Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-09-2011, 13:25   #131
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Nad Bass Harbor niespodziewanie pojawiło się słońce.

Dokładnie w tym momencie, kiedy Samantha Halliwell i Norman Dufris pukali do drzwi lekarza i po krótkiej wymianie zdań wyciągali go do pomocy postrzelonej Mirandzie.
Najwyraźniej pani Everret była w Bass Harbor lubiana, jak mało kto, bo tym razem Fisherman nie marudził, nie wahał się. Chwycił swoją torbę i ruszył do domu Reda.



Nim w trójkę dotarli na miejsce deszcz z ulewy przeszedł w spokojne, równomierne opady o średnim natężeniu. Faktycznie. Zanosiło się na koniec złej pogody.

Tymczasem w domu Reda panowała napięta atmosfera. Każda minuta od rozdzielenia dłużyła się, niczym godzina. A ile ich tak naprawdę minęło, od kiedy Sam i Norman poszli po pomoc? Siedem, osiem minut? Może dziesięć? Nie więcej. Na pewno nie więcej.
Lucy nie odstępowała rannej na krok. Czuwała nad nią, przygotowana na interwencję, gdyby coś w stanie rannej się zmieniło. Judith siedziała jak na szpilkach. James czuł wyrzuty sumienia. Obwiniał się za to, co spotkało Mirandę. Czy słusznie? Sam musiał poznać odpowiedź na to pytanie. Obserwował drogę i okolicę przez firankę. Oczekiwał powrotu – szalonych kultystów? Sam? Normana? Doktora? A może każdego z nich po trochu.

Solomon wyszedł na podwórze, przez kuchenne drzwi. Szukał samochodu zaparkowanego za domem. Nie musiał długo się rozglądać. Ciężarówka wyglądała przyzwoicie.



Solomon znał ten typ. Takim samym intendentura zaopatrywała w żarcie żołnierzy na froncie, dowoziła amunicję lub zabierała rannych. Wysłużony, odporny na czynniki atmosferyczne model. Solidna konstrukcja. Solomon poświęcił jej chwilkę upewniając się, że ciężarówka jest sprawna i gotowa do jazdy. Widać było, że Red dba o nią i utrzymuje w należytym stanie technicznym. Solomon nie musiał tracić czasu ani energii. Mógł wrócić do reszty.



NORMAN DUFRIS


Upewniwszy się, że doktorek i Samantha dotarli bezpiecznie na miejsce, Norman zawrócił. Wybierając boczne drogi, by nie rzucać się w oczy ewentualnych „wiernych” Malcolma.
Nim doszedł na miejsce stał się cud.
Przestało padać, a przez ciężkie, burzowe chmury słońce przebiło się już na dobre. To odrobinę poprawiło samopoczucie Normana.
Szczęście mu sprzyjało. Nie spotkał nikogo z mieszkańców Bass. Osada zdawała się być opuszczona, chociaż wiedział, że to jedynie pozory.

Duchowny siedział przykuty do krat aresztu, tak jak przed kwadransem zostawił go Norman. Twarz Malcolma przeszła jednak od tamtego czasu jakąś metamorfozę. Dawna hardość wyparowała, jakby promienie słoneczne przebijając się przez chmury odebrały księdzu całą tą ponurą tajemniczość, te szaleństwo w oczach.
Kiedy Norman wszedł do środka zdemolowanego posterunku nie patrzał już na niego szaleniec, lecz człowiek złamany i przerażony. Chudą piersią duchownego szarpał spazm.

- On tu był – wyjęczał z przestrachem wpatrując się w Dufrisa. – Był tutaj. Po mnie. Ale słońce go przepłoszyło. Nie zostawiaj mnie tutaj, błaaaagam.

Ostatnie zdanie wypowiedział szorując brzuchem po podłodze.



POZOSTALI

Lekarz od razu wziął się do pracy. Widać było, że ma doświadczenie w ranach postrzałowych. Kazał Redowi przygotować gorącą wodę i zapalić wszystkie źródła światła, jakie tylko się dało. Mimo, że na zewnątrz zrobiło się nieco jaśniej, to w domu Reda było ciemno jak w – nie przymierzając – lisiej norze.

W końcu, także przy pomocy reszty lekarz zabrał się do pracy. Asystowali mu Lucy i James – jak dwójka najlepiej znająca się na pierwszej pomocy i medycynie. Reszta gości i sam Red mogli jedynie przysłuchiwać się operacji z drugiego pokoju. Zostawszy jednak w towarzystwie Judith oraz Samanthy Red – dosłownie – stracił głowę. Unikał wzroku obu dziewczyn, ale kiedy te przez chwilę nie patrzyły na niego, sam spoglądał na nie ukradkiem. Miał przy tym wzrok niegroźnego szczeniaczka, szczególnie, kiedy uwagę koncentrował na walorach Samanthy. Ale chyba faktycznie czerwienił się bardziej, kiedy spoglądał na Judith. W końcu nie wytrzymał napięcia i wyszedł do kuchni, by zająć się swoimi sprawami.

Operacja nie była długa. Zajęła razem z przygotowaniami kwadrans. Kula została wyjęta z ciała, fachowo założony opatrunek powstrzymał upływ krwi.

- Przeżyje – wyjaśnił doktor myjąc ręce po zakończonym zabiegu. – Na szczęście pocisk nie uszkodził żadnego ważnego organu wewnętrznego. Musi teraz odpocząć kilka godzin. Potem zobaczymy, co dalej. Nie powinna też podejmować jakiegoś poważniejszego wysiłku, bo rana może się otworzyć.

- Nic tu po mnie – powiedział spokojnym tonem. – Zaraz zapadnie zmrok. Wracam do domu. Rano ją obejrzę.

Sięgnął po płaszcz z zamiarem opuszczenia domu Reda.
 
Armiel jest offline  
Stary 24-09-2011, 01:20   #132
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-DSVDcw6iW8&feature=feedlik[/MEDIA]

Niemal zaraz po tym jak doktor opuścił dom Reda, drzwi otworzyły się ponownie i stanął w nich... ksiądz Malcolm. Odziany w bluźnierczą sutannę i całkowicie przemoczony przez deszcz. Na jego twarzy jednak nie malował się już wyraz słusznego gniewu i niezachwianej wiary w szaleństwo. Była to twarz człowieka złamanego. Zmęczonego i wystraszonego. Nie potwora. prędzej zaszczutego psa.

W pierwszej chwili, kiedy zobaczyła księdza, skuliła się, osłaniając głowę i zakwiliła cichutko. Zaczęła się trząść, powtarzając łamiącym się głosem modlitwę Pańską po gaelicku.

- Ár nAthair, atá ar Neamh, Go naofar D'ainm. Go dtaga Do r-ocht. Go ndéantar Do thoil, Ar an Talamh mar a dhéantar ar Neamh. Ár n-arán laethúil tabhair dúinn inniu. Agus maith dúinn ár bhfiacha, Mar a mhaithimidne dár bhféichiúna féin. Agus ná lig sinn i gcathú; Ach saor sinn ó olc. Aiméan.

Potem bardzo płynnie podniosła głowę i obrzuciła go przekleństwami, z których najlżejsze brzmiało: "Cac ar oineach, Marbhfháisc ort!". W końcu zabrakło jej tchu, zamilkła, ale wszystkie emocje odbijały się na jej twarzy jak w lustrze.

- Sam wielebny Malcolm zaszczycił nas swoją obecnością - rzucił. - Niestety herbatki nie będzie - warknął. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, iż lada moment Sol wybije mu kilka zębów. Na szczęście tym razem powstrzymał swoje zapędy, nie czas i nie miejsce na coś takiego. Zamiast tego odwrócił się do pozostałych i już spokojnie rzekł - Co teraz?

- Ja mam pomysł. - Powiedziała już spokojniej, wciąż jednak-czerwona z wściekłości, ledwie hamując pięści, ale głos jej drżał. - Brakuje mi tylko odpowiednio ostrego noża.

- Co to za pomysł? - spytał i wyciągnął nóż, przecierając go zaciekle. - Póki co ranienie go nie wchodzi w rachubę.

- Nie chcę go ranić. Chcę zabić. - Ostre słowa dodawały jej animuszu, ale wiedziała, że nie byłaby zdolna zabić z zimną krwią. Może w samoobronie znalazłaby na to siłę, ale skrzywdzić całkiem bezbronną (dopiero teraz zauważyła kajdanki na jego nadgarstkach) osobę? Nie w jej stylu, była wojowniczką słowa, nie pięści.

