Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-09-2011, 16:00   #11
 
louis's Avatar
 
Reputacja: 1 louis nie jest za bardzo znanylouis nie jest za bardzo znany
Strażak, gdy zobaczył tych uzbrojonych ludzi, zamyślił się nieco. Flary nie miał żadnej, zapalić niczego nie mógł..więc może krzyczeć?
- DO BOJU LUUUUDZIE! - wydarł się strażak, wręcz czując jak jego gardło rozdziera się od środka, ale cóż, cel uświęca środki.
Żołnierze nie zwracali uwagi na krzyki, nadal strzelali do będących na zewnątrz zombie. Po wystrzelaniu kolejnych paru magazynków zaprzestali... najwyraźniej skończyła im się amunicja. Mimo ich pomocy, w środku nadal mogło być bardzo niebezpiecznie.
Steve nie miał jeszcze zamiaru się ruszać z dachu, tam przynajmniej mógł położyć się plackiem i poczekać aż kawaleria pozbędzie się wroga. Ale nie zamierzał tego robić. Pomasował gardło, nieco zdarte, i zastanowił się szybko. Skok? Niebezpieczny, a nie ma tutaj chyba basenu. Powrót do budynku? Nie jest przecież Rambo, zresztą nie ma maczety czy tam CKMa. Przypomniał sobie w porę o nożyku, ale wątpił, czy udałoby mu się ukroić chleb. Najwyżej wsadziłby go zombie w oko, na przestrogę. W końcu strażak podszedł do krawędzi dachu i ostrożnie oszacował odległość do ziemi.
Mimo, iż tak na prawdę na dół było w okolicach 6-7 metrów, strażakowi wydawało się, że jest co najmniej 20... widać, jego dawny upadek wciąż nie dawał mu spokoju...
Steve przełknął ślinę, starając się nie myśleć o tamtym wypadku. W końcu przeżył..nawet mu niczego nie urwało..i pracy nie stracił..więc teraz poszukał wzrokiem jakiejś rynny, parapetu, czegokolwiek, co pozwoliłoby mu skrócić nieco tą odległość.
Strażak nic pomocnego nie zauważył, co więcej, z dołu zaczynały ponownie wspinać się zombie.
Więc Steve Waltz, inwalida popracowy, zdecydował się oddalić nieco, a przynajmniej spróbować, zagrożenie atakiem zombie z poddasza. Obrał najbliższego za cel i spróbował kopnąć go w okolice krocza - nie, żeby zabolało, tylko żeby spróbować go odrzucić do tyłu, na inne.
Żywy trup poleciał na ziemię, będącą wiele metrów niżej, przy okazji trącąc ze sobą kilku kolegów. Jeden wstał i z powrotem wszedł do budynku, pozostali dwaj zaczęli do niego pełznąć - najwyraźniej coś im się stało z nogami.
- Aa, zniżacie się do mojego poziomu? - spróbował odgadnać strażak, jednak nie mógł poświęcić dużo czasu tej zagadce. Leżące zombie dość łatwo było zabić, o ile nie latało się w krótkich spodenkach lub boso.
Po chwili od kolejnego kopniaka na ziemię padły kolejne dwa trupy. Co prawda zaczęły się podnosić, bez większych problemów, ale ponowne przybycie zajmie im trochę czasu.
Szwajcar podszedł ponownie do krawędzi dachu, który następnie obszedł, szukając najwygodniejszego miejsca do lądowania. Najlepiej na jakimś mięciutkim, bezzębnym zombiaku, który zamortyzowałby upadek.
Żadnego mięciutkiego zombiaka nie było widać, co gorsza, jednemu z umarlaków udało się wejść na dach, a za chwilę najpewniej wejdą następne.
- Chyba czas na ostatnie słowa, albo powrót do przeszłości. - powiedział sam do siebie Steve, gdy już przestał zbluzgiwać zombie do siódmego pokolenia wstecz. Cofał się coraz bardziej, do krawędzi, aż wreszcie..zeskoczył z dachu, w międzyczasie przypominając sobie szkolenie przebyte kilkanaście lat temu, pt “Jak upadać bezpiecznie”. Próbował zeskoczyć na kogoś, przynajmniej w ogólnym zamierzeniu. Ale jakiś krzak też byłby dobry.
Zeskok udał się świetnie. Kiedyś dość niski i gruby mężczyzna, teraz zombie o podobnych gabarytach idealnie zamortyzował upadek. Następnie pospiesznie zszedł z ciała umarlaka, niestety ten zdążył chwycić nowozdobyty przez strażaka nóż.
Strażak nie zdążył się przywiązać psychicznie do noża, więc porzucił go bez namysłu i oddalił się na bezpieczną odległość, a następnie poszukał tych, którzy strzelali. W międzyczasie usiłował wyglądać na normalnego, nieużartego człowieka, żeby go nie postrzelili przypadkiem
Steve rozglądnął się w miarę szybko, a następnie wszedł do domu będącego po jego prawej. Pozwolił zadziałać jego męskiej intuicji, chociaż gdyby go coś teraz napadło, pewnie nerwy by mu puściły.
Drzwi były zamknięte, a za nimi było słychać jakieś dźwięki... jakby... płacz.
Szwajcar najpierw słuchał przez chwilę nibypłaczu, zanim podszedł do okna i zajrzał do budynku. Mignęło mu coś przez myśl, że w przeróżnych horrorach, które dotychczas widział w swoim życiu, często ONE wyskakiwały z przeróżnych miejsc, więc podszedł ze sporą odległością, zanim zdecydował się zbliżyć bardziej.
W środku było zbyt ciemno, by cokolwiek zauważyć.
Więc prawowity obywatel USA najpierw użył swojej kamerki, żeby nie być zaskoczonym. Nie wiedział, czy działa na zombie, ale przezorność jest cnotą.
Jedno źródło ciepła, gdzieś w głębi domu, siedziące gdzieś. Raczej małe.
- Czyżby dzieciak? - pomyślał na głos strażak. Westchnął, po raz ostatni rozglądnął się w poszukiwaniu jakiekolwiek broni, a następnie postarał się wybić okno.
Niczego ciekawego nie było, szyba została hałaśliwie wybita... na tyle, by zombie z sąsiedniego budynku usłyszały ten dźwięk.
Szwajcar szybko wskoczył do budynku, próbując dojrzeć cokolwiek w ciemnościach - czy to jakiś mebel, z którego dałoby się coś odłamać, czy to nibydziecko, które nibypłakało. Wypadało w końcu je uratować z tego piekła.
Steve znalazł, a raczej wpadł na jakieś krzesło, którego noga stała się dla niego bronią. Zaczął się powoli zbliżać do miejsca, gdzie był ten niby-dzieciak. Przekręcił klamkę. Zamknięte.
Mężczyzna chwycił resztę krzesła i, bezsilny, uderzył nim w drzwi.
Skutku nie było żadnego.
A skoro skutku nie było żadnego, trzeba spróbować mocniej. Więc strażak potraktował drzwi z kopa.
Drzwi zostały wyważone, siedzący w rogu pokoju, zapłakany chłopiec powiedział łamiącym się głosem
- Kim jesteś? -
