Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-05-2011, 17:24   #31
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Samantha nigdy nie sądziła, że świt może trwać tak długo. Przecież od czasu kiedy wstała, przygotowała się do zejścia i wypiła poranną kawę, upłynęła przynajmniej godzina, a przecież gdy się obudziła było już w miarę jasno. Brass Harbor było dokładnie tak ponurym i paskudnym miejscem jak inna część Nowej Anglii, którą zapamiętała ze swojego kilkumiesięcznego „zesłania”. Krótki spacer do domu, który wynajmował wuj nie zajął im wiele czasu, ale buł dziwnie irracjonalny. Po za Jamesem „zabawiającym” rozmową z nowo poznaną kobietę nikt nie przejawiał chęci do rozmowy. Jakby ponury klimat i pobliski las kładły się ciężka zasłona na ludzkich duszach. Zresztą dialog który prowadzili, też nie poruszał zbyt pozytywnych tematów. Zaginięcie chłopca, który był przewodnikiem Adriana po okolicy i pewnie najlepiej orientował się w tym co profesor robił i gdzie bywał, nie było dobrą wiadomością.

Gdy zbliżyli się do budynku dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach. Ten ciemny las za nim wyglądał zdecydowanie dziwnie jak na gust panny Halliwell, a jednak reakcja bibliotekarki zaskoczyła ją.
Już wcześniej, mimo grzecznościowych uśmiechów, kobieta wydawała jej się przepełniona smutkiem. Spotkanie z dziwacznym konstablem zaniepokoiło ją, teraz zaś widok lasu nie wywołał w niej po prostu nieprzyjemnych skojarzeń jak u Sam, ale wprawił w prawdziwe zaniepokojenie:
- Kiedy się do niej wybierzesz obejrzeć zdjęcie chłopca powinieneś ją delikatnie wypytać czym się tak przestraszyła – powiedziała panna Halliwell do Jamesa spoglądając z zastanowieniem na plecy pospiesznie oddalającej się Mirandy. - Z pewnością wie dużo więcej niż powiedziała, zarówno o tym miejscu jak i o tym co się tutaj dzieje.
Odruchowo potarła ramiona czując przenikające ciało zimno. Zdecydowanie następnym razem wychodząc na zewnątrz trzeba się będzie ubrać dużo cieplej. Jednak czy niska temperaturą można sobie było tłumaczyć tę nagłą, dziwną potrzebę ukrycia się w bezpiecznym miejscu?
Jej myśli przerwała Lucy wspominając o zaginięciu córki gospodarzy tawerny. Sam nie miała o tym pojęcia, a Virgil zdecydowanie nie wyglądał rano na kogoś komu zaginęło dziecko. Kolejna zagadka o której nie miała pojęcia. Bardzo wiele się tutaj działo za jej plecami, a każda kolejna informacja była dziwniejsza od poprzedniej.
Po raz kolejny to James, niczym Don Kichot ruszył odważnie do przodu atakując „wrota niezdobytej twierdzy” i... jak było do przewidzenia rozbił się o barierę zamkniętych drzwi.
Sam uśmiechnęła się lekko, literackie porównanie pozwoliło jej zapanować nad stanem umysłu i ponownie powrócić do zwykłej rozsądkowej postawy. Ani wymiana zdań na temat zasadności ich zamknięcia, ani nagły dźwięk zegara wybijającego upływ czasu nie zachwiały jej spokojem.

Kiedy Solomon poradził sobie z zamkiem za pomocą uzyskanego wczoraj klucza weszli do środka.
Zważywszy na okoliczności towarzyszące ich dotarciu do tego miejsca, wnętrze domu, przynajmniej na parterze, okazało się rozczarowująco pospolite i zwyczajne. Pachniało kurzem i pastą do podłóg. Zewnętrzne światło przedzierało się do niego bladą smugą rozwiewając mrok. Wchodząca na końcu Sam zobaczyła wysoki zegar kopertowy który narobił przed chwilą niespodziewanego hałasu, jakąś niedużą szafkę, dalej na bocznej ścianie, nieco większą szafę z wieszakami na których wisiały płaszcze. Czworo drzwi z korytarza prowadziło do salonu - zapewne największego pomieszczenia w tym domu, oraz kuchni, małej łazienki i dodatkowej, maleńkiej sypialni. Były jeszcze schody prowadzące na górę. Wyłożone czerwonym dywanikiem. To właśnie tam, na piętrze, widzieli kogoś poruszającego firaną. Teraz jednak dom był cichy. Poza odgłosami jakie wydawała przechodząca za Jamesem do kolejnych pomieszczeń Sam i jej towarzysze nie było słychać żadnego innego dźwięku. Nic. Cisza. Tylko tykanie zegara odmierzało miarowo sekundy wahadłem.
Nie dziwiła się temu jednak wcale. Jeśli ktoś się tu ukrywał na pewno zrobi wszystko, by pozostać niezauważonym i zachować maksymalny spokój. Na wszelki jednak wypadek nie poszła za mężczyznami na górę. Może teoria z ukrywającą się na górze Ewą była prawdziwa, a może ktoś inny chronił sie tutaj w tajemniczych celach. Samantha nie miała ochoty spotkać się z potencjalnym napastnikiem. Wolała by mężczyźni jako pierwsi sprawdzili czy wejście na górę jest bezpieczne.
Po zerknięciu na kuchnie, łazienkę, weszła do dodatkowej sypialni, rozglądając się po niej z ciekawością. Podeszła do szafy i otworzyła ja ostrożnie.
Potem przeszła do salonu. Nigdy nie lubiła wystroju w stylu myśliwskim. jak na jej gust był zbyt ciemny, ponury i naturalistyczny. Z ciekawością przyjrzała się biblioteczce, czytając tytuły ksiąg, które tam ustawiono.

Właśnie sięgała po jeden z tomów, gdy wrócili panowie oznajmiając że nie znaleźli nikogo na górze. James przez chwilę wyglądał jakby zastanawiał się nad tym co powiedzieć. W końcu wysnuł swoją teorię o duchach, którą bardzo szybko i w dość racjonalny sposób, ale bez większego powodzenia próbowała obalić kuzynka Lucy.
Sam już miała wyrazić zwoje zdanie, gdy rozległ się nagle głośny dźwięk dochodzący wyraźnie, z podobno pustych pomieszczeń na górze. Po raz kolejny tego dnia kobieta poczuła jak ciarki przebiegają jej po plecach. W tym momencie teorie Jamesa wydawały się szokująco realistyczne.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 07-05-2011, 20:32   #32
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=B478wnviAKg[/MEDIA]

Solomon mógł teraz uchodzić za kompletnego milczka, nie odezwał się słowem przez całą drogę, jedynie przysłuchując się rozmowie z Mirandą, czuł, że nie tylko ci ludzie, ale również samo miejsce, samo Bass Harbor ich tutaj nie chce. Już minięcie konstabla nie było dobrym omenem na pozostałą część dnia, Wright podszedł do swojego zadania bardzo sumiennie, tak jak powiedział, obserwował ich. Nie mógł pozbyć się widoku tego człowieka nawet, gdy już zbliżali się do domu Adriana. Budynek stał tuż przy lesie, bor ten nie wyglądał jednak jak idealne miejsce na piknik z rodziną. Było w nim coś mrocznego, przerażającego i odpychającego, a nawet... potężnego. Bił irracjonalną siłą, rozkazem czy może raczej ostrzeżeniem nakazującym wszystkim rozsądnym zawrócenie. Jak się szybko okazało Miranda uległa jego woli i postanowiła ich opuścić jeszcze zanim dotarli na miejsce. Solomon nie dziwił się jej, ani nie miał pretensji, w gruncie rzeczy i tak wyświadczała im przysługę odprowadzając ich aż tutaj. Z pewnym zacięciem spoglądał wciąż w stronę lasu, aż do momentu, gdy znaleźli się przy domu, jakby spodziewał się, iż może stamtąd nadciągnąć jakiś niespodziewany atak.

Który to już raz skrzętnie skrywał swoje emocje i obawy? Bass Harbor źle na niego wpływało, na innych również. Dźwięki dochodzące z lasu stawały się coraz bardziej niepokojące, twardo stąpający po ziemi Colthrust starał się szybko tłumaczyć sobie każdy dźwięk, lecz jego wyobraźnia zdawała się żyć własnym życiem, doszukiwała się odgłosów tam gdzie ich nie było, sprawiając, że żołnierz czuł prawdziwy strach, nawet jeśli zachowywał przy tym kamienną twarz. Prze oczami stanął u Adrian, stary dobry Willbury, który przerażony wpadł do tego lasu i w nim zakończył swój żywot. Przez samo otoczenie i atmosferę zawał był naprawdę realnym zagrożeniem i tłumaczył wszystko, a mimo wszystko nie mógł pozbyć się wrażenia, że to proste rozwiązanie nie odpowiada prawdzie.

Jego uwagę odwrócił dopiero jakiś ruch w budynku, przez moment zdawało mu się, iż ktoś się w nim znajdował, lecz nie mógł być tego pewny, szczególnie biorąc pod uwagę efekt wywoływany przez las. Ciężko było mu oderwać swój wzrok od tego okna, dopiero po chwili zdał sobie z tego, iż jego towarzysze oczekują na jego działanie. W końcu to on miał klucze do drzwi. Spojrzał na nich, przez chwilę sprawiał wrażenie nieco nieobecnego, ale po kilku sekundach kiwnął głową.

- Przekonajmy się co tam jest - powiedział dotąd milczący i niezbyt ruchliwy Solomon, zrobił kilka pewnych kroków, pogmerał chwilę w kieszeni i wyciągnął klucze. Spojrzał na nie, a następnie umieścił w zamku i przekręcił.

Próg przekroczył jako pierwszy zwyciężając batalię ze strachem, w pewnym momencie sam już nie wiedział co wydaje głośniejszy dźwięk, stojący w domu zegar czy też jego walące serce. Skarcił się w myślach kilka razy, zwykły dom czy las nie powinny tak na niego działać, czego niby miał się obawiać, odgłosów? Szumów? Przesadzał. Rozejrzał się na dole, lecz już po chwili szedł po schodach na górę, krocząc lekko po rozłożonym na nich dywanie, lecz mimo wszystko każdemu krokowi towarzyszyło głośne skrzypienie. Odetchnął z ulgą, przerażenie zaczęło nieco ustępować i powoli, mozolnie wracał do poprzedniego stanu. Jego oczom ukazał się niezbyt duży, ale dość szeroki korytarz, na którego końcu znajdowało się spore okno z widokiem na podwórze. To właśnie w jego kierunku teraz zmierzał przy okazji przyglądając się wszystkim czterem drzwiom jakie mijał, żadne z nich nie było otwarte. Na moment jego uwagę przykuły wykonane na nich zdobienia oraz zapach kurzu i politury do mebli. Solidna, ciężka zasłona była skuteczną osłoną przed światłem. Colthrust podszedł do niej i dwoma, szybki ruchami pozwolił by promienie słoneczne oblały korytarz. Wyjrzał przez okno i przez moment wpatrywał się w podwórze, aż wreszcie postanowił zabrać się za sprawdzanie pokojów.

