Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-03-2015, 21:53   #71
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Nathan zamknął oczy. Na chwilę. Lubił Toppera, szanował i w jakimś sensie podziwiał ale nie był z nim bardzo mocno zżyty. Wcześniej wspólna praca a teraz... Teraz już nie było mu dane poznać faceta lepiej…

Gniew w nim kipiał niczym morze podczas wielkiego sztormu. Czuł jak mocno ma napięte mięśnie. Krew na szczęście pomimo tego, iż krążyła szybciej przestała się z niego lać jak z zarzynanego wieprza. Proces leczenia rozpoczął się na dobre.
Miał ochotę wpaść do tego cholernego burdelu i zajebać wszystkich chłopaków Kilotona, pierdolonych zakłamanych “Ulicznych Dzikusów” a tego zakłamanego łysego kutasa zostawiłby sobie ma koniec.

Chciał krwi !!!

Zdusił w sobie jednak te emocje. Zemści się bo taki sygnał trzeba puścić wszystkim zdrajcom ale zrobi to później, na zimno bo tak smakuje lepiej. Zrobi to, wbrew Topperowi, bo wiedział, że ten by wybaczył. Scott jednak nienawidził zdrajców i nie odpuści, choćby poległ na samych tylko staraniach dopadnięcia Kilotona.

Później. Tym zajmie się później.

Teraz miał pilniejsze rzeczy do roboty. Uszanuje wolę zmarłego. Wolę wielkiego człowieka umieszczonego w małym ciele.
Delikatnie podniósł ciało Toppera i włożył je do samochodu na tylne siedzenie. Zabezpieczył pasami tak jak tylko mógł. Przesiadł się na miejsce kierowcy. Pod lekko pogiętą od uderzenia maską samochodu dymiło ale i tak Nathan przekręcił kluczyk w stacyjce.

Zamarł.

Odetchnął.

Silnik odpalił i rzęził przez chwilę ale nie zgasł. Scott wrzucił jałowy bieg i zaciągnął hamulec. Wysiadł z samochodu odpalił przyspieszenie i ruszył w kierunku rolls royca z zamiarem odzyskania fantów - jak je nazywał świętej pamięci Topper.
Omiótł wzrokiem wnętrze samochodu demona, nie znalazłszy obiektu poszukiwań, w mig znalazł się przy bagażniku. Nie sprawdzał czy jest otwarty czy zamknięty na zamek, wbił pazurzastą dłoń poniżej dziurki na kluczyk i jednym zdecydowanym ruchem posłał ją na najbliższe drzewo.

Torba.

Jest.

W końcu.

Torba za którą zginął Topper i za która zginie w końcu Kiloton.
Otworzył ją by się upewnić, że przedmioty o które było całe to zamieszanie są na miejscu.
Były.
Odetchnął z ulgą i w mig pojawił się przy zdezelowanej, odpalonej maszynie, która przyjechali tutaj. Torbę wrzucił na podłogę pasażera i ruszył tak szybko, na ile pozwalał samochód w kierunku Londynu. W lusterku auta, które jakimś cudem przetrwało zderzenie widział oddalający się wylot drogi prowadzący do burdelu w którym “Uliczni Dzikusi” dokonali wymiany.

“Poruchaj sobie Kiloton, poruchaj, bo to może być twoje ostatnie w życiu dymanko”

Z samochodu dymiło się coraz bardziej ale na szczęście nic ani nikt za nim nie jechał. Milczał, od czasu do czasu zerkając w przekrzywione tylne lusterku wewnątrz samochodu, w którym odbijało się martwe ciało karzełka. Wściekły był na siebie, że nie dał rady go ocalić. Uzurpacja gówno dała.
Taaa.
Właśnie, to jedno dała, gówniany wygląd i nic więcej.

Samochód odmówił posłuszeństwa na kilka mil przed Londynem. Scott zabrał torbę, ciało Toppera i zepchnął wóz do pobliskiego wiejskiego rowu. Najśmieszniejsze w tym było to, że paliwa by wystarczyło do Londynu a o to martwił się najbardziej kiedy ruszali w pościg za artefaktami. Zanim ruszył dalej, upewnił się na mapie gdzie jest i jak daleko ma do opuszczonej bocznicy w której rezydował Fury.
Czy Jasnowidz wiedział jak dla Toppera skończy się ten dzień? Powinien bo inaczej byłby z niego dupa a nie jasnowidz. Przesrane moce.

Ssało go w żołądku z głodu i jeszcze bolały go niektóre rany. O dziwo nie goiły się tak szybko jak powinny, może dlatego, że zadał je piekielny pomiot.
Nie narzekał, nie utyskiwał. Pruł naprzód a tam gdzie mógł używał nawet hiperadrenaliny.
“- Zanieś … fanty … do … wagonu.” - mówił ciężko Topper. Scott zamierzał zrobić, za wszelką cenę.
Przycisnął ciało Toppera niczym bezwładną lalkę i skupił się na celu - dotrzeć do wagonu Fury'ego.

Dotarcie do celu trochę zajęło, szczególnie że zwlekał upewniając się czy nie ma ogona i czy torba nie zawierała podsłuchu. Macał każdy jej skrawek choć założenie takowego było praktycznie niemożliwe i głupie w szumie Fenomenu. Nie ryzykował jednak.
Zanim minął bramę wozowni rozejrzał się jeszcze i skupił na swoim nadprzyrodzonym radarze ostrzegawczym.
Wszedł do środka i stanął na dziedzińcu. Rozejrzał się. Nie był pewien czy powinien czekać czy nie.

- Bez sensu - mruknął do siebie przeklinając własną głupotę i ruszył w kierunku wagonu. Czuł się piekielnie głodny i zmęczony, choć wiedział, że to drugie zniknie jak zostanie zaspokojona pierwsza potrzeba.

Zbliżył się do wagonu zachowując czujność. Bo tak było trzeba. Nie ma czasu na odpuszczenie bo właśnie wtedy można dostać cios. W momencie w którym się go najmniej spodziewasz.

- Fury to ja Scott - zastukał w drzwi wagonu.

Usłyszał jąkający się głos Fury’ego i po chwili drzwi się przesunęły, pozostawiając lukę potrzebną Nathanowi do wejścia do środka.
Ten wszedł w milczeniu, rozejrzał się po pomieszczeniu, położył na ziemi torbę a obok niej ostrożnie ułożył zakrwawione ciało Toppera. Wstał i popatrzył niemo w oczy gospodarza. W sumie to nie wiedział co powiedzieć.

Fury nic nie powiedział, ale spojrzenie jąkały wyrażało wszystko.
- Mu..mu...muszę i...iść. Zaa...aaa.aaa...czekaj.

Scott nadal milczał. Wodził wzrokiem za wychodzącym z wagonu okularnikiem a kiedy drzwi zasunęły się na nowo ruszył się w końcu. Wziął leżący na pryczy koc i przykrył nim ciało karzełka.
Sam usiadł na krześle i siedział tak nieruchomo myśląc o całej tej sytuacji oraz zbierając siły i regenerując się przy głosach swojego żołądka domagającego się strawy.

Fury wrócił po kilkunastu minutach nadal nic nie mówiąc. Usiadł ciężko starając się nie patrzeć na ciało Toppera przykryte teraz kocem. Nie było jednak w tej ciszy napięcia Raczej smutek i potrzeba chwili. Potrzeba uszanowania zabitego.

Nie minęło pół godziny, kiedy zjawił się Horror.

Mężczyzna z nieruchomą twarzą spojrzał na ciałko pod kocem.

- Jak? - to krótkie pytanie zadał spoglądając na Nathana Scotta.

Oczy Horrora były takie same, jak zawsze. Obojętne i pozbawione jakichkolwiek śladów uczuć wyższych. Oczy drapieżnika, z którym zawsze kojarzył się Nathanowi ten mężczyzna.

- Alistair Shapirro - mruknął krótko w odpowiedzi na zadane pytanie Horrora - podczas odzyskiwania fantów. Potrzebuję odnaleźć Rosi - zmienił szybko temat - wiecie jak? Fury. Muszę ją zlokalizować - przeniósł swoje czerwone pełne oczy na gospodarza wagonu.

Fury uśmiechnął się ponuro. Pokiwał głową.

- Myślę, że czas byś z kimś się spotkał - powiedział Horror. - Fury. Ty popracuj nad Rosamoon. A my odwiedzimy ... szefa. Pojedziesz ze mną na motorze. Nałóż kask. Na szczęście jest na tyle duży, że zakryje twoje zrogowacenia. Chodź.

Nathan posłuchał. W końcu nie miał potrzeby siedzieć w wagonie. Wziął torbę, której zdobycie Topper przypłacił życiem. Motocykl Horrora był tam, gdzie pierwszy raz podjechał Nathan samochodem. Ten kawałek przeszli w milczeniu.

Maszyna była potężna. Bez trudu mogła udźwignąć dwóch masywnych mężczyzn. Solidny chooper, pomalowany w okultystyczne symbole. Horror wskoczył za kierownicę, Nathan do tyłu łapiąc się rękoma oparcia za plecami. Horror odpalił silnik. Maszyna ruszyła pomrukując basowo.

Jechali dość szybko, niemal w kaskaderskim tempie. Kierowali się gdzieś w stronę Londynu, na przedmieściach, gdzie zamieszkiwała kiedyś wyższa warstwa średnia. Dzielnica starych domów z ogrodami. Horror zatrzymał motocykl przy jednym z nich, potem otworzył bramę wjazdową kluczem, który trzymał przy sobie. Ukrył motor za budynkiem i wprowadził Nathana do eleganckiego domu.

- Musimy poczekać. Możesz się najeść i odświeżyć. Wszystko jest sprawne i zaopatrzone. Musimy poczekać. - Powtórzył ponownie, jakby to było coś niezwykle ważnego.

Czyżby był przejęty.

Dość dziwne jak na faceta, który był wyprany z emocji niczym brudny ciuch w pralce po wirowaniu. Może jednak ta teoria maszyny nie do końca była trafna jeżeli chodzi o Horrora. Może. Olać to. Na początku Nathan licząc na szybkie przyjęcie nie wiadomo przez kogo czekał spacerując sobie po pokoju ale kiedy żołądek zaczął już się kurczyć i zwijać postanowił coś zjeść. Nakierowany przez Horrora trafił do kuchni gdzie wzorem poprzednich dni sam musiał sobie przygotować coś do jedzenia. Chyba poza nim, Horrorem i zagadkowym właścicielem mieszkania nikogo nie było w budynku. Na szczęście lodówka była dobrze zaopatrzona.

- Zdradzisz mi czyje to mieszkanie - zagadnął Horrora po posiłku nie licząc w sumie na konstruktywną i wyczerpująca odpowiedź. Mylił się

- Moje - odpowiedział tamten

- Ooo - wyrwało się Nathanowi - ładne. Nie sprawiłoby tobie problemu abym się odświeżył? No wiesz prysznic i najlepiej to zmiana ubrania bo to jest dość zabrudzone. Nie wiem z kim się będę widział ale chyba najlepiej będzie jak chociaż szata będzie mnie zdobić

Tym razem gospodarz nie odpowiedział ale wskazał byłemu egzekutorowi łazienkę a po chwili przyniósł rzeczy do przebrania.
Nie wiedząc kiedy zostanie zaproszony na audencję Nathan doprowadził się szybko do porządku choć korciło go by posiedzieć pod ciepłym prysznicem znacznie dłużej. Wrócił do pokoju do którego trafił na samym początku. Usiadł na krześle i czekał. Czekał. Cholernie długo czekał, ale nie marudził nie pytał. Jakoś tak podświadomie czuł, że nie wypada. To prawda, że wolałby w tech chwili wypełniać ostatnią wolę Toppera i szukać Rossi ale mając umiejętności Fury’ego pod ręką byłoby to dla niego jak szukanie igły w stogu siana.
Zmęczony dniem i oczekiwaniem zdrzemnął się na sofie, oparty o zagłówek.

Czekali dość długo. Prawie do świtu. W końcu drzwi wejściowe się otworzyły i stanął w nich mężczyzna o siwych włosach i męskiej, poznaczonej bruzdami twarzy.



Nathan znał tą twarz. Widział ją na okładkach kilku ważnych magazynów z czasów przed Fenomenem. Należała do jakiegoś bardzo wpływowego i zamożnego człowieka, którego nazwiska nie potrafił sobie jednak przypomnieć.

- Percival Grey - przedstawił się jednak mężczyzna podając Nathanowi dłoń.
Kiedy wymieniali uścisk sygnał alarmowy zagrał w głowie Nathana z ogromną siłą. Jeżeli Horror stanowił zagrożenie, z którym Nathan musiałby się liczyć, to Grey byłby w stanie zmieść Scotta bez najmniejszego wysiłku, przynajmniej to sugerował jego egzekutorski instynkt.
- Miło mi w końcu poznać pana osobiście. Do tej pory był pan dla mnie jedynie teczką z aktami. Ciekawą teczką, nawiasem mówiąc. Może napijemy się brandy?

- Nathan Scott - wysunął do człowieka dłoń ale zanim ją uścisnął zawahał się lekko porażony moca egzekutorskiego alarmu. Alarmu, który chyba jeszcze tak mocno nie “wył” ostrzegawczo - O tak wczesnej godzinie jeżeli Panu to nie przeszkadza napiłbym się tylko herbaty. Czegoś mocniejszego napije się wieczorem jak dzień pozwoli.

- Herbata. Czemu nie. Zrobisz Harry. - Zwrócił się do Horrora, który poszedł do kuchni wypełnić polecenie.
Grey usadowił się wygonie w jednym z trzech wielkich, wygodnych foteli i wskazał miejsce Nathanowi w drugim.
- Jak panu układa się współpraca z Towarzystwem, panie Scott? - zapytał tonem luźnej pogawędki.

Nathan skorzystał z zaproszenia sadowiąc się na wskazanym fotelu.
- Nathan. Jeżeli to Panu nie przeszkadza proszę mówić mi Nathan. Co do współpracy to muszę powiedzieć, że się nie nudzę, choć wolałbym aby - zamilkł szukając odpowiednich słów - aby jednak była bardziej spokojna. Wprowadzono mnie jednak na tyle, że wiem, że celi jaki postawiło sobie Towarzystwo do wypełnienia nie wiąże się żadna miarą ze spokojnością. Jestem przekonany, że jeszcze wiele krwi zostanie przelanej.

- Trwa wojna. Przeciwnik nie ma litości dla nikogo. My staramy się zachowywać jak ludzie, ale granicę łatwo przekroczyć. Dlatego dobieram starannie moich żołnierzy. Członków towarzystwa. Muszą mieć odpowiednią siłę ducha, lojalność, oddanie, i talenty. Stanowią elitę pośród ludzi z tego miasta i nie tylko z niego. Najlepsi z najlepszych bo tylko tacy są w stanie przetrwać konfrontację z demonami, których coraz więcej służy naszemu wrogowi.

Przez chwilę Nathan milczał analizując w myślach walkę z Alistairem zakończoną śmiercią Toppera. Co on tutaj robił? “Elitę pośród ludzi”, “Najlepsi z najlepszych” - to nie dotyczyło jego, jakby był mocny to siedziałby teraz właśnie z karzełkiem i szukał pięknej Rosie.

- Proszę mi wybaczyć pytanie panie Grey… Co ja tutaj robię? Chciał mnie pan poznać osobiście? Zatwierdzić status członka Towarzystwa? Jaki jest cel naszego spotkania? - mówił spokojnie i bez wyrzutów, nie miał zamiaru obrażać swojego rozmówcy ale głowił się nad tym po jaką cholerę spotykał się z głową Towarzystwa. Przecież wykonywał już dla nich zadania, przecież był gotowy walczyć w ich sprawie z Panem Fiutkiem, przecieć był nawet wdzięczny że nie musi tego robić w pojedynkę. Po co zatem spotykał się z Percivalem Grey’em?

- Topper wybrał pana jako swojego zastępcę. Zaufał panu w ostateczny sposób. Zadanie, które panu powierzyliśmy było kolejnym sprawdzianem pana lojalności i charakteru. Nie zależy nam na pomocy ludzi niskiego sortu, o słabej moralności, zbyt agresywnych czy niegodnych zaufania. Pan, w opinii Toppera, posiada wszystkie przymioty ducha, na których nam zależy będąc przy tym doskonałym wojownikiem. Wróg, jak pan widział, posiada legiony sług, które wymagają takich umiejętności jak pańskie.

Horror przyniósł dzbanek z herbata i filiżanki. Nalał całej trójce gorącego naparu.

- Pytanie, panie Scott, jak daleko jest pan w stanie odrzucić swoje osobiste pragnienia i cele dla sprawy, którą prezentuje Towarzystwo któremu mam zaszczyt przewodzić? Jak dużym zaufaniem jest pan w stanie obdarzyć nas, mnie, naszych członków. Potrafi pan udzielić mi na nie odpowiedzi, tu i teraz?

- Ja przestałem posiadać swoje osobiste pragnienia i cele w momencie w jakim nazwijmy to “przebudziły się” we mnie zdolności. Dla bezpieczeństwa zerwałem wszelkie więzy z rodziną… Co do Towarzystwa jak Pan je nazywa, to wiem, ze walczy z potężnym piekielnym bytem, który zapragnął sobie stworzyć królestwo na ziemi. Znam kilku członków Towarzystwa, ale to wszystko. Nie wiem czy zostało powołane tylko w jednym celu czy ma szerszą skalę, dotychczas nawet nie wiedziałem jacy ludzie znajdują się w jej strukturach. Mi wystarczy, że Topper wystawił wam laurkę służbą u was. Więcej mi nie trzeba, no chyba, że każecie strzelać do niewinnych tak jak na moście podczas działania wirusa, to wtedy będziemy mieli konflikt interesów. Jednakże jak słyszę do takich akcji nie powinno dojść. Prawda?

- Nie powinno. Naszym celem jest ochrona ludzi. Może nawet zakończenie tego, co dzieje się od okresu Fenomenu. Musisz wiedzieć, że to, co zdobyliście bardzo nam pomoże. Regalia. Przeciwnik wzywa sojuszników. Byty, które zawsze stały z boku, nie wtrącały się do tego, co działo się na linii frontu niekończącej się wojny. Teraz jednak powstał wyłom i sytuacja się zmieniła.

Upił herbaty.

- Jutro, o świcie przyjmę od ciebie przysięgi. Tych przysiąg nie będziesz w stanie złamać, a jeśli to uczynisz, sprowadzisz na siebie szybki koniec. Kiedy dokonamy tego, czegoo trzeba, powstrzymamy markiza piekieł, odwrócimy jego działania na tym świecie, zwolnię cię z tej przysięgi. Nie wcześniej. Przemyśl zatem swoje intencje do rana. A teraz, w ramach okazanego zaufania, ja odwdzięczę się tym samym tobie, Nathanie Scottcie. Możesz mnie pytać o cokolwiek, a ja odpowiem na twoje pytanie szczerze i bez owijania w bawełnę, aż dokończę swoją herbatę. To niepowtarzalna szansa, więc skorzystaj z niej z rrozwagą Ci, którzy ze mną pracują, wiedzą, że nie zwykłem odkrywać żadnych tajemnic. Teraz jednak przyszedł czas na zmiany. Nasz poległy przyjaciel zapewne by sobie tego życzył. Zawsze był orędownikiem zaufania.

Scott patrzył się tępo w filiżankę pełną herbaty stojącą na stoliku na przeciwko niego. Milczał. Mógł zadać tyle pytań, jakiś czas temu nawet chciał je zadać a teraz czuł jakąś taką pustkę. W sumie wiedział co zamierza Towarzystwo i chciał im pomóc. Cel był szczytny i nie potrzebował nic więcej.

Ale...

- Kim Pan jest Panie Grey? Kim Pan jest, że nawet gość na którego pseudonim dużo ludzi trzęsie portkami - tutaj zerknął w kierunku Horrora - patrzy na Pana z uwielbieniem?

Grey uśmiechnął się, jakby wiedział, że właśnie o to zapyta Nathan.

- Horror nie patrzy na mnie z uwielbieniem lecz z szacunkiem zrodzonym z naszej stałej współpracy. - Wyjaśnił spokojnym głosem. - A kim ja jestem? Cóż. Różnie mnie można nazwać. Ale najbliższym wyjaśnieniem będzie chyba określenie ... - zastanowił się przez chwilę - ... demon. Tak. Chociaż nie. Bardziej demonolog. Ktoś, kto potrafi rozkazywać demonom i narzucać im swoją wolę. Powiem też szczerze, ze nie jest to odpowiedź do końca oddająca moją naturę, lecz niestety, nawet w tej sytuacji, w której się znajduję, nie mogę powiedzieć nic więcej. Nie chodzi tutaj o brak zaufania, lecz o przysięgi jakie mnie wiążą. Obietnice, których złamać nie mogę i nie chcę. Mam nadzieję, że to panu wystarczy, panie Scott. Bo jeżeli nie, specjalnie nie umoczyłem ust w filiżance.

Bił od niego spokój ducha. Dziwna charyzma i mądrość. Nathan chciał mu wierzyć i ... wierzył. Tak po prostu. Bez wahania. Wiedział, czuł, że te zaufanie zaprocentuje kiedyś czymś dobrym, czymś potrzebnym.

- Dziękuje za szczerą odpowiedź. Więcej pytań nie mam, a jak nawet mam to ich nie zadam. Przysięge wypowiem wtedy kiedy będzie Pan tego chciał, Panie Grey. Wiem, że zadanie z tym markizem piekła jak go Pan ładnie określił ma status priorytetowy ale bardzo zależy mi na odnalezieniu Rossamon i wskazaniu niejakiemu Kilotonowi, że zdrada to nie jest właściwa ścieżka. Proszę o umożliwienie mi dokonania tych czynności w tak zwanym międzyczasie. - sięgnął po herbatę i i upił łyczek. Poczuł jak ciepły napój przyjemnie rozchodzi mu się po żołądku.

- Zdrada Kilotona zostanie odpowiednio ukarana, tym bardziej że jej ceną byłą śmierć wspaniałego człowieka. Niech się pan nie obawia. Zawsze spłacam tego typu długi. I mogę panu obiecać, że będzie pan moim ostrzem zemsty, gdyby trzeba było sięgnąć po rozwiązania ostateczne.

- Dziękuje - skinąl lekko rogatą głową - A Rosi..? - chrząknął.

- Fury już jej szuka swoim darem.

Scott skinął głową dziękując
- Jeżeli można to chciałbym się dowiedzieć jakie będą moje następne działania?

- Teraz odpoczywaj. Rano złożysz przysięgę. Wtedy wzmocnimy tobą zespół pracujący nad arcyważną sprawą, kluczową dla skuteczności całej misji Towarzystwa. Zdziwi cię skład osobowy zespołu.

Nathan uniósł brew, nie zapytał jednak kto tworzy ów zespół do arcyważnych zadań. Przekona się o tym już niedługo.