- Wujkiem Stevem. Gdzie są twoi rodzice?
- wychrypiał strażak.
- Są na górze... proszę, pomóż im - odrzekł chłopiec płacząc dalej. W tym samym czasie zaczęły być słyszalne skrzypienia schodów, czyżby rodzice tego małego chłopca właśnie szli na dół?
- Chol.. - mężczyzna zorientował się, że nie wypada klnąć przy dziecku. Ale pomyślał, że warto by się ustawić tak, by schodzący ze schodów go nie widział - w razie, gdyby był zarażony. Pomysł, o ile się dało, wykonał.
Do pokoju wszedł człowiek... a właściwie już nie-człowiek. Oberwał z całej siły nogą od krzesła. Siła ciosu sprawiła, że drewniana broń zaczęła się kruszyć - zapewne nie wytrzyma następnego ciosu -, a zombie upadł na podłogę tuż koło chłopca.
- Tato... - powiedział malec i zaczął płakać jeszcze głośniej niż wcześniej. Co gorsza, drugi zombie - najpewniej mama biednego chłopczyka -, zbliżał się do pokoju.
Szwajcar szybko podszedł do leżącego zombie, a następnie spróbował skoczyć obiema nogami na jego głowę, chcąc go zdekapitować.
To, że żywy trup już się nie podniesie stało się pewne. Jednak do pokoju wchodził już drugi nieumarły...
- Jeden mniej. - mruknął cicho strażak. Teraz najwyższym priorytetem dla niego było niedopuszczenie zombie do dziecka, jednak nie miał zielonego pojęcia jak to zrobić. Więc cofnął się nieco, by mieć więcej czasu na myślenie lub znalezienie czegoś przydatnego.
Średniej wielkości szafka, na której leżały dwie “przytulanki”, do tego mały telewizorek. Koło dziecka było też łóżko, jednakże nie było szans na przesunięcie go, zanim umarlak dorwie małego chłopca.
- Mały, odsuń się od niej. - rzucił w eter, zanim cofnął się jeszcze bardziej. Kusiło go, żeby rzucić w zombie telewizorkiem, ale nie miał za bardzo jak go chwycić jedną ręką. Więc..pozostawało przewrócenie szafy. Skoczył znienacka do przodu, chcąc zwrócić na siebie uwagę kobiety, a następnie cofnął się do szafy.
Szafa, a raczej szafka poleciała idealnie na nieumarłego, który upadł pod jej ciężarem próbując się wygramolić. Teraz droga była czysta.. czasowo.
Szwajcar nie miał zamiaru dobijać zombie, choćby potrafił, i chwycił chłopca za rękę. Pociągnął go w kierunku drzwi, które uznał za wyjściowe i pociągnął za klamkę.
Drzwi były zamknięte.
Więc mężczyzna odruchowo je wykopał.
Drzwi zostały wyważone. Droga wyglądała na pustą, można było spokojnie udać się w miejsce, skąd parę chwil temu dochodziły strzały.
Steve pobiegł drogą, mając w duchu nadzieję, że ktoś tam jeszcze jest. I przynajmniej zabierze to dziecko.
Gdy strażak dobiegł mniejwięcej do tej drogi, jakiś głos rozkazał
- Zatrzymać się ! -
Mężczyzna posłusznie zatrzymał się, jednocześnie podnosząc, w miarę możliwości, ręce do góry.
- Jestem zdrowy, dziecko też! - odkrzyknął, na wszelki wypadek.
Nagle, Szwajcara oślepiło światło latarki. Widać teraz było, że zarówno od, jak i zapłakane dziecko są okrążeni przez czterech żołnierzy. Każdy z nich trzymał wycelowaną w strażaka pukawkę, wyglądało na to, że nie zawahają się strzelać.
- Jones i Brankswork przeszukać ich - zwrócił się do swoich podopiecznych a Ci podeszli do Steva i chłopca. Po chwili jeden z nich odrzekł
- Dzieciak ma ślady zadrapania. -
Gdy tylko pozostali dwaj to usłyszeli wpakowali w malca dobrych kilkanaście pocisków powodując jego upadek... i śmierć. Strażak przełknął ślinę... w razie jakichkolwiek podejrzeń od razu odstrzelą mu łeb. Na szczęście, przeszukujący Steva żołnierz nie zauważył nic podejrzanego. Mimo to, wyjął kajdanki i założył je nic Bogu niewinnemu człowiekowi.
Waltz obserwował tylko spokojnie śmierć chłopca, choć w jego środku się zagotowało. Kolejna sytuacja, gdy ktoś uratowany przez niego jest i tak skazany na śmierć. Nie dał jednak tego po sobie poznać i dał się zakuć.
- Co ze mną chcecie zrobić? - zapytał, czując jak kajdanki zatrzaskują się na jego przegubach.
- Zostaniesz poddany kilku badaniom w jednym z ostatnich szpitali, i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, pomożesz nam wytępić te ścierwa. - odpowiedział “kapitan”. Pozostali dwaj zaprowadzili strażaka do wojskowego jeepa, który po chwili ruszył.
Mężczyzna przyjął to do wiadomości wzruszeniem ramion. Śmierć chłopca już po nim spłynęła, upchał wspomnienie gdzieś daleko w umyśle i wsiadł. Nareszcie bezpieczny. Jakoś pomanewrował tak, aby podnieść szybkę w kasku do góry i zaczerpnąć więcej powietrza. A jak już to zrobił, wpatrywał się w krajobraz za szybą. Zobaczył chyba to, czego się spodziewał. Mało domów zachowało drzwi, które w większości leżały albo na trawniku albo wyważone, wszystkie szyby które widział były rozbite w drobny mak. Jedyne, co go zadowoliło w krajobrazie to ciemność - przynajmniej nic się nie paliło, a tego się jak najbardziej spodziewał po mieście ogarniętym anarchią.
Po jakichś dwudziestu minutach jazdy drużyna dotarła do jakiegoś, wyglądającego na opuszczonego budynku.
- To tutaj? - zapytał się strażak. Jeśli to miał być szpital, to brawa dla tego, który zrobił z tego miejsca melinę.
Nikt nie odpowiedział, jeden z żołnierzy pchnął strażaka tylko w stronę tego miejsca. Wewnątrz było parę osób, a także kilku lekarzy. Jeden z nich przebadał Steva i powiedział:
- Jest zdrowy. -
Drużyna żołnierzy pokazała mu łóżko, na którym zapewne miał się przespać. Właściwie nie było to łóżko, tylko jakiś niewygodny materac, ale lepsze to niż nic.
Podczas badania Waltz był nieco niespokojny - choć starał się ograniczać do minimum kontakt z zombie, któryś zawsze mógł go dziabnąć. Jednak uspokoił się po badaniu, i nareszcie nieco zrelaksował. Jeszcze godzinka lub dwie takiej “jazdy” i pewnie puściłyby mu nerwy.
- Podejrzewam, że nie wiecie co się stało ze strażakami? - zapytał tylko, zanim postanowił się nieco przespać. Niezależnie od odpowiedzi, zwalił się na materac jak kłoda i już po chwili zaczął chrapać.
 