Na pierwszy ogień poszła łazienka z wanną o średniej wielkość oraz porządnie zaopatrzoną toaletką, nie ulegało wątpliwościom, iż znajdowały się tam jedynie rzeczy Adriana. Następnie zajrzał do sypialni, jednej z dwóch, wyglądała bardzo czysto, łóżko było pościelane i wyglądało na to, iż od dawna nikt w nim nie spał. Następna już na pewno należała do Willburyego, choć z nietypowym dla nie bałaganem. Wszędzie znajdowały się jego książki oraz notatki, porozrzucane niedbale, może nawet w pośpiechu po prostu porzucone, jakby kompletnie zatracił się w swoich badaniach. Dość duże łóżko było niepościelane, odrzucona kołdra częściowo zwisała z posłania. Stał tam również sekretarzyk, oprócz wcześniej wymienionych książek i notatek, znajdowały się na nim jeszcze inne, mniej lub bardziej przydatne przedmioty, jak chociażby jakieś kamienie, muszle czy pióra, a nawet niedojedzone resztki posiłków. Z chaosu tylko Bóg potrafi coś stworzyć, a ludzie pracowici i twórczy muszą mieć wokół siebie porządek - jedno z wielu powiedzeń Willburyego było całkowitym zaprzeczeniem tego stwierdzenia. To nie było normalne, przychodziły mu do głowy już pewne wytłumaczenia tej sytuacji. Adrian coś odkrył i nie miał zamiaru czekać lub też coś przykuło jego uwagę, oczywiście ktoś mógł również myszkować w jego pokoju, co sam zainteresowany odkrył i w wyniku kolejnych działań wylądował w lesie uciekając przed jakimś niebezpieczeństwem. Istniała też oczywiście możliwość, że ktoś postanowił przeszukać jego pokój już po tragicznej śmierci. W każdym razie nie mógł po prosty uwierzyć, że jego chrzestny mógłby żyć w takich warunkach. Ostatni pokój okazał się być salonem, schludnym, choć raczej nie używanym, Willbury musiał głównie spędzać czas w swojej sypialni.

- Nikogo nie znalazłem na dole... Niezły bajzel w sypialni profesora... Zupełnie nie jak Adrian... Chodźmy do naszych pań. Chcę się podzielić z wami czymś ważnym - rzekł James, który nagle pojawił się na korytarzu.

Solomon kiwnął głową i chwilę później obaj znaleźli się na dole. Colthrust nie miał zamiaru nic mówić, zostawił to Walkerowi, sam zaś nie pokusił się choćby o minimalną ocenę jego teorii. Po nieco zaskakującej wypowiedzi Jamesa w tawernie, gdy uporali się już z szalejącymi drzwiami, myślał, że jedynie ciężka noc sprawiła, iż zaczął doszukiwać się rozwiązania w nadprzyrodzonych zdarzeniach. Teraz jednak okazało się, iż najprawdopodobniej Walker należał do ludzi, którzy wierzyli w takie rzeczy. Sam Colthrust nie miał co do tego zdania, sam nie do końca ufał takim przekonaniom, ale nie mógł również potwierdzić, że coś takiego nie mogło mieć miejsca. Tego typu teorie jednak zawsze wzbudzały kontrowersje, kiedyś nawet któryś z oficerów opowiadał mu o słynnym magiku, Houdinim, który ponoć był specjalistą w demaskowaniu oszustów zapewniających o swoich umiejętnościach rozmowy z duchami. Słyszał też o Conan Doyleu, pisarzu, który silnie w okultyzm wierzył. Nie było mu jednak dane dowiedzieć się, który z nich może być bliżej prawdy.

Chwilę po niepokojącej teorii Walkera na górze rozległ się hałas, tym razem już bez namysłu Solomon zaczął szukać pistoletu. Znów strach uderzył w niego ze zdwojoną siłą, jednak mimo wszystko ruszył na górę uważnie stawiając kroki, nie musiał się spieszyć. Postanowił tym razem dokładnie przeszukać każde pomieszczenie, każdą szafę, zajrzeć pod każde łóżko, jeśli ktoś tam rzeczywiście był, to musiał go znaleźć. Myśl o zabraniu rzeczy Adriana wciąż chodziła mu po głowie, ale przynajmniej na kilka minut zeszła na drugi plan.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 07-05-2011, 23:07   #33
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Czwórka ludzi przeszukiwała metodycznie dom, w którym swe ostatnie chwile życia spędził Adrian Wilbury. Krok po kroku, uważnie, nie śpiesząc się. Jakby ta chwila skupienia, pozwoliła im posiąść sekret tajemniczej śmierci profesora.

Wyjątkowo atrakcyjna kobieta najpierw zajrzała do kuchni, ale nie znalazła tam niczego niepokojącego, poza zwyczajnymi w takim miejscu meblami i sprzętem. Potem przeszła do salonu mając dziwne wrażenie, jakby szklane oczy myśliwskich trofeów obserwowały bacznie każdy jej krok. W małej sypialni, tuż obok salonu na parterze, ostrożnie zajrzała do szafy, ale jej wnętrze okazało się całkowicie puste. Piękna kobieta wróciła, więc do salonu, i zajęła się badaniem zgromadzonych w biblioteczce książek. Tytuły były wręcz banalne – poezje, dzieła klasyków, troszkę pism o charakterze religijnym. Ale patrząc na książki nie musiała patrzeć na wypchane łby dzików, jeleni i innych zwierząt, co w tym momencie bardzo jej odpowiadało.

Druga kobieta została na parterze. Troszkę poszperała na korytarzu, potem pokręciła się po salonie. Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, korzystając z okazji, że obaj mężczyźni sprawdzają górę, a Sam małą sypialnię obok salonu, otworzyła szybę skrzyni ozdobnego zegara i coś z niej wyjęła. Jej ruchy były pewne i precyzyjne, jakby doskonale wiedziała gdzie i czego szuka. W jej dłoniach pojawił się mały przedmiot i szybko zniknął w kieszeni. Wchodzący do salonu ludzie nie zauważyli tego faktu.

James i Solomon poruszali się mniej więcej po tym samych pomieszczeniach na piętrze domu. Mogli więc obaj upewnić się, że góra domu jest pusta, chociaż firanka w widocznym przez nich oknie – którym okazało się być okno w zaśmieconej sypialni profesora – faktycznie była lekko odsłonięta. Upewniwszy się, że piętro jest puste obaj mężczyźni zeszli na dół, do salonu, gdzie czekały już na nich obie damy. Czyżby tylko Jamesowi się wydawało, czy kuzynka Lucy wydawała się być czymś podekscytowana.

Rozmowa, której chwilę później świadkami były myśliwskie trofea na ścianach, na pewno nie należała do tych, które większość ludzi potraktowałaby poważnie. Ale w tym przypadku przynajmniej jedna z czterech osób była pewna, że się nie myli.

* * *


- Powiem bez ogródek, co myślę, choć zabrzmieć to może komicznie i głupkowato jak niedorzeczny żart. – James zaczął zbierając słowa.

- Jestem przekonany niemal całkowicie, że w Bass Harbor straszy. I że to właśnie to wywołało Adrianowy atak serca. - powiedział James patrząc po wszystkich.

- James... Wydaje mi się jednak, że za zbyt wieloma sprawami stoją miejscowi, żeby jeszcze mieszać do tego... duchy... - Judy popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Do tej pory nawet by jej nie przyszło do głowy, by podejrzewać cokolwiek innego niż czyjąś rękę, ale słowa Jamesa i sen wciąż huczały w jej myślach. - Wuja Adriana raczej spojono jakimś narkotykiem, a młodego przewodnika zepchnięto. - Usiłowała racjonalizować. - Nawet jeżeli Ci ludzie w to wierzą... mieszkańcy... Myślę, że nie powinniśmy dać im się wepchnąć w pułapkę jakiegoś szaleństwa. Oni chcą nam namieszać w głowach, byśmy się stąd jak najszybciej wynieśli!

- Podobne refleksje miałem jeszcze wczoraj podczas kolacji. Myślałem, że miejscowi chcą odwrócić naszą uwagę od odpowiedzialnych za śmierć Adriana, a chłopak za dużo wiedział... – odpowiedział James . - Ale w nocy wydarzyły się dwie rzeczy. - Pierwsza, sama w sobie błaha, to sen, w którym odwiedził mnie Adrian ostrzegając przed ciemnością i tym, co z nią idzie. To jeszcze można wytłumaczyć stresem, natłokiem myśli o zmarłym i atmosferze, jaką wywołali wzmiankami o ciemności miejscowi. Później jednak te otwarte drzwi, które postawiły nas na nogi... Może to był wiatr. Może rzeczywiście córka Virgilla uciekła, choć chyba wtedy jej ojciec nie zachowywałby się tak beztrosko jak sztubak porażony seksapilem dam z miasta - wtrącił dygresję - ale wracając do tematu, to gdy zszedłem na dół to zobaczyłem... coś. - zamilkł na chwilę. - A raczej kogoś. Nim zapaliło się światło ujrzałem postać, która rozmyła się w powietrzu jak dym... Nie mogę zapomnieć tej postaci i tego, co zobaczyłem. Jeśli to jest ten chłopak, który zaginął, to mam nadzieję sprawdzić to na zdjęciu nauczycielki. A propos niej, to na pirsie ostrzegła mnie bezpośrednio przed czymś, co kryje się w ciemności. Oni w to wierzą. A skoro giną ludzie... Tylko ja miałem to wrażenie, że ten las jest przeklęty? - zapytał wskazując w kierunku mrocznych drzew. - Jestem zdrowy jak przysłowiowy koń, chyba, że zaczynam na umyśle szwankować - mówił bez ogródek, co myśli - a wczoraj mało zawału nie dostałem. Myślę, że właśnie taki los spotkał Adriana. Wystraszył się na śmierć i serce nie wytrzymało. Jego badania nad, no właśnie... ciemnością... i to w rytuałach pogrzebowych Indian również nie są tu bez znaczenia. Proponuję spakować jego rzeczy i zastanowić się, co dalej. Jeśli fotografia Talbota potwierdzi moje przypuszczenia, to ja uznaję sprawę za zamkniętą. Za duchami nie ma, co się uganiać.


