Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-05-2013, 13:40   #51
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Przystań


Cathil zobaczyła Króla Przystani pierwszego dnia po aresztowaniu Yrsy. Klanowcy, zgodnie z planem kobiety stanęli pod murami miasta domagając się jej uwolnienia, a także złota i żelaza. Postawa Wilka była godna szacunku, pojawił się osobiście. Wyglądał na wojownika i człowieka zimy. Gdy jego wzrok padł na Cathil, kobieta postanowiła, że dobrze byłoby pod nim służyć. Była w nim prawość i siła. Dopiero na jego tle dostrzegałą małość swojego ojca i jego kamratów.
Obiecał im więcej broni po powrocie Domerica z pola bitwy i przypomniał, że mają na wschodzie skarbce do splądrowania. Nie tłumaczył słabości swojego miasta, wszyscy byli w stanie je dostrzec gołym okiem. Jednak Yrsa kazała czekać, więc wodzowie postanowili czekać dalej. Części ludzi to się nie podobało. Część chciał iść zabijać na wschodzie. Część chciała splądrować Przystań.

~”~


Cathil nigdy jeszcze nie była w tak wielkim mieście. Początkowo obserwowała je z ogromną rezerwą. Zdawało jej się niemożliwym do zdobycia siedliskiem żmij. Po kilku dniach, spędzonych na dokładnym badaniu terenu doszła do wniosku, że zasadniczo się nie myliła. Domerica Boltona uznała za największą żmiję z nich wszystkich, jednak musiała przyznać, że miał niezłą konkurencję.
Z drugiej jednak strony, Przystań była pełna biednych, głodnych i słabych, którzy zdani byli na łaskę losu, kruszejące mury i niepewne dostawy pożywienia. Podzieliła się tymi informacjami ze swoim ojcem i resztą wodzów. Przestali spodziewać się niewiadomo czego. Dostali trochę broni, dowiedzieli się od Króla, że na wschód można wiele złupić. To powinno wystarczyć. Nie zamierzali przecież wydoić miasta do ostatniej kropli. Za dużo zachodu.
Według Cathil, ludzie z Przystani najlepiej zrobiliby zabijając biednych i słabych zanim nadejdzie zima. Łowczyni sama nie była pewna, czy byłaby do tego zdolna, była w końcu dzieckiem lata. Słyszała jednak opowieści i jeżeli nadchodząca Zima była choć w połowie tak straszliwa, jak te opisane przez starszych, to należało zacząć się do niej przygotowywać jak najszybciej.
Gdy Domeric Bolton, nazywany przez jej pobratymców Gołym, ze względu na swój głupi znak, oddał Eroheta klanom, jedno spojrzenie upewniło Cathil, że ten człowiek był zmieniony przez wielki świat i zapomniał prawd. Nie nadawał się na zimowego wodza, choć wciąż emanował fizyczną siłą. Cathil stała pod starym dębem na obrzeżach obozowiska i z niesmakiem obserowała, jak mężczyzna ostatniej szamanki został przyjęty przez wodzów.
Kątem oka dostrzegła Yezzara, kulejącego w jej stronę. Łysol był dla niej tajemnicą, czasem chciała go zabić, żeby nie musieć się dalej zastanawiać kim tak naprawdę był.
- Ma zieleń w oczach - powiedział wreszcie, stanąwszy bardzo blisko Łowczyni i wspierając się ciężko na swoim kosturze. Yrsa go trochę wymęczyła, a choć cierpiał z powodu kalectwa, nie wygladał na słabełusza. Blizny, które Cathil dostrzegała spomiędzy szmat na jego grzbiecie świadczyły o tym, że kiedyś musiał być wojownikiem. Malunki na twarzy, głowie i szyi natomiast zdradzały, że wiedział wiele o świecie duchów.
- Co to znaczy? - zapytała Cathil. Nie zaszkodziło wysłuchać błazna. Zwłaszcza, że ojciec twierdził, że Yezzar posiada umiejętność Patrzenia.
- To znaczy, że miał do czynienia z siłami spoza świata i odcisnęły one na nim swoje piętno - wzruszył ramionami - A może wciąż jest pod ich wpływem?
To stwierdzenie zmroziło Cathil krew w żyłach i umocniło jeszcze w postanowieniu. Oderwała się od pnia. Sięgnęła do pasa z bronią, sprawdziła zakrzywione ostrza i toporek, poprawiła skóry, przeciągnęła się i ruszyła w stronę Eroheta.
Nie zauważyła już słabo skrywanego uśmiechu na twarzy Yezzara.

~”~


Pojedynek nie był długi, ani krótki. Cathil musiała przyznać, że Erohet był znakomitym wojownikiem. Potrzebował tylko jednego ciosu potężnym mieczem by posłać ją do piachu. Ona jednak była szybsza i zwinniejsza. Zadała mu wiele płytkich cięć, nim wreszcie, zmęczony zwolnił zupełnie i pozwolił się podejść. Cathil o mało nie zginęła, wpadając w tę pułapkę. W ostatniej chwili udało jej się uskoczyć, przed podstępnym cięciem od dołu, ale zarobiła porządną ranę na brzuchu. Musiała rzucić wszystko na jedną kartę i spróbować zabić Eroheta jednym atakiem inaczej mogła się pożegnać z życiem.
Wojownik ponownie spróbował na niej jednej ze swoich sztuczek, ale pomogła jej desperacja i ostatnie pokłady energii. Jedynie ją drasnął nim zdążyła wejść w niego z impetem i wcisnąć mu oba zakrzywione ostrza pod żebra. Zrobiła to z taką siłą, że poczuła, jak podnosi go z ziemi.
Dopiero potem zorientowała się, że to ostatnie draśnięcie, było poważniejsze niż się mogło wydawać.

~”~


Gdy się wybudziła, ból był niemal nie do zniesienia. Zamglonym, nieprzytomnym wzrokiem omiotła otoczenie. Leżała naga na miękkich skórach, niemal czuła, jak krew opuszcza jej ciało. Nad sobą, przez świetlik w namiocie, widziała rozgwieżdżone niebo i księżyc, dziwnie zabarwiony na zielono. Zorientowała się, że to przez gęsty, duszący dym wypałniający pomieszczenie. Było jej straszliwie gorąco, zapragnęła wody.
Z zielonych oparów wyłonił się Yezzar. Był nagi od pasa w górę. Ilość blizn na jego ciele przeraziła Cathil. Musiał być naprawdę dobrym wojownikiem by przeżyć tyle walk. Pot skraplał mu się na łysej głowie i spływał po szerokich plecach. Podał jej coś do picia. Nie chciała od niego nic brać, bała się magii, ale zmusił ją. Słabe ciało zdradziło Łowczynię. Gdy tylko została w nią wlana ostatnia kropla słodkiego naparu, głowa opadła jej na miękkie futra, a świadomość odpłynęła w długą podróż.

~”~


Gdy ponownie się ocknęła, namiot wyglądał zupełnie normalnie - ani śladu po zielonym dymie, ani śladu po straszliwym okaleczonym czarowniku. Łowczyni sięgnęła najpierw do rany na brzuchu, wciąż bolesna, ale nie chora. Cathil wiedziała, że najgorsza w przypadku ran ciętych jest gorączka i zgnilizna, która zakradała się przez nie do ciała. Nie czuła jednak charakterystycznego swądu.
Potem podniosła rękę do twarzy. Zdjęła opatrunek i delikatnie dotknęła draśnięcia. Jej gardło ścisnęło przerażenie. Cięcie Eroheta zaczynało się tuż nad prawym okiem. Cal niżej i byłaby ślepa, albo gorzej. Szwy ciągnęły się jednak dalej - wojownik przejechał jej p skroni, obciął pół ucha i zafundował długą bliznę przez całą prawą część czerepu. Czuła wszystko dokładnie pod palcami, nie przeszkadzały w tym włosy, ktoś wygolił jej połowę czaszki.
- Miałaś wiele szczęścia - mruknęła kobieta, która podeszła Cathil, gdy ta była pochłonięta myślami - Że przeżyłaś to cięcie i że Yezzar wiedział co robić.
- Nie wiem ile w tym szczęścia - mruknęła Cathil, pozwalając sobie wreszcie na rozważenie przyszłości. Wodzowie musieli być na nią wściekli. Z nikim nie konsultowała swojego wyzwania, nikt o nim nie wiedział. Po prostu postanowiła zabić Eroheta, nim ktokolwiek inny podjął decyzję, co do jego osoby. Uznała, że tak będzie prościej, szybciej i pewniej.
- Co się działo dalej? - zapytała kobiety, którą rozpoznała wreszcie jako Jebrę ze Spalonych.
- Sporo - mruknęła rozmówczyni z niechęcią i zajęła się zmianą opatrunków.
- Yrsa straciła klany - serce Cathil zamarło w piersi, Jebra kontynuowała - Zabicie Eroheta wzburzyło ludzi. Niby zginął w pojedynku, więc nie powinno być protestów, ale coś w nich popękało. Leźli tu przez pół świata, dostali marne ochłapy, byli na każde słowo Yrsy, a teraz ten po którego szli zginął. Zaczęli więc myśleć, a wiesz że to nigdy nie wychodzi klanowcom na dobre.
Jebra zarechotała, a Yrsa syknęła, gdy szczypiąca maść dostała jej się do oka.
- Yrsowi przekonali wodzów by jeszcze poczekali na broń, którą miał przywieźć Goły. Dwa dni po tym jak zasnęłaś Czarni powiedzieli, że wypuszczą wreszcie Yrsę, poszliśmy po nią, ale chuj z tego wyszedł. Nagle pojawił się posłaniec i oznajmił, że wóz, na którym ją wieźli został zaatakowany. Szybko byliśmy na miejscu. Atakującyh było sporo, a na ich czele dwóch ludzi Gołego. Uporaliśmy się z nimi w try miga, ich głowy wciąż sterczą nad rzeką. Jednak wóz wrócił do Przystani. Tylko widzieliśmy jak się za nim kurzyło. Czarni powiedzieli, że u nich Yrsa będzie bezpieczna. Wtedy już było nam wszystko jedno. Wodzowie postanowili, że pora iśćna wschód kogoś zabić.
- Od początku nie leżało im to miasto - mruknęła Cathil w odpowiedzi. Jebra skinęła głową - To gdzie teraz jesteśmy?
- My, wciąż pod miastem - widząc konfuzję na twarzy Łowczyni, kobieta kontyuuowała - Część z nas została. Kobiety z początku, trochę nowych, ludzie Yrsy i Yezzar. Razem będzie prawie dwie setki.
- A mnie zostawiono z wami - Cathil poczuła smutek straty. Wiedziała co to oznacza. Klany się jej wyrzekły, a ojciec nie chciał znać.
- A więc czekamy - powiedziała, zdławionym głosem.
- Czekamy - potwierdziła Jebra.

~”~


Yrsa się nudziła. Jedyną formą rozrywki na jaką ją narażono była ta farsa z uwolnieniem. Nie miała dowodów, jednak była pewna że wszystko było ukartowane na pokaz, przez samego wielkiego inkwizytora Greya. Po tej krótkiej wycieczce ponownie zamknięto ją w wygodnej celi dla szlachty.
Jedynym jej towarzyszem był Chester, którego wyględność była momentami aż niesmaczna. Zwłaszcza, że za żadne skarby nie dawał się sprowokować, ani skusić. Uśmiechał się tylko zniewalająco i milczał. Czasem zamienił z Yrsą parę słów, jednak były to rozmowy puste i pozbawione treści. Przychodził codziennie, trzy razy przynosił jej posiłek i sprawdzał, jak się miewa. Wynosił wiadro, służące za nocnik. Przynosił gorącą wodę i zmianę odzienia. Tak mijały dni.
Yrsa wyliczyła trzy dni od jej aresztowania do szopki z oddaniem i dalsze cztery. Czwartego dnia Chester nie pojawił się rano, nie pojawił się w porze obiadu i nie pojawił się wieczorem. Yrsa czuła w swojej celi smród spalenizny. Coś musiało się wydarzyć. Nie miała jednak pojęcia co to mogło być. Czyżby klanowcy zdecydowali się zaatakować? Nie słyszała jednak odgłosów walki.
Gdy wreszcie, w środku nocy, usłyszała chrzęst zamka i zobaczyła w drzwiach Chestera, oświetlonego migotliwym blaskiem świecy była niespokojna, głodna i spragniona. Mężczyzna wyglądał na zmęczonego. Nad brwią miał pośpiesznie opatrzone draśnięcie, a na jego odzieniu dało się wyczuć dym i krew. Pośpiesznie wystawił wiadro z ekskrementami za drzwi. Dobrze, bo zaczynało śmierdzieć. Przyniósł jedzenie, picie i wodę. Zamiast jednak wyjść, jak zwykle, przysiadł na chwilę na przymocowanym do podłogi krześle i odetchnął głęboko. Siedział tak w milczeniu kilka uderzeń serca.


~”~


Dzień nie był dobry dla żadnego z mieszkańców przystani. Doki płonęły. Pożar był ogromym zaskoczeniem i doprowadził obywateli do rozpaczy.
Grey nie był zaskoczony, ale wściekły, dowiedział się o planowanym zamachu za późno by mu zapobiec. Wciąż nie wiedział, kto za nim stał.
To Aliszer Waters powiadomił go o plotkach krążących po ulicach slumsów. Dwóch mężczyzn werbowało ludzi, zdesperowanych i tych jeszcze gorszych. Coś było na rzeczy, jednak nie dane było Greyowi poznać więcej informacji. Tej samej nocy wybuchł pożar. Królewskie Doki i większa część portu płonęły. Większość ludności zagnano do gaszenia. Jednak ogień podłożono tak zmyślnie, że można było jedynie ograniczać zniszczenia. Odratowano kilka statków, które w porę wyszły w morze. Większość była zniszczona, kilka nieodwracalnie. Inkwizycja pracowała wraz z obywatelami, jednak skupiała się głównie na szukaniu winnych. Nie można było pozwolić by uciekli. Złapano kilkunastu domniemanych podpalaczy. Większość zaśpiewała od razu. Byli żałosnymi typkami, którzy zapewne posłużyli jedynie do ciężkiej roboty. Niestety oznaczało to także, że nie wiedzieli wiele.
Mówili o dwójce ludzi, znanych im jako Jones i Smith. Opisali ich dokładnie - jeden wielki i ponury, ze świńskim spojrzeniem, drugi chudy, młody, dość wyględny i jakby wiecznie przerażony.
Gdy Grey przesłuchiwał, Chester przeszukiwał i doszedł paru interesujących faktów. Jeden ze statków, ktore uciekły przed pożarem na morze, nie wrócił, a trupy załogi znaleziono poukrywane w beczkach podczas oczyszczania nadpalonej kei.

~”~


Duch leżał w ramionach śpiącej Jenny i nie mógł zmrużyć oka. W nocy widział łunę nad Królewską Przystanią. Dziś dowie się, czy jego plan zaowocował. Dziś będzie mógł wyruszyć dalej na morze. Wreszcie.
Piraci zaczynali się nudzić, potrzebna była im krwawa rozrywka. Pirackim kapitanom natomiast, dobry łup. Nawet słodka Mariella zaczynała łypać na Ducha spode łba. Możliwe, że jego przyjaciele zaczynali rozważać co należałoby z nim zrobić w razie dalszej zwłoki.
Prezent od Mistrza Szeptów nieco załagodził sytuację. Świetnej jakości statek wojenny, zapełniony po brzegi bronią i złotem był jak miód na serce zgorzkniałych piratów. W dodatku był na nim cały skład blaszanych kul wypełnionych czarnym prochem alchemicznym, który podpalony, wybuchał i roznosił otoczenie na drobne kawałeczki. Normalnie służył do produkcji kolorowych ogni, uświetniających przyjęcia w Wolnych Miastach, jednak miał również ciekawe zastosowania w walce. Był to jednak zaledwie cienki bandaż na obficie krwawiącą ranę.
Jenny była jedyną istotą na całej Smoczej Skale, która cieszyła się z każdego dnia, który Donnchad spędzał na lądzie.


~”~


W południe, na Smoczą Skałę zawitał niewielki statek. Jego burta była odrobinę osmalona, ale żadnych innych zniszczeń się nie dopatrzono. Na ląd zeszli Jones i Smith w towarzystwie kilku zakapiorów.
Flota Przystani była zniszczona. Zaledwie garści statków udało się wyjść bez szwanku. Były powody do świętowania.

~”~


Domeric obserwował czerwoną kapłankę przy pracy. Jej ruchy były oszczędne i eleganckie, co nadawało wyjątkowo złowieszczego charakteru jej czynom.
Dwunastu mężczyzn, wśród nich kliku chłopców z ledwo widocznym zarostem. Wszyscy byli przywiązani do drzew, wszyscy mieli zawiązane usta, by zapobiec niepotrzebnemu hałasowi. Po środku polany gorzało ogromne ognisko, a w ręku kapłanki lśnił sztylet.
Padły jakieś patetyczne słowa i popłynęła krew. Rytuał wydawał się Domericowi niepotrzebnie rozbuchany, niesmaczny i niepokojący. Sytuacji nie poprawiał fakt, że księżyc był dziwnie zielony.