Solomon spojrzał na nią, schował ostrze i pokręcił głową. Pokazał jej swoje dłonie.
- Te ręce stworzone są do zabijania, swoje wykorzystaj w lepszym celu. Poza tym potrzebujemy go żywego, Judith.
O tak, mogła nimi napisać wspaniały artykuł. Dzięki któremu natychmiast wylądowałaby w wariatkowie. Może i wszyscy mieli hyzia na punkcie duchów, ale to, co tu się wydarzyło? Stanowczo za wiele dla zbyt małych móżdżków zbyt bogatych poszukiwaczek zmarłych pudli.

Samantha niespokojnie popatrzyła na kuzyna, a potem w kierunku otwartych drzwi do pokoju, gdzie leżała Miranda. Wolałaby, gdyby pan Dufris nie usłyszał tych słów, będących kolejnym potwierdzeniem jego podejrzeń. Powiedziała cicho do Judith:
- Chciałabyś stać się podobna do niego? - Skinęła głową w kierunku duchownego.

Westchnęła i opuściła ramiona.
- Po co nam on? Żeby nasłał na nas znowu swoich sługusów? - Ostatnie słowa były już niewyraźne, bo schowała twarz w dłoniach, by nikt nie zobaczył łez.

Solomon położył jej dłoń na ramieniu. - Niech odpowie na nasze pytania - rzekł i spojrzał na Malcolma - Musi nam sporo wyjaśnić.

- Jesteś pewien, że chcemy wysłuchać jego odpowiedzi? - Mruknęła, gapiąc się w podłogę. - Jestem pewna, że nawet najpodlejsze kłamstwo brzmi w ustach tego węża jak błogosławieństwo.

- Będzie jeszcze czas przepytać księdza Malcolma - rzekł Norman wychodząc z pomieszczenia, w którym leżała Miranda. Wydawał się spokojniejszy niż wtedy gdy naskoczył na Walkera - Ale nie tu i nie teraz. Musimy stąd wyjechać. Nie ma pewności, że rybacy nie będą go szukać, a wiedzą kto ma jedyny samochód w Bass.

- Wszyscy się nie zmieścimy. I dokąd mamy pojechać? Co powiedzieć? “Porwaliśmy księdza, bo stoi na czele bandy obłąkańców przywołujących starożytne bóstwa”. Jestem pewna, że przyjmą nas z otwartymi ramionami.

- Księdza nie porywałem tylko aresztowałem panno... - zawahał się po czym machnął ręką - Sprawy wyjaśnień proszę zostawić mnie. A pojedziemy do Barr. Wszystko wskazuje na to, że tam kult księdza nie sięga.

- Donovan. - Podpowiedziała cicho. - Ale sięga tam jego posługa. Wystarczy jedno jego słowo przeciw naszemu. - Była już zmęczona, od kiedy zrobiono jej dziurę w brzuchu nie odpoczęła ani minuty, a oni wszyscy byli tak bardzo uparci i głupi... Przymknęła oczy, oddychając płytko.

- Proszę mi zaufać panno Donovan. Nie starczy. A nie można go zostawić w Bass. Widzieliście do czego doprowadził rybaków. Nie pozwolę by ktoś jeszcze został... postrzelony.

- Czyżby? A kim my jesteśmy? Bandą obcych. Może i pan się tu wychował, ale nie było pana długo. Bardzo długo. Ja jestem oszustką, on - wskazała Solomona - mordercą, pan porywaczem. Zaprawdę, godna zaufania grupa...

Nie dało się nie uchwycić krótkiego spojrzenia, jakie rzucił Solomonowi.
- Jestem policjantem panno Donovan. Pracuję co prawda w bostońskiej policji, ale w obliczu niemożności interwencji służb lokalnych mam prawo i obowiązek działać.

Sam rzuciła pełne niechęci spojrzenie w kierunku kobiety, która zupełnie niepotrzebnie zaogniała sytuację:
- Chyba nie ma sensu spierać się kto kim jest. Mamy dużo ważniejsze problemy. Potrzebujemy jeszcze kilku obrazów, o ile się nie mylę?

- Otóż nie bardzo. Nie jesteśmy wiarygodni dla kogoś obcego, kto nie zna sytuacji. A sam w nią nie uwierzy. Więc akurat kwestia tego, co zrobimy po dotarciu do Barr, zakładając, że w ogóle jakoś tam dotrzemy, jest dość istotna. - Powoli zmęczenie zmieniło się w irytację tą rozmową, chociaż to przecież ona nadała jej bieg. Średnio ją obchodziło, czy Solomon zabił czy zamordował, miał krew na rękach i miejscowi to wiedzieli. Nie mogli wiedzieć, kto jeszcze. Lucy przybyła tu z Barr na koniu, tak samo można w drugą stronę.

Siedziała z odchyloną głową, przymkniętymi powiekami. Była potwornie brudna, ubranie Mirandy już lepiło się od potu, jej piękne, gęste blond włosy przypominały mokrą miotłę, w którą trafił piorun i nie malowała się już od dawna. Wyglądała jak upiór, z ogromnymi cieniami pod oczami i plamami krwi tu i ówdzie na koszuli. A mimo to, Red wciąż był w niej zadurzony.

Oczywiście, że jej to pochlebiało. Jakiej kobiecie nie? Ale było w tym coś, co ją niepokoiło. Pogodziła się ze swoją paranoją dotyczącą wszystkiego związanego z tym miasteczkiem, jego mieszkańcami i historią. Powolutku uczyła się odróżniać ją od zwykłej ostrożności, wciąż jednak biorąc bardzo wąską granicę tolerancji na możliwe zagrożenia. Dlatego też udawała, że nie widzi niezdarnych uśmiechów i rumieńców.

A może powinna przestać? Rozkochać go do szaleństwa, by zapewniał jej bezpieczeństwo i...

Nie mogłaby. Nie z powodu skrupułów, ale zwyczajnie nie potrafiła się obchodzić z mężczyznami. Nie zamierzała też prosić Samanthy o udzielenie kilku lekcji, przynajmniej dopóki nie wyjadą stąd wystarczająco daleko.

Wystarczająco, to znaczy ile kilometrów? Czy w ogóle istniały jakieś bariery terytorialne dla... tego czegoś? Czy odległość, kawałek oceanu może stanowić przeszkodę? Czy istniało jeszcze jakieś bezpieczne miejsce na tym świecie?

Zaryzykowała przyjeżdżając do Bass Harbor, jakie ryzyko musiała podjąć, by się stąd wydostać?

Popatrzyła na ludzi, którym właściwie zawierzyła swoje życie. Kłócili się o obrazy, duchy i planowali urządzić egzorcyzmy. Gdyby nie była tu z nimi, a w Bostonie, wkręciwszy się na jakieś przyjęcie i usłyszała ich rozmowę... Obśmiałaby się jak norka, opowiadając potem w redakcji o nawiedzonych entuzjastach noir desir.

- Robi się ciemno. Cokolwiek chcecie zrobić, trzeba to zrobić już. - Powiedziała głośno. - Ksiądz może być przynętą, ale musimy pomyśleć, co z Mirandą, ona nie da rady się obronić, gdyby to znowu przyszło. Więc jeżeli uważacie, że można zrobić jakieś czary mary dla ochrony, to najlepiej nad jej główką.
 
Sileana jest offline  
Stary 24-09-2011, 14:27   #133
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Norman szybko podszedł otworzyć drzwi celi. Potem, zdecydowanie ostrożniej jednak, odkuł księdza od krat. Kajdanek mu jednak nie zdjął.
- Kto tu był? - spytał domyślając się odpowiedzi - Bruce?
- On. On tu był... Tak. Właśnie on. Ale to już nie jest on. Już nie. Zabierz mnie stad...
- Zabieram -
Norman kiwnał głową. Nie wydawał się specjalnie przejęty nieszczęściem duchownego - Pojedziemy do Barr. Tam z miejscowym konstablem ustalimy kilka faktów.
- Nie dotrzemy do Barr. Ciemność.... Ona nas znajdzie

- Niech więc się ksiądz pomodli byśmy tego uniknęli. Do właściwego Boga może tym razem. W Bass jest zbyt niebezpiecznie. Mało księdzu ofiar? - wskazał ręką martwego posterunkowego. Właściwie nie imał ochoty na na dalsze dyskusje z tym człowiekiem. Nie mógł być pewny, czy w umyśle szalonego duchownego nie kryło się coś jeszcze istotnego, ale po prostu chciał czym prędzej dotrzeć do garażu Reda i wywieźć stąd i tego podżegacza i Mirandę. Zamknąć przynajmniej ten elemnet
- Znajdzie nas - powtórzył głucho Malcolm.
Tym razem Norman nie wytrzymał.
- I dobrze! - wrzasnął niespodziewanie. Z początku starał się opanowywać. Pracę należy wykonywać ze spokojem. Wtedy ma ona sens. Pamiętał te słowa zawsze. W jego głowie jednak kotłowało się od gniewu. Znowu bezsilności. I trochę chyba zazdrości - Może tak właśnie miało być! Może to ksiądz pierwszy zbluźnił i teraz ciemność wyciąga ręce po niego! Może to przez księdza giną niewinni!
Teraz on patrzył nienawistnie na duchownego.
- Księdza wierni postrzelili Mirandę - rzekł po chwili ciszej
- Nie chciałem tego. Dla nikogo z miejscowych.
- Tak - odrzekł cicho - I dlatego też zabieram stąd księdza. Chodźmy.
Wstał, jak baranek, i poszedł za nim.

