Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-12-2013, 13:42   #141
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Bernard Wolner.

Drzewa doskonale chroniły przed lekką mżawką, czasami tylko cięższe krople przebijały się przez gęste listowie. W lesie czuł się nieswój. To nie był jego świat. On nie był częścią tego świata. Już po kilkuset metrach stracił orientację w terenie. Gdyby teraz smarkacz go zostawił pewnie zabłądziłby. Chłopak szedł jednak dziarsko, upewniając się że kat podąża tuż za nim. Po pewnym czasie wyczuł w powietrzu charakterystyczną woń topionej smoły, która z przebytymi metrami przybierała na sile. W pewnym momencie wyszli na otwartą przestrzeń. Przed drewnianą chatą z mielerza przykrytego darnią sączył się gęsty, siwy dym.



Gdy tak wpatrywał się w polankę szukając czy w zasięgu wzroku nie pojawi się Nena lub Pobliźniony kątem oka zauważył jak mały, cofa się powoli do tyłu.

- Ej, a ty gdzie? - powiedział ściszonym głosem wyciągając rękę by pochwycić malca. Ten jednak wywinął się zwinnie prawie kładąc na ziemi, palce Mistrza Dobrego tylko musnęły materiał bluzy. Chłopak zadrobił nogami i dał drapaka w krzaki. - Stój! - syknął jeszcze za nim Bernard lecz drobna sylwetka tylko mignęła mu między drzewami by zniknąć za chałupą.

Zmlął przekleństwo w ustach. Rozejrzał się wokół. Nie był pewien czy znalazłby drogę powrotną. Właściwie był prawie pewien, że zabłądziłby. Pozostało więc tylko jedno. Wyciągnął miecz i skrajem lasu ruszył w kierunku chaty.

Chata porośnięta była brunatnym mchem i lepiła się od jakiejś smolistej substancji. Podszedł ostrożnie do okna i zajrzał do środka. Zdało mu się, że dostrzegł jakąś grę cieni w izbie, lecz nie spostrzegł nikogo. Coś zaskrzypiało. Na granicy pola widzenia dostrzegł ruch. Odwrócił się w tamtą stronę, zdążył jeszcze zauważyć kosmatą twarz, gdy uderzenie bierwionem odebrało mu świadomość.


Irga, Kesa z Imarii.

Doły znajdowały się w niejakim oddaleniu od miasta, co było zrozumiałe biorąc pod uwagę smród zgnilizny, który się z nich dobywał. Trupy wywiezione z miasta, znalezione w rynsztokach, ofiary przemocy i głodu, ale również zmarłych, którzy nie mieli rodzin, lub których krewnych nie stać było na lepszy pochówek, wywożono drabiniastymi wozami, często pod osłoną nocy i grzebano w Dołach. Nie wszyscy mieszkańcy Trudu wiedzieli, lub może wiedzieć nie chcieli, że przed zrzuceniem trupa do jamy wyłożonej drewnem, ograbiano go ze wszystkiego, co tylko miał cennego. Później jamę zakrywano następną warstwą drewna i podpalano. Co nie zdążyło lub nie dało rady się dopalić, zasypywano ziemią, po czym kopano kolejny dół.

Barhył siedział przed byle jak postawioną szopą na niskim stołku i przepatrywał stos ubrań. Nad mężczyzną, na czterech żerdziach, rozstawiona była brudna płachta, która chroniła go przed deszczem. Podniósł na nadchodzącą szeptunkę swoje jedyne oko. W drugim oczodole ziała pusta jama a zabliźniona pręga wokół niej wskazywała na to, że oko zostało kiedyś prawdopodobnie wypalone. Wstał niezdarnie. W jego zgarbionej wiekiem sylwetce było jeszcze widać dawną siłę.

- Szeptucha, wy tu? - wymawiał słowa z melodyjnym wschodnim zaśpiewem - Usiądźcie.

Podstawił jej stołek.

- Barhył - odparła opierając się na lasce. - Czy los wam sprzyja?

- Bogowie są nam przychylni - podrapał wielką dłonią bliznę na oku.

Gdy kilka miesięcy temu grabarz przyszedł do niej po pomoc spotykały go same nieszczęścia. Jego synów Hardżyła i Nakułeja zmogła jakaś niemoc a kobieta, która była brzemienna zaczęła krwawić przed terminem.

- Składacie ofiarę duchom?

- Jako przykazałaś Zamawiaczko, a do drewna przy paleniu ciał zawsze dodajemy leszczyny.

Pokiwała głową.

- Co z tego skoro pogoda jak widzicie - wskazał w kierunku, z którego dobywał się ciężki dym. - Toż znowu przyjdzie nam pogrzebać niedopalone ciała.

- Ktoś znaczniejszy?

- Kilku nędzarzy - zrozumiał od razu o co pyta - jedna kurew i jakiś przejezdny zaciukany najpewniej w jednym z zaułków - wygrzebał ze sterty zakrwawioną szatę z lepszego materiału.

- Mówią, że katów na wozie wieźli - chciała się upewnić.

Machnął ręką.

- Ludzie różne rzeczy gadają… ale po tym co się w mieście wyrabia, to kto wie… kto wie czy wkrótce możni głowy nie stracą… a tam kogo znowu licho niesie?

Od strony murów szła samotna postać.

Kesa wpierw wyczuła smród, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Smród palonych ciał. Potem dopiero zobaczyła skąd dochodzi. Z powodu mokrego drewna, które nie chciało się dobrze rozpalić, temperatura była niewystarczająca i gęsty dym ścielił się nisko. Schowała nos w zagłębienie łokcia i w taki sposób minęła świeży dół, w którym palono zwłoki. W pewnym oddaleniu zauważyła dwie postacie, a w jednej z nich rozpoznała Irgę.

Cathil Mahr, Orin Sorley.

Uciszyła go gestem dłoni. Wiatr, który zmienił kierunek, przywiał nieznaną jej, silną woń. Znieruchomiała. Zastygła węsząc niczym dzikie zwierzę. Coś tam było. Nie wiedziała co i to ją niepokoiło.

- Co jest? - spytał nizioł cicho.

Wzruszyła ramionami.

- Pójdziemy sprawdzić.

I chociaż nakazała się zachowywać bardowi cicho, to szedł płosząc po drodze całą zwierzynę. Zatrzymała się.

- Człowiek - stwierdziła.

- Ufff… a już myślałem, że nam coś grozi.

- Głupiś - skarciła go. - Zostań tu. Wrócę.

I nim zdążył zaprotestować zniknęła między drzewami.

Cathil Mahr.

Swąd dochodził z niewielkiej polanki i już wiedziała czego się spodziewać. Gdy chciała już odejść po barda doszło ją stęknięcie a chwilę później przytłumiony głos. Zajrzała przez otwarte drzwi.

- No popatrz popatrz kogo my tu mamy - mężczyzna w pobrudzonym przykrótkawym wierzchnim okryciu, jakby ściągniętym z młodszego brata, stojąc do niej tyłem ciągnął za linę przewieszoną przez belkę stropową. Z klepiska zaczęło się coś podnosić, coś co ruszało się i stękało. Najpierw zobaczyła nogi uwiązane u drugiego końca liny. Potem starą podniszczoną kapotę i łysą, nabrzmiałą krwią głową z jakąś brudną szmatą wetkniętą w usta. Z początku nie poznała go ale później zobaczyła jego oczy, oczy Wolnera. Tych nie zapomniałaby nigdy. Kat miotał się wisząc głową w dół z zawiązanymi rękami ale więzy pozwalały mu tylko na rozkołysanie liny.

- Pamiętasz mnie? - indagował dalej uwiązawszy linę i podchodząc do Bernarda. W jego ręce błysnęło ostrze, przysunął je do policzka kata, jakby zamierzał go ogolić.

Orin Sorley.

Zostawiony sam w lesie, w nieznanym miejscu. Usiadł pod drzewem i czekał. Czekał… czekał aż mu te czekanie zaczęło się dłużyć. Nigdy nie mógł usiedzieć dłużej w jednym miejscu, więc postanowił pójść dziewczynie na spotkanie. Ruszył w kierunku, gdzie zniknęła. Tak mu się przynajmniej wydawało. Szedł czas jakiś lecz nie natknął się na ślad łuczniczki. Postanowił więc wrócić ale już nie miał pojęcia skąd przyszedł. Jak ona odnajduje się w tym lesie? Wszędzie tylko drzewa i drzewa a jedno do drugiego podobne. Wtedy zauważył jakiś ruch. Coś przemknęło między jednym a drugim pniem i schowało się za nim.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 16-12-2013, 20:56   #142
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Niziołek wzdrygnął się i ugiął lekko nogi gotów zerwać się do biegu lub też paść niczym martwy na ziemię.
- Hop, hop! Jest tam kto? - zapytał wpatrując się w zarośla i dwa pnie.

- Tam kto? Kto? - odpowiedziało mu echo. Nawet jeżeli ktoś stał za pniem to nie poruszył się.
Orin zrobił krok w tył, potem drugi. Przy trzecim nadepnął na jakąś gałąź, która łamiąc się wydała głośny trzask. Teraz miał wrażenie, że cały las wokół jest pełen bandytów albo i gorzej - dzikich, krwiożerczych zwierząt i potworów. Chyba spanikował. Wyrwał się przed siebie niewiele myśląc, byle dalej od tego przeklętego miejsca!