- Dziękuję Panie Grey. Z odpoczynku na pewno skorzystam. Mam jeszcze jedną prośbę. Ze względu na swój wygląd i zapewne list gończy z BORBLu nie mogę raczej się luźno poruszać po mieście - zrobił pauzę - Sprawa jest dość śmieszna i trywialna. Mówiąc krótko chciałbym się w końcu najeść - uśmiechnął się krzywo - czy jest możliwość zamówienia czegoś do jedzenia bym nie oczyścił do zera lodówki naszego gospodarza?

- Proszę się nie krępować. Wszystko na nasz koszt.
- Zatem nie będę - dopił herbatę - Czy uważa Pan, że powinienem wiedzieć coś więcej?

- To pan musi ocenić - uśmiechnął się przyjaźnie.

- Nie będę Panu już zabierał czasu. To co usłyszałem na razie mi wystarczy. Na pewno ma Pan większe problemy na głowie niż taki rogacz jak ja. Chociaż… - zamyślił się przez chwilę - Proszę mi wybaczyć moją zmienność ale jednak nurtuje mnie jedna sprawa. Czy to uzurpacja zrobiła ze mnie takiego pół byka? Myślałem, że chodziło o wzmocnienie mocy a plotki głosiły, iż moc Egzekutorów wywodzi się od demonów - zastygł oczekując na odpowiedź.

- Od demonów ale też i od fae, które często bywały z demonami mylone. W pana przypadku stawiam na minotaury. Lojalne i silne.

- I rogate - uśmiechnął się blado. Został pół zwierzęciem więc do śmiechu mu nie było.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 26-03-2015, 16:17   #72
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
~*~
- Nic pani nie jest? - Amy Dropnick patrzyła na swoją imienniczkę oczami pełnymi przerażenia i troski.
- Niee… to znaczy tak - policjantka skrzywiła się, wcale nie udając. Bałagan w jej głowie dostarczał wystarczająco wiele nieprzyjemnych wrażeń, by jej niewyraźna mina była szczera. I to jeszcze w takim momencie, kiedy rozmowa z właścicielką hurtowni zmierzała wreszcie do czegoś konkretnego...
- Chyba dopadł mnie ten stres sprzed kilku godzin. Jak działam, nic mi nie jest, a potem dopadają mnie paskudne migreny - wyjaśniła słabym głosem - Chyba muszę wracać do domu. Przepraszam... i dziękuję za tą rozmowę - wyciągnęła do Amy rękę, zerkając kątem oka, co dzieje się przy kościele.

BORBL robił jakąś akcję. Taką z gatunku tych większych i poważniejszych, sądząc po ilości zaangażowanego w nią sprzętu. Po krótkiej chwili przygotowania do kościoła weszło - a raczej "taktycznie" wpadło - kilkunastu ciężko uzbrojonych i opancerzonych funkcjonariuszy. Większość przechodniów, dotychczas tylko z ciekawością obserwującą charakterystyczne wozy, widząc szturm szybko opuściła okolicę. Niefrasobliwość agentów w kwestii bezpieczeństwa cywili była powszechne znana - i nikt nie chciał oberwać zabłąkaną kulą, ani wkurzonym monstrem, który mógł wyrwać się z potrzasku.

- Chyba też na nas czas. Zaraz tu się zrobi nieprzyjemnie - dodała policjantka, wskazując ruchem brody na zamieszanie w okolicach kościoła i podnosząc się od stolika zdecydowanym ruchem - Porozmawiam z moimi współpracownikami... i zadzwonię jutro. Proszę na siebie uważać! Jak będzie się działo coś niepokojącego na pewno pomogę - dodała, masując pulsoująca skroń i uśmiechając się do imienniczki.
- Będę czekała na telefon. Do widzenia. - obecność agentów Biura wyraźnie wzbudziła obawę Amy Dropnick, co było naturalnym odruchem u większości ludzi; BORBL zyskało przez krotki okres czasu opinię dość bezkompromisowo działającej agencji. Delikatnie rzecz ujmując. Policjantka przewróciła oczami w niemym geście porozumienia i frustracji; dla niej, technicznie rzecz biorąc zatrudnionej przez tego samego pracodawcę, jakim było państwo, opinia o agentach - i szerzej, wszystkich mundurowych - była powodem do cichego ale piekącego uczucia wstydu. Nic dziwnego, że potem osoby takie jak Dropnick wolały poddać się woli bandziorów, niż zgłosić cokolwiek na policję - skoro PR jaki robił BORBL wszystkim służbom mundurowym powodował, że ludzie spodziewali się po funkcjonariuszach gorszych rzeczy niż po przestępcach.

Amy oddaliła się powoli w przeciwną stronę niż "druga" Amy, zerkając w odbicia widoczne w szybach wystawowych i witrynach mijanych sklepów. Dzięki tej sztuczce, podpatrzonej u Parrota, widziała co dzieje się przy kościele i kiedy właścicielka hurtowni zniknęła za rogiem; odliczyła do pięciu i wyjęła spod ubrania "blachę", wieszając ją na piersi. Poluzowała też - nareszcie, ku swojej wielkiej, rozkosznej uldze - pijący ją pod pachą zaczep szelek od broni. Służby pomocnicze kończyły właśnie zabezpieczać teren, stawiając blokady i obwiązując wszystko paskowaną taśmą; Amy wzbudziła niejakie poruszenie, kiedy bez większego obcyndalania się podeszła zdecydowanym krokiem do nudzącego się funkcjonariusza i przedstawiła się - wyjątkowy nacisk kładąc na to, że "współpracuje z agentem Hardym".

Nazwisko BORBL'a zadziałało jak magiczne zaklęcie, otwierające zatrzaśnięte drzwi. Po zwyczajowym "maglowaniu" - kto, co, jak, dlaczego, sprawdzaniu wszystkich ważnych procedur i pozwoleń etc. - tupiąca z niecierpliwości Amy dostała wyszperaną skądś kamizelkę kuloodporną i została wpuszczona na drugą stronę groźnie wyglądającej bariery. Korciło ją, by wejść do środka przez główne drzwi - w końcu wizja była nagląca i pilna, bezlitośnie domagająca się odpowiedzi "tu-i-teraz", ale (choć ze środka nie dochodziły żadne niepokojące odgłosy) stwierdziła, że nie będzie wchodzić w drogę - i kompetencje - oddziału uderzeniowego. Z odbezpieczonym pistoletem powoli obeszła masywne, chłodne mury świątyni, szukając bocznego wejścia lub chociaż okna, przez które można by zajrzeć do środka.

Szczęście jej dopisało; boczne, ukryte za przyporą drzwiczki - małe i z wyślizganą od licznych rąk klamką - były lekko uchylone i nawet nie skrzypiały za bardzo, kiedy Amy pchnęła je, zanurzając się w mrok nawy kościoła. Dzięki niech będą Bogu za beztroskich kościelnych!

Gdzieś w głębi mignęła jej jakaś sylwetka; kobieta. Kobieta, która biegła za czymś (lub za kimś), znikając po drugiej stronie kościoła. Policjantka też zerwała się do przykucniętego truchtu, kryjąc się za solidnymi, drewnianymi ławami, kiedy natknęła się na coś, co wytrąciło ją z równowagi.

Ludzkie zwłoki. I kolejne. A zaraz obok czarny karapaks pancerza SWAT'owca z napisem "BORBL" na plecach. Amy zatrzymała się jak wryta; cały główny prospekt był wypełniony leżącymi bezwładnie ciałami. Nie widziała żadnej krwi, żadnych ran; opanowawszy pierwszy, instynktowny odruch strachu, przykucnęła przy najbliższym agencie i przyłożyła mu palce do szyi; tętno biło spokojnym, dobrze wyczuwalnym rytmem. Kiedy zbliżyła policzek do ust mężczyzny - zdejmując mu najpierw maskę - poczuła też regularny oddech. A więc żył! Żył, ale... spał? Amy potrząsnęła - najpierw lekko, potem mocniej - szturmowcem, a potem, zupełnie ośmielona (choć z pewnym poczuciem winy) przyłożyła mu w twarz. Nic. Zero reakcji. Cokolwiek podziałało tak na wszystkich obecnych w kościele, miało prawie na pewno nienaturalne pochodzenie i zwyczajne, znane Amy metody pierwszej pomocy na pewno nie miały tu zastosowania.

Zerknęła przez ramię. Biegnąca - a może uciekająca z zasadzki - kobieta już zniknęła; w powietrzu rozchodziło się jeszcze echo jej szybkich kroków i trzaśniętych gdzieś drzwi. Policjantka nie chciała marnować więcej czasu; złapała za radio agenta i nadała krótkie "potrzebny medyk w środku!". Gdy tylko upewniła się, że jej wiadomość została odebrana, pobiegła za uciekinierką, zostawiając śpiące królewny czułym zabiegom grupy zabezpieczenia.

Wyjście z lekko upiornego kościoła na ruchliwy, żywy świat było jak haust powietrza po zbyt długim trzymaniu głowy pod wodą. Amy przeszła przez domykający się - zbyt późno! - konwój i rozejrzała się po okolicy, szukając swojej zaginionej. Wydawało jej się, że dostrzega kobietę gdzieś na końcu ulicy; ruszyła więc za nią. Dopiero po kilku krokach zdumione spojrzenia przechodniów uświadomiły jej, jak wygląda - w kamizelce z napisem "AGENT", bronią w ręce i dyndającą na klacie blachą. No tak, w takim stroju na pewno miała szansę podejść podejrzaną niespostrzeżenie...

Pochowała "zabawki", kurtkę zapięła, a włosy ułożyła kilkoma zdecydowanymi ruchami palców. Dopiero wyglądając jak cywil, podjęła na nowo trop. Kierowała się na wyczucie i intuicję; po tak długim czasie kobieta z kościoła mogła być już wszędzie, a na pewno daleko od "miejsca zbrodni". Jej mistyczny "nos" i tym razem jej nie zawiódł; kilka przecznic dalej, dając się nieść nogom bez udziału głowy, "przypadkiem" trafiła znów na "biegaczkę" - rozpoznała ją od razu, mimo że w kościele widziała tylko jej cień, a teraz była jedną z setek twarzy na ruchliwym deptaku. Siedziała na ławce z jakimś starszym mężczyzną, którego skądś Amy kojarzyła. Może ze snów? Jakieś dawno zapomnianej wizji? W każdym razie *on* miał *jakieś* znaczenie, był istotnym puzzelkiem w wielkiej, skomplikowanej układance, której mroczne i nieostre granice policjantka usiłowała pojąć w swoim prywatnym dochodzeniu. Kobiety nie kojarzyła za nic; może jej jedynym celem było doprowadzenie Amy do tego mężczyzny?

Obydwoje wyglądali niegroźnie; ot, zwyczajni ludzie, a nie ktoś, na kogo BORBL uskuteczniał obławę z użyciem sił szybkiego reagowania. Pozory i maski; po tej "magicznej" stronie rzeczywistości, w którą Amy powoli się zanurzała, nic nie było takim, jakie się zdawało.

Stała zbyt daleko, by podsłuchać, o czym rozmawia ta para; zresztą, kiedy podeszła w ich stronę, już się żegnali i rozchodzili w dwóch różnych kierunkach, unosząc ze sobą własne tajemnice. Policjantka stanęła przed trudnym wyborem: ona czy on? Kogo śledzić, za kim pójść, która nitka była tą prowadzącą do kłębka, a która tylko przypadkowym, nieistotnym wątkiem?

Decyzje, decyzje...
~*~

Starszy facet pojawił się w jej wizji już raz; skoro miał na tyle dużą "istotność", że materia rzeczywistości odkształcała się wokół niego na tyle, by wyczuwała to Amy swoją rozbuchaną podświadomością - to znaczy, że szybko nie zniknie z jej radarów. Przyśni się kolejny raz, pojawi się w następnym przebłysku, będzie ją prześladował jak ćmiący ból zęba, albo wkręcająca się w uszy debilna melodyjka. Jego obecność będzie ją dręczyła tak czy inaczej, póki Amy nie wpasuje go w odpowiednie miejsce swojej myślowej mapy, póki nie będzie miała pewności, że mężczyzna jest na swoim miejscu.

O kobiecie nie wiedziała nic. A stara śledcza mądrość podpowiadała, że to, czego nie wiemy, często chowa się w ciemnym kącie i tylko czeka, by ugryźć cię w dupę w najmniej spodziewanym momencie. A im mniej niewiadomych znajdowało się w równaniu, które nazywało się "Towarzystwo czy Biuro", tym Amy mogła czuć się bezpieczniej.

Poprawiła kurtkę, sprawdzając czy w razie czego szybko sięgnie do broni, wzięła kilka głębokich oddechów i odczekawszy stosowny moment, ruszyła za nieznaną kobietą, próbując wcale nie myśleć, jak bardzo teraz przydałby się partner... albo papieros.

A najlepiej jedno i drugie.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 27-03-2015 o 22:56.
Autumm jest offline  
Stary 28-03-2015, 02:26   #73
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
- Zabieraj nas z tego dachu? Jesteś pewien, że wiesz, do kogo mówisz? Mam was wziąć na ręce i znieść? – Zapytałam głosem przepełnionym irytacją.

Niedawny strach bardzo zdrowo odreagowałam gniewem.

Podniosłam się z klęczek i odwróciłam od Fincha.

- Hej Marcel - zwróciłam się do znajomego panterołaka - Mógłbyś mi użyczyć pomocnej łapki?

- Jasne. Zniosę ich gdzie trzeba. Ja i chłopaki.

- Dzięki. Ala złap wiedźmę, nie chcemy żeby próbowała swoich mocy na chłopakach. Pepe i Jimbo – wskazałam pozostałe łaki - weźcie Stephena. Leży tam niżej. Ja i Marcel zabierzemy Rudzielca, a ty Finch przyprowadź bliżej samochód. Musimy szybko zniknąć z Rewiru.

Miałam ich zabrać z dachu, więc to robiłam. Położyliśmy nieprzytomnego Morrisa na tylnym siedzeniu samochodu O’Hary a ciało Stephena wpakowaliśmy do bagażnika i Finch ruszył, jako pierwszy. Ala wsiadła za kółko drugiego pojazdu, tego, w którego bagażniku leżała wiedźma. Sprawdziłam czy została ona odpowiednio związana i zakneblowana, po czym przekazałam Marcelowi, aby ostrzegł Benedykta, że tam gdzie nas spotkali było gniazdo Wynaturzeńców i że te kreatury załatwiły tam wampiry od Kantyka. Tak żeby wiedział.

Wsiadłam do wozu za Alą i zatrzymałam spojrzenie na klapie od bagażnika, tak żeby wiedzieć czy wiedźma jednak czegoś nie wykombinowała i nie wyskoczyła na przykład w trakcie jazdy.

Ruszyliśmy. Odczekałam chwilę i kiedy po wręczeniu łapówki na jednym z mostów opuściliśmy Rewir zagadałam do Kopaczki.

- Wiedziałaś?

- O tym, co zrobi Finch? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie, ale za chwilę dodała. - Domyślałam się, że gra, ale nie sądziłam, że sięgnie po ostateczne rozwiązanie. Dupek.

- A ja nie byłam pewna, że to gra – powiedziałam z napięciem w głosie - I teraz się zastanawiam czy to moja wina czy jego?

- Jego. Zawsze O'Hara jest winny, Emma, nie nauczyłaś się jeszcze.

- Nie tym razem Ala - zaprotestowałam poważnym tonem.

- Rozumiem - opowiedziała równie poważnie. - Nie znasz Fincha tyle, co ja. Nikt go chyba nie zna. Pewnie nawet on sam. Ale to najlepszy, najbardziej oddany i najbardziej lojalny człowiek, jakiego znam. Szczerze. Podobny do ciebie, jak cholera. Wiesz, co myślę. Że za tą cyniczną maską wyrachowania skrywa się ktoś, kto najzwyczajniej w świecie się boi. I w ten sposób walczy z tym strachem. Mówiłam ci już, że nigdy się na nim nie zawiodłam? Że zawsze dotrzymywał danego słowa? Pomagał mi bez żadnych zobowiązań. Po prostu taki już jest. Dzisiaj widziałaś, ile potrafi oddać, by ocalić tych, na których mu zależy. Wiem, że może ci to przeszkadzać. Ale on naprawdę jest najlepszym facetem, jakiego poznałam. Tylko mu tego nie powtarzaj, dobra. Najbardziej zadufany w sobie dupek, ale jednocześnie też najbardziej lojalny. Finch O'Hara. To dlatego sir Grey tak bardzo na nim polega. To dlatego posłuchał go, kiedy sugerował Topperowi, by dać ci pracę a przez to ochronę w MR.

Milczałam przez chwilę przygryzając nerwowo wargę. Rozważałam jej słowa, własne uczucia i rozkładam na czynniki pierwsze to, co wydarzyło się na dachu. W końcu dałam spokój, bo wszystko było jeszcze zbyt świeże żeby teraz to sobie przetrawiać. Zamiast tego postanowiłam zmierzyć się z innym tematem.

- A co z tobą Ala? – Wypaliłam.

- Ze mną? A co ma być?

- Wiesz, co mam na myśli. - Odparłam enigmatycznie.

- Chyba się domyślam.

- I? – Nalegałam.

- Nie ma chyba, o czym gadać. Pomyliłam się i tyle. Chwilowe uniesienie. Ostatnio dość często tak reaguję. Wybacz, jeżeli poczułaś się skrępowana. Po prostu podobasz mi się. Bardzo cię lubię. Myślałam, że może i ty mnie lubisz no wiesz, w ten sposób. Pomyliłam się. Pewnie jestem głupsza, niż myślałam, że jestem. Nie wracajmy do tego, dobra?

- Hmm. Na początku myślałam, że ze mną pogrywasz, ale tego nie robiłaś, prawda? Tego bym nie zniosła.

- Nie pogrywałam. - Spojrzała na mnie z oburzeniem odrywając wzrok od drogi. - Jak mogłaś w ogóle tak pomyśleć? - Dodała wyraźnie rozczarowanym tonem.

- Mogłam pomyśleć, że Finch mnie wystawił demonowi to i mogłam pomyśleć, że ze mną pogrywałaś - odpowiedziałam ostrzejszym tonem niż zamierzałam.

Potem zamilkłam i wbiłam wzrok w okno.

- Mogłaś. Fakt. - Kopaczka z kolei patrzyła uważnie na drogę.

W wozie zaległa cisza zakłócana tylko szumem pracującego silnika. Milczałam przez resztę drogi. Kopaczka też.

Zanieśliśmy Ojczulka na dół i Finch zgłosił się na ochotnika, że będzie go pilnował. Ala poszła zając się wiedźmą a ja skorzystałam z okazji, aby nie zostawać sam na sam z nikim z tej dwójki i poszłam wziąć szybki prysznic oraz się przebrać.

Kiedy wróciłam do sali bilardowej Ojczulek zdążył się ocknąć. Siedział na stole bilardowym i majtał nogami.

Zignorowałam pytanie Fincha, bo ciężko mi było spojrzeć mu prosto w oczy. Chyba czułam się winna, ale czego? To trudno mi było określić.

Przywitałam się z Ojczulkiem ściskając mu dłoń. To mi się spodobało. Lubiłam poznawać ludzi w ten sposób. Sporo można było dowiedzieć się o danym człowieku oceniając jego uścisk dłoni.

A potem Finch ukrócił moją chęć ucieczki i nagle poczułam się odsunięta na boczny tor. Okazało się, że decyzje zostały już podjęte i o moim losie zdecydowano za mnie, poza moimi plecami. Tego z kolei bardzo nie lubiłam.

Nie miałam nic przeciwko Morrisowi, mogłam się nim zając. To przed Finchem i Vordą chciałam czmychnąć, ale naprawdę nie cierpiałam, kiedy ktoś mnie tak po prostu wystawiał poza nawias. Coś się działo. Zdecydowanie. A oni nie chcieli mi powiedzieć, co to takiego.
Zdenerwowałam się i pobiegłam przekręcić do lorda skoro O’Hara jak zwykle nabierał wody w usta a Ala z tego, co się zdążyłam zorientować zabrała wiedźmę i gdzieś już wybyła.

Wykręciłam numer Greya i nerwowo tupałam stopą czekając aż ktoś odbierze. Kiedy w końcu usłyszałam w słuchawce jego głos od razu nieco się uspokoiłam. Przycisnęłam słuchawkę ramieniem i zajęłam się wstawianiem ekspresu z kawą.

- Dobry wieczór szefie. Z tej strony Em. Co się dzieje?

- Dużo rzeczy. Złych rzeczy. To nie rozmowa na telefon. Finch już jedzie do nas?

- Zaraz rusza. A co masz dla mnie? – Zapytałam z nadzieją na jakąś konkretną odpowiedź.

- Przypilnuj tego nowego i spróbuj przekonać go do naszej sprawy. Potem, jeżeli uznasz to za potrzebne, pojedź z nim do Kantyka. Czas się ujawnić. Wróg wykonał paskudny krok. Musimy poszukać sojuszników. I, Emma, jeszcze jedna sprawa. Wiem, że wytrąci cię z równowagi, lecz muszę być pierwszy, który ci to powie. Nikt jeszcze nie wie. Nawet O'Hara. Topper zginął podczas akcji, na której nawet nie powinno go być. Stało się to może godzinę temu. Nie znam jeszcze szczegółów, ale jak tylko je poznam zadzwonię do klubu.

Opadłam na fotel stojący koło telefonu. Dobrze, że tam był, bo inaczej gruchnęłabym na podłogę. Poczułam, że zrobiło mi się strasznie gorąco a potem od razu zimno.

- Jak to zginął? Nie, to niemożliwe. Przecież to... Nie, nie może tak być. – Wyjąkałam.

- Jestem podobnego zdania. Zobaczymy się o świcie w mojej rezydencji. Wtedy porozmawiamy. W tej chwili nie możemy tracić koncentracji. Zajmij się swoim zadaniem. Zrekrutuj lub nie Leafa. Oceń jego siłę i przydatność dla Towarzystwa. Upewnij się, czy można wykorzystać zasoby Kantyka. Mogę na tobie polegać, jak zawsze, Emmo?

Przez chwilę nie kojarzyłam, o co mnie pytał.

- Tak. Tak, Morris i Kantyk, tak. – Odpowiedziałam, kiedy już zaskoczyłam.

- Doskonale. Wytrzymasz to jakoś? Potrzebujesz wsparcia?

- Przeciwko Morrisowi i Kantykowi? – Znowu nie zrozumiałam pytania błądząc myślami gdzie indziej - Zakładam, że nie będę musiała się z nimi bić.

- Raczej wtedy nie byłby naszym sojusznikiem. – Odpowiedział spokojnie.

- Pewnie nie. – Przyznałam - To ja już pójdę załatwić to wszystko. A czy Finch przekazał już, że straciliśmy Stephena? – Przypomniało mi się martwe oblicze innego członka Towarzystwa.

