, i czort wie czyich jeszcze... Tylko Moshika nie utrzymuje szpiegów, po cóż jej oni zresztą? Ma własną prawdę i narzuci ją, komu zechce... - dziewczyna patrzyła z niemą prośbą na Camilla, łkała cichutko. A Armand uśmiechnął się słodko i przytulił czule do włosów panienki - Chociaż cioteczka akurat śliczne ma uszy, muszę przyznać. Pewnie dla równowagi dla swego zarośniętego galanta - ścisnął brutalnie pierś służki, przejechał językiem po jej policzku i rozluźnił chwyt. Dziewczyna uciekła z płaczem, ukrywając w dłoniach czerwoną twarz. - Nie wiem, jaki sen dotąd śniliście, starszy, pewnikiem piękny jakowy - przez jego głos przelała się zjadliwa szydera - ale czas zbudzić się wreszcie. Wszyscy podsłuchują, wszyscy czyhają na jeden fałszywy krok. Wszyscy kłamią. To jest śmiertelna i śmiertelnie poważna gra. I wszyscy, włączając w to smarkatą Lucie, są w tym lepsi od ciebie.

Usiadł sobie swobodnie na kamiennej ławie i pozornie poświęcił całą uwagę swoim paznokciom, Camillo jednak widział, że Armand nasłuchuje pilnie, czy nikt się nie skrada wysypanymi kolorowym żwirkiem alejkami..
- Krwawe Łowy ogłoszono na Rabię i Sarę. Rabia zginie za popieranie Zelotów i współudział w zatopieniu "Estrelli". Razem ze statkiem przepadł nam jak kamień w wodę, nomen omen, nieodżałowany biskup Andrade. Głowa Sary spadnie przez jej głupotę. Oskarżyła fałszywie o spiskowanie jakiegoś włoskiego Zelotę, który tak ojcu przypadł do serca, że go dziś w jedną noc przywódcą klanu zrobił - wzruszył ramionami. - A sytuację polityczną mamy śmierdzącą, starszy. Jak zawsze zresztą. Nie śmierdziało tu nigdy szlachetnemu hrabi? A to osobliwe!

- Interesujący przykład niedorobionego dowcipu, Armand. Jeżeli nie zależy ci na własnej głowie, to powiedz, co wiesz, a potem spadaj na gruszę jabłka zbierać. Jeżeli jednak nie, zastanów się, waść, normalnie pomyśl, czy warto odrzucać możliwość pozyskania jedynego sojusznika, którego jeszcze pozyskać możesz. Nie było mnie tutaj trochę. Nie brałem wiec udziału w tych waszych przekrętach. Przeciwnie do innych, nie obchodzi mnie twoja głowa. Dla mnie, możesz ją sobie zatrzymać. Interesuje mnie najpierw wyciągnięcie z tego Lucindy oraz jakie takie uspokojenie sytuacji. dokładnie wedle takiej kolejności, jak podałem. Jeżeli pomożesz mi, spróbuję zrobić jeszcze coś w twojej sprawie, jeżeli dasz mi do ręki jakiś oręż. Wybieraj Armand, wybieraj.

Armand rozejrzał się szybko i pokręcił głową z politowaniem.
- Ojciec skazał na śmierć Celestina Inigo. Z kłamstwo i zdradę. Dzisiaj za nim podążył ten dureń Sorel. Toń, sam głupcze. – dorzucił znacznie ciszej. Beze mnie. I bez Lucie - powstał z ławy. Pies u boku Camilla dotknął palców Rzemieślnika mokrym, zimnym nosem.
- Co dalej nie zmienia istoty mojej propozycji - odparł szeptem. Na razie Armand zachowywał się niczym wariat. Nie mówił dokładnie nic powiązanego że sprawą. Nawet, jeżeli książę Labrera oszalał, co jest możliwe, ale niespecjalnie prawdopodobne, to dalej nie zmieniało istoty sytuacji. Camillo odechciewało się powoli rozmowy. Nie to nie. Armand nie chce pomocy, to nie. Nawet Lucinda nic nie poradzi, że ktoś odrzuca pomoc. Nawet wampir nie przeskoczy wyżej swoich własnych czterech liter. - Co do tonięcia, na razie ty jesteś na dnie, Lucinda zaś ma kłopoty. Wywrzaskiwanie niewiele pomoże przy twojej sytuacji. Jeżeli chcesz coś powiedzieć konkretniejszego, możemy jeszcze pójść do mnie, lub co sensowniejsze, porozmawiać z jego siostrą. Świt niedaleko, ja zaś mogę udać się do twego ojca na początku następnej nocy. Jeżeli nie, to cóż: hasta la vista, baby.