Drzewa, drzewa, ciągle drzewa. Przebiegł przez jakiś płytki strumyk aż po pokonaniu szpaleru gęstych krzewów spadł w dół, do porośniętego kłującymi pnączami jaru. Szarpnął nogą, która wplątała się w gęstwinę. Kolczaste gałęzie uczepiły się jej niczym macki jakiegoś morskiego potwora. Czym bardziej szarpał, tym bardziej kolce wbijały się w materiał spodni. Próbował ręką odplątać je, lecz kolce raniły jego dłonie. Rozejrzał się wokół. Kilkanaście metrów dalej, zaplątane w pnącza leżały kości jakiegoś zwierzęcia.

Przeraził się nie na żarty. Oddech miał szybki i nieregularny. Rozbiegany wzrok błądził po chaszczach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ratunku. Bard naraz uświadomił sobie, że wpakował się w ten rów, przez swoją bojaźliwość i lekkomyślność. Musiał się uspokoić. Przestał się ruszać, choć ciernie kuły niemiłosiernie, i uspokoił oddech.

W końcu, na spokojnie, przeanalizował sytuację. Mógł wołać ale jeśli ktoś rzeczywiście podążał jego śladem? Postanowił, że nie zaryzykuje i najpierw sam spróbuje się uporać z gęstwiną. Wymacał pod ubraniem schowany nożyk z drewnianą, rzeźbioną rękojeścią. Wyciągnął go i zaczął rozcinać uzbrojone w igły badyle.

Kolce raniły dłoń. Później mozolnie odczepiał gałęzie, które wczepiły się w nogawkę, rozplątywał i odrzucał. Szło opornie i powoli. Gdy już się odplątał, miał poranione, krwawiące dłonie a mięśnie drżały z wysiłku. Parów był głęboki a jego ściany strome i porośnięte tym kłującym badziewiem. Spojrzał w górę, spojrzał na boki i już wiedział, że nie przyjdzie mu prosto wydostać się z tej plątaniny krzewów.

Był tak zmęczony i poraniony, że postanowił zaryzykować.
- Caaathiiil! - zawołał ile sił w płucach - Caaathiiil! Pooomooocyyy!
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.
aveArivald jest offline  
Stary 17-12-2013, 18:49   #143
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Autumm + F.leja

[MEDIA]http://fc03.deviantart.net/fs70/f/2011/075/7/2/72c8e9b1f41c67b9dfdedb1c2b2dd122-d124uof.jpg[/MEDIA]

- Pamiętasz mnie? - indagował smolarz uwiązawszy linę i podchodząc do Bernarda. W jego ręce błysnęło ostrze, przysunął je do policzka kata, jakby zamierzał go ogolić.

Twarz mężczyzny była umazana czymś ciemnym, co wcześniej wziął za zarost. Kat wisiał do góry nogami dyndając i kręcąc się wokół własnej osi na sznurze. W tej pozycji nijak nie mógł lepiej przyjrzeć się oprawcy, który to pojawiał się, to znikał z pola widzenia. A już mowy być nie mogło o tym żeby go rozpoznać.

Kat
wisiał u powały. Nóż błyszczał w słabym świetle. Brzęknęła cięciwa. Cathil stała w drzwiach z opuszczonym łukiem. Patrzyła na pomalowanego mężczyznę, który nieudolnie próbował wyrwać strzałę z grdyki. Pocisk musiał rozerwać tętnicę, bo jasna krew płynęła pulsującym strumieniem zabijając ofiarę powoli i nieubłaganie. Łowczyni stała w bezruchu, nie odrywając chłodnego spojrzenia od konającego, aż nie wyzionął ducha.
Gdy trup ostatecznie znieruchomiał, podeszła do niego i zaczęła przeszukiwać w milczeniu. Poza drobnostkami, nie mającymi żadnej wartości i kilkoma miedziakami nie znalazła nic ciekawego.

Zgarnęła drobny łup do kieszeni i podeszła do liny, na której kat dyndał u powały. Przez chwilę rozważała możliwości. W końcu wzięła głęboki oddech, owinęła powróz wokół przedramienia, złapała mocno i zaparła się o klepisko. Może nie wisiał wysoko, ale nie chciała by kat runął na pełną krwi głowę. Miałą nadzieję, że jej zabiegi choć trochę spowolnią jego niechybny upadek. Gdy wreszcie wydało jej się, że bardziej gotowa nie będzie szybko odcięła napięty powróż swoim kozikiem i ucapiła go z całej siły.

Lina szarpnęła dziewczyną i mężczyzna gruchnął o ziemię niczym wór kartofli.

Cathil
zmarszczyła czoło, ale po chwili wzruszyła ramionami i prychnęła śmiechem, który próbowała zamaskować kaszlem. Podeszła do mężczyzny i wyswobodziła go z pęt.
- Już dobrze - mruknęła, oglądając jego obrażenia. Z zaskakującą, jak na siebie delikatnością obmacała jego nadwyrężoną czaszkę - Nie można cię samego zostawić, co, Kacie?

Bernard
kaszlnął i zgiął się w pół, kiedy odpływająca krew sprawiła, że przed oczami zaczęły latać mu czarne plamki. Chwilę zajęło mu dojście do siebie; przejechał bezmyślnie palcem po zranionym policzku i przyjrzał się z zadumą kropli krwi, która osiadła mu na palcu. Syknął, kiedy palce Cathil zawadziły o napuchniętego guza.

- Ano, jak widać, nie. Niebiosa mi was zesłały. Za uratowanie życia serdecznie dziękuję. Dług nielichy u panienki zaciągnąłem - powiedział i dodał z krzywym uśmiechem - Już drugą życzliwą mi niewiastkę w takich okolicznościach poznaję, z łbem rozbitym, nie wiedząc, co się dzieje. Urok jaki czy co… - ostrożnie wstał, opierajac się na ramieniu łuczniczki i rozjerzał sie po izbie. Przykucnął przy zwłokach i przewrócił nieboszczyka twarzą do góry, przyglądając mu się uważnie. - Czysty strzał, prosto w arteria carotis communis - zamruczał ni to do siebie, ni to do Cathil - Dobre oko macie...A nie miał łotr przy sobie miecza może? - spytał - Rozbroił mnie, a jakoś pewniej się człek czuje, jak ma żelazo przy pasie…

Chatka była właściwie szopą, w której znajdowały się proste narzędzia. Nie wyglądała jak miejsce, w którym ktoś nocuje. Twarz człowieka była Bernardowi obca. Ale nie mógł stwierdzić na pewno, że go nigdy w życiu na oczy nie widział. Zbyt wielu przewinęło się przez jego piwnice. Może był to człowiek, którego przyszło katu kiedyś przesłuchiwać? A może kiedyś przyszło mu odkryć kunszt swojego rzemiosła przed jego kobietą? Faktem było, że mężczyzna miał coś do Wolnera i być może nigdy się nie dowie co to było. Miecza kata nie było wewnątrz chaty. Prawdopodobnie upadł gdy dostał w głowę i ciągle leżał na polance.

Cathil pokręciła przecząco głową.

- Trzeba się na zewnątrz rozejrzeć - Bernard skierował swe kroki w kierunku wyjścia - Może szczeniak mnie skłamał, może coś na prawdę tu widział… - streścił w kilku słowach łuczniczce efekt swojego krótkiego “śledztwa” i to, co stało się z Neną. - Jak tu nic nie znajdziemy, to ten koniarz nam pozostaje. Z taką mordą poharataną ten człek nie przemknie się niezauważony… - otworzył drzwi od szopy, ale jeszcze odwrócił się do Cathil - A spotkaliście go może wcześniej? Szramę znaczy. Albo coś słyszeliście? Mus, że wiedźmę znał…inaczej by żywtoa nie ryzykował na jej ratunek.

Cathil znów pokręciła przecząco głową.

- To chyba jedna z tych mistycznych spraw - mruknęła - Nie mogę cię zostawić samego, bo znowu zarobisz w łeb - oznajmiła mijając kata - Ale muszę znaleźć Orina. On sam w lesie to nie jest dobra kombinacja.

Bernard westchnął głęboko i boleśnie. Guz co prawda mu dolegał, ale nie aż tak bardzo jak sugestia dzikuski, że w całe to wydarzenie znów zaplątana jest plugawa magia i insze czary. Czemu, na wszystkie piekła, musiało go wciąż spotykać obcowanie z tą diabelską materią?!

Na zewnątrz chaty nie było nic ciekawego. Ni Szramy, ni koni, ni śladu po bytności ludzi innych, niż smolarza. Szczyl najzwyczajniej w świecie zakpił sobie z Bernarda. Wciąż jednak pozostawał wątek handlarza, który być może użyczył ściganym wierzchowców, i kat zamierzał udać się tym tropem.

Miecz, utytłany w błocie, ale cały i niewyszczerbiony, odnalazł bez trudu. Już miał wsuwać go do pochwy, kiedy zdało mu się, że posłyszał gdzieś z okolicznych zarośli przytłumiony krzyk. Łuczniczka wspomniała coś o zaginionym towarzyszu...

Ujął broń pewniejszym gestem i odwrócił się do Cathil.

- Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę - rzucił półżartem zdanie zasłyszane z jakiejś dawnej opowieści - Chodźmy więc poszukać waszego nieszczęsnego kompana...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 17-12-2013 o 18:53.
Autumm jest offline  
Stary 17-12-2013, 19:56   #144
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Przez większość swego życia, Cathil stroniła od ludzi.

Przez ludzi były same problemy. A im bliżej ich się dopuściło, tym problemy były większe.

Łowczyni, ze zdziwieniem odkryła, że tym razem jej to nie wadzi.

Bała się, martwiła, ale coś jej mówiło, że nie ma już odwrotu.

Swój los połączyła z małym Orinem i gadatliwym Katem.

Musi się nimi zaopiekować. Zwłaszcza jeżeli mają wytropić Nenę.

Skoczyła w las, podążając za głosem Orina.

