Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-02-2010, 18:14   #1
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Oszukać Przeznaczenie - I. Spadkobiercy




Na dalekich krańcach Świata, gdzie nie zapuszcza się już żaden wędrowiec, bo drogi do niego zapomniane, zostały zanim na stałym lądzie pojawił się pierwszy człowiek, wysoko na niebie, wśród nigdy nie znikających chmur, od zarania dziejów wznosi się szara wieża.
Gdyby ktoś miał okazję przyjrzeć jej się z bliska przez dłuższą chwilę, mógłby zauważyć, że tak naprawdę składa się ona z czerni i bieli, których stosunek wzajemny do siebie zmienia się w czasie. Gdyby zaś zbliżył się jeszcze bardziej, i na obserwację poświęcił znacznie więcej czasu, dostrzegłby że biel tworzy niezwykła mieszanina wszystkich kolorów tęczy, a czerń to pustka pożywiająca się tą bielą.
Biel nie znika jednak nigdy całkowicie, rodzi się ponownie po drugiej stronie czerni, w wielkiej eksplozji barw i światła.
Tak trwają obok siebie: Biel i czerń. Zło i Dobro. Światłość i Ciemność.

Kamienna wieża nie ma okien, a jednak gdyby komuś udało się dotrzeć do jej wnętrza, przez niewidoczne ściany dostrzegłby cały świat: Obraz znajdujący się w stałym ruchu. Zbliżający i oddalający w zależności od tego, jak szczegółowo chciałby się czemuś przyjrzeć obserwator.
Taki widok bowiem powinien mieć obserwatora, w przypadku naszej opowieści jest ich nawet dwoje.
Kobieta i mężczyzna.
Ona spowita w biel, złotowłosa i jasnooka, skrząca się i zmienna. Nieustannie w ruchu.
On ubrany na czarno brunet, o oczach tak ciemnych, że nie można w nich dostrzec źrenic; smutny, przygaszony, jakby przytłoczony brzemieniem, którego ogromu nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić.
Mają wiele imion i nie ma człowieka na ziemi, który choć raz nie wymieniłby jednego z nich z nadzieję, rezygnacją czy też nienawiścią.
Dla potrzeb naszej opowieści przywołajmy któreś z tych imion.
Ona będzie nazywać się Fortuna, jego imię brzmieć będzie Fatum.

Jeśli myślicie, że to pompatyczne, to pewnie macie rację. Oni też często tak myślą, ale mieszkanie na końcu świata, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, a nikomu nie chce się dotrzeć bo za daleko, jest przede wszystkim przerażająco, straszliwie nudne. Tym nudniejsze, że pojęcie upływu czasu tutaj nie istnieje zupełnie i wszystko może dziać się dokładnie teraz.
Pewnie dlatego, by urozmaicić sobie nieco monotonię egzystencji mieszkańcy wieży wymyślają gry i zakłady. Zaś pionkami na ich szachownicy są żywe istoty. Czasami całkowicie nieświadome. Czasami przeczuwające, że coś jest zdecydowanie nie tak jak powinno. Czasami zaś w pełni świadome, że są bezwolnymi zabawkami w rekach Losu.

***

Kobieta usiadła na miękkiej sofie, wyciągnęła przed siebie długie nogi i popatrzyła na kilka pionków ustawionych na hebanowym stoliczku obok:
- Dzisiaj mam doskonały humor. Zróbmy dla odmiany coś miłego dla tych istot. Dajmy im na przykład coś, na czym im zależy, coś co trzeba zdobyć z trudem i utrzymać dzięki poświęceniu. O co trzeba dbać.
Mam już nawet konkretny pomysł.

Pstryknęła palcami, a na blacie pojawiła się miniatura niewielkiego zamku.
- Nie spodziewaj się, że będą Ci wdzięczni. Że zdołają docenić. Sześć całkowicie obcych sobie osób? Posiadających wspólnie coś o co warto walczyć? – Mężczyzna siedzący w fotelu naprzeciwko wzruszył ramionami – Daję im kilka maksymalnie miesięcy, zanim zaczną sobie skakać do oczu. Zanim żądza władzy nie zamydli im oczy.
Kobieta uśmiechnęła się pogodnie:
- Zobaczymy ile znajdą w sobie determinacji. Ile przeszkód będą w stanie pokonać, a co najważniejsze... czy zdołają się dogadać. W zależności od tego jak postąpią: Albo stracą co zyskali, może nawet zginą, albo zyskają jeszcze więcej. Ja myślę, że zdołają się porozumieć.
- Dobrze
- mężczyzna przytaknął – Jeśli im się nie uda, trafią w moje ręce – Jego twarz była obojętna, ale oczy błysnęły złowrogo. Pochylił się wziął jedną z figurek w dłoń i potarł ją delikatnie - Mam zupełnie odmienne pomysły jak je wykorzystać.
- Zaczynajmy więc
– kobieta podała mu dłoń, a on uścisnął ją w geście porozumienia. Nie miało to znaczenia. Jak zazwyczaj nie zamierzał bawić się czysto.
Nie musiała nawet patrzeć mu w umysł, by wiedzieć, że będzie oszukiwał. To było bez znaczenia. Ona też nigdy się nie wahała z naginaniem reguł. Znaczenie miało tylko jedno: Wygrać.




Położone na moczarach Miasto Przypraw mogło zrażać smrodem i ciasnotą, bo kanały nie pozwalały na przestrzenną zabudowę i kto tylko władał maleńkim placykiem piął się w górę ze swoją budowlą do niebotycznych wysokości kilku nawet pięter. Miasto mogło zrażać również tłumem, kolorowym, egzotycznym i gwarnym. Gospody, karczmy, stragany przekupniów, świątynie i chramy, akrobaci i tancerki, wieszcze i wróże, ringi zapaśników, żonglerzy i wiele, wiele innych atrakcji sprawiało, że ulicami portu i przyległych doń targów przewalało się morze ludu. Morze zdawało się nieogarnione, nieczułe na trudy i niewygody miasta, odporne na niedogodności pogodowe. Jednakże zwabione lepem brzęczącej monety, która tu w Marsember, krążyła z zadziwiającą prędkością.
Miasto Przypraw, Złote Bagno czy jakkolwiek inaczej by go nie nazywać, Marsember było wielkim targiem, a handel kwitł tu nawet na wodzie. Ba, na wodzie nawet lepiej. Sprytni rajcy uchwalili wszak niedawno podatek handlowy. Płacić musiał każdy, kto w mieście miał punkt handlu. Sprytni rajcy zacierali dłonie na myśl o dochodach. Sprytni kupcy wynajęli punkty handlowe szlachcie, a sami handlowali z łodzi i barek, na łączących wyspy miasta kanałach. Wojna o złoto w Marsember trwała w najlepsze i skończyć nie miała się nigdy. Zaś jej wojowników znużonych latami wojen zastępowali wciąż nowi, szukający szansy na zdobycie bogactwa, przybywający do miasta z nadzieją w sercach, odporni na wszechobecną wilgoć, nieczuli na smród, gotowi na wiele dla złotych krążków. Na bardzo wiele…
Mętne ulice miasta mego
by Bielon


***

Tego późnego lata roku 1375 pogoda była wyjątkowo paskudna. Po kilkunastu dniach słońca zaczął mżyć drobny deszczyk, co w połączeniu z typowymi dla bagnistych terenów oparami tworzyło gęstą, koszmarnie cuchnącą zepsutą rybą mgłę. Wilgoć wkradała się we wszystkie zakamarki ciała. Nie dawała jednak ochłody i przypominała raczej atmosferę panującą w łaźni. Niestety, nie można było dostrzec na zatłoczonych ulicach typowych dla term nagich odalisek, zaś rzadko prane ubrania przechodniów wydzielały z siebie wyjątkowo odurzający aromat.
Osobom nie przyzwyczajonym do powietrza Mersember, mogło się ono wydawać, parowym piekłem. Zaś tym nieprzywykłym do wielkich miast, gorącym kotłem pełnym wirującego szaleństwa. Mieszkańcy biegali we wszystkich kierunkach, przepychając się, pokrzykując, potrącając. Zdecydowanie należało starannie chronić zawartość swojej sakiewki, bo zręczni kieszonkowcy bez problemu poruszali się w gęstym tłumie.

Dom prawniczy Homme de Loi, był masywnym, czteropiętrowym budynkiem, zajmującym dwie spore działki, co w tak zapchanym mieście, jak główny port Cormyru, wiele mówiło o zasobności i dochodach właścicieli. Wzdłuż budynków ciągnął się niezbyt szeroki bulwar, przy którym mogły cumować łódki, będące najwygodniejszym środkiem transportowym miasta. Na drugą stronę kanałów można się było także przedostać wąskimi mostkami przerzucanymi przez nie co jakiś czas, w niezbyt dużych odstępach. Natomiast nikt raczej nie ryzykował próby przepłynięcia ich w pław. Chyba, że w akcie krańcowej desperacji: Prawie czarna, zamulona woda, poruszała się własnym życiem, mającym niewiele wspólnego z nurtem rzeki.

***

Patrzyli na siebie nieufnie...

Po raz pierwszy spotkali się dwie klepsydry temu, przed domem jednego z bardziej znanych prawników w Marsember i ku swemu zaskoczeniu zostali wprowadzeni do jednej sali. Najpierw blady i ponury, młody kancelista, w pudrowanej peruce na głowie, sprawdził dokładnie takie same listy uwierzytelniającego, które każdy z nich miał przy sobie. Potem zaś zaprowadził ich przed oblicze kolejnego wymoczka, jeszcze bardziej bladego, być może dlatego, że nieco starszego. Ten zapytał każdego o nazwisko i sprawdził coś w sporej księdze oprawionej w skórę. Potem na chwilę zniknął w pobliskim pomieszczeniu, wrócił jednak po niespełna minucie i wskazał gestem otwarte drzwi do wyłożonego ciemnym drewnem pokoju, z kilkoma krzesłami i sporym biurkiem, za którym siedział, stary, gruby prawnik. Biały puder pokrywał mu nie tylko perukę, ale także całą twarz. Najwyraźniej podkreślanie pozycji miało tu coś wspólnego z bladością, a pewnej granicy zdecydowanie nie dało się pokonać naturalnymi metodami. Na blacie przed nim leżała zalakowana koperta, z wielką ilością bardzo poważnie wyglądających pieczęci. Popatrzył na nowo przybyłych wskazując im miejsca, a gdy usiedli z wielkim namaszczeniem ujął w serdelkowe dłonie papier i chrząknął:
- Hmmm... Tak... - powiedział i zamilkł na dłuższą chwilę, a potem zaczął dość dziwnie:
Tak naprawdę nie sądziłem, że ktokolwiek przybędzie... hmm... - powiódł wzrokiem po siedzących na wprost niego osobach – Młodzi jesteście... – Stwierdził takim tonem, jakby to była niezwykle zaskakująca rzecz.
Jego goście popatrzyli po sobie, a niejednemu przyszedł na myśl prosty gest obrotowy, wykonany palcem wskazującym, przy skroni. Zaczęli się zastanawiać, czy zjawienie się w tym miejscu, było rzeczywiście takim dobrym pomysłem, jak początkowo im się wydawało.
Prawnik zaczął mówić dalej, a jego słowa wprawiły ich w jeszcze większą konsternację:
- Ten testament został złożony w naszej kancelarii sto lat temu z adnotacją, że dzisiejszego dnia zjawią się spadkobiercy na jego odczytanie. Został dokładnie opisany list jaki będziecie mieli przy sobie i... - Zawiesił głos po czym zakończył spektakularnie – podane zostały wasze nazwiska i imiona.
Ta informacja była dość zaskakujące i zdecydowanie niepokojące. Ponieważ jednak prawnik nie dodając więcej ani słowa, z namaszczeniem wziął do ręki kopertę, która jak zauważyli dopiero teraz, rzeczywiście wyglądała na dość wiekową, nie wypowiedzieli na głos cisnących im się na usta pytań i wątpliwości. Mężczyzna rozerwał pieczęcie i wyciągnął z niej kilka luźnych kartek. Przejrzał je pospiesznie i zaczął wyćwiczonym, teatralnym tonem czytać pierwszą:

„Ja Fortunata Joy Destiny,
będąc w pełni władz umysłowych, zapisuję niżej wymienionym osobom zamek Elandone, wraz z przyległą ziemią. Wyżej wzmiankowana posiadłość znajduje się w południowej Damarze, w miejscu gdzie Rzeka Lodowej Rękojeści wypływa z jeziora o tej samej nazwie. W załączonych do tego listu dokumentach znajdują się stosowne potwierdzenia, co do moich praw do rzeczonego miejsca, które niniejszym ceduję na spadkobierców.
Aby zapis się uprawomocnił, należy przed upływem trzech miesięcy dotrzeć do twierdzy i objąć ją w posiadanie. Potwierdzi to obecny na miejscu tego dnia prawnik i przekaże obecnym tam spadkobiercom akt własności.
W przypadku jednak, gdyby żadna z osób będących podmiotem tego zapisu nie dotarła na miejsce w wyznaczonym czasie, spadkobiercą zostanie, mój jedyny żyjący potomek Grief of Blank.”


Potem były opisy, potwierdzenia i sporo prawnej gadaniny, z której jedni zrozumieli więcej inni mniej. Prawnik uścisnął im dłonie życząc powodzenia i zostali uprzejmie choć stanowczo wyprowadzeni do ogólnej sali, w której było tłoczno i hałaśliwie od innych petentów.
Popatrzyli po sobie ponownie, tym razem ze zdecydowanie większą uwagą. Obserwując, oceniając. Coś ich połączyło dziwnym zbiegiem okoliczności i wyglądało na to, że są na siebie skazani i to na długi czas. Mieli konkretny cel. Teraz należało wymyślić plan jak go zrealizować.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 31-08-2010 o 19:13.
Eleanor jest offline  
Stary 01-03-2010, 15:21   #2
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Gwar i smród Marsember uderzyły w zmysły podróżników z siłą kowalskiego młota. Pola krzywiąc się zatkała rączkami nos i ukryła twarz w fałdach sukni opiekunki. Robert z niechęcią powstrzymał własną dłoń również zmierzającą do nosa. Z rzadka zdarzało mu się bywać w Mieście Przypraw w interesach, jednak smród, brud i dziki tłum przewalający się wąskimi ulicami obrzydzały go tak bardzo, że fatygę do tego miasta z trudem wynagradzały nawiązywane tu kontakty. Z trudem manewrując wierzchowcem w wąskich uliczkach stwierdził, że zabieranie dziecka do miasta było jednak złym pomysłem. Już zapomniał, jakie Marsember jest paskudne. Nie przemoże obrzydzenia na tyle, by zabrać ją na zakupy, a do tego będą musieli nocować w mieście, żeby odpoczęła przed powrotem.

Jednak stało się, toteż należało w miarę możliwości wykorzystać sytuację. Toteż gdy dotarli do domu prawniczego Homme de Loi, Robert wysłał mężczyzn z listami do znajomych i potencjalnych klientów, niańkę na zakupy - spotka się z nimi później w pobliskiej gospodzie. Sam zaś wziął Polę za rączkę i razem wkroczyli w ciemne wnętrze budynku. W środku również był tłum. Biorąc pod uwagę wielkość budynku nie dziwiło to wcale - jak również fakt, iż petenci nie patrzyli zbyt przychylnie na tych, których wprowadzano od razu po przyjściu. Zważywszy jednak, że wcale nie miał ochoty przebywać tu dłużej niż było konieczne, wcale go to nie martwiło.

Młodzi jesteście... – stwierdził wypudrowany prawnik, który wyglądał na bardziej zdumionego całą tą sytuacją niż przybyłe osoby. Fakt, Robert nie wyglądał na swoje 39... w zasadzie 40 już lat. Wysoki, barczysty, umięśniony, ubrany w skórzane spodnie i płócienną koszulę wyglądał na co najwyżej trzydzieści pięć. Jedynie pojawiające się w czarnej czuprynie pasemka siwych włosów zdradzały ile wiosen ma już na karku. Wytartą, skórzaną kurtkę przerzucił przez oparcie krzesła. Wziął ją z przyzwyczajenia; w marsemberskim upale stanowiła jednak zbędny balast. Dyskretnie przyjrzał się zgromadzonym, którzy również przyglądali się sobie nawzajem. Tylko pięcioletnia Pola nie zwracała na nikogo uwagi - bawiła się znalezionymi na trakcie kamykami, całkowicie zaprzątnięta swoimi dziecinnymi sprawami.

Trzeba przyznać, że cała ta sytuacja... z jednej strony iście królewski spadek (a może i kupa ruin), to było więcej niż się spodziewał, z drugiej strony osobliwe warunki i ilość spadkobierców czyniły sprawę niezbyt przyjemną dla mrukliwego Roberta. I jeszcze siódma osoba, wyrzucona przez F.J.Destiny na margines testamentu... Dziedzic "na wszelki wypadek", zapewne niezbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy. Do tej pory Robert sądził, że testament pozostawił jakiś daleki powinowat rodziny - w końcu nie z każdą gałęzią utrzymywało się kontakt. Jednak sposób sformułowania zapisu sugerował, że siedząca w sali szóstka (a raczej siódemka) nie jest spokrewniona.

Inna sprawa, iż rzeczony zamek Elandore był cholernie daleko. Robert nie orientował się dokładnie w geografii Faerunu, ale sama nazwa rzeki sugerowała zimne, północne okolice. Z jednej strony miał tu wszystko czego potrzebował, a jedna szósta zamku w Damarze nie była dziedzictwem jakiego pragnął dla małej Poli. Z drugiej strony jednak... obudzony jakiś czas temu w duszy mężczyzny ptak coraz gwałtowniej wyrywał się na wolność.