W tym momencie na górze dało się słyszeć głośny hałas. Jakby coś spadło na podłogę.
Dźwięk ten przeszył ciszę domu, niczym wystrzał z pistoletu. Szczególnie w zestawianiu ze słowami Walkera brzmiał dość upiornie. Nikt by się do tego głośno nie przyznał, ale … zimne ciarki pojawiły się na niejednym z karków zgromadzonych w salonie ludzi.




WSZYSCY


Tym razem nie daliście szansy niewidzialnemu żartownisiowi. Sprawdziliście dokładnie każdy centymetr piętra. Bez rezultatu.

Wchodząc do sypialni profesora obaj panowie, którzy byli w niej wcześniej, szybko zorientowali się, co spowodowało hałas. Otóż na ziemię runęła sterta książek, ustawionych „na słowo” honoru na blacie sekretarzyka. Najprawdopodobniej któryś z mężczyzn musiał przejść obok i naruszył chybotliwą konstrukcję, która później straciła swoją stabilność i zwyczajnie upadła na ziemię.

Teraz, kiedy hipoteza straszących po domu duchów została, przynajmniej na jakiś czas, obalona, pozostało wam zając się tym, po co faktycznie przybyliście do Bass Harbor. Zebraniem rzeczy osobistych profesora.

Cztery pary rąk szybko poradziły sobie z tym zadaniem, tym bardziej, że większość rzeczy i tak znajdowała się w zapuszczonej sypialni i odpadała konieczność szukania ich po całym domu.
Okazało się, że profesor przyjechał tutaj z dwoma sporymi walizkami. Jedną ustawił przy wezgłowiu łóżka. Były w niej rzeczy osobiste, które nadal pachniały tytoniem i wodą kolońską zmarłego. Dla niektórych zapach ten był czymś, czego nie dało się łatwo zapomnieć. Część rzeczy z walizki znaleźliście ułożone na pólkach w szafie, ale i tak niepokojąco dużo znajdowało się w bagażu podróżnym. Wyglądało na to, że profesor miał zamiar wyjechać albo nie zdążył się wypakować.

Drugą walizkę znaleźliście pod łóżkiem. Była mniejsza, a na jej dnie odkryliście, poza zwyczajnymi drobiazgami związanymi z pracą naukową, dwie dość dziwne rzeczy.

Jedną z nich był wyglądający na dość stary medalion lub amulet, wykonany z brązu, pełen dziwnych zawijasów oraz z wywierconymi otworami w różnych częściach.
Drugim znaleziskiem był mały, aksamitny woreczek, w którym umieszczono trzy identycznie wykonane kamienie, wyglądające jak opale lub zbrylone kawałki smoły o idealnym kształcie kropli. Nie wiedzieć, czemu, ale na widok tych kamyków, niewiele większych niż palec dziecka, przeszył was zimny dreszcz. Było w nich coś, co przykuwało uwagę i kazało podziwiać znalezisko. W jakiś taki niezdrowy, absorbujący ludzką uwagę sposób.

Pakując książki do znalezionej walizki bez trudu zorientowaliście się, iż większość z nich dotyczy plemion indiańskich: Abenaki, Penobscot, Pennacoock, Pocumtuk, Delaware i Mahican. Nie były to jednak pierwsze lepsze pozycje, lecz tytuły naprawdę trudne, pisane dla badaczy kultur i ludzi posiadających niemałą wiedzę w danej dziedzinie. Dla większości czytelników przebrnięcie przez ten księgozbiór podręczny profesora byłoby zarówno nudnym, jak i męczącym przedsięwzięciem.

Najwięcej problemów mieliście przy sprzątnięciu notatek profesora. Były one porozrzucane po całym pokoju więc najpierw postaraliście się zebrać je w jeden zeszyt. I było ich naprawdę sporo - przynajmniej kilkadziesiąt kartek. Opatrzonych wykresami, z wyrysowanymi jakimiś symbolami i szkicami, zdawały się być mocno chaotyczne i straszliwie nieuporządkowane. Ci, co znali charakter pisma profesora Willburyego, mogli mieć też wątpliwość, czy faktycznie to on napisał te słowa, bowiem charakter pisma wydawał się być zupełnie iny. Uporządkowanie tych notatek zajmie wam na pewno więcej czasu, może nawet z godzinę czy dwie. A przeczytanie, to praca przynajmniej na dwa wieczory dla jednej osoby. No chyba, że będzie ona przyzwyczajona do czytania czyiś ręcznych bazgrołów. Wtedy może poradzić sobie szybciej.

Tuż przed tym, nm zegar w przedpokoju wybił jedenastą, byliście już pewni, że udało wam się zebrać wszystko, co należało do zmarłego, łącznie z jego dwoma płaszczami i butami, które znaleźliście w korytarzu oraz fajkami, znalezionymi w salonie na piętrze.

Tam też poczyniliście jeszcze jedno dziwne odkrycie. Otóż na okiennym parapecie, przy którym ktoś ustawił sobie wygodny fotel, właśnie na szerokim oparciu którego stały fajki i kopciuch, widniał wyryty jakimś małym ostrym narzędziem napis.

„Poprzedzi ich ciemność”.

Okno wychodziło w stronę oceanu, a siedząca przy nim osoba doskonale widziała morską latarnię – dumę Bass Harbor.

Dobrze widziała by też drogę przez pole do miasteczka. Drogę, którą właśnie w stronę domu szło pięciu mężczyzn. Wiatr szarpał ich długimi płaszczami, a psy obok nich dreptały niespokojnie. Jednym z idących był Samuel Virgiil, drugim na pewno człowiek zwany przez niego doktorem. Resztę widzieli rano w tawernie na śniadaniu.

Mężczyźni szli albo w stronę domu, albo dalej - w las. Za chwilę się o tym przekonają.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-05-2011 o 10:16. Powód: pierwsza poprawka stylu - będzie ich więcej bo post pisany dość szybko
Armiel jest offline  
Stary 14-05-2011, 15:15   #34
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Judy bardzo słabo przykładała się do poszukiwań. Raczej oglądała niż przeglądała dom Wilbury’ego. Nie czuła się dobrze, grzebiąc w cudzych rzeczach, zwłaszcza rzeczach zmarłego. Miało to znamiona pewnego bezczeszczenia jego pamięci. Jego rodzina i przyjaciele nie czuli chyba tego skrępowania aż tak bardzo, ale ją uwierało dodatkowo to kłamstwo. Zresztą, nie znała profesora, skąd więc miała wiedzieć, czy coś należy do niego, czy nie? Czy cos zgadza się z jego nawykami, charakterem? Swoje reakcje dopasowywała po prostu do tych zaobserwowanych u innych.
Kiedy tylko została sama, tak, że nikt nie mógł zobaczyć, co robi, zajrzała do zegara. Dokładnie tak, jak Wilbury napisał w liście, znalazła w nim jakąś książeczkę. Niezbyt dużą, jak na skrywającą najważniejsze notatki profesora, i bardzo starą, wręcz rozpadającą się jej w rękach. Szybko, zanim ktokolwiek zauważył, zamknęła skrzynię zegara i schowała brulion do kieszeni. Miała nadzieję znaleźć chwilę na przejrzenie znaleziska, ale najpierw musiała dalej udawać pomoc w zebraniu rzeczy.
Rozmowa z Jamesem nie potoczyła się po jej myśli, ale mężczyzna był tak przekonany o własnej racji, że nie miała szans przemówić mu do rozsądku. Potem konwersacje przerwał huk z góry i kolejna fala pakowania.

Dziwne odkrycie i widok z okna zainteresowały wszystkich na tyle, że Judy wymknęła się spod ich czujnych spojrzeń i ruszyła do łazienki. Tam mogła spokojnie zaryglować drzwi i nie martwić się, że ktokolwiek zechce ją pogonić.
Wyciągnęła książeczkę z kieszeni i najpierw dokładnie obejrzała okładkę. Nie było w niej nic niezwykłego, obmacała ją dokładnie, sprawdziła każdy szew, ale nie znalazła niczego. Poza napisem w języku, którego nie znała – „Dagboek van mijn leven”. Wyglądał na niemiecki, a kiedy spróbowała przeczytać to zdanie brzmiał bardzo podobnie. Wszystkie notatki w tym notesie napisane były w tym języku. Na kilku stronach znalazła dziwne szkice, coś podobnego do krzyży i tym podobne figury.
Ostatecznie, sztambuch nie przyniósł jej żadnego pożytku. Jej as okazał się marną dziewiątką, z której nie będzie miała żadnej korzyści.
Musiała się mocno zastanowić, co dalej, i, mimo wszystko, łazienka nie była po temu dobrym miejscem. Zbyt długo już tam siedziała. Pamiętała, że przed domem była huśtawka. Kołysanie zawsze koi, matki kołyszą niemowlęta do snu. Miała nadzieję, że ten zabieg uspokoi także i ją i pomoże uporządkować myśli.


Teraz, kiedy rozumiała, że nie ma szans dłużej udawać obeznanej kuzynki Lucy, musiała zdecydować, czy, jak i kiedy powiedzieć reszcie o swoim wybryku. Wcale się jej to nie uśmiechało, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Pytanie tylko, jak długo mogła jeszcze przeciągać ten moment. Do wieczora, do jutra? Na pewno miała jeszcze czas, dopóki któremuś ze zgromadzonych w domu nie wpadnie do głowy rzeczywiście zweryfikować jej wiedzę. Na razie mogła zgłosić się do porządkowania i przejrzenia notatek znalezionych w sypialni. Z takimi zadaniami miała do czynienia na co dzień w swojej pracy, a dodatkowo dawało jej to więcej czasu i sposobność dokształcenia się w badaniach profesora.
 