Przesadzała chaszcze, śpiesząc na ratunek.

Gdy zobaczyła w co się wpakował wybuchnęła śmiechem.

Dawno się nie śmiała.

Bardzo, bardzo dawno.

Wyciągnęła niziołka, śmiejąc się do łez i uściskała.

- Mówiłam... - pociągnęła nosem - Mówiłam, żebyś został.

Dobrze było mieć problemy przez ludzi.

Dobrze.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 17-12-2013, 23:19   #145
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Post wspólny: obce kanna

Kesa przedzierała się przez niskie krzaki. Wilgoć wisiała w powietrzu, przyklejając sukienkę do ciała. Nie widziała osób stojących przy dołach, ani nie słyszała rozmowy, którą prowadziły.

- Mówią, że katów na wozie wieźli - chciała się upewnić.
Machnął ręką. - Ludzie różne rzeczy gadają… ale po tym co się w mieście wyrabia, to kto wie… kto wie czy wkrótce możni głowy nie stracą… a tam kogo znowu licho niesie?
Szeptunka przymrużyła oko, ślepiąc ku zbliżającej się od odległych murów postaci.
- Uzdrowicielkę, Barhył - powiedziała powoli, ze zdumieniem. - Uzdrowicielkę z Wewnętrznego Miasta.
- A kogóż ona tu uzdrawiać przyszła?
- zdziwił się.
- Nikogo. Spotkać się przyszła. Porozmawiać… - zamilkła w pół słowa, westchnęła głęboko. - Czas na mnie. - Nachyliła się nad mężczyzną, pomarszczonymi wargami wycisnęła na jego czole suchy pocałunek. - Uważaj na siebie, synku - powiedziała z szorstką tkliwością. - I uważaj na Kundla. Wiesz, że przyjdzie

Kiedy w końcu Kesa dostrzegła Staruchę, ta patrzyła na medyczkę już od dłuższego czasu. Irga zamieniła z towarzyszącym jej mężczyzną kilka słów, pocałowała go w łysiejące czoło i wyszła dziewczynie na spotkanie.

- Przyszłaś - odezwała się cicho i w tym prostym, oczywistym stwierdzeniu kryło się więcej zdziwienia niż Kesa mogła się spodziewać.
- Tak - odpowiedziała dziewczyna po prostu, odgarniając mokre włosy z twarzy. - Nie za późno? Zdążymy?

Stara popatrzyła na nią przeciągle i westchnęła ciężko.
- Chodź, uzdrowicielko - skinęła na medyczkę pokrzywioną wiekiem ręką. - W cieple porozmawiamy, przy ogniu. Głupio sterczeć w błocie bez potrzeby.
Kesa skinęła głową i poszła, bez słowa, za kobietą. Ta również milczała.

* * *

Chata nie wyróżniała się niczym pośród wielu innych. Niska, przysadzista, rozchwierutana. Zdawała się wyrastać z wszechobecnego wszędzie błota jak niski, przysadzisty grzyb pośpiesznie sklecony z nieheblowanych desek. Choć zatrzaśnięte na głucho okiennice dodatkowo uszczelnione były strzępami szmat, z otworu dachowego unosiła się blada, drżąca smuga jasnego dymu.

- To tu - powiedziała starucha, odsuwając płat brudnawej skóry niedokładnie przesłaniający wejście do izby. - Taro, to Brzoza. Może ogrzać się przy twoim ogniu?

Siedząca na niewielkim zydlu kobieta poderwała głowę, odwróciła odruchowo twarz, żeby szare jak futerko myszy znamię przycupnięte na jej skroni było mniej widoczne.
- Sprowadziłaś ją - burknęła do szeptunki zbierając pośpiesznie rozrzucone pędy wikliny i niewielki kosz, który wyplatała. - Wiesz, że tak. - Zatrzymała się na moment przed Kesą jakby nie wiedząc czy pokłonić się, czy dygnąć. W końcu strzeliła oczami ku Irdze i jedynie skinęła głową, wycofując się w stronę dziurawej kotary rozdzielającej izbę na dwie części.

- Sama przyszłam - powiedziała Kesa hardo, wodząc oczami po skromnej izbie. Skromnej, tak innej od tej, w której mieszkała przez ostatnie dni. Ale też diametralnie różnej od tej, w której przyszło jej spać ostatnio. Było ciepło i wydawało sie być... bezpiecznie. Rozluźniła spięte mięśnie. Głos jej zmiękł. - Dziękuję, że mnie przyjęłyście - powiedziała, skłaniając głowę przed Tarą. - Potrzebujecie czegoś?

Wikliniarka zaczerwieniła się, przestąpiła z nogi na nogę.
- Na pewno nie jałmużny - sarknęła, prostując nieświadomie przygarbione plecy, jeszcze mocniej odwracając twarz do cienia. - Rozgość się, ogrzej, zostań jak długo chcesz - dodała jakoś niezręcznie. - Szeptunka cię ugości, na mnie robota czeka.

- Och, nie znam się na dobroczynności - odpowiedziała Kesa, do pleców znikającej za poszarpaną płachtą materiału kobiety. Na twarzy Irgi ciche rozbawienie mieszało się z wyrazem równie cichej dumy.

Medyczka usiadła obok ognia, ciesząc się jego ciepłem. Wilgotny materiał sukienki parował, prał, magiczkę otoczyła ledwie widoczna, falująca zasłona pary.
- Miła osoba - powiedziała po chwili. - Wasze słowa mają moc. Zalęgły mi sie w mózgu i nie chcą odejść. Rzadko kto potrafi coś takiego.

- Wiele słów padło między nami, uzdrowicielko.
- Krzątająca się przy palenisku starucha jak nigdy przypominała wiedźmę z mokradeł. Ślepą, pogiętą jak rosochate drzewo, węszącą ze świeżym, dziecięcym mięsem. - I nawet ja nie zgadnę, które z nich masz na myśli.

- Większość bez znaczenia - mruknęła Kesa. - Ale część istotna: Źródło. Przeoranie rzeczywistości. Nieodwracalne zmiany. Z jakiegoś powodu tu jestem i to nie jest przypadek. Myślę, ze póki moje przeznaczenie się nie wypełni - nie stanie się to, po co tu trafiłam - będzie trudno mi odejść. - spojrzała na Irgę. - Wiecie więcej niż ja. Co powinnam zrobić?

- Hmm…

Zmawiaczka nie śpieszyła się z odpowiedzią. Przemieszała zawartość odkształconego, żeliwnego kociołka, dokruszyła ziół i dopiero wtedy posłała medyczce twarde spojrzenie.
- Nie obrażać ludzi, do których przychodzisz po radę, dziewczyno - powiedziała spokojnie.

- O moich słowach mówiłam
- odparła Kesa, równie spokojnie, wytrzymując spojrzenie. - Przyznawanie się do niewiedzy nie jest dla mnie łatwe… Ani proszenie o pomoc. Wybaczcie, jeśli poczułyście się urażone. Nie było to moją intencją.

- Zbyt mądra jesteś i zbyt dobrze szkolona, bym mogła dać temu wiarę. Zbyt obrotna w myślach i języku
. - Starucha nałożyła do dwóch drewnianych i niezbyt czystych misek jedzenia i - razem z łyżką z miękkiej sosny - podała jedną z nich medyczce. Nie było tego wiele - pół naczynia cienkiej, doprawionej ziołami zupy. - Jedz, dziewczyno z Wysokiego Miasta. To cię rozgrzeje.

Kesa przyjęła naczynie, nie komentując słów Staruchy. Objęła miseczkę oboma rękami, pozwalając rozgrzać się dłoniom. Ciepło izby działało usypiająco, mimo wczesnej pory powieki zaczęły jej opadać. Potrząsnęła głową.
- Wiecie, gdzie jest Nena? - zapytała.

Irga przysiadła ciężko na niskim, rozchwierutanym zydlu. Ozdoby z kości i drewna zagrzechotały cicho, matowo, koniec długiego warkocza zwinął się na klepisku jak siwy wąż.
- Nie - powiedziała z cieniem goryczy, który Kesa słyszała w jej głosie poprzedniego dnia po egzekucji, gdy padał ulewny deszcze. - Źródło zniknęło, gdy zapadnia poszła w dół. Nie czuję go już. - Przygarbiła ramiona, zacisnęła i rozluźniła palce lewej dłoni omotanej brudnawym płótnem.

Kesa odsunęła naczynie od ust. Była kompletnie zaskoczona.
- Co... co to znaczy, że zniknęło? Umarło? Wyczerpało się?

- Nie
- powtórzyła starucha tym razem wolno, z namysłem. - Nie do końca. Nadal o nim śnię, więc Źródło istnieje. Gdzieś. Nie tutaj jednak. Może w kimś innym. Może w czymś innym. Jeśli umarło lub wyczerpało się to tylko w twojej Nenie.

- Ach -
odetchnęła z widoczną ulgą Kesa. - Więc ta sprawa już mnie nie dotyczy. Przeznaczenie się dopełniło, będę mogła iść swoją drogą.

Zamawiaczka pokręciła głową, szturchnęła płonące szczapy patykiem.
- Nie. - Trzeci raz to samo. - Nic się nie dopełniło jeszcze, bo to nie tamta dziewczyna naznaczyła twój los, a coś co wybrało ją za naczynie, za żagiew. Gdyby to był koniec, nie śniłabym więcej.

- Cóż więc mogę zrobić, żeby je dopełnić?

- Znaleźć prawdziwe Źródło albo kamień, który opiera się jego falom, a przy którym mogłabyś znaleźć schronienie. Lub zdać się na ślepy przypadek i zobaczyć dokąd cię zaprowadzi
- dodała starucha po kilku uderzeniach serca.