Tymczasem mały wróbelek na jego kolanach powoli zasypiał, znudzony monotonnym głosem prawnika. Robert wziął Polę na ręce i wraz z innymi wyszedł na korytarz. Dziwnie się czuł w grupie osób, których nie znał i - szczerze powiedziawszy - wcale poznawać nie chciał. Zwołane przez zmarłą Destiny kobiety i mężczyźni mogli być równie dobrze uczciwymi ludźmi, jak i podlecami, gotowymi wbić mu sztylet w pierś by zagarnąć zamek dla siebie. Westchnął cicho. Wypadałoby zapewne - teraz lub później - zajść do jakiejś gospody i wspólnie oswoić się z zaistniałą sytuacją; ostatecznie zamek był ich wspólną własnością. Na razie jednak ułożył sobie wygodniej Polę na ramieniu i postanowił poczekać co zaproponują inni.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 01-03-2010 o 15:51.
Sayane jest offline  
Stary 02-03-2010, 08:52   #3
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Później mówiono, że człowiek ten przybył od strony Suzail. Zwracał uwagę. Był wysoki i trzymał się prosto na swym wielkim karym wierzchowcu. Pierś zdobiła mu czerwona tunika z wyszytym złotą nicią wspiętym lwem. Z bladej twarzy tak częstej u rudowłosych spoglądały zimne niebieskie oczy. Za nim na podjezdku podążał młody, może dwunastoletni, jasnowłosy chłopak. Najwyraźniej służący. Obaj byli zakurzeni, ostatnie dni były upalne i najlżejsze nawet uderzenie kopyt o trakt wzbijało tuman kurzu.
Słońce chyliło się ku horyzontowi, by pogrążyć miasto całunem ciemności, gdy obaj znużeni podróżni podjechali do Bramy Powroźniczej.
- Strażniku … - rzekł nieznajomy ochrypłym głosem.
Ton jego głosu kazał mężczyźnie opierającemu się o halabardę i przegryzającemu jabłko wyprostować się, jakby stał przed przełożonym.
- Tak ? … panie rycerzu ?
Nieznajomy trzymając rękawicę otrzepał z pyłu złotego lwa na piersi.
- Powiedz no mi jak dojechać do zajazdu „Pod Łbem Tura”.
- Musicie Panie pojechać w dół Wielką, aż do Bednarskiej, tam skręcicie Panie w lewo i jakie dwie przecznice dalej w prawo w Bławatną, a tam już obaczycie szyld. –
objaśnił strażnik pomagając sobie ręką dla wskazania kierunku.
Rycerz pokiwał ze zrozumieniem głową i obrócił się w kulbace.
- Tim. – rzekł do chłopca – Trzymaj się blisko, byś się nie zgubił.
Po czym ruszył we wskazanym kierunku. Do zajazdu który polecił mu stryj, rycerz w Mersember był pierwszy raz, choć słyszał co nieco o tym mieście.
Dzięki Timowi, który rozpytywał o drogę i wskazówkom strażnika szybko dotarli na miejsce. „Pod Łbem Tura” było czysto i schludnie, inaczej zgoła niż na zewnątrz, a i śmierdziało mniej niż na dworze.
Zostawili konie w pobliskiej stajni, sami udając się do głównej izby. Rycerz podszedł do przepasanego fartuchem nieco otyłego jegomościa.
- Tyś jest Gern ? Gospodarz ?
Jegomość odwrócił się z szybkością zdumiewającą u kogoś jego tuszy.
- Jam jest, w czym mogę pomóc ?
- A jak Ci się zdaję mój drogi ? Piwa i pokoju. –
rycerz spojrzał nieufnie. Nie lubił mieć do czynienia z półgłówkami.
- Naturalnie. Wybacz Panie, ale z kim mam zaszczyt rozmawiać ? Racz wybaczyć, ale grododzierżca nakazał spisywać godność wszystkich podróżnych zatrzymujących się na nocleg. Niedogodność, którą mam nadzieję mi wybaczysz, gdyż powstała nie z mej winy, czy też zdrożnej ciekawości. – gospodarz wyrzucił z siebie jednym tchem potok słów rozkładając ręce w geście bezradności.
- Jestem Bran z Lon Hern. – odpowiedział rycerz uśmiechając się lekko. Gadulstwo wybaczał znacznie chętniej, niż głupotę.
- A mój służący to Tim. A teraz z łaski swojej cny gospodarzu daj nam coś do picia, chłopcu jakiś kompot, przygotuj pokoje i kąpiel. Mamy za sobą długą drogę w upale i obaj śmierdzimy nie gorzej, niż nasze konie.
Bran także się rozgadał.
Później odświeżony zjadł w swoim pokoju kolację za towarzysza mając milczącego Tima. Siedząc przy oknie wyciągnął z torby kartkę i korzystając z ostatnich promieni jakie słońce słało na miasto przeczytał nierówne, pośpieszne, kobiece pismo :
„Żyj śmiało, kieruj się szlachetnością serca, ceń przyjaciół swoich, a szczęście nigdy Cię nie opuści”.
Rycerz w zamyśleniu przytknął kciuk do wargi. Dziwne. Mimo że minęło tyle dni wciąż czuł słodki smak jej ust …
Następna kartka była urzędowym pismem z miejscowej kancelarii prawniczej, według którego jakoby odziedziczył część spadku. I to było jeszcze dziwniejsze.
Następny dzień przywitał go mżawką, a smród miasta zyskał dodatkowy gnilny akcent. Pomimo niezbyt zachęcającego początku, dzień zapowiadał się ciekawie.
A nawet zabawnie jeśli wziąć pod uwagę wygląd ubranych w białe peruczki tutejszych prawników. Rewelacje jakie przyszło mu wysłuchać były intrygujące, nie mniej niż zebrane towarzystwo.
Pomny dobrych manier Bran na samym początku skłonił się przed damami i mężczyznami przedstawiając się. Raz się tylko wtrącił przerywając mowę prawnika.
- Zdumiewające, że sto lat temu autor pisma znał nasze imiona. Nie sądzicie Państwo ?
Nie kontynuował jednak wątku. Dopiero gdy „spadkobiercy” znaleźli się sami we własnym gronie zaproponował.
- Jeśli chcecie Państwo omówić trasę podróży, a sądzę, że dobrze byłoby tak uczynić, to zapraszam „Pod Łeb Tura” zajazd, w którym się zatrzymałem. Zapewni on nam konieczną w tym wypadku prywatność.
Skłonił się przed obiema paniami wyciągając ramię.
- Służę pomocą, gdyby któraś z Pań zechciała skorzystać.
Bycie rycerzem zobowiązywało.
- Osobiście opowiadałbym się za drogą morską. Wolałbym uniknąć podróżowania przez Sembię. Jeśli się nie mylę to najdogodniej będzie dopłynąć do Ilmwatch w Impiltur. Stamtąd będzie najbliżej drogą lądową do naszego „spadku”. Co Państwo sądzą o tym pomyśle ? Przyznaję że sprawa jest nieco zaskakująca, lecz również intrygująca.
Spojrzał na współtowarzyszy z uprzejmym zainteresowaniem. Zatrzymując wzrok dłużej na kobietach i przyglądając im się z należytą atencją. Podziw w jego wzroku dla ich urody był jedną z tych rzeczy, jakich go nauczono na królewskim dworze. Rycerz powinien umieć prawić komplementy nawet bez słów.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 04-03-2010, 23:03   #4
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Z wróżbitką prześladującą jej myśli, Megara zakupiła konia. Nie żadnego pięknego wierzchowca, a raczej wałacha, takiego, co o galopie pewnie nawet nie słyszał. I to też dlatego, że mógł być głuchy. Ale jechał do przodu, a czarodziejka postanowiła oszczędzać na wszystkim, na czym tylko było można. Straciła nawet trochę na wadze, jedząc niewiele i niezbyt tucząco. Tylko jej imponujący biust wciąż pozostawał taki sam, przyciągając spojrzenia, z których większość była przez samą Meggy bardzo niechciana. Nie lubiła rzucać się w oczy, może prócz tych kilku chwil, w których używała magii w celach zarobkowych. Długie kasztanowe włosy spływały na jej plecy, falując w rytm z każdego ruchu. Blada cera, znak północnego pochodzenia, przyozdbiona była metalowymi i skórzanymi dodatkami - medalionem, bransoletami ze skóry nabijanej ćwiekami, rzemieniami i żelaznymi pierścieniami w fantazyjnych wzorach. Czarno-buro-brązowe ubranie było proste, zasłaniające najczęściej większość jej ciała. Tylko w te cieplejsze dni odsłaniała dekolt i przedramiona, wtedy też przyciągała najwięcej tych spojrzeń. Nie lubiła ich. Tylko przekonywały ją o tym, jak obca tu była.

Wierzchowca kupiła, gdyż chciała mieć pewność, że będze na czas. Cormyr odwiedzała rzadko, kraj ten nie gwarantował jej zarobku - zbyt dobrze był zorganizowany, by płacono za drobne sztuczki i magiczne pomoce od jakiejś tułaczki o wyglądzie wiedźmy jakowejś i spojrzeniu złym, młodzieńców chętnym pożerać! Ale te tysiące galopujących w umyśle myśli musiało znaleźć jakieś ujście, a otrzymana informacja napełniła ją nadzieją, chociaż równie dobrze jakąś ułudą senną lub iluzją dziwaczną być mogła. Nawet list ziemią posypała, inkantę cicho wypowiadając i siłę ziemi, żywiołu w jej żyłach płynącego, przywołując. Nie dostrzegła magicznym wzrokiem niczego złego. Dlatego jechała, ufna jak małe dziecko, które nagle dostało zupełnie niespodziewany prezent. Już dawno odrzuciła wszystkich z Ravenrock, jako potencjalnych ofiarodawców. A nikogo innego na świecie nie miała, tylko co z tego, gdy wciąż wracała do analiz? Czuła jakby miała wybuchnąć. Musiała się dowiedzieć.

***

W miejscu takim jak Marsember nie była jeszcze nigdy. Tysiące skupionych na małej przestrzeni ludzie, atakujący ze wszystkich stron hałas i brak zajęcia dla kogoś takiego jak ona - powody jasne i oczywiste. I jeszcze ten okropny smród, atakujący zewsząd delikatne nozdrza. Nie miałaby czego tu szukać, gdyby nie jeden mały list, schowany głęboko w trzymanej blisko ciała sakwie. O kieszonkowcach i inkszych złodziejach miała pojęcie spore, będąc obiektem ataków takowych osób w wielu małych miasteczek, w których swojego czasu próbowała swojego szczęścia. Dla bezpieczeństwa nie zeszła nawet z konia, przebijając się powoli i z mozołem przez kłębiącą się ciżbę. Była o czasie, do miasta wjechała niewiele przed terminem, nie chcąc nocować w tutejszych śmierdzących, dusznych i bardzo drogich karczmach. Roztrącała ciżbę, raz tylko o drogę pytając jakiegoś napotkanego po drodze strażnika, który jej odpowiednią drogę wskazał. Nie dało się po drodze nie spotkać szyldów kolejnych i kolejnych przybytków, wyrastających w miejskiej dżungli jak grzyby po solidnym deszczu, który moczył ją przez wiele dni podróży po bezdrożach i traktach. W jednym z nich pozostawiła wierzchowca, płacąc tylko za obrok i schronienie na jakiś czas. Miała nadzieję, że nie trzeba będzie tutaj zostać. Potem ruszyła już wprost we wskazane miejsce, czując jak serce łomocze w jej piersi, niczym młot uderzający w kowadło. Czuła też gromadzącą się wokół moc, a pasma przenikały się nawzajem, przeszywając Megarę na wskroś. Zawsze tak było, gdy targały nią silne emocje. Pamiętała, że nawet najtwardsi mieszkańcy Ravenrock zawsze schodzili jej w wtedy z drogi, chociaż nie mogli mieć pewności, co powodowało taki stan rzeczy.

Ostatecznie dotarła, ścierając się z czymś absolutnie dla niej obcym. Po zachowaniu osób, które również przyszły z tą samą sprawą wnioskowała, że nie tylko ona czułasię tu nieswojo. Młoda dziewczyna dokazywała, mówiąc prawie nieprzerwanie, ku pewnej uldze Megary - nawet jakby chciała, to nie miałaby kiedy się odezwać. Wolała milczeć, bojąc się powiedzieć coś niewłaściwego. Tutaj wszystko wydawało się być na miejscu, każdy ruch przemyślany a każdy lok odpowiednio ułożony. Nie mówiąc już o słowach. Mogły być ważne, może jakieś niewłaściwe oznaczałoby zrzeknięcie się wszystkiego, co im oferowano w tym testamencie? Dlatego właśnie odezwała się po raz pierwszy, gdy kazano się im przedstawić. Głos miała niski, przyjemny, choć daleki od miękkich tonów drobnej dziewczyny. Megara wyższa była od niej i "lepiej" zbudowana, ale nie tak kusząca, nie tak zmysłowa. Ulepiona z innej gliny, jak sama by powiedziała. Ale i tak mężczyznom wzrostem ustępowała, zwłaszcza tym dwóm, których można było śmiało nazwać wielkoludami. Przyglądała się im wszystkim, gdy już usłyszała o co chodzi. Własny zamek! Gdy już to wiedziała, cierpliwie wysłuchiwała pozostałych ceremoniałów, koniecznych do tego, by dopełnić formalności. Wychodząc z pokoiku, wciąż niedowierzała temu, jaką przyszłość zgotował jej los.

Nie myślała jeszcze o problemach, po słowach rudowłosego uznając, że muszą faktycznie trzymać się siebie. Jeśli zamek dziedziczą razem... Jej przybrani bracia wiedzieliby jak się do tego zabrać. Już pewnie ostrzyliby noże. Zastanawiała się, jaki są ci tutaj, czy zaufają sobie nawzajem. Musiała spróbować. Jej życie od tego zależało. Echo głosów wieszczki powracało z wielką siłą.
"Pamiętaj o jednym: Przyjaciele, zaufani, wierni towarzysze czasami cenniejsi są od skarbów największych, a teraz idź dziewczyno. Spotkaj się ze swoim przeznaczeniem."
Może to była prawda? Do tej pory miała tylko jednego takiego towarzysza, niezbyt ludzkiego. Westchnęła więc tylko, odpowiadając na słowa.
- Jestem po prostu Megarą albo Meg, panią co najwyżej swojego własnego życia. Wyjąwszy tę delikatną sprawę spadku, osnutego tajemnicą i magią, której w stanie przeniknąć nie jestem.
Uśmiechnęła się. Dopiero ten uśmiech rozjaśnił jej twarz, sprawił, że poczuła się ładna. Rzadko myślała w takich kategoriach, rzadko też rozmawiała z kimś zupełnie niezobowiązująco. A może to wpływ Marie, przy której żadna kobieta nie mogła czuś się piękną?
- Nie znam map, zaufam więc twym słowom. Jak i do karczmy udam się chętnie, jeśli tylko po drodze zabierzemy mojego wierzchowca i pozostałe rzeczy, które zostawiłam tutaj niedaleko.
Wskazała kierunek, szyld "Karego Zajazdu" już było widać. Ramienia Brana nie przyjęła, ale też nie skomentowała tak jak owa zgrabna poetka.
 