Oczy Armanda omiotły czujnie raz po raz kolejny alejki ogrodu - Kto wywrzaskuje swoje racje w ogrodzie mego ojca? - zapytał zimno, podkreślając ostatnie trzy słowa. Jego oczy wskazały szybko na furtę - wyjście z ogrodu na dziedziniec. - I kimże jestem, pies mego rodzica, by wskazywać Spokrewnionym odpowiedni czas i miejsce na oddawanie mu należnej czci. Zwłaszcza tym, którzy nie wiedząc nic, pierwsi są do ferowania wyroków... wydając wyrok na samych siebie - zaśmiał się, po raz pierwszy od początku rozmowy głośno i donośnie.

Ten śmiech powiedział Camillowi więcej, niż dałyby mu nadprzyrodzone moce jego krwi. Armand, niezrównany szermierz, Armand, który przy oblężeniu Niebla del Valle popisywał się straceńczą odwagą... Armand się bał. Nie był to strach który paraliżuje, każe klękać i skomleć o litość. To był strach, który popychał ku zimnemu planowaniu, i do czynów przerażających w swej wielkości... lub małości.

Książęcy syn i pies oblizał usta i ruszył ku furcie.

Jednakże Camillo miał to szczerze gdzieś. Nie chciał się ładować w te durnowate intrygi rodem ze szkoły dla młodocianych sprzedawców uryny.

Camillo spotkał księcia na schodach. Damaso schodził z nich pomału, z dłonią na wysłużonej rękojeści miecza. Oleiste pasma czarnych włosów opływały zamyśloną, surową twarz, wąskie uste zaciśnięte w gniewie. Na dźwięk kroków Rzemieślnika Damaso poderwał nagle głowę, szarpnął ręką...
- Przebóg - zaśmiał się nagle. Ostrze zniknęło ponownie w pochwie. - Ze wszystkich duchów, które mnie prześladują ostatnich nocy, wyście najmniej spodziewanym, ale i najmilszym, hrabio. Czasu wiele nie mam, ale proszę - okręcił się sprężyście na obcasie i ruszył w górę schodów. - Udała się podróż? Odkryliście może jakie nowe lądy, którym nadaliście swe imię i ponieśliście Krzyż Chrystusowy?
Camillo skłonił się układnie oddając honor suzerenowi, jako wierny wasal czynić winien.
- Pozwól zatem, książę, że opowiem ci pokrótce całą naszą wyprawę.
 
Kelly jest offline  
Stary 06-12-2010, 10:19   #79
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis


Wpierw chłodny dotyk nocnego powietrza owionął rozpalone czoło Szaleńca, objęły go i ukołysały w rytm końskich kroków szczupłe, zimne palce. W nocnym powietrzu czuć było morską sól, jak zawsze w pobliżu wybrzeża, i zapach ten obudził w jego sercu tęsknotę i głód, straszniejszy jeszcze niż głód krwi, bo sam nie wiedział, czy w przestworzach, czy w piekielnych otchłaniach szukać odpowiedzi, jak go nasycić i ukoić. Przesycone wonią morskich otchłani powietrze pachniało jak włosy pani na Oku Zachodu, i Iblis pragnął jednocześnie wciągnąć tę woń w głąb siebie, i wydrapać ją sobie z nozdrzy, zedrzeć pazurami ze skóry, do której przylgnęła jak rybi śluz.

W dalekim łomocie fal o nabrzeże zdawał się powtarzać dźwięk imienia kobiety, zrazu jednej, tej która chciała go dopaść, jak drapieżnik dopada zwierzynę, która kupiła sobie go jak psa. Potem drugiej, porwanej i utraconej na rzecz morza Anastazji, której niewinność być może już zadeptano tam, na plaży, skąd Diego przyniósł mu okrwawiony skrawek jej panieńskiego giezła.


Iblisa zaczęła boleć głowa, w tym łomocie i wrzasku nie mógł uchwycić swych własnych myśli.