~”~


Następny dzień rozpoczął się od spotkania w namiocie Lorda Wysogrodu, który wyglądał jak siedem nieszczęść i był na dobrej drodze by ponownie się upić.
Nie przywitał Domerica, właściwie raczej nawet nie zawuażył jego pojawienia się.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 12-05-2013 o 21:23.
F.leja jest offline  
Stary 15-05-2013, 23:48   #52
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Domeric nie lubił przystani. Dawała luksus i władzę związaną z byciem Namiestnikiem, co należało zaliczyć na plus. Po stronie minusów należało zaliczyć całą resztę. Śmierdziało, było pełno ludzi i intryg. Na początku uważał, że spiski, knowania i cały ten syf będą łatwe do opanowania. Miał Varysa i Qyburna dwóch bystrych i zręcznych szeptaczy. Sam uważał się za bystrego... Nic bardziej mylnego, szło mu źle. Konspiracje, kłamstwa, stronnictwa przerosło to młodego Boltona. Intrygi okazały się być jak struny lutni, było ich tak samo wiele. By na nich grać należało mieć wprawę, umiejętności i doświadczenie. Trzeba było być utalentowanym w odpowiedni sposób. Inaczej człowiek poruszał po nich palcami w nieładzie, niezgrabnie i mocno powodując chaos dźwięków, chaos wydarzeń niezdolnych do opanowania. Domeric sam przed sobą musiał przyznać, że jego plany nie wydały ani jednego czystego dźwięku. Zawsze ale to zawsze coś się pierdoliło. Mniej lub bardziej to fakt, jednak była to prawidłowość. Może nie nadawał się do tej roboty? Nie, nie nie jest Boltonem. Nadaje się po prostu musi zmienić podejście. W mieczu i na polu walki był zwinny i odnosił sukcesy. W knuciu było za dużo subtelności... Gdy wróci, skończy z byciem miłym, wyrozumiałym i dość delikatnym. Jak na swoje standardy naturalnie. Wymieni rękawiczkę na żelazną rękawice i zrobi porządek. Każdego kto będzie miał coś przeciwko nabije choćby na pal. Bo w sumie czemu nie? No tak był jeszcze król, Starka też zabije. Był gotów wiernie mu służyć do momentu gdy dostrzegł jego nieudolność. Doprawioną jeszcze niezdecydowaniem. Najpierw Stark miał w nosie wszystko, dał wolną rękę Namiestnikowi. Potem nagle przebudził się z letargu, jakby miał zamiar zacząć rządzić! Co wcale nie musiało być złe. Następnie stwierdził, że jednak się poddaje. Ugada się z Lannisterami, którym Domeric zabił dziedzica Joffreya. Co nie wróżyło dobrze... Alternatywnie dogada się ze Stannisem któremu Bolton zabił brata, będącego w dodatku królem. W żadnej z tych opowieści dziedzic Dredfort nie widział dla siebie szczęśliwego zakończenia. Zwłaszcza w krainie Stannisa z wyrokiem za królobójstwo. Kwestią osobną było czy podwójne... Wisienką na torcie był moment gdy wilczy tata chciał wieszać jego ludzi. Za to, że pilnowali tajnych korytarzy. Pilnowali nie szpiegowali... W dodatku z rozkazu Namiestnika będącego głosem króla. Stark chciał zrobić z siebie durnia do końca. Potwarz jaką zadałby Domericowi byłaby dla młodego rycerza nie mniejsza. Zaryzykował ściął się ze Starkiem i z ledwością ryzykując wysłanie na mur wyratował swoich ludzi. Miał jednak już dość. Jego, tego miasta i królestwa... Ba nawet wszystkich siedmiu... Wykorzystał zmienne nastroje Starka i zdobył zgodę na atak na Stannisa. Przygotowywał się do niego od dłuższego czasu naturalnie. Zabrał ze sobą samą konnice. Jeśli ma wyratować Tyrellów z oblężenia i nie dać im się dogadać z lwami musi się śpieszyć. Jazda dawała również element zaskoczenia. Zabrał ze sobą tylu ilu zdołał. Pięciuset ciężkich jeźdzców z Białego Portu, setkę swoich ludzi, prawie pięćsetek wolnych i najemników pod dowództwem Bronna i jego zastępcy Rzeźnika, tysiąc jeźdzców z ziem podległych bezpośrednio Żelaznemu tronowi nie któremuś z królestw i na koniec trzy tysiące jazdy prosto z doliny Arrynów. Łącznie ponad pięć tysięcy. Wszystko co niezbędne mieli ze sobą. Żadnych taborów, jedynie luzaki. Ich marsz był zadziwiająco szybki. Domeric podczas niego zdobywał sobie serca rycerzy i umysły żołnierzy. To jedno umiał, dzielił strawę ze zwykłymi żołnierzami. Słuchał opowieści rycerzy i żartów wielkich lordów. Każdemu starał się poświęcić odrobinę uwagi. Raz stanął na warcie za padniętego niemal z wyczerpania żołnierza którego męczyła gorączka, podsyłając mu osobistego medyka. Innym razem poćwiczył z rycerzami gdy na postoju szlifowali swoje umiejętności. Skarg, życzeń i problemów Lordów słuchał z gorliwością. Robił sobie nawet z tego potem notatki. Ten obżartuch podesłać sera z przyprawami, nieoceniony rarytas gdy miało się jedynie żołnierski wikt. Tamten córkę chce żenić, znalazł dobrą partię. Innym obiecał łupy na Stannisie, jeszcze innym....


Wojsko dotarło do celu po kilku dniach. Dzięki doświadczonym podjazdom, udało się zlikwidować zwiadowców Stannisa w określonych miejscach. Z innych kierunków wysłano zmyłki udające łupieżce bandy bez znaków to odciągnęło wiele niepożądanych oczu. Od jeńców znali pozycję wojsk Jelenia, atak wyliczono tak by dotrzeć na miejsce w najgorszym momencie nocy. Wtedy gdy człowiek jest już zmęczony wartą, senny i mniej uważny... Oh ktoś z pewnością ich zauważył, pewnie i usłyszał gdy pięć tysięcy koni zerwało się do galopu. Słyszał rogi, krzyki i widział biegnących ludzi. Uderzyli z dwóch stron, gdy ktoś po bitwie zapytał by Domerica jaki był jej przebieg. Odpowiedział obrazowo, to było jak klaśnięcie w dłonie. Tylko częściowo miał na myśli łatwość wynikającą z zaskoczenia. Dwie masy jeźdźców atakujące z dwóch stron spotkały się na środku obozu. Miażdżąc wszelaki opór na swojej drodze. Lordowie Burzy byli zaskoczeni i nieprzygotowani. Umocnienia były od innej strony, wystawione ewidentnie przeciw Tyrellom. W środku nocy ludzie wybiegali z namiotów, często niemal nadzy jedynie z mieczami w dłoni. Nie wiedzieli skąd nadchodzi wróg a gdy już dostrzegli było za późno... Szarżujący nie mordowali każdego wręcz przeciwnie. Niszczyli jedynie opór, dezorganizowali i wprowadzali zamieszanie. Cel był jeden namiot Stannisa, wyjątkowo dobrze widoczny punkt. Paliło się przed nim wielkie ognisko na cześć pana światła w równie wielkim zniczu. Umocowanym na długiej konstrukcji na wysokości kilku metrów. Tak by światło było widoczne wszystkim wiernym...

Ostatni Baratheon zdążył zorganizować również ostatnią linię obrony. Kilka setek "ognistych" fanatyków. Z tym co zdołali porwać w ręce, niektórzy konno, nieliczni w pełnym rynsztunku. Potem zagrały kusze obrońców i rozpoczęła się melodia wojny... Jedyna melodia jaką Bolton znał i rozumiał doskonale. Nie było tu miejsca na intrygi czy knowania. Sadzenie kłamstwa i czekanie na jego owoc... Byli tylko ludzie i wydłużenie ich woli w formie broni. Czysta sztuka, zabijania co prawda... Jednak malowanie krwią miało w sobie coś pierwotnego a zarazem pięknego. Był w tym dobry piekielnie dobry i szybki. Powalił dziesięciu ludzi nim dostał się do Stannisa. Jego przyboczna straż rozbiła resztki oporu. Padli ostatni obrońcy niedoszłego króla. Nie wszyscy byli martwi wielu krwawiło od ran, cześć straciło przytomność jednak żyła. To czego Bolton żałował, to brak możliwości uczciwej potyczki. Wstrzymał swoich ludzi i stanął naprzeciw osaczonego Stannisa. Jeden na jednego co prawa... Jednak tamten krwawił, miał dużą ciętą ranę na boku. Kilka mniejszych gdzie indziej. Gdy zobaczył Domerica zawrzało w nim. Gniew i furia nie były dobrymi doradcami. Jeleń zapewne też to widział, jednak złość kipiała w nim trawiąc go niczym ogień jego boga niewiernych. Był ranny w długim i wyszukanym pojedynku nie miałby szans. Bolton wiedział, że wygra. Dał przeciwnikowi się wyszaleć, przetrzymał pierwszych nawał ciosów. Potem wyprowadził błyskawiczną kontrę. Stannis parował ciosy niczym natchniony, jednak jeden z nich ugodził go boleśnie w nogę. Chwilę potem wytrąconego z równowagi przeciwnika Domeric kopnięciem powalił na ziemie. Cios rękojeścią miecza w głowę był ostatnim ciosem tego pojedynku. Wtedy zobaczył ją, czerwoną kapłankę. Wyszła z namiotu, trzymając rozpostarte szeroko ręce w geście pokoju. Ktoś już zbliżał się by zabić "wiedźmę" jak szeptano między sobą. Przebił się jednak jeden stanowczy głos..
-Chce ją żywą-krzyknął Namiestnik.

Zgaszenie wielkiego ogniska było czytelnym znakiem dla wszystkich, to koniec. Niedługo potem Bolton znał podsumowanie bitwy. Na każdego straconego człowieka, przypadało dziecięciu wrogów. Stracił sześciuset do ośmiuset liczenie trwało. Wielu przeciwników uciekło w każdą możliwą stronę. Sam miał piętnaście tysięcy jeńców. Gdy zgasło ognisko poddawali się masowo, wręcz dobrowolnie nie było po co ginąć za przegraną sprawę.
Potem zaczęło się kolekcjonowanie zakładników i negocjowanie warunków królewskiego pokoju. Bolton zadbał o kilka szczegółów podczas tych rozmów...
 
Icarius jest offline  
Stary 17-05-2013, 17:45   #53
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Coś poszło w kurewsko złym kierunku. Ciekawe, jak daleko zaszło.

Yrsa siedziała w inkwizycyjnym pierdlu niczym księżniczka w wieży, na przemian się zamartwiała, toczyła ze strażnikiem durne słowne przepychanki i nudziła wierutnie. Żaden rycerz na białym rumaku się nie przyszwendał, by się przejąć jej losem i tłuc się w imię jej wolności, nikogo takiego też się zresztą nie spodziewała. Połowa okolicznych rycerzy poszła na wojnę z Domerikiem, a ci, co zostali, po przedstawieniu jakie urządziła do spółki z Namiestnikiem nie będą mieli wątpliwości, że księżniczka tak naprawdę jest suką i dziwką, niech sobie usycha w zamknięciu. Księżniczka będzie musiała wyratować się sama. Toteż księżniczka toczyła durne przepychanki słowne z Chesterem, próbując cokolwiek ugrać. Chester uśmiechał się krzywo i rzucał głodne półsłówka i półzdanka, całą uwagę poświęcając na ogół czyszczeniu swoich paznokietków. Jaka księżniczka w wieży, taki i kurwa smok pod wieżą.

Dni i noce w uwięzieniu zawsze są cholernie długie. Odmierza je regularny rytm posiłków i rytm momentów, w których resztki posiłków wylatują z drugiej strony. Trzeba inkiwzycji przyznać - karmili lepiej, częściej i obficiej niż lord Dreadfort. Nie zamierzali Yrsy głodzić. Co było o tyle kuriozalne, że Yrsa głodziła się sama. Nigdy nie jadła w niewoli, z chwilą zatrzaśnięcia się drzwi coś się w niej samej zatrzaskiwało i nie była w stanie nic przełknąć.

Odkrycie tej fascynującej prawidłowości zajęło Chesterowi dwa dni.
- Nie jesz.
- Nigdy nie jem w niewoli.
- Jeśli trzeba, potrafimy zmusić do jedzenia. Istnieją sposoby.
- Wiem - pokiwała głową. - Byłam już zmuszana. Moglibyście się nauczyć sporo od strażników w Dreadfort.
- Bolton cię zamknął?
- Ehe - Yrsa poruszyła się na parapecie. - Cztery razy. Raz za kłamstwo. Raz za prawdę. Raz za opieszałość. I raz za oszukiwanie w szachach. Najdłużej siedziałam za szachy.
- W szachach nie da się oszukiwać.
- Da się - postukała się palcem w pobliźnioną skroń. - Wszystko jest tutaj. Jeśli nie grasz po to, aby wygrać, ale by zobaczyć, jak ktoś myśli. Jeśli chcesz dotknąć czyichś myśli i je ukraść... to oszukujesz.
- Fascynujące. Jedz.
- W rzeczy samej. Opowiedz mi, co się dzieje w mieście.

Rzucał jej jakieś ochłapy. O wiele mniejsze niż kawały mięcha i chleba, które przynosił z upierdliwą regularnością. Ciekawe, kiedy odkryje, co Yrsa robiła z jedzeniem, które zaczęło znikać. Powinni zorientować się niedługo. Skłamała Chesterowi. Dobrze orientowała się w zamkniętych przestrzeniach. Gabinet Greya był dwa piętra niżej. Wszystkie ptaki, zlatujące się z połowy Przystani do żarcia, które poutykała w załomach za oknem, srały inkwizytorowi na parapet.

***

Było zimno, chociaż lato dopiero się kończyło. Zimne fale lodowej zatoki lizały kamienny brzeg. Mała, żaglowa łódź kolebała się lekko, skrzypiało olinowanie. Na tyczkach na plaży schnął kwadratowy żagiel w kolorach Wullów. Błękit oceanu, biel śniegu i szarość upartych, twardych gór. Klan nigdy nie potrzebował niczego ponadto.
Ojciec dźwignął sieć pełną ryb, po jego szerokich plecach ciekły strużki potu. Umarł młodo, w snach Yrsy zawsze był młody, silny i wysoki, z ramionami potężnymi jak góry. Uśmiechał się zawsze w gęstwinach brody, lekko i tajemniczo. Jakby posiadł wszystkie sekrety świata i zostawił je ich własnemu biegowi, by łowić ryby w falach Lodowej Zatoki, a wieczorami siedzieć przy ogniu z żoną i dziećmi. Theo Wull nigdy nie potrzebował niczego innego.
- Coś poszło nie tak, córko – rzucił jej znad swojej pracy.
- Wiele rzeczy. Ojcze – Yrsa uniosła z brzegu mały kamyk i cisnęła nim w wodę. - Wszystko. Zostałam zdrajcą. A będę jeszcze mordercą dzieci. Królobójcą.
- Jesteś, czy dopiero będziesz?
- Nie wiem, kim jestem.
Uśmiechnął się w gęstwinach brody, mądrym i spokojnym uśmiechem kogoś, kto poznał wszystkie sekrety świata i wie, że wszystkie razem są gówno warte.
- Wiesz. Jesteś moją córką i zawsze będziesz. A to... - wskazał wielką, twardą dłonią na wybrzeże, na krytą łupkami chatę, którą zbudował dla swojej rodziny. - ... to zawsze będzie twój dom. Znajdź wyjście, drogę i wróć. On będzie tu stał i czekał, nigdzie nie pójdzie.
- Honorowe wyjście, jak Edgar? Nie ma honorowych wyjść dla kobiet, ojcze.
- To nie jest prawda.
- A co nią, do cholery, jest?!
Zaśmiał się, serdecznym, ale ostrym i twardym śmiechem, jakby trzaskały o siebie kry.
- Prawda jest taka, że prawdy nie ma. Czasem jakieś słowa są tak piękne, że ludzie zaczynają w nie wierzyć i czynią je własnymi. Walczą o nie, zabijają dla nich i umierają. To jest właśnie prawda.
- Za jakie słowa zginąłeś? Za jakie Edgar poszedł na Mur?
- Zostaw to.
- Nie. Muszę wiedzieć.
- Zostaw. To ci nie jest potrzebne. Martwi ludzie to martwi ludzie. Nie potrzebują, by żywi umierali w ich imieniu. Znajdź wyjście, honorowe lub nie. Żyj. Chcesz umierać? Giń za żywych. Tylko oni są tego warci.