Sileana jest offline  
Stary 14-05-2011, 17:47   #35
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Mimo wszystko budynek nie był raczej nawiedzony, choć hałas jakiego narobiła spadająca sterta książek, po rewelacjach wypływających z ust Jamesa, mogłaby jakiegoś mniej odpornego psychicznie człowieka przyprawić o zawał serca.
Przybyli by zabrać rzeczy Adriana nie było więc sensu by odkładać to nieuniknione i zarazem smutne zajęcie. Skoro już wszyscy przyszli na górę zabrali się za pakowanie i porządki.
Skrzętne składanie rzeczy należących do wuja, jeszcze zachowujących na sobie ten specyficzny zapach, który tak dobrze pamiętała z dzieciństwa, było dla Samanthy niczym ponowne żegnanie się z nim na zawsze. To były przedmioty, których dotykał jako ostatnich przed swoją tragiczna i niespodziewaną śmiercią. W tym łóżku sypiał przez kilka ostatnich dni swojego życia. Dziewczynie wprost trudno było uwierzyć, by zmienił się tak bardzo by mógł z własnej woli przebywać w podobnym chlewie. Ten skrupulatny człowiek nie porozrzucałby po całym pomieszczeniu swoich notatek. Nie traktowałby ich jak śmieci! Zawsze dbał o zapiski. Wszystko to było bardzo dziwne... a może coś wpłynęło na jego zachowanie? A może ktoś tu przebywał już po jego śmierci i to on zrobił ten bałagan?

Chyba należało wypytać kto tu zaglądał po odnalezieniu ciała profesora i czy wszystko wyglądało właśnie w taki sposób. Solomon chyba poniósł klęskę w czasie rozmowy z konstablem, ale może ona będzie miała więcej szczęścia? Mężczyźni zazwyczaj bardzo się starali by była szczęśliwa i zadowolona.
Postanowiła zrobić to przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
Istniała też oczywiście możliwość, że ktoś splądrował to pomieszczenie zaraz po śmierci wuja, zanim przybyli na miejsce przedstawiciele tutejszej władzy by je zabezpieczyć. W takiej sytuacji nie będzie miał szans by to zweryfikować.

Popatrzyła z ciekawością na znalezione w walizce pod łóżkiem dziwaczne przedmioty. Amulet i woreczek z kamieniami z niczym jej się nie kojarzyły, a wyryte na medalionie znaki były jej całkiem obce. Miała odczucie że nie były to raczej typowe rzeczy związane z indiańska kulturą, ale w aspekcie tego co wuj napisał w liście, który otrzymała po jego śmierci, może stanowiły jakiś ważny ślad w drodze do odkrycia tajemnicy nad którą pracował?
Przeszył ja dziwny dreszcz. Jakoś nie była do końca pewna czy ona osobiście ma się ochotę w nią zagłębiać. To była raczej dziedzina kuzynki Lucy i to ona powinna się nią zająć. Nie miała jednak okazji od razu z nią porozmawiać bo krewniaczka wyszła z pokoju. Chyba na nią także to miejsce nie wpływało zbyt dobrze. Samantha czuła coraz większy ciężar smutku i przygnębienia. Wiedziała że z radością opuści to miejsce. Cieszyła ją myśl, że wynajęła pokój w tawernie i nie musi spędzać nocy w tym odludnym budynku.

Dziwne słowa wyryte na parapecie stały się jeszcze dziwniejsze, a ich wydźwięk bardzie mroczny po słowach Jamesa. Podobno właśnie to powiedziała mu nocna zjawa. Sam nie miała ochoty jak mężczyzna wierzyć w ingerencję sił nadprzyrodzonych. Wolała postawę niewiernego Tomasza... nie uwierzy dopóki sama nie zobaczy. Miała szczerą nadzieję, że nigdy nie będzie musiała uwierzyć...
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 14-05-2011, 20:11   #36
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Walker popędził na górę wahając się tylko chwilę. Miał nadzieję znaleźć kogoś na górze. Osobę z krwi i kości, która obaliłaby jego teorię. Huk wywołał stos książek, który runął na podłogę. mógł przewrócić się sam z siebie. Mógł ktoś mu pomóc.Przetrząsnął dokładnie piętro i poddasze lecz nie znalazłszy nikogo wrócił do leżących na ziemi ksiąg. Były trzy wyjścia. Książki wywróciły się przypadkiem jako nadzwyczajny w świecie efekt chybotliwej konstrukcji piramidy jaką wcześniej tworzyły. Zostały potracone przez ukrywającego się w domu intruza, co zostało jednak skutecznie sprawdzone oraz w reszcie mogło się to stać na wskutek interwencji paranormalnej. Skoro postać w oknie rozmyła się w powietrzu, którym teraz oddychał a tego, że ktoś stał w oknie po widzeniu nocnym nie zamierzał zwalać na zbiorową halucynację, to wtedy to runęcie kolumny książek mogło byc manifestacją kolejnej zjawy lub znakiem od Adriana. Nie zamierzał już więcej dzielić się swoimi spostrzeżeniami, które kiedy sam przysłuchiwał się wypowiadanym przez siebie słowom musiałby brzmieć jak schizofreniczna paranoja wariata, a skoro spotkały się z murem milczenia, to chyba przez grzeczność jego towarzysze nie mieli odwagi powiedzieć mu co o tym myślą.

Przejrzał uważne przewrócone księgi lecz poza mało istotną zakładką z odczytu w Cambridge nic nie znalazł. Kontrowersyjna masakra Lakotów w rezerwacie w Pine Ridge przez rząd nazywana bitwą, była wciąż tematem popularnym w jego środowisku, więc wcale się nie zdziwił, że Adrian nie omieszkałby zrezygnować z tego lektoratu. Podejrzewał, że profesora bardziej interesował kult Tańca Ducha jak moralne czy militarne znaczenie rzezi. Do dzisiaj w Biurze ds Indian pracowali ludzie, którzy pamiętali burzę, jaką wywołało zwolnienie wojowników i szamanów oznaczonych jako przywódców kultu. Mimo sprzeciwu Biura rząd wyraził zgodę chcąc pozbyć się niewygodnego tematu i kilka miesięcy później zagorzali wyznawcy, dumni Indianie machając na wszystko ręką stali sie z dnia na dzień aktorami i cyrkowcami w trupie sławnego trapera Buffalo Billa, który po wraz ze śmiercią Dzikiego Zachodu został impresario i wyruszyli z jego trupą na turnee po Europie. Kult umarł tak szybko jak się narodził, gdy tylko jego wyznawcy przekonali się, że obietnice z jakimi się wiązał nie miały nadejść a "koszule" nie chroniły wyznawców przed opresją i kulami białych.

- Miejscowi - mruknął Solomon wyrywając Jamesa z zadumy nad zakładką spoglądając przez okno - Mam nadzieję, że nie idą tutaj. Mam ich już dosyć. - powiedział przez cały czas obserwując Virgilla i jego towarzyszy, których i Walker dojrzał podchodząc ku niemu.

James odprowadzając wzrokiem miejscowych nie odchodził od okna. Wyryty w drewnie napis uderzył go równie gwałtowne jak wczorajsza zjawa. O ile dobrze pamiętał, to były słowa, które szepnął mu Adrian do ucha. Musiały być widocznie kluczowe skoro wydrapał je ostrzem w drewnie a do wandali profesor nie należał.

- Ten napis. - powiedział. - To są słowa z mojego snu. Słowo honoru. Czytam je po raz pierwszy. A usłyszałem je we śnie, jakby Adrian chciał przez to powiedzieć coś ważnego. - westchnął. - Wierzycie mi? - zapytał z nutą zwątpienia, jakby nie widział czy ma sam wierzyć swojej pamięci.



* * *



Na szczęście była w domu i Walker zostawiając dwie walizki Adriana w przedpokoju skorzystał z oferty gorącej herbaty. Miranda w międzyczasie przyniosła album szkolny, o który James poprosił. Młody przewodnik, Jim Talbot, nie był wcale podobny do nocnego widzenia Walkera. Jak również nie było na zdjęciach szkolnych nikogo przypominającego zjawę. Przykro mu było chłopca, jednak ulżyło mu, że to nie on straszy po nocy turystów. Więc kto?

Rozmowa z nauczycielką obracała się zatem wokół mało istotnych tematów. W sprawie mrocznego lasu i ciemności dała do zrozumienia, że rozmawiać o tym nie chce, a James jako, że do natrętów nie należał wcale nie zamierzał nachalnie się kobiecie narzucać. Z grzeczności lub serdeczności młoda kobieta pytała o samopoczucie i czy pobyt w Bass Harbor się podoba a on z równie uprzejmą miną kłamał, że wyspa jest urocza jak i jej mieszańcy a do pełni szczęścia serca turysty brakuje tylko obrobiony słońca. Całując rączki na pożegnanie poszedł na obiad do tawerny, gdzie z kolei dowiedział się od pogrążonej w rozpaczy żony Virgilla, że ich córka, jak to kobiecina powiedziała:

- Wyszła w ciemność.
- Bardzo mi przykro. - odpowiedział jej krótko w tym temacie.
Współczująco lecz z naciskiem na to, że na swój sposób ją rozumie i że nie będzie poruszać tematu tabu.

Szkoda, że nie powiedziałaś o tym Vigillowiz rana, pomyślał jeszcze tylko udając, że skupia się na zupie. Teraz już wiedział czemu ojciec poszedł do lasu z myśliwymi. Tym razem informacja o ciemności nie zrobiła na nim już większego wrażenia. Raczej fakt, że to właśnie crka karczmarza zaginęła. Za pewnik przyjął już, miejscowi mają rację i wszelkie postawy do strachu przez mrokiem. Jeśli zjawa którą widział była duchem kogoś dziewczynie znajomego, jak na przykład narzeczonego lub młodszego brata, to miałoby to sens dlaczego nawiedza tawernę i czemu ona za nim mogłaby wyjść w ciemną noc. Chyba, że dziewczyna lunatykuje lub była opętana przez to co się czai w mroku. A opętanym można byc tlko przez złe duchy, czyli upade anioły...

Dziwiła go tylko ich dziwna niekonsekwencja i brak wyciągania wniosków na życie. Każdy przy zdrowych zmysłach starałby się uciec od tego przeklętego miejsca jak najdalej, co Walker rozważał coraz poważniej. Chyba, że to zaczęło się wszystko całkiem niedawno i miejscowi liczą na to, że poradą sobie sami z problem lub, że zniknie ta samo jak się pojawił. Widać boją się jeszcze za mało tego co siedzi w ciemności, żeby zostawiać za sobą dotychczasowe życie i zacząc je gdzie indziej od nowa. Jeśli przewodnik Adriana uciekł z tej cholernej wyspy, to kto wie, może byłby to pierwszy mądry jej mieszkaniec.

Odrywając wzrok od ciemnych fal omiótł wzorkiem po tawernie przypominając sobie o pastorze cierpiącym na ból zęba, a ten z kolei przywiódł na myśl kościółek katolicki, który widział wcześniej po drodze.