Znużenie i rozczarowanie wypełniło zielone oczy dziewczyny.
- Znów mówicie zagadkami - stwierdziła tonem, którym kwituje się deszcz w listopadowe popołudnie. - Nawet, jakbym zdecydowała się szukać “źródła” lub tego “kamienia”... Skoro wcześniej nie czułam nic specjalnego przy Nenie, to jak teraz je rozpoznam?

Starucha popatrzyła na nią tylko białym, martwym okiem.
Jednym łykiem wypiła zawartość swojej miski. Mlasnęła głośno, ostatnie krople zalegające na dnie naczynia posyłając w ogień i żar. Rozcharatała nożem lewy kciuk i poczekała aż na dno spłynie dostatecznie wiele kropel krwi. Splunęła przez pomarszczone usta, zmieszała krew z plwociną, dosypała szczyptę popiołu, szczodrze dodała ziół z sakiewki, którą wyciągnęła spod obszytej ozdobami skórzanej koszuli. Zalana gorącą wodą mieszanina zasyczała, zabulgotała jak jucha na ustach konającego. Zamawiaczka zakręciła naczyniem, zaszeptała nad naparem.
- Moja krew, mój oddech, popiół z mojego ognia - powiedziała, wyciągając miskę w stronę medyczki. - Wypijesz albo nie. Twój wybór. Potem porozmawiamy dalej.

Kesa przyjęła naczynie i przyjrzała się zawartości. Wszystkie składniki były naturalne i organiczne, nie wiedziała tylko, co Starucha trzyma w sakiewce. Taki ususzony i sproszkowany muchomor bywał bardzo pomocny, pod warunkiem że rozważnie się go używało - no, i oczywiście, ścinało tuż przed wschodem słońca. Krew i plwocina to były cenne dary. Nikt rozsądny nie trwoniły by ich, ot tak. A Starucha nie wyglądała na szaloną. Magiczka powąchała zawartość naczynia, po czym wyjęła jedną ze swoich flaszek. Odkorkowała. Po izbie rozszedł się delikatny zapach samogonu.
Wypiła resztę swojej zupy, wlała nieco alkoholu na dno. Podała Starusze.
- Najlepszy, na brzoskwiach - zachęciła.
Resztę alkoholu dolała do naczynia ofiarowanego jej przez Irgę. Wierzyła w odkażanie. Rany lepiej się goiły, jak się je polało alkoholem. Oczywiście, nie tak znamienitym jak jej…
- Doceniam wasz dar - powiedziała i wypiła. Powoli, z szacunkiem, dla darczyńcy.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 19-12-2013, 21:06   #146
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Bernard Wolner, Cathil Mahr, Orin Sorley.


Stadnina była duża i zadbana. Wielkie, zielone łąki ogrodzone były porządnym, wysokim płotem z poziomo ustawionych, drewnianych beli. Za ogrodzeniem biegały kare, gniadosze, kasztanki, bułane na tle ośnieżonych szczytów Gór Krańca. Niebo przestało już płakać, słońce wyjrzało zza szarych chmur, które odpływały powoli w kierunku gór.



Na ścieżce wzdłuż ogrodzenia szybko pojawiło się trzech zbrojnych na koniach. Do zdartych siodeł przyczepione mieli kusze a u boku przytroczone miecze. Na łękach zwisały, zwinięte w pętle liny. Pierwszy z nich, właściciel perkatego, czerwonego nosa pochylił się w kulbace, nachylając do idących.

- Nazywają mnie Meg i jestem tutaj zarządcą. Dokąd droga prowadzi?


Kesa z Imarii.

Przez słodkawy posmak samogonu przebijała gorycz ziół. Ogień falował lekko. Skrzypiący głos staruchy skrzeczał gdzieś w tle. Słaby, przytłumiony. Obłoczki pary unoszącej się z szat Kesy otaczały ją niczym zwiewny woal. Było ciepło i sennie. Powieki ciążyły coraz bardziej i coraz trudniej było jej je podnosić. Potrząsnęła głową raz jeszcze i zauważyła, że siedzi w chacie sama. Uciążliwe brzęczenie Szeptunki umilkło.

Było gorąco. Rozpięła koszulę. Parująca woda przysłaniała jej wszystko, tworząc rozmazany obraz wnętrza. Drgająca podłoga zdawała się żyć własnym życiem, ruszać się i wić pod jej stopami. Ściany drgały rytmicznie, pulsując w jakimś szalonym rytmie. Gorąca para stawała się nieprzyjemna. Odsunęła się od ogniska, lecz to rozlało się po podłodze niczym ciecz wylewająca się z pękniętego dzbana, podłażąc pod jej stopy. Wstała i krzyknęła chyba, bo zza potarganej kotary wyszła Tara. Myszka na czole zdawała się rosnąć i zajmować coraz większą część twarzy.

- Nie potrzebuję twojej jałmużny! - krzyknęła.

Para z odzienia zaczynała ją parzyć. Na dłoni wyraźnie widziała zaczerwienioną skórę i powstające białe pęcherze. Szybko ściągnęła płaszcz i bluzę i odrzuciła w kąt.

- Ignorantka! - krzyczała dalej wikliniarka.

- Ale ja nie… - chciała zaprotestować gdy spostrzegła, że ubranie odrzucone w kąt zajęło się ogniem. - Ogień! - Rzuciła się do wyjścia ale w miejscu, gdzie wcześniej były drzwi, napotkała tylko na ścianę.

- Nie lekceważ magii - Tara krzyczała nie zważając na płomienie. Kotara za nią płonęła.

- Ogień! Spłoniemy! - Kesę ogarnęła panika.

Kolejne chwile były najgorszymi w jej życiu. Próbowała znaleźć wyjście z płonącej chaty. Ogień jakby żył, podążał w jej kierunku ogarniając coraz to nowe przedmioty. Ubranie paliło się na niej, więc zrzucała je z siebie, krzyczała i wołała o pomoc.

***

Gdy działanie narkotyku spotęgowane alkoholem przestało działać, leżała pod jedną ze ścian, z potarganą koszulą, która nie zakrywała już jej nagiego ciała. Włosy ułożone w nieładzie, rozczochrane, oblepiały jej twarz. Nagle poczuła ucisk w żołądku, który zaprotestował nagłym skurczem. Żółć z resztkami porannego śniadania wyleciała z niej z siłą gejzera.

- Oporządź się -. Tara podsunęła jej parującą miskę z wodą i ręcznik, po czym odeszła.

I wtedy zdała sobie sprawę z kilku rzeczy.
Była prawie naga.
Treść żołądka oblepiła jej włosy i ubranie.
Prawa ręka piekła ją świeżą oparzeliną.
Leżała w kałuży, najprawdopodobniej własnego moczu.
Ognisko ciągle paliło się jak wcześniej lecz teraz przerażało ją niewytłumaczalnym, paranoicznym wręcz strachem.

Irga.

Medyczka zadawała złe pytania. Szukała rozwiązania tylko swojego problemu, furtki, przez którą mogłaby odejść. Źródło było czymś innym jednak, czymś większym od losu pojedynczego człowieka. Było jak ogień, pomyślała, szturchając pogrzebaczem płonące w palenisku szczapy drewna. Nie. Było jak żagiew, największa, najjaśniejsza żagiew, która stawiała w ogniu wszystko, czego tylko dotknęła. To było ważne, a tego szeptunka - skupiona na niciach losu Kesy, Neny czy Kamienia - nie dostrzegała. Tej całości, którą tworzą żagwie i dobywające się z nich płomienie. Tego splotu, który tworzą poszczególne wątki opowieści. Tkaniny zamiast poszczególnych nici.

Zdjęła kociołek wiszący ponad paleniskiem. Dorzuciła drewna i poczekała aż ogień buchnie z nową siłą. Krew jako ofiara dla losu, olcha jako ofiara dla wiatrów i zioła jako ofiara dla duchów. Niewielki bęben ze skóry nienarodzonego konia był ciepły pod jej palcami, drżał jak gotowe do biegu zwierzę. Uderzyła w niego delikatnie. Raz. Drugi. Trzeci. Zanuciła ogniowi prostą piosenkę bez słów. Uderzyła czwarty raz i tym razem płomienie zatańczyły.



Szeptunka utkwiła swój wzrok w płomieniach. Zatopiła się w ich tańcu i muzyce. Po chwili były tylko płomienie, muzyka i ona. Odcięta od świata, nieobecna.

Nagle ogień zapadł się w sobie by ponownie wystrzelić w górę, pojedyńczymi jęzorami, z których zaczęły wyłaniać się znajome kształty.

Szafot. Skazana pod szubieniczną liną - bijące mocą zmiany losu Źródło. Smuga mknąca przez płomienie, ich zaburzony taniec. Smuga mijająca Źródło, uderzająca w postać stojącą za nim. Niewidoczna wcześniej więź postaci ze Źródłem - skazaną, pękająca niczym kruchy kryształ, rozsypująca się tysiącem iskier. Chwilowe wrażenie powiązania postaci podobnym splotem, lecz bardziej efemerycznym z innym tworem. Rozsypujący się splot. Zanikające wrażenie.

Płomienie zamazują obraz. Ponownie zapadają się. By wystrzelić nową siłą. Rozedrgane. Bardziej niecierpliwe

Góry. Drzewa. Dwie samotne postacie. Splot wijący się niczym macka starająca się złapać ofiarę. Odbijająca się od niewidzialnej bariery otaczającej postacie. Kamień.

Zapaść. Przeskok. Płomienie tańczą coraz szybciej. Wizja dobiega końca. Jest odleglejsza. Nietrwała.