***

Uniosła się na rękach na pryczy i usiadła, spuszczając bose stopy na chłodne kamienie.
- Jest noc - poinformowała Chestera. - Spałam i śniłam o moim domu i moim ojcu. Żarcie nie wynagrodzi mi tego, że już nie śnię. I tak go nie tknę.
Spojrzał na nią chłodno.
- Jestem zmęczony - oznajmił - Jutro cię nakarmię.
Nie ruszył się z miejsca.
- Też jestem. Zmęczona - wzruszyła ramionami. - Jutro będę się bronić.
Wstała, obrzucając spojrzeniem rozrzucone na stole świeże ubrania i naczynia z kolejnym posiłkiem, który miał zostać niezjedzony. Przysunęła na krawędź stołu dzban z winem i spłukała ręce w misie z wodą. Wybrała lniane giezło i szarpnęła na próbę materiałem w dłoniach.
- Daj nóż - wyciągnęła rękę do mężczyzny, przebierając palcami w powietrzu.
Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Yrsie nie przysługiwały ostre narzędzia.
- Co próbujesz zrobić?
- Szarpie. Na twoją skrzywdzoną buźkę. Mamy kilka zasad na Północy. Całkiem dobrych zasad. Rannych się opatruje, albo rannych się dobija.
Nim skończyła mówić, śmiał się w najlepsze.
- To tylko draśnięcie - wykrztusił wreszcie - Nie warte całego tego dramatyzmu. Za niewyjęte drzazgi też dobijacie?
- Jak wda się tężec, to na ogół tak - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Mój kuzyn zmarł od takiego draśnięcia. Jak chcesz. Twoja buźka. Twoje życie.
Jej słowa nie zmyły z twarzy Chestera krzywego uśmieszku. Strażnik powoli obmył ręce. Wstał i podszedł bliżej, bardzo blisko. Ostrze wyjętego nie wiadomo skąd sztyletu działało szybko. Prowizoryczne bandaże były po chwili gotowe. Wyjęła mu je z ręki bez słowa i odłożyła na stół, a potem go do krawędzi stołu przyparła, obejmując mocno udami jego nogę. Uchyliła lekko okrwawiony opatrunek.
- Gotowy? Zaczynamy.
Zerwała bandaże jednym szarpnięciem. Z rozerwanego skrzepu popłynęła krew, a Chester wizgnął się machinalnie w jej uścisku. Mogła zrobić to samo delikatniej, tylko że jej się nie chciało. Chester syknął i przez chwilę wyglądał jak skarcone dziecko.
- Takie draśniecie nie ma prawa boleć przecież - wyzłośliwiła się. - Trzeba szyć. Masz igłę? Pewnie nie masz. Nic nie szkodzi. Ja mam.
Wyciągnęła drobny przedmiot ze szwu na rękawie i wysnuła nitkę z szarpi. Dziecko ustąpiło miejsca chłodnemu obserwatorowi.
- Trochę rzeczy jednak pochowałam - pośliniła nitkę końcem języka. - Nie szukałeś uważnie.
- Będę musiał naprawić ten błąd - mruknął.
- Kto cię tak dziabnął?
- Człowiek z mieczem.
- Pięć szwów. Może sześć - oceniła ranę. - To był ten sam człowiek, który skrzesał ogień i wywołał pożar? - położyła mu na ramieniu sukienkę, w którą miała się w mniemaniu strażnika przebrać. Pociągnęła łyk wina, objęła palcami czoło Chestera i zmoczonym w winie bandażem obmyła ranę, dokładnie, metodycznie i wolno. - Czy może to był inny człowiek z mieczem?
Kącik ust mężczyzny drgnął, ale Chester szybko się opanował.
- Długo nad tym myślałaś?
- Nad którym czym? - sięgnęła po igłę. - Sugeruję się napić. Sugeruję się nie ruszać, rana jest blisko oka. Jak nie wiesz, co zrobić z rękami, możesz trzymać mnie za tyłek.
Chester nie ruszał się, nie łapał Yrsy za tyłek, nie odzywał się i szczękał zębami, za każdym razem gdy igła wchodziła w ciało. Trzymał się dzielnie i świdrował Yrsę wzrokiem, jakby chciał w ten sposób przelać na nią część nieprzyjemnych odczuć.
W sumie trzy szwy by wystarczyły. W sumie dwa nawet. Ale Yrsa wbijała igłę raz za razem w ciasnym ściegu, grzebanie w ranie wprawia w dygot nerwy, otępia zmysły.
- Ciekawa rzecz - przeciągnęła nitkę i naciągnęła mocno skórę pod kolejny szew. - Wy, mężczyźni, idziecie walczyć z wrzaskiem na ustach. Póki walka trwa, przecie naprzód choćby i z flakami na wierzchu. Łzy wam idą dopiero przy szyciu - wbiła igłę. - Jeszcze trochę i będzie koniec. Sugeruję jednak oddychać - przewlekła nić po raz ostatni, przetarła dokładnie ranę i twarz strażnika, zużyte bandaże cisnęła do misy z wodą i opłukała okrwawione dłonie. - Nieźle wyszło, dobra w tym jestem - pochwaliła sama siebie, bo od Chestera pochwał się nie spodziewała. Zrzuciła chleb z miedzianej misy i podsunęła ją, by mógł się obejrzeć. - Teraz jeszcze supeł i opatrunek. Do jutra wieczora opuchlizna zejdzie. Jak nie będzie krwi, zdejmij bandaże. Tylko się nie macaj brudnymi łapami. Za tydzień znajdź kogoś, kto zdejmie szwy, nie paprząc przy tym mojej dobrej pracy - skrzywiła się, złapała za koniec zwisającej z rany nitki i naciągnęła ją lekko, cały szew się naprężył. - Trzymam. Przetnij dwa palce od skóry.
Błysnęło ostrze. Chester nie spuścił z niej oka. Robota była skończona.
- Dlaczego to zrobiłaś?


Yrsa odwzajemniła hardo spojrzenie i wyprostowała się na całą wysokość. Składała w myślach równie hardą, wredną i ironiczną odpowiedź, taką żeby w pięty poszła. Po czym stwierdziła, że nie warto, a w sumie to jej się nie chce, i misterne zdania rozpadły się na kawałki. Dumna postawa jej cokolwiek oklapła, obkręciła się na pięcie, oparła się tyłkiem o stół i zagapiła na swoje bose stopy.
- Zmęczona jestem. Chwilowo nie chce mi się wymyślać – mruknęła ze złością, wściekła na samą siebie i wierutnie głupią sytuację, którą sama sprowokowała i nie umiała z niej wybrnąć z rozmachem i przytupem. - Robię takie rzeczy, kiedy tylko mogę, żeby nie oszaleć. Sześć lat służyłam człowiekowi potężniejszemu ode mnie. Szłam, kiedy mi kazał. Zabijałam, kiedy mi kazał. Pieprzyłam się, kiedy i z kim mi kazał. Kiedy mi na koniec kazał poślubić swojego syna, poślubiłam jego syna. Czasem udawałam, że mi się podoba to, co mi kazał. Czasem naprawdę mi się podobało. Czasem coś z tego wszystkiego miałam, czasem nawet rzeczy, których pragnęłam. Chwalebna służba. Przez większość czasu to i tak sprzątanie czyjegoś gówna, babranie się w czyichś flakach i rzygach. Przez resztę czasu to niszczenie kogoś albo czegoś. Żeby nie oszaleć, kiedy tylko mogę, trzymam się tych zimnych, północnych zasad, które na południu uważacie za dramatyczne i naiwne, a my uważamy je za właściwe i słuszne. I, żeby nie oszaleć, kiedy znajduję coś, co uważam za warte ocalenia, chcę to ocalić i robię to. Choćby to była mała rzecz i nieważna. Z tego wszystkiego, co robiłam z rozkazu Boltona, nie zostanie nic. Zostaną tylko te rzeczy, które zrobiłam z własnej woli. Czyjaś piękna twarz... nadal będzie piękna – poczyniła wyznanie palcom swoich bosych stóp i czubkom butów strażnika. Po czym wyciągnęła rękę, czubkami palców ujęła Chestera pod brodę i obróciła tę piękną twarz do siebie, przeciągnęła dłonią po doskonałych rysach. - Nawet wtedy, gdy Grey się zorientuje, że z dwóch żon Boltona ma tę niewłaściwą, że nie znaczę nic i nie jestem warta nawet tego, żeby mnie karmić. I każe ci mnie udusić albo skręcić kark. Już niedługo, jak sądzę. Teraz możesz się już pośmiać – sięgnęła po bandaże i założyła pierwszy węzeł opatrunku. - Co ci tak świetnie wychodzi. Mam twoją zjadliwą szyderę głęboko w dupie. Kiedy robię coś, co uważam za słuszne, zawsze mam w dupie to, co inni pomyślą czy powiedzą. Ja znam prawdę. I nie oczekuję żadnej pierdolonej wdzięczności. Wiem, jak jest. I nie handluję rzeczami, w które wierzę. Zaraz skończę, idź do siebie i odpocznij. Jutro wyprę się wszystkiego, co teraz powiedziałam, a jeśli to wyciągniesz, będę się z ciebie śmiała, że uwierzyłeś. Jutro znowu bawimy się w więźnia i strażnika. Kopnę cię w jaja i napluję ci w oko, jak będziesz próbował mnie karmić. Będę się skręcać ze śmiechu, jak znowu nie znajdziesz rzeczy, które udało mi się przemycić. Ty będziesz mógł się krzywo uśmiechać i dawkować mi po skrawku nic nie warte plotki. Przynieś mi jutro więcej wody i grzebień, chcę wymyć włosy. Bo od jutra znowu będę cię uwodzić. Element zabawy w więźnia i strażnika. Jeden z tych najbardziej nieodzownych i najbardziej kurwa poniżających.

Twarz strażnika nie wyrażała żadnych emocji. Podniósł powoli rękę i poprawił niesforny kosmyk, który uciekł zza ucha.
- Nie są takie złe - powiedział cicho.
Pokręciła tylko głową.
- Mnie oszukujesz, czy samego siebie? Są złe. Kiedy ktoś jest więźniem, to zawsze będzie przymus i gwałt. Kiedy ktoś chce to zrobić, żeby się zemścić na swym drogim panu mężu, to jest to... hm, niech pomyślę. To chyba jednak jest jakiś rodzaj kurewstwa. Dość żałosnego, he? - oceniła bezlitośnie i równie cicho. - Ale w to bawimy się od jutra.
Chester westchnął i przetarł dłonią oczy.
- Nie podoba mi się to jutro.
- Zatem nie podoba ci się twoje własne życie. Nie przejmuj się. To tylko życie w końcu. Ja też nie przepadam za moim. Jutro będzie jutro - sięgnęła za siebie po wino, upiła łyk i przetrzymała w ustach. Głodującym ludziom zawsze śmierdziało z ust żółcią i czymś to trzeba było zabić. - Dzisiaj możemy pobawić się się w coś innego. Znam dobrą zabawę - przez słowa przedzierał się duszony śmiech. - Nazywa się: przybądź do mojego zamku. Hm?
Chester oderwał się od stołu i stanął na przeciwko Yrsy. Dotknął jej twarzy i przeciągnął dloń niżej, po szyi, aż spoczęła na boleśnie wystającym obojczyku.
- Musisz jeść - powiedział, marszcząc szlachetne brwi - Głupio byłoby gdybyś umarła z głodu zanim Grey cię wypuści.
- Och? - oznajmiła bez większego zainteresowania. Wspięła się na palce i wyszeptała prosto w ucho strażnika. - Wypuści, albo nie wypuści. Głupio zrobił, że w ogóle zamknął. Zdradzę ci wielki sekret. Teraz mam w dupie Greya i wszystko, co Grey zrobi, albo zrobiłłby, gdyby coś tam. To element obecnej zabawy. Najbardziej nieodzowny - prześlizgnęła się dłonią na ozdobione kolorowym kamuszkiem wiązanie kaftana. - Zatem... Przybywam do twojego zamku - oderwała guz szarpnięciem i przyjrzała mu się szacująco. - Biorę łupy - odrzuciła guz na stół - a także jeńców - parsknęła śmiechem i wpiła się w jego usta.
Powoli roztapiał się pod jej palcami. Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej kręgosłupa, licząc wszystkie kręgi, wreszcie złapał ją za dupsko i posadził na stole. Przesunął dłońmi po chudych udach, w dół i z powrotem w górę. Z oblężenia przeszedł do ataku.

Z niektórymi dobrymi zabawami był pewien problem, dokładnie ten sam, co z dobrymi kłamstwami. Jeśli były naprawdę dobre, w którymś momencie porywały uczestników za sobą. Yrsa zamierzała stosownie pisnąć i stosownie zaśmiać się, cichutko i zbereźnie. Zamiast stosownego chichotu wyrwało się jej westchnienie.
- Może, eh może... - kaftan Chestera pofrunął pod sufit – może pozwolę oblężonym na małą wycieczkę poza mury. Chłopaki z konnicy nudzą się i chcą pogalopować po polu i rozruszać kości.
Chciała jeszcze dodać, co w tym czasie będą porabiać chłopaki z piechoty, ale Chester złapał ją za kolana i poderwał jej nogi w górę. Głowa Yrsy łupnęła w stół, pomiędzy misą z mięsiwem a misą, w której w czerwonej od krwi wodzie pływały mokre szarpie. Te same szarpie, dla których Yrsa miała długofalowe i wielce istotne dla królestwa i jego mieszkańców przeznaczenie, w obecnej chwili odchodzące na plan dalszy. Zdążyła sobie już wyliczyć, że od ostatniego rżnięcia, przez cios kiścieniem dzikiego i przez to, że ubzdurała sobie być wierną żoną przez całą drogę do stolicy, minęło jakieś dwa lata. Od ostatniego, dzięki któremu druga strona nie zamierzała wspinać się na wysokie stanowiska po trupie jej ojca, jakoś tak sześć. Chester był dokładnie taką samą suką i zdzirą jak ona sama, ale nie będzie próbował zawojować kontynentu jej pizdą. Yrsa odwróciła twarz od mokrych szarpi i przymknęła oczy, bo znalazła tę odświeżającą świadomość równie istotną i godną uwagi jak to, co właśnie Chester robił, nachylony nad jej rozłożonymi nogami.
- Koniec wycieczki – zakomenderowała nagle, poderwała nogi i pchnęła go stopami w piersi, aż się zatoczył w tył. - Będziemy taranować.
Ta zaskoczona mina była warta wszystkich siedmiu królestw. Kolejne fragmenty przyodziewy latały jak motylki w piękny ciepły dzień, kiedy Yrsa straciła cnotę z pasterzem z klanu Norreyów, tylko gapiących się tępo owieczek i baranków brakowało. Stuknęły o podłogę Chesterowe sztylety, a potem prycza jęknęła z protestem, gdy gruchnęły w nią dwa splecione ciała, a potem trzeszczała miarowo, gdy walczyli zaciekle o to, czyje będzie na wierzchu. Chester coś chyba mówił, ale Yrsie w ferworze bitwy to umknęło.
- Co?
- Pytałem, gdzie ta twoja konnica?
- Och nie wiem – jęknęła Yrsa, zbaraniała pytaniem całkiem jak owieczka na pastwisku. - Może na dziwki do taborów poszli, skurwysyny jedne. Poradzę sobie bez nich. Będę krzyczeć – poczyniła nagle odkrycie. - Będę krzyczeć bardzo głośno.
Nie oponowała już, kiedy ją wcisnął pryczę i zakrył usta dłonią.

- Kto wygrał? - zainteresował się Chester po fakcie.
- A... nie wiem – otworzyła oczy i oznajmiła w sufit. - To trudne pytanie. Jedna z tych zagadek bez rozwiązań. Gdy wódz prowadzi armię, to czy on ma tych ludzi, czy armia ma wodza? Gdy dwójka ludzi się pieprzy, to kto miał kogo? Nie ma odpowiedzi. Ale lubię takie zagadki. I to była całkiem dobra walka – uniosła się na pryczy i przytuliła policzek do jego ramienia. - Zostań jeszcze chwilę. Wiem, co zaraz powiesz. Że nie możesz. Możesz – pozwoliła. - Tylko ci pewnie nie wolno. Ale to tylko chwila. Mała rzecz, nieważna dla nikogo, tylko dla mnie.

Zgodził się. To znaczy nie wstał i nic więcej nie mówił, więc Yrsa uznała to za coś na kształt zgody. Wyciągnęła się obok, objęła go ramieniem i przymknęła oczy. Też milczała. A żeby nie wpaść we własną pułapkę i nie zasnąć, powtarzała sobie w myślach najlepsze wyjątki z drogiego męża, Domerica Boltona, Namiestnika Królewskiego.

Nie pytałem cię o czym marzysz. Nie pytałem cię również czy masz wybór.
Nie obchodzi mnie twoja służba mojemu rodowi czy Roose'owi.
Roose pozwolił mi cię zabić, jeśli nie będziesz mi odpowiadać.
Mogę ich jeszcze przekupić lub zabić. Ruszam na Stannisa. Wdeptać w ziemię w ostateczności mogę po drodze i klany.
W głębokiej dupie mam też ich opinie o mnie. Poprzewracało się tym dzikusom w głowach.
Trzeba ich podzielić i oswoić.
Powiem jedynie tyle, ile będzie niezbędne.
Dałem ci powód by zwątpić. Pokazać ci, że jesteś zabawką w rękach większych od siebie.
Chodzi mi jedynie o minimalizację strat. By zginęli Starkowie i ci, którzy upierają się podążyć za nimi.


Kilka razy pod rząd powtarzała sobie jeszcze ten najlepszy cytat, gwóźdź wieczoru, myśl najzłotszą ze złotych, lśniącą niczym nocnik Tywina Lannistera.

Gdybym miał wybierać wybrałbym ciebie Yrso. Bowiem jesteś prawdziwa i szczera niczym północ.

Och, biedny, biedny Namiestniku Królewski. Prawdziwa i szczera niczym Północ -a konkretnie ten kawałek Północy z Dreadfort pośrodku – Yrsa leżała w ciemności obok inkwizycyjnego szpicla, trzymała rękę na jego kształtnym biodrze, wsłuchiwała się w oddech i z całego serca, całą sobą życzyła mężowi udanej kampanii wojennej. Bo tylko jak wygra i przeżyje, będzie mogła mu wepchać te wszystkie słowa z powrotem w gardło i patrzeć, jak się nim dławi i krztusi.

Przez opary własnego zmęczenia, w półśnie usłyszała, że Chester zaczął oddychać równo i głęboko. Nie poruszył się, kiedy wyjęła ramię spod jego głowy, wygiął tylko usta w nieobecnym i ulotnym uśmiechu kogoś, kto doznał jakiegoś spełnienia. Nie poruszył się także, gdy wstała i ze zmęczenia i wycieńczenia głodem zatoczyła się jak pijana. Nie poruszył się, gdy wróciła i stanęła nad łóżkiem ze sztyletem w ręku i stwierdziła, że Chester naprawdę jest piękny. Jak zginie, świat stanie się może lepszy, a może gorszy – jednak na pewno stanie się przez to brzydszy. I że byłoby szkoda. Potem podniosła sztylet do ciosu, by w następnej chwili dowiedzieć się, jak Chester dobrze udawał. Poderwał się do siadu jak szarpnięta sznurkiem marionetka, złapał ją za nadgarstek i zaczął wykręcać rękę. Patrzył jej przy tym w oczy i nawet tyle przyzwoitości nie miał, żeby wyglądać na zaskoczonego czy obruszonego. Nic nie powiedziała, co tu było do gadania. Puściła sztylet, zanim zaczęło naprawdę boleć. Wolała zachować sprawny nadgarstek. Ciągle ją trzymał. Trzeba go było udusić mokrymi szarpiami, według pierwotnego planu.
- Przykro mi. Puść mnie. Nie będę się szarpać.
Kiedy to bezcelowe. Była jedna szansa i nie wyszło. On był silniejszy, a jej już mroczki latały przed oczami. Do tego on mógł zawsze zawołać pomoc.
Chester miał irytującą umiejętność odcinania się od emocji. Nie wyglądał na poruszonego.
- Doceniam użycie tępego końca - powiedział i wypuścił rękę Yrsy.
- Problem z kłamstwami. Jak któreś jest piękne, bywa, że staje się prawdą, gdy się je powie - nachyliła się po walające się po podłodze spodnie i pas strażnika, podała mu je. - Teraz chyba wychodzisz. Do jutra.
Zanim wyszedł, powtórzył jeszcze raz.
- Zjedz coś, wolałbym nie musieć cię zmuszać.
- Doceniam wolę. Ale jutro nie zamierzam ci ułatwiać życia.