***

Tętent początkowo nie wzbudził jego podejrzeń, nawet i widok - trójki jeźdźców goniących za uciekającym również nie. Wszyscy skulili w siodłach, pochyleni, z twarzami wtulonymi w końskie grzywy pędzili jak potępieńcy, tętent i rzężenie koni mieszało się z narastającym łomotem morza. Zrazu pomyślał, nie bez niesmaku, że oto przed jego oczyma rozgrywa się kolejna odsłona Krwawych Łowów, że to Zwierzęta ścigają jakiegoś sługę Rabii czy Sary, by zawisnąć mu na gardle jak psy. Myśl ta sprawiła, że jemu samemu stało się zimno, jakby wpadł w lodowatą wodę, bo mogli nie być tu sami, Cykada trzymała swe psy na krótkiej smyczy. Rozejrzał się czujnie, ale nigdzie w mroku nie odznaczały się plamą jasne włosy pani Zwierząt, nie widać było jej dumnej sylwetki ni zaciętej w gniewie twarzy. Byli sami. On, ukryty przed ich wzrokiem za cierniowymi zaroślami, z sercem pełnym obaw, głową pełną pytań i uszami, w których niepokojącą pieśnią dudniło morze. Oni, niczym stado wilków osaczające uciekającą zwierzynę, zajadli, milczący, z oczami utkwionymi w tę przyszłą krew, która tryśnie pod ich kłami. I uciekający przed nimi mężczyzna. I cisza, cisza, cisza, żadne z nich nie krzyczało, a uciekinier nie wzywał pomocy, żaden dźwięk nie opuścił ich ust.

Mężczyzna ostatnim szarpnięciem wodzy zmienił kierunek. Polowanie, Iblis już wiedział, że w ostatnim swym stadium, bo oto koń ofiary słaniał się już na drżących nogach, na jego pysk wyszła krwawa piana, zmierzało w jego kierunku, do tej pory bezpiecznie ukrytego.


Na gałęzi krzewu, pomiędzy długimi, lśniącymi w swej doskonałej, morderczej ostrości, drgały płatki kwiatu, białego jak blade policzki Anastazji. Morze ryczało w uszach Szaleńca ostrzegawczym pomrukiem bliskiego sztormu, burzyło krew w jego żyłach.

Czy nie ujrzał od razu, czy nie chciał do tej pory widzieć, kim jest uciekający na dogorywającym ogierku mąż? Przeniósł wzrok na sforę, która go ścigała. Kobieta była drobna i zapewne niska, ze smagłą twarzą o mocnych, zmysłowych rysach, jakie mieli potomkowie Maurów. Teraz jej twarz rozogniło podniecenie polowaniem. Ubrana po męsku, powodowała koniem z dużą wprawą, w jej dłoni połyskiwała arabska szabla o pięknej krzywiźnie. Tym, który pędził u jej boku, a odrzucił właśnie kaptur na plecy, mógł być tylko Dante Sorel, jakimś cudem oswobodzony z ciemnicy, do której wepchnęła go jego głupota i gniew księcia. Trzeci ze ścigających trzymał się z tyłu, ale Iblis dobrze widział nawet w ciemnościach. Twarz obcego, oblepiona długimi pasmami rzadkich, ciemnych włosów, była orgią gnijącego mięsa, rozpełzającą się po obliczu z jamy zaropiałego, pustego oczodołu.

Wiatr powiał od sfory i Iblis musiał zakryć nozdrza i sobie, i swemu wierzchowcowi. Powietrze przesycił odór psującej się krwi, gnijących ryb, odór rozlewiska stojącej wody, i Iblis zatęsknił za świeżym wiatrem targającym jego włosy na moście zawieszonym nad przepaścią, za pokrytymi naroślami soli dębowymi drzwiami prowadzącymi do wieży Cykady, za jej zapachem przesyconym morską wodą i wartko płynącą krwią.

Morze dobijające się do jego myśli i serca, przestało szturmować jego brzegi, opuściło go. Opuścił go pulsujący ból głowy, ale opuściła i siła, zdawało mu się, że jego ręce nagle zwiotczały.