Wieża. Mrok. Postacie. Niewyraźne. Nagromadzenie magii.

Przeskok.

Ruiny miasta. Stara, zgarbiona postać podparta kosturem wpatrująca się jedynym widzącym okiem. Tuląca do siebie naczynie. Postać pada. Wyzwolenie magii. Rozbijające się naczynie. Pękająca stara skorupa. Narodziny nowego życia.

***

Irga osuwa się na klepisko, wypuszczając z rąk bębenek. Oddycha ciężko. Spierzchnięte wargi wymawiają bezgłośne imię, które nie chce przejść przez ściśnięte gardło.

- Tara - mówi cicho, lecz wikliniarka słyszy. Jest tuż obok. - Wody.

Woda wlewa się w wysuszone gardło, ścieka po brodzie, obmywa wyschnięte usta. Potem kobieta pomaga jej wyjść, usadowić się przed chatą na drewnianej ławeczce i oprzeć o ścianę. Odpocząć w promieniach słońca, które właśnie przebiło się przez chmury.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 03-01-2014, 13:28   #147
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Kesa krzyczała.

Jej świdrujący głos wypełniał cała chatę, odbijał się od sklepionej nisko powały i wyłożonej świeżą słomą podłogi. Ogień rozpełznął się po izbie, słoma tliła się, dym zacierał kontury. Płomienie podpełzły do siennika, który zamienił się w ścianę ognia.
Kesa umilkła, wcisnęła się w kąt, nieruchomiejąc. Szeroko otwartymi z przerażenia oczkami patrzyła jak płonie Gwiazdek, jej wystrugany z drzewa konik. Ogień liznął jego grzywę, która zmieniła barwę z siwej na pomarańczowo - czerwoną. Potem całe ciało konika ściemniało. Ogień przeskoczył dalej, zabierając jej szmacianą przytulankę i patyczki, z których zbudowała stajnie dla Gwiazdka.
Dziewczyna zasłoniła buzię rączkami, nie czuła gorąca, ale dym bardzo szczypał w oczka.

Kesa krzyczała.

Ogień rozpełznął się po izbie, odcinając wejście. Kotara, za która zniknęła Tara zmieniła się w kurtynę ognia, a mimo to kobieta pojawiała się, mówiła coś do Kesy. Gdzie było jej dziecko? Rzuciła się w stronę drzwi, niż było ich, uciekała przed ogniem, który zajmowała cała izbę, wypełniał ją szczelnie, ból w poparzonej dłoni, białe pęcherze wypełnione płynem, płonąca koszula… Gorąco. Ból. Przerażenie. Zrzucała ubranie i krzyczała, a ogień zbliżała się coraz bardziej, wypełniał izbę i jej ciało, zdawał się drwić z niej, bawić jej cierpieniem. I wtedy zrozumiała, ze tym razem nikt jej nie pomoże. Pozwoliła sobie za zamknięcie oczu.

Obudziła się, mrugając gwałtownie. Czuła zapach świeżej trawy.
- Już dobrze, malutka – powiedział ojciec, odgarniając jej włoski ze spoconego czoła. – Już wszystko dobrze.

Obudziła się. Czuła zapach moczu, potu i spalonej skóry. Ogień płonął , niewielkim, migotliwym płomieniem, drżąc lekko w palenisku na środku izby. Panika podeszła jej do gardła, gwałtowna, niekontrolowana, ściskając żelazną obręczą żołądek i przełyk. Zwymiotowała.

Na kolanach, prawie że po omacku zaczęła szukać wyjścia z izby.

- Oporządź się – głos Tary przytrzymał ją nad krawędzią, nie powalając wpaść w szaleństwo. Sięgnęła po ręcznik, otarła twarz, włosy ciało. Skupianie się na codziennych, znanych czynnościach pomagało uspokoić emocje, powściągnąć panikę. Narzuciła płaszcz na gołe ciało, zabrała resztę ubrań i wyszła z izby, zachłystując się powietrzem. Znalazła wodę, zanurzyła poparzoną dłoń. Ból przygasł a Kesa uświadomiła sobie, że już nigdy nie uda się jej zasnąć w izbie, gdzie będzie płonął ogień. Zadrżała, nabrała wody w dłonie i polała kark – czuła jak zimne strugi spływają jej po plecach ramionach, przynosząc ulgę. Wypłukała sukienkę, a potem wciągnęła ją, mokrą na siebie – przylgnęła ściśle, chłodząc rozpalone ciało, oblepiając je kojącą, miękka zasłoną. Wypłukała resztę ubrań, zmoczyła ponownie włosy i twarz.

Powiesiła płaszcz na koślawym płocie i rozejrzała się – Starucha przycupnęła na ławie pod ścianą domu. Podeszła do niej, powoli, niechętnie – nie chciała wracać do wspomnień, ale nie miała wyboru. Nie mogła dłużej opierać się przeznaczeniu. Usiadła obok.

- Już rozumiem - powiedziała, ogniskując rozbiegane spojrzenie na Irdze. Wyglądało na to, że Szeptunka też miała ciężkie przejście. Pewnie nawet cięższe, skoro sama stworzyła iluzję, której doświadczyły.- Jak się czujecie? Też was tak tąpnęło?
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 06-01-2014, 19:17   #148
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Autumm, F.leja, AveArviavld


- Witajcie, dobry człowieku - Bernard odezwał się pierwszy, wysuwając się nieco przed towarzyszy - Sprawę mamy do niejakiego Grisha. Powiedziano nam, że można go najść w tej stadninie. I tam właśnie zmierzamy - uściślił

- A zwą was… - nochal zawiesił głos.

- Obrecht. Hans Obrecht - kat nawet chwilę się nie zastanawiał, podając fałszywe miano. Hans Czarny - znany kat i anatom, z książek którego Bernard wyuczył się rzemiosła, i Andre Obrecht, inny mistrz z katowskiej rodziny o długich tradycjach, byli w jego zawodzie osobami znacznymi i szanowanymi, aczkolwiek poza katowskim światkiem nie znanymi szerszym masom - Cyrulik, za chlebem wędrujący - pochylił głowę, niby to kornie, lecz przede wszystkim, by kaptur rzucił głebszy cień na jego oblicze.

- Hans Obrecht, cyrulik - powtórzył tamten, jakby chciał utrwalić w pamięci. - A to Griz - wskazał na pryszczatego pomocnika żującego słomianą słomkę - i Buz. - Trzeci z konnych był ledwie kilkunastoletnim chłopcem. - A wasi towarzysze?

- To, panie, jest sierota, którą kiedyś z gorączki ciężkiej odratowałem i tak się za mną szwenda. Ot, miękkie serce ma człowiek...Wołam ją Szyszka - kat wskazał szerokim gestem Cathil - Wybaczcie jej dziwactwo, ale na umyśle słabuje nieco. Nie wszystko pojmuje co do niej mówić, ciężko ją bogowie doświadczyli...ale niekiedy się przyda do czego - pozwolił sobie na wstrętny uśmiech, tak częsty u tych zbereźników, co to gustują w młody niewieścim ciele. Łowczyni ugryzła się w język i zacisnęła dłonie w pięści, tak mocno, że pobielały jej knykcie. Burknęła pod nosem coś niezrozumiałego i gdyby spojrzenia mogły zabijać, to Bernard po trzykroć gryzłby piach. Dziewczyna obserwowała czujnym okiem zbrojnych i ich zwierzynę. Kat zdawał sobie sprawę, że jednym krótkim spojrzeniem wynalazła zapewne z tuzin możliwych sposobów by ich zabić. Milczała jednak nie czyniąc żadnego ruchu.
- A tamten pokurcz…- Bernard rzucił długie spojrzenie w kierunku niziołka; co ma powiedzieć o nim? Wszak tego nowego towarzysza wędrówki nie znał wcale, nie wiedział czym się para i co skłamać powinien, by historia podobną prawdzie była. Zawiesił na chwilę głos, mając nadzieję, że karzełek domyśli się o co chodzi i sam coś powie.
- Tollet Hill. Wędrowny kuglarz, do usług - ukłonił się Orin - Gram, śpiewam i ciżbę zabawiam. Tak się złożyło, że ten sam cel i kierunek połączył mnie z szanownym uczonym Hansem Obrechtem.

- Tollet Hill kuglarz i Szyszka - powtórzył znowu konny. Przechylił się w siodle i zeskoczył na ziemię rzucając lejce chłopcu. - Chętnie rozprostuję kości i potowarzyszę wam w drodze do kulawego Grisha.

Ruszyli spokojnym tempem wzdłuż ogrodzenia. Meg kaczym krokiem tuż obok Bernarda, za nimi Cathil z niziołkiem a na końcu konno dwóch pomocników z luzakiem.

- Skąd przybywacie? - zarządca ściągnął kapelusz i przeczesał palcami rzadkie włosy. - Nieczęsto opuszczamy stadninę, tyle co do Trudu czasem człowiek zajedzie to i spragniony wieści ze świata.

- Z Altdorfu droga wiedzie. Ale szlak różnie nas prowadził; od miesięcy my są w podróży - kat nie zamierzał mijać się z prawdą zbyt mocno; wszak kłamstwo musi być solidnie udokumentowane, inaczej w proch się rozsypie przy byle większej wątpliwości. I tak było; nim dekadę temu obją posadę kata w Trudzie, to właśnie stamtąd ruszył w świat, by wiele lat trudnić się fachem wędrownego mistrza - Do Trudu zaś nas nie wpuszczono. Tumult jakiś w mieście, straż wstręty podróżnym robi… - pokręcił głową. Im mniej będą się z miastem kojarzyć, tym lepiej.