Opadła na kolana, kiedy kroki na korytarzu umilkły. Przepatrzyła całą podłogę, licząc, że zapomniał o czymś, może o jednym z dużej kolekcji żelastwa. Nie znalazła nic. Chester kochał czule swoje nożyki, nie zostawiłby ich w cudzych rękach. Ze szpary w podłodze wyciągnęła tylko swoją igłę, a spod stołu guz z kolorowym kamykiem.
Mimo wszystko zrobiła, o co prosił. Kiedy wiązała na kratach szarpie w skomplikowany węzeł, który miał utrzymać pętlę i własny ciężar Yrsy, sięgnęła za okno i wyjęła z załomu wczorajszy, zdziobany przez ptaki i zeschnięty chleb. Maczała go w wodzie i łykała małymi kawałkami, żeby żołądek się nie buntował, ostatnie, co jej było potrzebne, to porzyganie się żółcią.
Potem zaplotła z szarpi pętlę i próbowała się powiesić, ale węzeł zjeżdżał w dół po kratach i za diabła nie chciał utrzymać ciężaru jej ciała. Dała spokój. Wyszło, że jednak musi zaboleć. Pociągnęła łyk wina dla kurażu, potem usiadła na łóżku, otworzyła usta i włożyła sobie igłę głęboko w gardło. Położyła się, kiedy poczuła krew. Chwilę turlała po poduszce Chesterowym guzikiem, potem zacisnęła go w ręce i zasnęła. Co jakiś czas wstrząsał nią kaszel.

Kiedy rano drzwi się uchyliły i ktoś wszedł, szubieniczna pętla ciągle wisiała na kracie. Yrsa leżała skurczona na łóżku z przymkniętymi oczami, oddychała płytko i charkotliwie. Poduszka i pled przy jej ustach były przesiąknięte krwią.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 17-05-2013 o 18:07.
Asenat jest offline  
Stary 18-05-2013, 02:15   #54
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie


Soara uwielbiała ryzyko jakie niosło ze sobą Konklawe. Pamiętała dwa poprzednie i towarzyszące im zakulisowe rozgrywki. Stawki były wysokie, wiele można było stracić, wiele zyskać, wiele nauczyć, zwłaszcza jeżeli uchodziło się za puszczalską trzpiotkę.
Jako malowana dziewica, o twarzy stworzonej do wyrażania pustej żądzy, Soara bardzo łatwo wkradała się w łaski możnych tego świata. Dziś, gdy udało jej się zdobyć pozycję Wysokiej Septy, nie mogła rozkładać nóg przed byle kim, ale za to miała wiele słodkich sióstr zakonnych na swoje usługi. Gdy przybyła na to Konklawe wiedziała, żę wynik będzie jej. Nie miała pojęcia za kim stanie, ale nie miała wątpliwości, że pozostali zatańczą, tak jak im zagra, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Z lubością przyglądała się staraniom Domerica Boltona i Inkwizytora Greya o przejęcie kontroli. Chłopcy się starali, byli całkiem sprytni, całkiem zwinni, całkiem groźni. Jednak nie tak groźni jak ona. Soara miała nad nimi lata przewagi. W sprawach Wiary, im wcześniej zasiane ziarno, tym soczystsze plony. A swoje ziarna Soara hołubiła od dawna. Niemal każdy z członków Konklawę spędził noc między jej nogami. Jeden z nich nawet sprzeciwił się w ten sposób swemu odwiecznemu pociągowi do młodych chłopców. Mawiano, że prawdziwie święci mężowie są nieczuli na ziemskie rozkosz, ale Soara wiedziała, że prawdziwie święci mężowie nie zostają Wysokimi Septonami.
Tak więc Soara bawiła się w najlepsze przeciągając okazję do rozrywki jak najdłużej zdołała. Aż do dnia Pożaru. Doki zapłonęły wieczorem, tuż po zachodzie słońca, mniej więcej o północy Soara obudziło poczucie pierwotnej grozy. Sądziła że to bliskość ognia i smród spalenizny tak na nią wpływały. Jednak uczucie nie minęło, a pogłebiło się jeszcze, gdy zziajany posłaniec przypadł jej do stóp. Soara przeczytała list kilkukrotnie, za każdym razem z nadzieją, że coś źle zrozumiała.
Septa nie miała siatki szpiegów, miała tylko dziwki udające dziewice i własne zmysły. Znała jednak kilka osób i kilka osób znało ją i darzyło czymś w rodzaju przywiązania. Jedna z tych osób ostrzegała ją w krótkich słowach, by opuściła Przystań i najlepiej udała się gdzieś za Wąskie Morze.
Żelazny Bank wycofuje swoje zainteresowanie Westeros.
Co to mogło oznaczać? Że Bank wiedział coś, czego nie wiedziała Soara? Że Bank nie był w stanie przewidzieć jak potoczą się dalsze losy kraju i postanowił poczekać na wyłonienie się rzeczywistego przywódcy? Że słońce zachodzi na wschodzie, a kruki zaczęły latać tyłem.
Soara nie miała zamiaru uciekać, musiała coś zrobić. Postanowiła, że jest jedna rzecz, która leży w jej zasięgu - może ustabilizować Wiarę, może przyśpieszyć wybór Najwyższego.
Rozesłała wici.
Ranek zastał ją napiętą jak struna. Po raz pierwszy obawiała się, że jej marionetki nie zechcą wziąć udziału w przedstawieniu. Jak się wkrótce okazało, niepotrzebnie. Spotkali się wszyscy pięcioro. Nie w luksusowej sali obrad, ale w samym sercu Septy Baelora, w kryptach - w dusznych, zakurzonych i złowieszczych kryptach, gdzie wszystko wydawało się bardziej realne, a grzechu cięższe.
- Koniec ociągania się - powiedziała nim którykolwiek zdążył zaprotestować. Stali ukryci w cieniu, tak że nie widziała ich twarzy, ale to nie było jej teraz potrzebne. Czas subtelnych gierek minął bezpowrotnie - Czasy są złe, nadciąga Zima, a Żelazny Bank Braavos wycofuje swoich agentów z Westeros.
Poruszenie było słyszalne.
- Ja, oddaję głos na Brata Mniejszego - rzekła. Gdy słowa padły, wiedziała że właśnie wybrała Najwyższego Septona Wiary Zjednoczonych Królestw Westeros.

~"~


Robak i Szczur stali na straży wielkiej damy. Na ile Robak był się w stanie zorientować, kobieta była piękna i kusząca. Jednak jej urok nie działał na Nieskalanych. Kiedy się zorientowała z kim ma do czynienia, próbowała apelować do ich serc i sumień. Było to równie nieskuteczne, co nęcenia ciałem. Kobieta zaczynała się irytować, niestety jej irytacja była Robakowi i jego towarzyszom równie obojętna, co pozostałe emocje. Osobą która cierpiała najbardziej z powodu uwięzienia był brat kobiety, umieszczony wraz z nią w tych samych komnatach.
Niewiele dni minęlo nim zwrócił się do butelki wina po ukojenie nadszarpniętych nerwów. Robak i Szczur oraz dwóch innych Nieskalanych chroniło tę parę sumiennie i z pełnym poświęceniem. Inaczej nie umieli. Ich ciała i umysły, poprzez okrutny trening zostały zachartowane do najtrudniejszych zadań.
Tej nocy leżał przed nimi Test Jęków. Młoda dama zaczęła narzekać na smród spalenizny kilka godzin wcześniej i do tej pory nie przestała. Zamknięcie zdecydowanie jej nie sużyło. Robak rozważał, czy wyrwanie jej języka uczyniłoby z niej lepszy materiał na żonę lub kochankę, gdy pojawiła się kobieta. Ten wojownik widział ją wielokrotnie wśród ludzi sprątających wieżę. Pojawiała się w rozmaitych miejscach i pracowała sumiennie. To nie była jednak pora na zamiatanie, czy wynoszenie pustych butelek, zbierających się wokół coraz mniej zainteresowanego czymkolwiek rycerza - brata pięknej damy. Tym razem było w niej coś nowego. Robak miał poczucie, że ma do czynienia z kimś zupełnie nowym i obcym, kimś kto ma bardzo konkretny cel. Szczur zareagował podobnie na jej pojawienie się, bo w następnej sekundzie posłał swą włócznię w jej kierunku ze śmiertelną precyzją. Ostrze przebiło serce kobiety, która umarła w całkowitej ciszy, jeżeli nie liczyć cichego westchnienia i dźwięku ciała padającego na posadzkę. Z jej spódnicy natomiast wypadły i potoczyły się w stronę Nieskalanych trzy kuliste obiekty. Trzy lśniące, kryształowe, a może szklane kule toczyły się z delikatnym wibrującym w uszach dźwiękiem i łapiąc refleksy świetlne, niczym sfery magów o niebieskich ustach. Wreszcie jedna zatrzymała się u stóp Robaka. Mężczyzna sięgnął by ją podnieść, gdy szkło pękło i to co wziął początkowo, za solidne wnętrze wydostało się ze złowieszczym sykiem na zewnątrz.

Było dobrze, nim nie zrobiło sie źle. Nie wszyscy Nieskalani poddawali się działaniu Chmury Lys. Niektórzy byli więksi i tracili przytomność później, inni wykazywali potworną odporność na alchemiczne opary. Złodzieje ginęli jeden po drugim, zostawiając sobie szlak z trupów, niczym ścieżkę z okruszków ciasta. Jednak w końcu zniknęli. Miasto było ich. Nieskalani nie znali Przystani tak dobrze, jak tajemniczy zamachowcy. Nikt nie znał jej lepiej.
Margery Tyrell zniknęła w mlecznych oparach porannej mgły, wśród uliczek, rynsztoków i śmieciowisk Królewskiej Przystani.

~"~


Gdy rytuał dobiegł końca, Domeric wątpił czy cokolwiek z tego co obiecywała mu Melissandre i za co ręczył Cebulowy Lord było prawdą. Widział dużo krwi, wysłuchał jakichś magicznych śpiewów, a teraz czekał na efekty. Trupy dawno zdjęto i spalono, ogień wciąż płonął radośnie i z rozmachem. Melisandre stwierdziła, że szczęśliwe rozwiązanie musi poczekać i przykazała mu pojawić się następnego wieczora, zaraz po zachodzie słońca, w tym samym miejscu, przy wciąż gorejącym ogniu.
Przyszedł. Ona klęczała plecami do światła, a twarzą na północny-wschód, tam gdzie według ostatnich doniesień wycofały się wojska Lannisterów. Jej ciałem wstrząsały dreszcze i spazmy, była blada i spocona. Wreszcie rozchyliła nogi i zrzuciła czerwony płaszcz na ziemię. Było tak jak opowiadał Davos Seaworth. Z jej łona wypełzła żywa ciemność o rysach straszliwych, lecz niezaprzeczalnie przypominających Baratheona. Domeric przypomniał sobie Roberta, który przekuty jego sztyletem, zapluł się żółcią.

[MEDIA]http://www.londoncakeandfiction.com/wp-content/uploads/2012/11/got-game-of-thrones-30586042-245-138.gif[/MEDIA]

Stwór był zaskakująco wielki i na tle nocnego nieba odznaczał się całkowitym brakiem światła. Domeric stał tak zahipnotyzowany, aobserwując straszliwą postać, aż Melissandre nie jęknęła i opadła bez sił na ziemię.
- Pomóż - zawołała Domerica, wyciągając białą, elegancką dłoń w jego stronę. Wystarczyłą chwila nieuwagi, a cień zniknął, jakby go w ogóle nie było.
Domeric podszedł do kobiety i zapytał, czego od niego oczekuje. Chciała patrzeć w ogień. Namiestnikowi zdało się to niepotrzebnym wysiłkiem, jednak Czerwona Kapłanka nalegała. Chciała być pewna, chciała by on był pewny, chciała by jak najszybciej dopełnił swoich obietnic.
Wsparta na jego ramieniu patrzyła w ogień niemal do świtu. Wreszcie, gdy za horyzoncie zaczynało już jaśnieć, wzdrygnęła się i zamarła bez tchu. Szeroko otwartymi oczyna wgapiała się w jasny, biały ogień. Domeric nie próbował nawet zgadywać co tam dostrzegła. Trwało to chyba dwa uderzenia serca. Aż wreszcie padły upragnione słowa.
- Dokonało się - szepnęła, jednak w jej głosie brakowało triumfu. Dało się wyczuć strach - Mój syn go zabił … ale …
Zawsze musiało być jakieś ale.
- Te oczy - Melissandre pokręciła głową, próbując odgonić zły omen - Widziałam zielone oczy. Ktoś spojrzał na mnie. Ktoś zajrzał w Święty Ogień Rh’llora od strony cieni. Zielonooka wiedźma - ciałem Czerwonej Kapłanki Jedynego Boga wstrząsnęły gwałtowne dreszcze - Patrzyła prosto na mnie. Wie kim jestem.

~"~

Yezzar nachylił się nad gaworzącym radośnie malcem i uśmiechnął się, a nie było w tym uśmiechu ani kszyny radości.
- Oj, Tuatha puściła się z kimś lepszym niż Erohet - zaintonował, przyglądając się dwóm bryłkom lodu w okrągłej buzi. Mógł mówić o czym chciał, mamka spała snem sprawiedliwej przy ogniu na zewnątrz namiotu. Strażniczki obalały dzban samogonu, a psy zabrano na polowanie - Ja rozumiem. Urodziła sobie broń na zimę. Mądrze - mruknął z uznaniem i posmyrał dziewczynkę po brzuchu - Ale ludzie są głupi - sięgnął owiniętą szmatami ręką do worka przy pasie, w którym coś się gwałtownie miotało - Spojrzą tylko raz w te twoje oczka i ubiją cię jak psa.
Coś trzasnęło na zewnątrz namiotu. Yezzar zamarł na chwilę, ale nic więcej się nie stało, nikt nie wparował do środka, nikt nie nadział go na kilkanaście cali zimnego żelaza, ani nie kopnął tam gdzie zaboli..
- Yrsy nie ma, a ktoś musi to zrobić - westchnął i podetknął szczura pod twarz dziecka. Nawet nie zakwiliło, gdy zwierze wgryzało się w gałki oczne. Yezzar uśmiechnął się szerzej, dziewczyna wiedziała - Będziesz dobrą szamanką.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 18-05-2013, 19:40   #55
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Widok nowej jednostki w porcie wzbudził ogólne poruszenie. Część piratów, nieobeznana w planach Echela, miała prawo się denerwować. Zwłaszcza po nieudanych pertraktacjach w stolicy. Jednak gdy tylko dwójka charakterystycznych mężczyzn zeszła na ląd, wszyscy mieli prawo odetchnąć. Nyiss wyszedł z kręgu, który okrążył przybyłych i krótko wytłumaczył czego dokonać mieli mężczyźni.
- Raz jeszcze gratuluję. Należy wam się nagroda, powiedzcie tylko słowo - Echel był niezwykle radosny. Najwyraźniej nawet on sam nie wierzył w tę dwójkę.
- Opowiedzcie lepiej jak tego dokonaliście - rzucił basowym tonem ktoś z szeregu.
Jones wzruszył ramionami i skrzywił się.
- Jest zrobione. Po co strzępić język - mruknął. Smith rzucił mu zaniepokojone spojrzenie, ale on zawsze wyglądał na zaniepokojonego.
- Racja. Opowiecie nam przy wieczerzy - odparł pierwszy oficer, tym samym zapraszając dwójkę do wspólnego posiłku, na równi z innymi piratami. - Kogo jeszcze my tu mamy - spytał Echel, oglądając resztę załogi osmalonego statku.
Pięciu ludzi, w tym jedna kobieta, zeszło na ląd wraz ze Smithem i Jonesem. Wyglądali na zakapiorów pierwszej wody. Mięli przydomki. Był wśród nich Mały Jon, który przysłaniał słońce, wielki Jon, który był karłem wyjątkowo złośliwej aparycji, Jonny zwany Jednookim z powodów dość oczywistych i Czerwony Jon o szerokim uśmiechu. Kobieta nazywała się Pani Palm i trudno było pomylić ją z damą.
- Znajomi - powiedział Jones - Zapoznał nas Aliszer Waters. Bardzo zdatna banda.
- Nadajecie się do czegoś specjalnego - spytał Nyiss, choć chyba znał odpowiedź.
- Do czarnej roboty - odparła Pani Palm zachrypniętym głosem - Nasza grupa jest wszechstronnie uzdolniona w sztuce łamania prawa. Aliszer nas wypożycza na czas trwania twojej swady z Domericiem Boltonem. Wspiera teraz każdego, kto wojuje z Namiestnikiem.
- Z jakiej to okazji wspiera wrogów Boltona?
- Bolton ma jego dziewczynę w lochach - odparła Pani Palm.
- Rozumiem - mruknął Echel. - Cóż, witajcie wśród swoich - odparł, a zebrany tłum powoli zaczął się rozchodzić. Pierwszy oficer znalazł odpowiednie miejsce na ulokowanie grupki, zadbał też o naprawę nowej jednostki.

~.~

Błogi spokój na Smoczej Skale przerwał ryk jednego z patrolujących żołnierzy. Już po chwili dźwięk dzwonów odbijał się od potężnych murów zamku, zlewając się z tupotem ciężkich butów piratów. Ze strony stolicy zmierzała szóstka okrętów, Duch powinien był spodziewać się królewskiej ofensywy. Nie miał zamiaru popełnić kolejnej pomyłki. Szóstka okrętów - myślał - nie, z taką ilością król nie spodziewa się zdobyć Skały. Nie mają nawet szans w polu. Czyżby nasi nowi koledzy coś zorganizowali? To też odpada, po ich wieczornym numerze port jest pewnie strzeżony mocniej niż sama Czerwona Twierdza. Król musi mieć coś w zanadrzu...

Już po chwili wszystkie jednostki opuszczały wyspę, zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Duch w ofensywę rzucił tylko najszybsze okręty, oficerom tłumacząc dokładnie czego mają się obawiać:
- Jeżeli są to jednostki Starka, a wszystko na to wskazuje, możemy być pewni, że mają dziki ogień. Drań chce podpalić naszą flotę - wydedukował swoim piratom Duch. - Nie ryzykujcie.