louis jest offline  
Stary 01-09-2011, 16:18   #12
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Tego akurat się nie spodziewał. To był wielki szok. Tobias zamiast gramolić się spod motocykla odepchnął go i postawił na ziemie na podnóżce, tak żeby nie upadł. Kiedy już to zrobił jego towarzyszka była już ukryta za samochodem. Toby założył plecak, poprawił luźno trzymające się spodnie, rewolwery były ukryte z tyłu jeansów, ukryte przez kurtkę. Zaczął powoli iść do jednej z uliczek. Znajdowała się pomiędzy dwoma wieżowcami, te bez namysłu wydały się Anglikowi ciekawsze. Tylne drzwi do tego po lewej były zamknięte. Trzeba było spróbować głównej drogi.
Toby skierował się do głównego wejścia, po drodze krzyknął jeszcze do Lyn
- Oi! Chodź tutaj, pochowasz mnie jakby mnie ugryźli! - Rzucił Cartman swoim zaczepnym, angielskim akcentem.
Lyn wydawał się dziwnie nerwowa. Jak się okazało byli już całkiem niedaleko od jej mieszkania. Droga prowadziła przez uliczkę, co trochę muzyka zniechęcało.
- Chciałem zwiedzić ten apartament, ale okej, chodźmy do ciemnej, niebezpiecznej uliczki gdzie będzie na nas czekał jakiś dwumetrowy zombie Arnold Schwarzeneger - Toby zapalił papierosa i poszedł do wskazanego zakamarka. Po chwili zawrócił i ruszył do głównych drzwi budynku