Damaso Hiero da Labrera, książę Ferrolu, zmusił swego wierzchowca do ostatniego wysiłku. Ogierek uskoczył za głaz obok ledwie widocznej ścieżki pasterzy. Damaso zeskoczył zręcznie z siodła padającego zwierzęcia, dobywając jednocześnie miecza, obrócił się błyskawicznie, tanecznie, pewny każdego ruchu, spokojny, z twarzą zamarłą w bezwyrazie oczekiwania.

Smagła kobieta też była szybka i zręczna, i straceńczo zdecydowana. Lekko ściągnęła wodze, wpadając za głaz, choć nie mogła widzieć, na co jedzie.

Staranowany piersią rozpędzonego konia Damaso przeleciał w powietrzu jak upadający anioł, zanim z głuchym trzaskiem uderzył w ziemię. Choć Iblis miał wiele uwag co do książęcego panowania, jego decyzji, zasad, i samej osoby Labrery, jedno musiał mu przyznać - Damaso zaprawdę był wykuty z żelaza i nie zamierzał dać się zatłuc jak pies. Książę nie wypuścił broni z zaciśniętej kurczowo pięści, splunął pogardliwie krwawą śliną na kamienie i poderwał się, by stawić czoła śmierci.

- Jeszcze nie czas. Ma żyć - rzucił za plecami kobiety i Dantego sepleniącym głosem mężczyzna o gnijącej twarzy. - Celestin spali wam za to pyski do czaszki, Zeloci.

Uśmiechnęli się oboje, i oboje postąpili do przodu, a w ich dopracowanych ruchach znać było, że nie raz walczyli u swego boku. Drgające płatki kwiatu między cierniami zaróżowiły się, by przybrać po chwili kolor krwi.

Luisa


Dona de Todos stanęła na progu Czerwonej Passionario. Jeszcze robiła dobrą minę do złej gry, bowiem Mistrz Fulgencio opuścił ją ledwie przed chwilą, i zapewne zamierzał jeszcze nie raz się obejrzeć.

Przystanął, poprawiając zapinkę płaszcza, obrócił się ku niej profilem. Luisa uśmiechnęła się łaskawie i cokolwiek nieśmiało, Rzemieślnik skłonił lekko głowę, przykładając palce do ronda kapelusza.

Gdybyśmy czas nie obszedł się z nami tak okrutnie, pewnie już posłałby mi całusa nad głowami portowych łajdaków, w tym zaraźnym powietrzu.


Mistrz Fulgencio miał jednak wyczucie dobrego smaku, wiedział, co przystoi dostojnym starcom i statecznym matronom, a co rozhulanej smarkaterii. Pogłębił ukłon, a potem zniknął w jednej z uliczek za miejskim szafotem, postukując podbitymi obcasami. Luisa mogła wreszcie oczyścić twarz z fałszywego uśmieszku i zacząć się zastanawiać nad sprawę naprawdę istotną?

- Gdzie Zwierzę? - rzuciła Jokanaanowi, wkraczając z powrotem do tajnej komnaty Elizjum.
- Kto? Co? - zdziwił się uprzejmie Trędowaty, unosząc się zza ławy, przy której pogrążył się już w szemranej rozmowie ze swoim liszajowatym totumfackim.
- Wielki, brodaty, śmierdzący - Luisa przedstawiła problem opisowo. - Miał czekać na mnie przed wejściem. Nie czeka.
- Pani wybaczy - sługa zmarszczył swą szczurowatą twarz - Pytał, gdzie tu dziewki najlepsze. Rzekłem tedy, według prawdy, że u Sary, Pod Różą, ale że długo najlepsze nie będą, bo kościelni tam im weszli przed godziną, inkwizycja, i...
- Do rzeczy!
- Zapytał, gdzie to, i pobieżał.

Luisa zbyt dobrze znała swego niepoprawnego druha, by wiedzieć, jak czuły jest na niewieścią dolę i niedolę. Zbyt mocno stąpała po ziemi, by się łudzić, że poszedł tam tylko z nudów, popatrzeć na widowisko z tłumu gawiedzi.

- Na patrzeniu się nie skończy - zawyrokowała ponuro na głos.
- Dona? - chrząknął Jokanaan.
- Jeśliby tu powrócił, rzeknij mu, że udałam się do domu mego brata.