Donnchad uważnie przyglądał się poczynaniom wroga. Przeciwnik na widok sunącej na niego floty, nawet nie zareagował. Zgodnie z instrukcjami, pirackie statki okrążyły mniej liczną flotę. Dopiero gdy podpłynęli na odległość celnego strzału, zza burt wychylili się przeciwnicy. Po chwili w powietrze wzniosły się pociski obu stron, i obie strony mogły pochwalić się podobną celnością.
- Kurwa - przeklął Duch, podobnie jak wielu innych piratów. Pociski, które spadły na jednostki pirackie, po chwili zapłonęły. Na zielono. Kapitan naliczył się pięciu okrętów, w mniejszym lub większym stopniu płonących. Piraci nie próbowali nawet gasić pożarów. W ruch poszły siekiery. Załoga jednego z Pięciu Pucharów zmuszona nawet była częściowo pozbyć się masztu. Teraz statki Ducha robiły wszystko by jak najszybciej wyjść spoza zasięgu i dalej, nawet jeśli kosztem wolnej drogi do wyspy dla przeciwnika.
 
Sir_Michal jest offline  
Stary 24-05-2013, 11:36   #56
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Yrsa leżała na pryczy bezwładna i wiotka, z gębą pełną skrzepów. Z ust ciekła jej strużka świeżej krwi przemieszanej ze śliną, i wolno wsiąkała w poduszkę. Spod wpółprzymkniętych powiek widziała zbliżające się ku jej łożu boleści buty. Wszystko szło dobrze, dopóki nagle nie przestało. Jak to zwykle bywa. To nie były buty, których Yrsa oczekiwała. Do głowy jej nie przyszło, że po tygodniu ktoś wyżej postawiony nagle poczuje przemożną chęć rozmowy z uwięzioną żoną Namiestnika, i że zamiar ten jeszcze weźmie i wcieli w życie.

Nikt nie spodziewał się inkwizytora Greya. Pewnie powinien.

Sprawy nijak nie rozjaśniał fakt, że za butami Greya przywędrowały inne buty, te, dla których Yrsa upozowała się na więdnący kwiatuszek. W nadziei, że jeśli nie uniesienia poprzedniej nocy, to potraktowana z kopa ambicja narobi we właścicielu butów sporego zamieszania i skłoni do czynów szybkich i nieprzemyślanych.

A tak... to mogła sobie tylko leżeć dalej, z nową nadzieją – że mimo wszystko jeszcze się jakoś uda.

Grey złapał Chestera za kark i przyciągnął do siebie tak że oparli się czołami
- Spierdoliłeś robotę – wysyczał.

Tak, spierdolił. Nie ulega wątpliwości.

- Potrzebujemy jej żywej, rób dokładnie co ci powiem.

Naprawdę? A do czego konkretnie?

Inkwizytor odepchnał Chestera, zadziwiająco silnie jak na posturę i podszedł do Yrsy. Obmacał szybko pościel, a potem rozchylił jej tę dłoń, którą miała zaciśniętą. Chesterowy fikuśny guz od kaftana sturlał się z palców Yrsy i stuknął o podłogę, niezaszczycony nawet jednym inkwizytorskim spojrzeniem. Znów się nad nią nachylił.

A jakbym ci teraz nos odgryzła, co byś powiedział?

Grey nie rozczulał się ani trochę. Wepchał jej w usta drewnianą łyżkę i rozchylił zęby.
- Światła!

W dupę sobie zaświeć i zajrzyj

- Krew i skrzepy – zdiagnozował Grey.

Mam też zęby. Ładne i prawie wszystkie., pomyślała Yrsa nie bez urazy, a Grey zaczął wydawać Chesterowi dyspozycje zatachania jej bezwładnego ciałka do medyka. Chyba faktycznie chciał ją ratować, tylko od tej chęci jakoś wcale nie zrobiło się jej cieplusio koło serca.
- Na noszach, osłoniętą płaszczem, żeby nikt nie widział, kogo niesiemy. Jak medyk nic nie wskóra, to ja się wezmę do roboty.

To było już dotkliwie niepokojące. Jakiś zimny głos z tyłu czaszki spokojnie klarował Yrsie, że nie chce, naprawdę nie chce, żeby Grey wziął sprawę w swoje ręce. Uwierz mi, sączył ten głos, ani chybi instynktu samozachowawczego, uwierz mi, wolałabyś naprawdę wyciągnąć kopyta.

Tymczasem jednak Grey zawinął połą płaszcza i wyszedł, a za nim, jak kurczak za mamą kokoszką, poszedł Chester. Pokrzykiwali coś na korytarzu jeszcze, potem ich głosy cichły, aż wreszcie zamilkły. Nie zamknęli drzwi.

Teraz.

Nastąpiło cudowne zmartwychwstanie. Niewiele miało w sobie mistycyzmu czy choćby godności. Yrsa zerwała się z łóżka i pocięła biegiem do drzwi, w przelocie porywając ze stołu największą misę. Zawsze to coś, czym można komuś przypierdolić albo się próbować przynajmniej zasłaniać.

Tuż za drzwiami posadzka wyfrunęła jej spod stóp, a wykręcone do tyłu ręce uniemożliwiły cokolwiek poza majtaniem nogami. Yrsa zawisła w uścisku Chestera, znów z oczami na poziomie wyglancowanych sadzą z tłuszczem butów inkwizytora Greya.
- Jak to podmuch świeżego powietrza przywraca zdrowie ptaszynie zamkniętej w klatce - zagadnął Szczurza Twarz.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 24-05-2013 o 14:43.
Asenat jest offline  
Stary 25-05-2013, 02:49   #57
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Może było przyjazne, tego dnia. Wiatr wydymał żagle, a statki pruły fale, jak płetwy rekinów. Mewa wznosiła się wysoko i krzyczała głośno, dopingując walczących. Śmiech ptaka towarzyszył żeglarzom do samego końca.

Zaczęło się już parę dni wcześniej, najpierw spłonęły doki Królewskiej Przystani, a zaraz potem Smoczą Skałę opuściła piracka flota. Słońce wzeszło trzy razy nim resztki królewskiej floty wypłynęły na zatokę, by wyrwać twierdzę na wyspie z łap złowieszczych piratów.
Siedem smukłych, lekkich i szybkich statków płynął prosto na była siedzibę Stannisa Baratheona. Nie dopłynęły, na Zatoce pojawiły się statki pirackie. Było ich więcej, miały za zadanie powstrzymąć atak.

Załogi statków królewskich były przyzwyczajone do prowadzenia walk na morzu, ale w sercach ich członków gościł niepokój związany z beczkami, które wraz z wojami rozkazano im wziąć ze sobą.
Wielu marynarzy zastanawiało się zapewne, czy lepiej nie byłoby wyskoczyć jeszcze zanim wpłynął w zasięg piratów. Rozkazy były jednak jednoznaczne i nie pozostawiały wątpliwośći co do losu jaki czeka ewentualnych dezerterów. Więc załogi czekały w napięciu i modliły się o powodzenie.
Gdy wreszcie flota królewska podpłynęła na odpowiednią odległość, na pokładzie pojawili się łucznicy i zaczęła się prawdziwa zabawa. Ustawieni za skonstruowanymi na prędce barykadami posyłali strzałę za strzałą w kierunku jednostek pirackich, a wraz z drzewcem leciał zielony ogień alchemików. Nic dziwnego, że te resztki pirackiej floty, które pozostały by chronić Smoczą Skałę, rozproszyły się błyskawicznie.
Wszyscy nauczyli się wiele po ostatnich przygodach z dzikim ogniem. Siły królewskie ruszyły w pogoń, a w powietrzu wciąż unosiły się zielone poświaty. Jeden, dwa, trzy i cztery statki pirackie padły ofiarą tego okrutnego ataki. Tymczasem po stronie marynarzy lojalnych koronie nie spłonęła nawet wykałaczka. Domeric Bolton musiał wiele środków pośięcić na wyszkolenie swoich wojowników w posługiwaniu się niestałą substancją.
Bezładna pogoń trwała parę dobrych chwil, nim królewscy zdołali się porozumieć i zarządzić zmasowany atak na Smoczą Skałę. Pod murami zamku stało kilka ciężkich pirackich okrętów, ale posiadając ogień alchemiczny nie trzeba było się nimi przejmować.
A przynajmniej tak sądzili agresorzy. Zwłaszcze że mieli jeszcze w odwodzie kilka okrętów do bardziej brutalnej roboty. Niestety, wpłynęłi w pułapkę. Jeden statek został zwyczajnie staranowany przez gigantyczny statek, zbudowany na wschodnią modlę - zapas dzikiego ognia zatonął nim zdołał zapłonąć. Zniszczeniu uległa jeszcze jedna jednostka królewskich - na Szarego Wilka spadł, jak grom z jasnego nieba stwór kształtu i rozmiaru byka - zapłonął, przebił się przez pokład, zrobił dziurę w burcie, wypłynął na powierzchnię i obserwował jak statek tonie. Później zaczął łowić rozbitków.
Reszta jednostek, wycofała się z powrotem do Króleswiej Przystani, bitwa była przegrana, nie było sensu tracić kolejnych okrętów i ludzi. Smocza Skała była strzeżona.

~”~

Śmigły i Nieustraszony stały na uboczu, a Irgun obserwowała bitwę przez szklane oko. Ganianie się statkami po zatoce, bez składu i ładu wydało jej się przekomiczne. Jedna ze stron miała jednak zielony ogień, którego nie można było ugasić - zaatakowane nim jednostki mogły jedynie porzucać zainfekowane członki. Niepokojącym był fakt pojawienia się dzikiego ognia na morzach.
Chaos w zatoce trwał cały dzień. Dopiero wieczorem statki pirackie wróciły na Smoczą Skałę, a niedobitki floty królewskiej wróciły do przystani. Irgun była wielce rozbawiona takim obrotem sprawy. Piraci mieli zaskakująco dużą flotę, około dwudziestu statków odpłynęło w bliżej nieokreślonym celu na Północ, a jednak wciąż na Smoczej Skale znajdowało się drugie tyle.
Zwiad wrócił w środku nocy i przyniósł wieści dotyczące Królewskiej Przystani. Wielkie zgromadzenie świętych wybrało nowego patriarchę, Domeric Bolton pokonał Stannisa na Różanym Trakcie, Eddard Stark wciąż posiadał głowę na karku, Na Smoczej skale panoszyli się piraci, a towarzystwa dotrzymywał im prawdziwy, wykluty z jaja smok. By dowiedzieć się więcej, kapitan musiała podpłynąć bliżej.
Żelazne statki były daleko, daleko od domu, poza ciekwością trzeba było zaspokoić inne potrzeby - uzupełnić zapasy i dać ludziom okazję do bitki, bo robili się nerwowi.
Gdy wzeszło słońce, nad płaskimi jak stół wodami zatoki unosiła się mlecznobiała mgła. Farwynd nie wiedziała, czy to dobry, czy zły omen.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 27-05-2013 o 08:36.
F.leja jest offline  
Stary 28-05-2013, 12:28   #58
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Dzień po bitwie zaczął się gęstą, mleczną mgłą, która otulała wybrzeża Smoczej Skały. Kiedy tylko słońce zaczęło przebijać się przez to mleko, morza dało się usłyszeć powoli zbliżający się, ale wyraźny, przeciągły głos rogu. Patrolujący mury piraci ze wszystkich sił próbowali odnaleźć źródło dźwięku, jednak mgła okazała się być zbyt gęsta. Od królewskiego rajdu, załoga Skały pozostawała w stałej gotowości na możliwość kolejnego ataku. Donnchad nie mógł pozwolić, by król dopadł jego flotę w porcie, na wyspie wszyscy byli tego świadomi. Dźwięk rogu mógł oznaczać tylko jedno - ktoś się zbliżał.

Po dłuższej chwili do zawodzenia rogu dołączyły kolejne: wrzask mew i plusk wioseł. Statek wynurzył się z mgły: wąska, długa jednostka o małym zanurzeniu, ze zrefowanym wielkim żaglem. Szedł na wiosłach, które unosiły się i opadały w idealnie zgranym rytmie. Dźwięk rogu narastał; kiedy z pokładu dostrzeżono mury Smoczej Skały, okręt lekko wyhamował. Od dziobu dało się słyszeć przeciągłe "heeej! heeeeej! jest tam kto?! pomarliście tam, czy co?"

Duch stał już w porcie, gdy kształty morskiego gościa powoli zaczęły się materializować. Obrońcy byli przygotowani do odparcia ewentualnego najeźdźcy. Łajba wyglądała jednak bardziej na dorobek Żelaznych Ludzi niż jednostkę ze stolicy - według informacji, jakie posiadali piraci, król dysponował tylko resztką okrętów z Białego Portu i nielicznymi kupieckimi statkami.
Kapitan nakazał czekać, choć nie miał zamiaru odpowiadać na wołanie niosące się po wodzie. Zamiast tego wszedł na pokład najbliższej jednostki, która po chwili leniwie odbiła od brzegu, kierując się w stronę tajemniczego okrętu.

Wołanie powtórzyło się jeszcze kilka razy, wzmocnione kilkoma soczystymi przerywnikami. Potem załoga chyba stwierdziła, że nie ma co się wysilać; okręt umilkł, tylko mewy krążące wokół jego masztu skrzeczały prześmiewczo. Wciągnięto część wioseł, z pokładu zaczęły dochodzi odgłosy szczęku metalu i ogólnego zamieszania. Kiedy ustały, statek drgnął ledwo zauważalnie i powolutku zaczął podpływać do brzegu. Róg zabrzmiał ponownie; na dziobie dało się dostrzec postawną postać z rozwianymi włosami, dmącą w instrument ile sił w płucach.

Oba statki spotkały się o parę ruchów wioseł od brzegu. Donnchad wyszedł na dziób swego okrętu i przez kilka dłuższych chwil przyglądał się obcej jednostce.

- Co was tu sprowadza - ryknął nieco ochrypłym głosem. Chrząknął i spłunął do morza, po czym kontyunuwał - Nie wydaje mi się, żebym widział was wcześniej.

Zza burt drakkaru patrzyło na niego około dwudziestu uzbrojonych ludzi. Wyglądali raczej nietypowo jak na marynarzy; większość z nich miała cięższe, łuskowe czy kolcze pancerze, hełmy i duże, okrągłe tarcze. Mimo tego, że nie mieli żadnego znaku czy herbu, byli zaskakująco podobnie ubrani i uzbrojeni: w krótkie, szerokie miecze, włócznie i ciężkie topory na długich styliskach. Kilku miało łuki; stali w pogotowiu, ale nie wyglądali na specjalnie palących się do walki.

- Do stu morskich kurew! - krzyknął ktoś od dziobu. Gardłowy, chropawy akcent od razu zdradził, że to ktoś z Żelaznych Wysp - Języka w gębie żeście na tym kurewskim kontynencie żeście zapomnieli, czy namiestnikowscy matkojebcy napędzili wam takiego stracha, że sracie po gaciach za murami?! Mgła taka, że oko wykól, na skałach się można rozbić, a wy znaku nie dacie... - głos odkaszlnął. - Chcę gadać z kapitanem tego burdla, na majtka nie bedę jęzora na wietrze strzępić!
- A czego chcecie od kapitana? - ciągnął niczym niezrażony Donnchad.
- Widzieliśmy jakżeście wciry oberwali od szczurów lądowych...Bo zgaduję, że wyście to ci piraci, postrach mórz? - przez załogę statku przetoczył się rechot - I cóż, myślę, że idzie nam się dogadać. Ot, ludzie morza się razem powinni trzymać, prawda? - głos zarechotał na chwilę - To jak, może zejdziemy na zieloną trawkę, słowo zamienić? Kości już mnie bolą od chybotania łajby, nogi przydałoby się rozprostować...

Duch zdecydowanie wyglądał na zdziwionego, jakby oczekiwał kogoś zupełnie innego.
- Jeśli zgodzicie się oddać broń, będziecie mogli nie tylko porozmawiać z kapitanem, ale i napełnić brzuchy ciepłym posiłkiem.

Przybysze momentalnie zesztywnieli na tą sugestię: ręcę powędrowały do toporów, tarcze wyprostowały się na płask, ktoś z tyłu napiął cięciwę...Chwilę trwało pełne napięcia milczenie, kiedy rząd wojowników rozstąpił się, przepuszczając kogoś przodem. Do burty podeszła kobieta.

Tak, to zdecydowanie była kobieta, mimo że przewyższała otaczających ją mężczyzn o dobre pół głowy; wysoka, szeroka w barach bardziej niż niejeden rycerz, była ubrana jak wojownik w łuskową zbroję, szarą spódnicę i ciężkie buty. Na plecy miała narzucony ciemny płaszcz, zapewne oznakę rangi. Jedną rękę opierała na prostym toporze, w drugiej trzymała dużą tarczę w kształcie łzy, z wymalowanym wizerunkiem mewy. Czarne, długie włosy rozwiewał wiatr. Rzuciła krótką komendę; załoga drakkara uspokoiła się wyraźnie. A przynajmniej tak wyglądało.

Uśmiechnęła się.

- Widzę, że po porażce nadal się ciebie żarty trzymają, Duchu - spojrzała na kapitana szarymi oczami - Ale musisz zrozumieć, że my rodzimy się z żelazem w dłoni..Odłożyć broń to może nic dla kogoś z kontynetu, ale dla moich chłopców to jak uciąć sobie coś cennego...Masz tam - wskazała toporem na Smoczą Skałę - ze dwadzieścia raźnych okrętów. A i twoi ludzie umieją machać żelastwem. Tak bardzo się nas boisz...? Nie powiem, po człowieku z morza spodziewałam się więcej odwagi...choć widać jest prawda w tym, że od żarcia na kontynecie kurczą się mężczyznom jaja. Ale chyba nie obawiasz się samotnej kobiety, prawda? - skinęła w kierunku lądu - Mogę zejść z Tobą na ląd. Sama. I bez topora. Skoro tak cię to martwi..Ale moi chłopcy nie oddadzą swoich zabawek, chyba że wyjmiesz je z ich zimnych dłoni...