***

Po drodze spotkali doktora Fishermana. Wychodził właśnie. Norman przez chwilę miał serce na ramieniu gdy z wyczekiwanie spoglądał w oblicze lekarza. Szczęśliwie nie zawiódł się. Miranda była w stanie stabilnym. Walker więc i panna Cantenber sprawdzili się. Dzięki Bogu. Może i dobrze, że wtedy wyszedł...

W domu Reda ponownie miał okazję zastanowić się nad moralnością miastowych. Swobodnie potwierdzili, że dopuścili się morderstwa i nie ukrywali, że zdolni są do kolejnego. Panna Donovan sercem, a pan Colthrust czynem. Do tego pan Walker pomysłami, a panna Halliwell cudzymi rękoma. Co więcej zastanawiające było czy tak naprawdę w ogóle różnili się od księdza Malcolma. By przegnać Ciemność gotowi byli posunąć się do jakichś pogańskich rytuałów czegokolwiek by one od nich nie wymagały, choćby i krwi...
Nie miał już wątpliwości. Mimo pojednawczych słów czarnowłosej piękności był sam w tym niezrozumiałym szaleństwie. I póki niemożliwe było dotarcie do Barr, miał psi obowiązek dopilnowania by jak najmniej osób postronnych ucierpiało.

Gdy wrzała dyskusja o obrządkach, pozostawił przykutego księdza w domu i wyszedł do garażu Reda. Nie miał pewności co do tego, czy miastowi mu nic nie zrobią, ale liczył trochę na ich rozsądek. W garażu spodziewał się znaleźć jakieś porządne latarki. Red był miejscowym mechanikiem, a co za tym idzie zapewne obsługiwał reperację kutrów, na których stosowano latarki o naprawdę silnym świetle. Ciemność zdawała się logicznie zresztą bać światła. Latarni, słońca, ognia...
Potem wrócił do domku.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 24-09-2011, 16:07   #134
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Po wyjściu za szkoły mężczyzna ruszył za nią. Ku jej zaskoczeniu nie zadawał kolejnych pytań. Wydawał się jednak spięty i zdenerwowany.
Przez jakiś czas szli w milczeniu, ale dziwna melodia cały czas dźwięczała w uszach Samanthy. Nie zdając sobie z tego do końca sprawy dziewczyna nuciła ją cicho wtórując uderzeniami palców po pasku przewieszonej przez ramię torebki. W pewnym momencie zapytała:
- Słyszał pan kiedyś tę melodię?
- Nie
– odrzekł krótko. Być może nie zorientował się, że Samantha miała na myśli nuty z obrazka i pomyślał, że dziewczyna nucąc sobie jakąś przypadkową piosenkę, zapomniała już o tym co im grozi. Kątem oka rzucił jednak na to co zgarnęła ze sobą.
- To ten obraz? – zapytał. Nie ukrywał zdziwienia – wspominała pani coś o osiemnastym? Dziewiętnastym wieku? Nie wygląda na tak stary… – zmarszczył brwi – Poza tym uczęszczałem do tej szkoły. I wtedy na pewno go tu nie było…
- O siedemnastym wieku i zdecydowanie nie jest z tamtej epoki, ale to jedyny motyw "tańczących dzieci" jaki znalazłam w szkole. Podobno w tych obrazach miały być wskazówki do rytuału, a ta melodia jest taka dziwna... nigdy nie słyszałam niczego podobnego. Może to jakieś stare, rytualne rytmy?
- Brzmi jak droga do nikąd
- rzekł ucinając temat, po czym wskazał ręką dalszy kierunek gdy zostawili szkołę za sobą - Tędy dojdziemy do domu doktora Fishermana.

Przez kilka sekund nic nie mówił, ale dało się zobaczyć, że jednak chcąc nie chcąc podchwycił zagadkę.
- Nuty zapisuje się literami, prawda? Może coś powstanie po spisaniu wszystkiego?
Popatrzyła na niego z entuzjazmem:
- Nie pomyślałam o tym wcześniej. Kiepska jestem w tych zagadkach i tajemnicach - uśmiechnęła się lekko wyraźnie zadziwiona - Zupełnie nie wiem dlaczego wuj chciał bym brała w tym udział...
Zerknęła na obraz odczytując go tym razem alfabetycznie.
Po chwili jej entuzjazm zdecydowanie oklapł:
- Obawiam się że nic z tego. Całkowity bełkot. Chyba że to jakiś szyfr, ale na tym to już zupełnie się nie znam. - Wzruszyła bezradnie ramionami. - Mnie raczej porusza ta melodia, jest naprawdę... niezwykła. Taka prymitywna i jednocześnie... wyzwalająca dziwne uczucia... emocje.
- Może indiańska? Albo może…
- urwał nagle – Nie. Przepraszam, ale nie mogę się skupić. Pośpieszmy się proszę…
- Dobrze
- skinęła głową przyspieszając kroku. - Porozmawiamy o tym w bardziej stosownym momencie.

W domu doktora paliło się światło widoczne przez szczeliny w okiennicach. Norman zapukał energicznie I po chwili usłyszeli niepewny głos Fishermana:
- Kto tam?
- Norman Dufris... mamy poważnie ranną. Proszę nam pomóc
- Mimo wątpliwości Sam drzwi otworzyły się przepuszczając wąską szczelinę światła na zewnątrz.
- Niech pan wejdzie, panie Dufris. Szybko. Coś złego dzieje się na zewnątrz
- Nie ma czasu
- niecierpliwie odpowiedział policjant - Miranda została postrzelona. Krwawi mocno. Jest u Reda.
- Miranda ...
- jęknął lekarz. - Miranda Everret. Nauczycielka?
Norman kiwnął głową:
- Niech się pan pośpieszy. W drodze nam pan powie o wszystkim.
- Już. Już. Dom Reda. Już. Wezmę tylko swoje rzeczy. Boże!

Przygotowanie do wyjścia zajęło mu ponad minutę. Gdy wyszedł powiedział ze śmiertelna powagą:
- Ma pan nadzwyczajną zdolność panie Durfis. Najwyraźniej przyjął pan etat karetki w Bass.
- Oby więc był to mój ostatni kurs panie Fisherman.
- Oby
- zgodził się doktor idąc szybkim krokiem obok Sam i Normana.
Do budynku gdzie przenieśli Mirandę zostało im klika domów. Wszystkie wyglądały jak opuszczone. Przy skręcie do komisariatu policjant przystanął. Najwyraźniej nie porzucił swego planu zabrania księdza. Kiedy powiedział by dalej szli bez niego Sam zapytała cicho:
- A więc nabrał pan do nas trochę zaufania?
Skrzywił się tylko i odszedł bez komentarza.