Lady jest offline  
Stary 05-03-2010, 12:11   #5
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Marie była oszałamiająca. Dosłownie. Bran z niemałym podziwem przysłuchiwał się potokowi jej słów. Sam nie był zbyt utalentowany w tym kierunku i swoboda z jaką dziewczyna składała rymy zaimponowała mu. Po za tym Marie była zabawna w swej spontaniczności. Rycerz był przyzwyczajony do bardziej powściągliwego zachowania kobiet, takiego jaki prezentowała Megara, która choć od razu przeszła na „per ty”, to jednak dało się wyczuć w jej słowach pewną rezerwę, a może było to podszyte melancholią zagubienie ? W każdym razie rycerz znalazł się w swoim żywiole. Dwie nowo poznane damy potrzebowały pomocy, a on czuł się w obowiązku pomóc. Tym razem był to jednak przyjemny obowiązek. Uśmiechnął się szczerze do poetki.
- Twe tobołki wezmę chętny,
w zapłacie za uśmiech piękny.

Schylił się by wziąć bagaże.
- Na tym jednak obawiam się kończą się moje umiejętności rymowania. Niestety los poskąpił mi w tej kwestii talentu, ale pozostaje pod wrażeniem Twojego Marie. Bard w podróży to prawdziwy skarb.
Skłonił się dwornie przed dziewczyną pobrzękując rondlami, co nieco zepsuło efekt, by zaraz odwrócić się na słowa Megary.
- Oczywiście. Tim idź do zajazdu i pomóż Lady Meg zabrać jej konia i rzeczy. – zwrócił się z poleceniem do chłopca.
- Racz wybaczyć Meg, że nie udam się tam razem z Tobą, ale z pakunkami Marie trochę nieporęcznie. Mój przyboczny to zmyślny chłopak i silniejszy, niż wygląda.
Nieco później gdy już szli w stronę kwatery zagadnął.
- Widziałem u gospodarza zajazdu jakoweś mapy. Ponoć zostawił je pewien kartograf nie mogący inaczej uregulować rachunku za nocleg. Sądzę że ów gospodarz Gern nie będzie miał nic przeciwko, byśmy rzucili na nie okiem.
Gdy dotarli „Pod Łeb Tura” Bran czując się w obowiązku gospodarza wynajął alkowę i zamówiwszy miejscowy, dość słaby cydr po chwili przyniósł sporą mapę przedstawiającą wybrzeża Morza Spadających Gwiazd.
Wodząc palcem po mapie wskazał dwa punkty.
- Jesteśmy tu, a powinniśmy dotrzeć tu … Dość daleko. Nie wszyscy posiadamy wierzchowce, co by skłaniało do podróży morskiej, choć z drugiej strony podróż statkiem nie będzie tania. Lądem trwałoby to ponad dwa miesiące. Drogą morską pewnie krócej.
Zastanawiał się na głoś, choć jak zdążył już się zorientować nie wszystkich interesowała marszruta.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 05-03-2010, 13:22   #6
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Pięć ciężkich bojowych wierzchowców rozbijało błoto, jadąc kłusem po zamokłym trakcie Cormyru. Dosiadający ich mężczyźni trzymali się w siodłach prosto, pobrzękując przy każdym końskim kroku ciężkimi zbrojami. Uzbrojeni i z pomalowanymi na czerwono tarczami, na których widniał płonący miecz, budzili odpowiedni respekt i nawet jeśli w okolicach grasowali jacyś bandyci, tej grupy nie zaczepiliby nigdy. Wojownicy Tempusa, Pana Wojny, nie lękali się niczego, jak głosiła plotka. Nie rozmawiali, nie zamęczali też wierzchowców, wpatrując się w zbliżające się miejskie mury Miasta Przypraw. Żaden nie miał założonego na głowę hełmu.
W końcu dojechali, przedzierając się przez tłum ludzi i bydła, próbującego dostać się do środka przed zmierzchem. Śmierdziało, a poziom hałasu wzrastał z każdą chwilą. Podnosiły sie okrzyki niezadowolenia, ale szybko milkły odnajdując wzrokiem potężnych wojowników. Wszyscy byli młodzi, ale najwyraźniej przewodził im olbrzym o śniadej cerze i łysej czaszce. Dwuręczny miecz zawieszony miał na plecach, do łęku przytroczona była metalowa tarcza a przy pasie kołysał się solidny nadziak, którego metalowy trzonek pokryty był delikatnymi runami. Nikt ich nie zatrzymał, gdy skinęli głową strażnikom i przejechali przez bramę, obok awanturującego się właśnie kupca, którego wóz tarasował połowę przejścia. Zatrzymali się na placu. Tu kończyła się ich wspólna droga. Odezwał się olbrzym, głosem niskim i donośnym, pasującym idealnie do jego gabarytów. Brzmienie i ton dawały do zrozumienia, że był przystosowany do wydawania rozkazów.
- Oby Pan sprzyjał nam na polu bitwy, towarzysze. Liczę na to, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Skinęli głowami i odjechali, prawie każdy w inną stronę. Mieli swoje sprawy, wojenni kapłani Tempusa rzadko przemieszczali się razem. Olbrzym wyjął z sakwy list, odczytując jeszcze raz jego treść.

Otrzymał go jeszcze jakiś czas temu i pozostawił, przyjmując jako zapłatę za uratowanie życia. Na szlaku zdarzały się już dziwniejsze rzeczy, a chwilowych znajomości, odkąd wyruszył w drogę, było bardzo wiele. Nie liczył ich i nie analizował, w ogóle wyrzucając z myśli, ale nie z pamięci. Pamięć była dobra, sprawiała, że czyny nie pozostawały bez znaczenia. A to liczyło się dla Wulfa Tsatzkiego, kapłana wojny w służbie Tempusa. Nauczono go dobrze, teraz mógł zaś swoją wiedzę wykorzystywać. Nie zwykł też marnować takich okazji, wysłuchanie prawników nic nie kosztowało. Ale to miało być następnego dnia. Najpierw odnalazł karczmę, która nie była jeszcze przepełniona o tej porze i nie wyglądała na spelunę. Tam oddał do stajni wierzchowca, karego ogiera imieniem Agat, a także wynajął zamykany na klucz pokój, gdzie złożył większość swojego ekwipunku, na który składał się głównie płytowy napierśnik i reszta elementów zbroi oraz dwuręczny miecz i metalowa tarcza, razem kilkadziesiąt kilogramów metalu. Dzięki temu pozostał w kolczudze i tunice, tylko z nadziakiem przy boku. Ze swoimi dwoma metrami wzrostu i potężnej posturze robił wrażenie. Stolik, który zajął w głównej izbie, pozostał wolny przez cały wieczór, podczas którego wojownik raczył się cienkim piwem i polewką z pływającym w niej mięsem. Chciał być następnego dnia w pełni sprawy, umysłowo i fizycznie. Chociaż nawet jakby zjadł i wypił kilkukrotnie więcej, prawdopodobnie efekt byłby taki sam.

Następnego dnia wstał ze świtem, wypoczęty i ciekawy tego, co dzień przyniesie. Był przed kancelarią wcześniej, przyglądając się z pewnym rozbawieniem dziewczynie, która z wielkim tobołem na plecach wydeptywała ścieżkę przed drzwiami do środka. Nie zaczepił jej, pozostając tylko z własnymi myślami, nie odbiegającymi za daleko od obecnych wydarzeń i nie próbującymi przewidywać przyszłości. Przyszłość i tak była zbyt chaotyczna, by wiedzieć, komu los będzie sprzyjał w danej chwili. A cierpliwość popłacała, nauczył się jej w klasztornej szkole. Bliżej mu już było do trzydziestu niż dwudziestu lat, zdążył przyswoić kilka życiowych lekcji i jednocześnie je przeżyć, dzięki temu zachowując tę empiryczną naukę na przyszłość. Obserwował więc jak kilku kolejnych zainteresowanych zbiera się w tym samym miejscu, a jeden na drugiego popatrywał nieufnie. Wulf nie miał takich problemów, a jego spojrzenie było spokojne i neutralne. Ciężki, żelazny medalion wisiał mu na piersi, widoczny dla wszystkich, oznajmiający z kim mniej więcej mają do czynienia. Kapłan pozdrawiał ich skinieniem głowy i tylko raz się zagapił, gdy przyszła dziewczyna z imponującym dekoltem. Na to nie był w pełni uodporniony i jego spojrzenie zatrzymało się tam na trochę zbyt długo. Potem weszli do środka i Wulf musiał pochylać się w każdych drzwiach, które nie były przygotowane na gości jego gabarytów. Zapewne niewielu wojowników odwiedzało takie miejsca. Chociaż z drugiej strony, rudowłosy mężczyzna nie był wiele od niego niższy.

Przez następne godziny przekonywał się zaś, dlaczego jego zakon nie przepada za prawnikami. Wydawało się, że oni lubią gadać tak samo bardzo, jak Wulf działać. To się niestety nie łączyło ze sobą w żadnym miejscu, a cierpliwość kapłana wystawiana była na ciężką próbę. Na dodatek zgrabna grajka przerywała co chwilę, co tylko bardziej przedłużało ich męczarnie. Z innej strony były to męczarnie, które mógł wycierpieć - ktoś ofiarowywał im warownię, nie żądając w zamian nic, prócz dotarcia na miejsce w trzy miesiące. Zaczynał nawet podejrzewać, że kobieta którą wspomógł na szlaku, nie była taką znów zwyczajną kobietą. Ale, okaże się to po dotarciu na miejsce. Uczył się o warowniach, ale ta nie była nigdzie wymieniana, jako zapewne nieistotna ze strategicznego punktu widzenia. Znów więc zalecano cierpliwość. Stawało się to nudne, szczerze powiedziawszy. Ale Wulf obiecał sobie, że zdenerwuje się dopiero po tym, gdy po dotarciu na miejsce okaże się to tylko wyszukanym żartem. Odetchnął z ulgą po zamilknięciu starego prawnika i nawet nie zwrócił uwagi na drobny paluszek Marii, który przez chwilę latał przed jego oczami. Miała dziewczyna gadane, ale obawiał się, że to obiekt tak samo kruchy jak mała dziewczynka towarzysząca mężczyźnie, który z wyglądu przypominał zmęczonego życiem prostego mieszkańca okolicy. Musieli się lepiej poznać, ale to nie kapłan zaczął rozmowę, a rudowłosy, którego miano sugerowało rycerskie pochodzenie. Prowadził do swojej karczmy, ale Wulfowi było to nawet na rękę.
-Mój wierzchowiec i ekwipunek jest w innej karczmie, ale nie widzę potrzeby sprowadzania go na ten czas. Czas jest istotny, nie możemy go mitrężyć.
Podczas drogi nie mówił wiele więcej, słuchając tylko odpowiedzi mężczyzny z dzieckiem, która wydawała mu się istotna w kwestii dalszych działań. Zastanawiał się też nad najlepszym rozwiązaniem i gdy dotarli do karczmy, miał już gotowy plan, prosty i najpewniej skuteczny. Wskazał na mapę, gdy rudowłosy już zamilkł.
-Lądem najpierw Sembia, potem dzikie ostępy i Zhentarim. Popłyniemy statkiem. Na morzu są piraci, kapitanowie wynajmują ochronę. Jestem kapłanem Tempusa, moje słowo i ramię liczą się, a niewielu z nas najmuje się do takich rzeczy. Umiem dowodzić i walczyć, mogę również przywołać moc boga wojny. Kapitan zaufa nam, gdy podamy się za jedną grupę, której przewodzę. Nie weźmie opłaty, a może nawet coś zapłaci w zamian za naszą pomoc, zwłaszcza, gdy problemy staną się realne. Nie widzę lepszych rozwiązań, oczywiście każdy może wybrać inną drogę. Tylko grupa zawsze ma większe szanse. Kto nie chce uczestniczyć w ewentualnej obronie okrętu, wciąż może zapłacić za przewóz jak normalny pasażer. Biesiadować będziemy później, ktoś chce się udać ze mną na nabrzeże? Może uda się wyruszyć już jutro. Wrócę tutaj, gdy uda mi się coś znaleźć.
Czekał przez chwilę na odpowiedź i chętnych, a potem ruszył szukać transportu.
 