- Kopaczka to zrobiła. – Odpowiedział a ja przez moment miałam problem jak zinterpretować te słowa początkowo rozumiejąc je opacznie, iż to Ala załatwiła Stephena a nie, że przekazała informację o jego śmierci.

- Dzisiejszej nocy ponieśliśmy dwie niepowetowane straty. – Kontynuował Grey - Chociaż słyszałem, że mogło być więcej. Wybacz, ale muszę już iść.

- Do zobaczenia.

Odłożyłam słuchawkę. Wstałam i ze złością przykopałam w stolik. Stojąca na nim lampa spadła i abażur rozbił się na kawałeczki. Zostawiłam ją tak, nalałam kawy do dwóch kubków i pobiegłam z nimi na dół.

Wparowałam do sali bilardowej i odstawiłam obydwa kubki na stolik przy barku.

- Zrobiłam kawę - odezwałam się tonem wyjaśnienia.
- Pijasz kawę Morris? - Zapytałam. - Mamy jeszcze sporo do zrobienia - dodałam.
- A na ciebie czekają Finch, więc się lepiej pospiesz.

Ojczulek tylko skinął głową i złapał za swój kubek. Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego, ale szczerze mówiąc w tej chwili miałam to gdzieś.

- Emily, czy możesz mi pokrótce powiedzieć o tym, czego się dowiedzieliście? Kto steruje tymi demonami i jakie ma wpływy w Radzie. No i czy cała Rada jest skorumpowana, czy jest tam nadal ktoś uczciwy?

Katem oka zauważyłam, że O’Hara opuścił pomieszczenie. Nie zdążyłam mu powiedzieć o Topperze, ale może to i lepiej. Będzie miał jeszcze te kilka chwil spokoju.

- Ok, ale umówmy się, że wymieniamy informacje za informacje, dobrze? – Zwróciłam się do Leafa.
- Demonami steruje markiz piekieł o imieniu Andrealfus, mistrz intryg o ścisłym analitycznym umyśle.- Weszłam w mój mentorsko wyjaśniający ton - To on prawdopodobnie doprowadził do zamknięcia MRu i przeniesienia kompetencji Ministerstwa do BORBL. Część Regulatorów przeciągnięto w struktury BORBL a niewygodną resztę wyeliminowano bądź zamierzają wyeliminować. Co do Agentów Biura to cześć z nich może być podległymi mu pomniejszymi bytami, nazwijmy je piekielnymi, ale część to zwyczajni ludzie z talentami, którzy albo zostali przez niego skorumpowani albo na chwilę obecną są nieświadomi tego, czym tak naprawdę zajmuje się BORBL.
- Andrealfus jest członkiem Rady, ale co do intencji pozostałych jej członków to ciężko powiedzieć, po której stronie stoją. – Kontynuowałam - Możliwe, że markiz kogoś przeciągnął na swoją stronę a pewnym jest, że będzie tego próbował.
- Co do innych wpływowych, potężnych bytów Nadnaturalnych w mieście to też trudno powiedzieć po czyjej stronie się opowiedzą. Zapewne tego, kto będzie w stanie dać im najwięcej.

Umilkłam wyczerpawszy częściowo temat i złapałam za swój kubek z kawą.

- Zdumiewająca myśl, że jakieś piekielne łajno potrafiło tak dobrze urządzić się w instytucji do zwalczania takich sytuacji. Faktycznie nie byle, jaki diabelski pomiot musi za tym stać. Jak do tej pory nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje. Zaplątałem się w sprawy dość przypadkowo, choć cieszę się, że do tego doszło. Moim celem było odszukanie pewnego artefaktu, starożytnego Piktyjskiego z pochodzenia ofiarnego sztyletu. Może z resztą wcale nie Piktyjskiego, a pozaziemskiego, cholera wie. Byłem na tropie sprawy, wykorzystywałem kontakty wampirzego barona Kantyka, by dostać sztylet w swe ręce. Miałem dzięki temu wyczyścić karty historii w szkockich aktach. Po drodze, przy którymś spotkaniu z Kantykiem, odniosłem dziwne wrażenie. Takie nie do końca zrozumiałe deja vu. Możesz nazwać to wytworem chorego umysłu, ale zdawało mi się, że znam Kantyka od bardzo dawna, tak na oko od tysiąca lat. Od czasu, gdy wcale nie był tym, czym jest teraz. Poznałem go w dniu mojej własnej śmierci. Idiotyczne, prawda? Sam myśląc o tym czuję się dziwnie, a mówiąc o tym zupełnie wystawiam się na pośmiewisko, ale kiedy budzę się czasem w nocy, wyrwany z powtarzającej się wizji sennej, czuję jego spojrzenie, jako młodego chłopca. Czasem czuję ból w piersi i krtani, która rozrywa szponiasta łapa. Czasem sam rąbię mieczem w murze tarcz, a czerwonookie bestie po drugiej stronie giną i mordują bez wytchnienia. To… może to naiwne, ale zdaje mi się, jakby do naszego świata już kiedyś próbowały przeniknąć macki Fenomenu. Ale wtedy zjednoczone plemiona walczące w Brytanii odparły bestie. Wiem, fantasta ze mnie. Ale klnę się na jaja Lokiego, że sen jaki mnie nawiedza, naprawdę zdaje się mieć związek z czymś dziwnym, no i na pewno widuję w nim Kantyka.

Pociągnął łyk kawy, krzywiąc się przy tym jakbym mu, co najmniej do tej kawy napluła.

- Droga pani, ja nie wiem, co myśleć o tym wszystkim. Wierzymy jednak, że wszystko ma swój cel, wierzymy, że nie wolno podgryzać korzeni Yggdrassila nieodpowiedzialnym zachowaniem, bo to tylko przyspieszy Ragnarok. Mam dziwne wrażenie, że ów sądny dzień nadchodzi…

- Czyli jako Ojczulek prosisz o wsparcie Asów?- Uświadomiłam sobie, iż Ojczulek wcześniej nie zdradził źródła swojego mojo - Wspominałeś, że nie odwołujesz się do chrześcijaństwa, ale nie powiedziałeś skąd czerpiesz moc.

- Czasem myślę sobie, że nie mam mocy, tylko jestem naczyniem. Może inaczej - raczej rodzajem nadprzewodnika. Tak, my rudzi potomkowie wrednych gości w rogatych hełmach, faktycznie wierzymy w rzeczy odmienne, niż ukrzyżowanie pewnego sprytnego Żyda. Nie ma dla mnie znaczenia, kto mi pomoże, odwołałbym się i do Wanów, żeby tylko chcieli pomagać - uśmiechnął się do tej przewrotnej myśli - ale prawdą jest, że czasem, kiedy odpowiednio przypodobam się Odynowi, lub Thorowi, wychodzą mi dziwne rzeczy. Wierzę jednak, że to po części symbole, że źródła mocy są dużo bardziej uniwersalne, niż te, w jakie ubierają je śmiertelnicy. Powiem ci w sekrecie, że jestem ateistą, prawie agnostykiem, a mimo to Odyn to mój kumpel i pomagamy sobie nawzajem. Ja go proszę, a on niszczy moimi rękami plugastwa. To dobry układ, nawet, jeśli na trzeźwo nie wierzę w jakichkolwiek bogów. Co z tego, że nie wierzę, skoro modląc się dostaję moc? Pokręcone to, ale póki działa, nie będę nad tym długo się zastanawiał. Każde narzędzie wiodące do celu ma być po prostu użyteczne. Moim celem jest służyć. Najlepiej Dobru. Najlepiej ludziom, ale i potworom w potrzebie. Choć tak na poważnie - mam na sumieniu sporo istot, ale nie ludzi. Czyli nie jestem w pełni neutralny, bo neutralność nie ma sensu. Sens ma równowaga, a to coś zdecydowanie subtelniejszego niż nicnierobienie.

Och to była woda na mój młyn i zaproszenie do wielogodzinnej dyskusji, ale nie czas był na to niestety i pora.

- To bardzo interesująca teoria i mam nadzieję porozmawiać o niej, kiedy znajdziemy trochę więcej czasu, ale powiem ci w sekrecie, iż uważam, że teoria o istnieniu dziewięciu światów jest według mnie zaskakująco trafna.- Powiedziałam tylko - A co do eliminowania istot to też mam ich sporo na rozkładzie, ale nigdy nie odebrałam życia człowiekowi. A jeśli dzielimy się sekretami o własnych zdolnościach to ja jestem Fantomem. – Wyznałam.

- A to ciekawe, nigdy nie spotkałem osoby o twoich zdolnościach. Umiesz znikać tak całkiem, umykając promieniom światła, czy jedynie potrafisz ukrywać swą emanację? W obu wypadkach to idealna cecha dla zwiadowcy. Mogłem się tego domyśleć wcześniej, na placu, kiedy wyszłaś śmiało między bestie. Cóż, niezwykle przydatna umiejętność w podziemnej organizacji.

Spojrzał na mnie tak jakoś inaczej, a ja nie widziałam czy zyskałam w jego oczach czy wręcz przeciwnie.

- Co możesz mi powiedzieć o Finchu? To niezwykła postać. Tam na dachu byłem pewien, że cię sprzeda zgniłkowi z piekieł, uwierzyłem, ze jest renegatem. Potem, kiedy rzucił jedno słowo, od razu uwierzyłem w demona w Biurze. Gość ma niezwykłą moc oddziaływania. A jednocześnie, faktycznie ma jaja, ten numer z żywą bombą był doprawdy przednim pomysłem.

Czyli Ojczulek od razu wstąpił w szeregi fana i amatora wielkiego mistrza okultyzmu imć pana Fincha O’Hary.
Na moich ustach prawie zagościł uśmiech.
- Nie spotkałeś nigdy Fantoma? No to masz szczęście, bo dzisiaj zetknąłeś się z trójką. I Finch i Ala zaczynali, jako Fantomi, tak jak ja.

A przynajmniej tak mi się wydawało.

- Nie wiesz jak działają zdolności Fantomów. Jesteśmy w stanie zniknąć spoza postrzegania Nieumarłych całkowicie, póki się nie odzywamy i póki nie przedsięweźmiemy wrogich akcji przeciwko nim. Do tego jesteśmy odporni na ich moce, jeśli zostaną użyte jednostkowo przeciwko nam.
Zaczerpnęłam tchu i kontynuowałam dalej.
- A co do Fincha to nie mów mu tego, ale sama nie byłam pewna jego intencji. Wiesz on jest jednym z tych ludzi, co, do których masz wątpliwości czy ich kochać czy nienawidzić.

Sama się zdziwiłam tym swoim szczerym wyznaniem. Nikomu nigdy nic takiego nie powiedziałam o Finchu. To wymagało głębszych przemyśleń, na które teraz także nie miałam czasu.

- Prawda, wątpliwości są i to niemałe, ale gość chyba je rozwiał wraz z kilkusetstopniowym podmuchem eksplozji. Na razie i ja pełen jestem wahania. Naprawdę nie wiem, co mogę zrobić, choć wiem, co powinienem. Nie wiem, czy ludzie nie powinni poznać prawdy. Obalić przegniły rząd, niech rewolucja potoczy się stosami głów ściętych na ołtarzu wolności. Niech ludzie mają szansę wspólnie dopierdzielić czarnuchom na górze. Albo… trzeba to zrobić po cichu, skutecznie, ciosem mocnym, lecz precyzyjnie wymierzonym w dupę Andrefalusa. Ktoś jak rozumiem zajmuje się tu planowaniem i realizujecie jakiś większy zamysł? Czy to na razie po prostu partyzantka wolnych strzelców?

- Wierzę, że jednak realizujemy większy zamysł. W przeciwnym wypadku byłabym już na innym kontynencie.

- Przechodziłaś jakąś inicjację, jakieś rytuały przyjęcia do podziemia? Nie wiem, czego się spodziewać, bo domyślam się, że muszę sobie zasłużyć na zaufanie. Więcej, czułbym się wręcz niekomfortowo, gdyby się okazało, że macie tak słabe zabezpieczenia, że każdy może stać się częścią waszych działań. Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę chcę, by to były NASZE działania - zaakcentował mocno ważne dla niego słowo - ale jakieś zasady powinny być i już.

- Nie, nie przechodziłam żadnych inicjacji, ale znałam większość z nich już wcześniej a oni znali mnie, więc nie było takiej potrzeby.

- Sądzisz że mnie też zaakceptują ci inni? Kiedy zerknąłem za zasłonę rzeczywistości, nie wyobrażam sobie już powrotu do udawania nieświadomości. Czuję jak coś we mnie narasta. Paląca potrzeba działania w dobrej sprawie. Uwielbiałem pracę w MRze, dawała mi poczucie celu, pozwalała wierzyć w sprawiedliwość. Przy was poczułem przez chwilę to samo. To jak narkotyk, potrzebuje się tego coraz więcej i więcej. U Kantyka po prostu zajmowałem się jakąś zleconą mi sprawą, zamkniętą od początku do końca, bez kontynuacji, bez pozorów nawet szerszej skali działań. Ot nic nie znaczące oczyszczenie, jak malutki plasterek przyłożony do lekkiego zadrapania na ciele słonia. Dzięki temu, co od ciebie usłyszałem, czuję się jakbym miał szansę wspiąć się na grzbiet i kierować tym słoniem, tak by pracował uczciwie, a nie niszczył. W zasadzie to zawsze marzyłem o karierze poganiacza słoni - zaśmiał się półgębkiem, ale jego oczy nie były rozbawione. Morris naprawdę odnalazł coś więcej, niż służenie politykierom ze Szkocji, niż pogoń za jakimiś cennymi bibelotami, niż prozaiczne wypędzenia, jakimi zajmował się od długiego czasu. Poczuł się jak malutki trybik czegoś większego. Wspaniałe uczucie - przynależeć i mieć cel.

- No cóż, skoro tak to czujesz - odpowiedziałam zaskoczona tym nagłym wyznaniem.

I od razu dopadły mnie wątpliwości. Facet był zbyt zgodny i gotowy do uwierzenia we wszystkie nasze słowa. Zbyt gorliwy i skory do współpracy. A jeśli był podstawiony przez wroga żeby zdobyć nasze zaufanie i przeniknąć do organizacji. Postanowiłam wzmóc czujność, bardziej pilnować własnych słów i bacznie go obserwować.

- A co z tym sztyletem, którego poszukujesz? Czy nie jest to dla ciebie sprawa priorytetowa?- Zapytałam.

- Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że tak. Teraz spadł on na drugie miejsce na mojej prywatnej liście przebojów. Sztylet ważny jest nie dla mnie samego, a dla ludzi, którzy wiedzą jak go użyć. Dobrych ludzi na północy. Musi mieć dużą wartość, ponieważ ginęli przez niego ludzie, a Finch zdaje się wiedzieć, komu na nim zależało. Czuję, że tak naprawdę to jeden z elementów układanki, której częścią są demoniczni władcy Londynu. Mam niemal pewność, że to oni stoją za zniknięciem tego potężnego przedmiotu. Ma to sens, bo gdyby posiadali wystarczającą moc już teraz, zrobiliby, co trzeba i nie zostałby po nas nawet cień popiołu. Skoro gromadzą magiczne przedmioty, nie mają dość mocy, by realizować dalekosiężne plany tylko swoimi przyrodzonymi zdolnościami. Na pewno otaczają się ciężkim arsenałem dopalaczy, by mieć pewność, że będą niezwyciężeni.

- A dlaczego akurat Kantyk? Czemu korzystałeś z jego pomocy?- Dopytywałam.

- Jeśli jesteś spoza miasta, szukasz niekoniecznie najlepszych, ale najbardziej realnych sojuszników. Na Kantyka wpadłem przypadkiem, do mojej sąsiadki przychodzi młody wampir na służbie u barona. Poznałem go przez tą znajomą, a on kiedyś zarekomendował mnie do jakiejś pracy u Kantyka. Potem poszło z góry. On miał pracę, ja pieniądze i informacje. Pomagał mi z tym artefaktem. Uczciwie, przynajmniej mam takie wrażenie. Powiem szczerze, że gdyby nie cholernie plastyczny sen o pewnej bitwie sprzed tysiąclecia, powiedziałbym, że mu ufam. Czuję do niego szacunek. Jako udzielny książę, jest naprawdę niezłym władcą. Na jego poletku wszystko jest dość ustabilizowane, dba o swoich i w stosunku do mnie grał naprawdę uczciwie. Podobnie mówił o nim Ivan, ten mój znajomy wampir. Może to zasłona dymna, ale powiem szczerze, że jak na tysiącletnie zło, Kantyk jest całkiem do zniesienia. Kantyk symbolizuje ład, a ład to przeciwieństwo chaosu. Jest jak ziarno piasku, wokół którego narosła całkiem spora perła w ciele rozlazłego mięczaka. Mimo że jest zdechły, to może byłby cennym sprzymierzeńcem w walce z tymi, którzy symbolizują najpaskudniejsze cechy zła, wynikające z naruszenia stabilności natury wszechrzeczy. Pieprzeni gwałciciele całunu.

- Rozumiem - pokiwałam głową usatysfakcjonowana taką odpowiedzią - Bo wiesz mój szef chciałby abyśmy jeszcze dzisiejszej nocy spotkali się z baronem. Tak jak wspominałam nie wiadomo jak różni Nieumarli mogliby zareagować na ewentualny sojusz z Andrealfusem a my mamy się postarać żeby w tej batalii Kantyk stanął po naszej stronie. Sytuacja działa na naszą korzyść, bo podwładni Andrealfusa zaatakowali podwładnych Kantyka. Wkrótce mam nadzieję dowiedzieć się, dlaczego tak się stało, ale i tak to dobry moment na rozmowę z baronem. Wchodzisz w to Morris?

- Jak cholera mi to pasuje. Wchodzę. Kantyk to trudny gracz, ale wierzę, że jego wyczucie sytuacji pozwoli mu spojrzeć na sprawy z właściwej perspektywy. To naprawdę rozsądny gość, choć zdechlak. Właśnie jest jego pora - wysunięciem brody wskazał na świecący za oknami tłuściutki Księżyc.- Możemy się wprosić na imprezę, wiem w jakim klubie się obraca nasz baron.

- To nie będziemy tracić czasu. Dopijmy kawę i chodźmy.
Tak jak powiedziałam uniosłam kubek do ust i wypiłam wszystko do dna.

Znowu zgodził się na moją propozycję zbyt szybko i zbyt łatwo. Nabrałam naprawdę złych przeczuć, co do tego wszystkiego, ale z drugiej strony to cały świat okazał się dzisiejszej nocy mroczniejszy i bardziej ponury niż wcześniej sądziłam. Musiał taki być zawsze, ale ja dotychczas patrzyłam na wszystko zbyt optymistycznie. Śmierć Toppera otworzyła mi oczy. Ten świat był naprawdę okropnym miejscem skoro pozwolił na śmierć Maxa.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 28-03-2015, 08:13   #74
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
chronologicznie jestem przed ravanesh :)

Powrót do miejsca w którym zginęła Sirene był wstrząsającym przeżyciem. Plac, czy raczej pobojowisko, pełne śladów walki przemierzył szybkim krokiem, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek spojrzenia w kierunku obszaru, w którym widział ją po raz ostatni.
Szybkie tempo narzucone przez O’Harę przeprowadziło ich przez budynek magazynowy ku najwyższym kondygnacjom. Zimnoświetlisty poblask twarzy Fincha rozjaśniał im drogę, niczym upiorna latarnia.

Śmierdziało. Zarówno w warstwie metafizycznej, jak i tej przyziemnie ludzkiej. Jakaś gnida na górze dziurawiła całun, jak latarnia morska przeszywa mroki swoimi potężnymi reflektorami. Tyle tylko że światła bestii na górze miały smoliście czarny kolor. Im bliżej demona, tym bardziej przypominał skalą mocy wybuch supernowej, a nie zwyczajną latarenkę.

Na ostatniej kondygnacji leżało ciało. Rozerwane gardło, ręka zwisająca na strzępkach mięśni z wyraźnie błyszczącą bielą kości ramieniowej skąpanej w ciemno czerwonej kałuży.
- Demon, czuję go…- wyszeptał wbrew sobie, wiedząc że pozostali ze swymi mocami z pewnością odbierają bydlaka na górze nie gorzej niż on. Może nawet nie bydlaka, a bydlęta w liczbie mnogiej, bo ciemnych kłębuszków wokół czarnego tornada złej mocy wyłapywał co najmniej pięć.

Na polecenie Fincha Emily ruszyła naprzód. Samobójczo, jak zdawać się mogło. Po chwili ruszyli za nią, Finch przodem. Morris trzymał się klatki schodowej, lecz słowa wypowiadane z dachu słyszał idealnie, jakby akustyka fabryki dorównywała co najmniej mistrzowskiemu dziełu Covent Garden.
- Niech twój towarzysz też wyjdzie.
“Ocho, to zdaje się o mnie” pomyślał zniesmaczony. Pierdzielony upiór ma chrapkę na kawał ojczulkowego mięska.
-...nie jest częścią Towarzystwa. Możesz go puścić. To na mnie ci zależy.
Finch z jakichś powodów bronił Morrisa przed demonem. Co jak wiadomo sensu nie ma, bo demon jest zaprzeczeniem honoru i pertraktacje można odbywać tylko z pozycji siły. Mimo to miły gest.

I wtedy okazało się, że Nexus wcale nie jest miłym facetem. Dogadywał się z Czarnuchem, oddając mu pannę Emily! Nie do wiary!
Odpędził zwątpienie które próbowało wygnać go na mgliste ostępy defetystycznej niemocy. Skoro nie ocalił Si, a nawet nie próbował, skona walcząc o inną dziewczynę w zastępstwie. Przygotowywał się pospiesznie, by wybiec otulony zaklęciem. Odyn mu wybaczy opieszałość we wcześniejszym poświęceniu życia, oby tylko teraz zrobił to co musi, bez lęku i z czystym sercem.

Thorze, opiekunie ludzkości, tkaczu najpiękniejszej pieśni o bohaterstwie
Spraw by tu i teraz pieprzony pomiot ciemności poznał siłę mojej wiary
Wzmocniony siłą twej nieustraszonej odwagi w pogardzie dla strachu trwając
Natchnij me dłonie mocą, me czoło rozumem, a serce niech zaśpiewa
Pieśń zagłady niesionej furią berserkerów
Dojeb mu, dopierdol, dowal, niech szczeźnie posraniec
Skuty lodem Vanaheimu…


… zrobiło się tak gorąco, że nie dokończył snucia myśli o bezkresie lodowych pustyń.