Jeżeli Duch wyglądał na zdziwionego to teraz wrażenie to wyraźnie się spotęgowało. Kapitan nie spodziewał się, że pozna go obca mu kobieta. Wyraźnie skonsternowany zgodził się na propozycję.
- Możesz zatrzymać topór. Nie obawiam się was, a waszych intencji i tego kto za nimi stoi - odparł sucho. Polityka wyraźnie mu nie służyła. Donnchad wydał krótkie polecenie i jego statek ruszył z powrotem do portu.

Z drakkaru rozległ się znów dźwięk rogu, najwyraźniej jakiś sygnał. Po dłuższej chwili statek opuścił małą szalupę; przybiła do nabrzeża. Czterech wioślarzy zostało w łupinie, kobieta zeszła na ląd. Wyglądało na to, że złośliwe mewy przywędrowały razem z nią, obsiadając wszystko wokół i urągliwie wrzeszcząc. Kobieta z wyraźną przyjemnością stanęła na twardym lądzie, przeciągając się kilka razy i przytupując; jej krok był lekko rozkołysany, jakby wiele lat życia spędziła na morzu. Z bliska wyglądała na tak samo dużą jak na statku, ale dało się zauważyć, że wiek i morze zrobiło swoje; miała około czterdziestu lat, ale sól i wiatr przydały jej twarzy i dłoniom zmarszczek. Wciągnęła w płuca powietrze.

- Kapitanie - uderzyła się zaciśniętą pięścią w okolice serca, typowym gestem powitania dla mieszkańców Żelaznych Wysp - Irgun. Ale mów mi Mewa. Poprowadzisz?

Piraci w porcie przyglądali się przez jakiś czas przybyszom, zainteresowanie szybko jednak znikło. Najwyraźniej byli to dla nich typowi ludzi morza.

- Oczywiście - Duch ruszył w górę, w kierunku bram zamku. - Zapewne nie płynęliście tu z Bravos?

- Braavos? - Irgun była wyraźnie zdziwiona. Wzruszła ramionami. - Nawet nie wiem, gdzie to jest. Jesteśmy na morzu od wielu miesięcy...Włóczyliśmy się tu i tam, dopóki nie trafiliśmy na biwtę. Miałam zamiar odwiedzić Królewską Przystań, ale ostatnie wydarzenia są...niesprzyjające dla żeglugi, tak myślę. Przydałoby by się wymyć z soli, zrobić ciesielkę...Zanim zawita się w tak "dostojne progi" - wyszczerzyła zęby - A poza tym, ciekawam, co wy tu na kontynecie robicie. I jak. I z kim...

- Tak się składa, że oczekiwałem kogoś z Bravos - mruknął Duch. - To nie jest bezpieczne morze i dziw jestem, że dopłynęliście aż tu. Dobrze pilnujemy, żeby żaden statek nie prześlizgnął się do stolicy. Powinniście dziękować bogom za mgłę. Na kontynencie walczą, podobnie zresztą jak na morzu. Znajdujecie się z dala od domu, racja? Jest ku temu jakaś konkretna przyczyna?

- Chwała i łupy - roześmiała się gromkim, głośnym śmiechem - A co innego wygania ludzi w morze? - Spoważniała nagle, pochylając się nad kapitanem - Ja was tam nie pytam, co robicie po nocy i gdzie wasze statki popłynęły. Ni czemu namiestnik was chce ukatrupić tak, że nie waha się poświęcić dwóch okrętów. Ot, każdy ma swoje zmartwienia, prawda? A pozatym, o takich sprawach lepiej się gada bez tylu uszu i oczu wokół - pokazała na kręcych się marynarzy - powiedzmy, że mamy wspólne problemy, kapitanie. I starczy.

- Nie sądzę byś miała się tu czego obawiać. Ale rzeczywiście, możemy porozmawiać na osobności - strażnicy przy bramie pozdrowili swego kapitana. Następnie Duch skręcił w prawo, kierując się w stronę stromych, kamiennych schodów pnących się na sam szczyt ogromnych murów. - Słyszałem, że żelaźni ludzie nie stronią od walk. Wy jednak tylko przyglądaliście się naszym wyczynom. I w dalszym ciągu zagadką pozostaje skąd mnie znasz.

- Żelaźni ludzie nie są też głupi. I nie pchają się tam, gdzie łacno się można sparzyć - splunęła z niesmakiem - Ani też ze mnie nie jest karczemna dziewka, co to z dobrego serca każdemu daje. Wasze imię jest znane na morzu; nietrudno zgadnąć, że ten kto podczas bitwy dowodził, to sławetny Duch, co trwogą napełnia serca rybaków i drżeniem uda ich żon - roześmiała się głośno, klepiąc "po przyjacielsku" kapitana w ramię. Łapę miała jak kowalski młot. - Ano właśnie. Zamierzacie ścigać szczurzych synów do portu? Toć przecież resztki floty; warto może raz na dobre się pozbyć zmartwienia? Pomyśl nad tym, kapitanie, a zapewniam Cię, że nie tylko ze słyszenia będziesz znał nasz zapał do bitki!

Duch przez dłuższą chwilę rozważał propozycję kobiety. Rzeczywiście, jego ludzie też palą się do bitwy. No i za jednym zamachem będzie mógł pozbyć się konkurencji Starka na morzu.

- Nie patrzyłem na to z tej strony - przyznał Duch. - Sama jednak przyznasz, że wasza załoga wnosi niewiele do mojej floty - Donnchad machnął ręką w kierunku blanków i morzu pod nimi. Z zachodniej strony murów portu nie było już widać, jednak na kotwicy stały kolejne jednostki. Duch był dumny z floty, którą udało mu się zebrać.

- Dobrze, że Stary Bjorn tego nie słyszy...- wyszczerzyła zęby - Ot, nie cenisz żelaznych ludzi, chłopcze. Pływałam z nimi po morzach, jak twoi ludzie jeszcze cycka ssali. Każdy z nich stanie za trzech twoich. I nie przypłynęłam tu sama li tylko. - poklepała się po przytroczonym do pasa rogu - Zresztą, to trzeba usiąść, podumać...a zapewniam, że rozwiązanie się znajdzie. I pomoc wystarczająca. - zamyśliła się na chwilę, wpatrując się w kołujące na zamkiem mewy. - I mam jeszcze coś. Czego pewniakiem nie masz ty i namiestnikowskie ścierwo. Pewnie dumasz, czemu nas nie widzieliście, i skąd znam twoje miano, co ? - uśmiechnęła się pod nosem.

- Ano - zgodził się Duch - dumam.

Irgun odwróciła się do kapitana, wpatrując się w niego intensywnie.
- Twoi ludzie za dużo gadają...A ja mam dobre oczy. Takie, co widzą dalej niż majtek z masztu. Tedy można iść na port nawet we mgłę, albo w ciemnicę. Albo zasadzki uniknąć...po co tyle gadania: pójdziemy i wyrżniemy królewskich. A co się da, spalimy. Żadnej fi-fizo-fizozofli w tym nie ma, proste to jak chędożenie. I my, i wy możemy to sami zrobić, ale w kompani zawsze raźniej, powiadają. Więc jak będzie?

- Porozmawiamy w komnatach - rzucił oschle Donnchad. Najwyraźniej nie przepadał za zagadkami, zwłaszcza tymi których nie był w stanie rozwiązać. - Jak się sprawy mają po drugiej stronie Westeros? Nie walczyłem jeszcze z Greyjoyami, zakładam więc że nie wspierają aktywnie żadnego króla - kapitan zwięźle powitał wartowników pilnujących wejścia do ogromnego kompleksu zawierającego w sobie niemal pół zamku.

Kolejne pokoje znajdujące się po obu stronach długiego korytarza stanowiły niemy symbol tego, w jaki sposób piraci potraktowali służbę, siedzibę i dumę Stannisa. Za drzwiami słychać było odgłosy uciech jakim oddawali się piraci, na współ z szlachetnymi i co piękniejszymi dziewczętami do niedawna służącymi Baratheonowi. Szybko dało się dostrzec, że zawartość zamku została brutalnie zrabowana jeszcze pierwszego dnia, podobnie jak jakiekolwiek oznaki oporu wśród jego mieszkańców.

- Dawno nie byłam w domu. Ale mamy swojego króla na Tronie z Morskiego Kamienia, i jemu pozostajemy wierni. A na pewno nie trzymamy z kurewskim synem Starkiem i jego przydupasem...- splunęła na podłogę - kamień na jego grób! I obyś z nami walczyć nie musiał; bo to - zrobiła szeroki gest, obejmując zniszczenia zamku - wyda ci się igraszką przy gniewie żelaznych ludzi. - Ale nie szukam z tobą zwady, chłopcze. Choć może i ciekawie byłoby się zmierzyć, tak dla zabawy samej...stal chyba nie dla tego nosisz, żeby ci gacie obciążała? - mrugnęła okiem.

- Ha, powiedz tylko słowo, a będziemy mogli się przekonać - Duch uśmiechnął się zuchwale. Wydawać się mogło, że coś błysnęło mu w oku, jakby otrzymał nową dawkę energii.

Irgund zatrzymała się, spoglądając z nowym zaciekawieniem na kapitana. W jej oczach pojawiło się coś na kształt szacunku.
- Ha, może i jednak ludzie morza są z innej skały wykuci, niż reszta trzęsidupków na kontynecie - na jej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech - Zatańczyć zawsze możemy. O łupy choćby. Albo kto pod kim ma służyć - wyszczerzyła zęby - Ale najpierw bym wolała zobaczyć cię w walce, kapitanie. Coby mieć pewność, że mi pola dotrzymasz na klepisku. - poprawiła pas z toporem - Szkoda by takie ładnego chłopca oszpecić...Ale mi się widzi, że się rychło dogadamy...

Duch zatrzymał się przed jedną z ostatnich komnat.

- Rozgość się - kapitan otworzył drzwi, nie wszedł jednak do środka. Wrócił dopiero po chwili, a za nim wysoki młodzieniec z winem i sporym skórzanym materiałem. Chłopak rozłożył mapę na stole, po czym znalazł parę kielichów i rozlał wino.
- Dziękuję. Nie sądzę, by przedłużanie naszych rozmów było komukolwiek na rękę - stwierdził pirat, gdy drzwi zostały zamknięte. - Co powiesz na grę w otwarte karty?
- Mhm - kobieta oparła tarczę o ścianę i zdjęła ciężki płaszcz. Przeciągnęła się z wyraźnym zadowoleniem, aż trzasnęły kości. Chwilę obracała w dłoni kielich, by w końcu przechylić go jednym haustem. Otarła usta rękawem i nalała sobie kolejny - Od mielenia jęzorem po próżnicy już mi w gardle zaschło. Wy, z zielonych krain, podchody robicie jak rybak do krakena. Tedy czekam; co masz mówić, mów. A co cię korci, pytaj. Byle do wieczora nam nie zesżło, bo się moi chłopcy poczną denerwować...

- Nie zajmie to zbyt długo - obiecał Duch i przeszedł do rzeczy. - Słyszałem, co mówi się o ludziach z waszych wysp. Nie było jeszcze takiego, co na układach z wami wyszedł na swoim, ba, mało któremu udawało się ujść z głową - pirat uśmiechnął się i sięgnął po kielich. - Ja zaś jestem posiadaczem Skały, wyspy o znacznej wartości dla króla. Rzekłbym nawet dla królów. Ten kto pozbędzie się mnie stąd, podstępem czy nie, zyska wiele - Duch spojrzał w oczy Irgund jakby chciał wyczytać jej zamiary. Po chwili wypił zawartość swojego kielicha. - Chcesz zaatakować stolicę i oczekujesz mojej pomocy, ja zaś nadal nie rozumiem, co będziesz z tego miała.

- Chwałę i łupy. Mówiłam przeca. - jej głos stwardniał - My nie siejemy. Ziemia, miasta i twierdze, nawet najcenniejsze dla was, z kontynetu, dla nas nie mają żadnej wartości. Prócz tego, co się da z nich zabrać, rzecz jasna. Zatrzymaj sobie ten kawałek skały, skoro taka twoja wola, żelaźni ludzie mają swoje łodzie, i więcej pod stopami nie potrzebują. Ale morze nalezy do nas. A ostatnio znaleźli się tacy, którzy pragną i je posiąść. Tedy trzeba ich oduczyć raz, a skutecznie. Nikt nie będzie kazał żelaznym, jak mają żyć. Ani zakładał im kajdan. A suczy syn Bolton ma takie zapędy, jak widać. Jego flota ma jeszcze w zanadrzu ten piekielny ogień...Będę miała wolne morze, kapitanie. I niebronione wybrzeża pełne tłustych trzęsidupków z zielonej trawy - Uderzyła pięścią w otwartą dłoń - Z floty królewskiej nie ma pozostać nawet jedna nadpalona belka, a jej kapitanowie pójdą w głębiny na chwałę Utopionego Boga. I nikt więcej nie będzie używał dzikiego ognia na morzu. To moje z tego. A wtedy, jak się pozbędziemy zmartwienia, może się kiedyś spotkamy na morzu. Jak równy z równym, w bitwie - uśmiechnęła się lekko - O ile nas sztorm nie zabierze wcześniej...

- Niech ci będzie - Duch nie wyglądał na przekonanego - niedaleko stąd do Przystani. Być może moglibyśmy wspólnie pobiesiadować, najpierw jednak muszę być pewny waszych intencji. Zamorscy kupcy od dawna nie trafili do Przystani, póki co cały ładunek zgarniam ja - pirat uśmiechnął się, rozlewając wino. - Możesz więc sobie wyobrazić głód jaki panuje w stolicy. Niedawno zresztą płonęły doki, też nie bez mojego udziału. Myślę, że teraz twoja kolej dowieść, po której stronie barykady stoisz. Królewska flota jest już znacznie uszczuplona, głupio by się stało gdyby żelaźni ludzie nie dołożyli się do tego dzieła.

- Ot, w końcu rozmawiamy w moim języku! - Irgund rozpromieniła się wyraźnie. Zlekceważyła kieliszek i wzięła potężny haust wina prosto z butelki. - Ale pod ogień nie będziemy szli, jak głupi jacyś. - Ale, zanim się nad mapą usiądzie, powiedz mi kapitanie...macie tu kogoś dla siebie ważnego? Dziecko? Kochankę..? Twierdza jest bezpieczna..?
- Otóż, to. Twierdza będzie bezpieczna kiedy ja tu zostanę. Cztery okręty to niewiele, sama przyznasz. A biorąc pod uwagę wasze umiejętności to może uda wam się ich zajść po cichu, gdy będą przeładowywali ogień.
- Nie o to pytałam - machnęła ręką - Moi chłopcy nie zawiodą. Ino jak mnie zapewniszy, że sam mi noża w bebech nie władujesz, jak już skończymy z lądowymi szczurami? Daj zakładnika, albo inne poręczenie. U was, lądowych, to język czasem mocniej tnie, niż żelazo. I choć masz mój szacunek, kapitanie, to moi ludzie nie będą tak chętnie iść na śmierć z tą myślą, że ktoś ich potem może wychędożyć bez słoniny...

- Ktoś z twoimi umiejętnościami nie powinien się o to martwić - pirat błysnął białymi zębami. - Gdyby zależało mi na twojej śmierci, cóż, pewnie byś już o tym wiedziała. Mogę zagwarantować ci bazę wypadową na Skale. Będziesz mogła zebrać tu flotę, z pewnością znajdziesz tu wszystko, czego potrzebujesz. Splądrujesz stolicę, a po powrocie powitamy cię jak swój swego. Właściwie nie widzę przeciwwskazań, by zaatakować już dziś. Zobaczymy, co potrafią żelaźni ludzie w akcji.

Irgund westchnęła, ale zaraz odgoniła złe myśli. Co będzie, to będzie, a taki łup jak królewska flota nie zdarzał się często. Dopiła wino i pochyliła się razem z kapitanem nad mapą portu..
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 30-05-2013, 08:15   #59
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Mike i Asenat

- Jak to podmuch świeżego powietrza przywraca zdrowie ptaszynie zamkniętej w klatce - zagadnął Grey

Yrsa spojrzała koso spod potarganych włosów. Dała się strażnikowi usadzić i siedziała, zbierając ślinę, by splunąć krwiście na podłogę przy swoich stopach.

- Poddusiłam się swądem palonego miasta, to i pomyślałam, że pójdę gdzieś, gdzie mniej śmierdzi.
- Przykro mi to nie będzie możliwe. - Gestem zaprosił z powrotem do celi. - Jak poważne są te rany? - wskazał krew.
- Dogłębnie poważne. Niewątpliwie umrę - Yrsa sięgnęła po skrawki giezła i otarła sobie twarz.
- Dzban i misa jak mniemam były do gaszenia pożarów?
- Mniemanie jest błędne. Naprawdę mnie nie obchodzi pożar tego miasta. Niech płonie, co się zapaliło.
- Bez obaw, mamy doświadczenie w utrzymywaniu przy życiu ludzi z gorszym ranami. - odparł Grey - Tak z czystej ciekawości, dlaczego chciałaś pójść na rękę Boltonowi i umrzeć?
- Eh? - zdziwiła się Yrsa. - Ja mu na rękę poszłam? - wytrzeszczyła oczy na Greya.
- Twoja śmierć otwiera mu drogę do ponownego ożenku. Bez kłopotów z oskażaniem o niszczenie septów itd. Co nawiasem mówiąc jest jedna wielka pomyłką.

Yrsa przyglądała się Greyowi jak szczególnie ciekawemu zjawisku.
- On się zgrywa czy naprawdę nie wie? - rzuciła Chesterowi na odlew ze szczerym skonfudowaniem. - Mogę dostać wina?
Chester bez słowa przysunął jej kielich i nalał rubinowego płynu.
- Jestem pewien - przerwał w końcu ciszę, zwracając się do przełożonego - Że rany okażą się jedynie zadrapaniami. Od początku planowała ucieczkę. Powinna była już się zorientować, że to niemożliwe.
Yrsa intensywnie mrugała powiekami. Zrobiła się czerwona na twarzy i szyi.
- Jestem pewna - mruknęła - że nie słuchałeś mnie uważnie. Ani przez kurwa chwilę.
Napiła się wina i ze stukiem odstawiła puchar.