Kiedy uzyskał od żony Virgilla, co snuła się słabowato po tawernie jak cień, odpowiedź o rozkład godzin odprawianych Mszy Świętch, wiedział, że na parafii jest ksiadz. A na niewinne pytanie Walkera o to, czy proboszcz jest dobrym kaznodzieją, czyli czy prawi ciekawe kazania, dowiedział się, od nieobecnej duchem karczmarki, że tutejszy ksiądz jest bardzo dobrym i szanowanym człowiekiem. Wymijająca odpowiedź kobiety dała do zrozumienia Walkerowi, że tamta co najmniej nie słucha kazań, więc raczej nie bierze udziału w odprawianiu Eucharystii. Powiedziała również, ze duchowny mieszka na plebanii. Walker wątpił, żeby taka mała parafia miała mieć dwóch księży. Karczmarka nie zaprzeczyła, że nie jest nim proboszcz a wikary, którego zastępstwa, o ile proboszcz nie miał nikogo do pomocy na miejscu zawczasu, można by się spodziewać. Dajmy na to, gdyby na przykład stary prezbiter też wyszedł w ciemność lub porzucił owieczki na pożarcie mroku dając nogę z Bass Harbor. Bo musiałby być doprawdy kiepskim i ślepym pasterzem żeby nie widzieć tego co cię dzieje w jego trzodzie, kiedy James zobaczył juz tak wiele w ciągu niespełna doby. Może on będzie bardziej skłonny do rozmowy pomyślał. Kto wie, może już zamówił nawet egzorcystę z kurii do zbadania spraw, które dzieją się w Bass Harbor, jeśli sam nie zna się na tym rycie. Może on jest nadzieją tubylców trzymającym ich w nadziei na rozproszenie ciemności by wszystko wróciło do normy...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 15-05-2011, 10:26   #37
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Pogoda nie rozpieszczała mieszkańców Bass Harbor. Silny wiatr od oceanu sprawiał wrażenie, że jest jeszcze zimniej, niż było.
Dzięki zaangażowaniu Jamesa i Solomona walizki z rzeczami profesora Willburyego znalazły się w „Pirackim skarbie”, gdzie też udała się większość krewnych i znajomych zmarłego.

James Walker poszedł porozmawiać ze swoją nową znajomą, potem pokręcił się po gospodzie, by w końcu udać się na spacer do pobliskiego kościoła.

Tymczasem pozostała trójka, bo na wielebnego Twinkeltona liczyć nie mogli – gdy widzieli go ostatni raz jego prawa połowa twarzy wyglądała koszmarnie – cała napuchnięta i obolała. Ostry ból zęba położył pastora do łóżka. Jeden z miejscowych, niejaki „Red” zaoferował się, że podrzuci go na prom.

Kiedy James pił herbatę u Mirandy i oglądał album szkolny, a Solomon, kuzynka Lucy i Samantha próbowali posegregować notatki profesora, wysłużony samochód „Reda” opuścił Bass Harbor.




SAMANTHA HALLIWELL, SOLOMON COLTHRUST, JUDITH DONOVAN

W zebranych przez was w domu papierach profesora panował straszliwy bałagan. Chaotyczne pismo, szkice, bazgroły – wszystko to mogło być jednak niezwykle ważne, więc wczytywaliście się dokładnie w każdą kartkę, w każdy świstek, licząc na to, że zawarta w nich wiedza pomoże wam poznać sekret śmierci Adriana.

Praca była żmudna i nużąca, ale około południa udało się wam natrafić na notatki dotyczące pobytu profesora w Bass Harbor.

Kilka minut później mieliście już je uporządkowane jak należy i mogliście zapoznać się z ich treścią.

Cytat:

26 kwietnia 1922r
Przybyłem do Bass Harbor. Państwo Winterspoon wydają się być miłymi ludźmi, a wynajęty od nich dom to wręcz wspaniałe miejsce do pracy. Przespacerowałem się troszkę po okolicy i porozmawiałem z miejscowymi. To spokojni i jakże przyjaźni ludzie, myślę, że będzie mi się tutaj dobrze pracowało. Co też duże miasta robią z nas, ludzi. Przyjeżdżałem tutaj z obawą, że coś ukrywają. Niemądre myśli. Jestem zmęczony, więc kładę się spać.

Cytat:

28 kwietnia 1922r
Dzisiejszy i wczorajszy dzień spędziłem na przeglądaniu zbiorów miejscowego ratusza i biblioteki. Niestety nie zachowało się w nich nic na temat tajemniczego szczepu Adumbrali, na co tak bardzo liczyłem. Czyżby moje przypuszczenie były mylne? Czyżbym wcale nie natrafił na ślad nieznanego odłamu plemienia Abenaki. Nie! To nie jest możliwe! Jestem pewien, że moje przypuszczenia są prawdziwe i badania kieruję w dobrą stronę. Jedyną nadzieję wzbudza ten stary foliał, który podarowała mi miła Miranda Everret.
Cytat:

5 maja 1922r
Ha! Warto było. Foliał okazał się być niesamowicie pomocny! Trudno było przebrnąć przez te ręczne bazgroły, jednak wzmianki pozostawione przez jego autora nie budzą wątpliwości. W okolicy musiało mieszkać to tajemnicze plemię. Co więcej – ich nazwa była swoistego rodzaju tabu dla miejscowych. Dlaczego? Czym narazili się na gniew innych członków plemienia Abenaki? Dlaczego historia o nich zapomniała? Znów wiele pytań, a tak mało odpowiedzi.
Przespacerowałem się po miejscach, które opisywał ten XVI wieczny autor o nieczytelnym nazwisku. Domyślam się, że musiał być pastorem. Widziałem uschnięte „drzewo ofiarne” na przylądku Sutton Cup, o którym wspominał w swych zapiskach. Widziałem skałę cienia w połowie drogi do Bass Harbor. Myślę więc, że owe „miejsce ceremoniałów” na bagniskach również musi istnieć. Rankiem porozmawiam z moim przewodnikiem. To miły chłopak, więc pewnie będzie wiedział coś więcej na ten temat.
Cytat:

7 maja 1922r
Miałem rację! Kamienie, o których pisał Azariasz istnieją. Mimo, że las jest dziki i pełen bagnisk nie było trudno tam trafić. Co za wspaniałe odkrycie! Szkoda, że słońce chyliło się już ku zachodowi, a my nie wzięliśmy ze sobą odpowiedniego ekwipunku. Lasy są zimne i wilgotne. Nie mam zamiaru zachorować. O, co to, to nie! Nie mam już 18 lat by bawić się w biwakowanie. Poza tym mój młody przyjaciel zdawał się mieć pietra. Jego młodzieńcza fantazja! Trudno. Jutro wybiorę się tam samemu. Droga nie jest trudna do zapamiętania, aż dziwne, że nikt nie chodzi w tamte strony.
Cytat:

8 maja 1922r
Jestem! Zmoknięty i przemarznięty, lecz cały. Chociaż mało brakowało. Muszę przyznać, że ludzie ci napędzili mi strachu! To pewnie jacyś przemytnicy lub bimbrownicy. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby mnie zobaczyli. Dobrze, że padało i przeszli koło mnie nie zwracając na mnie uwagi.
Cóż za wspaniałe i tajemnicze miejsce te „miejsce ceremoniałów”. Znaki na kamieniach wydają się rzeczywiście być dziełem ludu Abenaki. To na sto procent ich pismo! Zatem ów tajemniczy szczep Adumbrali musiał istnieć! Gdyby nie ci „gangsterzy” miałbym więcej czasu na badania. A tak mogłem tylko zbadać te dziwne kamienie wmurowane w monolity. Z czego one są zrobione? Bazalt? Onyks? Nie wiem. Nie znam się tak dobrze na geologii, jak Tomas Yellow. Jak wrócę do Bostonu, to pokażę mu te kamyczki, które udało mi się wydłubać. Niech je zbada. Jutro wrócę tam ponownie! Nauka wymaga poświęceń.
Cytat:

9 maja 1922r
Zaspałem! To pewnie przez burzę. Prawie całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Dziwne hałasy i wiatr załamujący się w koronach drzew i na strychu! To niedorzeczne, lecz wydawało mi się, że ktoś woła mnie po imieniu. Boże! Wiem! Adumbrali! Jestem bliski znalezienia dowodów na istnienie waszego szczepu. Adumbrali! Do diaska! Tak! Jaki byłem ślepy nie widząc tego wcześniej. Adumbru alali! To przecież w języku ludu Abenaki! To „skryci w cieniu”, „ukryci w cieniu”! To oczywiste! Plemię miało swoje tajemnice! Ludzi, którzy byli wyklęci! Nawet Azariasz o tym pisze! Dopiero zmęczenie otworzyło mi oczy! Wszystko zaczyna się wiązać w logiczną i spójną całość. Mam nadzieję, że moje odkrycie pozwoli przeprowadzić tutaj profesjonalne badania. Boże! Jakiż jestem podekscytowany! No nic! Talbot czeka! Zamarudziłem, a muszę zrobić jeszcze tyle notatek.
Cytat:

10 maja 1922r
Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić! Nie wiem już, co było przewidzeniem, a co zdarzyło się naprawdę. Jestem chory. Mam 40°C gorączki, trzęsie mną febra, a umysł płata figle. Rankiem udam się do lekarza i powiem policji, co widziałem na bagnach! Boże! Biedny Jimi. Mam nadzieję, że to tylko moja rozgorączkowana wyobraźnia! Że nic mu się nie stało. Że żyje! Co to za amulet! Jak go zdobyłem! Czemu nic nie pamiętam! Co się ze mną dzieje! Boże! Muszę się położyć spać! Gorączka minie, jak się wyśpię. Rano powiem o wszystkim konstablowi i jeśli chłopak rzeczywiście zaginął, to poszukamy go. Adumbrali. Adumbrali. Brzmi, jak modlitwa. Jak zakazane słowo! Rano nad tym się zastanowię! Gaszę lampę i idę spać.
Spojrzeliście na zegarek. Dochodziła druga. Spędziliście nad notatkami więcej czasu, niż sądziliście. Pokój, w którym pracowaliście, wydawał się wam duszny i ciasny.


JAMES WALKER


Po spotkaniu z Mirandą i lunchu zjedzonym w tawernie poszedłeś na spacer w stronę kościoła.
Leżał nieco na uboczu, więc znów musiałeś przespacerować się koło domu Mirandy Everret. Złapałeś się na tym, że wpatrujesz się w jej dom z nadzieją, na jej zobaczenie. Po drodze minąłeś kilkoro miejscowych. Zachowywali się przyjaźnie, witając cię uśmiechami i zwyczajowymi pozdrowieniami. W popołudniowym świetle Bass Harbor wyglądało znacznie przyjemniej i mniej mrocznie. I gdyby nie wspomnienie tego, co ujrzałeś w tawernie nocą, mógłbyś z czystym sumieniem powiedzieć, że miasteczko nie wyróżnia się od tysiąca mu podobnych.