Tysiące słońc skoncentrowało się na wypaleniu wszystkiego wokół. Morris poczuł uderzenie ich gorąca, nagły rozbłysk światła bielszego niż cokolwiek dającego się opisać zmysłom ludzkim wyrzucił go w górę, po czym dziwna fala uderzeniowa przeniosła go miękko na dół. Zleciał ze schodów jak szmaciana lalka, ciśnięta ręką znudzonego dziecka. Uderzenie mogłoby go zabić, skręcenia karku uniknął dzięki egzekutorowi na dole. Temu z oderwaną ręką. Pośmiertnie przyjął on na miękki dywan swego ciała impet uderzenia, amortyzując upadek ojczulka, niczym mata gimnastyczna.

Uderzenie wycisnęło z jego płuc bolesny jęk. Szok trwał dłuższą chwilę, jednak jakimś cudem Morris poderwał się na nogi. Ból w lędźwiach, dzwonienie w uszach, mroczki przed oczyma, wszystko to na pewno nie ułatwiało wspinaczki po schodach, ale przeskoczył je niczym gazela, niemal nie dotykając stopni. Lekko, leciutko wbiegł na górę. Zatrzymał się nagle zdumiony. Jakaś egzekutorka tuliła okopcone zwłoki, płacząc bez łez w oczach. Tymczasem zwłoki jakimś cudem zdołały przywołać dziewczynę, nazwaną Emmą, nie Emily.

Zrozumienie ogarniało Leafa, walcząc z paraliżującym przerażeniem. O’Hara nie sprzeniewierzył się, nie zdradził, bohatersko, heroicznie poświęcił się, czyniąc z siebie ognistą bombę. Oddał życie za dziewczynę, pewnie za wszystkich wokół. Za samego Morrisa też. Zdmuchnął demona, płacąc własnym życiem.

-Zaopiekuj się nią Vorda, to ona jest najważniejsza - cichy, lecz stanowczy głos w świszczący sposób wydobył się ze spękanych i krwawiących ust. Konał, lecz nadal walczył o to w co wierzył.
- Te piwo...to piwo będziemy musieli wypić w innym wcieleniu - pieprzony bohater, odchodził z humorem, jak w amerykańskim dramacie.
- Pierdol się O’Hara - rzucił twardo, by nie musieć płakać. “Nie będzie żadnych dramatów. Nie na mojej zmianie, kurwa, żadnych melodramatów” Powtarzał to sobie, by opanować emocje, by powściągnąć wierzgające podziwem i strachem serce.

Kleknął, ułożył dłonie jak do masażu serca, czując fakturę stopionego ubrania wpieczonego w ciało Fincha. Dotykiem nakazał by suche, zwęglone grudki obmyła wilgotna, gęsta wydzielina, poczuł jak miliony zabitych komórek odchodzą w niepamięć, a głęboko pod warstwą nadpalonej skóry i zniszczonego naskórka w niepojętym tempie dzielą się nowe komórki, całe pokłady, miriady mikroskopijnych nowych zalążków, jak w nieludzkim tempie rozkazy zakopane w tajemniczej podwójnej helisie życia przeradzają się w prawdziwe ciało, krew, limfę, jak odcinane są skowyczące z bólu zakończenia nerwowe, a tuż przy nich nowymi nićmi wiją się świeże neurony. Paliwem przemian było własne ciało O’Hary. Asymilował martwe tkanki, wyciskał z nich resztki białek, pożerał wodorowęglowe łańcuchy, przekuwając je na ściany komórkowe, błony, jądra, materię wszechrzeczy. Magią napędzany cud przemiany, ultrametabolizm kryjący w sobie kod nieśmiertelności. Zdumiewające, lecz nie do końca, po prostu Morris wiedział co ma być i co musi być zrobione. Prąd płynął jego ciałem, skupiony w koniuszkach palców, prąd prosto z mózgu, serca i duszy, która może i bezcielesna, ale wydatnie w procesie leczenia uczestniczyła.
Każdy mikroamperowy ładunek odpływający ku Nexusowi wygaszał lekko rzeczywistość postrzeganą przez ojczulka. Było ciemniej, ciszej, milej, bo ułatwiało to koncentrację. Przestał czuć, oddychać, przestałby trwać nawet, ale trwanie warunkowało dalsze udzielanie pomocy.
Więc trwał, trwał w zapamiętaniu podając eliksir życia, mimo że nie miał pojęcia jak i skąd nadeszła ta wiedza. Nie przeszkadzało mu to zupełnie. Stał się narzędziem, naczyniem z którego kropla po kropli spływała moc ku temu, który żyć nie powinien, lecz będzie.
Naczynia były jednak połączone, dlatego w końcu zgasło wszystko. Ciemność, ale nie ta zła i opętańczo groźna, lecz ciepła i czuła wyciągnęła ramiona ku Morrisowi.
Wtulił się w nie, a zapach matczynego ciała, którego w ogóle nie znał i nie mógł pamiętać, wypełnił jego błogą nieświadomość. Poczuł mocne uderzenie serca pod dłońmi. Poczuł silny ruch klatki piersiowej Fincha O’Hary.
Zadowolony zgasił światło zupełnie.



Ocknął się w jakimś pachnącym tytoniem miejscu. Leżał na czymś niewygodnym i twardym, ale ktoś podłożył mu coś pod głowę i przykrył kocem.
To był stół do bilarda!
Znajdował się chyba w jakimś małym, niewielkim klubie oświetlonym przez kilka barowych żarówek. Widział tarczę do rzutek, kije do bilarda i stół do cymbergaja gdzieś w kącie. Przy nim właśnie siedział Finch O'Hara z książką w rękach i z do polowy opróżnionym kuflu piwa pod ręką.
Kiedy Morris otworzył oczy Nexus zerknął w jego stronę. Znikły światła i teraz Finch wyglądał jak brodaty chudzielec o przeszywającym, inteligentnym spojrzeniu.
- Witam po tej stroni, Morris. Piwa? Trochę za ciepłe, jak na mój gust, ale poza tym nie mam zastrzeżeń.
- Tym bardziej i ja nie będę marudził, wyschła mi gęba strasznie po wyczynach pewnego dzikiego piromana.

Westchnął, gdy do dłoni podano mu dużą szklankę z piwem. Osuszył ją ze smakiem, machając nogami w powietrzu, siedząc na krawędzi stołu.

- Wygodniejszych łóżek nie było? Na marmurowych katafalkach powinno kłaść się umarlaków, a ja się czuję całkiem żywy. Z tego co widzę, ty także. - uśmiechnął się do O’Hary, niedwuznacznie potrząsając pustą szklanicą
- Gdzie jestem? Co tam się na górze działo? To był jakiś potwornie silny demon, co się dzieje Finch? - z oczekiwaniem spoglądał na Nexusa, mając nadzieję na uzyskanie jakichkolwiek wyjaśnień.

- Silny owszem - Finch dopełnił naczynie Morrisowi i sobie. - Ale z tym potężnie silnym to bym nie przesadzał. Dzięki za pomoc tam na górze. Masz skuteczny dar. Nie powiem.
O'Hara podał piwo Leafowi.
- To był tylko sługa. Diabeł z takiego kraju, zwanego Litwą. Następnym razem skopiemy mu dupę bez potrzeby uciekania się do tak wyczerpujących sztuczek.
- Na mnie to diabelstwo zrobiło wrażenie. A daru mocnego nie mam, czasem jakieś przypadki mi pomagają. Co to za miejsce? Poznaję, że nie jest to mój dom. No i może powiesz mi coś więcej o tym, dlaczego narusza się równowagę. Tak silne ataki powinno powstrzymać Ministerstwo Regulacji, czy raczej obecnie Borble. Czemu sam się w to mieszasz?

- A co byś powiedział, gdybym poinformował cię, że to Biuro stoi za tymi demonami. Że już dawno przestało być pomocne ludziom i działa wręcz przeciwnie, na ich szkodę.

W tym momencie drzwi do pomieszczenia klubowego otworzyły się i weszła Emily. Przebrana w normalne ciuchy, wyglądała bardziej niepozornie. Dla Morrisa było jakieś podobieństwo pomiędzy O'Harą i Emily. Ta sama ... niepozorność. Nie rzucająca się w oczy normalność czy wręcz przeciętność, za którą dopiero po chwili, można było zobaczyć jakąś drugą twarz - twardą i profesjonalną. W dodatku wiedźma wyglądała naprawdę nieźle. Naprawdę.

- Hej, Emm - powitał ją O'Hara. - Piwka?
- Witaj, cieszę się, że tam na górze nic ci się nie stało. - Zeskoczył ze stołu i podszedł z wyciągniętą dłonią do dziewczyny.

- Wiesz co mówisz O’Hara? Ostatni bastion zinfiltrowany przez wroga? To może skończyć się zagładą ludzi! Nie chce mi się wierzyć, przecież tam pracują oddani sprawie koordynatorzy MR-u, mnóstwo funkcjonariuszy przeszło po rozwiązaniu służb właśnie do nich...ale mnóstwo też zaginęło. Śmierdząca sprawa. Masz jakieś na to dowody? Muszę ostrzec moich w Szkocji!
Dziewczyna uścisnęła wyciągniętą dłoń a Ojczulek mógł zorientować się, że była teraz wyjątkowo spięta. Bardziej nawet niż wtedy, gdy trzymała unieruchomionego Wynaturzeńca.
- Nie wiem Finch może lepiej już sobie pójdę - o
dpowiedziała na pytanie O'Hary. - Porozmawiaj z Morrisem wyjaśnij mu co i jak skoro już zacząłeś. Zobaczymy się jutro, dobrze?
- Szef chciał, byś zajęła się Morrisem. Ja dopijam piwo i spadam. Gadałem z Percym i potrzebuje mnie gdzieś, w jakiejś sprawie. Coś się wydarzyło. Morris szukał sztyletu. Kantyk mu pomagał. Wybadaj od Leafa, co i jak z udziałem Kantyka, na spokojnie. Czekaj na telefon ode mnie lub Alicji.
O'Hara spojrzał na Leafa.
- Wdepnąłeś w sam środek ostrej wojny. mam prośbę. Nie czuj się więźniem czy coś, ale dla twojego i naszego dobra lepiej by było gdybyś na razie posiedział tutaj. Na górze mamy trzy małe sypialnie i salonik, tutaj klub - dawny pub. Lokal jest zamknięty. Klucze ma Emily. Przyczajcie się i pogadajcie o tym, jak możemy sobie nawzajem pomóc.
Dopił piwo szybkimi łykami. Westchnął ukontentowany.
- Jakieś pytania do mnie, nim wyjdę?
- Dlaczego ja? - zapytała spokojnie, ale dziwnie zmrużyła oczy.
- Nie wiem. Też wolałbym zostać tutaj i odpocząć przy piwku. Zadzwoń do szefa.
Emily odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę wyjścia.

Morris nie rozumiał rozgrywki między ta dwójką. W zasadzie nigdy nie rozumiał za dobrze ludzi i tego co miedzy nimi wykwitało. Cała ta chemia, zawirowania emocjonalne, nakazy kulturowe, etykieta… komplikacje tam, gdzie można by wszystko uprościć. Nie, nie czuł się socjopatycznym outsiderem, po prostu przerażało go to co drzemie w ludziach a zwłaszcza w ich formach ekspresji. Ludzkość wcale nie jest mniej dzika, niż zdechlaki, czy powaleni Fae.
Najgorsze, że zdawkowa uwaga O’Hary o tym, co siedzi w Borblowym światku, trafiła do niego tak bardzo, że podświadomie od razu przyjął ją za pewnik. Po prostu Finch podniósł róg zasłony, za którą zobaczył coś oczywistego, namacalnie prawdziwego. Albo dał się zmanipulować cwaniakowi…
Rada Bezpieczeństwa faktycznie działała w jakiś enigmatyczny sposób. Ich bojówki były zdecydowanie bardziej brutalne i bezwzględne w odniesieniu do standardów pracy MR-u. Pozwalali sobie na więcej, co mogło w sumie wynikać z zaostrzającej się sytuacji, ale mogło po prostu wynikać z innych priorytetów.
Jeśli to rząd stoi za demonami, to albo ma jakiś potwornie sprytny plan, albo to zwyczajna zgraja pojebów, którzy utonęli w grząskiej żądzy władzy. Nad demonami się nie panuje, a w każdym razie nie długo. Obcując z ciemnością, ryzykuje się samemu, że stanie się pieprzonym Negrem. Jeśli więc parają się demonologią na najwyższych szczeblach, to znak że najwyższe szczeble mają już smołę na dłoniach. Bo że mają też krew to raczej oczywiste.
Zlikwidowali Ministerstwo. Czyli MR stał im na drodze do realizacji planów. Z tego zaś wynika, że nie pracował dla zbrodniczych gnojków posługujących się najpodlejszym gatunkiem złych bytów. Czyli w skrócie - nie pracował dla czarnych, był zawsze biały!
Ulga była ogromna. Kochał swoją pracę i myśl o tym, że mogła ona być czymś nagannym bardzo by go przygniotła.
Teraz czekał już tylko na przesłuchanie przez wiedźmę, odpowie jej co czuje, musza go przyjąć, jeśli naprawdę są tymi za których ich uważał. Jeśli nie docenią jego zapału, to sami sobie będą winni, będzie to znak, ze wcale nie są tak dobrymi ludźmi, na jakich pozują. Zauważył jednak niechęć Emily do pozostawania w tym miejscu. Ona widać także rwała się do akcji.

- Posiedzę tu sam, nie przejmujcie się o mnie. Obiecuję nie sprawiać problemów. Emm, nie jestem dzieckiem, nie musisz mnie niańczyć.- rzucił głośno za znikającą dziewczyną - Ale jeden warunek O’Hara. Zostawiasz mi browary i obiecasz, że wrócisz i odpowiesz mi na parę pytań.
Wrócił do stołu i zaczął rozglądać się za bilami i kijem, co w połączeniu z piwkiem, dostarczy należytej rozrywki podczas oczekiwania.
- Owszem - O'Hara spojrzał za odchodzącą kobietę. - ale też pod jednym warunkiem. ze nie wychlejesz wszystkich browców i zostawisz kilka na mój powrót.

Morris zasalutował do niewidzialnego daszka.
- Niech będzie. Przyznam szczerze, że nie dam rady wyżłopać wszystkiego. Ostatnie godziny dały mi się ostro we znaki. Posiedzę tu spokojnie i odpocznę. Mam o czym myśleć.

Użył trójkąta do którego wrzucał sztuka po sztuce kolorowe kule. Bile z charakterystycznym szczękiem zderzały się ze sobą, sam zaś bilard zdawał się tak nierzeczywistą rozrywką po tym, co spotkało go przez ostatnie godziny, że aż zamarł zaskoczony. Zwykłe, codzienne rzeczy stają się tak malutkie, kiedy wokół rozgrywają się naprawdę ważne sprawy. Demony w najwyższych kręgach władzy, drapieżniki zabijające bez umiaru, chaos tak różny od pożądanego spokoju. Jeśli to wszystko prawda, a wierzył że tak właśnie jest, za fasadą względnego spokoju kwitnie w najlepsze rakowata, śmiercionośna narośl, gotowa wygubić do reszty to co udało im się ocalić z cywilizacji. Bierność oddala go przecież od szansy wpłynięcia na kształt rzeczywistości, na walkę o jej poprawę.

- Finch, może jednak ci się przydam? Może chcesz mnie wziąć ze sobą? Nie wiem, czy mogę bezczynnie trwać tutaj, wiedząc jak paskudne nadużycia czają się na zewnątrz. To niepojęte. Musimy coś z tym zrobić!

- Nie da rady, bracie. nie ja o tym decyduję. Musze załatwić kilka spraw. Poczekaj tutaj.

Jasna cholera, żeby tylko nie próbowali go wykluczyć. Przecież na pewno im się przyda, na pewno będzie coś do roboty, choćby parzenie kawy. Byle by tylko znów być blisko akcji, byleby tylko mieć szansę na coś więcej niż przez ostatnie miesiące...

Obawy okazały się płonne. Świecąc niczym idealistyczna żagiew, gorącym płomieniem neofickiego natchnienia przekonał chyba do siebie dziewczynę. Miał nadzieję, że nie przerysował swego stanowiska, ale przecież oni robią dokładnie to, w co on sam wierzy! Walczą z ciemnością, w jej najpodlejszej, ukrytej postaci. W dodatku Emily wcale nie jest wiedźmą, świetna wiadomość, bo nie będzie musiał patrzeć na nią z podejrzliwa niechęcią. Fantomka, w dodatku ładna. Plask! Skarcił się mentalnym spoliczkowaniem swego podejrzanie obudzonego ostatnio Ego.

Uświadomił sobie jeszcze jedno. Może być naprawdę przydatny. Potęga stojąca za organizacją Kantyka to silny sprzymierzeniec, a on czuł, że baron na swój sposób go lubi, czuł a nawet wiedział, że może przechylić szalę wątpliwości Kantyka na rzecz walki z demonami, odwieść go od jakichkolwiek z nimi sojuszy.

-... To nie będziemy tracić czasu. Dopijmy kawę i chodźmy.
Wyczuł w tych słowach jakąś rezerwę. Coś gniotło serce dziewczyny, nie wiedział co, ale był wyczulony na zmiany nastrojów i nastawienia ludzi. Wahanie, nieufność? Nie, chyba raczej smutek. Powiedział coś, co jej sprawiło przykrość? Ale co to mogło być?
Ruszyli w kierunku wyjścia, gotowi od razu do spotkania z Kantykiem.
Morris nie byłby sobą, gdyby delikatnym muśnięciem nie spróbował poprawić nastroju Emily. Czule, z prawdziwą troską, malutkim piórkiem utworzonym ze swej mocy ojczulka pogładził wzburzone, poszarpane niczym alpejskie granie, linie jej emocji. Nie chciał by go poczuła, ale po prostu musiał jej pomóc. On też, choć nie aż tak jak O'Hara, troszczy się o SWOICH.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 28-03-2015, 10:59   #75
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
VANNESSA BILINGSLEY

Kluczyła. Zmieniała miejsca pobytu. Zapuszczała się na niemal puste ulice, by za chwilę wmieszać się w tłum ludzi na jakiejś ruchliwej alei. Nie obawiała się rozpoznania, chociaż BORBL był przeciwnikiem, z którym raczej należało się liczyć.

Była, jak zaszczute zwierzę. Sprytna, zmyślna i przerażona jednocześnie.
Ze zdobyciem rzeczy dla Holingswortha nie miała większych problemów. Wystarczyło odwiedzić kilkanaście małych sklepików. Część z przyprawami kolonialnymi, część specjalistycznych – poświęconych magii i okultyzmowi. Wszędzie kupowała tylko jedną ingrediencje, co zdecydowanie zmniejszało ryzyko potencjalnego zdemaskowania jej, jako wiedźmy.

Do wieczora nie miała zbyt wiele czasu. To nawet ją cieszyło. Zwiększało szansę na przetrwanie kolejnego dnia.

Przez chwilę ogarnęła ją taka niespokojna myśl, że od dnia, kiedy podjęła się decyzji o kontynuacji pracy w Biurze i nieudanej regulacji na Abigali, jej życie zmieniło się właśnie w takie łapanie kolejnych dni. Nie miała też złudzeń, że prędzej czy później jej ucieczka przed BORBL zakończy się fiaskiem i skończy, martwa, na ulicy lub w którejś z katowni Biura. Niestety, bez konkretnego planu działania, to był bardzo realny scenariusz. Zbyt długo pracowała dla Ministerstwa by łudzić się, że zdoła uciec przed siecią agentów i łowców pracujących obecnie dla Biura.

Wieczorem wróciła na umówione miejsce spotkania licząc na to, że Damien Holingsworth dotrzyma słowa i pojawi się tak, jak to zapowiedział. Równie dobrze mógł ją przecież wystawić do wiatru.

AMY S. LITTLE

Amy tropiła, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jej instruktorzy byliby z niej cholernie dumni. Trzymała się na odpowiedni dystans, obserwując obiekt – jak zaczęła nazywać kobietę.

Obiekt kluczył. Zjadł coś. Odwiedził kilka sklepików. Nie robił nic groźnego, poza działaniami ewidentnie sugerującymi, że przed kimś lub przed czymś ucieka.

Na list gończy trafiła po tym, jak Obiekt zwrócił jej na to uwagę.

Vannessa Bilingsley. Była wiedźma pracująca dla Ministerstwa regulacji. Zamieszana w morderczy spisek, konszachty z sektą pożerających ludzi zmiennokształtnych. Niebezpieczna i prawdopodobnie uzbrojona. Wyznaczono nagrodę.

Wszystkie te informacje nie miały dla Amy takiego znaczenia, jak imię na liście gończym Biura.

VANNESSA.

Jedno z imion, jakie pojawiło się na jej tablicy zaraz po słynnym śnie kilka dni temu.

Czuła się jak wyżeł polujący na zwierzynę. Z jakiś jednak powodów, sama nie rozumiała jakich, wiedziona przez swój dar, nie wzywała wsparcia, nie próbowała zatrzymać wiedźmy, nie interweniowała. Śledziła z wprawą zawodowca i utrzymywała dystans.

A może nie wzywała wsparcia nie dlatego, że prowadziła ją jej wizja, lecz dlatego że obserwując Billingsley widziała, jakie emocje towarzyszyły dziewczynie.

Bała się. Była zagubiona i przerażona, co jakoś nie współgrało z resztą informacji podanych na liście gończym i tworzyło poważny dysonans poznawczy w policjantce.

Jej zmysł podpowiadał, że coś było nie tak. Poważnie nie tak. A teraz, być może, miała szansę, by zrozumieć, co to takiego.


VANNESSA BILINGSLEY, AMY S. LITTLE


Amy obserwowała deptak i siedzącą na ławce Vannessę, zupełnie nieświadomą tego, że gdzieś obok kręci się policjantka. Zapadł wieczór i deptak pogrążył się w półcieniach, co dodatkowo ułatwiało Amy śledzenie.
Nagle Amy poczuła za sobą jakąś obecność, a potem silne, męskie ramię ujęło ją pod rękę.

- Proszę się nie bać, panno Amy.

Usłyszała nad sobą męski, kojący głos, któremu dała się ponieść, niczym hipnotyzującej mocy wampirzego lorda krwi. Nie była w stanie bronić się przed siłą tej mocy, przed władzą, jaką dysponował nad jej umysłem, ciałem i duszą ten osobnik. Ten stwór.

- Nie zrobię pani krzywdy.

„Powiedział pająk do muchy” – pomyślała Amy, ale uwierzyła, chociaż jakaś część jej zdominowanego jestestwa wyzywała ją z mrocznego kącika od idiotek.

Mężczyzna poprowadził ją prosto w stronę ławki, na której siedziała Vannessa Bilingsley.

* * *

Damien pojawił się o omówionej godzinie. Jednak nie był sam. Prowadził pod rękę spokojną, jakby nieco otępiałą kobietę.

- Vannessa Billingsley – przedstawił wiedźmę, która wstała z ławki w nerwowym napięciu. – ścigana przez Biuro Ochrony Rady bezpieczeństwa Londynu apostatka.