- Nie poszłam na rękę Boltonowi. Nie planowałam ucieczki od początku. Dopiero wtedy, gdy trwało to zbyt długo. Jestem w miejscu, w którym chciałam być. To Bolton zrobił, co mu kazałam. Kopnęłam go w jaja i wyrwałam mu coś, co dla mnie miało znaczenie. A on mi jeszcze pięknie podziękował. Następne pytanie, proszę. Rozwiać ci jeszcze jakieś wątpliwości, panie Grey?

Chester w milczeniu dolał jej wina.
- Chętnie posłucham - odparł Grey - Proszę rozwinąć temat. Gdybyśmy porozmawiali na początku nie marnowalibyśmy czasu.
- Trzeba było dać mi to, o co prosiłam. Ja wiem jedno, panie Grey. Kazałam Boltonowi natrzaskać mnie po gębie. I on to zrobił. Kazałam mu odstawić tę szopkę przed waszą siedzibą. I on to zrobił. Świetny był, prawda? Całe miasto słyszało. Świetną ma dykcję mój drogi małżonek - nachyliła się, zeby znowu splunąć na podłogę, ale zrezygnowała i napluła krwią w szmatkę. - Wygrałam już w momencie, w którym wrzucił mnie przez wasze drzwi. Ja trafiłam w miejsce, skąd nie byłby w stanie mnie wyciągnąć. Co on mógł zrobić, jak klany podeszły pod miasto? Heh, moi drodzy, wrzuciłem tu wam moją żonę przed chwilą. Macie ją jeszcze, pożyczę ją na chwilę i zaraz oddam?

Grey uśmiechnał się pod nosem.
- Zakładasz, że nie byłbym skłonny wymienić cię za coś co miałoby dla mnie pewną wartość.
- Nie. Zakładam, że on nie przyszedłby po mnie. Ojej. Nie pomyliłam się! - skrzywiła się płaczliwie. - Wyrwałam mu klany. Cokolwiek nie zrobi, nigdy nie będzie ich już miał. Mogłam ugrać więcej i chciałam. Nie wyszło. Może i popełniłam błąd. Nie przeczę.
- Klanów nie dostał by tak czy inaczej - odparł Grey.
- O których klanach rozmawiamy? - uśmiechnęła się blado.
- I o tych które podążyły na wojnę jak i o tych co pozostali pod murami.
- O których murach i o którym Boltonie rozmawiamy?

- Chwilowo o tym bliższym. Młodszym. Zdaje sobie sprawę z poczynań starszego, ale chwilowo zajmuje sie innymi sprawami.
- Twoje podwórko, twoje kury, panie Grey - Yrsa skinęła uprzejmie głową po dłuższym milczeniu. - Ktoś został pod murami? - uniosła nagle brwi. - Wielu? Mówię o tych bliższych klanach, pod murami stolicy - uściśliła.
- Ze dwie setki.
- Na co czekają te dwie setki, kiedy pozostałe osiemnaście szuka bitki, krwi i złota?
- Czy muszę ci to tłumaczyć? - odparł pytaniem na pytanie Grey.
- Wróćmy do twoich zamierzeń.
- Jeszcze nie wracajmy, kiedy tak miło się rozmawia...

***

- Boltona ma dar do zjednywania sobie kobiet - uśmiechnął się Grey - Ileż to razy urażona duma zony źle się kończyła dla męża? A co z nie miało się stać potem?
- Nie wiem. Ileż? - warknęła Yrsa. - Nie robię tego dlatego, że mi napluł na rękę - wycedziła.
- Ale jeśli nadarzyła by się okazja odegrać się za to?
- Za to - nie warto.
- Zostawmy to. Co dalej miało być z Tyrellówną?

- Robb Stark był wolny, przynajmniej według tego, co ostatnio wiedziałam. Musiałabym co prawda przejść jeszcze przez Przesmyk, ale przed wytarzaniem Margeary w błocie na bagnach też nie znalazłam w sobie oporów.
- I?
- Stark by wzgardził takim aliansem? Może i by wzgardził. Ale ona byłaby w Winterfell, a mój mąż nie mógłby poślubić nikogo - wydusiła z oporem Yrsa. - Em... chyba że tam nie jest już bezpiecznie. Nie jest?
- Niestety nie.
- Co się dzieje?
- Bolton, starszy.
- Wiem, co on robi. Przynajmniej częściowo wiem. Co się dzieje za Murem?
- Coraz gorzej. Wrony są prawie wspomnieniem. Jeśli coś ruszy na Mur to sforsuje go z pewnością.
- O... kurwa. Co się stało? Coś się ruszyło?
- Nieudana wyprawa za Mur. Mało kto wrócił. Jeśli wojna szybko się nie skończy to gdy nastanie lato, słońce ogrzeje tylko nasze kości.

Yrsa siedziała bez ruchu, tylko bladła coraz bardziej.
- Jaki kierunek dla królestwa inkwizytor Grey uważa za słuszny? - wypluła nagle.
- Inkwizycja od zawsze stała za koroną. I to się nie zmieniło.
- Gdzie staliście, gdy mój mąż zabijał króla, hm?
- Niestety, swego czasu popadliśmy w niełaskę, nie doceniliśmy polityki. I staliśmy się cieniem dawnej Inkwizycji. Dopiero niedawne wydarzenia pozwoliły nam powrócić do gry.
- I jak wam w tych nowych dniach leży król modlący się do drzew?
- Król to król, mylisz urząd z wyznaniem.

***

- Powiedziałam, ile wiem. Gdybym mogła rozmawiać z... Kyburnem, człowiekiem, z którym miałam rozmawiać, albo jeszcze z...Cichym - to mogłabym powiedzieć może więcej. Nie możecie ich, bo ja wiem? Aresztować?
- Tak bez powodu? Zbyt wierzysz w naszą legendę - uśmiechnął się Grey, nie wspomniał, że sami rozpuszczają takie plotki.
- Mogę ci, panie Grey, własnoręcznym podpisem poświadczyć, że widziałam tych dwóch jak palili septy i gwałcili septonów, czy co sobie zażyczysz - zaproponowała Yrsa poważnie.

- Ich słowo przeciw Twojemu.
- Zatem chyba muszą przyjść tutaj na konfrontację, prawda? Poza tym... przecież ja siedzę w waszym pierdlu i jestem waszym więźniem. To wy macie ludzi i możliwości. Więc zróbcie coś. Byle mądrego i byle szybko. Albo wypuście mnie na słowo honoru. Pójdę, zobaczę, jak wygląda sytuacja i wrócę. Poza tym... - Yrsa zmrużyła kocio oczy. - Skoro wiedziałeś, panie Grey, o podpusze i o tym, że zaoferowałam mężowi wasze głowy na tacy, żeby tylko mnie tu wrzucił z rozmachem i własną ręką, powinieneś wiedzieć też o tym, gdzie schował drugą żonę.
- Może sprawdzam twoją prawdomówność?
- Dobrze. Nazwisko mordercy. To, które padło.
- Padło gdzie?
- Padło w tym samym miejscu i czasie, kiedy padało miejsce przetrzymywania Różyczki. Oraz moja propozycja, co ja z wami nie zrobię, gdy już mój mąż przewiezie mnie przez całe miasto i wrzuci wam na wycieraczkę, abym odpowiadała za swoje grzechy - rozwinęła się barwnie i szeroko.

- Albrecht Snow. Dowiodłem tego że wiem wystarczająco wiele?
Skinęła głową i przechyliła się przez stół.
- A także kilku innych rzeczy. Co słychać u Albrechta zatem? I co słychać u słodkiej, drugiej żony?
- Zdziwisz się ale nie specjalnie mnie to zajmowało ostatnimi czasy. Ale bez obaw, moi ludzi trzymają rękę na pulsie.
- Byłabym wdzięczna, gdyby twoi ludzie nie zaciskali rąk za mocno. Albrecht to dobry, szczery człowiek. Nie za mądry, ale dobry. Nie zasłużył na to, co go spotkało. Rozwiążcie to inaczej, jeśli tylko się da. Ja zamierzałam tak zrobić.
- Cóż, zrobimy co będzie konieczne.
- Masz drugą żonę gdzieś tutaj czy nie masz? - rąbnęła Yrsa wprost.
- Ujmijmy to tak, pożary były zasłona dymną. Kilka statków wyszło w może uchodząc przed płomieniami. Nie wszystkie wróciły do portu... Przykro mi, że cię rozczaruje, ale nie wszystko co dzieje się w Mieście jest dziełem inkwizycji. Choć mało co dzieje się bez naszej wiedzy.

Yrsa odetchnęła z ulgą.
- Mam nadzieję, że popłynęła na koniec świata.
- Znacznie bliżej - uśmiechnął się Grey - znacznie bliżej.
- W dupie mam gdzie, jeśli nie wróci na ślubny kobierzec - Yrsa wzruszyła ramionami. - I jeśli Namiestnik nie wyplącze się z tych podwójnych przysiąg, żeby poślubić jeszcze kogoś.
- To już zależy czy będzie chciał się targować z piratami. A podejrzewam, że może chcieć.

- Ja nie jestem pewna, czy aby na pewno chcę to wiedzieć i słuchać dalej. Chyba jednak nie - oznajmiła Yrsa wolno. - Znaczy co? Jest szansa, że on ją odzyska? Nie chcę wiedzieć, gdzie ona jest - uściśliła. - Chcę wiedzieć, czy Domeric będzie miał krwawe gody czy nie będzie.

- Czas pokaże - rzekł filozoficznie Grey.

- Pan mi coś powie, panie Grey. A ja panu powiem coś w zamian. Już tak tydzień siedzę sobie w waszej gościnie. Czy klany wiedzą, co Domeric ze mną zrobił? Moje klany. Flintowie i Wullowie. Ci, którzy siedzą na Przesmyku ze starszym Boltonem.

- W mieście nie było tajemnicą co cię spotkało.
- Wiem, do cholery, sama o to zadbałam - parsknęła. - Pytam się, czy wiedzą.
- Powinni. Zależy jak dobry kontakt mają z miastem.
- Cudownie - Yrsa nalała sobie wina. - Wypiję za to. Czy już dziękowałam panu za gościnę? Dziękuję jeszcze raz. A w zamian powiem, że mówiłam prawdę. Zamierzałam wyśpiewać pańskiemu przełożonemu szczegółowo przebieg rozmowy i prosić o protekcję. A także kilka innych rzeczy. Co zamierzał mi pan dać w imię zemsty na moim drogim mężu, gdybym się chciała odgrywać za obrazę?

- Nic.
- Zemsta dla zemsty? - zmarszczyła się Yrsa.
- A trzeba czegoś więcej Zemsta za otrzymanie korzyści to zwykłe najemnictwo.
Uśmiechnęła się szeroko i uroczo.
- Coraz bardziej pana szanuję, panie Grey. Nie za poglądy, nie wnikam w to, czy pan wierzy w to co mówi. Ale wie pan, co powiedzieć. Problem jest taki, że ta zemsta nie jest dla mnie teraz istotna. Nie zapomnę mu tego, nie. Ale nie chcę się teraz z nim szarpać, moje obrazy nie są teraz ważne. Jak przeżyję i jak on przeżyje, po zimie, kiedy i jeśli to będzie dla mnie coś znaczyło... wtedy mu o tym przypomnę. Teraz szkoda na to czasu i sił.

- Dosyć o tym. Pomówmy o oficjalnym przesłuchaniu w sprawie oskarżeń na temat spalenia septu i działań około tego. Postaram się organizować to jak najszybciej, potem droga pani, będziesz wolna. A na razie muszę cie jeszcze chwile ugościć.
Yrsa zrobiła głupią minę. Obróciła się, by popatrzeć na Chestera. Jej mina zrobiła się jeszcze bardziej głupia.

- Jak długo? - zapytała nieufnie.
- To już zależy od rady septonów.
- Będę chciała posłać wiadomość do tych, co zostali pod murami.
- Da się zrobić, choć uprzedzam, że zostanie ona przeczytana.
- Och, nie. Zamierzałam tam przemycić szyfrem dyspozycje odnośnie powrotu Targaryenów na tron - zajadowiciła Yrsa. - Dobrze. Opowiem panu, co pan chce wiedzieć o sepcie. I jeszcze jedno. Co bym musiała zrobić, żeby być tym kim on? - palec Yrsy wskazał Chestera.

- Musiała byś zdobyć moje zaufanie.
- Brzmi jak coś trudnego, ale nie niewykonalnego. W porządku. Zatem... sprawa z septem miała miejsce 9, e nie, 10 dni temu. Sept stoi nadal jak stał w wiosce Krzywa Olcha nad strumieniem, który nazywa się Zawijaniec... a przynajmniej stał jak odjeżdżałam. Septon nazywa się Auron. Imieniem septy nie obciążyłam sobie pamięci, chyba wcale nie padło...
- Tym zajmiemy się za chwilę, poślę po skrybę i spisze zeznania.
- Byłoby zasadne posłanie po kogoś biegłego w prawie. Kto rozsądzi, jakim nazwiskiem mam te zeznania podpisać, bo to dla mnie niejasne obecnie.

- A jakiez tu sa niby watpliwości?
- Z tego, co Domeric mówił, wynika, że złożył śluby Margeary zanim Roose w jego imieniu zagnał mnie pod drzewo serce i przysięgał za niego. To pierwsza wątpliwość, czas, w którym przysięgi padły. Druga: co właściwie Domeric poprzysiągł Margeary, bo tego pewna być nie mogę. Jak narzeczeństwo, to jestem jedyną żoną. A on jest obrzydliwą glistą. Trzy: świadkowie. Przy którym przysięganiu było więcej świadków. Jak są wątpliwości, to liczą się świadkowie. I to, co świadkowie o tym przysięganiu powiedzą. Cztery: czy jakoś się ze mnie nie wyślizgał w międzyczasie. W co, szczerze mówiąc, wątpię. Nie znam się na prawie. Z mojej strony i mojej miernej wiedzy w temacie: jeśli on obiecał jej narzeczeństwo, to jestem jego żoną. Tak długo, jak ze mnie nie wyciśnie oddania danego słowa. Publicznie, pod drzewem sercem, i przy licznych świadkach.
- W tej chwili nie jest to ważne. A biorąc pod uwagę, że chciał wykorzystać oskarżenie jako powód do rozwiązania małżeństwa, możesz być ta pierwszą.
- Szczęśliwa ja. Podpiszę “Yrsa, córka Theo”. Będzie w porządku?
- Oczywiście.

***

Cytat:
Wygląda na to, że niebawem wyjdę. Do tego czasu, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, macie wziąć moje złoto i kupić żarcie. Nie grasujcie po wioskach i nie wkurwiajcie wilka. Jeśli ktoś chce jeszcze odejść, wyposażcie go na drogę. Karmcie czasem jeńca, jeśli ciągle go mamy. Nie dajcie się sprowokować.
- Dajcie to Modrzewiowi, on na pewno został. Nie umie czytać, ale znajdzie w obozie kogoś, kto potrafi, i to szybciej niż wy. Dołączcie moją bransoletę. Tę z kości i drewna, którą mi zabrałeś.

- To wszystko? - Chester stał przy stole wyprostowany jak struna, z nieruchomą twarzą. Pomnik inkwizytorskiej sumienności. Całkiem jakby wcale nie spierdolił sprawy.
- Tak.
List zniknął w barwnym rękawie, a Chester przyklęknął na jedno kolano, popatrzył po ziemi i chyba zaczął się sposobić do pełzania po posadzce w celu odnalezienia czegoś bardzo małego, ale bardzo istotnego. Yrsa nie poruszyła się na krześle.
- Jest pod drzwiami. Na ziemi. Przy zawiasach, wisi na włosie.

Bez słowa odszukał i zabrał felerny drobiazg.
- Wiem, że to było okrutne. Niczym, co mi zrobiłeś, nie zasłużyłeś żebym była okrutna. Chciałabym, żebyś mi wybaczył. Kiedyś.
Patrzył na nią, gdy mówiła. Niewiele mogła wyczytać z tego spojrzenia.
- To ja ponoszę odpowiedzialność - powiedział pozbawionym emocji głosem. Brzmiał jak urzędnik, oficjalnie i chłodno - Powinienem być bardziej ostrożny.
- Może. Może ja powinnam słuchać i uwierzyć. Wyszło, jak wyszło. Mimo to, czegoś jeszcze nie chcę. Nie chcę, żebyś pieprzył ją, jak Grey każe ci jej pilnować. Dotrzymywać towarzystwa. Strzec. Czy jakkolwiek zechcecie to sobie nazwać.
Yrsa dostrzegła drgnięcie jednej z brwi.
- Dlaczego?
- Ponieważ robię naprawdę okrutne rzeczy, kiedy jestem zazdrosna. To, co było dzisiaj, to nic w porównaniu do tego, do czego jestem zdolna. Teraz zazdrosna nie jestem. Nie jestem pewna, czy jak to zrobisz, będę. Ale jak ją pukniesz, dowiemy się tego oboje. Uwierz mi, nie chcesz tego wiedzieć i ja nie chcę, żebyś wiedział.
Milczał przez chwilę, trawiąc jej słowa.
- Chcesz mnie dla siebie?

Tym razem Yrsa zamilkła, skonfudowana pytaniem. Nie wiedziała, ani czy chce, ani co odpowiedzieć. Po co postawiła to irracjonalne żądanie, też nie bardzo wiedziała. Miała tylko przeczucie, że uplątuje siebie i inkwizycyjnego szpicla w coś wyjątkowo dziwnego, co może bardzo zaszkodzić.
- Ja... teraz nie wiem. Nie myślałam nad tym zbyt intensywnie. Mam myśleć teraz, czy zapytasz jeszcze kiedyś?
- Zapytam jeszcze raz - zgodził się - Czy to wszystko?
- Tak... nie. Powiedz Greyowi, że jeśli chce, żebym opowiadała mężowi o piratach, miło by było dostać jakieś szczegóły.
- Omówię to z nim - rozejrzał się jeszcze raz, jego spojrzenie zatrzymało się na stole i nieświeżym jedzeniu - Zjesz coś. Zaraz kogoś przyślę.
 