- A co tam. Najpierw tutaj, może stąd strzelano.
Tobias otworzył drzwi i jego oczom ukazała się najzwyczajniejsza klatka schodowa. Co prawda, winda nie działała, ale nie było żadnych śladów zombie.
Jego towarzyszka poszła za nim, niechętnie i majacząc, ale Toby coś mruknął pod nosem spoglądając w górę schodów udając, że nie usłyszał lub zignorował. Potem energicznie zaczął wbiegać na górę.
Cartman dobiegł do dziesiątego piętra, kiedy zauważył, że wszystkie drzwi do mieszkań na tym piętrze zostały wyważone przez kogoś... lub coś. Lyn starała się nadążyć, jednak nie dawała rady, stanęła na szóstym piętrze ciężko dysząc.
Tobias zaczął gwizdać wesolutko, wyrzucił resztę papierosa i ruszył jakby rzucając nogami w stronę najbardziej rozwalonych drzwi.
Gwizd zapewne obudził zbłąkane zombie, jęki obudziły się ze wszystkich stron. Muzyk wszedł do jednego z apartamentów. Korytarz nosił znaczne ślady walki, na podłodze było mnóstwo jakiejś mazi, wyglądającej na krew. Prąd nie działał, a z kuchni dochodziły straszliwe jęki.
- Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść - Cichutko śpiewał Toby kierując się do kuchni i powoli wyjmując rewolwery.
Gdy tylko Cartman wszedł do pomieszczenia, rzucił się na niego zombie. Co prawda, padł definitywnie martwy dzięki odruchowemu strzałowi Tobiasa, jednak hałas na pewno mógł zwabić tu pozostałych mieszkańców tego wieżowca.
Tobias zrobił zdziwioną i sztucznie przestraszoną twarz, podszedł do zombie z nieistniejącymi łzami w oczach
- Proszę pana, proszę pana! Nic panu nie jest? Przepraszam! Nie chciałem! - Potem krzyknał gdzieś do Lyn - Chodź tu! On się nie będzie bronił! Nie ma głowy! - To był dobry argument, tak przynajmniej uważał.

Gdy Kortney dotarła w końcu do dziesiątego piętra, z pozostałych drzwi zaczęły wychodzić żywe trupy. Przerażona kobieta wbiegła do apartamentu w którym był muzyk i coś rzekła o dżentelmeństwie.
- Oczyściłem ci drogę o pani. Teraz proszę, znajdź sobie przyrząd ciężki do miażdżenia czaszek - Toby uzupełnił brakujący nabój i stanął przed drzwiami, dzięki temu więcej niż jeden zombie nie mógł wejść do pokoju, a Toby nie miał problemu ze strzeleniem w głowę z takiej odległości, Liczył na fajny stosik trupów.

Pierwszy nie był zbyt energiczny, powoli wlókł nogę za nogą, jęcząc coś pod nosem którego i tak miał już miało. Toby chwycił jeden rewolwer w obie dłonie wyciągając je mocno przed siebie, przykucnął i poczekał aż pan zombie znajdzie się w progu drzwi, które zapewne znajdowały się gdzieś daleko. Po otrzymaniu kulki w łeb wściekła wersja spleśniałego człowieka upadła jakby poślizgnęła się na lodzie, z tym wyjątkiem, że była pozbawiona części głowy. Kolejny który pojawił się tuż za pierwszym i skończył podobnie, jednak wylądował na swoim koledze po fachu w pozycji nazywanej przez jego koleżkę z zespołu seksoholika jako 69 czy jakoś tak. Toby się nie znał, nie lubił pornoli, a to wyglądało dosyć ohydnie. Mózg kolejnego, wylądował na framugach, sam delikwent powoli osuwał się na ziemię ocierając o ścianę. Toby podniósł się, stanął bokiem do drzwi i wyciągnął pistolet trzymając go w jednym ręku. Następny zombie wyskoczył jak Filip z konopi. Od razu wykonał skok nad trójką martwych nekrofilów i zaraz na nich wylądował. Kula przeszyła mu gardziel, krew tryskała obficie, a zombie w konwulsjach opryskał gościa który był tuż za nim. Mniej energicznym, ale wciąż waleczny, skończył bez ust na stosie, przygniatając jeszcze szamocącego się kolegę. Ten po kolejnej ofierze przestał stwarzać problemy.

Cartman spojrzał na truchło w kuchni, a potem na stos sześciu trupów.
- Widzi pan kucharz? Zrobiłem kanapkę, dzielny ze mnie uczeń - Rzekł zadowolony z dania.
Gdy Toby przeładowywał z góry dobiegło szczekanie.
- Fak. Jebany Reksio. Nie lubię psów. - Powiedział Toby przeładowując - Szkoda mi trochę naboi. Trzeba jakoś taktycznie.
Tobias ruszył do kuchni, rozejrzał się za drzwiami do innego pokoju i odkręcił kurek z gazem.
Spotkał się z brakiem reakcji. W rogu Cartman zauważył butlę z gazem, może trzeba było ją wymienić...
Toby szybko wymienił butlę, odkręcił gaz, podstawił jedną ze swoich zapalniczek zippo z palącym się płomieniem blisko źródła wycieku.
- Zapraszam panią do sypialni. Będzie tam bezpieczniej. - Toby ukłonil się przed Lyn wskazując drzwi. Gdy znaleźli się w środku zamknąl i zaryglowal drzwi czym sie tylko czekał. Czekał na wybuch który miał zabić zwabione do mieszkania zombie.
Gdy Lyn weszła do sypialni zaatakował ją żywy trup. Parę ciosów z patelni sprawiło, że umarlak został odepchnięty, ale broń zaczęła pękać.
Tobias który wszedł zaraz za aktorką dobił zombie strzałem rewolwera i kontynuował zabezpieczanie wejścia.

Truchło zrzucił z balkonu.