Kościół wzniesiono na pagórku tez blisko lasu. Pomalowany na czerwono budynek ze szpiczastym, jasnym dachem, odcinał się kolorami od reszty osady.





Im bliżej byłeś, ty wyraźniej widziałeś bujne krzewy wokół kościoła. Tuż obok stał niewielki domek – zapewne mieszkanie duchownego.

Kiedy podszedłeś blisko ogrodu, zauważyłeś, że krząta się w nim jakiś mężczyzna. Miał na sobie gruby sweter, czapkę, sprane żeglarskie, ubłocone ziemia portki oraz wysokie gumiaki. Pracownik wyrywał chwasty szeroką haczką ogrodową.

Minąłeś go kierując swoje kroki w stronę domku. Zapukałeś, ale nikt nie odpowiedział.

- Szuka pan kogoś? – ogrodnik zakrzyknął do ciebie nie przerywając pracy.

- Tak. Księdza.

- Słucham? – ogrodnik odłożył narzędzie opierając je o płot. – Jestem Malcolm Taflyrn i pełnie posługę w tutejszej parafii.

Podszedł bliżej wycierając brudne dłonie w spodnie. Twarz miał surową, poważną, wzrok skupiony i bystry. Malcolm był mężczyzną w sile wieku o włosach lekko przyprószonych siwizną, gładko wygolonej twarzy i szerokiej, przypominającej boksera, szczęce. W ciemnym swetrze rybackim i ubłocony ziemią odbiegał od wizerunku bogobojnego duchownego w sutannie, jaki sobie wytworzyłeś w myślach idąc do kościoła.

- Czym mogę panu służyć?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-05-2011 o 11:01.
Armiel jest offline  
Stary 20-05-2011, 23:03   #38
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Sam nie liczyła jednej z przyniesionych przez Lucy kanapek, którą ledwie skubnęła, za posiłek. Czytając zapiski wuja była zbyt pochłonięta tym co go spotkało, by cokolwiek chciało przejść jej przez gardło.
Tak więc dopiero po solidnym obiedzie, który z powodu tej pracy i odwiedzin w domu, który wynajmował, okazał się jej pierwszym prawdziwym posiłkiem tego dnia, czuła się nieco ociężała. Postanowiła się wybrać na przechadzkę. Według modnych ostatnio wyznawców zdrowego tryby życia, ruch po jedzeniu był podobno dobrym sposobem by zachować idealną sylwetkę, więc panna Halliwell wykorzystała to jako pretekst na przypadkowe spotkanie z tutejszym konstablem i ewentualne rozmowy z tubylcami. Miała ochotę wybrać się sama. Ludzie, zwłaszcza mężczyźni, chętnie otwierali przed nią swe serca.
Przed wyjściem, udała się do swego pokoju, by poprawić fryzurę i makijaż. Ubranie jak zwykle leżało na niej idealnie.
Potem zeszła na dół i ruszyła w kierunku tutejszego posterunku.

Był to niewielki budynek. Najwyraźniej na wyspie nie szerzyła się przestępczość. Gdy weszła do środka, wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdy zobaczyła nie za duże biuro, zakratowane pomieszczenie na zapleczu i samotnego człowieka na krześle wpatrującego się w wejście.
- Dzień dobry – Samantha uśmiechnęła się uprzejmie ale stonowanie do tutejszego przedstawiciela prawa – Jestem Samantha Halliwell, siostrzenica profesora Wilburego – powiedziała ruszając w jego kierunku niezbyt szybkim, za to idealnie eksponującym jej biodra i długie nogi krokiem.
W miarę jednak jak podchodziła, czuła się coraz bardziej dziwnie i nieswojo. Coś tutaj było zdecydowanie nie w porządku! Zatrzymała się kilka kroków przed krzesłem konstabla.
- Coś się stało? - Spytała z niepokojem.
Mężczyzna zamrugał powiekami, poruszył głową i spojrzał w kierunku kobiety pustym, pozbawionym jakichkolwiek emocji wzrokiem. „Zupełnie niczym śnięta ryba...” przebiegło prze myśl Sam nieprzyzwyczajonej, by jakikolwiek przedstawiciel męskiego rodu patrzył na nią jakby była przeźroczysta.
- Nie. - powiedział z trudem. - Nic. - Jego głos był całkowicie bezbarwny, podobnie jak głos, ale trudno tym razem było o przyrównanie go do ryby. W końcu ten zamieszkujący ziemie gatunek głosu nie posiadał... a może tak mówiły by gdyby, którym ktoś nadał głos? Absurdalna myśl, która przebiegła przez umysł kobiety nie wiadomo dlaczego przyprawiła ją o ciarki na plecach.
- Chciałam zapytać o dom, który wynajmował wuj. Kto widział go jako pierwszy po jego... - przełknęła ślinę – tragicznej śmierci?
- Ja.

Czekała dłuższą chwilę ale to chyba było wszystko co miał zamiar powiedzieć, postanowiła więc kontynuować:
- Czy mógłby mi pan w takim razie powiedzieć jakie zrobił na panu wrażenie? - Zastanowiła się nad takim sformułowaniem pytania. Z wątpliwością spojrzała na pozbawiona emocji twarz i zmieniła je szybko – W jakim zastał je pan stanie? Zwłaszcza pokój na górze?
- Był ... bezużyteczny.
- Znów odpowiedź przyszła po dłuższej chwili. Tym razem była co najmniej dziwna, a może nawet niepokojąca, gdyby rozważyć wszystkie implikacje.
- Pokój? - Zapytała zaskoczona na wszelki wypadek udając głupszą niż była.
- Martwy. Pokój też.
- Proszę?!
- Tym razem w głosie Samanty można było wyczuć nie tylko zaskoczenie, ale i rodzący się gniew.
- Bezużyteczny. - potwierdził konstabl jakby mówił o przedmiocie, a sam wbiła w paznokcie w swoje dłonie, by opanować emocje. Kochała wuja! Był wielkim naukowcem i cudownym człowiekiem, a ten... ten... to coś! Ośmiela się mówić o nim bezużyteczny?!
- Jak pan śmie?! Kim pan jest by tak mówić o zmarłym? Do tego o człowieku utalentowanym i wyjątkowym?! - Ostatecznie nie zdołała powstrzymać przepełniających ją emocji.
W tym momencie Sam poczuła, że spojrzenie konstabla zmieniło się. Teraz patrzył na nią jakoś inaczej. Jakby ... odrobinę zaskoczony. Był to pierwszy przejaw jakichkolwiek emocji. Śladowy, ale jednak.
- To interesujące. - wstał i przyglądał się wyraźnie zaintrygowany, niczym naukowiec badający jakiś obiekt lub farmer doglądający klaczy. - Krzyczy. Bez bólu. Bez strachu. Krzyczy.

Ton jego głosu i osoba której użył na chwilę przeniosły ją w przeszłość, w miejsce dawnych koszmarów, do prywatnej szkoły panny Prudence Larusse. To przepełniło czarę goryczy, smutku i innych dziwnych uczuć, które gromadziły się w Samanthcie od czasu przeczytania w wiadomościach o śmierci wuja. Ten mężczyzna prawdopodobnie musiał nadużyć jakichś odurzających środków, a teraz ubliżał osobie, która w życiu ceniła jak nikogo innego. Kpił sobie z niej jakby jej tutaj nie było!
Nie zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami swojego czynu błyskawicznie pokonała dzielącą ją od Bruca Wrighta odległość i z całej siły jaką posiadała wymierzyła mu siarczysty policzek.
- Nienawidzę kiedy mówi się o mnie w trzeciej osobie w mojej obecności!
Mężczyzna złapał się za policzek, bez cienia emocji, czy nawet bólu. Przez chwilę tylko stał. Niczym posąg, a potem, nagle i całkowicie niespodziewanie zamachnął się. Szybko i mocno. Trafił otwartą dłonią w policzek z taką siłą, że Sam pociemniało w oczach. W ustach zaś poczuła smak krwi. To ją otrzeźwiło. Ból pozwolił jej sobie uświadomić, że jest tutaj zupełnie sama, z obcym człowiekiem, który najwyraźniej zupełnie nie panował nad swoimi emocjami. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego co robi.
Wolnym krokiem zaczęła się odsuwać do tyłu jednocześnie nie spuszczając Wrighta z oczu. Teraz dopiero zaczęła się bać. Mężczyźni rzadko odważali się podnieść na nią rękę. Ten jednak nie tylko to zrobił, ale wręcz uderzył ją mocno, do krwi, z całą pewnością naznaczając jej ciało sińcem! I najwyraźniej nic, zupełnie nic, sobie z tego nie robił.
Cały czas wolno się cofając doszła do drzwi. Bruce nie ruszył się. Obserwował. Jakby ... uczył się. Jakby ... zapamiętywał.
Jej strach powoli przeradzał się w panikę.
Ostrożnie namacała klamkę i nacisnęła ją, próbując otworzyć drzwi jednocześnie nie wykonując zbyt gwałtownych ruchów, by nie wytrącić go z tego katatonicznego stanu, w który znowu popadł.
W końcu udało się. Wybiegła na zewnątrz nie zawracając sobie głowy drzwiami. Nie widziała jak konstabl spokojnie usiadł na krześle jak gdyby nic się nie wydarzyło. Najszybciej jak mogła biegła przed siebie, a wiatr szarpnął jej odzieniem, włosami, powoli otrzeźwiał. Nie zdawała sobie sprawy, ze po jej coraz bardziej spuchniętym policzku płyną łzy. Chciała jak najszybciej dotrzeć do karczmy, by schronić się w opiekuńczych ramionach Solomona lub Jamesa. Potrzebowała znowu poczuć, że przy mężczyznach może czuć się bezpieczna.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 20-05-2011 o 23:08.
Eleanor jest offline  
Stary 21-05-2011, 06:14   #39
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James wolnym krokiem ruszył w stronę wiejskiego kościółka. Jego czerwona wieża z oddali przebijała się przez zielone korony drzew, które w cieniu drewnianej świątynirosły sobie beztrosko. W porównaniu do drzew z lasu, w którym stał dom wynajmowany przez Adriana różnica była tak szokująca, że Walker przyłapał się na wątpieniu we własne zdrowie psychiczne. Może robi wiele szumu o nic.