- O… - Meg wyraził zdziwienie na informację o Trudzie. - Rzecz to dziwna. Nie wiecie co się stało?

- A skąd niby, panie...- Bernard...nie, Hans, prosty cyrulik, wzruszył ramionami - Straż nic nie mówi, a plotek więcej, niż pcheł na kundlu parchatym. Ja tam nosa w nie swoje wściubiać nie lubię, a z władzą lepiej nie zadzierać, i o sekrety nie pytać...bo jeszcze co złego człeka spotka - zrobił gest odżegnania się od złego, mając cichą nadzieję, że przegoni on też pecha, który nadał im zbyt dociekliwych kompanów.

- W rzeczy samej - przytaknął Orin. - Jedni o zarazie gadajom, inni o morderstwie jakim okrutnym. Ale kto by tam wierzył w to co ludki pletom. My, malutcy, i tak prawdy pewnikiem nie poznomy.

- Hmmm… - zadumał się właściciel nochala. - A ja tam widzicie lubię wiedzieć co i jak. Bo to lepiej mieć zawsze oczy otwarte i wiedzieć co się wokół dzieje. Zawsze człowiek z tego jaką naukę wynieść może. Trza będzie wysłać kogo do miasta, niech się wywie co i jak. A może i sam pojadę… Ostatnim razem chybam był jak na placu w dyby jakiegoś złodziejaszka zakuwano. Ależ był ubaw! - uderzył się ręką po udzie - Straż miała uzupełniać swoje stajnie - rzekł już chyba bardziej do siebie i coś zaczął mruczeć pod nosem.

Dziewczyna zwana Szyszką skrzywiła się z niechęcią i odwróciła wzrok, jakby nagle mierził ją widok istot rozumnych. Patrzyła w dal, na pola, łąki i lasy, odnajdując w nich większą wartość niż w towarzyszach drogi.

Szli tak chwilę w milczeniu pozostawiwszy Mega ze swoimi myślami, gdy nagle odezwał się znowu niespodziewanie.

- A powiedzcie no mi, ta niemota co to na umyśle szwankuje a z wami ciągnie. Bezpieczne to, że w dłoni łuk dzierży? Nie zrobi nikomu nic złego?

Wspomniana niemota parsknęła krótkim, szczekliwym śmiechem i nie raczyła nawet spojrzeć na Mega.

- E tam - kat machnął lekceważąco ręką - Jak królikiem nie jesteście, albo inszym zwierzem, to bezpieczni będziecie. Ona tylko na żywinę szczególnie zajadła jest. No, albo jak jej za tyłek nie chcecie łapać - wyszczerzył zęby. Poznał Cathil na tyle, że zapadł mu w pamięć jej zawzięty charakterek i łatwość, z jaką przychodziło jej mordowanie; lepiej zawczasu ostrzec towarzyszy, nim się krew poleje. Miał również nadzieję, że łuczniczka weźmie sobie jego słowa do serca i powstrzyma choć na chwilę swoje zabójcze instynkty.

Meg przyjrzał się łuczniczce uważniej.

- Chudy taki, że nie ma za co łapać, chyba że kto w wielkiej desperacji - zaopiniował, wzruszając ramionami. - A tak właściwie to jaką sprawę do kulawego Grisha macie?

- Cóż… - zaczął Orin z lekkim wahaniem.

- Konia kupić...lub nająć. Po cóż na stadninę można iść? - kat uśmiechnął się szeroko, nie czekając, co niziołek wymyśli - Ale zdziwiony jestem, że pytacie. Miał się tu zjawić przed nami nasz towarzysz z pieniędzmi i wszystko wcześniej ustalić. Wysoki taki, na mordzie cięty - przejechał palcem przed twarzą, odwzorcują bliznę, jaką miał Szrama - Chyba nic złego go nie spotkało… - udał namysł - A widzieliście go może?

- Nerd? - zarządca łypnął okiem na kata alias Hansa Obrechta. Zatrzymał się a wraz z nim cały pochód. - Był tu rzeczywiście ale o was nie wspominał. Wszystkie transakcje i tak ze mną przeprowadzane są. Stary Grish w tym względzie zupełnie na mnie polega. Jeśli więc chcecie konia kupić nie musicie go niepokoić a ze mną wszystko załatwić. Mówcie tylko czego wam trzeba.

Cathil świerzbiły ręce i mrowił język. Spojrzała na Mega. Czuła się jak sokół, który dostrzegł ukrywającego się w trawie zająca. A więc mężczyzna nazywał się Nerd? Zobaczymy...

- Był sam? - zapytała chrapliwym od długotrwałego milczenia głosem.

- O… - uśmiechnął się Meg. - Nasza niemowa przemówiła. Tak, był sam. Myślałem, że to wasz towarzysz, więc… skąd te pytania?

Stanęli. Katu nie podobało się to wcale, a wcale. Rozejrzał się wokół...trzech na dwójkę. Półtora, poprawił się w myślach. Trzech zdrowych mężczyzn na jednego starego dziada i płochego podlotka, bo pokurcza-grajka nawet nie można było liczyć. Nie mieli większych szans, gdyby teraz w Cathil wstąpił szał mordowania. Cofnął się lekko, by nie stać za blisko Mega, i przesunął dłoń bliżej rozcięcia w płaszczu, przez które mógłby dobyć broń. Czuł jak włoski na jego wygolonym karku podnoszą się alarmująco, kiedy łuczniczka odezwała się, prowokując do rozróby.

- Podobno z jakąś panną się prowadzać zaczął - Bernard usiłował zbagatelizować tą kwestię - A pieniądz i kobiety...cóż, nie trzyma się to razem dobrze - roześmiał się wymuszonym śmiechem, choć wcale mu do żartów nie było - Źle by było, jakby miał nasze ciężko zarobione pieniądze przepuścił na niewiasty i miast nam transport załatwić, to bez słowa zwiał… - spróbował naprowadzić zarządce na ten tok myślenia, a wzrokiem spiorunował dzikuskę, mając nadzieję, że zamknie jadaczkę i powróci do udawania głupa, co wychodziło jej o wiele bardziej przekonywująco, niż dyskusja.

Cathil leniwie mrugnęła i odwróciła wzrok. Bez kolejnego słowa ruszyła przed siebie traktem.

Zarządca podniósł rondo kapelusza, odsłaniając poorane zmarszczkami, przykryte opalenizną czoło. Spojrzał uważnie na Bernarda, powiódł wzrokiem za oddalającą się dziewczyną.

- Coś wam powiem - odchrząknął i splunął. - Stary Grish nie na darmo zrobił mnie zarządcą. Często mówi: "Meg, masz nosa" - przy tych słowach trącił wskazującym paluchem swój perkaty nochal. - Znam się na ludziach. Spojrzę im w oczy i wiem... po prostu wiem czego się spodziewać.

Milczał chwilę, rozważając najwidoczniej jakąś kwestię, by podjąć.

- Będzie dwa miesiące temu jak skradziono sześć klaczy rozpłodowych z zagrody. Piękne to były konie - cmoknął z uznaniem. - Podejrzenie padło na pewną rodzinę, ale przesłuchano wtedy na wniosek mistrza małodobrego większość służby i najemnych. Wyobraźcie sobie Obrecht, że kat ową rodzinę puścił a koniuszego, który podejrzenie na nich rzucił, w dybach w Trudzie widziałem na placu.

Wolner drgnął mimowolnie. Zaczął przypominać sobie tą sprawę, nie tak znowu dawną. Ślady uprowadzonych koni prowadziły do rodziny drwala mieszkającego niedaleko stadniny. Tam też znaleziono w drewutni uprząż, która należała do jednej ze skradzionych klaczy. Drwal jednak i jego rodzina nijak Bernardowi nie pasowali na złodziei i przed użyciem narzędzi się wzbraniał domagając przesłuchań służby. Jak się później okazało słusznie.

- Przyjrzałem się wtedy temu oprawcy dobrze. Postawny był jako i wy, i takoż w słusznym wieku. Co mnie wtedy bardzo zastanowiło to jego oczy. Wyobraźcie sobie, że mu z oczu dobrze patrzało... - spojrzał na cyrulika wnikliwie, by po chwili dokończyć - Jako i wam. - Wzrok zarządcy zdawał się świdrować Bernarda. - Pomożecie mi Hans w pewnym zmartwieniu? Mówicie bramy Trudu zamknięte. Gdyby teraz ktoś z miasta przyszedł tutaj do mnie i za kogo innego się podawał, co byście o nim rzekli?

Orin stał między katem a zarządcą spoglądając z niepewnością z dołu to na jednego, to na drugiego.

Ah...Bernard nie mógł powstrzymać krzywego uśmiechu. Prawda jest jak oliwa...I dobrze może się stało; wszak kłamstwo daleko nie prowadzi, a łatwość, z jaką przyszło mu łgać, była doprawdy niepokojąca. Wyprostował się, i położył rękę na mieczu. Z twarzy zniknął mu przymilny, lekko głupawy uśmieszek, którym się chciał maskować, a kiedy odpowiedział zarządczy, patrzył mu w oczy, a nie w ziemię.

- Zależy od człowieka, panie zarządco. Jeśli by był to ktoś, kto się spieszy bardzo, konia szukał, pary z gęby nie puścił i sypał monetami wokół, byle nikt o niego nie pytał, to bym rzekł, że człowiek ten nielichy ma występek na sumieniu i pragnie przed karą uciec. Ot, morderstwo choćby...czy porwanie. - wziął głębszy oddech i kontynuował - Gdybym zaś znał tego człowieka, i miał o nim zacne mniemanie, uznałbym, że ma dobry na to powód, by się ukrywać. A jaki, to już sprawa nie moja. Bo póki mnie nie proszą, czy konieczność nie zmusza, to nie zajmują mnie specjalnie sprawy moich braci… - rozłożył ręce, przypominając sobie Angusa i jego szemrane interesa - Ale to tylko moje myśli, panie zarządco. Każdy człek na swój rozum, i sam ocenić musi takie zdarzenia…jak mu sumienie podpowiada czy serce.