Sekal jest offline  
Stary 04-03-2010, 22:04   #7
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
~O co się rozchodzi z tym dziedzictwem?~

Mysz sterczała od godziny przed budynkiem kancelarii i czuła eskalację wewnętrznego napięcia. Plątanina najróżniejszych myśli, pełen wachlarz dostępnych ludzkiej rasie uczuć i emocji przewijał się galopem przez jej główkę. Wszystko żywe, ruchome i różnobarwne jak w kalejdoskopie.
Był entuzjazm i wahanie, wyrzuty sumienia, tęsknota, żal, później radość, zaciekawienie, poddenerwowanie, znów wahanie, irytacja, znowu fala entuzjazmu, wreszcie złość na własne niezdecydowanie i znów graniczące z wścibstwem zaciekawienie. Szalony żywioł – kobiecy umysł. A Mysz była podręcznikowym przykładem działania tego nadmiernie skomplikowanego mechanizmu. W głowie jej w obecnej chwili wrzało niczym w kotle, toczyła się tam najprawdziwsza wojna. Argumenty „za” i „przeciw” nacierały na siebie naprzemiennie niczym wrogowie w jakiejś niezorganizowanej bitwie. Już wyciągnęła przed siebie piąstkę, już miała pukać do drzwi kancelarii ale... zmieniła zdanie. Tupnęła energicznie stópką, skrzywiła usta w podkówkę i odeszła mrucząc coś pod nosem. Scenę tą powtarzała chyba ze dwadzieścia razy, do znudzenia. Pod domem prawniczym Homme de Loi kręciła się jak kwoka w rui. Cud, że ścieżki nie wydeptała w brukowanej alejce i nie zdarła sobie podeszew.
Z boku mogło to zabawnie wyglądać. Mysz była drobniutką i niewysoką osóbką, która natenczas zniknęła prawie całkowicie pod stertą dźwiganych przez siebie tobołów. Prezentowała się, prawdę mówiąc, nie lepiej niż juczny muł. Na plecach tkwił pękaty plecak, przez jedno ramię wisiała przewieszona lutnia obleczona w materiał, przez drugie cytra, obok lekka kusza, pod plecakiem dyndał zrolowany wełniany koc oraz naręcze dzwoniących przy każdym kroku rondli. Chciałoby się powiedzieć – niezły bajzel.

Nie była pewna czy dobrze właściwie robi. Bo po co jej się pchać do środka? Dla paru monet ma się uwikłać w jakąś prawniczą ceregielę? No i cała ta podejrzana historia związana z glejtem. Mysz miała jakieś przeczucie, że z tym dziedziczeniem to wcale tak gładko nie pójdzie. Naprawdę nie miała nic lepszego do roboty? Z drugiej strony zawsze była łasa na przygodę. Pójdzie wobec tego. Ale... Fergus? Czeka na nią przecież. Powinna do niego wrócić skruszona, na kolanach. Nie, jednak machnie ręką na testament. Odwróciła się na pięcie gotowa odejść stąd na zawsze ale w pół drogi znów znieruchomiała.
Może jednak zostać? Przecież Fergusa zawiodła. Na oczy nie powinna mu się pokazywać. Za tymi zaś drzwiami domu prawniczego czekają na nią nowe sposobności. W końcu jak coś darmo dają to głupotą jest nie brać. Pójdzie, co jej szkodzi.

Do tego przed wejściem robiło się tłoczno. Mysz łypnęła okiem na gromadzących się tam ludzi i przez myśl jej nawet nie przeszło, że są tu wszyscy w tej samej poniekąd sprawie. Wyjaśniło się to dopiero gdy skrzypnęły solidne wejściowe drzwi i ukazał się w nich rozkoszny cieć w peruce wyjaśniając, aby wszyscy poszli za nim.
Co prawda nadal targały nią rozterki, przestępowała nerwowo z nogi na nogę ale ten egzotycznie wyglądający jegomość poprawił jej mimowolnie humor. W końcu się uśmiechnęła, kopnęła pobliski kamień i na głos skomentowała pompatycznie.

- Nie ma nad czym się rozwodzić. Co ma się dziać niech się dzieję
Jeśli nawet nic nie zyskam, to od tego nie zbiednieję.

Uśmiechnęła się do samej siebie, zadowolona, że wreszcie podjęła jakąś decyzję. Zazwyczaj robił to za nią Fergus i nie miała nic przeciwko hierarchii, która się w ich dwuosobowej grupie wytworzyła. Mysz wolała właściwie jak się ją stawia przed faktem dokonanym. A tu musiała poniekąd sama główkować i nie było się nawet kogo doradzić. Ale jakoś dała radę i samodzielnie coś postanowiła. Ta myśl napełniła ją niespodziewanie autentyczną dumą i szybko się rozluźniła.

Szła za przewodnikiem krok w krok, niemal depcząc mu po piętach. Zachodziła w głowę z czego jest zrobiony ów koszmarny twór, który zdobił jego łepetynę. Czy był to naturalnie wyhodowany produkt jego ciała czy raczej zmyślne dzieło rzemieślniczych dłoni? I co to za biała kleista substancja, która trzyma wszystko w kupie? Nie dawało jej to spokoju, gapiła się na ufryzowaną konstrukcję z dziecinną wręcz fascynacją. Wciągała nosem duszący pudrowy aromat, w efekcie na moment się rozkaszlała, a koniec końców problem postanowiła rozstrzygnąć empirycznie. Wetknęła w perukę palec, złapała jeden z kosmyków i leciutko szarpnęła. Kompozycja z włosów nieznacznie się przekrzywiła a zdziwiony jegomość natychmiast się obrócił mrożąc Mysz karcącym spojrzeniem. Dziewczę wzruszyło ramionami niby nic nie pojmując, zaczęło pogwizdywać i przewracać oczami jakby była istnym wcieleniem niewinności. No bo przecież była.

Dziwna atmosfera panowała w tym przybytku. Woń stęchłego papieru mieszała się z tłamszącym zapachem parnego letniego powietrza. Nawet jej się tu podobało. Prędko poczuła też zwyczajowy przypływ animuszu. Krok jej się wydłużył, biodra rozhuśtały a język rozsupłał tak dalece, że nawet nie spostrzegła, jak już kłapała dziobem na pełnych obrotach. Odźwierny prowadzący ich długaśnym holem zachował jednak profesjonalną postawę i nawet się nie żachnął. A Mysz machała przed nosem swoim pismem, gestykulowała za trzy przynajmniej osoby i wyrzucała z siebie potok słów z szybkością samopowtarzalnej kuszy.

- Prowadź panie bo nam spieszno, spotkać mamy się z rejentem
Sprawa ta nie cierpi zwłoki, zająć nam się testamentem
Trzeba prędko. Jak najszybciej chce mieć z głowy formalności
W mig podpiszę to co muszę aby stan mej zamożności
Znacznie zwiększyć... Ano, właśnie. W głowie tkwi mi taki wątek
Wie ktoś może czym w istocie jest ten cały nasz majątek?
Co podzielą między nami? Czym nam rzucą? Srebrem, złotem?
Czy zastawą z porcelany? Szlifowanym w cud klejnotem?
Może dadzą do podziału stado pełnokrwistych koni?
Kopiec węgla, wóz arrasów czy pachnący sad jabłoni?
Cóż to będzie ja się pytam, worek przypraw, beczki wina?
Stare meble, modne suknie czy jedwabna otulina?
Z grubsza to się trochę martwię o swe zdrowie, no bo wiecie
Ja bym chciała bez problemów wynieść to na własnym grzbiecie
Co przypadnie mi w udziale. Medyk zaś mi dał wymogę
Bo mam zdrowie słabowite, że przedźwigać się nie mogę!
Ty, w peruce! Oj mamuńciu! Słyszysz ty mnie? Zwolnij kroku!
Czy przebierasz ty nogami czy też siedzisz na obłoku
I tak płyniesz bez wysiłku? Pot mi skroplił się na czole
Jak nie zwolnisz trochę tempa to przysięgam, nie wydolę!

I tak dalej i tak dalej...
Mysz wykazywała się na każdym kroku niebotycznym wręcz gadulstwem. Jej jadaczka była swoistym samonapędzającym się perpetuum mobile, które raz wprawione w ruch nie łatwo wytrącało prędkość. No i wierszem gadała, głównie szesnastozgłoskowcem, czasem ośmio ale rymowała też często całkiem nieschludnie, nie trzymając żadnego szyku. To był najdziwniejszy z jej talentów – spontaniczne samoczynne wierszoklectwo. Istniała w końcu tylko jedna rzecz, którą Mysz lubiła bardziej niż gadanie – gadanie rymem.
Rzadko jednak ktoś ją upominał, że zbyt lekkomyślnie słowami szafuje. Powodem była zapewne niezwykła barwa jej głosu. Ten potrafił zachwycić. Miękki, dźwięczny, melodyjny. Chciało się go w kółko słuchać. I całe szczęście, bo inaczej to by ją za to mielenie jęzorem nie raz już ukamienowali.
No i jak się jej już słuchało to można też było przy okazji popatrzeć. A było zaiste na czym oko zawiesić. Mysz się nie bawiła w fałszywą skromność. Wiedziała doskonale, że jest urodziwa.
Miała w sobie w końcu ów swoisty magnetyzm, który kazał się mężczyznom oglądać za nią na ulicy. A może to nie magnetyzm? Może to po prostu ładna buzia i zgrabne cztery litery?
Dla kontrastu ubrana za to była bardzo pospolicie. Fergus nakazał jej się tak nosić bo i się w oczy nie lubił rzucać a w Myszy towarzystwie nie było to wcale takie znowu proste. „Za ładna jesteś i za dużo gadasz” mawiał „I jednemu i drugiemu trzeba jakoś zaradzić.”
I nakazał jej się w końcu ubierać jak jakiejś pokutnicy. Przystała na to bo i nie lubiła się sprzeczać. Tak też miała na sobie przewiewne lniane spodnie, wysokie buty z miękkiego zamszu i bluzkę bez rękawów. Odzienie nieciekawie, w szaroburym kolorze jutowego worka, które na dodatek ukrywało zasadniczo wszystkie jej kobiece walory. No i wciskała głęboko na czoło obszerny kaptur. Ta część garderoby tak dalece weszła jej w nawyk, że czuła się bez niej jak pląsająca na golasa rusałka. Jeden tylko drobiazg odzieży był nietypowy i wyglądał na kosztowny – jedwabny szal mieniący się srebrem, którym obwiązała się w pasie, ku ozdobie.