Mijani Bass Harborczanie rozpływali się w serdecznych uśmiechach, którym James nie pozostawał dłużnym. Kołowało go to zderzenie dwóch światów. Sielska mieścina na peryferiach zadupia i mroczne widmo miasta duchów w jednym. Jednak szczere pozdrowienia tamtejszych mieszkańców zaraziły go życzliwością. Biła z nich szczerość o którą rzadko w wielkich miastach, gdzie każdy na pamięć recytuje jak się masz, jak wspaniale cię widzieć i miłego dnia niemal w jednym zdaniu z wyuczoną ekspresją mimiki twarzy, którą łatwo zburzyć choć jednym słowem wyłamującym się ze standardowego kanonu jak choćby nie za dobrze, źle się czuję czy wszystko jest bez sensu. Jak się okazuje nie wszyscy mieszkańcy Bass Harbor są udziwnieni i w innych okolicznościach być może rzeczywiście chętnie spędziłby w tej mieścinie swój urlop.



* * *



W ogrodzie okalającym domek, który wedle słów żony karczmarza miał być plebanią pracował zgięty w pół przy ziemi mężczyzna w sile wieku. Jak się okazało tutejszy ksiądz.

- Czym mogę panu służyć? - zapytał tak niestosownie ubrany ksiądz.

- Szczęść Boże. Nazywam się James Walker. Jestem przyjacielem Adriana Wilburiego. - przedstawił się. - Rozmową księże proboszczu. Rozmową duchową.

- Szczęść Boże. Nie jest pan tutejszym parafianinem, prawda? – zapytał.

- Jestem na urlopie. Znajdzie ksiądz dla mnie chwilę. Czy przychodzę nie w porę?

- Znajdę, oczywiście - uśmiechnął się zażenowany. - Proszę mi wybaczyć mój wygląd. Nie spodziewałem się nikogo o tej porze. Może wejdziemy do domu. Mniej będzie wiało. Zrobię herbaty, panie Walking.

Ocean szumiał, a gdzieś od strony lasu zbliżał się do Bass Harbor samochód. James widział jego kanciastą konstrukcję jak wyłania się z lasu. Auto przyjechało z tej samej strony, z której - jak się orientował - oni przybyli do miasteczka.

- Walker. - poprawił z uśmiechem księdza a wiedząc, że choć na to nie miał za bardzo ochoty, to z grzeczności oferowanej herbaty odmawiać nie wypada, więc dodał. - Nie chcę sprawiać kłopotu, ale jakby ksiądz sobie robił, to chętnie również wypiję.

Stanął w progu i wzrokiem odprowadzając nadjeżdżający do miasteczka samochód.

- Piękne hobby ogrodnictwo. Szkoda by się sutanna pobrudziła a i niewygodna do pielenia. Matka moja z zamiłowania również pielęgnuje swoje kwiaty w ogrodzie i nawet głównie dlatego na drugie Franciszek mi dano. - zagadnął zamykając za sobą drzwi. - Ksiądz Malcolm od dawna służy w tej parafii? - zapytał kiedy duchowny zajmował się wstawianiem wody na piecyk.

Mieszkanie było nieduże, skromnie urządzone i dość zadbane. Ksiądz wykonywał prozaiczne czynności, takie jak nastawienie wody na ogień, w sposób powolny, jakby celebrował mszę. James usiadł i ze stoickim spokojem obserwował księdza, który z namaszczeniem w postawił na stole cukiernicę poprawiając ją aby stanęła dokładnie na środku białej serwetki. - Jestem w parafii od siedmiu, nie - poprawił się - od ośmiu lat. Nie ma tutaj zbyt wiele pracy. - wzruszył ramionami. - Pan proferosr Willianber był pana przyjacielem, panie Wallkier?

- Tak. Dokładnie tak. - odpowiedział James tym razem puszczając mimo uszu słabą pamięć księdza do nazwisk - Powiem otwarcie z czym przychodzę. Czy ksiądz zauważył na wyspie działanie nadprzyrodzonych mocy? - zapytał poważnie. - Manifestację sił nadnaturalnych? I nie chodzi mi o to, że Pan Bóg działa nawet wtedy gdy tego nie widzimy... Nawiedził mnie w nocy zmarły Adrian Willbury ostrzegając przed ciemnością. Dokładniej przed tym co w sobie ciemność kryje. Zaraz poźniej widziałem zjawę, która na moich oczach jak dym rozpłynęła się kiedy mrok ustąpił dla blasku żarówki elektrycznej... A ludzie w miasteczku są przerażeni ciemnością... Czy ksiądz ma dla mnie jakieś wytłumaczenie? Ludzie umierają, Jim Talbot zaginął. W nocy córka Virgilla, jak to powiedziała jej matka, “wyszła w ciemność”. Teraz szuka jej ojciec z konstablem po tym upiornym lesie. Co ksiądz mysli na ten temat? Nie sądzi ksiądz, że sprawą powinna zainteresować się co najmniej kuria? Obawiam się, że Bass Harbor jest nawiedzone...

Westchnął ciężko przysuwając sobie bliżej kubek z herbatą i stawiając jeden przed Walkerem.

- Wiem o tym, że coś dziwnego dzieje się w Bass … - powiedział ostrożnie dobierając słowa. - Ale miejscowi.... oni nie mówią za wiele o sprawach, których nie rozumieją. Napisałem już stosowne pismo do moich zwierzchników. Nie wiem czy to … nawiedzenie. Nie wiem czy to działalność … złego. Ale … faktycznie … ludzie boją się ciemności. Mają … dziwne sny. Widzą … niepokojące rzeczy. Jednak nikt nie miał aż tak wyraźnym omamów... proszę wybaczyć, brakowało mi lepszego słowa na określenie pana przeżycie, panie Waltzing. A więc, nikt nie miał tak wyraźnych omamów jak pan. Z jednym muszę się jednak z panem nie zgodzić, panie Waldburg. Z tym umieraniem ludzi, to … hmmm. obawiam się, że oni … po prostu … uciekli z domów. Gdybym znał przyczynę mógłbym … hmmmm - zamilkł upijając łyczek z nadal gorącej herbaty.

- Co by ksiądz mógł? - zapytał żywo zainteresowany tym co ksiądz ma na myśli. - Jak ksiądz mógłby pomóc skoro nie wierzy w to co widziałem? Nie chcę przekonywać o swojej poczytalności czy innych logicznych wytłumaczeniach tego zjawiska, ani obstawać nie będę, że jestem nawiedzony a to co widziałem zakrawa na cud, ale niech ksiądz przyjmie na wiarę i założy czysto hipotetycznie, że to co widziałem było realne w całym wymiarze swojej świeckiej niedorzeczności... To co wtedy? Co ksiądz wtedy może zrobić? - pytał. - Bogobojni mędrkowie faryzejscy niemal dwa tysiące lat temu też mówili, że omamy... Wielu współczesnych czyta Biblię i mówi że Julisz Verne pisał ciekawszą fantastykę jak nawiedzeni autorzy Starego Przymierza, Dobrej Nowiny i apokryfów nie wliczonych w kanon święty... Czyż żeby nie otworzyć się na rzeczywistość nadprzyrodzoną nie trzeba najpierw zaprzeczyć własnym zmysłom i umysłowi, żeby dostrzec niewidzialną obecność przenikającej nas innej rzeczywistości wiary? Tak zostałem wychowany i uczony od dzieciństwa i pierwszy raz od wielu lat myślę sobie, że jest to prawda. Cóż jeśli to nie był omam? I co jeśli się powtórzy? Albo znowu komuś cos się stanie?

- Mógłbym pomyśleć o egzorcyzmach, posłać po kogoś kto się na tym dobrze zna .. - odpowiedzi udzielił niechętnie po dłuższej chwili.

Oj księżulku, zanim ty pomyślisz o tym, to cię diabli wezmą. – westchnął w głowie James wpatrując się herbaciane fusy.

- To niech ksiądz pomyśli i podejmie decyzję. To o dusze twoich owieczek idzie pasterzu... – powiedział odstawiając kubek. – To twój obowiązek. A pracy przez to w Bass Harbor jest o wiele więcej. Trzeba tylko chcieć, chcieć i jeszcze raz chcieć jak to mawiał mój ksiądz rektor. – Z Panem Bogiem. – skinął głową w stronę księdza, który mimo wyglądu boksera okazał się lelum polelum.

- Z Panem Bogiem. – odpowiedział duchowny poważnie.

Pogawędka z księdzem, która tylko upewniła Jamesa w przekonaniu, że pod okiem i sutanną takiego klechy, to diabeł mógłby harcować podczas nabożeństwa do woli, Walker ruszył z powrotem do tawerny.



* * *



Wchodząc przez próg zerknął na zegarek. Dochodziła piętnasta. W środku zastał kilku miejscowych sączących resztki ze szklanek i najwyraźniej zbierających się do wyjścia, bo niczego już nie zamawiali. Usiadł przy barze i zamówił sobie dwie setki wódki kompletnie zapominając o prohibicji i zamyslony zaciągnął się głęboko papierosem. Dopiero przeciągłe westchnienie stojącej karczmarki, która przewróciła oczami i ucięte tym zamówieniem rozmowy w barze sprowadziły Jamesa na ziemię. Karczmarka podeszła i jakby też wracając myslami z daleka oznajmiła, że jest zakaz sprzedaży i spożycia alkoholu. James zasmiał się na głos i klepnął się otwartą dłonią w czoło z usmiechem tłumacząc, że po prostu wyleciało mu to całkiem z głowy. I prosząc o mocną kawę westchnął, że od dawna nie czuł się tak jakos podle na duszy, i że cos mocniejszego było pierwszą myslą jaka przyszła mu do głowy, choć na co dzień i bez prohibicji stroni od alkoholu. Żona Virgilla nie skomentowała tylko obeserwując go ze smutnym wyrazem twarzy podstawiła przed nim kubek, do którego nalała z dzbanka gorącego płynu. Walker odpalił sobie drugiego papierosa, gdyż poprzedni zgaszony przed momentem nie ugasił wcale głodu tytoniowego, który odezwał się w nim jak z chciwością. Siedział jakis czas wpatrując się w sunący się nad kubkiem dym, który rozwiewał się w powietrzu zupełnie jak obraz nocnej zjawy chłopaka, któremu z oczu leniwie dymiła ciemnosć. Później zwrócił uwagę na kobietę za barem. Żona Virgilla dalej snuła się smętnie za ladą z nosem na kwintę i spojrzeniem zbitego psa. James rozejrzał się dookoła. Ich córki nie było.