Vannessa wzdrygnęła się, zakotłowało się jej w brzuchu.

- Ammy Little – kontynuował prezentację mężczyzna. – Współpracownik Biura w mrocznej sprawie nekrofagów. Ale nie agent, lecz policjant. Uczciwa i oddana prawu policjantka.

Amy próbowała się wyrwać, ale urok rzucony przez mężczyznę trzymał ją w uścisku, z którego nie była w stanie się wyswobodzić.

- Masz wszystkie potrzebne ingrediencje? – Zwrócił się do Vannessy.
Druidka kiwnęła głową.

- Doskonale. Czeka nas długi spacer. Vannesso, czy zechcesz uszczęśliwić starego mężczyznę i ująć mnie pod drugie ramię.

Posłuchała i po chwili szli już w trójkę przez gromadki zbierającej się na imprezy młodzieży. Starszy mężczyzna wyglądał teraz, jak ojciec przechadzający się ze swoimi córkami lub stary, zepsuty satyr, który zapłacił dwom atrakcyjnym kobietom, by dotrzymały mu towarzystwa tej nocy.


EMMA HARCOURT, MORRIS LEAF

Samochód, którym przyjechali stał pod klubem. Kluczyki znaleźli w skrytce. Morris usiadł za kółkiem i pojechali w stronę Rewiru.

Nocy nie zostało zbyt wiele, ale na rozmowę z Kantykiem powinno wystarczyć.
Jechali w milczeniu. Morris był zbyt zmęczony, aby tracić koncentrację za kółkiem, a Emma nie miała ochoty na pogawędki. Śmierć Toppera nie opuszczała jej myśli, ulokowana gdzież, z tyłu czaszki, niczym włochaty pająk – paskudny i nieustępliwy.

O dziwo rozpierdziel, jaki zrobili na Rewirze nie zainteresował nikogo. Getta nieumartych pilnowano tak samo, jak wcześniej, – czyli dość luźno. Zawsze trudniej było z rewiru wyjechać, niż na Rewir wjechać.

Zatrzymali się pod klubem Kantyka. „Krew i Pot”. Dla Emmy to miejsce było, jak wspomnienie po utraconym na zawsze przyjacielu. To tutaj zaczynała swoją pierwszą sprawę w terenie. Sprawę, która doprowadziła ją kilka lat później pod ten sam krzykliwy neon stylizowany na skręcony drut kolczasty czy też, jak to próbował wszystkim wmówić public relations Kantyka, kolce róży.

O dziwo ochroniarze – dwa groźnie emanujące wampiry – wpuściły ich do środka bez chwili zwłoki. Czy też raczej, jak sądziły, wpuściły tam Morrisa, bo Emma najzwyczajniej w świecie znikła im z oczu używając swoich sztuczek fantoma.

Kantyk czekał na nich w swojej ulubionej loży. Lokal powoli pustoszał, na parkiecie i przy wybiegach dla striptizerów pozostali już tylko półprzytomne niedobitki imprezowiczów. Zapewne dawcy krwi dla swoich wampirzych tancerzy.

- Siadaj – Kantyk wskazał miejsce Morrisowi.

Był blady, a jego lekko upudrowana twarz wyglądała niczym pośmiertna maska. Tylko oczy, czujne i inteligentne, zdradzały jego prawdziwe emocje. Kantyk był wkurzony. Pod łagodną, chłopięcą buzią skrywał się obudzony drapieżnik. Ale gniew barona skierowany był nie w Morrisa.

Emma ujawniła się kłaniając lekko, gdy tylko zaskoczony Kantyk spojrzał na dziewczynę, wynurzającą się z pustki. Przynajmniej tak to musiało wyglądać w jego oczach. Kantyk szybko ukrył zaskoczenie, ale i tak widok jego oczu sprawił Emmie niemałą satysfakcję.

- No, no, no – baron szybko ukrył zakłopotanie pod maską uprzejmości. – Emma Harcourt we własnej osobie. Żywa. Z bijącym sercem. Mogłem się spodziewać, że dołączyłaś do Towarzystwa. Zawsze brali najlepszych.

Domyśliła się. Kantyk został uprzedzony telefonicznie o tym, że przyjdą.

- Chcecie czegoś się napić? Wina? Czegoś mocniejszego? Dzisiejszej nocy straciłem kogoś więcej, niż sługę. Straciłem przyjaciółkę. I chciałbym zrozumieć, dlaczego? Któreś z państwa mi wyjaśni, panno Harcourt, panie Leaf?


NATHAN SCOTT

Grey wyszedł zostawiając Horrora i Scotta samych w domu.
Horror nalał sobie whiskey i przez chwile siedział w milczeniu sącząc trunek. Obserwował przy tym Nathana z irytującym milczeniu.

- Zostawisz to tak?

Głos Horrora, jak zawsze, pozostawał niewzruszony. Było w nim niewiele emocji. I całkowite zero empatii.

Scott zmrużył brwi. Próbował zrozumieć, o co chodzi drugiemu mężczyźnie.

- Kiloton i jego śmierdzący motocykliści. Zdradził i powinien za to umrzeć.

W ustach Horrora brzmiało to tak prosto. Jakby rozmawiał o pogodzie.

- Mi Grey zakazał. Ale ty – twarz Horrora pozostawała bez wyrazu. – Ty to co innego. Możesz tam wrócić. Wyciągnąć skurwysyna i wytłuc z niego, gdzie jest Rossamoon. Zatłuc go gołymi rękami. Wybić mu życie razem z mózgiem przez czaszkę.

Horror nadal nie zmieniał barwy ani natężenia głosu.

- Mam broń w tym domu. Miecze, topory, noże do patroszenia. Karabiny, pistolety, pistolety maszynowe. Dość, by uzbroić małą armię. Weź, co ci będzie potrzebne, Nath. Dam ci kluczyki. Jedź po Kilotona i zapłać mu za to, co zrobił. Jak się sprężysz, wrócisz przed świtem.

Twarz Horrora pozostała bez wyrazu. Kluczyki od samochodu trzasnęły o wyłożony ceramiczną płytką stolik.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-04-2015, 20:31   #76
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Morris całą drogę do lokalu Kantyka milczał. Milczała też Emily. Odpowiadało to im obojgu, bijącym się z myślami i rozważającym krzywdy jakich zaznali.
Prowadził spokojnie, ostrożnie wręcz. Mimo zbliżającego się świtu utrzymywał powolne tempo, ponieważ wyczerpanie potężnym zaklęciem leczącym niemal przymykało mu powieki.

Lokal z którego nie tak dawno temu wyjechał szczerzył się złośliwie brzydkim neonem i sprawiał wrażenie niegościnnego. Mimo to dwóch potężnych strażników przepuściło ich od razu. Morris już miał anonsować Emily, ale w porę przypomniał sobie o jej fantomich mocach i uniknął dekonspiracji, w ostatniej chwili gryząc się w język. Nieźle by się zaczęła rozmowa z Kantykiem, gdyby doszło do burdy przed lokalem…

W środku było już mniej tłoczno, mniej głośno i na szczęście mniej dekadencko. Leaf przeżył całe swe życie stroniąc od seksu, tutaj zaś seks był równie eksponowany jak trunki w knajpie. W chwili obecnej ostatni, zmęczeni tancerze nie epatowali powabem, nie mierzili obscenicznym wyuzdaniem, ot po prostu odgrywali role jakie narzuciło im życie. Czy raczej nie-życie.

Loża Kantyka umieszczona dyskretnie w jednym z rogów lokalu, strategicznie koło jednego z przejść do pokoików, ukazała samotnie siedzącego szefa tego interesu, jak i wszystkich innych interesów w promieniu niemal mili. Drobna, szczupła sylwetka nie budziła przerażenia. Młodzieńczy wygląd, tak zwodniczy, poszedł w niepamięć, kiedy stary i zmęczony głos rzucił krótkie “Siadaj” do Morrisa.

Nie trzeba byc ojczulkiem, by od razu zorientować się, że wampir był nie lada wzburzony. Wściekły może nawet. Mimo to na pojawienie się znikąd Emily Kantyk zareagował ze spokojem i rezerwą. Fantomka nie ukrywała się już dłużej.

- No, no, no – baron szybko ukrył zakłopotanie pod maską uprzejmości. – Emma Harcourt we własnej osobie. Żywa. Z bijącym sercem. Mogłem się spodziewać, że dołączyłaś do Towarzystwa. Zawsze brali najlepszych.

- Chcecie czegoś się napić? Wina? Czegoś mocniejszego? Dzisiejszej nocy straciłem kogoś więcej, niż sługę. Straciłem przyjaciółkę. I chciałbym zrozumieć, dlaczego? Któreś z państwa mi wyjaśni, panno Harcourt, panie Leaf?

- Poproszę Guinessa. Litrowego - Morris klapnął ciężko na kanapę loży. Nie czekał na dalsze pytania, czuł że przecież i tak musi wszystko zrelacjonowac Kantykowi. Był tam, na miejscu. Był w trakcie misji, którą zlecił mu baron. Był i wszystko widział.


- Witam baronie - dziewczyna usiadła koło Morrisa naprzeciwko Kantyka.
- Jeśli to nie sprawi problemu to wolałabym być nazywana Emily. Obecnie używam takiego imienia i nazwiska Livingston.

- Zaczęło się spokojnie. Sirene i drugi wampir, fioletowowłosy wysiedli z samochodu. Zdawało się że wszystko idzie zgodnie z planem. Rozmawiali ze zgrają czerwonookich stworzeń. Nie przyglądałem się za bardzo, skupiony przede wszystkim na paskudnej emenacji, jaką wyczuwałem w budynku. Miałem coś tam wypędzić, a to coś zdawało mi się wielkie jak cholera. Pardon, proszę o wybaczenie nietaktu.
Morris spojrzał na Emm, zastanawiając się przez chwilę, czy organizacja do jakiej pretenduje nie miałaby czegoś przeciwko streszczeniu całej historii wampirowi. Emily nie wyglądała na kogoś spiętego, w jej wzroku nie odczytał nagany, czy groźby. Kontynuował więc opowieść, jak zawsze szczerze i bez przemilczeń.


Fantomka sama słuchała z zaciekawieniem. Nie znała jeszcze wersji Ojczulka z wydarzeń tej nocy, a ona i Finch trafili dopiero na samą końcówkę starcia i nie wiedzieli jaka kolej wypadków doprowadziła do rozpoczęcia walki.

- Zaczęło się niespodziewanie. Po prostu ujrzałem dwa sierpowate ostrza błyskające w świetle latarni i spadła pierwsza głowa. Nie widziałem wiele, oświetlenie pewnie mi w tym nie pomagało. Ważniejsze było jednak to, jak nieziemsko szybko wszystko się działo. Fioletowowłosy i Sirene bronili się zaciekle. Nie umiem opisać tego, to było jak poemat opisujący bohaterską walkę. Normalne słowa zakrzywiają tylko obraz, odbierają mu prawdziwe znaczenie. Trywializują. Fioletowowłosy był jak bóg wojny, Sirene zażarta niczym wilczyca. Ich przeciwnikami były bestie, przeobrażone w wampiry Faerie. Nieczułe na ciosy, pozbawione wahania, kierujące się zwierzęcą rządzą. Brutalne i podłe. Najgorsze, że tak liczne. Zeby była ich dziesiątka, padłyby w pierwszych trzech sekundach, twoi wojownicy baronie byli ucieleśnieniem piękna walki. W ich ruchach zaklęta była moc i skuteczność, gracja, niczym śmiertelny taniec. Powalali jednego po drugim. Bestii przybywało. W którymś momencie jeden z tych odmieńców dopadł auta, wyrwał drzwi i dobierał się do mnie. Sirene ocaliła mój nic nie warty żywot. Wtedy ją dopadły, kąsały, szarpały. Zabijały ją. Kazała nam jechać. To były jej ostatnie słowa - okrzyk “Jedź”. Pieprzony zwierz rozrywał jej bark, a ona kazała nam odjechać. Ratować się, kiedy sama umierała. Rozumiesz? Nie myślała w tej chwili o sobie. Robiła to co musiała, ale do ostatniej chwili kontrolowała wszystko, troszczyła się, rozumiesz? Troszczyła się o innych. Nie była pusta. Miała w sobie ogień, miała odwagę która mogłaby nakarmić batalion Gurkhów. Miała przy całej swej stanowczości, pomimo swego fachu, powołania i sposobu życia więcej empatii niż komukolwiek chciała by pokazać.

Morris nie wiedział już czy mówi do barona, do jakichś Bóstw, o ile gdzieś tam sobie istnieją, czy rozmawia po prostu ze swoim sumieniem. Nie patrzył na nikogo, nikogo zresztą i tak by nie widział. Gęste łzy całkowicie rozmyły mu obraz. Nawet nie wiedział że płacze, że z nosa kapnęła paskudna zielonkawa kropla, że może budzić odrazę bądź politowanie w najlepszym wypadku. Nie wiedział i nie chciałby wiedzieć. Nie było go tu, nie było go teraz, znów przeniósł się na zniszczony plac, jakby dopiero teraz puściły jakieś tamy. Wcześniej uronił jedną łzę. Teraz nadrabiał zaległości, z niezłym procentem jak się zdawało.

- Straciłem ją, a ona ocaliła mnie. Odjechaliśmy. Doszło do kolizji. Kierowca Jim dał mi czas na ucieczkę stając do walki. Biegłem. Twoi ludzie baronie… twoi ludzie byli bohaterami.

Zamilkł powoli dochodząc do siebie. Nazwał dwa wampiry i zombie ludźmi Kantyka nie przez pomyłkę. Nie miało dla niego znaczenia, że nie byli żywi. Liczyło się kim byli po śmierci. Byli prawdziwymi, pełnokrwistymi ludźmi, mimo że to było ich drugie, nienaturalne życie.

- Uratowali mnie panna Harcourt… znaczy Livingston i pan O’Hara. Nie powinienem przetrwać tej jatki, ale mi się udało. Teraz wiem, że było warto przetrwać. Warto być, by móc się zemścić. Obaj straciliśmy ważną osobę. Kogoś z kim spędzenie wieczności nie wydaje się już tak straszne. Obaj możemy zająć się kimś, komu tę stratę zawdzięczamy. Był tam demon, z jego poruczenia wiedźma która przewodziła wampirom Fae zaatakowała naszych. Demony są odpowiedzialne za to co się stało baronie. Demony służące pewnej gnidzie o imieniu Andrealfus. O’Hara pokonał tam jednego z nich. Jego ludzie też ponieśli straty. Problem z dostaniem dupska tego najważniejszego demona jest taki, że szefuje on Radzie Bezpieczeństwa Londynu. Zbiera siły i moce, będzie coraz trudniejszym celem. Dlatego wybacz mi baronie, nie będę mógł pracować dla ciebie, dopóki nie zrobię wszystkiego co się da, by ta bestia zdechła. On musi zostać zniszczony, za Sirene, za to co robi z Londynem, krajem. Za to że jest po prostu zły. Nic nie jest na naszym świecie jednoznaczne, całkowicie dobre, czy całkowicie złe. Nie jest też tylko w jednym z dwustu pięćdziesięciu sześciu odcieni szarości. Zycie każdego z nas przypomina raczej panterkę zimowego munduru rangersów, w czarno-biało-szare łaty. Dlatego każdy, kto jest tylko czarny, smoliście czarny, po prostu tu nie pasuje. Nie możemy tolerować takiej bestii. Zagraża wszystkim. Ludziom, nieumarłym, Faerie. Zagraża ładowi, niszczy porządek. Porządek jest ważny dla każdego władcy. Jesteś nam potrzebny baronie. Potrzebny żywym i martwym. Potrzebny mnie i sobie samemu.

Rozpalony, rozgorączkowany niemal, przysunął się bliżej Kantyka. Położył swoją dłoń na jego lodowatej ręce, całkowicie niepomny tego, że wampir mógłby go za to zmieść z powierzchni ziemi.
- Może jestem szaleńcem, ale wierzę że już raz toczyłeś taką walkę baronie. Ze toczyliśmy ją obaj. Koło czasu znów zmusza nas do tego samego, ale na większą nawet skalę. Wierzę w ciebie i wierzę, że tak musi być.

Odsunął się i jakby stracił impet. Bał się przesady, a teraz tak bardzo dał się ponieść emocjom, ze mógł wszystko zepsuć.

- Panna Harcourt zna szczegóły, których ja nie poznałem. Może opisać zagrożenie i wtedy zrozumiesz baronie, czego oczekujemy od ciebie.

Piwo pojawiło się z nienacka. Chwycił kufel i z lekkim zdumieniem obserwował, jak drży mu dłoń. Zafascynowany patrzył na kołysanie się gęstej piany w kuflu piwa. Uniósł ciężkie naczynie i wlał w siebie duży haust gorzkiego napoju. Stokroć bardziej słodkiego jednak, niż gorycz jaką odczuwał na myśl o pieprzonych tworach winnych śmierci Si, oraz zmieniających porządek rzeczy z paskudnych pobudek.

Kantyk przez całą przemowę milczał nie odrywając oczu od Leafa. Twarz barona pozostała nieprzenikniona. Oczy również. Kiedy ojczulek zakończył tyradę wampir przeniósł wzrok na Emmę. Czekał. Milczał.

Fantomka potarła z namysłem podbródek.

- Ojczulek Leaf z pasją neofity rozpoczął już krucjatę przeciwko wszelkiemu złu. I tak jak każdy idealista wierzy, że większość przyłączy się do jego sprawy.
- Ja do powiedzenia mam tylko tyle, że dzisiejszej nocy nie tylko pan baronie stracił przyjaciela. My też kogoś pożegnaliśmy a przyczyniły się do tego te same siły. I teraz rodzi się pytanie: Co z tym zrobimy? I czy zrobimy to razem?


- Czy przyczyniły się do tego te same siły, droga Emm..ily, nie wiem. Mam na to tylko wasze słowo. Znam Fincha. Sprzedałby lód Eskimosom lub piasek Egipcjanom, gdyby to było korzystne dla Towarzystwa.

Kantyk upił kilka łyków czegoś, co musiało być krwią, ze swojego kieliszka.

- Wasze słowa przeciwko niczemu innemu. Mało przekonujące zestawienie. I zapał Leafa. Nie wiem, czy uznać to za skrajną szczerość, skrajne zaufanie, czy za głupotę.

Tym razem zatrzymał swój wzrok na Morrisie.

- Mogłem być w sojuszu z ukrytym demonem Andrealfusem, który mógł oferować martwym wiele więcej, niż wojnę przeciwko wyimaginowanym siłom zła. I o ile mogłem nie interesować się rudym ojczulkiem ze Szkocji, który czasami wykonywał dla mnie pewne prace, to może nie zignoruję ojczulka, który przyszedł tutaj ze wsparciem towarzystwa. Długi jęzor w takiej sytuacji panie Leaf może okazać się gwoździem do przysłowiowej trumny.

Zamilkł na chwilę jakby podejmował jakąś ważną decyzję,

- Nie wiem, skąd te wizje o mnie idącym do walki ramię w ramię z tobą w kole czasu. O ile twój dotyk nie był mi niemiły to jednak nie rób tego więcej bez uprzedzenia. Szczególnie, kiedy twoje moce mogą oddziaływać na mnie właśnie przez ten dotyk.

W oczach Kantyka pojawił się jakiś cień. Emma wiedziała, że to zły znak. Zapowiedź jakiejś groźby.

- Towarzystwo wie, że jestem pacyfistą. Co oferuje w zamian za współpracę i pomoc moich sił?

Morris spoglądał na barona jakby widział go po raz pierwszy. Przecież nie tak powinien zareagować, przecież zło jest złe, każdy z ochotą powinien się przyłączyć do krucjaty. Bo przecież nie wolno pozostawać obojętnym. Bo nie wolno darować śmierci Sirene i innych. No jakże to tak.

Już miał wywalić ostrą tyradę napominającą wampira ku drodze cnoty, już miał wykrzyczeć światu pieśń o sprawiedliwym gniewie, już… Zrozumiał. Jest małym robaczkiem, który po prostu robi to co chce robić, bo uważa to za słuszne. Robi to do czego skłania go serce, zapał, obowiązek. Wampir zaś jest wodzem, spogląda na wszystko z punktu widzenia strategii, opłacalności, kalkuluje. Wyrachowanie i na zimno. Bezdusznie. Tylko jaki ma niby być, skoro serce nie pompuje mu krwi, a ciepło uszło z niego eony wcześniej wraz z prawdziwym życiem?

Poczuł się przerażająco głupio. Oszukany. Zdradzony. Wyszydzony. A może wcale nie? Może po prostu nie umiał grać tak jak wielcy tego świata? Czy aby na pewno nie mógł by się tego nauczyć? Czy nie jest to w zasadzie proste? Wystarczy okazać twardość i być niewzruszonym. Udawać gniew, podziw, siłę, a w rzeczywistości i tak robić po cichu swoje. Czy chciałby być kimś takim? Czy to byłoby właściwe?

Nie, pieprzyc to. Zostanie sobą. Niech inni kalkulują, niech inni się babrają w polityczne formy. On mógł sobie pozwolić na komfort. Tak, komfort właśnie, robienia tego co chce, a nie tego co musi.

- Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia baronie. Pańska strata na pewno była bolesna. Różnica między nami jest taka, że mnie boli naprawdę, dlatego ja zabiorę się do roboty i zdechnę próbując dopaść frajerów odpowiadających za śmierć Si, albo ich naprawdę dopadnę. Nie będę przy tym pytał, co kto mi w zamian zaproponuje, bo mam luksus bycia maluczkim. Nie muszę kalkulować, a mogę działać.

Wstał. Pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Porozmawiajcie sobie o rzeczach których nie rozumiem, nie będę przeszkadzał. Dla mnie sprawa jest naprawdę jasna baronie, mam wielką nadzieję, że pan także zobaczy to z takiej perspektywy jak ja, bo wtedy nie będzie miejsca na wahanie. Pozwoli pan, że się odmelduję i zajmę barem. Tam są proste zasady - pije się smaczne, niesmacznego nie toleruje. To przemawia do mnie najpełniej.

Ukłonił się pannie Emily, skłonił przed Kantykiem i odszedł grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu banknotów.

Pieprzony dwulicowy martwiak. Jak ja kurwa nie lubię wampirów. Czemu o tym zapomniałem? Nie, nie wolno mi już być tak naiwnym. Towarzystwo mnie wciągnęło, krucjat mi się zachciewa. Tylko że ktoś naprawdę musi to robić. A mnie wypada pomagać temu komuś ze wszystkich sił. Finch jest prawdziwy. Ma coś ważnego do zrobienia i nie pyta, co za to mu dadzą. Jak kurwa ten zdechły wampirzysko mógł pytać co otrzyma w zamian za pomszczenie Sirene? Gdzie on ma kurwa honor? Ech, szkoda gadać. No...ale barek ma w porządku. Trzeba przetestować co kryją te kolorowe naklejki. Człowiek całe życie się uczy, a dziś nauki było aż za wiele. Małe złagodzenie szumu pod czaszka na pewno nie zawadzi.