Ruszyła za milczącym lekarzem w kierunku domu Reda. Na szczęście po drodze nikogo nie spotkali I dotarli bezpiecznie, a Miranda nadal żyła I Fisherman zajął się nią natychmiast.
Tymczasem sam zrelacjonowała wszystkim swoja rozmowę z Normanem Dufrisem i pokazała obraz zabrany ze szkoły. Gdy lekarz wychodził samotnie wyraziła swoje zaniepokojenie, ten jednak mimo wszystko zdecydował się wracać do domu. Prawie minął się w progu z policjantem prowadzącym wyraźnie odmienionego duchownego. Po którego spokoju i pewności siebie nie zostało nic.
Zaczepny ton i agresywne słowa panny Donowan niepotrzebnie zaogniły i tak napiętą sytuację. Na szczęście w końcu zrezygnowała z dalszej dyskusji. Wydała się przybita i zmęczona.
Sam próbując zmienić temat jednocześnie rozwiała nadzieje Normana na szybkie wydostanie się z Bass Harrbor. Solomon zdążył jej przekazać co powiedział Red na temat podróży:
- Z tego co zrozumiałam, z powodu rozmokniętych dróg i tak dziś nie pojedziemy nigdzie. Teraz czeka nas noc w tym miejscu. Mamy trochę czasu by się zastanowić ile i co powiedzieć o tym co stało się w tej osadzie. - Za wszelką cenę chciała załagodzić napiętą sytuację. Spory były im teraz całkowicie niepotrzebne. - Może powinniśmy się też przygotować na kolejny nocny atak? Czy myślicie że to coś co nas nękało przez poprzednie dwie noce tym razem pozostawi nas w spokoju?
- To prawda Red? O tych drogach?
- Norman spojrzał na młodego mechanika - Nie pomyślałem o tym.
Oparł się wyraźnie zmęczony o ścianę i spojrzał na sufit jakby tam szukając rozwiązania.
- Rybacy zabrali całe uzbrojenie z posterunku.
- W nocy miejscowi nie ruszą się z domów, a na to co nas atakuje... dobrze pan wie, że pociski i tak na to nie działają
. - Czarnowłosa aktorka popatrzyła na niego ze smutkiem.
To wywołało kolejną dyskusję na temat gdzie powinni przeczekać noc, ale jednocześnie uzmysłowiło im, ze może nie są tak całkiem bezbronni na czające się w ciemności niebezpieczeństwo.
 
Eleanor jest offline  
Stary 24-09-2011, 20:34   #135
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Solomon i wszyscy, którzy nie mieli wymaganych umiejętności, musieli czekać aż operacja się zakończy. Nie trwała zbyt długo, ale nie zmieniało to faktu, iż martwił się o życie Mirandy. Sam doktor nie zaszczycił ich zbyt złożoną wypowiedzią, stwierdził jedynie, iż nie powinna się ruszać i że zajrzy rano. Nic odkrywczego i tak pewnie by kogoś po niego posłali. Colthrust postanowił zatrzymać mężczyznę i wyciągnąć z niego chociaż kilka informacji.

- To tyle? - rzekł do niego Solomon zaniepokojonym głosem - Nie powinniśmy przewieźć jej do szpitala? - Spojrzał na Mirandę, nie ufał doktorowi i choć kobieta rzeczywiście wyglądała lepiej, zapewne zrobił wszystko by uratować jej życie, wciąż miał wrażenie, iż jest z nim coś nie tak. Teraz jednak nie chciał ciągnąć tematu. - Doktorze?

- Najbliższy szpital jest na kontynencie, w Bangor - oznajmił lekarz - Przy tej pogodzie to wielkie ryzyko. A poza tym nadchodzi noc. Ja zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

- Jakie więc ma szanse?
- spytał dla pewności.

- Jest młoda, silna, a kula nie uszkodziła nic ważnego na tyle, by być wyrokiem - powiedział doktor i wzruszył ramionami jakby sam nie wiedział co jeszcze może dodać - Musi przebywać w ciepłym i suchym miejscu i mieć regularnie zmieniane opatrunki.

- W porządku -
powiedział Solomon i skinął głową - W takim razie nie zatrzymuję.

- Niech pan na siebie uważa
- dodała jeszcze Samantha. - To miejsce nie jest ostatnio zbyt bezpieczne...

Niedługo później zjawił się wielebny Malcolm wraz z trzymającym go na muszce Duffrisem, który tym chyba wreszcie udowodnił, że można na niego stawiać, nawet jeśli nie mogą się dogadać. Solomon zaś chętnie dałby księdzu lekcję boksu, a może i pokazał jaki los spotykał Niemców, którzy nie chcieli wskazywać na mapie pozycji swoich snajperów. Z pewnością od razu wymierzył by mu sierpowego, gdyby nie fakt, że Samatha wcześniej nie wspomniała o kilku sprawach. Teraz choć roznosiło go, nie miał zamiaru go tknąć, z pewnością bardziej przyda im się żywy.

- Przeczekajmy noc w kościele - rzekł Walker - Już raz zostaliśmy uratowani tam. Nasz mistyczny Opiekun, kimkolwiek jest czuwa nad nami. Z rana pojedźmy do Bar Harbor. W kościele przesłuchamy Malcolma, choć nie wierzę, że cokolwiek się od niego dowiemy. Jest manipulowany. W świątyni łatwiej jest też się bronić przed atakiem.

Solomon nie był przekonany do tego pomysłu, splugawiony kościół mógł w sobie kryć coś złego, czyhającego na ich życie. Z drugiej strony rzeczywiście łatwiej byłoby się tam bronić, a i nadużywanie gościnności Reda nie było dobrym pomysłem. Poza tym mieli jeszcze coś do załatwienia na plebanii, obraz wciąż tam na nich czekał, a bez niego nie powinni się nigdzie ruszać.

- A nie pomyślał pan o tym, że może nie chciał byście zostali złożeni w ofierze jego wrogowi, bo ma w stosunku do nas zupełnie inne plany? - powiedziała niepewnie Samatha wyrywając Solomona z rozmyślań.

- Na przykład takie, żebyśmy odprawili rytuał i otworzyli bramę? - spytał ponurym głosem James, rozważania zaczęły dotykać bardzo niepokojącego zagadnienia.

- Właśnie - przytaknęła nie zbyt głośno aktorka po czym ukryła twarz w dłoniach

- W nocy tego nie zrobimy. Warto go wysłuchać. - Walker głową pokazał na wielebnego. - A decyzję podejmiemy jak zbierzemy obrazy i więcej informacji.

- Wiele się nie dowiecie. Podejrzewał was o wywołanie Ciemności. Dlatego pewnie chciał was poświęcić swojemu... aniołowi -
dodał Duffris.

Aniołowi? Co też ten Malcolm sobie wymyślił? Zaprawdę nisko upadł ten ksiądz, o ile kiedykolwiek kimś takim w istocie był. Od Trójcy do demonów, pradawnych, pogańskich bożków, dziwnych rytuałów, ofiar z ludzi. Zastraszył swoimi działaniami całą lokalną społeczność i co gorsza nie wielu chociaż spróbowało mu się sprzeciwić. Starsza kobieta utrzymywała co prawda, iż są niegroźni, czy jednak w żaden sposób nie zareagowali na dziwną odmianę w ich zachowaniu? Woleli po prostu siedzieć w domu? W ten sposób sami również przyczynili się do rozwoju tego całego zamieszania. Teraz mają już powód do ryglowania drzwi. Cóż, to jednak już ich problem. Póki co musiał się skupić na dotarciu do Bar, a wcześniej dopilnowaniu by nikomu się nic nie stało podczas odzyskiwania obrazu i odpoczynku.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 25-09-2011, 02:07   #136
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=iCdBc5uByFQ[/MEDIA]


Patrzył przez okno na miasteczko, które w nieśmiałych promieniach zachodzącego słońca, wyglądało już jakby nie strasznie, lecz żałośnie. W szybie odbita twarz Walkera była zmęczona i jak z kamienia. Spływały po niej mokre krople. Lecz nie były to łzy. Strugi deszczu drugiej stronie szkła. Czekał na ich powrót a czas jakby się zatrzymał. Tyle cierpienia, krew, emocje. Złe emocje. Już kiedyś to przeżył. Teraz tylko upartą siłą woli nie pozwalał przeszłosci wkradac się melancholicznie ze wspomnieniami obrazów, które chciał zapomnieć.

Przyjęcie posady z dala od zgiełku i szumy karierowiczów, sępów i ludzi o brudnych rękach dało przynajmniej kilka lat innego życia. W rezerwatach były inne problemy. Bieda, niesprawiedliwość, dyskryminacja i wyzysk, choć nie były rzadkością, działy się jakoś tam bardziej po ludzku. Bo ludzie byli świniami. Czerwoni na pijaku. Biali na trzeźwo. Czarni gdy nikt nie patrzył. Ale to było ludzkie świństwo. Jego własne. Takie, które można zrozumieć. I cos z nim zrobić. Czasem choćby zaakceptować jako wpisaną w naturę skazę, której nie można tolerować. A tutaj? Tutaj wszystko był do góry nogami. Bez konkretnego odniesienia i perspektywy wszystko było nie tak. Jaką miarą mierzyć dobro, kiedy być może Bóg nie był Bogiem a jednym z wielu bożków?Niekoniecznie nieskończenie dobrym. Czyżby prawda o Absolucie miała ludzką twarz? Był na ludzkie podobieństwo? Byli? I czy jeszcze interesujesię tym co stworzył skoro w ludzkie ręce składa los doczesności i dusz. A może to już nie były też jego...Tylko ludzkie sprawy.
Ludzi.