Asenat jest offline  
Stary 30-05-2013, 08:25   #60
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Fleja, Mike i Asenat

Pozostali, żywi i niegnijący w lochach Wysocy Septonowie oraz Najwyższy Septon Elekt, zasiedli w Sali Sądów. Soarę bawił fakt, że w Sepcie Baelora są pomieszczenia na każdą okazję. Sala Sądów znajdowała się w wieży, była owalna i przestronna, oświetlona słońcem docierającym z zewnątrz przez duże okna. Na parapecie przysiadła mewa. Zwierze zdawało się niemal rozumne. Soara nie lubiła mew, rzuciła w ptaszydło kawałkiem chleba.

- Zaczynajmy, przyjaciele - elekt miał miły dla ucha, łagodny głos, jednak Soara wiedziała, że w swojej wierze był stanowczy i bezkompromisowy. Inna sprawa, że jego wiara zdawała się momentami rozbieżna z Wiarą, ale może tego było im obecnie trzeba?

Po chwili do Sali Sądów weszło dwóch inkwizytorów - wysoko postawiony inkwizytor Grey, którego świątobliwa dobrze znała oraz jakiś młodszy, a wyględny jegomość w czarnym płaszczu. Pomiędzy sobą, w kajdanach, prowadzili Yrsę z Wullów, oskarżoną o zbrodnie przeciw Wierze.

Soara wzięła na siebie odczytanie aktu oskarżenia. Podniosła do oczu okular, który musiała sprowadzać aż z Lys i odchrząknęła.

- Zebraliśmy się tutaj w sprawie wysokiej wagi. Yrsa z Wullów, została oskarżona w obliczu Wiary przez Domerica Boltona o zbezczeszczenie Septy Wiary i - tu się zaśmiała - Septy Wiary - zwróciła się do towarzyszy - Musimy w końcu rozwiązać ten problem z nomenklaturą - wróciła do pergaminu - No tak, wnioskuję, że spalono budynek i zgwałcono kobietę, a i jeszcze zabito Septona.

Podała dokument dalej, by reszta Wysokich Septonów mogła się z nim zapoznać.

- No więc, co masz do powiedzenia na swoją obronę, moja droga?
Yrsa poruszyła dłońmi, żeby kajdany ułożyły się się w bardziej komfortowy sposób. Powiodła wzrokiem po zgromadzonych, na każdej twarzy zatrzymując nieruchome, badawcze spojrzenie. Było ich pięcioro. Piekna Septa, blady jak ściana grubas, śliniący się starzec, nad którym stał złotowłosy mężczyzna o niepokojącym uśmiechu, trochę rozkojarzony jegomość z łańcuchem maestra oraz ogorzały septon w mnisim habicie, siedzący w samym środku szpaleru.

Wreszcie spojrzała w oczy tej za bardzo na jej gust pięknej kobiety.
- Na obronę, czcigodna pani? - upewniła się spokojnym głosem. - Nie mam nic do powiedzenia. Prawda broni się sama. To kłamca musi się bronić, każdego dnia, by udowodnić wszystkim, że mówi prawdę. Mogę opowiedzieć, co się wydarzyło.

- Tak, tak - septa nie doceniła jej elokwencji - Mów, proszę.

- Kilkanaście dni temu, kiedy prowadziłam główne siły klanowców pod stolicę, dopadł do mnie jeden z moich ludzi. Powiedział, że mała grupa odłączyła się i zaatakowała sept nad strumieniem Zawijaniec. Zawsze się odłączają pod drodze i plądrują wioski, jak to wojownicy w pochodzie. Nie mieliśmy wiele żywności, musiałam patrzeć na to przez palce, żeby nie przyprowadzić ich osłabionych z głodu. Na atak na sept przez palce nie patrzyłam. Pojechałam tam z miejsca, kilku ludzi skoczyło za mną. Sept stał na wzgórzu nad wioską. Dwóch moich ludzi przywiązało septę do płota. Trzeci ściągał portki. Kilku rozpalało ogień, kilkunastu przymierzało się do plądrowania. Septon leżał na ziemi solidnie obity. Stratowałam koniem tego wojownika, który ściągał portki. Potem zsiadłam, wyrwałam z płotu sztachetę i rozpierdoliłam kilka zbyt gorących głów. Wtedy im się przypomniało, czego zakazywałam im robić. Odwiązałam septę od płota. Dostała histerii i krzyczała na mnie, żebym jej nie gwałciła. Moi ludzie zarzekali się, że ogień krzesali po to, żeby upiec prosiaka, którego skroili z septonowego chlewika. Nie wnikałam i rozbiłam jeszcze parę głów. Prosiak faktycznie gdzieś się kręcił i kwiczał. W międzyczasie septon wstał z gleby. Potem od wioski dobiegły krzyki i zobaczyłam masę prostaczków, idących ku nam z kosami na sztorc i siekierami. Ani chybi w obronie swojego septu. Wtedy faktycznie podniosłam rękę na Wiarę - wzruszyła lekko dłońmi, zagrzechotały kajdany. - Złapałam septona za brodę, długą miał. Kazałam mu pójść i zawrócić tych ludzi, bo jak postąpią jeszcze jeden krok, to nie będzie tu co zbierać, bo i sam Baelor Błogosławiony nie powstrzyma klanów jak widzą, że ktoś ma ochotę się z nimi bić. Poszedł i to zrobił. W międzyczasie spędziłam wszystkich moich ludzi, opierdoliłam ich i oszacowałam straty. Jakaś wieśniaczka zabrała septę spod płota. Wrócił septon. Powiedział, że nazywa się Auron. Nie wiedziałam, jak na Południu płaci się nawiązki za szkody, więc spłaciłam mu według północnych obyczajów. Nie targował się, chyba bardzo chciał, żebyśmy już odeszli. Tak też zrobiliśmy. Nie wiem doprawdy, co się stało z prosiakiem septona. Jakoś zniknął w którejś chwili. Możliwe, że ktoś z moich ludzi ostatecznie go ukradł i najpewniej też zabił. Byłam wściekła i nie miałam głowy do szczegółów.

Najcnotliwsza Septa Soara z Dorne uśmiechała się szeroko, a na koniec klasnęła w dłonie.
- Fascynujące - przyznała i zwróciła się do mnicha - Ale nie widzę tu oznak zbrodni.
- Potrzebujemy dowodów - odparł. Sędziowie skupili swą uwagę na Greyu.
- Więc? - ponagliła Septa.

Grey sięgnął do szerokiego rękawa i wyjął pergamin.
- Wysłani na miejsce zdarzenia inkwizytorzy zbadali sprawę i złożyli raport - przekazał pergamin radzie - Raport potwierdza słowa oskarżonej.
- Moi bogowie - jęknęła Soara - Kolejne papiery. Nie mógłby pan nam streścić tego raportu?
- W dużym skrócie, jak mówiłem potwierdza słowa oskarżonej. W mniejszym, septa, której cześć ocalała wychlała swoją wybawicielkę - skinął w kierunku Yrsy - co to zaginionego prosiaka, to wciąż go nie odnaleziono.

Yrsa walczyła o zachowanie powagi. Skądś była pewna, że Grey wskoczy na tego prosiaka. Wyrażenie "podłożyć świnię" zyskiwało nowe, interesujące odcienie znaczeń.

Sędziowie spojrzeli po sobie. W końcu wszyscy zwrócili się po wskazówki, do skromnego mnicha. Ten myślał przez chwilę, mierząc Yrsę chłodnym spojrzeniem.

- Sprawa jest delikatna, ale oczywista - powiedział wreszcie - Yrsa z Wullów jest niewinna wobec Wiary. Musimy wziąć jednak pod uwagę nastroje stolicy i potrzeby wiernych.
Blondyn, wspierający swoją obecnością śliniącego się starca nachylił się nad podopiecznym i po chwili zrelacjonował jego wypowiedź.
- Jego ekscelencja pozwoli, że przekażę słowa mojego patrona - skłonił się nisko i kontynuował, nie napotykając oporu - Wysoki Septon Krain Zachodnich proponuje zaspokoić wolę ludu publiczną, miesięczną pokutą.
- No doprawdy - Najcnotliwsza Septa wparowała z rozbawieniem - Dajcie wy dziewczynie spokój!
Mnich, zwany Ekscelencją, zastanowił się.
- Myślę, że propozycja jest warta rozważenia. Mamy wielu potrzebujących, którzy wymagają opieki.

- Czy wolno mi coś powiedzieć, panie? - Yrsa nachyliła się ku Greyowi, ale zadane szeptem pytanie i tak było słyszalne.
Nim inkwizytor mógł zareagować, mnich odpowiedział za niego.
- Mów, moje dziecko.
- Jak i ty, czcigodny panie, ja także mam ludzi. Tych, którzy zostali pod murami, i tych, którzy odeszli. Moi ludzie także mają nastroje. Dlatego nie ukarałam śmiercią tych, którzy zaatakowali sept. Każdy z nich powiedział swoim druhom - nie wolno podnosić ręki na siedmioramienną gwiazdę. Yrsa zabroniła, tym razem była łaskawa, następnym razem łaski może nie być. Moje uwięzienie wznieciło niepokoje wśród nich. Nastroje pójdą w kierunku zemsty za to, co im odebrano, jeśli naznaczycie pokutę, będącą tak naprawdę dalszym uwięzieniem. Czy to jest obraz twej Wiary, czcigodny panie, który chcesz im pokazać? Chcesz im pokazać coś, z czym mają walczyć? To dzicy, ale honorowi ludzie. Zaproszenia do walki dwa razy nie trzeba im powtarzać. Znacznie trudniej powiedzieć im, tak, aby przyjęli to za własną prawdę - że nie każdy jest ich wrogiem. To chciałam im przekazać. Nie będę mogła tego zrobić, jeśli będziecie zaspokajać nastroje ludu stolicy moją osobą. Moi ludzie pójdą się mścić. Jestem ich wodzem, nadal będę odpowiadać za każdy ich czyn, za każdego zabitego i za każdy spalony sept, który tym się spali do gołej ziemi. Miesięczna pokuta, którą rozważacie, będzie trwała całe moje życie. To jest obraz twej Wiary, czcigodny panie, który chcesz pokazać... wszystkim? Mnie?

Septon uśmiechnął się łagodnie.
- Chcę im pokazać, że ich czyny mają konsekwencje - odparł spokojnie - Dlatego pójdziesz do swoich ludzi, zaprosisz ich do Przystani i razem będziecie pomagać uchodźcom z ziem, które splądrowaliście.

- Czcigodny panie - Yrsa pokręciła głową - zaszkodzisz ludziom, którym chcesz pomóc. Jestem przeciwna wpuszczaniu klanów do miasta. To skończy się jatką. Jatka przejdzie w zamieszki. Moi ludzie nie nadają się do życia w mieście. To miasto ich zniszczy. A oni zniszczą z niego tak wiele, ile tylko będą mogli. Pokuta ma wiele twarzy. Tak samo jak łaska. Okaż im łaskę. Im, nie mnie. Łaskę pamięta się dłużej niż karę. Powiedz im, aby bronili tego, na co podnieśli rękę. Daj nam jednego ze swych ludzi, z siedmioramienną gwiazdą zawieszoną na szyi. Aby strzegł każdego mijanego septu, aby to, co się stało pod Zawijańcem już się nie powtórzyło. Obecność kogoś takiego zaspokoi nastroje ludu. Obecność kogoś takiego, kto zaświadczy samym sobą o waszej Wierze, będzie miała na moich ludzi lepszy wpływ niż narzucona pokuta, której zasad oni nigdy nie pojmą. Jak i powodów, dla których spotkał ich ten los. Daj nam kogoś, w kim oni zobaczą brata, nie wroga. Wojownika, który wierzy w coś innego niż oni, ale pójdzie z nimi jedną drogą.

Mnich wciąż się uśmiechał. Po kolei przyglądał się swoim doradcom. Po kolei na ich twarzach pojawiał się niepokój. Spojrzenie septona padło wreszcie na Inkwizytora Greya.
- Koncept wydaje mi się wyjątkowo trafny. Yrsie z Wullów i jej klanowcom towarzyszyć będzie jeden z inkwizytorów. Jego wyznaczenie pozostawiam Asherowi Stone’owi, ale nie wątpię, że skorzysta on z twojej rady, bracie Grey - gdy już wydawało się, że na tym stanie, mnich dodał Yrsie jeszcze jednego towarzysza - Lothar Reyne, także przyłączy się do tego przedsięwzięcia.

Blondyn przestał się uśmiechać.
- Ale, mój panie - zająknął się - Kto będzie się opiekował ...
- To moje ostatnie słowo - mnich podniósł dłoń by uciszyć protesty - Wszyscy dobrze wiemy, że czcigodny Septon, za którym chowasz się od tylu lat, nie jest zdolny do dalszego piastowania swojego stanowiska.
- To niedorzeczne - zaprotestował Lothar, który zdążył stracić wszystkie urocze rumieńce.
- Wszyscy dobrze wiemy - kontynuował uparcie mnich - Że jego najlepszym następcą będziesz Ty, Lotharze. Jednak brak ci doświadczenia, a za to po uszy masz arogancji. Yrsa z Wullów i jej towarzysze, dobrze ci zrobią.

Świątobliwa Septa Soara zaśmiała się w rękaw. Lothar Reyne był wściekły. Mnich wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Twoje zdanie, moja droga? - naczelny głos Wiary, zapytał Yrsę o opinię.
- Próbuję zobaczyć brata, którego mieliby przyjąć moi ludzie - odparła wolno. - Nie widzę. Mogę podejść bliżej?
Soarze wymknął się radosny śmiech. Mnich niezmiennie się uśmiechał, a Reyne naburmuszył się do reszty.
- Nasz drogi Lothar dobrze się maskuje - tym razem to Septa zabrała głos - Nasz Lothar dobrze się maskuje od wielu lat. Znasz chyba historię jego rodu?
- Każdy zna. Mogę podejść bliżej? - tym razem pytanie poszło w kierunku Lothara.
Mężczyzna nie odpowiedział, zagarnął przydługą i zbyt ozdobną szatę i energicznym krokiem poszedł do Yrsy.

- Co chcesz zobaczyć? - zapytał cicho.
- Twoje ręce - odpowiedziała, i podniosła własne, skute łańcuchami, zniszczone i pokryte odciskami.
Lothar Reyne pokazał jej dłonie, najpierw wierzch. Zadbane, czyste paznokcie i skóra. Potem wnętrze, nie były tak zniszczone, jak ręce Yrsy, ale widać było, że mężczyzna nie zaniedbywał miecza. Na dodatek, Yrsa zobaczyła dwie stare blizny. Ktoś tu próbował zatrzymać ostrze rękoma.
- Moje ręce są dokładnie takie jak ja - powiedział septon.

- Nie musisz mi wyjaśniać rzeczy, które widzę sama. Walczyłeś. Jeśli z nami pójdziesz, będziesz musiał walczyć. Nie z wrogiem. Z moimi ludźmi. Już pierwszego dnia. Wiesz równie dobrze jak ja, kogo w tobie zobaczą.
- Zobaczą tego, kogo im pokażę - odpowiedział ponuro i odwróciwszy się do Yrsy plecami zwrócił się do mnicha - Jego ekscelencja wybaczy, muszę się przygotować.
- Możesz iść, bracie - odparł sędzia.

Yrsa potoczyła wzrokiem po zebranych, zatrzymała wzrok na mnichu i oznajmiła na głos.

- Nie musi.

Lothar spojrzał na nią z ukosa. Wszyscy patrzyli na nią z ukosa. Niezadane pytania wisiały w powietrzu. Czekano na wyjaśnienia.
- Klany walczą inaczej niż wy. Nie przyjmę nikogo, kto nie idzie z własnej woli. Jeśli ma iść tylko dlatego, że mu rozkazano, zostawię go przywiązanego do drzewa, kiedy będę odchodzić. Pytałeś mnie, czcigodny panie, o zdanie. To jest moje zdanie. I jest ono niezmienne. Jeśli czcigodny Reyne chce iść, przyjmę go. Jeśli czuje się przymuszany, znajdę sposób, by go zgubić po drodze. Nie potrzebuję ludzi, którzy się wahają.

Mnich westchnął i przerwał wypowiedź Yrsy.
- Moja droga, w tej kwestii nie ma targów. Jeżeli przywiążesz kogokolwiek do drzewa, nasza dobra wola się skończy, a zbrojne ramię wiary rozbije twoich klanowców w pył. Ty natomiast wrócisz do lochów inkwizycji i wraz z Cersei Lannister dokonasz tam żywota.
Yrsa wysłuchała aż do ostatniego słowa, by parsknąć śmiechem zaraz po tym, gdy przebrzmiało.

- To wszystko, co chciałam usłyszeć. Dziękuję, czcigodny panie.
- Posłuchanie skończone - oznajmiła Soara. Nawet jej odechciało się żartów. Lothar nie czekał na dalsze słowa i opuścił Salę Sądów.

- Inkwizytorze Grey, pora przygotować naszą pokutnicę do opuszczenia lochów - oznajmił mnich i gestem wskazał pozostałych członków rady - My, musimy jeszcze porozmawiać.

Grey skłonił się lekko radzie, dał znak swoim ludziom, ci wzieli pod ramiona Yrse by ją wyprowadzić. Raczej z formalności niż z prawdziwej potrzeby. Gdy wyszli z sali rzekł szeptem do Yrsy.
- Sporo ryzykujesz, nowy najwyższy septon nie jest miękkim grubaskiem. To twardy, wychowany na ulicy gracz. I potrafi szybko podejmować nawet trudne decyzje.
- Nie posądzam go o nic takiego. Pewne słowa musiały paść. I on wiedział to równie dobrze jak ja - odszeptała cichutko.

- Zabierzcie panią do jej Inkwizytorium, dajecie jej dostęp do łaźni. Ubierzcie i nakarmcie. Przyszykujcie też jej konia do drogi. Ja muszę coś jeszcze załatwić. Chester, idziesz ze mną.
Zatrzymał się jeszcze w pół kroku.

- Zdejmijcie jej łańcuchy.
 
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172