Meg przytaknął poprawiając jednocześnie kapelusz i zasuwając go na powrót na czoło.

- Wracając zaś do tematu, panie Obrecht - dwa ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem, - czego wam trzeba?
- Tak jak rzekłem. Konie wynająć lub kupić. I towarzysza szukamy. Tego z blizną właśnie, jak mówiłem. Szczególnie zaś panny, która z nim jakoby miała być.
- Dwa konie kupił, lecz nie spowiadał mi się w którym kierunku się udaje. Konie jednak wybrał krępe i wytrzymałe, więc jeśli miałbym zgadywać powiedziałbym, że udał się tam - rządca wskazał na ośnieżone szczyty Gór Krańca. - Co się zaś tyczy koni dla was… Muszę wam się z czegoś zwierzyć. Widzicie, żonę drwala, co ją kat od loszku wybronił, a może i czego gorszego, darzyłem i darzę specjalną atencją. Przez to dług niejaki mam u tego człowieka… - zamyślił się.
- Trzeba nam ogrodzenie naprawić. - skinął głową na towarzyszy. Ci posłusznie zsiedli przywiązując konie do ogrodzenia. - To niebezpieczna okolica. Kradzieże się zdarzają. Może się okazać, że przyjdzie nam do domu na piechotę iść… Nie pierwszyzna. Kradzież zgłosić nam przyjdzie oczywiście. - odwrócił się i wraz z kompanami ruszył wzdłuż ogrodzenia. Zatrzymał się jednak jeszcze na chwilę, by rzucić na odchodne. - Miejcie baczenie na waszego towarzysza. Źle mu z oczu patrzy.

Odwrócili się i odeszli.

Bernard odczekał chwilę, a potem rzucił długie spojrzenie Cathil i Orinowi, i przeniósł wzrok na uwiązane konie. Odsupłał z szyi woreczek z resztką pieniędzy, jakie mu zostały i odliczył tyle, ile mógł oddać bez uszczerbku dla ich skromnych zapasów. Położył monety na słupku ogrodzenia, tak, by wracający mężczyźni je dostrzegli.

Podszedł do konia, i ostrożnie chwycił za wodze. Ile lat temu ostatnio jeździł...? Trzeba będzie znów się przyzwyczaić...

- Ruszamy - rzucił do towarzyszy - Nic już tu nas...Nic już nas tu nie zatrzyma - dodał cicho, i zapatrzył się w błyszczące w słońcu dachy Trudu.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 06-01-2014, 21:07   #149
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Gryzmolone razem z Kanną

Szeptunka śpiewała.
Brzoza płakała do swoich wizji.
Płomienie tańczyły.
Dym wił się jak wężowe sploty.
Uderzenia bębna nadawały rytm.

Jęzory ognia strzeliły w górę pojedynczymi smugami - jak pojedyncze nici splatające się węzłem w jedną całość, w jedną opowieść.

Szeptunka śpiewała.
Szeptunka patrzyła.

Smukły, przygarbiony płomień jak złamana trzcina, jak dziewczyna o brązowych włosach. Pomiędzy nim a żagwiami warkocz iskier. Masywny, nieruchomy płomień jak człowiek, który stał na platformie szubienicy razem z nią. Nagły powiew wiatru przeciął ogień - jak podmuch, który pozostawia po sobie wypuszczona z łuku strzała. Wybuch iskier, kolejny warkocz pojawiający się i gasnący jednocześnie, łączący obydwa płomienie.

Szeptunka zmrużyła oczy, zmarszczyła brwi.
Pomyślała o dwóch Źródłach.
I - ponownie - o własnym zaślepieniu, które nie pozwoliło jej tego dostrzec.

Lecz było coś jeszcze. Inny twór, inne Źródło, inne zawęźlenie. Już znikające w rozbłysku iskier, w drżeniu płomieni, już rozwiane wiatrem, oddechem i śpiewiem nim zdążyła uchwycić jego prawdziwy kształt.

Szeptunka śpiewała.
Brzoza krzyczała do swoich wizji.
Płomienie pełgały po żeliwnym naczyniu.
Smugi dymu opadały ku ziemi jak widmowe włosy.
Uderzenia bębna nadawały rytm.

Płomienie przygasły i strzeliły na nowo. Wysokie jak góry, smukłe jak drzewa, pachnące żywicą jak las. Jeden z nich jak piaskowy wąż próbował się podkraść do dwóch drżących płomyków - smukłego jak trzcina i drugiego - nieruchomego, jakby nie z ognia był zrobiony lecz ze skał. Kamień. Opoka. Tarcza wyznaczająca święty krąg.

Szeptunka śpiewała.
Brzoza milczała zwinięta jak dziecko na pokrytej słomą podłodze.
Płomienie drżały w oczekiwaniu.
Uderzenia bębna nadawały rytm.

Ogień zafalował, wyrósł nagle jak czerwona wieża pełna zaschniętej krwi i popiołu. Drżąca jak krzyk. Milcząca jak śmierć. Cuchnąca jak strach. Potężna jak magia.

Szeptunka śpiewała.
Serce biło do rytmu bębna.
Smugi dymy oplotły palenisko jak stare, pokrzywione palce.

I nagle wszystko zszarzało jak stary kamień, jak zrujnowane miasto, jak umierający człowiek. I nagle szeptunka była tu - w chacie bednarza i wikliniarki, i była tam - w szarym świecie, gdzie upadała bez życia na ziemię, gdzie naczynie rozbijało się na dziesiątki skorup.

Urwał się śpiew.
Urwało się bicie bębna.

Tara powoli wyszła zza poszarpanej kotary.
Szeptunka ocierała łzy.


* * *


Promienie słońca kładły się ciepłem na jej twarzy. Drewniane ściany chaty były chropowate i cierpliwe jak drzewo, z którego powstały. Z sąsiedniego podwórza słyszała wysoki, charakterystyczny śmiech Łaski, słyszała ujadanie psów, pokrzykiwania i rozmowy ludzi. Zamawiaczka siedziała na wąskiej ławce nieruchomo, w ciszy, z zamkniętymi oczami. Gliniane naczynie na jej kolanach pełne było żaru i ciepła, które czuła nawet przez kolejne warstwy ubrania.

Pod jej powiekami wciąż tańczyły płomienie.

Źródło. Kamień. Wieża. Miasto.
Kamień. Źródło. Miasto. Wieża.
Źródło. Miasto. Wieża.
Miasto.

Przesunęła suchymi, pokrzywionymi palcami po gładkiej, wyślizganej jej dotykiem powierzchni naczynia.

Miasto.

Widzący nie powinien znać swojej przyszłości, wiedziała o tym od małego. Powtarzała jej to matka. Powtarzała matka jej matki. Powtarzały wszystkie kobiety jej rodu. To zła wiedza, mówiły. To wiedza przynosząca nieszczęście. To wiedza przynosząca smutek. To przeklęte rozdroże, bagnisko, gdzie trzeba ważyć każdy krok.

Rozumiała już.

Strzaskane miasto. Strzaskane naczynie.
Za kilka miesięcy - dwa? trzy? - dopełni się.
Mogłaby to przeciągnąć, mogłaby ominąć ten węzeł, odmienić.
Była stara i miała swoje sztuczki.
Mogłaby jeszcze nie umierać.

Rozumiała jednak, że musi.


* * *


Skrzypnęły drzwi.

- Już rozumiem - odezwała się nagle Brzoza powtarzając myśli szeptunki. - Jak się czujecie? Też was tak tąpnęło?

Zamawiaczka nie odpowiedziała od razu. Pokręciła nieznacznie głową, ale nie otworzyła oczu. Chciała powiedzieć wiele rzeczy, nie powiedziała żadnej z nich. Co dobrego mogło teraz przyjść dziewczynie z wiedzy, że wszystkie jej wizje były kłamstwem, że zniszczony alkoholem napar nie mógł przynieść niczego oprócz złych snów? Nic. Ta prawda mogła poczekać. Ta nauka mogła poczekać. Za kilka miesięcy i tak nie będzie miała znaczenia, a Irga potrzebowała jej pomocy.

- Co rozumiesz? - spytała więc tylko. Powoli, poważnie, ledwie otwierając usta.

- Czym jest Źródło. - Głos medyczki złamał się jak przygięte wiatrem trawy. - Choć wolałabym nie rozumieć… Co można zrobić, żeby wszystkiego nie zniszczyło?

- Znaleźć kotwicę, kamień, o który rozbiją się fale zmian, uzdrowicielko - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - A potem... - zamruczała stara z namysłem. - Potem znaleźć miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Wieżę. Krew. Magię, która powołała Źródło do życia. I tego, kto dzierży ją w swoich rękach.
Ruiny miasta.
Moją śmierć.
Zaśmiała się cicho i jakoś tak strasznie gorzko.

- Tylko tyle, Brzozo, tylko tyle. Pójdziesz tam ze mną?

Kesa poczuła, jak uchodzi z niej całe powietrze. Zabrakło jej oddechu, krew w żyłach zwolniła. Skuliła ramiona, zwiesiła głowę i przez kilka długich chwil siedziała w milczeniu, wpatrując się w ziemię pod swoimi stopami.