Gdy dotarli wreszcie do właściwej sali zwaliła się na drewniane krzesło umieszczone tuż przed biurkiem prawnika. Bezceremonialnie zrzucała z barków bagaże aż kociołek uderzył z hukiem na posadzkę zakłócając agresywnie panującą w pomieszczeniach ciszę. Lutnię za to zdjęła z ramienia starannie, ujęła gryf z prawdziwym namaszczeniem i ułożyła instrument obok tobołów. Tak samo delikatnie obeszła się z cytrą.
A potem zaczął się prawniczy bełkot. Mysz słuchała monotonnego głosu rejenta, który okazał się na domiar posiadać ukryte właściwości usypiające. Ziewała raz za razem, ostentacyjnie wydając z siebie zabawne odgłosy. Rozcierała oczy, raz nawet strzeliła sobie w policzek cios z otwartej ręki. Ożywiła się lekko gdy doszedł do przedmiotu dziedziczenia. Wstała spontanicznie i wyrzuciła z siebie potok słów, nadmiernie jak zwykle gestykulując (mało brakowało a wsadziłaby palec w oko dwumetrowemu osiłkowi który siedział nieopodal).

- Kawał zamku? Prawdziwego? Co ja z kupą gruzu zrobię?
Da się coś takiego sprzedać? Choć myślałam że zarobię
Na tym całym testamencie. I ten wymóg dodatkowy?
Być na miejscu w trzy miesiące? Już mnie chwyta boleść głowy...

Zamek... Nie tego się spodziewała. A pan prawnik nie spodziewał się z kolei, że mu się będzie tak brutalnie przerywać. Mysz pojęła błąd, zakończyła prędko wywód i skuszona siadła na swoim miejscu. Potem nastał jeszcze gorszy prawniczy bełkot, z którego już nic nie pojmowała (prawdę mówiąc znała znaczenie co trzeciego zaledwie słowa). Wtrącała się jeszcze kilka razy. W zasadzie bez powodu, po prostu język już zaczynał ją świerzbić. Wywody te nie miały być w zamierzeniu przejawem jawnej złośliwości ale okazaniem absolutnego znudzenia. Jak wtedy gdy walnęła czołem w blat dębowego biurka i zrezygnowana wybąknęła:

- Ileż my tu już siedzimy?Czy się skończy ten dyrdymał?
Niemożliwym dla prawnika jest osiągnąć szybki finał?

Gdzieś w połowie tej udręki zamilkła wreszcie bo oczy jej się zaczęły kleić i chyba istotnie na moment przysnęła. A po dwóch godzinach dopełnił się wreszcie ten dziwaczny ceremoniał. Złożyli solidarnie pokłon mrocznym bogom biurokracji i zostali wreszcie puszczeni wolno. Ale nie obeszło się bez poświęcenia. W ofierze została złożona na ten przykład znaczna część Myszy sił witalnych. Była wykończona. Swoje graty zbierała z podłogi z miną cierpiętnika.
Na korytarzu świeżo upieczeni dziedzice zebrali się do kupy by poczynić ustalenia. Wyglądało na to, że są na siebie niejako skazani. A przynajmniej tyczyć się to miało czasu spędzonego w podróży. Co do zamku to w głowie Myszy wykwitł tylko jeden plan – jak najszybciej sprzedać swoją część. Ale najpierw trzeba było stawić się w wyznaczonym miejscu i o wyznaczonym czasie.

Rudy jegomość zapraszał do gospody i już rozwodził się nad tym, jaką obrać drogą. Mysz czuła do niego szczery podziw, że po tym maglowaniu mózg mu w ogóle pracuje. Jej własny chyba się gdzieś wyprowadził. Skinęła w każdym bądź razie ochoczo, choć nie sprecyzowała na co się właściwie zgadza, na gospodę czy drogę morską.
Nie połasiła się za to na ofiarowane ramię ale powiedziała przymilnie:

- Chodzić sama jeszcze umiem, ja nie ślepa ani chroma
Ale kiepsko sobie radzę z bagażami tak wieloma...

Zatrzepotała rzęsami i błysnęła ząbkami w nadziei, że ktoś wychwyci aluzję. Przedstawić się chwilowo nie zamierzała, zrobi to jak już dotrą do gospody. Będzie miała przynajmniej większą widownię.
Ponieważ jednak zamknięcie ust jakoś nie wchodziło w grę zagadnęła jeszcze niemłodego szatyna piastującego małą dziewczynkę. Niepokoiła ją odrobinę ta kwestia.

- Czy to córka jest twa panie? Chyba widzę podobieństwo
Twoje oczy i podbródek. Przerozkoszne to maleństwo.
Muszę jednak głośno spytać bo zaczynam czuć obawę
Nie zabierzesz ty jej chyba w niebezpieczną tą wyprawę?
Znaczy, wie pan, zasadniczo to nie będę się wtrącała
Ale czy ta słodka mała nas nie będzie spowalniała?
Mamy tylko trzy miesiące by się stawić na żądanie
I dla dziecka by to była męka istna, drogi panie.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 06-03-2010 o 11:00.
liliel jest offline  
Stary 09-03-2010, 23:44   #8
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bran był szarmancki, ujmujący i, co gorsza, przystojny. Cała ta kompozycja cech mogła się okazać zgubna z jednego powodu. Mysz się prędko i bezmyślnie zakochiwała. I teraz też, niestety, poczuła znajome łaskotanie w żołądku. Chociaż istniała nadzieja, że to tylko ssało ją z głodu. W końcu od rana nic do ust nie wetknęła.
Rycerz w każdym razie załadował na plecy jej toboły żądając w zamian jedynie okazania uzębienia. Mysz posiadała nieskończone wręcz spektrum ujmujących min, grymasów i nerwowych tików. A teraz wyłowiła w tej mimicznej palety najpiękniejszy ze swoich uśmiechów, szeroki i szczery, który ukazywał oba dołeczki w policzkach. Miała Branowi sypnąć jakimś komplementem ale nie wyszło do końca podług zamierzenia. Może dlatego, że podświadomie każdy z nowo poznanych panów przypadł jej do gustu.

- Ale piękni jegomoście, chyba się zakocham zaraz!
Tylko jeszcze nie wiem w którym. Może nawet w czterech naraz?


W karczmie świdrowała wszystkich spod przymrożonych powiek. Wyglądała jakby knuła coś niedobrego. Siedziała chwilę zadumana, aż wreszcie coś ją tknęło bo zebrało jej się nagle na konkluzje. Jak zwykle w takich momentach, miała to już w zwyczaju, chwyciła za swój oprawiony w skórę notes. Wszyscy wyrwali w kierunku mapy i dyskutowali nad tematem trasy wędrówki ale Mysz do nich nie dołączyła.

- Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść - skomentowała tylko i zawisła nad notatnikiem zasłaniając kartki łokciami, żeby przypadkiem nikomu do głowy nie przyszło podglądać. Pergamin zaczął się zapełniać zgrabnym maczkiem. Nagłówek głosił: "Nowi towarzysze podróży. Pierwsze wrażenia"

Robert – cichy. Nie ufam cichym, są podejrzani (Fergus jest cichy i jaki przecież podejrzany!). Jego dziecko trochę nadrabia w tym tandemie. Jest słodkie, chciałabym takie. Może kiedyś kupię sobie podobne i nie będę musiała dźwigać osobiście swoich przyciężkich szpargałów.

Uznała później, że końcówka to humor podle niskolotny, nawet jak na nią samą, i ostatnią sentencję wykreśliła. Pod spodem pisała dalej.

Bran – Nonszalancki, dobrze wychowany, pewnie też wysoko urodzony. I przystojny, chociaż rudy! Myślałam, że rudzi nie mogą być przystojni. A tu ha! Niespodzianka. Uwielbiam niespodzianki.
Megara – cicha - patrz komentarze odnośnie Roberta. Kobieta. Nie ufam kobietom. Nie lubią mnie. To pewnie przez to, że jestem taka ładna. Podejrzewam, że to wiedźma. Ciekawe czy mogłaby na mnie urok rzucić? Nie podpadać!
Wulf – Wielki. Lubi się rządzić. Trochę się go boję. Nie podpadać!
Alto – Hmm....
Długo pocierała podbródek i stroiła miny. Miała coś napisać, ale się rozmyśliła. Westchnęła. Znów miała coś napisać i znów zaniechała. W końcu za „hmmm” wysmażyła trzy enigmatyczne zdania. „Nadałby się. Ktoś mi musi zastąpić Fergusa bo zastanę się jak stary pień. Sprawdzić!”

* * *

Niektórym pewnie trudno byłoby w to uwierzyć, ale Mysz unikała kłopotów. Szczerze od nich stroniła! Tyle, że kłopoty nie stroniły od Myszy... Tego wieczora miało być podobnie.

Siedziała jakiś czas przy stoliku, popijała pyszny jabłkowy trunek, który zamówił dla nich Bran i brzdękała na swojej lutni. Reszta powędrowała do doków i zostali w gospodzie sami z Robertem oraz jego jowialnym dziecięciem. Czas upływał błogo. Chwilę zabawiała małą skocznymi melodiami ale gdy osuszyła kubek do dna przeprosiła wszystkich i poszła po więcej. I wtedy się zaczęło owo zamieszanie.

Mała Pola z wdziękiem zagubionej owieczki wpadła między stado rozwścieczonych wilków. Mysz stała natenczas oparta o szynkwas i miała właśnie karczmarza wzywać. Ale teraz gapiła się totalnie zaskoczona na całą awanturę i niemal mowę jej odjęło, co, trzeba przyznać, nie działo się zbyt często. Rzut zmartwiałego oka na bok. Elf. Nagły ruch sprężystego ciała (ależ on się ładnie ruszał!). Szybki niczym błyskawica, zgarnął dziewczynkę z linii ataku i zanurkował za blat wywróconego stołu.
Mysz natomiast zachodziła w głowę co niby począć. W pierwszym odruchu przylazł jej do głowy manewr najbardziej wyuczony, czyli strategiczny odwrót. Ale przewieszona przez ramie lutnia, niezawodna przyjaciółka, jak zwykle dodała jej odwagi.
- Ale z ciebie głupia kwoka, znowu leziesz w paszczę smoka – zrymowała do siebie w myślach a nogi już same prowadziły ją naprzód, jakby straciła nad nimi kontrolę.