Niech sobie pogadają na osobności, może dziewczyna będzie miała więcej cierpliwości do starej pijawki.

Czas sączył się wolno odmierzany wodnym zegarem wysokoprocentowych płynów.

Morris zostawił całą zawartość portfela u barmana. Wcale nie dla tego, że był on pazerny, a ceny kosmiczne. Choć po części tak być mogło. Saldo rachunku było po prostu proporcjonalne do spożytych ilości trunków.
Kiedy Emily wstała, podszedł dość chwiejnie do loży Kantyka. Spojrzał w zamyśleniu na barona i zduszonym głosem rzucił.

- Zdaje się że winny jestem przeprosiny. Nie chcę rozumieć wszystkiego, bo mi to niepotrzebne. Powiem tylko tak - jak będę miał jasne dowody, podzielę się nimi. Może pan nie przeżywa pewnych spraw jak inni baronie, ale chcę by dostał pan też swój udział w zemście. Sirene na pewno by chciała, bym z panem współpracował, a w tej materii mamy wspólne interesy, choć pan jeszcze tego nie wie lub nie akceptuje. Proszę przyjąć wyrazy mego współczucia. Sirene , Jim, Virgillo, fioletowowłosy… Jak on miał na imię baronie? Chcę wiedzieć kim był ten, który nie kalkulował i nie kluczył, a walczył do samego końca, póki jego flaki nie zostały rozrzucone po całym placu. Jak miał na imię?
- Derryl. Derryl Hawkins. Zwany również Vipperem. Żywy ponownie od siedemdziesięciu dwóch lat. Stara krew.
- Vipper na pewno będzie zadowolony, kiedy ten piekielny pomiot Andrealfus dostanie to na co zasłużył. Myślę sobie, że Vipper byłby jednak dużo szczęśliwszy, gdyby jego mistrz też przyłożył do tego rękę. Poszukam dowodu baronie, nie chcę byś potem żałował przez całą wieczność, że mocodawcy zabójców twoich ludzi zostali ukarani przez obcych.


Zachwiał się nieznacznie. Pijacka praktyka pozwalała mu trzymać pion mimo silnego sztormu. Słowa które wymawiał były nieco rozciągnięte, ale całkiem wyraźne. Nawet niewprawne ucho doszukałoby się w nich drżenia zwiastującego silne emocje, wzburzenia nad którym z trudem panował.

- Panno Livingston, teraz pani prowadzi. Mnie nie warto sadzać dziś za kółko, pewnie powiększylibyśmy szeregi chłodnokrwistych przy moim prowadzeniu.

Przez twarz panny Livingston przemknął lekki cień strachu, pierwszy od czas kiedy Morris miał szansę ją poznać.
- To może złapiemy jakiś transport. - zasugerowała.
- Pewnie, w okolicy tak znanego lokalu na pewno znajdziemy jakąś rikszę, a może i normalna taksówkę. Ale pani stawia, barman imć pana barona pożyczył ode mnie wszystkie pieniądze - dodał z głupkowato pijackim uśmiechem przyklejonym do warg. Tylko oczy wcale nie wyglądały na zasnute pijacką mgiełką. Czaił się w nich tłumiony gniew.

Wysunął rękę, by dziewczyna mogła go ująć pod ramię. Po części ze staroświeckiego podejścia do pewnych spraw, ale i w części ułatwienia sobie zachowania równowagi.

- Zegnamy baronie. Oby nasze następne spotkanie mogło przynieść więcej pożytku. Obu stronom.

Mimo późnej pory transport czekał. Trudno oczekiwać czegoś innego przed modnym lokalem, nawet w tak zapyziałej dzielnicy, jak Rewir.

- Nie wyszło za dobrze, wybacz Emily - powiedział z troską w głosie - Nie znam się na ludziach, a na nieludziach jak widać też słabo. Nie rozumiem, czemu oczywiste rzeczy są tak ciężkie do zrozumienia.

Westchnął i poczuł coraz mocniejsze działanie alkoholu. Praktyka czyni mistrza, ale każdy ma swoje granice.
Granicą Morrisa był barek. Granicą Kantyka brak zaufania.
Każdy ma swoje ograniczenia, każdy.

- Nie przejmuj się Morris - dziewczyna podała mu rękę pomagając zachować równowagę.
- Ja nie uważam tego wieczora za porażkę, ale mam sporo do przedyskutowania z innymi.

Fantomka zamilkła zastanawiając się nad czymś.

- Zależało ci na Sirene, prawda? - zapytała w końcu.
- Myślę że tak. Chwilami mam pewność, momentami przychodzi poważne zwątpienie. Podziwiałem ją, ale nie sądzę by ona mogła podziwiać mnie. To pewnie było strasznie jednostronne, samolubne i głupie. Jednak żałuję, że nie dane mi będzie przekonać się, czy umiałbym to rozwinąć i zaszczepić w jej zimnym ciele jakieś ogniki uczuć. Czy się oszukuję? Chyba nie. Czy mam pewność, że ona mnie ...traktowałaby specjalnie? Też nie. Nawet jeśli nic do mnie nie czuła, to zawdzięczam jej życie. Ciężko mi po prostu. Niepewność, zabite nadzieje, teraz wzrastający coraz większy żal, bo ten oziębły dupek okazał się być oziębłym dupkiem. Nawet nie próbował przejść od razu do zemsty. Kalkulacje, targi, jak pieprzony lichwiarz. Nie czuję do niego szacunku. Zamiast być honorową istotą, okazał się być kupczykiem. Pieprzyć go. Co do Si, nie powiem pieprzyć, powiem że jestem jej winien pomstę i to taką, przy której wikiński orzeł to dziecinna igraszka. To tyle co mam do powiedzenia w tej sprawie. Postanowiłem i prędzej zdechnę, niż sobie odpuszczę.

Przystanął przed rikszą i z wahaniem zapytał.
- Jedziemy do mnie, czy do Ciebie? Nie zrozum mnie źle, ale nie chciałbym być teraz sam. Możemy wrócić do tego lokalu, z którego wyjechaliśmy. Zdecyduj. W końcu ty płacisz driverowi - uśmiechnął się do niej zmęczonym, pomiętym uśmiechem.

- Myślę, że pojedziemy tak skąd przyjechaliśmy. Też nie zrozum mnie źle, ale ja nie zapraszam do siebie.
Emma wsiadła do rikszy i podała riksiarzowi adres o kilka przecznic od ich kryjówki.
- To była długa i niemiła noc. Nie mam nawet siły chlać więcej. Zarezerwuję sobie jakąś kanapę i zaliczam odlot, pani mi wybaczy brak taktu, droga Emily. Muszę wypocząc i dac czas podświadomości na przetrawienie zmian. Ruszajmy, panie driver.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 09-04-2015, 21:09   #77
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Podjęcie decyzji zajęło Duncanowi niecałą sekundę. Nie miał pojęcia, kim jest ten facet, ale każda sekunda zwłoki mogła być dla Lunaviel zabójcza. Wspinaczka z nieprzytomną, krwawiącą elfką na plecach nie była łatwa, jednak Duncan pokonywał dystans z małpią sprawnością Kingkonga wdrapującego się na Empire State Building. Na górze czekał spanikowany Rączka, od razu ruszyli po akwedukcie w dal, prosto w stronę gęstej mgły w kolorze musztardy.

- One nie może umrzeć, kurwa - rzucał do siebie przewodnik. - Obiecała. Przysięgała. kurwa. Po stokroć kurwa.

Duncan nie mógł zgadać się z pokracznym stworzeniem bardziej niż w tej chwili, jednak zalany hiperadrenaliną mózg jak zwykle był skoncentrowany na celu. Czas na lamenty i zaklinania jeszcze będzie.
Nie umrze. Prowadź! - to było wszystko, co przeszlo mu przez usta.

kiedy zagłębili się we mgłę przewodnik złapał Duncana za rąbek szaty i ciągnął przed siebie, zdawałoby się na oślep. W końcu, kiedy mgła się przezedziła i Duncan zorientował się, że stoi w czymś, co mogło być tunelem kanalizacji lub podziemną częścią akweduktu.

Stali na skrzyżowaniu. Rączka przyglądał się odnogom. Były cztery. Jedna oznaczona symbolem drzewa, druga symbolem sowy, trzecia symbolem miecza, czwarta - którą przyszli - symbolem maski.

- Która droga? - niespodziewanie zapytał Rączka. - którą mam wybrać?
- Mnie się, kurwa, pytasz? Koszmar, ziemia, możliwie Wyspy Brytyjskie, nie znam się na waszych znakach drogowych.
-Jja jestem tylko przewodnikiem, ale to prowadzony wybiera drogę. tak to działa. - rączka wybałuszył gały jeszcze bardziej.
- Ja pierdolę. - Duncan w prostych slowach wyraził co czuł, nienawidził fairylandu z calego serca. Nienawidził jego pieprzonych zagadek rodem z bajek dla dzieci, nienawidził pokręconych rymowanych kodeksów, nienawidził magii, a nade wszystko nienawidził akcji takich jak teraz. - Miecz, idziemy za mieczem.
- Jesteś pewien?!
- Oczywiście, że nie! Ruszaj!

Rączka zapiszczał jak szczur i pobiegł przed siebe. Niezbyt szybko, ledwie truchtem. Duncan podążył za nim z niepokojem spoglądając na niesioną Lunnaviell. Sithe była cicha, bezwładna.
Wokół nich zawirowały cienie. Korytarz zafalował.

Kamień z którego wykonano ściany zaczął zmieniać barwę, potem coś, co można było nazwać konsystencją czy gęstością. wyglądał tak, jakby zrobiony był z dymu lub z cienkiego papieru.

- Niczego nie ruszaj... - Duncan usłyszał szept rączki. - Niczego nie dotykaj. Trzymaj się blisko i myśl. Myśl o swoim Koszmarze.

ściany znikły zupełnie, zmieniły w czarny, tłusty dym, z którego wyrosły nagle pnie drzew pokryte mchem, by po kilku krokach zmienić się w bizantyjskie, potężne kolumny pnące nie wiadomo dokąd.

- W lewo. W lewo. - Zapiszczał Rączka.

Skręcili w coś, co wygadało jak jakieś arkady, rozmywające się po krawędziach by za chwilę wyjść na wyłożony kamiennymi płytami trakt. poza tym, co mieli pod butami, reszta świata wokół nich nadal wyglądała jak utkana z dymu, zasłonięta przez wybuch setek granatów dymnych. wyglądało to tak strasznie i fascynująco przez chwilę, że Duncan zaczął przyglądać się krajobrazom z fascynacją, zapominając o Rączce i nawet o rannej Lunnaviel.

Ktoś kopnął go w piszczel. Boleśnie. To był Rączka.

- Skup się, wielkoludzie! - syknął. - Myśl o swojej domenie w Koszmarze, bo inaczej wylądujemy gdzieś, gdzie nie chcesz.

Duncan zebrał się w sobie spoglądając na twarz rannej.

- Idziemy, kurwa, idziemy! - ponaglił go Rączka.

Ruszyli dalej. Droga pod stopami Duncana znów zaczęła się zmieniać. Ujrzał ... asfalt! Zniszczoną nawierzchnię po której tyle razy śmigał w swoim życiu na motocyklu.

- W prawo! W prawo!

Weszli w tunel z mgły, kończący się na czymś w rodzaju wyłożonego brukiem placu otoczonego zewsząd przez kłębiący się dym.

- Tam! - Rączka wskazał paluchem wirującą dziurę w dymie. podświetlony na niebiesko tunel.


- Jeszcze obietnica - z dymu wynurzył się Nac.




Rączka pisnął i ukrył sie przed wzrokiem wielkoluda w masce.

- Jeżeli ona ma przeżyć, muszę wyjąć jej z ciało to, co ją zabija. Mogę to zrobić jedynie tutaj. W zamian zabierzesz mnie do swojego świata, Duncanie Sinclair. To moja oferta.

- Nie rób tego! Nie zgadzaj się! - zapiszczał Rączka. - To Renegat! Odszepieniec i zdrajca! Dama twojego serca nigdy by się na to nie zgodziła.

- Dama jego serca umiera, przemytniku - powiedział Nac. - zostało jej tylko kilka oddechów w płucach. Nie ona teraz podejmuje takie decyzje. Tylko on - maska zatrzymała się na Duncanie. - Idę z wami do twojego świata. To moja cena za jej życie. Podaj mi dłoń, by domknąć obietnicy i rozpocznę uzdrowienie.

Renegat wyciągnął okrwawioną, potężną rękę w stronę Duncana. Czekał.

- Nie rób tego - zapiszczał Rączka. - Ja z jej śmiercią odrzuciłem możliwość odprawienia rytuału nobilis. Przeprowadziłem cie więc całkowicie za darmo mimo, że jak zostaniemy tutaj sami renegat zapewne zgładzi mnie za to, co zrobiłem. Nie zgadzaj się. Proszę.

Wyciągnięta dłoń Naca nawet nie drgnęła.

Sincalir się zawahał, w zasadzie po raz pierwszy od początku tej obłąkanej wędrówki. Jednak tu, jak zwykle, nie było dobrych rozwiązań.
- Rączka. Jesteś szlachetną istotą, i dziękuję ci za wszystko. Nie poświęcę jednak życia twojego, ani tym bardziej jej. - stanął przed barbarzyncą i zmierzył go wzrokiem. - Nie znam cię, nie wiem kim, ani czym jesteś, przyjmuję do wiadomości twoją złą sławę, pamiętając jednocześnie, że ocaliles nam zycie. - uniósł swoją dłoń na wysokość twarzy, jak pioro, ktorym za chwilę miał podpisać cyrograf. - Jednak bez względu na wszystko, jeżeli w jakikolwiek sposób zagrozisz mojemu światu… mojemu domowi, zostaniesz zgładzony. Czy to jest jasne?

Kiwnięcie głową wystarczyło za odpowiedź. Obserwujące spod maski oczy były niewzruszone. Opanowane, lecz nie zimne czy pozbawione uczuć.

- Nie rób tego, masser... - syknął Rączka. - Nie wypuszczaj Renegata z jego więzienia. To zdrajcy Zdrajcy wszystkiego i wszystkich. Zdradzi cię, kurwa masser. Zdradzi niechybnie.
- Rób co musisz. Ocal ją. - wielkie prawice Duncana i Renegata zacisnęły się, pieczętując pakt.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 09-04-2015, 22:49   #78
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Nathan patrzył w milczeniu na kluczyki leżące na stoliku przed nim. Siedział bez ruchu ale wewnątrz niego się kotłowało, walczył sam ze sobą, ze swoimi myślami. Konkurowały ze sobą pragnienia i rozsądek. Serce i rozum.

- Niby mówią, że jesteś bez emocji Horror - odezwał się w końcu - Jeżeli tak to aż dziw bierze, że namawiasz mnie do tego. Musi się tam w tobie przelewać od emocji. To co spoziera na mnie to świetna maska. Ktoś kto namawia do zemsty i patroszenia nie może być wypruty z emocji. Ty na pewno nie jesteś nich pozbawiony - oparł się o siedzisko - Nie Horror. Sprawa Kilotona jest już załatwiona, po prostu została przesunięta w czasie. Facet już nie żyje tylko jeszcze o tym nie wie... - zamilkł i podjął po chwili - Fury znajdzie Rosy. Kiloton mógłby albo nic nie powiedzieć albo rzucić mnie na fałszywy trop. Pograć trochę więcej życia dla siebie, a może…. może akurat miałby tyle szczęścia, że zastałbym go dość dobrze chronionego i sam zszedłbym z tego padołu łez. Poza tym Pan Grey wyraził się jasno a z tego co pamiętam on tutaj rządzi. Po prostu nie teraz Horror - patrzył w oczy beznamiętnego gościa. W zimne oczy zabójcy Pana Greya - Zgodnie z jedna z cech moich przodków minotaurów: “lojalnością” informuję cię, że to Percival Grey daje mi zielone światło na działanie a nie ty.

Maska Horrora pozostała niewzruszona, pozbawiona wyrazu. Tak samo oczy. Dłoń zakryła kluczyki, które znikły w kieszeniach wojskowej bluzki.

- Wódki?

- Poproszę. Długo znasz Rosamoon? - zapytał, kiedy Horror wstał by nalać im alkoholu.

- Wcale jej nie znam -odpowiedział wyciągając butelkę wódki z lodówki i nalewając trunku do dwóch szklanek. Szczodrze.

- Acha. Więc to przed chwilą to był jakiś rodzaj testu? - Nathan uniósł kieliszek w górę i macnął lekko w kierunku Horrora w geście toastu.

Horror skinął głową i oddał salut.

- Posłuszeństwo ponad wszystko.

Nathan westchnął i odstawił pusty kielonek na stoliku. W sumie nawet nie wiedział o czym pogadać z Horrorem
- Długo już znasz Pana Greya?

- Długo. Pracujemy razem od dawna.

Horror nie był typem gaduły. Każde zdanie trzeba było wyciągać z niego po słowie.

- I jaki jest? - Scott ciągnął dalej za język.

- Najlepszy. Najskuteczniejszy. Jeśli ktoś potrafi powstrzymać ten koniec świata, to jest to on. Przekonasz się. To zaszczyt pracować dla niego.

Kiwnął tylko głową w odpowiedzi
- Ano, facet ma charyzmę. Trudno go nie polubić. Pracowałeś z kimś przed Panem Greyem? MR?

- Nie. Zawsze pracowałem z Greyem.

- W tobie też moce się przebudziły dopiero po Fenomenie? A tak w ogóle to masz je na kształt Egzekutorów czy jakieś inne dziwactwo urywające jaja po samym ich usłyszeniu… Twoje zdrowie - rzuciłem kolejny toast wypijając pięćdziesiątkę

Horror wypił alkohol i polał następną kolejkę. Dopiero kiedy zakończył rozlewanie alkoholu odpowiedział na zadane pytanie.

- Na mnie fenomen nie miał znaczenia. Zawsze byłem taki, jaki jestem. Nic się nie zmieniłem. No, może nieco zmiękłem. Polubiłem nowe życie. Nowe warunki. Chociaż czasami tęsknię za tym, co było wcześniej nim pieczęcie zostały przełamane i zaczęło się to wszystko.

Uniósł rękę w górę w geście salutu i wychylił kieliszek.

- Na pohybel sukinsynom - nowo napełniony kieliszek powędrował w górę a potem do gardła.
- To kim jesteś Horror? Krew ferie, krew demona, super szybkość, znikanie, maksymalny wkurw, mroczniejsza wersja supermana? - postawił kielonek na blacie.

Horror zmrużył oczy, jakby nad czymś się zastanawiał.

- Co ci zrobiły szczenięta? - zapytał nie spełniając toastu. - To osobiste uprzedzenie? Czy jakaś niezrozumiała dla mnie tradycja?

- Nic do szczeniąt nie mam. Nie mam w zwyczaju zbytnio przeklinać więc podmieniłem skurwysynów na sukinsynów, odnosząc się do wrogów, przeciwników. Zwierzęta zostawiam w spokoju - uśmiechnął się - toast był ku temu by nam łatwiej szło a nasi przeciwnicy padali jak muchy na sam dźwięk naszych kroków

Zawartość kieliszka zniknęła w gardle Horrora. Spełnił toast.

- Wiem do czego zmierzasz. Nathan. Wiem, czemu drążysz temat. Słyszałem opowieści o mnie i o Greyu. I nie. Nie jestem demonem, a on mnie nie związał swoimi zaklęciami. Pomagam mu bo jest on moim starszym i mądrzejszym bratem. Nie mam w sobie krwi żadnej z tych istot, które wymieniłeś. Jestem, który jestem, Nathanie Scott i myślę, że na tą chwilę, póki sir Grey nie zdecyduje inaczej, to powinno ci wystarczyć.

Rozlał alkohol tak jak mówił. Spokojnie, bez drgnienia powieki czy głosu. Równie przystępny, jak bryła stali.

- Zadam ci ważne pytanie. Odpowiedz na nie lub nie. Czemu to robisz? Czemu zdecydowałeś się walczyć u naszego boku? Sir Grey już wie. Ja chciałbym zrozumieć.

Były Egzekutor przez chwilę milczał.
- Myślę - odezwał się w końcu - że takie wybory warunkuje nasze dzieciństwo i glina z jakiej jesteśmy ulepieni, albo z jakiej lepi nas otaczający nas świat. Widzisz ja dzieciństwo miałem niezbyt udane. Ojciec chlał, lał nas a nawet dwa razy dobierał się do mojej starszej siostry. Na szczęście z braćmi udaremniliśmy jego próby przez co wylądowałem na Intensywnej Terapii. Matka wiecznie udawała, że nic nie widzi... ot taki typ kobiety jaki pasował staruszkowi. Trzymaliśmy się z braćmi i siostrami bo tak mieliśmy szanse by przeżyć wyjść na ludzi. Wpoiłem sobie pomaganie Horror, najpierw im a potem ludziom, krajowi. Wstąpiłem do wojska a potem po Fenomenie do MRu. By stać się cholerną super tarczą przeciwko tym wszystkim superłotrom. Jak MRu się popsuł w wyniku poczynań Pana Fiutka to dostałem się tutaj. Nie mam już rodziny, dla ich dobra. Zerwałem z nimi kontakt kiedy puszczono w Londyn informację, że nie żyje, tak będzie dla nich lepiej - głos mu się lekko załamał - polej - dodał już pewniej.

Horror polał. Milczał.

- A wy z bratem? Walczycie bo tak trzeba? Jakieś personalne animozje z Andrefalusem czy jak mu tam?

- Takie mamy zadanie. - Odpowiedział jak zawsze "wyczerpująco".

- Zadanie daje zawsze ktoś Horror. Ktoś stoi jeszcze nad wami? Co wy anioły jesteście i macie spełniać wolę Boga Niebieskiego? - zatrzymał rękę na kieliszku.

- Skąd ten pomysł, że jesteśmy aniołami? To dość niedorzeczne. Z tego co wiem, nikt jeszcze nie zauważył po fenomenie żadnego anioła. Tylko demony i zapomniane bożki czy wręcz bogów. Może powinieneś pozwolić swojemu umysłowi podążyć bardziej w tamtą stronę, Nathanie Scottcie. Anioły nie istnieją, jak się wydaje. I chyba dobrze zważywszy na to, co można o nich wyczytać. Jeżeli już chcesz odkryć moją tożsamość, poszukaj raczej inspiracji w mitologii starogermańskiej. Taka podpowiedź ode mnie dla towarzysza broni. A kiedy znajdziesz w niej mnie, znajdziesz też sir Greya.