- Nie... nie sądziłam, że przeznaczenie jest... może być... aż tak silne – wykrztusiła w końcu, ledwie słyszalnym głosem, jakby sama do siebie. Zęby zaczęły jej szczękać, choć całe ciało znieruchomiało, jak zmrożone zimnym, północnym wichrem.

Szeptunka nie powiedziała nic. Nie przerwała ciszy, która nagle zapadła. Co mogła czuć dziewczyna? Strach. Niedowierzanie. Świadomość, że nie kieruje własnym życiem, że los i przeznaczenie miota nią, jakby była kruchą łódką rzucaną od jednego brzegu rzeki do drugiego.

Będzie walczyć? Podda się nurtowi?
Czekała.

- Miesiąc temu, dawniej nawet, wyruszyliśmy na poszukiwanie Wieży Czterech Wichrów - odezwała się Brzoza. Jej słowa były szybkie, nieskładne, jak strzały wypuszczane przez niewprawnego łucznika w zbliżający się cel. - Podobno moc mieszkającego w jej ruinach arcymaga może wyciszyć mroczną magię. Tyle razy zmieniałam drogę, odchodziłam, a ciągle… - z szelestem płaszcza podniosła się na nogi jednym ruchem. – Musimy odnaleźć Nenę. Ona wie. Dacie radę?

- Dotrzeć do Wieży? Dam. Widziałam to. Dogonić młodą na starych nogach? Nie, Brzozo. Wiesz, że nie. - Westchnęła ciężko, ponuro. Zacisnęła palce na glinianym naczyniu. - Będę musiała znaleźć sobie muła.

- Cóż... - westchnęła Kesa. - Pomogę wam. Mam troche gotówki powinno wystarczyć na kupno zwierzęcia. Jeśli nawet nie - zarobię, w taki czy inny sposób. Powinnyśmy ruszać jak najszybciej… Ale potrzebujecie odpocząć, prawda? Pozwolicie... pozwolicie mi dać się zbadać? Może coś zaradzę.

Starucha przekrzywiła ptasio głowę, zamrugała czarnym jak koralik okiem i zaśmiała się ponownie - krótko, rechotliwie. Głucho jakoś.

- Zadbaj wpierw o siebie, uzdrowicielko, bo na starość nic nie zaradzisz - powiedziała, klepiąc medyczkę po zdrowej ręce dłonią ciepłą od słońca i żaru jarzącego się w naczyniu. - Potem obie zadbajmy o to, by ruszyć w drogę. A gdy ruszymy i trakt wygrzechocze mi kości, obiecać ci mogę, że poproszę i o radę, i pomoc. Nie teraz jednak, bo nie czas na to.

- Siebie samej leczyć nie potrafię. - Brzoza stała koło niej, słońce prześwietlało jej mokre włosy, nadając jeszcze młodszy wygląd. - Magia po prostu jest we mnie, mogę ją skłonić, żeby przeszła do kogoś innego, ale to wszystko. - Obejrzała oparzenie pokrywające jej dłoń. - Czyste, zadbam, żeby się nie zainfekowało i samo się zaleczy. Oparzelinę najlepiej w spokoju zostawić...

Spojrzała znów na szeptunkę. Niecierpliwie, nagląco.

- Na starość nic nie poradzę, ale na różne okoliczności towarzyszące mogę. - Popatrzyła w niebo. - I tak już dość czasu straciłam… potrzebuję znaleźć Nenę.

Szeptunka westchnęła, ponownie przymknęła powieki i ponownie zobaczyła pod nimi taniec płomieni. W chacie zaśmiało się cicho dziecko Tary.

- Jak daleko sięga twoja moc, uzdrowicielko?

Dziewczyna zerknęła na Irgę, wyraźnie zdziwiona pytaniem.

- Pytacie, co potrafię zrobić? - upewniła się. - Załatać porwane naczynia, nie otwierając ciała. Też je rozrywać. Rozrzedzić krew. Spędzić ropę. Spoić kość. Przyśpieszyć, lub zwolnić pracę organów. Uspokoić dziecko w macicy i pokazać mu drogę na zewnątrz, jak się zagubi.

- A wyleczyć chorobę, która dopiero nadejdzie? Sięgnąć ku komuś, kto jest daleko?

- Nie wiem - odpowiedziała Kesa zupełnie szczerze. - Poza tym jak choroby nie widać, to skąd wiadomo, że nadejdzie? Nikt nie będzie szukał medyczki… A daleko sięgać nie potrafię, potrzebuje osobę dotknąć. Dlaczego pytacie?

- Najmłodsze Tary zachoruje, gdy spadną pierwsze jesienne deszcze - powiedziała szeptunka prosto. - Będzie płakać coraz ciszej i ciszej, będzie dławić się oddechem i płonąć gorączką. Aż w końcu zamilknie i Tara zaniesie je do Barhyła, który ciśnie je w ogień.

- Dzieci często umierają - medyczka sucho stwierdziła fakt. - Taka ich natura. A Tara może mieć następne… Ale skąd wiecie? Widzicie, co się będzie działo z ludźmi, tak? Ale mówiłyście, że widziałyście, jak coś zmienia przeznaczenie ludzi. Czyli wasze wizje nie zawsze się sprawdzają. Może dziecku Tary też pisana jest inna przyszłość?

Starucha ponownie westchnęła głęboko i ponownie nie powiedziała nic. Jak mogła wytłumaczyć komuś takiemu jak ta dziewczyna - kształconemu do innego świata i mądrego zupełnie inną mądrością - jak to jest słyszeć śmierć w śmiechu dziecka? Jak mogła wytłumaczyć komuś takiemu jak ta dziewczyna - która nigdy nie była przy nadziei - jak to jest posłać własne dziecko w ogień? Jak mogła wytłumaczyć tą wiedzę, te strzępy obrazów, te echa odczuć, żeby nie zamieniły się w puste słowa, które można zbyć machnięciem ręki?

Nie mogła.
Nie potrafiła.
Nie umiała znaleźć właściwych słów.

Gdy dwa miesiące temu wyciągała niemowlę spomiędzy nóg Tary już wtedy widziała to wyraźnie. Najpewniejszy z losów. Najsilniejsze przeznaczenie.
Nie nazywaj go.
Nie nadawaj imienia.
Nie kochaj.
Jakby można było zmusić matkę, by nie kochała własnego dziecka.

- Zależy wam na tej kobiecie… - odezwała się po chwili milczenia Brzoza. - A mi zależy, żeby odzyskać kontrolę nad moim życiem. Żeby znowu samej decydować o sobie. Ale to się nie stanie, dopóki nie dopełnię przeznaczenia, nie dotrę do Wieży - powiedziała mocno, zdecydowanie. - Potrzebuję was, waszej pomocy. Zawrzyjmy układ. Poszukam choroby w ciele dzieciaka. Może uda mi się wzmocnić je na tyle, ze samo sobie poradzi, a może uda się wyrugować chorobę, jeśli już się zaczęła. Jeśli nie - wrócę tu na jesieni. Nie wezmę zapłaty. Ale musicie pozwolić mi najpierw pomóc sobie. Wzmocnię wasze organy na tyle, że podróż będzie dla was łatwiejsza. Mniej męcząca.

Teraz Irga zapadła w milczenie - wciąż oparta o ścianę chaty, dłonią omotaną brudnawym opatrunkiem przesuwając pieszczotliwie po glinianym naczyniu i krzywiąc wargi w uśmiechu bladym i smutnym jak ostatni dzień lata.

- Dobrze - powiedziała tylko.

Nawet jeśli Brzoza ją wzmocni, zawsze zdąży jeszcze umrzeć.
A to dziecko zasługiwało na to, by żyć.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 19-01-2014 o 14:26.
obce jest offline  
Stary 06-01-2014, 22:32   #150
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Pola, łąki, lasy, góry. Przestrzeń.
Od wschodu na zachód, od północy na południe, żadnych murów, żadnych rynsztoków, żadnych lochów. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Między nogami czuła ciepłe zwoje mięśni. Gdy zamknęła oczy, mogła sobie bez problemu wyobrazić, że wraz z wierzchowcem tworzy jedną żywą istotę.
Wciąż była z Katem i Niziołkiem. Szukali Neny, ale Cathil z trudnością przypominała sobie jaki miała w tym cel. Dowiedzieć się, co wydarzyło się w Trudzie? Nie, za tym gonił Kat, nie ona. Cathil wiedziała co się wydarzyło, Nena nie zawisła i to jej wystarczyło. Nie dbała o śmierdzący gród i jego mieszkańców. Odnaleźć przyjaciółkę? Nie, to Orin tego bardziej pragnął. Ona czuła, że mogą Nenia przynieść tylko kłopoty jeżeli ją odnajdą. Nie, Cathil nie wiedziała po co jedzie za mężczyzną o imieniu Nerd w towarzystwie Kata i Barda.
Wiedziała jednak, że jej potrzebują i ona potrzebuje ich. Będą podróżowali przez dziki kraj, gdzie przydadzą im się talenty łowczyni. Ona sama natomiast nie wyobrażała sobie już, że mogłaby znów stać się samotną zmorą.
Koń pachniał potem i świeżym, wygrzanym na słońcu sianem. Słońce oświetlało odległe szczyty gór i spływało miodową lawiną na hale. Wiatr szumiał Cathil w uszach i przynosił bzyczenie pszczół.
Kat spoglądał na nią nerwowo. Będzie musiała z nim porozmawiać, powiedzieć że nie ma się z jej strony czego obawiać.
Ale jeszcze nie teraz. Teraz było zbyt dobrze.
Nie była wielką śpiewaczką, ale pamiętała parę piosenek. Stare kobiety na zamku lubiły śpiewać przy praniu. Cathil zaśpiewała.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172