***


Głęboki dźwięk dzwonów poniósł się nad miastem, a z każdym kolejnym uderzeniem dona de Todos traciła resztki dobrego samopoczucia. Inkwizycja dobierała się łapami do majątku Szarlatanki, a to wróżyło rychłe nadejście bardzo ciekawych czasów, w których nikt nie będzie mógł być pewny nawet ziemi, po której stąpa. Kostaki postanowił zniknąć, a bez jego niedźwiedziowatej obecności czuła się samotna, cokolwiek bezbronna, i, co najgorsze, pozbawiona części samej siebie.

Może to był błąd? - męłła w myślach gorzkie wyrzuty wobec samej siebie. - Tak się przywiązywać, działać zawsze razem. Bez niego jestem jak bez ręki.

Do tego Armand podniósł swoje brudne łapy na jej dwórkę, a sławny ze swej ludzkiej natury Rzemieślnik nawet nie mrugnął na to okiem. Swojej winy w krzywdzie Aguedy, którą sama posłała na przeszpiegi, nie widziała żadnej. To mężczyźni winni bronić czci niewiast. Jeśli tego nie czynią, co z nich za mężczyźni?

Dona de Todos siedziała w powozie, gładząc popłakująca Aguedę po włosach i słuchając urywanej opowieści o wydarzeniach w ogrodzie. Potem odesłała dziewczynę do komnat, zadała stajennemu jedno pytanie, i stanęła w cieniu pod schodami, czekając aż hrabia Vargas skończy rozmawiać z jej bratem.

***

Laskę upuściła na schodach, kiedy wymieniała z możnym Rzemieślnikiem ukłony. Uśmiechnęła się przepraszająco, i spojrzała mu w oczy.
- Pan będzie tak miły, i pomoże starej kobiecie...
Rzemieślnik pomknął po schodach.
- Słyszałam, że pan hrabia niezwykłe widowiska przedstawia, czy możemy zamienić słów parę?

Hrabia Camillo się wahał. Coś popychało go do przodu, do natychmiastowego działania, kazało pędzić w noc, a dona de Todos nie zamierzała położyć się dziś na spoczynek, nie dowiedziawszy się, co to jest.

Wyciągnęła do Camilla swą upierścienioną, pokrytą starczymi plamami i wybrzuszeniami żył dłoń, pochwyciła jego rozlatane spojrzenie.
- Pan zechce potowarzyszyć damie w tych ponurach godzinach - rozkazała, a jej wyblakłe oczy przez chwilę zalśniły jak drogocenne kamienie uwięzione w klejnotach na jej dłoni.
Hrabia ruszył za nią drewnianym krokiem. Przy drzwiach wyszeptała Consueli, by mieli się na baczności i pilnowali, by żadne słowo jej czy hrabiego nie trafiło w niepowołane uszy.

Pół godziny później Luisa, wdowa po grandzie de Todos, już wiedziała. Była też właścicielką pięknego pałacu w Ferrolu, który wcześniej należał do Rzemieślnika. Camillo pędził ku posiadłości Andradów i również wiedział kilka rzeczy. Między innymi to, dlaczego książę nie chciał wyrazić zgody na odejście Lucindy, dlaczego Armand jej nienawidził, a mimo tego nie mógł zabić, by usunąć rywalkę. Za informację, że książę planuje uczynić z niej swą córkę, oddał doni Luisie swój pałac. Dla niego cena była mała, a stara Ventrue wyglądała na zadowoloną.

***

Luisa zaiste była zadowolona. Dopóki dzwony nie uderzyły po raz kolejny, a w drzwiach jej komnat nie stanął Kostaki. Jedną ręką przytrzymywał przestraszoną, dziesięcioletnią może dziewczynkę o ogromnych, czarnych oczach. W garści drugiej ściskał małego, białego pieska, jednego z tych, które są ulubieńcami dam i bogatych mieszczek. Obok niego stała bardzo ładna dziewczyna, opatulona futrem, które do tej pory nosił na plecach. Dziewka miała miodowozłote włosy, teraz skołtunione, a jej śliczną twarz szpeciła świeża opuchlizna pod okiem. Z tego, co Luisa widziała spod futer, przyodziewek miała porwany i zniszczony, na białej piersi sinymi śladami odznaczyły się czyjeś pożądliwe palce. Dziewczyna przypadła jej do stóp, objęła nogi, prosząc cichutkim, zamierającym głosem o łaskę, obiecując pracować, być wierną i oddaną. Kostaki z westchnieniem opadł na krzesło, wypuścił z objęć dziewczynkę i pieska.