O dziwo i nie wiedzieć w ogóle czemu jego towarzyszka się kompletnie załamała.
Zmieszany muzyk skończył ryglować wejścia, czekając na wybuch podszedł do Lyn chowając bronie. Postukał palcami o palce i poklepał ja trzy razy po ramieniu, pocieszająco mówiąc
- Tutaj, tutaj, tutaj. Trzeba zaraz iść, będzie bum, pożar w końcu dojdzie do tego pokoiku. - Powiedział po czym wyjrzał na balkon. Miał nadzieję, że była opcja przeskoczenia do mieszkania obok, lub wspięcia się wyżej, wolał jednak mieszkanie obok, bo z tego piętra zwabił już wszystkie, a wyżej tylko część.
Zaryglowani nasłuchiwali czekając na wybuch... niestety nic nie wybuchało. Czyżby i tamta butla była już pusta?
- Dziwne, była na tyle ciężko, że byłem pewien, że ma gaz. Hmm no nic. Czekamy, odpczniemy, w ogóle. - Tobias zdjął kurtkę, zwinął ją w kłębek i podłożył pod głowę. - Trzymam pierwszą wartę, obudzę cię za parę godzin i dam... pożyczę jeden z rewolwerów i ja będę spał potem. Rozumiem, że pasuje.
Kortney już beztrosko spała...
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 01-09-2011, 17:38   #13
 
Ziutek's Avatar
 
Reputacja: 1 Ziutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie coś
Obudził się. Nie kojarzył pomieszczenia, ale skojarzył osobę, która wpadła do pokoju. Chciał wstać ale nie mógł. Był związany własną liną, tego już za wiele:
- Tyyy - nie wierzył własnym oczom - Coś ty kuźwa ze mną robił?! Dlaczego ja jestem związany? Masz mnie rozwiązać w tej chwili, daj mi mój rewolwer i stój prosto bo zamierzam ładować ci kulę między oczy!
- Właśnie z powodu Twoich zamiarów byłem zmuszony Cię związać... - powiedział Erick - Powinieneś się cieszyć, że wziąłem Cię tutaj. Mogłem Cię zostawić na pastwę losu, zginąłbyś, i zmienił się w jednego z nich...
- Tak jak zostawiłeś mnie w naszym miasteczku bo wystraszyłeś się plagi jakiejś choroby i spierniczyłeś tutaj?! - krzyczał w amoku
Starszy z braci podszedł do związanego, krzyczącego Eddyego i z całej siły uderzył go w twarz
- Zamknij mordę! - powiedział po ciosie.
Eddy już go nie poznawał. Wiedział, że stracił swojego brata dawno, dawno temu, ten to tylko jego żałosna karykatura. Wybaczył Erickowi to, że uciekł, wybaczył to, że zostawił jego i rodzinę, a jako starszy brat powinien pomóc owdowiałej matce, bowiem Erick postanowił przenieść się z prowincji po zaginięciu ojca. Junior bądź co bądź miał już osiemnaście lat, ale potrzebował wsparcia kogoś kto nie rozpaczał. Jakiś czas później matka dołączyła do ojca. I z całej rodziny zostali tylko skłóceni bracia. Mówi się, że czas leczy rany, tak też było i w tym przypadku. Eddy po przemyśleniu wszystkiego pojechał do Nowego Jorku i postanowił wybaczyć bratu to tchórzliwe zachowanie. A teraz ten oszołom wyżywa się na Eddym. Teraz przyszła chwila na to, żeby mu wszystko wygarnąć, jeszcze przez chwilę patrzył z szeroko otwartymi oczami i krzyknął:
- Ty kurwiszonie! Masz kompleksy bo zawsze byłem od ciebie bardziej zaradniejszy i lubiany?! Teraz się wyżywasz?! No to dawaj! - krzyczał cały czas.
- Powiedziałem, że masz się zamknąć! - krzyknął przytrzymując ręką usta młodszego Kingstona - Czy dopóki Cię nie zaknebluje nie przestaniesz wrzeszczeć?!
- A co? Boisz się, że ktoś zauważy, że znęcasz się nad bratem? No uderz mnie jeszcze raz to obiecuję ci, że twoja głowa wyląduje tu na ziemi! - mówił nie tak głośno i wyraźnie jak wcześniej bo ręka swojego kochanego brata zakrywała mu usta.
Z zza drzwi zaczęły dochodzić kroki, a po chwili do pokoju wszedł jakiś wysoki mężczyzna
- Co to kurwa za hałas?! - zapytał. Zauważył Ericka przytrzymującego swojego brata.
- A ten to kto?! - zapytał
- No... ja... ja... - zaczął się jąkać starszy z braci.
Eddy przyglądał się raz na nieznajomego raz na brata. Wreszcie wypalił:
- Może mi któryś wreszcie powie co tu się kurwa jego mać dzieje? Gdzie ja jestem? Po wuja mnie tu przytargałeś patałachu?! -zwrócił się do brata.
- Erick, chodź na słówko - rzekł nieznajomy mężczyzna. Kingston skinął głową, puścił swojego brata i wraz ze swoim kolegą wyszedł za drzwi, skąd zaczęły dochodzić stłumione głosy.
Młodszy próbował coś zrozumieć z tego jednego, wielkiego buczenia.
Słyszał tylko pojedyncze słowa, nie sposób też było rozróżnić głosy
- … jest?!
- … mój …
- Co …
- … ze sobą …
- … czemu ...
- Jego …
- Aha …
- Proszę …
- … tym. Teraz …
Na tym rozmowa się skończyła. Do pokoju wszedł nowo poznany przez Eddyego facet. Po chwili milczenia rzekł
- Bądź tak miły i przestań wrzeszczeć, żebym mógł powiedzieć Ci co i jak. -
- Dobra, zamykam się - mruknął i nie czekał, aż rozmówca zapyta się co chce wiedzieć tylko od razu zaatakował - Po pierwsze, o co tu do cholery jasnej chodzi? Dlaczego przebywamy w jakimś bogato urządzonym pokoju, dlaczego mamy być cicho i skąd znacie Ericka?
- Zanim zacznę chciałbym się przedstawić. Nazywam się John Bishop i jestem właścicielem tego o to lokalu. Masz być cicho głównie dlatego, że hałas przyciąga zombie, a nie zostało nam tu wystarczająco amunicji by wytrzymać kolejny szturm. Erick? Jestem tak jakby jego pracodawcą, ale o tym porozmawiamy przy kolacji...
- Dobra, ile szmalcu on wam wisi? A kolację chętnie zjem, Eddy Kingston, jestem młodszym bratem Ericka... Podałbym rękę, ale sam widzisz - poruszył związanymi rękoma.
- Wiem, kim jesteś. - powiedział szybko. Równocześnie do pokoju weszło kolejnych dwóch nieznanych Eddyemu mężczyzn. Pośpiesznie go rozwiązali i poprowadzili przez korytarz do jadalni. Oba pomieszczenia, podobnie jak jedna z sypialni były piękne ozdobione. Sztućce, które były na stole pełnym różnego rodzaju jedzenia zrobione zostały z najprawdziwszego złota. Widać, że ciekawe znajomości ukrywał Erick.
Eddy po drodze rozglądał się na wszystkie strony. Powiedział do właściciela
- No, no bardzo ładnie tu się urządziłeś. Macie panierowane skrzydełka kurczaka? Albo kebaba? - i zaczął się rozglądać po stole.
- Niestety, wyszły wczoraj - odpowiedział żartobliwie gospodarz. Zaczął wcinać różnego rodzaju przekąski, Eddy natomiast nie bardzo wiedział co jest co...
- Śmiało. - zachęcał go nowy “przyjaciel”.
- Hmm, a co mi byś polecił? -zapytał niby jako znawca jedzenia burżujów
- Wszystko tu jest wyśmienite - odpowiadał gospodarz w przerwach pomiędzy kęsami.
Kingston zgarnął małą porcję tego co było najbliżej.
- A właściwie czym się zajmujesz? - zapytał i zebrał po porcji z innych talerzy.
- Ja... no cóż. Prowadzę coś na styl handlu najbardziej potrzebnymi ludziom rzeczami. Gdy ta cała epidemia zaatakowała Europę, od razu wiedziałem, że dotrze i tu. Wiedząc to, kupiłem za prawie-darmo kilka rzeczy, które wyprzedałem niedawno za prawdziwą fortunę...
Eddy kiwał głową na znak podziwu, ale pomyślał: “Erick, naprawdę tak chciałeś dołączać do czarno rynkowców”.
- A co to były za rzeczy, jeśli mogę wiedzieć?
- Od paru nieruchomości, przez ubrania, na broni do samoobrony kończąc - mówił, jakby to nie było nic niezwykłego.
- Nieruchomości? A co to było, Baza wojskowa czy co? - Eddy mówiąc pluł śliną i rozdrobnionymi kawałkami posiłku - Wątpię, żeby komuś chciało się kupować willę kiedy ma nadejść apokalipsa.
- Te, które sprzedałem były zdecydowanie wzmocnione, ludzie mogli się w nich skryć... Przynajmniej na jakiś czas. Ci, którzy mieszkali na ulicy często oddawali wszystko co mieli by na spółkę z kolegami kupić sobie takie schronienie Resztę oddałem.. przyjaciołom, w tym Twojemu bratu...
Eddy znów pokiwał głową:
- A jaki wkład miał Erick w to przedsięwzięcie? No i przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć w jakiej dzielnicy Nowego Jorku teraz jesteśmy, o ile w ogóle w nim jesteśmy?
- Erick był jednym ze “sprzedawców”. Jesteśmy przed Nowym Jorkiem, mało ludzi zna to miejsce, i praktycznie nikt tu nie mieszkał, przez co jest względnie bezpiecznie. Z jakiegoś jednak powodu żywe trupy co jakiś czas tu zaglądają... co jakiś czas wszyscy się tu mobilizujemy i bronimy tej twierdzy przed szturmem. Niestety... jest co raz trudniej. Amunicji powoli zaczyna nam brakować, a uciec stąd nie ma jak, z tak mizerną ilością benzyny w bakach... obawiam się, że to miejsce niedługo zostanie zniszczone. Próbowałem posłać ludzi po jakąś amunicję, nawet raz udało mi się kilku przekonać, ale nie wrócili żywi...
- A nie macie kogoś kto potrafi odzyskiwać amunicje? Nieważne jakiej jakości byle by była? mogłeś zainwestować w kogoś takiego bo do nazwania tego miejsca twierdzą brakuje tylko takiej osoby.
- Mamy jednego takiego... a raczej mieliśmy. Przy którymś tam szturmie zginęła jego córka, która była jego oczkiem w głowie i... strzelił sobie w łeb... - mówił nieśmiało gospodarz.
- Miałem kilku zdolnych znajomych, ale wykończyli się albo przez picie, ćpanie, ale jaranie fajek. No i jeden miał chore serce i pewnego dnia mu stanęło... Denerwujące jest, że zdolnych ludzi zawsze jakoś los przymknie.
- Masz racje Eddy.. - odpowiedział John - Mam nawet dwóch, odważnych ludzi, którzy poszliby poszukać amunicji i benzyny, ale.. żal mi ich wysyłać, we dwójkę nie mają najmniejszych szans na przeżycie - mówił dalej Bishop.
- Czyżbyś coś mi proponował?
- Dokładnie. Pomóż im zdobyć amunicję i wróć w jednym kawałku, a znajdziesz tu schronienie... bo z tego co mi wiadomo, nie masz teraz dokąd pójść... - szczerze Eddy by sobie poradził... W przeciwieństwie o Ericka.
- No dobra, ale dostanę swoje pukawki i resztę swoich maneli?
- Tak tak, nie wyślemy przecież Was z kamieniami w dłoniach... ale ruszycie jutro, teraz jest już zbyt późno na takie eskapady. - ziewnął długo - W ogóle, już pora się położyć. Jutro będzie ciężki dzień. - zakończył. Talerze z jedzeniem były już puste, dwóch “przyjaciół” gospodarza zabrało Eddyego do jego pokoju.
- Ale panowie, ja mogę sobie samemu dojść, nie jestem dzieckiem - i wyszczerzył zęby. Następnie położył się na łóżku nawet nie zdejmując butów.
Dlaczego John chciał żeby Eddy poszedł z tymi "dobrymi" ludźmi? Czyżby był jakimś kurewskim Rambo? Czy po prostu oni mieli zgarnąć amunicję, a Eddy miałby być przynętą dla tych obdartusów?
Te wszystkie myśli ululały go bardzo skutecznie.
 