Zatem jesli jest chociaz wrogiem zła, to z pewnością sojusznikiem wobec ciemności. Tylko takim co nie lubi brudzić sobie rąk zbyt często. A moze jestjak maestro zerkający na improwizowany spektakl ludzkich i mistycznych aktorów z prywatnej loży. Gdziekolwiek ona jest. Jeśli to nie miłość napędzała świat do przodu, to nie warto było w nic wierzyć. Wiedzieć. Tak. A nadzieję pokładać ostrożnie. W sobie i w Nim. Raczej mieć nadzieję w szczęście i los, którego jest się współautorem.

Spojrzał na ręce upaprane w zaschniętej krwi. Na spokojnie uświadomił sobie, że nie tylko winna jest ręka pociągająca za spust lecz również ta co pociąga za sznurki. Przede wszystkim. Mógł obwiniać się za to co jednak spotkało Mirandę, ale wiedział, że nie byłoby to do końca uczciwe względem jego samego. Zrobił to co musiał zrobić. I wystarczy, że będzie musiał z tym żyć. Jak kiedy musiał wybierać czy zginie jeden żołnierz czy dziesięciu, stu. Kiedy zabijał anonimowych chłopców o imieniu Kraut. Kiedy nie pozwolił komus strzelic sobie w łeb, czy powinien pozwolić dla siebie? Czy pod ciężarem zgiętej gałęzi zwiśnie jeden winny lub niewinny Indianin czy całe plemię będzie cierpieć, bo winni i tak będą bezkarni. Co gdyby kto inny wyszedł do motłochu. Co gdyby nie wyszedł nikt. Głos sumienia też bywa ślepy i głuchy. I teraz wołał.


* * *



Po operacji zmienił zdanie na temat Fishermana. Wnioski wyciągnięte z gazet i z jego zachowania były pochopne. Był dobrym człowiekiem i wcale złym fachowcem. Z ulgą poszedł umyć ręce do łazienki a kiedy dołączył do reszty był wśród nich miejscowy Dufris i Malcolm szarlatan. Zachowani tego drugiego nie zdziwiło wcale Jamesa. Wychodząc z założenia, że ten człowiek był manipulowany przez siły nadnaturalne, Walker widział w nim kolejną maskę aktora, którym nie był duchowny. Duchowny. Bo księdzem jest się całe życie. Święcenia zostają nawet jak się odeszło od wiary. Znowu przyłapał się na dawnej wierze, która krepowała mu umysł. Nie da się tak łatwo przeskoczyć w inną rzeczywistość. Nawet jeśli była prawdziwsza. Więc ksiądz mógł być teraz sobą. Kiedy aktor chowając się w cieniu jego duszy pozwolił mu odgrywać Malcolma.

James widząc go skutego wcale nie zakładał, że jest zupełnie bezbronny. Nie chciał jednak wyładowywać na tej osobie złości. Jeśli był opętany to nie byłoby to sprawiedliwe. Jeśli nie był to były inne sposoby wymierzenia kary a Walker nie chciał kolejnej próby linczu. Jeśli trzeba to zabije bez wahania, lecz na razie nie było takiej potrzeby.

Zabrał głos o obrazach i o tym co dalej. Prawdziwi wrogowie przychodzili z ciemności. Jak do tawerny. Mieszkanie Reda nie nadawało się do obrony przed nimi. Za dużo okien i pomieszczeń. W kościele można było mieć wszystkich w jednym miejscu i łatwiej było bronić tylko dwóch wejść.

- Na tym który przyniosłam są nuty - panna Halliwell podniosła głowę - to taka dziwna melodia.
Pomagając sobie dłonią wybijającą rytm zanuciła to co cały czas kołatało jej się w głowie.

- Melodia jest indiańska. Zapewne do rytuału. Przypomina Taniec Słońca, ale mogę się mylić. - powiedział Walker. - Złamane Wiosło będzie wiedział o który chodzi. Jeśli ta wiedza została mu przekazana przez przodków. Wszystkie tropy prowadzą do Bar Harbor.

- Taniec Słońca? - Sam uśmiechnęła się smutno - To by nawet pasowało. Prawda?

- Odegnanie ciemności... tak. To by pasowało. A Sowa z plebanii jest w płomieniach. Może to jest wskazówka jak walczyć z drapieżnikami ciemności. Ogniem. - zauważył James.

- Ogień i światło? Ale przecież to co przejęło ciało konstabla... to się poruszało w dzień... - Sam zastanawiała się głośno nad kolejnymi kawałkami tej makabrycznej układanki.

- Noszący Maski. Duchy widocznie opanowują ludzkie ciała i w ten sposób działają w ciągu dnia. - powiedział Walker. - Robią z nich marionetki.

- Myślisz, że to można by to odwrócić? - Ta myśl była jakąś iskierką nadziei i Sam chciałaby otrzymać jej potwierdzenie.

- Nadzieja jest, skoro ludzie mają wpływ na boskie plany. - odpowiedział skołowany.

- Zasnęła - Lucy w końcu wyłoniła się z pokoju w którym leżała Miranda.

Przetarła zmęczoną twarz. Na widok księdza zmrużyła oczy, ale nic nie powiedziała. Już wcześniejna pewno wiedziala o jago obecności. Kłótnia pozostałych nie mogła jej umknąć.
Nalała sobie kawy i siadła na jakimś wolnym miejscu.

- Duchy - powiedziała spokojnie. - Duchy można odpędzić od miejsca.

Samantha uśmiechnęła się ciepło do Lucy. Nie skomentowała słów Jamesa. Nie było w niej gorliwej żarliwości boskiego wyznawcy. Już od dawana nie miała zaufania do Boga i wolałaby, by w swoich planach nie poświęcał jej zbyt wiele swojej uwagi.
Wolałaby ogólnie unikać jakichkolwiek kontaktów z wszystkim co mogłoby pochodzić z innego świata. Czy to boskiego, czy piekielnego czy nadprzyrodzonego. Miała zdecydowanie dość mistycyzmu...

- Weźmy obraz z plebani. Wolałbym przeczekać noc w kosciele. Ale jak zdecydujecie jechać od razu, to sam w wiosce nie zostanę. - powiedział Walker. - Co wiesz o odpędzaniu duchów kuzynko Lucy? - zapytał siostrzenicę Adriana.

- Znam pieśni Apaczów, Komanczów, Pueblo i Navaho oraz znaki, które Indianie nazywają znakami zapomnianych. Ale potrzebuje do tego suchego piasku lub soli, mąki lub innych sypkich substancji. Nie wiem czy to działa, ale przyznajmy,że sytuacja jest niecodzienna i można zaryzykować niecodzienne działania.

- To działa jak “egzorcyzm” na opętanych czy chroni tylko miejsca przed wstępem tych duchów? - zapytał. - Na obrazie Sowy są znaki. Na odwrocie ramy. - wtrącił Walker. - Ale to nie powstrzymało tawerny, więc to chyba tylko instrukcje purytanina.

- Chyba chronią miejsce. Nigdy nie musiałam ich stosować. - wyznała Cartenberg.

- Robi się ciemno. Cokolwiek chcecie zrobić, trzeba to zrobić już. - Judith powiedziała głośno. - Ksiądz może być przynętą, ale musimy pomyśleć, co z Mirandą, ona nie da rady się obronić, gdyby to znowu przyszło. Więc jeżeli uważacie, że można zrobić jakieś czary mary dla ochrony, to najlepiej nad jej główką.

- Nie wiem czy to działa - uśmiechnęła się blado kuzynk Adriana. - Ale co szkodzi spróbować. - Poszukała wzrokiem Reda. - Potrzebuję sól, mąkę czy inne takie sypkie rzeczy. Może być nawet popiół z popielnika. Cokolwiek.

Red wstał.

- Przepraszam was na moment. - wyrzucił z siebie płynnie.

Lucy ruszyła za nim.

- Wypada spytać Reda ile życzy sobie za wynajem ciężarówki - stwierdził Colthurst- I czy w ogóle zechce się z nią rozstać. Poza tym co dokładnie z Mirandą? Nawet jeśli będziemy chcieli wyjechać dopiero rano, jej stan może na to nie pozwalać. A zostawić ją tutaj? Może te praktyki zadziałają na konstabla, ale co z pozostałymi mieszkańcami?

- Może można by ją zostawić u doktora Fishermana? Wydawał się przejęty jej stanem. No i miałaby wtedy najlepszą opiekę. - zaproponowała Samantha.