- No co? - zapytał niewinnie. - Miałem je zostawić?
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 08-12-2010 o 10:43.
Asenat jest offline  
Stary 13-12-2010, 09:31   #80
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus

Zgrzytnęły o siebie ogniwa napiętego łańcucha. W nozdrza Manuela buchnął smród bijący z paszczy nieumarłego psa. Ale potem, zda się, ktoś w głębi budynku otworzył okno, powiew świeżego powietrza szarpnął baldachimem ciężkiego łoża, uderzył Manuela w twarz, w przeciągu zasyczała cicho żagiew w jego dłoni, wiatr poruszył trupi zaduch i przyniósł woń jakże dobrze znaną astrologowi. Zapach pergaminów i wyprawionej gładko delikatnej skóry, ostrą woń inkaustu. Zapach biblioteki. I delikatny, lecz wyraźny zapach spalenizny. Gdyby jego serce nie było martwe, właśnie teraz szarpnęłoby się w piersi.

Na dźwięk jakiś, jakby kroków, a być może tylko echa niosącego się po pustym domu, drgnął gwałtownie, opuścił ramię. Pies szarpnął łańcuchem, podążył spojrzeniem za pochodnią, z jego gardła dobiegł cichy pomruk.

Widzi tylko ogień, nie rękę, która nim włada. Dlatego się boi.


Manuel wyciągnął rękę z pochodnią, powiódł nią z prawej na lewą stronę. Skonfudowany Cerber przysiadł na zadzie. Po chwili zerwał się i znowu napiął łańcuch, próbując z uporem dosięgnąć pochodni, którą Manuel zdążył zatknąć nad drzwiami.

Astrolog obserwował go uważnie, wparty plecami w ścianę, krok po kroku przesuwając się w stronę łoża, na którym delikatne podmuchy kołysały storami, nadal niewidoczny, skryty przed zmysłami wskrzeszonego zwierzęcia sztuką swego klanu i myśliwską sztuczką Mewy.

Tak, myśl o czarnookiej Gangrelce, która gdzieś w martwym domu szukała nasycenia dla swego głodu przecięła na chwilę jego jaźń, znikła jednak równie szybko, jak się pojawiła.

Pierwszym, co usłyszał, była mysz czy też może szczur, odgłos szybkich, delikatnych łapek biegnących po kamiennej posadzce. Jego dłoń błądząca w ciemności natrafiła na świecę i krzesiwo.


Płomień skoczył pomiędzy widmowymi dłońmi astrologa, zapełgał po knocie, rzucił na ściany chybotliwe cienie. Manuel wyprostował się... i zamarł, tak jak zamarł w bezdechu zachwytu i podniecenia przed pierwszą nocą, którą miał spędzić z kobietą, w dalekiej Salamance, w innym życiu.

Zamrugał, postąpił krok do przodu, maszyna z dźwigni kości i ścięgien. Regałów było ledwie kilka. Woluminy i zwitki pergaminów tłoczyły upchnięte beztrosko i niechlujnie na półkach ptaszarni, pomiędzy drążkami i klatkami pokrytymi zeschniętym, białym jak kości łajnem, walały się bezładnie po podłodze, spływały kaskadą po schodach prowadzących na wyższe piętra. Część nosiła widome oznaki pożaru, w którym pół wieku temu Malkavian Celestin wydał na żer płomieniom bogatą bibliotekę Niebla del Valle.

Manuel odstawił świecę i nieśmiało sięgnął po pierwszy z brzegu tom. Nie rozpoznawał słów, językiem manuskryptu musiał być jakiś dialekt perskiego, ale rozpoznawał rysunki, gwiazdozbiory południowego nieba, znał i zwierzęta, które żyły daleko za spaloną słońcem południową pustynią, i tamtejszych czarnoskórych mieszkańców. Kolejny... traktat medyczny po łacinie, bluźnierczy wobec Boga, i bluźnierczy wobec antycznej przysięgi Hipokratesa, bowiem zalecający, a w niektórych przypadkach wręcz nakazujący, otworzenie ciała pacjenta za pomocą noża niczym ostrygi. Kolejny, obcy język, nieznane pismo, dziwne rysunki...