- Może istnieją, może nie. Może to dobrze może nie - wzruszył ramionami - Ja tam źle się nie czuję w skórze zwykłego żołnierza. Za wysokie progi na moje nogi jeżeli mówimy o Bożkach czy innych zapomnianych tego świata. Może Baldr i Hoder coś tam zamącili w waszej krwi? - uśmiechnął się zmieniając nagle temat - coś tam poczytałem jakiś czas temu. Zdrowie twoje i brata - rozgrzewający napój zniknął w gardzieli Nathana.

Horror wypił i znów milczał.

- Pomęczę cię jeszcze chwilkę. Według jakiego klucza dobieracie ludzi do zespołu? Mocy, obserwacji? Kilka osób z zespołu już widziałem, większości nie znałem.

- Obserwacji i zdolności.

- Acha… - podsunął Horrorowi pusty kieliszek by ten go napełnił. Obserwował jak napój wlewa się do niewielkiego naczynia - Czy Topper będzie pochowany? - zapytał nagle z powagą.

- Oczywiście. To był wielki człowiek.

- To dobrze…. Ciągle zastanawiam się czy mogłem zrobić coś więcej by go uratować? Dlaczego pomimo zwiększenia mocy, byłem za wolny… Dużo poświęciłem w tej cholernej Uzurpacji a wyszło na to, że i tak za mało by móc uratować…. Za Toppera - łyknął wódki.

- Za Toppera. - wypił również. Polał kolejną turę.

Nathan odchylił się na krześle opierając się ciężko o oparcie krzesła. Patrzył w okno pokoju w którym siedzieli wspominając w myślach główne wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. W tej chwili miał ochotę wyrwać sobie pieprzone rogi z czoła, wywalić je przez okno. Zejść na dół i wmieszać się w tłum idąc przed siebie bez celu, albo odreagować w tańcu pośród ludzi chcących tego samego. Przez chwilę po prostu chciał, żeby świat zwolnił, albo po prostu wysadził go z tej karuzeli życia jaką mu zaserwował. Wódka szumiała w głowie ale wiedział, że jego metabolizm jest w stanie szybko się jej pozbyć z ciała.
Sięgnął po kieliszek
- A to za tych co odejdą podczas dalszej walki z Panem Fiutem - wypił i odstawił kieliszek do góry nogami co oznaczało, że on już pasował.

- Niech i tak będzie - zgodził się Horror.

Nathan patrzył niemo na postawiony dnem do góry kieliszek. Możliwe, że właśnie wypił własny toast...
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 11-04-2015, 00:43   #79
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
~*~
Vannessa Billingsley była drobną, niewysoką kobietą. W staromodnym ubraniu wyglądała na jakieś czterdzieści, może czterdzieści kilka lat. Kilka ciemnych, lekko kręconych kosmyków włosów wystawało niesfornie spod kolorowego szalu narzuconego na głowę na indyjską modłę. Szal zupełnie nie komponował się z resztą garderoby. Podobnie jak ciężkie, czarne, skórzane buty.

- I tyle w kwestii zaufania... - powiedziała Vannessa chwytając pod rękę, nie bez zawahania, starszego mężczyznę. Nie od razu udało jej się też ukryć zmieszanie połączone z gniewem. Jego resztki dały się również słyszeć w wypowiedzianym zdaniu.
- Spokojnie, droga Vannesso. - odpowiedział mężczyzna - Spokojnie również, droga Amy. Potraktujcie to spotkanie jako coś, co powinno wzmocnić obie panie. Pomóc wyplątać się z problemów w jakie obie się wplątałyście. A mnie uznajecie za wasze nemezis, które pomoże wam zrozumieć do tej pory niezrozumiałe fakty i prawdy. Nie krzyczcie. Nie wyrywajcie się. Po prostu przespacerujcie się ze mną i porozmawiajcie ze sobą. Potem zdecydujecie, co zrobić dalej. Możemy umówić się na taką kooperację? Nie ma powodu ani do gniewu, ani do żalu. Naprawdę. Odrobinę zaufania do kogoś, kto być może właśnie ratuje wam życie.

Amy było trudno uwierzyć w te wszystkie gładko brzmiące zapewnienia. Wpadła w pułapkę jak nowicjusz, nie zdając sobie sprawy, co naprawdę potrafią obdarzeni mocą ludzie. Czuła się jak marionetka, bezwolna zabawka, poddana całkowicie woli lalkarza. Nieprawdopodobnie poniżające... i straszne uczucie. Była zdana na łaskę i niełaskę tej dwójki, z których jedno było poszukiwanym przestępcą, a drugie dysponowało zatrważającymi umiejętnościami. Opór zapewne był bezcelowy; Amy jednak, starając dzielnie grac rolę przerażonej ofiary (co wcale daleko nie odbiegało od jej obecnego nastroju), dyskretnie usiłowała się zorientować, na co pozwala jej narzucona przez mężczyznę dominacja. Mogła iść... razem z nim. Ale mogła też mówić, może krzyczeć... Dobrze. Słuchała uważnie słów tej dwójki, jednocześnie obserwując otoczenie i czekając na dogodny moment na działanie.

- Jeszcze kilka godzin temu była mowa o jakiś planach, które miałam wysłuchać wieczorem. - Billinglsey kontynuowała przechadzkę w tym dziwnym towarzystwie. Chociaż "dziwnym" było niewłaściwym słowem. Lepszym byłoby chyba “nieoczekiwanym”.
- Jedno nie wyklucza drugiego panno Billingsley. - stwierdził Damien.
- Słucham zatem. - wiedźma znacząco uniosła brwi do góry, wyrażając tym swoje zainteresowanie.
- Zacznijmy od tego, że pani ucieczka z Biura była rozsądną decyzją. Bardzo rozsądną decyzją. Biuro nie jest tym, czym się być wydaje. Nie zapewnia ładu, bezpieczeństwa, spokoju. Już nie. Zostało zinfiltrowane, a następnie przejęte przez siły, które nie pochodzą z Ziemi. Dla uporządkowania nazwijmy je demonami. Piekłem. To dlatego tak bardzo panią chcą dopaść. Potrafi pani zdemaskować ich kłamstwa, panno Billingsley i jednocześnie ma pani ograniczoną moc oddziaływania na część spośród służących im fae. Będą panią ścigać, aż dopadną i zamordują. Panno Amy? Pani miała wątpliwą przyjemność współpracować niedawno z ludźmi z Biura nad sprawą kanibali - ghuli. Nekrofagów. Jak pani odbiera tą współpracę? Czy coś panią może zaniepokoiło? Czy ostrzeżenie Zielonookiego dało pani do myślenia?

Policjantka kilka razy przeniosła wzrok z mężczyzny na kobietę, przełykając ślinę. Bała się, to było widać w jej oczach i całej jej sylwetce, kiedy próbowała poruszyć się wbrew woli uroku, sprawdzając, jak daleko może się posunąć. Wpatrywała się raz to w kobietę, raz to w mężczyznę, szukając czegoś, co mogłoby choć odrobinę pomóc jej w tej całej kabale.

Twarz skojarzyła szybciej niż nazwisko; spanikowana podświadomość wypluła z siebie przyjemną, męską twarz, którą Amy niejednokrotnie mijała na korytarzach Metu. Ian Billingsley! Miły pan w średnim wieku, oficer kryminalny z długim stażem, znany z solidnego podejścia do pracy... i ciągot do umawiania się na randki z dużo młodszymi kobietami. Wdowiec; Amy w nagłym przebłysku zrozumiała, że musiał być to ktoś z rodziny Vannessy. Brat? Zmarszczyła brwi, przywołując obraz Iana i wszystkie plotki, jakie słyszała na jego temat. Nie, powiązanie z uciekinierką było innego rodzaju, silniejsze...

- Jesteście tacy sami. - powiedziała w końcu, cicho i z wahaniem, jakby spodziewając się, że za jej słowa przyjdzie zaraz jakaś bolesna kara - BORBL, Towarzystwo... wiem tylko tyle, że wasze cele są równie tajemnicze, a metody niemal identyczne. - uniosła wzrok na Vannessę, wzięła oddech i powiedziała szybko:
- Mogłam panią wydać wcześniej. Śledziłam cię cały dzień, zaraz po wyjściu z kościoła. Chcę tylko porozmawiać, a nie brać udział w tej dziwnej grze między dwoma równymi sobie manipulatorami. Niech pani mi pomoże się uwolnić. Proszę... proszę stanąć po stronie prawa i porządku, jak pani ojciec... - strzeliła, licząc na to, że córka ma jednak jakiś sentyment do rodzica, a nie są na przykład śmiertelnie pokłóceni od wielu lat.
- Mój ojciec? - Wykrztusiła z siebie zdziwiona i zmieszana wiedźma. Po czym szybko przyjęła poprzednią, rozdrażnioną minę. - Ja pani nie trzymam. Nie mam też żadnego wpływu, niestety, na tego pana. - dodała z przekąsem, wskazując na Damiena.
- Nie jestem częścią frakcji, którą wy nazywacie Towarzystwem. Metody, jakie stosuje Towarzystwo są dla mnie za mało... efektywne. - odpowiedział Holingsworth - Ich przywódca postępuje zbyt delikatnie, ucieka się do negocjacji i taktyki szukania sojuszników pośród bękarciej krwi. Ja jestem zwolennikiem dość radykalnych i ostatecznych rozwiązań, dla jasności. Zawsze powtarzam, że stare, wypróbowane metody są najlepsze. Innej drogi na zwycięstwo nie ma. Tylko siła. Bo tylko siłę rozumie nasz wróg.

Druidka przystanęła na chwilę.
- A konkretniej? - spytała.
- Konkretniej jest po prostu terrorystą; kimś, kto mając jakąś moc, uważa, że może kształtować świat pod swoje widzimisię. - powiedziała Amy, zbierając w sobie odwagę - Magia, jak widzę, korumpuje i wypacza wszystkich; od zwykłego obywatela, po ludzi u władzy. - zacisnęła dłonie w pięści - Mam przy sobie broń, pani Vannesso, z tyłu za paskiem. Proszę jej użyć i pomóc mi obezwładnić tego człowieka. Inaczej będzie miała pani na sumieniu śmierć wielu niewinnych ludzi... i moją, bo zapewne nie będę mogła odejść wolno. To wszystko, co powiem. - powiedziała Amy, a serce biło jej jak szalone.

Billingsley przeniosła pytające spojrzenie na Holingswortha. Ten w odpowiedzi tylko uśmiechnął się smutnym uśmiechem.
- Wybrałem ciebie, Vannesso, ze względu na twoją zdolność do czynienia chaosu i niezdolność do samookreślenia. A panią, pani Amy, wybrałem dlatego, że jest pani zupełnym przeciwieństwem tych cech, które określają panią Bilingsley. Obie możecie powstrzymać wielką lawinę, która dopiero nabiera rozpędu.Lawinę, która pogrąży Londyn w zniszczeniu i dewastacji. Mój kierunek jest zgoła inny. Mój kierunek prowadzi do oczyszczenia.

Skręcił w bok, na wąską, nieoświetloną ulicę prowadzącą w stronę bulwarów nad Tamizą. Policjantka zadrżała; im mniej ludzi wokół im dalej od często uczęszczanych szlaków, tym mniejsza była jej szansa na ocalenie. Musiała działać... i to działać szybko.
- Ile ofiar pochłonie to oczyszczenie, nie będzie miało ostatecznie znaczenia, bo nie poniesienie ich, pochłonie wszystkich. - dokończył mężczyzna.
- Ciekawych rzeczy można się o sobie dowiedzieć. - powiedziała Vannessa z przesadnym podziwem w głosie. - Ale o tym później. Proszę przedstawić w końcu swój plan. Moja towarzyszka - tu Billinglsey kiwnęła głową w kierunku policjantki - nie pała do pana zbytnią sympatią. Jest to zrozumiałe, w jej obecnym położeniu. Nie podoba mi się pańskie działanie w tej materii. Jednakże zwolnienie pani teraz naraziłoby nie tylko mnie, ale i panią. Proszę mi wierzyć, niestety wiem o czym mówię. Plan szanowny panie. - ostatnie zdanie brzmiała jak żądanie.
- Dacie świadectwo. Obie. Poniesiecie głos do ludzi. Przekonacie ich, że muszą odwrócić się od Biura, od fałszywych bożków. Inaczej sprowadzę na to miasto zagładę. Trzy dni. Tyle powinno wam wystarczyć, by przekonać przyjaciół i wrogów, że skrywa się pomiędzy nimi piekielny markiz, potężny demon. Tyle czasu powinno wam wystarczyć, by się od niego odwrócili. Czy mogę na was polegać? Mogę wam zaufać? - spytał Holingsworth.
- Aha. - ni to spytała, ni to stwierdziła driudka.
- Aha tak, czy aha, nie?
- To nie jest plan. - Vannessa stwierdziła rzecz oczywistą. - To jest... - nadęła policzki i głośno wypuściła z nich powietrze i wolną ręką zatoczyła kilka kółek w powietrzu. - Nawet nie wiem jak to określić.
- Karą - opdowiedział spokojnie Damien. - Zasłużoną karę na miasto grzechu i zepsucia. Miasto, które może stać się przyczółkiem w wojnie, której przegrać nie możemy.

Dotarli nad Tamizę. Bulwary nadrzeczne o tej porze były ciemne i puste. Mężczyzna puścił je wskazując jedna ze zdewastowanych ławek majaczących w półmroku. W tym momencie Amy odskoczyła i krzycząc rzuciła się do ucieczki. Udało jej się przebiec dosłownie dwa kroki i jakaś siła porwała ją w górę.

- Stój, córo Adama i Ewy! - głos który wydobył się ust mężczyzny oszołomił, obezwładnił i wyssał wszelką wolę ucieczki. - Wybrałem was obie i uratujecie to grzeszne miasto lub zginiecie razem z jego grzesznymi mieszkańcami!

Nagle Holingsworth znikł w jaskrawym, oślepiającym rozbłysku jasności. Usłyszały jakieś śpiewy, poczuły zapach kojarzący się z wiosną i łąkami pełnymi kwiatów.

- Jam jest anioł Apollyn, który zniszczył ogniem z nieba Sodomę i Gomorę, który był współtwórcą potopu!

Głos przytłaczał. Wzruszał i dodawał sił.

Obie kobiety spojrzały w kierunku, z którego dochodził i ujrzały potężnego mężczyznę odzianego w lśniący pancerz z ogromnym mieczem, zdającym się być wykutym z czystego srebra lub księżycowego blasku. Mężczyzna miał jasne, płonące światłem włosy i dwie pary potężnych, oślepiająco jasnych skrzydeł.

Stał przed nimi anioł! Najprawdziwszy anioł! Nie była to żadna sztuczka fae, tego Vannessa była pewna. Nie była to żadna sztuczka mentalne - tego Amy też była pewna.

- Wybrałem was na swoje posłannice! Wybrałem na orędowniczki ocalenia!

Głos przytłaczał, pozbawiał tchu. światło raziło oczy, narażając je na oślepienie. Po chwili przygasł, a w miejscu, w którym przed chwilą stał anioł, znów pojawił się Holingsworth.

- Teraz, kiedy wiecie, możecie odejść, możecie uciec skazując wszystkich tych ludzi na zagładę. Lub zostać i wysłuchać mych słów by podjąć próbę ich ocalenia. Wybór należy do was.

Głos anioła był bez emocji. Teraz to rozumiały. Był niszczycielem, którego posyłano, by odbierał masowo życie. Był istotą, która nie wiadomo przez jak długi czas, patrzyła na ludzi tak, jak oni patrzą na coś niższego, zwierzęta.

- Macie godzinę, na podjęcie decyzji. Jeżeli za godzinę będziecie tutaj obie - szczególny nacisk postawił na słowo "obie" - Będzie to oznaczało wolę współpracy ze mną. Jeżeli was nie będzie, za niecałe siedemdziesiąt dwie godziny zmiotę Londyn z powierzchni uniwersów w sposób, w jaki zostanie to zauważone przez tych, którzy ośmielają się zbyt wysoko podnosić głowy i rozpoczęli tę wojnę. Za godzinę, w tym miejscu, obie, a wtedy powiem wam jak możecie ocalić to pełne grzechu i przeżarte przez czyste zło miasto.

Usłyszały furkot i Holinsworth znikłnął. Zostały we dwie, nadal oszołomione tym spektaklem, który rozegrał się na ich oczach. Ciężarem tego, co można było nazwać tylko w jeden sposób. Objawieniem.

Kiedy wizja... objawienie... proroctwo... cokolwiek miało by to być, przeminęło, Amy złapała się na tym, że - prócz wpatrywania się w miejsce, w którym przed chwilą znajdował się mężczyzna - machinalnie zaciska dłoń na wiszącym u jej szyi srebrnym krzyżyku. Nigdy nie uważała się za dewotkę, a niektóre przykazania zdarzało jej się łamać tak często, że nawet nie zaprzątała sobie głowy zastanawiania się nad nimi. Po Fenomenie jednak znalazła trochę czasu na rozmowę z Bogiem - i od tego czasu udawało się jej zajrzeć do kościoła, szczególnie w kryzysowych sytuacjach czy podczas szczególnie ciężkich przeżyć w pracy. Traktowała religię jako swoisty wentyl bezpieczeństwa, alternatywę dla policyjnego psychologa... Bóg, anioły, demony... to wszystko były dla niej idee, koncepty, metaforyczne przedstawienia pewnych znaczeń, a nie realne byty, w dodatku na pewno nie w postaci podstarzałych psychopatów, porywających młode kobiety!

- Nie lubię być wystawiana do wiatru. - odezwała się w końcu Vannessa, przenosząc powoli wzrok z miejsca gdzie przed chwilą stał anioł - Damien Holinsworth - na Amy. - I to dwa razy. Jednego dnia. To co było z tym terroryzmem? - wiedźma szybko zmieniła temat.

Dla Amy to, co się przed chwilą wydarzyło, w połączeniu z dotychczasowymi wydarzeniami, to było już naprawdę zbyt wiele. Najchętniej usiadłaby teraz na ziemi, w miejscu gdzie akurat stała, zamknęła oczy i otworzyła dopiero, kiedy całe te wariactwo przejdzie sobie spokojnie nad jej głową. Tylko słowa Vannessy, z trudem przebijające się do jej ogłuszonej świadomości, trzymały ją jakoś w pionie i zapewniały jakikolwiek kontakt z rzeczywistością.

- Masz papierosy? Albo alkohol...? - spytała nieswoim głosem. Teraz naprawdę desperacko potrzebowała zająć umysł i ciało czymś zupełnie innym. - Często wam się to zdarza? - wychrypiała, koncentrując wzrok na Vannessie, mimo że przed oczami wciąż latały jej czarne i czerwone plamy. Jej pytanie zupełnie zignorowała - Takie... subtelne... propozycje....? - dodała na koniec, nie mogąc powstrzymać zgryźliwego tonu; przynajmniej była to dobra oznaka, że powoli dochodzi do siebie i odzyskuje jasność myślenia.

- Nie palę. Alkohol mam... ale w domu. - Vannessa rozejrzała się dookoła, szukając nie wiadomo czego. - W mojej sytuacji nie powinna się tam jednak pojawiać. - właściwie to wiedziała czego. Taka potężna manifestacja nie mogła ujść uwadze postronnych. Wiedźma szukała jakiś nieprzychylnych świadków, którzy mogliby na nią wskazać. Nie było nikogo; Holinsworth wybrał miejsce z dala od wścibskich i nieprzychylnych oczu. Jak na gust Billingsely było to dość dziwne - jeżeli chciało się pokazać ludziom swoją prawdę, to należało prezentować się w pełnej krasie i to jak największej liczbie odbiorców, a nie kryć po krzakach. Porzuciła szybko te rozważania i wróciła do pytania policjantki. - Na każdym kroku. - odparła równie zgryźliwym tonem.
- On... nie żartował, prawda? Jest gotów to zrobić... - Amy pokręciła z głową - Zdetonować bombę, czy coś... - potarła twarz - Musi pani ze mną współpracować - wbiła wzrok w Vannessę - Nie wiem, co ta... istota... miała dokładnie na myśli, ale to zagrożenie terrorystyczne dla całego kraju - przełknęła ślinę - Musimy powiadomić odpowiednie służby, każdego, kto może zdziałać coś w tej sprawie. Wiem, jak skomplikowana jest pani sytuacja... - dodała szybko - Ale żadna z nas nie może się z tym mierzyć. Chyba tylko Rada ma dość środków, by poradzić sobie z takim nagłym kryzysem.
- Zaraz, zaraz, zaraz!! - Vannessa popatrzyła z mieszanką niedowierzania, przerażenia, ale i rozbawienia na Amy. - Jaka bomba? Jaki terroryzm? - chwyciła rozmówczynię za ramię. - Skąd pani te rewelację wzięła? - mimiką twarzy i drobnym wzruszeniem ramienia wolnej ręki podparła wielki znak zapytania w swojej wypowiedzi. - Anioły - zaakcentowała ten wyraz mocno. - nie używają bomb. Broń jest im nie potrzebna. Broń ludzka.

Vannessa starała się trzymać fason i nie okazywać jak bardzo się boi. Nie słowa Holinswortha napawały ją strachem, ale zachowanie policjantki. Na Anioła Vannessa była zwyczajnie zła.

Amy wlepiła w kobietę szeroko rozwarte oczy. Przecież obie były przy tej samej “rozmowie”. Czyżby Vannessa z szoku nie mogła przyjąć do świadomości słów mężczyzny?
- Nie wiem, czego używają... - powiedziała powoli - Nie spotkałam żadnego wcześniej. Dla mnie jest jasne, że mówił o zniszczeniu miasta; bombą, mocą... co to ma za znaczenie?! Mogą zginąć ludzie! - wyrzuciła z pasją - W moim słowniku i w języku państwa takie działanie nazywa się terroryzmem. Nie możemy przecież teraz tak stać i czekać... - pokręciła głową z niedowierzaniem - Kto wie, co jeszcze może przyjść mu do głowy. Chyba zaczynam rozumieć, po co ta zaostrzona kontrola nad wszystkimi “obdarzonymi”... - odwzajemniła gest i chwyciła wolną ręką Vannesse za rękę, która ta trzymała jej ramię. - Musi pani iść ze mną. Nie mamy czasu do stracenia.
- Wzmożona kontrola?? Chyba wzmożone wyrzynaniem szanowana pani. - Vannessa parsknęła tylko lekko ironicznym śmiechem zapierając się jednocześnie i nie mając zamiaru podążyć za policjantką. - Ani mi się uśmiecha wizyta w Biurze. Już chyba wolę współpracę z nim. - kiwnęła lekko głową jakby chciała wskazać nieobecnego już starszego mężczyznę. - Zwłaszcza, że ocalenie miasta leży w naszych rękach. O ile spotkamy się za godzinę. Tyle nie zbawi pani... W Sodomie i Gomorze starczyło ledwie dziesięciu sprawiedliwych. Tyle to my nie znajdziemy w Londynie.