Podeszła od tyłu do trójki zbirów, chrząknęła dwa razy, ale nie doczekała się reakcji. Tamci już szykowali się do kolejnego natarcia, trzeba było szybko działać. Zniecierpliwiona bardka wepchnęła do ust dwa palce i zagwizdała tak doniośle, że mimowolnie się odwrócili w jej kierunku. Podobnie zresztą, jak połowa sali.
- Jasny gwint, na srebrna lirę. Obok stoi zbir za zbirem! - pomyślała w panice, chociaż wyraz jej twarzy nie zdradzał lęku. Uśmiechała się szeroko jakby napotkała co najwyżej starych znajomków.

Trójka typków była o tyle zaskoczona, że lustrowali ją przez moment jakby była niespełna rozumu. Sama by chętnie przyznała im rację, bo gdyby miała w sobie choć krztynę rozsądku to by się przecież nie pchała do tego bigosu.
Dygnęła jak pokojówka, wspomagając się zamaszystym ruchem dłoni (była pewna, że znów za dużo kółek poczyniła nią w powietrzu, ale w końcu zawsze miała tendencję do przesady i koloryzowania). A potem zaczęła śpiewnie monolog. W międzyczasie palce odszukały struny instrumentu i nim się spostrzegła pieśń sączyła się z jej ust. Cóż, wystudiowane odruchy działały bezbłędnie.


- Muszę wam niestety przerwać mordobicie,
Ale bez obawy, zaraz znów wrócicie
do swego zajęcia. Puśćcie tylko dziecię,
może przez przypadek coś stać jej się przecie.

A później nuciła już tylko ciche „mmmhhmmm”. Wysokie wibrujące tony przechodziły płynnie w hipnotyczne usypiające mruczenie. Sama musiała się powstrzymywać żeby sobie nie ziewnąć.
Zakazane mordy, wykrzywione do tej pory w grymasie złości, przeszły stopniowo w wyraz totalnego ogłupienia. Trzech bandziorów wpatrywało się nieruchomo w kobietkę z lutnią, która wzrostem sięgała im niewiele ponad pas. Trzeci leżał plackiem na podłodze a jego reakcje życiowe ograniczały się do przeciągłego jęczenia. Po chwili jednak i on zamilkł wpatrując się z zachwytem w dziewczynę. Podobnie szynkarz i cała reszta gości, choć oni zamiast zachwytu mieli raczej wymalowany na twarzach wyraz bezgranicznego zdumienia. Trzech zbirów natomiast zaczęło kiwać się na boki i nucić w takt pieśni. Głupkowate bezmyślne uśmiechy wykwitły na ich zbójeckich obliczach zmieniając je nie do poznania.
Elf mrugnął porozumiewawczo do Myszy, chwycił dwóch zbirów za głowy i walnął nimi o siebie z całych sił. Bardka niemal usłyszała, że puste łby brzęknęły jak świątynne dzwony. Trzeci o dziwo nie przestał swojego dziwacznego zaśpiewu. A Mysz podeszła do niego bliżej i wyszeptała prosto do ucha
.

- Widzisz tego wielkoluda
Nawet nie wiesz jakie cuda
Gadał on o twojej matce
Gdyśmy stali na rogatce.
Że jest taka i owaka
Daje chłopcom ciała w krzakach.
Co za łajdak, co za ziółko
Najpierw walnij go deszczułką
Potem w nosa, potem w ryło,
Potem kopa całą siłą.
A ja będę tutaj stała

przednio ci kibicowała.


Ruchem głowy wskazała mu największego rębajłę, który owego wieczora odwiedził zajazd „Pod łbem tura”. A tamten poszedł jak posłuszne, i nie do końca rozgarnięte dziecię. No i walnął olbrzyma z piąchy aż polała się jucha.
A później się jakoś wszystko samo podziało. Walcząca para wylądowała na sąsiednim stole. Jegomoście, którzy się tam akurat stołowali nie byli zachwyceni. Poszybowały kufle i stołki a wszyscy (mniej lub bardziej ochoczo) zaczęli tańcować szarpanego.
Dobrze, że Robert prędko zgarnął Polę i oboje w porę dotarli do drzwi. Mysz tymczasem dała drapaka pod najbliższy stół i na czworakach dowlekła się po swój ogromniasty plecak. Męczyła się z nim jak żuk gnojarz toczący swoją bezcenną kulkę. Za nic by nie zostawiła całego swojego dobytku.

Wreszcie trzeba było wyleźć z kryjówki. Niespodziewanie z pomocą przyszedł jej elf, który zarzucił na plecy jej toboły, ujął małą rączkę dziewczyny i zaczął prowadzić na zewnątrz zgrabnie omijając ogniska zapalne. Czuła już niemal powiew świeżego powietrza na twarzy kiedy jakiś zbłąkany łokieć wbił się w jej szczękę. Jęknęła obrażona i już miała się skonfrontować z winowajcą kiedy elf szarpnął ją mocniej i wypchnął na zewnątrz. Chciała wrócić do środka i wyjaśnić kto ją tak, nie po dżentelmeńsku, potraktował ale długouchy zastąpił jej drogę.

Wzruszyła lekko ramionami i rozmasowała rozwaloną wargę wykrzykując raz za razem oskarżycielskie „auć!”. Ale szybko drzeć się przestała bo elf chwycił ją pod boki, uniósł lekko i pocałował tak namiętnie, że się aż pod nią kolana ugięły. Przez chwilę uśmiechała się przymulona, ale gdy tylko wróciła jej trzeźwość myślenia walnęła blondasa w pysk i warknęła nadąsana.

- Zanim wepchniesz jęzor znów do ust dziewczynie
Wykaż się kulturą i podaj choć imię!

Opadła bez sił na schody przed gospodą i miała znów coś powiedzieć, ale zdębiała. Z naprzeciwka zbliżała się grupa niedawno zapoznanych towarzyszy. Widać szybko się uwinęli na nabrzeżu.
Mysz wstała, zaplotła dłonie w geście zakłopotania i uśmiechnęła się niewinnie. Zaraz jednak ściągnęła usta w drobne serduszko bo pęknięta warga zapiekła boleśnie. Syknęła niczym rozjuszona żmija i zajęła się tamowaniem rany rąbkiem swego szala. Od widoku krwi co prawda lekko ją zemdliło i znów musiała przysiąść (choć w sumie było jej tyle, że by nie starczyło naparstka napełnić).
Tłumaczyć się poczęła nim jeszcze padło jakiekolwiek pytanie.


- Nie patrzcie tak na mnie, nic ja nie zrobiłam!
Nijak się do tego ja nie przyczyniłam!

Do czego konkretnie się nie przyczyniła okazało się chwilę później. Przez otwarte na oścież drzwi wyleciał najpierw jakiś zabłąkany taboret, zaraz później solidnie obity młodzieniec. Oboje wylądowali tuż pod stopami Wulfa, który trzymał się na przedzie grupy. No i teraz to już każdy mógł dosłyszeć jakie dobiegały z środka dzikie wrzaski.
Mysz przybrała skruszoną minę jakby rzeczywiście żałowała występku. A do tego jej oczy zrobiły się niewiarygodnie wielkie i okrągłe, całkiem jak u małego kocięcia. Czy ktoś mający choć namiastkę sumienia mógłby się wściekać na kogoś o takim spojrzeniu? Na pewno nie. A wszyscy naokoło wyglądali jakby sumienie jednak posiadali. No może z wyjątkiem Alto. On mógł nie mieć. Może dlatego najbardziej na niego łypała tymi błyszczącymi, chyba od łez, oczyskami.

- Trzeba jedną kwestię nam przedyskutować
Zna ktoś inne miejsce, by dziś przenocować?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 10-03-2010 o 00:19.
liliel jest offline  
Stary 10-03-2010, 20:43   #9
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Negocjacje teraz już odbyły się całkiem sprawnie. Kapitan z całą pewnością był człowiekiem uczciwym, sprawę też postawił jasno. Musieli zapłacić za konie, ale ten wydatek był do przyjęcia - tak czy inaczej musieliby płacić za obrok. Oni płynęli jako ochrona, dzięki czemu nie płacili nic, nawet za wyżywienie. A nawet mogli otrzymać wynagrodzenie, gdyby ich pomoc okazała się faktycznie konieczna. Kapłan mimo wszystko wolałby uniknąć walki, ale też nie każdym kosztem - w końcu nie wybrali szybszego statku, który na pewno wiedział i umiał znacznie lepiej unikać kłopotów. Bo sam był kłopotem. Uścisnął kapitanowi dłoń, mocno, po żołniersku. Potem ruszyli w drogę powrotną, umawiając się na następny dzień. Statek wypływał z przypływem, to jest mocnym popołudniem. Będą mogli się nawet wyspać.

Gdy wrócili w pobliże gospody, widząc wypadających wręcz ze środka towarzyszy, kapłan westchnął. Zerknął na Mysz, a potem na elfa, któremu przypatrywał się dłużej.
-O co tu chodzi? Co ona zrobiła?
-W zasadzie to uratowała moją dupę -
odpowiedział patrząc z uśmiechem najpierw na bardkę, a potem na olbrzyma.
-Uratowała? Te oczy sugerują, że zrobiła coś czego raczej się boi. Widziałem takie zachowanie u wielu dzieci.
-Mam wrażenie że... trochę ją poniosło... potem
- powiedział dyplomatycznie.
-Jasne, jak już się gdzieś dymi zwalmy na Mysz winę z góry!
Jeśli już to czyjaś wina to Roberta jeno córy.
Mógł on lepiej jej pilnować, a tak w bójkę się wplątała
Wdzięczni mi być powinniście, że wylazła z tego cała.

Ciężkie spojrzenie kapłana spoczęło na "niewinnej" twarzy kobiety.
-Wynajęliśmy statek, gdzie mamy służyć jako ochrona. Ty ochroną nie będziesz, ale słuchaj mnie uważnie. To mały statek, na którym jest wielu mężczyzn. Gdybyś tam zrobiła coś niewłaściwego, wysadzona zostaniesz prosto na środek morza, rozumiesz?
Przemawiał do niej wyraźnie jak do małego dziecka.
-Jak droga jest dla ciebie twoja lutnia?
Twarz dziewczyny przybrała paniczny wyraz. Lutnię schowała też od razu za siebie.
-Groźby są zupełnie zbędne.
Podczas rejsu grzeczna będę.

Elf wyraźnie rozbawiony obserwował tę wymianę zdań
-Cieszę się, że się rozumiemy. To bardzo istotne dla naszej dalszej współpracy.
Wulf uśmiechnął się.
-Myślę, że powinniśmy udać się w takim razie do karczmy, w której ja się zatrzymałem. To nie tak daleko. A ty Robercie, pilnuj lepiej swojej córki, bo w miastach gotowe zniknąć w każdej chwili. I widać jak niebezpiecznie byłoby brać ją razem z nami.
Tu skierował wzrok na mężczyznę, a potem na dziewczynkę.