Zachwycony, sięgał po następne tomy, zbierał je delikatnie z podłogi, kartkował, trzymał w dłoniach, które z niewidocznych stały się widmowe, a teraz pulsującymi plamami pojawiał się na nich blady koloryt jego skóry, skrzepnięta krew i zaschnięte w brudne pasma zepsute mięso. Coś szeleściło w sypialni, zagrzechotał łańcuch, astrolog znieruchomiał na chwilę, ale uznał, że to pies chodzi po pomieszczeniu. Począł się wspinać na schody.

Kiedy w stosie pergaminów odnalazł łacińskie tłumaczenie traktatu alchemicznego Dżabira ibn Hajjana, odkrywcy wody królewskiej, w porywie szczęścia przytulił ją do piersi, z objęć posypały mu wcześniej wybrane woluminy, a nie przejrzał nawet uważnie najniższego piętra, najwyższego nawet nie widział. W tym momencie musiał się zdobyć na okrutną wobec samego siebie i wobec zgromadzonych w wieży skarbów konstatację.

Nie da rady wynieść wszystkiego.

Nie uda się nawet wszystkiego przejrzeć. Nawet jeśli Mewa wróci, i będzie chciała nadal współpracować, będzie mogła tylko nosić księgi, nie pomoże w poszukiwaniach. A potem do domu Rabii wkroczą Zwierzęta, i dokończą dzieła, w którym ktoś im przeszkodził pół wieku temu.

Zamyślony, zrozpaczony, poruszający się jak w malignie od jednego stosu skazanych na zagładę ksiąg do drugiego, nie zwrócił uwagi na krótki, cichy skowyt psa, ani na ostrożne kroki na schodach. Może nawet gdyby uważał, nic by nie usłyszał? Mówią, że synowie Haqima przynoszą cichą śmierć.

- Co czynisz w cudzym domu, Uzurpatorze?

Głos Alego był uprzejmy i pozbawiony gniewu. Jego ciemnej twarzy nie zmieniła wściekłość, aksamitnie czarne oczy patrzyły ze spokojem i powagą. Stali naprzeciwko siebie - Assamita z dłonią wspartą na wysłużonej rękojeści szabli, i półnagi astrolog, nadal częściowo widmowy, częściowo widoczny, z dwiema księgami w ramionach, zaskoczony, przyłapany na... kradzieży. Dla Assamitów klan Tremere to złodzieje. Złodzieje błogosławieństwa Kaina. I kaci, którzy nałożyli na nich klątwę.

Mewa wysunęła się z ciemności na schodach, na jej poszarpanym gieźle ciągnęły się długie smugi krwi. Twarz miała napiętą, oczy utkwione w kark Assamity, kroki stawiała ostrożnie i cicho jak kot.

Dłoń Assamity zacisnęła się na rękojeści.
- Zadałem ci pytanie, Uzurpatorze - przypomniał miłym głosem.
- Ali ibn Yosuf - szepnęła za jego plecami Mewa.
Assamita odwrócił się i zawahał. Dziewczyna się nie wahała. Z zamachu uderzyła końską szczęką na kiju w twarz płatnerza. Chrupnęły łamane kości, trzasnął kij w ręku Gangrelki, posypały się drzazgi. Siła uderzenia rzuciła Alego pod ścianę. W niepewnym blasku świecy Manuel widział, jak Arab podnosi się pomału, wpychając potrzaskaną żuchwę na swoje miejsce. Potem Mewa stanęła pomiędzy nim a Alim, chwyciła wygodniej resztki kija, zdecydowana i nagle pewna siebie, wyrzuciła z siebie jedno zdanie, pomiędzy arabskimi słowami Manuel usłyszał własne imię i tęskny ton, jakim Gangrelka mówiła do tej pory tylko o Sokole.

- Uzurpatorze... - rzekł niewyraźnie Ali, prostując się pod ścianą. Mewa ponownie zamierzyła się ułomkiem kija. - Uzurpatorze, nigdy nie podniosłem ręki na niewiastę. Nie chcę czynić tego u schyłku mej drogi. Każ dziewce odstąpić. Ciebie usłucha.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 13-12-2010 o 22:13.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172