- Dobry pomysł, o ile doktor się zgodzi. Tak czy siak powinniśmy zajrzeć do kościoła. - rzekł Solomon.

Ciemność zapadała lecz nie decyzja co dalej. Mirandy jak to zauważył medyk nie należao więcej ruszac z miejsca. Raczej prosić go aby czuwał przy niej w domu Reda co było raczej niewykonalne, bo Fisherman nie był odważnym człowiekiem. Skoro można było bronić się przez duchami obrzędami. To Walker był gotów zaryzykować i postawić na laicki szamanizm Lucy Cartenberg. Jesli nie zadziała to nie było znaczenia czy ktoś zginie u Reda czy w kosciele. A jak Miranda umrze podczas ich nieobecności lub przez otwartą ranę pooperacyjną przed nastaniem świtu, to choć nie będzie to ich wina, nie wszyscy to zrozumieją. Na pewno nie konie dorożkarskie.

- Przeczekajmy zatem u Reda. - powiedział patrząc z nadzieją na kuzynkę Adriana. - Mirandy nie można ruszać z miejsca. W kościele jest mokro i wilgotno. Przywitamy duchy mąką i solą tutaj. Rano weźmiemy obaz Sowy z plebani, a jak droga okaże się byc nieprzejezdną dla ciężarówki, to pojadę konno. Do Bar Harbor po Złamane Wiosło.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 25-09-2011, 09:09   #137
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Światła reflektorów przecinały mrok pomiędzy drzewami. Automobil z trudem jechał do przodu poprzez strugi błota i strumienie wody spływające z okolicznych wzniesień. Prowadził Harry Flour – najmłodszy z całej czwórki. Ostrożnie, w żółwim tempie.

- Pospiesz się – Mac Marra nie krył swojej irytacji.

Reflektory wyłapały przeszkodę za zakrętem.

- To samochód tego krewniaka przewoźnika. Jak mu było ....

- John chyba.

- Wygląda na to, że walnęło w nią drzewo.

Samochód zatrzymał się.

- Dobra, chłopaki – Mac Marra otworzył drzwiczki. – To jedyna droga, którą przejedziemy samochodem do Bass. Musimy usunąć tą przeszkodę.




WSZYSCY


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-uYvW9DDXRc&feature=related[/MEDIA]


Kuzynka Lucy otrzymała to, o co poprosiła. Sól, mąkę, łuskany groch, a także kukurydzę i fasolę. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Widać było, że sama nie wierzy w to, co robi, ale w tej niecodziennej sytuacji miała najwyraźniej zamiar zająć się niecodziennymi czynnościami.
Sypała sól i inne podobne do niej substancje wokół łóżka rannej Miradny tworząc zawiłe symbole pełne spiral i zakrętasów. Potem usypała ścieżki na progach, parapetach i przed kominkiem. Przy tej czynności śpiewała, czy też raczej nuciła, w jakimś melodyjnym, indiańskim rytmie.

Kiedy Lucy wyczyniała swoje hokus-pokus Norman przyniósł z garażu Reda kilka przydatnych drobiazgów. Jedną lampę karbidową i dwie naftowe oraz dwa pół galonowe kanistry z naftą. W rupieciach znalazł również pistolet sygnalizacyjny i trzy race.
Red nie miał nic przeciwko ich obecności. Wyglądało nawet na to, że się cieszy, jednak kontakt z dziewczętami zawsze kończył się atakiem paniki, czerwienieniem i jąkaniną. W innych okolicznościach ten irracjonalny lęk byłby nawet zabawny, ale w sytuacji, w jakiej się znajdowali, taka reakcja Reda na ładne kobiety była. delikatnie mówiąc, uciążliwa.

Ksiądz Malcolm nie stwarzał najmniejszych problemów. Siedział skuty kajdankami Normana tam gdzie policjant go posadził. Nie mówił. Wyglądał jakby zasnął na siedząca, albo pogrążył się w modlitwie. Chociaż to ostatnie przypuszczenie w obliczu czynów, jakich dopuścił się duchowny w ostatnim czasie, wydawało się być wielce nieprawdopodobne. No chyba , że ksiądz zwracał się w stronę demonów i bożków, jakim chciał złożyć w ofierze miastowych.

* * *

Kiedy zaszło słońce wszyscy poczuli to, niczym płochliwe zwierzątka, czujące, że budzi się pora, kiedy drapieżniki wychodzą na łowy, a oni powinni znaleźć sobie kryjówkę. Włosy zjeżyły się wszystkim na karku, jakby nagle w mieszkaniu Reda zrobiło się dużo zimniej.

Czekali. Gasząc większość świateł i po raz setny upewniając się, że drzwi i okna są pozamykane. Pili i jedli by zabić budzące się w nich lęki. I wsłuchiwali się z drżeniem w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Szum oceanu, wiatru i drzew, skapywanie deszczu z dachów i inne odgłosy, których nie dało się pomylić z niczym innym.

Jakiś krzyk, po którym cierpnie skóra, a serce zaczyna tańczyć fokstrota. Dochodzący z niedaleka. Może kilka domów dalej. Echo strzałów. Dzikiej wymiany ognia gdzieś na terenie uśpionej osady. Kolejne krzyki. Jedne dalekie, inne zbyt bliskie. Jedne ciche, inne krótkie i urwane.

Cokolwiek działo się w Bass Harbor jak na razie omijało dom Reda.

Do czasu.

Zegary pokazywały dziewiątą dwadzieścia wieczorem, kiedy ktoś wyraźnie szarpnął za klamkę w drzwiach. Z drugiej strony dało się słyszeć jękliwe zawodzenie, od którego cierpła skóra. Czy to jednak hokus-pokus Lucy, czy też inne powody, ale to coś po drugiej stronie nie sforsowało drzwi. Kilka razy poszarpało klamką, w pewnym momencie mieli wrażenie, że wyrwie drzwi razem z zawiasami, a następnie wszystko ucichło. Gwałtownie, w jednej sekundzie.

Ale intruz nie dał za wygraną. W kilka sekund później gwałtowna siła zaczęła szarpać kuchennymi drzwiami prowadzącymi na podwórze. Szarpanie było dużo bardziej drapieżne, gwałtowniejsze, jakby istota, – bo wszystko wzdrygało się w ludziach by nazwać siłę za drzwiami „człowiekiem” – jakby owa istota traciła cierpliwość. Jakby jej jedynym pragnieniem było wedrzeć się do środka i pochłonąć, pożreć, rozszarpać na strzępy słabe istoty, które odważyły się rzucić wyzwanie niepowstrzymanej potędze owej siły! Tym razem szarpanina trwała dobre dwie, a może nawet trzy minuty. Zawiasy jęczały, drewno trzeszczało w posadach, metalowe okucia zdawały się zawodzić na granicy wytrzymałości.
Jeszcze chwila! Jeszcze jedno, może dwa pociągnięcia i drzwi wylecą z framugi! To było pewne!

Nie wyleciały.

I znów zrobiło się cicho. Uczucie obecności czegoś za drzwiami znikło. Pozostały tylko jękliwe odgłosy sił natury. Za oknami, przez ciężkie burzowe chmury wyszła tarcza księżyca. Srebrzysty sierp, niczym szpon potężnego bóstwa rozdzierający ciemność i chmury.

[

WSZYSCY


Miranda majaczyła w malignie. Wysoka gorączka pojawiła się po dziesiątej trzydzieści i od tej pory próbowali zbijać ją wszelkimi możliwymi sposobami. Morfina pozostawiona przez doktora koiła ból, ale nie radziła sobie z gorączką. Podali jej leki przeciwgorączkowe z apteczki Reda, lecz – jak na razie – nie dawało to oczekiwanych skutków.

- Duisternis ... – majaczyła Miranda. - Voorafgegaan door de duisternis. De stenen van de. De poort in het bos! Ons de deur dicht


Jej jęki musiały przyciągnąć intruza, bo drzwi wejściowe znów zostały poddane hałaśliwej próbie. Ale i znów, mimo ponad minutowej próbie wyrwania drzwi z zawiasami, plany intruza spełzły na niczym.

To wydarzyło się tuż przed północą. Usłyszeli straszliwy rumor dochodzący z pokoju, w którym Lucy i reszta z nich zostawiła swoje przemoczone rzeczy. Światła zamigotały, a zapalone w tamtym pomieszczeniu zgasło, jakby ktoś skręcił lont do minimum.