W gospodzie pozostały jeszcze rzeczy rycerza, któremu skinął głową, oznajmiając, że poczekają na niego. Potem również bez słowa poszedł do karczmy, z której wyprowadził wierzchowca Megary, podając jej lejce. Wolał nie tykać koni Brana i jego giermka, różni możni różnie na takie sprawy patrzyli, zresztą to była praca chłopaka, a Wulf doskonale to rozumiał. Zwrócił się do czarodziejki, wskazując w stronę dzielnicy targowej.
- Jeszcze nie jest za późno, a możemy przewieźć tylko dwa konie. Proponuję przejść przy targu, to trochę dalej, ale możemy sprzedać tego wałacha, a także wszystkie inne zbędne wierzchowce i rzeczy. Nie otrzymamy wiele miejsca na statku.
Meg skinęła głową na zgodę. Jeśli Tim płynął z nimi, to i jego ogiera będzie należało spieniężyć. Tsatzky wrócił jeszcze do grajki, bez problemu unosząc jej tobół i zarzucając go sobie na plecy.

Mysz znów zaczęła się uśmiechać a nawet wesoło podskakiwać jak jakaś górska kozica żeby nawiązać kontakt wzrokowy i zmniejszyć dystans między własną twarzą a obliczem Wulfa. Jeśli miała przed momentem jakieś wyrzuty sumienia to ślad po nich nie został żaden.
-Rozmyślałam, wiesz, o tobie. No i sprawia mi frasunek
Żeś jest taki zasadniczy. Bym radziła wizerunek
Tobie zmienić. Żeś surowy to jest może stan dziedziczny
Ale skoro nami rządzisz to być musisz empatyczny!
Nie wiesz, że najlepszym król jest, co miłuje go publika?
A na ciebie gdy się patrzy to się szerzy w mig panika!
To nie droga do sukcesu. Nie bierz gwałtem lecz weselem!
Musisz zadbać zasadniczo by być najpierw przyjacielem,
Wodzem w dalszej kolejności. Jak rodzinę traktuj grupę
Bo na razie jesteś sztywny, jakby kij ci wbito w....
oko.
Nic się nie martw, ja pomogę. Przy niewielkim może trudzie
Image tobie poprawimy. Jeszcze będą z ciebie ludzie.

Kapłan westchnął.
- Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Obawiam się, że będziesz miała na statku bardzo dużo czasu na tę pomoc.
Ruszyli w kierunku targu, gdy tylko wrócił Bran.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 10-03-2010 o 21:32.
Sekal jest offline  
Stary 11-03-2010, 12:20   #10
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Wulf i Alto od słowa do słowa doszli do wniosku, iż powiadomienie o otrzymaniu spadku dostali od tej samej osoby. Niewiasty z blizną na policzku.
Wulf spytał Brana po prostu:
-Rozumiem, że tobie też dała go ta sama kobieta dwadzieścia dni temu?
Rycerz odparł dobierając słowa.
- Pismo i kartkę dostałem jakieś 10 dni temu, od kobiety o gładkim obliczu.
Bran wyciągnął notatkę, by porównać charakter pisma.
- Czy i Wy dostaliście dodatkowe wiadomości ? - spytał.
- Nie, prócz jakiejś tajemniczej rady. Ciekaw jestem jakie siły mieszają w tym palce. - odparł kapłan.
- Zapewne nieczyste, a w każdym razie mocno ubrudzone. - uśmiechnął się pod nosem - Nic to, zapewne się wkrótce przekonamy kto nas zwabia.
Skłonił się lekko przed dziewczyną przytykając dłoń do piersi. Swojej piersi. Pomijanie jej w rozmowie byłoby poważnym nietaktem.
Po za tym magiczka zapewne mogła podzielić się z nimi ciekawymi spostrzeżeniami. Osoby jej profesji posiadały na ogół lotne umysły. Znacznie bardziej lotne niż ciężkozbrojni pokroju Wulfa, czy Brana.
- Czy i Ty Megaro otrzymałaś jedynie zawiadomienie o spadku ? Zechciałabyś nam powiedzieć, jak wyglądała osoba, która Ci je wręczyła ?
Można by to uznać za cokolwiek dziwne, ale Bran rozmawiając patrzył w oczy dziewczyny, ani na chwilę nie spuszczając wzroku. Czarodziejka pokręciła głową przecząco.
- Kobieta, która mi dała list, była staruszką o siwych włosach i oczach pokrytych bielmem. Co nie znaczy, że nie mogła być to iluzja.
Wulf wzruszył ramionami, nie przejmując się już szczegółami.
- Teraz to bez znaczenia. Manipulacja jest faktem, ale nie dojdziemy do tego, kto to zrobił. Może więcej będzie wiedział ten, który spotka się z nami na tym zamku.
- Dodatkowe wiadomości mnie też ominęły. -
powiedział Alto, pomijając jakąż to radę dostał od stalowookiej kobiety. Ciarki mu jeszcze łaziły po plecach.

Powracając do zajazdu z daleka dostrzegli już kłopoty, a wygląd Marie i jej wiązana mowa tylko potwierdziły ich spostrzeżenia.
Rycerz podszedł do dziewczyny, a na jego twarzy malowała się mieszanina oburzenia i współczucia, gdy wyciągnął z kalety u pasa starannie złożoną na czworo, kosztowną jedwabną chustkę w kolorze indygo.
- Pozwolisz Marie … - bardziej stwierdził niż spytał przykładając delikatnie materiał do zranionej wargi dziewczyny.
- Kto Ci to zrobił ? Powiedz, a przyrzekam, że wbije mu zębiska do gardzieli. Bardzo boli ? – spytał z troską w głosie.

W tej właśnie chwili zjawiła się straż i weszła do zajazdu. Wysłuchawszy odpowiedzi Marie i propozycji Wulfa Bran wszedł do środka podążając za strażnikami.
Schody na piętro, gdzie był jego pokój prowadziły obok wejścia na zaplecze i Bran musiał przejść koło karczmarza. Impreza najwyraźniej dobiegła końca, wszyscy leżeli, albo podnosili się z jękiem. Jakiś elf wiązał czterech półprzytomnych bandytów chyba ich własnymi łańcuchami
Rycerz poszedł na górę kiedy z Timem schodzili obładowani rzeczami, karczmarz krzyknął wskazując na Brana:
- To wszystko przez tę dziewczynę co ja ten rycerz sprowadzili do mojej przyzwoitej karczmy. Wiedźma! Poszeptała coś temu leżącemu drabowi, a ten idiota poszedł prosto na Hulka, a przecie wszyscy wiedzą że jego nie należy prowokować jak sobie wypije bo świra dostaje.
Potem zastąpił im drogę i powiedział:
- Należy mi się za pokój, napitki i jadło i odszkodowanie. Razem pięć dukatów.
Na te słowa podszedł do nich ów elf i powiedział:
- Nie przesadzajcie gospodarzu. Wasze straty więcej jak dwa dukaty nie wyniosły, a wina była tych miłych panów co na podłodze leżą. Dobrze wiecie.
Bran spojrzał na karczmarza z góry swym „leniwym okiem”, co przy jego wzroście nie było trudne.
Karczmarz spuścił lekko z tonu, zwłaszcza czując za sobą oddechy strażników, przysłuchujących się całemu zajściu:
- Ale trzy mi się uczciwie należą - powiedział już mniej wyniosłym tonem.
Za to ton głosu rycerza stał się cokolwiek oschły.
- Zważ człowieku, że wyrażasz się niestosownie o damie, która była w moim towarzystwie, a za obrazę rycerza i osób z nim przebywających można pójść w dyby, a nawet co pewnie dla Ciebie gorsze, zapłacić nawiązkę.
Liczykrupa jednak nie dawał za wygraną.
- Na słowa moje świadków sporo się znajdzie, że dziewczyna coś bandycie szeptała do ucha zanim na Hulka ruszył - odpowiedział -Pan panie Sund - zwrócił się do elfa - też był blisko i widział.
Bran uznał, że oto nadeszła dobra chwila, by udać szlachetnie urodzonego durnia.
- Bzdury. Uroda Panny Marie zawróciła mu w głowie. Wszyscy wszak mogą potwierdzić, iż jest wyjątkowo piękna. Nieprawdaż Panie Sund ?
Nazwany Sundem elf wzruszył ramionami:
- Racja. Dziewczyna szeptała i co? To niczego nie dowodzi. Spróbujcie pieniądze od tych tam wyciągnąć - wskazał ponownie na związanych łańcuchami zbirów - albo ich zleceniodawcy - dodał z uśmiechem
- Nie ma co po próżnicy mielić jęzorem mości karczmarzu. Oto Wasz dublon i więcej nie będzie. Resztę jako rzekł Pan Sund od swoich krewkich klientów egzekwuj. – spróbował zakończyć rozmowę rudowłosy.
Karczmarz widząc, ze raczej nie przegada zjednoczonych sił elfa i rycerza popatrzył na nich niezadowolonym okiem. Potem zerknął na strażników i głośno powiedział :
- Ale za pokój i jadło denar mi zapłacicie panie?
- Nie zwykłem się targować. Dublon za wszystko. –
uciął rycerz z Lon Hern.
Gospodarz zabrał pieniądze teraz wyglądał na całkiem zadowolonego. Skinął głową i pospiesznie poszedł w głąb sali.
- Dukat by wystarczył - uśmiechnął się elf.
Bran skłonił się lekko odwzajemniając uśmiech.
- Nie umiem się targować. Zawsze przepłacam. Taki los rycerzy. Zechcesz mi teraz powiedzieć Panie, co tu się naprawdę wydarzyło ?
- Powiedzmy, że tym miłym, związani teraz panom nie podobała się moja skromna osoba i postanowili mi to dosadnie okazać. Kiedy byli wyjątkowo poruszeni w okazywaniu swoich odczuć, między ich nogi wbiegła jasnowłosa kruszynka. Interwencja panny Marie zapobiegła poważnemu okaleczeniu mojej skromnej osoby i ewentualnemu skrzywdzeniu małego aniołka. Odwróciła ich uwagę piękną grą na lirze -
Dokończył opowieść, której także z uwaga przysłuchiwali się strażnicy. Gdy skończył ruszyli do zbirów, podnieśli ich na nogi i wywlekli z karczmy.
- Rozumiem. Zatem wypada się pożegnać. Do zobaczenie. - Bran skłonił się po raz ostatni i skierował się w stronę wyjścia.
- Proszę ode mnie podziękować pannie Marie. - Uśmiechnął się na pożegnanie.
Rycerz nie omieszkał podziękować bardetce we właściwy sobie sposób.
Gdy już był na zewnątrz, a Tim poszedł po konie ujął dłoń Marie i ucałował z atencją mówiąc :
- Elf kazał Ci podziękować. Opowiedział czego dokonałaś w zajeździe. Doprawdy nie wiadomo co bardziej w Tobie podziwiać ? Urodę oblicza, szlachetność serca, czy bystrość umysłu. Przyjmij tedy wyrazy mego uznania dla wszystkich tych cech, które znalazły sobie harmonijną przystań w Twej osobie.
Po czym skłonił się głęboko przed dziewczyną przykładając rękę do piersi, jak to miał w zwyczaju.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172