__________________
"W moim pokoju nie ma bałaganu. Po prostu urządziłem go w wystroju post-nuklearnym."
Ziutek jest offline  
Stary 03-09-2011, 19:36   #14
 
SoWhiskey's Avatar
 
Reputacja: 1 SoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwu
Duncun właśnie wyszedł zza rogu domu nowopoznanej Pani doktor kiedy zauważył, że jego własne 4 ściany są oblegane przez hordę głodnych, reanimowanych niedawno amatorów ludziny. Nie myśląc wiele wrócił biegiem skąd przyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie dało to wiele gdyż zombie dojrzeli go i puścili się za nim w pogoń wytłukując okna domu sąsiadki.
-Doktorku! Mamy gości! - Wrzasnął i pobiegł do kuchni gdzie za kotarą znajdowały się drzwi do pracowni. Zaczął w nie walić ile sił. - Musimy się zwijać! Masz w domu jakąś broń!?
- Pierwszy pokój po prawej na piętrze. - zadeklarowała- Druga szuflada, między majtkami a skarpetkami.
Sam Usain Bolt nie powstydziłby się tempa z jakim Duncun pobiegł na górę, gdzie od razu skręcił w pierwsze drzwi po prawej, mało się nie zabił wpadając w poślizg na progu, ale dopadł w końcu do szuflady, adrenalina spowodowała, że wyrwał szufladę zamiast ją wyciągnąć. Zaczął szukać broni, ale jej nie było! ~Zaraz, mówiła o majtkach, a to są koszulki jakieś!~ Złapał za uchwyt kolejnej szuflady. Tak, w tej definitywnie były majtki i skarpetki, i nie tylko...
Cóż, do broni raczej tego zaliczyć nie było można, a z pewnością nie do tej, która byłaby efektywna przeciw żywym trupom, bo ów skórzany pejczyk raczej im wielkiej szkody nie wyrządzi...
~Jaja sobie robi!?~Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś ciężkiego, czym można by roztrzaskać kilka łbów i w miarę szybko tym operować. Czegoś na podobieństwo kija do golfa lub baseballu. Czegokolwiek! Problem polegał na tym, że Duncun trafił najwyraźniej do garderoby... Wypadł z niej by przeszukać inne pomieszczenia na piętrze. Wątpił bowiem, czy majtki Blondynki, nawet te brudne i nałożone na głowę nieumarlaka coś zdziałają... Zobaczył klapę wiodącą prawdopodobnie na strych, a na strychach sporo rupieci się pałęta, może więc i będzie coś przydatnego. W skład tych rupieci wchodziły jednak tylko rupiecie, jakieś stare meble, gitara, kilka wypchanych zwierząt, był nawet stół do Ping Ponga... Duncuna zastanawiały te wypchane okazy. Skoro stoi tam, to pewnie są to trofea właściciela, a gdzie trofea tam powinna być i broń. Drwal wziął się za przeszukiwanie mebli. W ostateczności spróbuje wyłamać nogę od stołu i użyć Jej jako pałki. Żal mu było gitary. Nagle dobiegł go odgłos skrzypiących schodów. Obrócił się i spostrzegł wchodzącego po nich zombie. Złapał pierwszy lepszy, a poręczny mebel, którym okazało się krzesło i ruszył taranem na ożywieńca by zepchnąć go ze schodów. Problem polegał na tym, że zombiak nie był sam. Na pomoc przyszły mu jeszcze dwa więc nawet pomimo siły jaką dysponował Kanadyjczyk Jego działania były znacznie utrudnione.
~No to jestem w dupie...~ Pomyślał dysząc gdy noga od krzesła wbiła się w łeb pierwszego z napastników, a ten padł po chwili.
~Łeb!!! No jasne! Na filmach też działało! ~ Duncun roztrzaskał krzesło na głowie kolejnego, a wyłamaną nogą próbował przebić się do mózgu przez oko. Padł kolejny, szkoda tylko, że razem z bronią. Został ostatni... Walka w ręcz mogła okazać się zgubna więc Drwal zdecydował się na iście Rock&Roll’owe posunięcie. Roztrzaskanie gitary i użycie gryfu do walki. Nie ukrywał swojego rozczarowania kiedy jego ataki jedynie powalały przeciwników. Noga od stołu byłą zdecydowanie lepsza. ~Skoro z jedną się udało, to kolejna powinna pomóc ~ Próbował oderwać kolejną z 3 już tylko nóg i walić nią po łbach. Co prawda to nie obuch siekiery, ale musi wystarczyć bowiem dwie kolejne pękły pod ciężarem stołu. Drwal próbował walić nią jak pałką, ale bez efektów. Sprawdził więc wypróbowaną już technikę i wbił kawał drewna w oczodół. Poskutkowało, ale tym samym Kanadyjczyk pozbył się ostatniej użytecznej rzeczy jaką miał pod ręką. Był w ciemnej odtchłąni odbytnicy... Jedyną szansą był ratunek kogoś z zewnątrz, ale nic na to nie wskazywało póki co. Duncun złapał stół do Ping Ponga i próbował zakliszczyć go między futryną, a stopniem schodów, może kupi mu to trochę czasu.
Z korytarza zaczęły dochodzić strzały. Akurat w momencie, gdy barykada została zniszczona dwie osoby zabiły umarlaki, które próbowały się przez nią przebić. Było ich dwoje, kobieta ze sztyletem w ręku oraz mężczyzna dzierżący łom, mający na sobie trochę pokrwawione ubranie.
Zaskoczny Kanadyjczyk dyszał, ale czuł ulgę. Niewiarygodną ulgę. Żył i to dzięki pomocy dwójki nieznajomych.
- Dziękuję... - powiedział z wyraźnym zmęczeniem. - Nie wiem kim jesteście, ale dziękuję... Gdyby nie Wy te sukinkoty dobrały by mi się do skóry. - Dopiero teraz zauważył, że jedno z wybawicieli to duchowny, przynajmniej na takiego wyglądał. - Pardon Padre... Widzieliście kogoś na dole? Carrie!!! - Wrzasnął i runął w dół by zobaczyć co się stało z gospodynią. ~Co tam Carrie!~ Pomyślał - Michell!!!
- Co wrzeszczysz, głupi! Więcej ich chcesz sprowadzić?! - fuknęła Carrie z dołu. - Zszedłbyś już, co? - dodała nieco mniej pewnym siebie głosem.
-Żyjesz... To dobrze, co z Michell? - powiedział stojąc na schodach i wyczekując odpowiedzi świdrował Blondynkę wzrokiem.
- Myślisz, że jestem takim kiepskim lekarzem, że już jej coś zrobiłam?
-No miałem nadzieję, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu... Jak się czuje?
Blondynka zerknęła niepewnie w stronę pracowni.
- Jak na zombie... nie jest źle. Myślisz... że przyjdzie ich więcej?
-Nie ma wątpliwości, nasi wybawcy oddali kilka salw, to na pewno zwabi kolegów ze stołówki. Trzeba się przygotować jakoś. Pójdę po swoje narzędzia, pilnuj Jej! I tak przy okazji masz ciekawą interpretację broni...
- Dziękuję. - Carrie puściła oczko do Duncuna.
Uśmiechnął się i przewrócił oczyma - Ach te baby... - Wyszedł na ulicę i rozejrzał się za ewentualnym zagrożeniem, po czym pobiegł do domu po swoją insulinę i siekierę następnie do samochodu, który podprowadził pod drzwi domu Pani doktor. Noc była piękna, choć zimna.
-Trzeba jakoś te drzwi załatać i iść spać. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem zmęczony. Muszę się przespać więc jeśli pozwolicie wezmę ostatnią wartę...
Ksiądz popatrzał po dwójce przetrwańców. Chyba był szczęśliwy, że udało mu się uratować choć ich.
- Dziękujcie Bogu. To on nas tu zesłał - rzucił w stronę blondynki. Spojrzał na swoją znajomą.
- Jak się trzymasz? - spytał. - Tak poza tym, świetnie strzelasz.
Dalszej części rozmowy Drwal nie słyszał bowiem udał się na górę by złożyć skołatane nerwy w ręce Morfeusza. Śniła mu się Michell, ich wspólne spacery po wrzosowiskach. Szczęśliwe chwile...
 
__________________
Drinking doesn't make you fat, it makes you lean...
Agains tables, chairs and poles...
SoWhiskey jest offline  
Stary 04-09-2011, 21:10   #15
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Zmęczony upadł na chodnik. Co ona tu robi? - pomyślał, kiedy dostrzegł znajomą twarz. Nagle dobiegły go pomruki, najpewniej zombie. Spojrzał na dom, pod którym się znajdował. Z wewnątrz dobiegało światło.
- Ktoś tam musi być! - krzyknął jakby do siebie. Powstał na równe nogi. Zaraz też przypomniał sobie, o trzymanej w ręce rzeczy. Był to pistolet M9. To ten, na który natrafił, próbując znaleźć swoje pukawki. Kobieta spojrzała na księdza. No tak, najwyraźniej ich wspólne losy się jeszcze nie zakończyły.
- To twój? - spytał, pokazując jej broń. Ona tylko pokiwała głową. Bez zastanowienia rzucił jej pistolet. Nie chciał przywłaszczać sobie cudzej rzeczy.
- Słuchaj, ktoś tam jest. Nie wiem jak ty, ale ja idę mu pomóc - rzucił i pobiegł do drzwi. Jak się okazało, były już wyważone. Wyjrzał za próg, dobiegł go smród gnijących ciał. Wziął głęboki wdech i wszedł do środka.
Przy schodach stały dwa zombie, które, zauważając księdza, zaczęły iść w jego kierunku.
- No pięknie - powiedział, próbując je ominąć. Jednak wtedy dosłyszał jakieś głosy. To musiały być ludzkie. Najwyraźniej ktoś znajduje się na górze.
- Trzymaj się! - krzyknął, aby dodać otuchy nieznajomemu. Teraz gorączkowo zaczął rozglądać się za jakąś bronią. Tuż za drzwiami stał mały stolik, a na nim wazon. Chwycił za porcelanę i rzucił nią w twarz nadchodzącego zombie-policjanta. Odłamki wazonu wbiły się w oczodoły przeciwnika, jednak ten szedł dalej. Teraz wzrok księdza spoczął na ów stoliku. Szkoda, a taki piękny mebel...