Siedział w milczeniu w szybie baru obserwując miejscowych i chcą czy nie chcąc słyszał jeden z rybaków mówił do reszty kolegów.

- Nu żeby to moja stara tak się płoszyła na mnie jak Red na tę miastówkę, to miałbym dopiero święty spokój w domu... – westchnął udając powagę, która trwała tylko chwilę bo nie wytrzymując dołączył do rechotu reszty.

- No i żebyś ty mioł takom aparyncję jak ona to zamiast ze starą spałbyś z lustrem. – bąknął drugi.

- Ty siem lepiej Tom czep własnej baby... – mruknął Bill udając zagniewanego. – A panienka niczegu sobie. Nie to co twoja kobita. Ano właśnie... – zatrzymał szklankę wzniesioną przy ustach – twoja stara ma cycki? – zapytał poważnie.

- Nu tak. – wzruszył ramionami Tom zbity z tropu.

- To czemu ich nie nosi? – zapytał żywo zaciekawiony rybak.
Marudzenie skwaszonej miny Greenwalda utonęło w salwie śmiechu pozostałych.

- A Red to tera jomkać się bedzie jak Jimmie , kiedy był kopnienty mojom krowom.

Kiedy zegar pokazał piętnastą trzydzieści do baru weszli myśliwi, których wcześniej widział z okna sypialni Adriana. Miny mieli nietęgie i nawet żarty ewoluujące z anegdoty, w której jak się domyślił musiała wystąpić jedna z jego towarzyszek i niejaki Red, nie zdołały ich rozweselić. Widać nie upolowali nic a raczej nikogo w lesie. Z ich rozmowy z rybakami dowiedział się za to, że pastor Twinkelton opuścił wyspę promem niecałą godzinę temu. A szkoda. Westchnął Walker. Może wielebny miałby co mądrego do powiedzenia w temacie upiornych zjaw. Zamiast jednak wracać do tego wspomnieniem czym prędzej wychylił kolejną setkę. Ostatnią. Musi trzymać fason na kolacji u Winterspoonów. Może ta stara prukwa okaże się bardziej gadatliwa jak ją przyjemnie połechtać po jej snobistycznej skromności krasnymi pochlebstwami... Skrzywił się na samą myśl o tym, co zauważył najbliższy rybak i chyba wziął za odruch po przełknięciu resztek gorzkiej kawy, bo sposób ich wychylenia i nastpępujący odruch mimiczny do złudzenia przypomnał spożycie ognistej wódki. Łokciem więc szturchnął kompana przy stoliku kręcąc głową na boki z politowaniem.

- Ehhh te miastowe...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 21-05-2011 o 12:26. Powód: prohibicja
Campo Viejo jest offline  
Stary 21-05-2011, 20:39   #40
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Zaburczało jej w brzuchu. To był już ostateczny argument, by przerwać pracę, zjeść coś i chwilę odpocząć. Zaoferowała przyniesienie jakichś przekąsek, po to też, by rozprostować nogi. Parę godzin, kiedy jej jedynymi ruchami było wodzenie wzrokiem po tekstach i coraz mocniejsze garbienie się nad nimi, nie wpływało dobrze na jej samopoczucie, i już czuła przenikający ból w kręgosłupie.
Zeszła na dół, złożyła zamówienie na talerz kanapek i lemoniadę, bo to wydało się jej odpowiednim posiłkiem – lekkim i orzeźwiającym. Wtedy też usłyszała urywek rozmowy czterech mężczyzn siedzących przy jednym ze stolików.
- Mówię wam. - Powiedział jeden z nich, ubrany na ciemno, jedynym kolorowym akcentem były jego marchewkowe wręcz włosy. - Ten pijaczyna zatarasował całą drogę. Pastor mi coś bełkoce. Gębę ma napuchniętą, jakby go szerszeń dziabnął. Nie mam szans zepchnonć tego wraka z drogi. Pastor tylko jenczy i jenczy. To objechałem. O małom żem nie porysował se drzwi. Mówiem wam, chopaki.
- Zmieściłeś się, Red? - zdziwił się jeden z przesiadujących w tawernie miejscowych.
- A co w tym trudnego? W wojsku żem cienżarówke prowadził. I kuter tutej. Żaden kłopot.
Bardzo szybko zrozumiała, o czym, a właściwie o czyim aucie mówił rudzielec. Zaskakujące, że potrafiła tak szybko kojarzyć, ale nigdy nie umiała z tym zrobić nic sensownego. Oczywiście, że mogła się mylić, ale... w tym miasteczku każda najgłupsza i najbardziej nieprawdopodobna sytuacja stawała się realną. Nie istniało w Bass Harbour pojęcie przypadku.
- Panie... Red?, to pan odwiózł wielebnego? Jesteśmy naprawdę wdzięczni za pańską pomoc, zwłaszcza, że przy okazji, przeżył pan tak nieprzyjemną przygodę. Na szczęście wyszedł pan z tego cało i bezpiecznie. Bardzo odważne z pańskiej strony, nie każdy dałby radę. - Prawie zamrugała uwodzicielsko, ale nie chciała przedobrzyć, więc uśmiechnęła się wdzięcznie.
Red spojrzał na Judith nieco zmieszanym wzrokiem.
- Eeee, no... bo... ja... eee... to nic… eee... wielkiego - odpowiadając spiekł raka jak uczniak. - No przeciem ja tylko samochód ominoł … - zaciągnął śmiesznie unikając wzroku dziennikarki.
- Taka skromność to skarb, zwłaszcza, że mogło wydarzyć się coś naprawdę niebezpiecznego! A pan potrafił! Ten, kto zostawił samochód na środku drogi, powinien się wstydzić! Jak można być tak nieodpowiedzialnym! - Popatrzyła na Reda przeciągle.
Rybak był teraz cały czerwony. Unikał wzroku dziewczyny i szukał oparcia w oczach kolegów, którzy mieli z tej sytuacji niezły ubaw. “Red” otwierał i zamykał usta, ale jedyne. co z nich się wydobywało to jakieś “eee”, “aaa” i raz “pijak”. Potem nadal czerwony, wstał, bąknął coś, co zabrzmiało jak ”przepraszam” a potem “dziękuję” i ruszył, nie patrząc na Judith, w stronę wyjścia.
Judith popatrzyła za nim zbaraniała. A potem sklęła się w myślach najgorszymi słowami, jakie znała. Przedobrzyła. Nigdy nie potrafiła posługiwać się damskimi sztuczkami, uczono jej raczej, by za wszelką cenę ich unikać, dlatego też i tym razem jej nie wyszło.
- Spłoszyła go panienka - powiedział wąsaty mężczyzna grubo po czterdziestce siedzący przy stole. - To dobry chłopak, ale niezbyt śmiały do kobiet. Szczególnie urodziwych. – Przy tym zdaniu omal nie prychnęła. Najwyraźniej nie widział jeszcze Samanthy. - Panienka pozwoli, że siem przedstawiem - znów to zabawne kaleczenie końcówek. - Jestem Bill Murdock. A ten tu, o - wskazał na drugiego gościa, szczupłego i ospowatego - to Tom Greenwald. Panienka na wakacje już?
Nie mogła go okłamać, wszak w tawernie wszyscy wiedzieli, kim... Cóż, po co przyjechała. Nie w smak jej to było, bo wymienienie nazwiska profesora działało na tych ludzi bardziej skutecznie niż knebel.
- Jestem Lucy i przyjechałam tutaj z przyjaciółmi, by zebrać rzeczy zmarłego niedawno profesora Wilbury’ego. Wynajmował niedaleko stąd dom.
- Aaaa - Bill zrobił minę, jakby wszystko zrozumiał. - Przykro mi. Pomagałem przenosić jego ciało z lasu na posterunek. Smutna sprawa.
W tym momencie Judy poczuła, że mogłaby z nim porozmawiać o tym jak ono wyglądało i dopytać o szczegóły, ale nagle z zaplecza wyszła gospodyni z zamówieniem. Usłyszała ostatnie słowa Billa i zrobiła bardzo nieprzyjemną minę. Gwałtownym ruchem podała dziewczynie tacę, a ta zrozumiała, że to właściwie polecenie zabrania się stamtąd. Podziękowała więc tylko Billowi za rozmowę, skinęła głową pozostałym i ruszyła z powrotem do dusznego pokoju.
Tam w milczeniu zjedli skromny lunch, każde z nich było nieobecne. Judy zorientowała się, że w ogóle ze sobą nie rozmawiali, także podczas wcześniejszej pracy, poza rzucanymi co jakiś czas półsłówkami na temat znalezisk i zagospodarowania ich. Właściwie nie powinno to dziwić, bo poza śmiercią Wilbury’ego, nic ich nie łączyło, a ile można rozmawiać o czyimś odejściu? Ale z drugiej strony, spędzili razem prawie pół dnia, a zamienili ze sobą może dwadzieścia słów.
W końcu, każde rozeszło się w swoją stronę, bo także Judy chciała popracować jeszcze nad notatnikiem. Uczyła się kiedyś łaciny, a mgliście pamiętała, ze niemiecki to język bazujący na łacinie. W papierach profesora znalazła wzmianki o swojej książeczce, i tym, jak wielkie znaczenie miała ona dla niego, miała nadzieję, ze to o niej pisał, ale nie znalazła żadnego tłumaczenia tekstów się w niej znajdujących. Mogła je przeoczyć, bo przecież porządkowaniem zajmowali się w trójkę, z Sam i Solomonem, ale postanowiła najpierw wystawić na próbę swoją pamięć, zanim zajmie się znowu grzebaniem w dziesiątkach kartek.
Żadne ze słów nie przypominało łacińskich, ale im dłużej przyglądała się wyrazom, tym większe miała wrażenie, że bliżej im do angielskiego. Nie był to angielski, ale już kilka słów z okładki miało bardzo podobne dźwięki. Wymyśliła, że dwa ostatnie – „mijn leven” mogą znaczyć „moje życie”, ale do czego miałyby się odnosić? Inne słowa były tak straszliwie nabazgrane, ze nie przypominały jej niczego. Tym samym, postanowiła po pierwsze, odnaleźć ewentualne tłumaczenie Wilbury’ego; po drugie, pójść do panny Mirandy, dowiedzieć się, co to za język i odszukać jakiś słownik. Obie te rzeczy naraz najlepiej. To znaczyło jednak, że zgarbiona, psując sobie wzrok, spędzi kolejne pół dnia nad papierami. Nie było to takie znowu straszne.
 
Sileana jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172