Zobaczyli ciemność. Gęstą, niczym ściana mroku w najciemniejszej jaskini. Niczym rozlany atrament. Red był najbliżej. Stał blisko wejścia do pokoju z ich ubraniami/ Nagle z ciemności wystrzeliły atramentowo czarne macki, zwinne, niczym odnóża głowonoga. W jednej paraliżującej zmysły sekundzie owinęły się wokół ciała przerażonego rudzielca, który wrzeszczał jak opętany, i zaczęły ciągnąć właściciela domu do pokoju, gdzie królowała ta nienaturalna, demoniczna ciemność.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-09-2011, 20:47   #138
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Samanta spojrzała w okno. Dzień już odszedł na dobre i za oknami coraz mocniej zadomawiał się mrok. W błyszczącej powierzchni szyby zobaczyła swoją twarz: rozmazany makijaż, który na jej twarzy tworzył dziwaczną maskę i potargane, sterczące na wszystkie strony włosy... do tego ubłocone ubranie... wyglądała... strasznie.

Po opanowaniu pierwszego szoku postanowiła poszukać jakieś miejsca, by choć trochę przywrócić sobie ludzki wygląd. Z pewnym trudem udało jej się wydobyć z chorobliwie nieśmiałego gospodarza informacje na temat łazienki, w której o dziwo była nawet wprawdzie stara i żeliwna, ale jednak całkiem spora wanna. Niewielkie pomieszczenie w którym stała było straszliwie zimne, ale w kącie umieszczono niewielki piecyk do grzania wody, który z pewnością nagrzeje także całe pomieszczenie. Popatrzyła na wyłożone niebieskimi kafelkami ściany i podłogę. Uśmiechnęła się do siebie. Zamiast siedzieć i czekać na potencjalny atak z ciemności mogła zająć się czymś konstruktywnym.

Bez większego problemu rozpaliła w piecyku dzięki znajdującej się obok podpałce i równo ułożonemu stosowi drewna. Ta czynność przywołała kolejne wspomnienia z dzieciństwa. Wujka Adriana i kuzynostwo w letniskowym domku w górach. Ciotka Lukrecja nigdy nie jeździła z nimi na wakacje, twierdząc że obywanie się przez miesiąc bez służby jest poniżej jej godności, ale reszta rodziny uwielbiała ten wspólnie spędzony czas nieskrępowanej radości i wolności. Szybko się nauczyli, że posiłek będzie smakował dokładnie tak jak go ugotują, łóżko będzie tak wygodne jak je sobie pościelą, a ubrania tak czyste jak zdołają je sami wyprać. Dziwne, że przez wiele lat nie myślała o tym. Tak jakby zamykając ze sobą przeszłość odcięła od siebie nie tylko te złe wspomnienia, ale także te bardzo przyjemne. Teraz powracały niczym fala przypływu.
Napełniła zimną wodą całkiem spory zbiornik.

Niestety nie miała ubrań na przebranie. Jej torba pozostała na plebanii. Miała jednak trochę czasu, by oczyścić to co nosiła na sobie z grudek błota, które przywarło do niego w wielu miejscach. Za pomocą szczotki udało jej się przywrócić spódnicy i żakietowi nawet dość przyzwoity wygląd. Potem przemyła twarz w letniej wodzie i pozbyła się koszmarnej maski. Musiała pozostać bez makijaży, bo wszystkie kosmetyki także pozostały w tamtej torbie. Patrzyła na swoją nieumalowaną twarz i poczuła się dziwnie bezbronna. Uczesała włosy w skromny kok. W tym momencie niewiele pozostało w niej z eleganckiej, wytwornej damy choć nieuchwytny kobiecy czar, który zawsze ją otaczał bynajmniej nie zniknął z tego powodu.


W tym czasie woda zagrzał się na tyle, że Sam mogła sobie pozwolić na rozkosz odprężającej kąpieli. Wolała jej jednak nie przedłużać. Ciemność na zewnątrz robiła się coraz bardzie mroczna.

Kiedy wyszła z łazienki ogarnęła spojrzeniem wszystkich obecnych w pomieszczeniu, które chyba spełniało funkcję salonu. Popatrzyła na Normana Dufrisa, siedzącego w kącie z ponurą miną. Zastanawiała się czy miał okazję zjeść coś konkretnego w ciągu tego szalonego dnia. Pomyślała, że może mogłaby przygotować coś do jedzenia, ale przecież nie mogła się rządzić w nie swojej kuchni, więc najpierw zapytała Reda czy może z niej skorzystać. Zapewniła także że chętnie zapłaci za zużyte produkty. Zarumienił się jeszcze bardziej niż wcześniej, choć nie sądziła, że to możliwe i straszliwie zażenowany poprowadził ją do spiżarni. Z jego dość trudno zrozumiałej wypowiedzi wywnioskowała w końcu, że ma pozwolenie by z niej korzystać. Przejrzała pośpiesznie zawartość szafek. Wybór nie był zbyt duży: fasola w puszkach, wędzone ryby, groch, znowu fasola tym razem suszona, wędzony boczek, następne wędzone ryby, jajka, suszona kiełbasa i znowu wędzone ryby. Niewielki kawałek razowego chleba wyglądał na przynajmniej kilkudniowy. Red nie był chyba zbyt wybredny jeśli chodzi o urozmaicanie sobie menu. Na szczęście znalazła także mąkę i sól. To pomogło jej podjąć decyzje co do ewentualnego posiłku.

Wróciła do do reszty i zapytała policjanta czy nie ma ochoty czegoś spożyć. W pierwszym momencie wyglądał jakby miał zamiar odmówić, ale potem skinął głową. Wróciła więc do kuchni i szybko zabrała się do pracy. Pokroiła kiełbasę i boczek w cienkie plasterki i podsmażyła je na ogniu. Rozbiła jaja oddzielając żółtka od białek. Najpierw utarła żółtka dodając do nich nieco soli, wody, a na koniec mąkę. Potem dodała do masy ubite osobno białka. Wylała ją na zarumieniony boczek i pachnącą kiełbasę. Przykryła patelnię spora pokrywką, która udało jej się znaleźć. Dzięki temu miała pewność że omlet ładnie wyrośnie i nie opadnie po zdjęciu z ognia. Podgrzała talerz stawiając go blisko płomienia, a potem ostrożnie przełożyła na niego pachnąca potrawę i podsunęła pod nos Dufrisa, którego oczy po raz pierwszy dzisiejszego dnia napełniły się czymś innym niż podejrzliwość i niezadowolenie.
Uśmiechnęła się do niego, a potem zapytała pozostałych czy nie maja ochoty tez się posilić.
Wzrok Reda był wystarczająco pełen pragnienia by nie musiała czekać na koniec jego pełnej wysiłku wypowiedzi i zabrała się za przygotowanie kolejnej porcji. Gotowanie pozwoliło jej się ponownie oderwać od przygnębiających myśli.

Niestety ten spokój został zniszczony koło dziewiątej gdy ktoś lub coś próbował przedostać się przez jedne z drzwi. Wyglądało jednak na to, że wysiłki Lucy nie poszły na darmo. Cokolwiek ich nawiedziło, nie zdołało pokonać zabezpieczeń. To była pokrzepiająca myśl. Przynajmniej przez trzy kolejne godziny mogli łudzić się nadzieją i fałszywym poczuciem bezpieczeństwa.
Zostali z niego szybko i brutalnie wyrwani. Nie wiadomo skąd w środku domu pojawiła się ciemność, a jej czarne ramiona równie niespodziewanie owinęły się wokół biednego gospodarza najwyraźniej zamierzając go pochłonąć.

"Szalony uścisk ciemności..." - przeleciało przez umysł panny Halliwell

Samantha była przerażona, ale bardziej dominującymi uczuciami w tym momencie stały się gniew i złość. To one popchnęły ją do jednej z przygotowanych przez Jamesa pochodni. Nie zastanawiając się długo podpaliła ją przystawiając do lampy naftowej, a potem również całkowicie pod wpływem emocji i przypływu adrenaliny, skierowała jej zapalony koniec na jedną z czarnych macek ciemności.
 
Eleanor jest offline  
Stary 01-10-2011, 17:00   #139
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Norman Dufirs wrócił z garażu Reda.

- To wszystko co udało mi się znaleźć w garażu, a co może się przydać – zwrócił się do panny Halliwell – Ciemność zniszczyła latarnię, spłoszyła się pożaru w hotelu i ucieka przed słońcem. Może więc bezpośredni strumień światła podziała na nią tak jak powinny kule? Nie wiem… W każdym razie, jeśli chcecie Państwo z tego skorzystać to proszę bardzo. Jest też pistolet i trzy race do niego. Red twierdzi, że na pewno działa. W sumie są też jeszcze dwa kanistry z paliwem do lamp… ale robienie z nich użytku tutaj to bardzo zły pomysł. To ciasny, drewniany dom. Jeden błąd i zamiast oszaleć, spłoniemy.