Niespodziewanie do pomieszczenia wbiegła ocalona przez duchownego kobieta. Robiąc użytek ze swojej broni, ostrzelała zombie, pałętające się na dole.
- Łap ! - krzyknęła rzucając łom klerykowi.
Zaskoczony z wizyty znajomej, złapał “broń”.
- A więc jednak oszczędzimy ten stolik... - powiedział, uśmiechając się pod nosem.
- Słuchaj, ktoś jest na górze. Musimy mu pomóc - jakby na potwierdzenie swoich racji, ruszył po schodach.
Na górze roiło się od umarlaków... było ich co najmniej piętnastu. Dwoje z nich próbowały zaatakować kleryka, jednak dzięki szybkiej reakcji Panny z pistoletem, zostały poskromione. Pomocniczka księdza jednak wystrzelała wszystkie naboje, zaczęła przeładowywać, podczas gdy parę z tych piętnastu zombie zaczęło iść ku pożywieniu.
Jeden z ożywieńców pociągnął Theseusa ku sobie. Ten przygniótł go swoim ciałem. Unieruchomione zombie próbował go ugryźć, jednak nim to mu się udało, już końcówka łomu przebijała jego mózg. Wtedy to kolejny truposz rzucił się na plecy księdza. Spróbował przegryźć kapłańską szyję. Czuł jego okropny smród, jak jakaś lepka posoka spływa po jego szyi. Wzdrygnął się na tę myśl. Zombie popuściło, najwyraźniej przed chwilą wystrzelone pociski załatwiły bydlaka. Ksiądz jednak nie był pewien domniemanej śmierci, zrzucił go więc z pleców i dla pewności przebił metalowym narzędziem jego czaszkę. Szybko podniósł się na nogi. Jednak już kolejne zombie zbliżało się ku niemu. Pierwszy w kolejce był jakiś grubas. Szybkie zastanowienie się i reakcja.
Cios zadany “puszystemu” umarlakowi sprawił, że łom zaklinował się w jego głowie. Ten cofnął się o dwa kroki i upadł definitywnie martwy, jednak łom nie mógł być odzyskany przed zabiciem kolejnych.
Pistolet odzywał się dalej. Już drugi magazynek się skończył, a padł tylko jeden z nieumarłych. Kobieta zaczęła ponownie przeładowywać, a Theseus w tym czasie musiał się jakoś bronić.

Bezbronny kleryk cofnął się trochę, musiał przemyśleć następny ruch. Był rozgniewany, że nie mógł przebić się do ocalałego. Szybko zbiegł na dół, wracając po chwili z meblem w dłoniach.
- Wybacz mi stoliczku - pchnął nim z całej siły. Starał się aby wszystkie nogi przebiły następnego zombiaka.
Szarża Ensigna zakończyła żywot gnijącego taksówkarza.
Teraz spowiednik został kompletnie bez pomysłu.
- Strzelaj! Strzelaj! - popędzał towarzyszkę. Tylko w niej była nadzieja. Choć nie był pewny skuteczności tej krótkiej broni.
Kolejny wystrzelany magazynek sprawił, że czterech nieumarłych upadło na podłogę. Saharze jednak został już tylko ostatni magazynek. Storm zaczęła pospiesznie przeładowywać, a kleryk ponownie musiał ją przez chwilę osłaniać.

Święta Rito, dopomóż - błagał w myślach. Na chwilę stracił równowagę, długotrwały wysiłek nie dał o sobie zapomnieć. Kleryk musiał oprzeć się o ścianę. Wtedy to, jakby z nieba spadł na niego obraz. Zrzucił go, kiedy się o niego oparł.
No nic, dobre i to. Dzięki. - Chwycił malowidło w dłoń i miotał nim przed siebie. Jednak drewniana rama i płótno nie mogło poważnie zaszkodzić tym już umarłym osobnikom.
Płótno przebiło się przez głowę, stanęło na wysokości torsu unieruchamiając ręce zombie. Zaprawdę fortunny był to ruch. Po chwili kolejne pociski opuszczały lufę. Został jeszcze lekko unieruchomiony żywy trup i dwa nadal próbujące się dobić do strychu. Wejścia bronił jakiś stół, ale żywe trupy zapewne zaraz się przez niego przebiją.
Wtedy na księdza spłynął jakiś szał. W pełnym gniewie kopnął z całej siły w zombie, próbując go obalić.
Trup został przewrócony, zombie z głuchym westchnieniem zaliczył podłogę. Wtedy kobieta podbiegła szybko do niego i obcasem swojego buta pozbawiła go drugiego życia.
Kleryk w tym czasie wziął się, za odzyskiwania swoje nowej broni. Łom był wbity dość głęboko, jednak ksiądz miał trochę czasu na posiłowanie się. Dzierżąc łom w ręku, śmiało ruszył na dwa ostatnie umarlaki.
Dwójka towarzyszy jednocześnie załatwiła ostatnie z nich, przy czym kobieta posłużyła się stalowym ostrzem. O ile sztylet można było wyjąć bez problemu, o tyle, znacznie cięższy łom utknął w głowie na amen, ale przynajmniej nieumarli już się skończyli. Akurat w tym momencie stół, który okazał się stołem od ping ponga uległ zniszczeniu. Na strychu był tylko jeden mężczyzna.
- Dziękuję... - powiedział ów ocalony. - Nie wiem kim jesteście, ale dziękuję... Gdyby nie Wy te sukinkoty dobrały by mi się do skóry. – Był to dość postawny człowiek, zapewne wykonujący jakąś pracę fizyczną. Po chwili zaczął do kogoś wołać i zbiegł na dół. Okazało się, że na niższym piętrze ukryła się jakaś blond włosa kobieta.
Ksiądz popatrzał po dwójce przetrwańców. Był szczęśliwy, że udało mu się uratować choć ich.