Słowa Billingsley - i spokój, z jakim je wypowiadała - osadziły Amy w miejscu. W końcu, mimo że była poszukiwana przez służby, Vannessa sama przesłużyła w rzeczonych strukturach szmat czasu. Skoro nie widziała powodów do paniki po spotkaniu z tak potężną (według Amy) nadnaturalną manifestacją, może rzeczywiście sytuacja nie była *aż tak* nadzwyczajna? Zresztą, co mogły zrobić przez godzinę, zakładając nawet, że Amy udałoby się zmusić Vannessę do współpracy?

Zadzwonić do Biura z informacją, że właśnie objawił je się anioł i groził zagładą Londynu? Ona sama aż za dobrze znała takich świrów dzwoniących pod 112; Biuro musiało mieć takich zgłoszeń po tysiąckroć więcej. Jakiekolwiek, najsprawniejsze nawet służby, nie potrafiłaby też przeprowadzić ewakuacji miasta w tak krótkim czasie; a to, co pokazał Damien jakoś zniechęcało Amy nawet do myśli o tym, by spróbować jego zatrzymania czy eliminacji. Musiała działać rozważnie i brać pod uwagę każdą możliwość. Holinsworth nie wzbudzał bynajmniej jej zaufania; nie wierzyła mu, najzwyczajniej w świecie. Oh tak, nie miała wątpliwości, że potrafił spełnić swoją groźbę, a jego moce były niezwykłe i niszczycielskie. Do cholery, mógł być nawet naprawdę Bożym Sługą! Ale Amy nie potrafiła zawierzyć jego intencjom; była policjantką. W tym zawodzie "mieć podejrzenia" to znaczyło "oddychać". Czy Damien naprawdę stał po stronie - co prawda fanatycznie pojmowanego - dobra, czy jednak rozgrywał jakąś swoją, prywatną grę? Tak jak i BORBL; informacja o demonie mogła być bujdą na resorach, a i mogła być prawdą. Nie można było jej jednak oceniać bez znajomości wszystkich faktów i prawdziwych celów, kierujących wszystkimi uwikłanymi w ta tajemniczą grę stronami, które na dodatek mnożyły się w zastraszającym tempie.

Teraz jednak nie było na to czasu; Amy, z trudem opanowując swój strach, który szeptał jej, że robi właśnie najgłupszą rzecz w swoim życiu - bo powinna wiać, ile sił w nogach - postanowiła, że zostanie i wysłucha słów Holingswortha. Przynajmniej na tą chwilę... A potem, kiedy nie będzie obiektem gróźb, w które wchodzi masowe ludobójstwo, podejmie stosowne kroki. I miała jakieś głębokie przeczycie, że niekoniecznie będą to kroki, które mogą mu się spodobać.

- Poczekam. To znaczy, poczekamy. - westchnęła, luzując zaciśnięte gardło i puszczając Vannessę - Ale naprawdę muszę zapalić. Możemy przejść się chociaż na drugą stronę parku? Widziałam tam trafikę...

~*~
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 11-04-2015, 22:48   #80
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Wpatrywałam się w przesuwający się za szybą samochodu krajobraz Londynu. Biłam się z myślami. Po ponad miesiącu ukrywania się i udawania martwej przez małe „m” miałam się ujawnić. Doświadczałam w związku z tym sprzecznych uczuć. Z jednej strony odczuwałam ulgę, że oto nadchodził kres grania umarlaka. Z drugiej strony obawiałam się, jakie reperkusje będzie miało ujawnienie się przed baronem, bo to, że on poleci z jęzorem dalej, było dla mnie niemal pewne. Nurtowało mnie tylko, do kogo.

Do tego moje myśli cały czas wracały do Toppera. Nie powiedziałam o nim Finchowi jak mi się początkowo zdawało po to, aby oszczędzić tego O’Harze, ale im więcej o tym myślałam tym bardziej musiałam przyznać, iż powód był zupełnie inny. To ja sama nie potrafiłam pogodzić się z tą myślą i odrzucałam taką możliwość. No cóż ludzie bywali samolubni i teraz miałam niezbity dowód, że należałam do gatunku ludzkiego egoistycznie wypierając prawdę niewygodną dla mnie samej.

W takim właśnie nastroju wkroczyłam do lokalu Kantyka.

Później mój humor jeszcze bardziej się pogorszył.

Baron był dokładnie taki sam jak go zapamiętałam. Zimny, zdystansowany, kalkulujący na chłodno. Chociaż nie, było w nim coś, co mi się nie zgadzało, jakaś mała subtelna zmiana, której nie potrafiłam zdefiniować, ale wyczuwałam ją gdzieś na granicy mojej zdroworozsądkowej wiedzy a niepopartej faktami intuicji. Coś było na rzeczy. Coś musiało być na rzeczy. Musiałam tylko odkryć, co to takiego.

Później Morris wystąpił ze swoją relacją i skupiłam się na konkretnych informacjach próbując ukształtować rodzące się w moim umyśle podejrzenie. Starałam się przyglądać niemal równocześnie i Ojczulkowi i Wampirowi.

Pierwszy był bardzo rozemocjonowany, wręcz roztrzęsiony jakby uczucia doznawane podczas opisywanych zdarzeń uderzyły w niego z nową mocą. Baron za to niczym przeciwieństwo Leafa siedział nieruchomo nie okazując żadnych uczuć. Pierwsze emocje okazał dopiero wtedy, kiedy Morris naruszył bez ostrzeżenia jego przestrzeń osobistą. Okazał się wtedy bardzo ludzki, za bardzo jak na mój gust.

Do tego jeszcze Kantyk całą swoją postawą i zachowaniem zadał kłam wszelkim informacjom, które wcześniej przekazał mi Morris na temat stosunków, jakie ich łączyły.

To było zaskakujące dla mnie, ale najbardziej wstrząśnięty był sam Ojczulek. Tak jakby nigdy wcześniej nie miał do czynienia z wampirem Starej Krwi albo, hmm albo baron odstawiał przed nami, a głównie przede mną swoje przedstawienie. To wymagało głębszego wglądu i konkretniejszego zbadania.

Ucieszyłam się, kiedy urażony Morris opuścił nasze towarzystwo i udał się zalewać smutki alkoholem. Czy też może to w dalszym ciągu był pokaz przygotowany dla mnie i Leaf siedział w tym wszystkim z baronem? Chociaż jak dla mnie Ojczulek był zbyt autentyczny i nie podejrzewałabym go o aż tak dobre aktorstwo póki, co nie mogłam jednak tego wykluczyć.

Morris wygadał za dużo baronowi a ja nie znałam Ojczulka na tyle dobrze by stwierdzić czy był aż tak prostolinijnym i naiwnym człowiekiem czy tez powinnam doszukiwać się jakiejś innej przyczyny. Porozumienia pomiędzy nimi albo użycia wampirycznych mocy na nieświadomym Ojczulku.

- No cóż - odprowadziłam wzrokiem odchodzącego Morrisa - Ja także chyba poczyniłam błędne założenie - przeniosłam krótko wzrok na barona a potem zawiesiłam spojrzenie tuż nad jego prawym ramieniem - a mianowicie takie, że Leaf należy w jakimś stopniu do pańskiej ekipy baronie i przez to uwierzy pan jego słowom. Jak widać myliłam się, więc teraz postaram się zdać na fakty, które są zwykle mniej zwodnicze.

- Nie wiem, dlaczego pańscy podwładni znaleźli się w tamtym miejscu, bo Morris też dokładnie tego nie określił, ale ktoś wiedział, że tam będą, prawda? Złapaliśmy jednego z Wynaturzeńców i o tyle o ile da się porozmawiać z jednym z nich pogawędziliśmy sobie i dowiedzieliśmy się, że jego mistrzyni, jak ją określił, polowała na ludzi Kantyka. Oczywiście to nadal tylko moje słowa, słowom Leafa pan nie ufa a ci, którym być może pan by zaufał nie wrócili. Jeżeli ma pan jakiekolwiek wątpliwości, co do opisywanych przez nas okoliczności to niestety to już w pana gestii leży żeby sprawdzić ich prawdziwość innymi, sobie dostępnymi źródłami i sposobami. Jest jeszcze szansa, że Zombie, o którym wspominał Morris wróci, bo mógł ujść z tej zasadzki i wtedy być może znajdzie pan bardziej obiektywne źródło informacji.

- Nie mam powodów, by ci nie ufać, Emmo - Kantyk odprowadził wzrokiem Morrisa. - Zawsze grałaś uczciwie. Doceniałem to i nadal doceniam.

Po raz kolejny tego wieczora zadał kłam czyimś słowom tyle tylko, że tym razem własnym. Jaką partię, jakiej gry ze mną rozgrywałeś baronie i co istotniejsze, co stanowiło trofeum dla zwycięzcy tej rozgrywki?

Upił malutki, niemal damski łyczek ze swojego kieliszka. Ja nie piłam niczego.

- Wiedźma fae liczyła, że wciągnie mnie w pułapkę, zabije moje sługi i ochranianego przeze mnie śmiertelnika, który teraz postanowił się upić. Liczyła na to, że obnaży moją słabość, pokaże moim wrogom, że straciłem czujność i siły. Dzięki waszej interwencji zyskałem jedynie dodatkowy prestiż, jej sługi zostały unicestwione prawie, co do jednego a ona sama znikła. Powinienem wam raczej dziękować. Szkoda mi tych, którzy zginęli z tego powodu. Niemniej jednak ja nie widzę sprawy tak, jak ją widzi Leaf. Nie widzę w tym winy żadnego demona, jedynie wiedźmy fae, która zyskując sojusznika chciała skorzystać z okazji. A ty, co sądzisz na ten temat, Emmo? Jak ty widzisz tą sprawę? Jak nasz biedny, zagubiony Morris, czy bardziej jak ja?

Przeniosłam wzrok na twarz Kantyka i ponownie uciekłam spojrzeniem nieco w bok.
- Nie lubię formułować konkretnych opinii przed poznaniem odpowiedniej, według mojego uznania, ilości faktów, więc wolałabym nie oceniać działań tej wiedźmy przed dowiedzeniem się, co ona sama ma do powiedzenia w tej sprawie. – Odparłam nie zdradzając moich dotychczasowych podejrzeń.
- Chociaż oczywiście nie dopatruję się działań demona we wszystkich tego typu sytuacjach. – Zaznaczyłam. - Inne istoty jak i sami ludzie potrafią być równie pomysłowi i równie bezwzględni, co demoniczne byty.

Zrobiłam krótką przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Baron, jako przerywnika używał popijania z kieliszka zapewne, dlatego że nie pauzował przez uzupełnianie organizmu tlenem.

- Jednak nie można przeoczyć takiego faktu jak ten, iż wiedźmie towarzyszył demon i że ów demon przyznał się do służenia pewnemu konkretnemu markizowi piekieł. – Zauważyłam.
- No ale przecież nie możemy ot tak po prostu wierzyć jakiemuś pierwszemu lepszemu demonowi na słowo, czyż nie? – Dodałam szybko.
- A co do Morrisa to myślę, że zranił pan go dzisiejszej nocy dość boleśnie, a przynajmniej jego ego. – Pokierowałam uwagę barona w interesującym mnie samą kierunku.

- Przez wieki mojej egzystencji mogę tylko powiedzieć, że zranione ego to naprawdę niewielka cena za lekcję roztropności. Gdyby przy tym stole siedział inny baron, mniej mu przyjazny, mniej przyjazny pani, wszystko mogłoby przybrać jeszcze bardziej nieprzyjemny dla niego przebieg.

Kantyk nie uśmiechał się. Popijał ciecz z kieliszka z nieodgadnioną miną wyglądając tak, jakby wspominał coś, co wydarzyło się stulecia temu, albo chciał żebym tak właśnie pomyślała.

- Ta lekcja może nauczyć go powściągliwości w słowach. Cieszę się, że obdarzył mnie zaufaniem. Pochlebia mi to, że Towarzystwo uznało mnie na za tyle ważnego w wampirzej society by wysłać panią. Nie przepadam jednak za naiwną demagogią i donkiszotyzmem czy próbach mało subtelnej i wyszukanej manipulacji. Jestem zwolennikiem działania na zimno. Bez zbędnych emocji. Opanowanie to klucz do utrzymania władzy. Zgodzi się pani ze mną, panno Harcourt?

Umknął mojej pułapce i nie pociągnął dalej tematu swoich powiązań z Morrisem.

- Ależ panie baronie ja w przeciwieństwie do naszego Ojczulka nie nakłaniam pana do ruszenia na białym rumaku do boju. Jak już wspomniałam zachęcam tylko do przyjrzenia się tej sprawie bliżej i wyciągnięcia swoich własnych wniosków.
- A jeżeli uważa pan, że zdołaliśmy w przeciągu dzisiejszej nocy zrekrutować Ojczulka Leafa, zrobić z niego ślepego fanatyka naszej sprawy i jeszcze nakłonić go żeby próbował swoimi sztuczkami wpłynąć na pana baronie to chyba przecenia pan nasze możliwości, a na pewno moje.

Postanowiłam bardziej klarownie i mniej taktownie obnażyć absurd jego podejrzeń.
Teraz pożałowałam, iż w przeciwieństwie do Kantyka nie popijałam niczego z kieliszka i nie miałam możliwości na zrobienie dramatycznej pauzy podczas naszego dialogu. Przerwy na zaczerpnięcie oddechu nie wypadały tak interesująco.

Kantyk uśmiechnął się. Pierwszy raz naturalnie od momentu spotkania a cień z jego oczu odpłynął gdzieś, jak chmura przegoniona wiatrem.

- Touche. - Wzniósł kieliszek w moją stronę i dopił do końca.

Oznaczało to, iż czas afektowanego dramatyzmu się skończył i przechodziliśmy do konkretów.

Potem usiadł nieruchomo, tak jak tylko wampiry potrafią. Zatrzymał wzrok na mnie.

- Proszę przekazać towarzystwu, że nie omieszkam przyjrzeć się sprawie, tak jak to mam w zwyczaju. O jakikolwiek poparciu, oczywiście, jeszcze nie może być mowy.

Poczułam ulgę, że zostawialiśmy wstępne „macanie się” i przechodziliśmy do rzeczy.

- Rozumiem baronie. A co do pana wcześniejszego pytania o działaniu na zimno bez zbędnych emocji to uważam, że nie ma, co szarżować i bić, kogo popadnie, bo to tylko przynosi więcej szkody niż pożytku, ale zbyt długie zwlekanie może się okazać w wielu przypadkach prawie tak samo niekorzystne. W takich prawach zawsze będę orędowniczką złotego środka.

Znaczyło to mniej więcej tyle, że może i nie byłam aż tak w gorącej wodzie kąpana jak Leaf ale też nie zamierzałam czekać nie wiadomo ile czasu na działanie Kantyka.

- A teraz mam jeszcze jedną sprawę, z którą tutaj przyszłam i tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że Ojczulek Leaf opuścił nasze towarzystwo, więc bez krępacji mogę wyłuszczyć moje zapytanie.
- Co pan o nim sądzi baronie? -Nachyliłam się lekko do przodu i jeśli podczas całej rozmowy miałam poważny wyraz twarzy to teraz starałam się przyjąć jeszcze bardziej poważny.

- To dość porządny człowiek. Zawsze wywiązywał się najlepiej jak potrafił z zadań, jakie ode mnie otrzymywał. Jednocześnie nie przekraczał pewnej granicy. Jest dość porywczy i emocjonalny, co czasami utrudnia mu osąd w wielu sprawach, lecz konsekwentnie zmierzał do celu, jaki sobie wyznaczył. Ma problemy z piciem, które na dłuższą metę mogą sprowadzić go gdzieś, gdzie nie chciałby być. Ludzie, obok których mieszka, szanują go i lubią. Kilka naszych prowokacji wykonanych przy użyciu słabszych wampirów potwierdziło, że jest człowiekiem pewnym swojej mocy i potrafiącym bronić tych, którzy tej mocy nie mają. Jednocześnie wydawał się mocno związany z jedną z moich ... sióstr, Sirene. Dzisiaj Sirene straciła swoje nieżycie. Smutny fakt. Wręcz tragiczny zważywszy na okoliczności, w jakich to się stało. Lecz, tak naprawdę, Sirene umarła kilka lat temu. Czas, który dano jej w nowym ciele, był niemal premią od losu i chyba wykorzystała go tak, jak powinna. Tak czy siak, utrata Sirene mogła wybić go z jego dotychczasowego stanu ducha. To zrozumiałe.

Spojrzał w kierunku sali, gdzie przy barze alkoholem raczył się obiekt naszej dyskusji.

- Czy można mu zaufać. Ja ufałem na tyle, na ile ufam ludziom. Czy zrobi to Towarzystwo, to już decyzja Towarzystwa. Czy wspomniałem już, że udało mu się samodzielnie odesłać pomiot piekielny. Pod względem mocy byłby bez wątpienia cennym nabytkiem dla was. Reszta to już decyzja waszego ... Właściwie jaki tytuł nosi szef Towarzystwa?

- Szef - odpowiedziałam szybko i aż skrzywiłam się na tę jakże mało subtelną manipulację.

Kiedy wampir Starej Krwi starł się nakierować mnie na pewien zaskakujący, niezwiązany z tematem rozmowy wątek ja zawsze starłam się nie myśleć o niespodziewanie rzuconym haśle tylko o dupie Maryni.

- Ale jednak uznał pan dzisiaj jego, Morrisa znaczy się, pochopny pęd ku zemście i walce za niepokojący, czy wręcz za manipulację pewnych sił, a teraz wystawia mu pan całkiem niezłą cenzurkę. Jak mam to sobie połączyć w całość baronie? – Zadałam spokojnie nasuwające się samo pytanie.

- Jak pani chce. - Wzruszył ramionami.

- Jak sobie chcę - powtórzyłam za Kantykiem nie mogąc nie zauważyć, że nagle z Emmy stałam się ponownie panią - zatem dobrze. – Zgodziłam się, chociaż baron zapewne nie podejrzewał, co to mogło oznaczać.

Jak to było? Uderz w stół a nożyce się odezwą. Czyżby baron tak bardzo obawiał się, iż Morris próbował poprzez dotyk wpłynąć na niego gdyż on sam już od jakiegoś czasu wykorzystywał wampiryczne moce dominacji umysłu na biednym Ojczulku. To by mogło wytłumaczyć te brednie, które mówił Leaf o wizjach związanych z Kantykiem.

- Nie będę przeciągać spotkania, skoro już dowiedzieliśmy się tego, czego powinniśmy się dowiedzieć. Chciałam tylko jeszcze zauważyć, że jeśli nasze podejrzenia są słuszne i wiedźma pracowała dla kogoś wyżej i jej akcja nie do końca wyszła to możliwe, że ta osoba wyżej będzie chciała ponowić taką akcję. Ale zapewne pan się już tym wszystkim zajmie, prawda?

Przesunęłam się na brzeg kanapy szykując się do wstania.

- Proszę zaczekać - Kantyk wypowiedział te słowa spokojnym, melodyjnym tonem. Nie próbował mentalnych sztuczek. Po prostu starał się być miły i wzbudzić moją atencję. - Towarzystwo ma wiedźmę, prawda? Proszę nie zaprzeczać. Chciałbym ją dostać, gdy już skończycie swoje działania względem niej. Jako gest dobrej woli.

Bingo! Musiałam użyć całej siły woli żeby wyraz triumfu nie zarysował się na mej twarzy.

- O - zatrzymałam się - Czyli my wyeliminowaliśmy stworzenia odpowiedzialne za śmierć pańskich podwładnych, przybyliśmy poinformować pana o tym, zaproponowaliśmy współpracę a jedyne, co dostaliśmy to możliwość rozmowy. I chociaż muszę przyznać była to wyjątkowo przyjemna konwersacja to nic konkretnego z niej nie wynikło. Po czym teraz oczekuje się od nas kolejnego gestu dobrej woli.

Zamyśliłam się na krótką chwilę, a raczej zasymulowałam ten moment zadumy.

- Wie pan baronie ja bym mogła panu to obiecać, bo z natury jestem przyjazną osobą i naprawdę jestem skora do współpracy, ale nie mogę cały czas dawać, dawać i dawać. Muszę wyznaczyć pewną granicę tego ile jestem w stanie oddać, gdyż później pewni bezwzględni ludzie mogliby założyć, iż jestem łatwowierna i mogliby próbować to wykorzystać.

Westchnęłam ciężko.

- No nie mogę inaczej. Po prostu muszę coś dostać w zamian.

- A cóż takiego mógłbym zaoferować, żeby pani nie czuła się tak niegentelmeńsko wykorzystywana?

- No cóż myślę, że to pan lepiej wie, czym dysponuje, a co mogłoby być nam tak przydatne jak panu wiedźma.

- Wiedźma to tylko potrzeby natury osobistej. Zadośćuczynienie i narzędzie do lekcji poglądowej dla tych, którzy będą chcieli popełnić jej błąd. Nie będę się upierał. Proszę, przekaż Towarzystwu, że rozważę propozycję, nazwijmy to, sojuszu. Doceniam wasze starania o zachowanie równowagi sił.

- Miło mi to słyszeć baronie. Zakładam w takim razie, że to nie nasze ostatnie spotkanie i dyskusja w tej sprawie.

- Oczywiście, że nie ostatnie. Z przyjemnością będę oczekiwał kolejnych.

Tym razem wstałam już normalnie nie czekając aż baron mnie zatrzyma. Ten ucałował moją dłoń, ja nie oskarżyłam go o próbę używania swoich zdolności na mojej osobie przez dotyk, podtrzymałam chwiejącego się Ojczulka, dowiedziałam się, że drugim wampirem, który ponoć stracił życie z łap Wynaturzeńców był wampir Starej Krwi, przyswoiłam ten fakt, jako nowe dane. Później przetrawiłam informację, iż Morris, który nas tutaj przywiózł nie był w stanie ponownie siąść za kółkiem. Przeraziłam się tym odkryciem, zaproponowałam inny środek transportu zamiast mnie za kółkiem. Szczerze mówiąc to bym chyba wolała iść pieszo przez cały Rewir niż samej przez nie go przejechać.

Podpytałam Morrisa o Sirene wykorzystując stan Ojczulka i dowiozłam do częściowo a ostatnie przecznice doprowadziłam do naszej wcześniejszej kryjówki.
Kiedy upewniłam się, że Morris zasnął twardym alkoholowym snem udałam się do telefonu. Była późna noc, ale mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Układałam hipotezy i sama je obalałam, jeśli nie trzymały się kupy. W końcu zostało mi tylko kilka możliwych wyjaśnień i któreś z nich było tym prawdziwym, chyba, że nie znałam wszystkich danych i opierałam się na zbyt wątłych informacjach, ale i tak zamierzałam się podzielić nimi wszystkimi z Towarzystwem.
 
Ravanesh jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172