- Racja, trzeba uważać. Ale mi się wydaje, że ogień działa na te potwory bardziej jak światło w kontakcie bezpośrednim. Tak się stało kiedy na schodach atakowany był Solomon. Więc zrobię pochodnie ze szmat nasączonych naftą. Na wszelki wypadek. - powiedział James łamiąc krzesło wzrokiem dając do zrozumienia Redowi, że niestety tak trzeba. Potem wziął do ręki oberwane nogi i zrobił jak powiedział.

Norman przez chwilę milczał.

- Ale dobrze, żeby były wiadra z wodą gotowe. W razie co...

- Słusznie. Na szczęście dom jest przesiąknięty wodą od zewnątrz, więc tak szybko się nie zajmie. - powiedział z myślą o pożarze jaki mógłby pochłonąć wioskę przy wietrze od oceanu. - Firanki też można pościągać a podłogę oblać wodą. - dodał patrząc na deski, po czym przetarł dłonią czoło. - Tylko, że jak woda zamoczy sól i mąkę, to może nie zadziałać zaklęcie... Tak kuzynko? - spojrzał na Lucy.

Jej milczenie wziął za zgodę. Więc wiadra zostały napełnione, lecz podłogi suche.

Walker nie wziął pistoletu sygnalizującego. Choć lampy sygnalizacyjne faktycznie dawały niesamowity strumień swiatła, James był przekonany, że płomienie z obrazu były wskazówką. O ile światło mogło odpędzić Ciemność, to ogień mógł z nimi walczyć. Zresztą czym jest słońce jak niekończącą się eksplozją wybuchów wulkanicznego ognia? Blsk jej więc zatem skutkiem energii, której ciemność chyba bała się bardziej. Zdjął szkło ze stojącej na stole lampy i stanął obok Malcolma z rytualnym sierpem w ręku. W drugiej trzymał czarną butelkę, z której co jakiś czas pociągał zerkając za okno. Potem wreszcie schował Whisky i podniósłszy opartą o ścianę pochodnię wyczekiwał mając na oku szarlatana. Tamten, kiedy Ciemność zaczęła dobijać się do drzwi, wyglądał na naprawdę przerażonego. Więc może był tylko pieprzniętym sukinsynem, lub dalej kolejną maską... A może on jest też Zdrajcą Krwi? Wszak Krew Chrystusową zdradził jak Judasz... A ona była tak boska jak ludzka... Była, lecz czy jest? Na to pytanie nie zamierzał sobie odpowiadać.

Przyjemne zapachy z kuchni pobudzały ślinotok, lecz Walker nie wziął nic do ust, dziękując uśmiechem Samanthcie. Tak samo jak na wojnie, zamierzał walczyć o pustym żołądku. Jak przeżyje do sniadania, to sobie odbije. Kiedy tancerka ogarnęła się z rozmytego błotem i deszczem makijażu, wyglądała jak naturalna piękność. W końcu przestała kojarzyć się Jamesowi z dziwkami. Przestała wywoływać w nim żądze namiętności a zaczęła te inne... Zdjęta maska ukazała Samanthę w innym świetle, zwłaszcza kiedy z gracją niosła dymiący talerz z kuchni.

Kiedy Miranda majaczyła w gorączce dość wyraźnie w obcym języku, Walker przez chwilę myślał, że Duch Święty zstąpił i mówi przez nią językami. Szybko otrząsnął się z tego. Kto wie jakie duchy są boskimi. I czy są święte czy nie. Ten mógł być duchem choćby Skandynawa. Judith zareagowała przytomnie zapisując przekaz, jakby się zdawało ważny i niezależny od świadomości nieprzytomnej.

Po północy, kiedy ciemność , jak się wydawało skondensowanego dymu macek, wzięła w swoje czarne szpony Reda, Samantha zareagowała pierwsza. Zapalona pochodnia powędrowała w kierunku znikającego w drzwiach pokoju człowieka, a James odskoczył od Malcolma wyrzucając na podłogę niezapaloną, prowizoryczną pochodnię. Potoczył się rytualny sztylet. Syn senatora rzucił się szczupakiem jak długi, niczym europejski bramkarz futbolowy, chcąc złapać Reda za nogi.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 01-10-2011 o 17:06.
Campo Viejo jest offline  
Stary 02-10-2011, 17:36   #140
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Nie wierzę… po prostu nie wierzę…

Ostrożnie przekroczył usypaną z mąki barierę. Bardzo ostrożnie. Wręcz jakby ze wstrętem. Potem rozstawił na stole cały zebrany z garażu sprzęt, który chwilę później rozdysponowali. Walker zaproponował dodatkowo, by przygotować jakieś żagwie. Pomysł ten choć nie do końca przypadł Normanowi do gustu, stawiał na teorię iż Ciemność bardziej niż światła, boi się ognia. Bardziej był skłonny jednak uwierzyć właśnie w to niż w skuteczność strugi mąki. Zgarnął karbidówkę i zrobił jeden krótki obchód dookoła domu.

Więcej już nie chciał go powtarzać.

***

Siedział w posępnym oczekiwaniu gdy Samantha wróciła z kuchni i zaproponowała, że zrobi coś do zjedzenia. Zaskoczyła go tym. Właściwie niebotycznie go tym zaskoczyła. A i po powrocie z łazienki wyglądała trochę inaczej. Morska bryza Bass zdawała się spłukać z niej wielkomiejski powab obnażając jakąś cieplejszą część panny Halliwell. Może prawdziwszą? Policjant przez chwilę odruchowo chciał odmówić, ale ponieważ w spojrzeniu jej dostrzegał jedynie troskę, a nie jak dotycz as próby pojednania, czy zyskania zaufania, kiwnął głową dodając cicho:
- Poproszę.
Z początku przyszło mu do głowy, że dziewczyna starała się po prostu czymś zająć, by jak i inni nie siedzieć tylko w milczeniu. Zapach jednak jaki zaczął roztaczać się z kuchni wywiał z niego już wszelkie próby rozgryzienia motywacji dziewczyny. Spoczywający na podanym przez niej talerzu omlet, wyglądał o wiele lepiej niż większość posiłków jakie zwykł na szybko spożywać w Bostonie w chwilach wolnych od pracy. Kątem oka uchwycił dłonie dziewczyny, z których wziął przyjemnie ciepły talerz. Nieduże. Lekko zarumienione palce. Wąskie. Skóra zadbana… ale nosząca znamiona dawnej pracy. Nie zawsze świat stał przed Tobą otworem…
- Nawet nie pamiętałem jak wygląda prawdziwy omlet – powiedział wdychając zapach smażeniny – Dziękuję.

Nie dane mu było długo delektować się posiłkiem. W mieście zawrzało. Ciemność rozpoczynała łowy. Huknęły skradzione z posterunku śrutówki. Krzyki ludzi… Coś mu mówiło, że nie powinien się temu przysłuchiwać ze spokojem. Że tak nie wolno. Chronić i służyć… Podszedł tylko do jednego z okien, które wcześniej zabezpieczali z Solomonem i wyjrzał przed pozostawioną szparę. Odpalił też karbidówkę i obie lampy naftowe. I zaczęło się. To co w hotelu Virgillów.

I wtedy się zaczęło. Groza dobijała się do nich. Nęcona przez coś za wszelką cenę chciała się do nich dostać. Odsunęli się od drzwi i okien w oczekiwaniu na najgorsze. Najgorsze jednak nie nadeszło.

Niedługo potem Miranda zaczęła strasznie gorączkować. Zaczęła też bredzić coś. Próbowali bezskutecznie zbić gorączkę. Nie pomógł zastrzyk z morfiny, ani schładzanie ciała… Mimo iż przestała majaczyć, jej czoło było nadal gorące. Pozostał od tej pory przy niej w pokoju.

Zerwał się z krzesła posłyszawszy rumor z pokoju obok. Red wrzasnął. Nim Norman stanął w drzwiach przedpokoju, jedna z żagwi płonęła już w dłoni panny Halliwell, a Walker rzucił się po Reda ginącego w pogrążonym w ciemności pokoju. Policjant szybko postawił na ziemi zapaloną karbidówkę, której snop światła wdzierał się w ciemność i rzucił się by pomóc Walkerowi wyciągnąć młodego mechanika.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172