- Dziękujcie Bogu. To on nas tu zesłał - rzucił w stronę blondynki. Teraz spojrzał na “starą” znajomą.
- Jak się trzymasz? - spytał zatroskany. - Tak poza tym, świetnie strzelasz.
Niestety nie otrzymał odpowiedzi. Uzbrojona w nóż, tylko rozglądała się uważnie. Zapewne miała już na dziś dosyć wrażeń.
-Trzeba jakoś te drzwi załatać i iść spać. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem zmęczony. Muszę się przespać więc jeśli pozwolicie wezmę ostatnią wartę. – rzucił ocalony.
Kapłan uznał sen za dobry pomysł.
- Ja wezmę trzecią. Dobranoc – powiedział do zebranych, po czym wszedł do pierwszego lepszego pokoju. Tam wyciągnął swój drewniany krzyżyk i ustawił go na łóżku. Modlił się dobre pół godziny. Po skończeniu pacierzy sięgną po swoją Biblię. Poczytał Ewangelię Św. Matusza, po czym ułożył się do snu.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 05-09-2011, 15:36   #16
 
Imoshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Imoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnie
19 stycznia 2014
Godzina 8:25





Sahara Storm, Carrie Coleman, Duncun White, Theseus Ensign

Warta Duncuna w domu Pani doktor Coleman. Ona, i dwaj nowi "znajomi" beztrosko przebywają w krainie Morfeusza, podczas, gdy drwal siedzi na krześle przy swojej ukochanej, z toporkiem w ręku, nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. Nagle obraz znika... a gdy pojawia się po chwili,wartownik jest na zewnątrz, podczas pięknego, słonecznego dnia. Ciepłe światło tej przepięknej gwiazdy przyjemnie ogrzewało drwala, a przed nim, w odległości około 10 metrów stała jego ukochana Michell. Zaczął biec ku niej, jednak kobieta oddalała się. Duncun biegł najszybciej jak mógł, kiedy między nimi pojawiła się jakaś dziwna istota. Pan White widział ją dokładnie. Wyglądała z grubsza jak człowiek, jednak była cała czarna, miała tylko jedno wielkie oko, i była znacznie większa niż jakikolwiek człowiek. Gdy stwór ten miał zacząć coś mówić, wartownik usłyszał jęk. Otworzył oczy, zobaczył, że nadal, wraz z żywym trupem siedzi w pracowni Carrie. Zasnął na warcie. Za niewielkim oknem padał deszcz ze śniegiem, z zewnątrz dochodziły pojedyncze dźwięki, które mogła wydawać tylko jedna żywa, a właściwie już nieżywa istota. Nieumarły. A tak w ogóle, to czy przypadkiem już nie pora na codzienną insulinę?




Eddy Kingston

Eddy otworzył oczy. Budzik, który go obudził, był na mahoniowej szafce obok, został wyłączony mocnym ruchem, a Kingston przewrócił się na drugi bok mając nadzieję na dalszy sen. Ale chwila... stop. Skąd tu się wziął ten okrągły zegarek, który bezczelnie śmiał przerywać sen Kingstona? To pytanie rozbudziło mężczyznę, tak, że ponownie spojrzał on na to piekielne urządzenie. Była godzina 8:25. Dopiero teraz, gdy Eddy spojrzał na pokój, przypomniały mu się zdarzenia z poprzedniego dnia. Świetna kolacja, decyzja o pomocy potrzebującemu jej Johnowi. Zapewne "King" długo by jeszcze nad tym rozmyślał, gdyby nie fakt, że do pokoju właśnie wchodzili jacyś ludzie. Ci sami, którzy jeszcze wczoraj zaprowadzali go do pokoju.
- Zapraszam z nami - powiedział jeden z nich. Po chwili cała trójka była już w jakimś pokoju, na Kingstona czekał już John, i dwóch innych ludzi - zapewne jego ludzie, którzy mieli pomóc w tym zadaniu.
- Skoro już do nas dołączyłeś Eddy - zaczął gospodarz - możemy w końcu omówić wszystkie szczegóły. -
"King" w tym czasie usiadł na krześle i popatrzył na mapę Nowego Jorku z zaznaczonymi długopisem kółkami, krzyżykami, kwadratami i kropkami.
- Plan z grubsza jest taki. Jesteśmy tutaj - Bishop wskazał na jedyną na mapie kropkę, będąc w lewym dolnym rogu mapy - sklepy do których możecie zajrzeć są zaznaczone krzyżykami, kółkami są zaznaczone stacje benzynowe. Kwadraty, to domy innych "sprzedawców", do których również możecie zajrzeć, większość miała jakąś tam broń, więc pewnie jeszcze żyją. - John przerwał na oddech - i, być może będą w stanie Wam pomóc, lub, zwyczajnie się z Wami zabiorą. Weźmiecie auto Eddyego, jest tam trochę benzyny, do miasta powinniście dojechać. Dalej możecie albo iść na piechotę, albo na jednej ze stacji czegoś poszukać. Lepiej by było, żebyście wybrali drugą opcję, bo potem będzie problem z powrotem. Pytania? -




Steve Waltz

Niepełnosprawnego Steva obudził dźwięk wystrzału. Gdy Waltz otworzył oczy, ukazała mu się scena walki. Nieumarli przebili właśnie drzwi i zaczęli wchodzić do budynku. Na przeciw im stanęło kilkunastu uzbrojonych w różne bronie żołnierzy, jednak Ci nie byli w stanie odeprzeć ataku. Mimo ogromnych fal ołowiu umarli kontynuowali swój marsz. Wszystko to Waltz oglądał zaspany, nie myśląc w ogóle o tym co się dzieje.
Krzyk. Krzyk długi i przerażający, wystarczająco by rozbudzić strażaka. Z miejsca z którego dochodził wrzask widać było dwa cienie, jeden wgryzający się w drugiego. Ofiara najpewniej z bólu wyrzuciła swój pistolet, który, szczęśliwie spadł dokładnie obok Steva... ale zaraz zaraz. Czy jeśli go weźmie, to nie zostanie uznany przez żołnierzy za wroga? Niby są zajęci żywymi trupami, ale nie wiadomo co im przyjdzie do głowy, jak zobaczą Waltza biorącego broń... mogą pomyśleć, że to jakiś psychopata, albo coś równie strasznego !




Lyn Kortney i Tobias Cartman

Była właśnie warta Lyn, jednak kobieta była zbyt zmęczona i zasnęła na siedząco, dzierżąc jeden z pistoletów muzyka. Ich obu obudził przerażający, psi skowyt. Oboje się obudzili, widząc przed sobą znacznie podniszczoną barykadę. Tobias szybko spojrzał na Kortney, widząc jak długo ziewnęła zrozumiał, że zasnęła na warcie. Teraz trzeba się było przygotować do obrony, już za chwilę umocnienie tej pary ocalałych zostanie zniszczone. Wypadałoby zobaczyć też cóż to za kundel skowyczy wyżej. Zaraz zaraz... chwileczkę... Tarik ! Zostawiony w barze parę godzin temu chłopak pewnie teraz umiera ze strachu, przecież jego starsza siostra miała wrócić w kilka godzin, a nie było ich już całą noc...
 

Ostatnio edytowane przez Imoshi : 05-09-2011 o 15:48.
Imoshi jest offline  
Stary 17-09-2011, 16:41   #17
 
SoWhiskey's Avatar
 
Reputacja: 1 SoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwu
Drwal siedział spokojnie na metalowym krześle przy niegdyś pięknej Michell. Po ostatnich przeżyciach wolał nie rozstawać się z siekierą, toteż jej trzonek leżał wygodnie w dłoni Kanadyjczyka. Spał chyba najdłużej ze wszystkich domowników, ale Morfeusz nadal wołał go w swoje gościnne progi. Nasłuchując wszelkich hałasów jakie dochodziły z okolicy White przymknął oczy. Jedno dłuższe mgnienie wystarczyło. Obraz zanikł nagle, ale tak samo nagle wrócił. Tyle, że Wartownik był na zewnątrz, podczas pięknego, słonecznego dnia. Jasne światło najbliższej nam gwiazdy przyjemnie ogrzewało Drwala, a przed nim, w odległości zaledwie metrów stała jego ukochana. Bez namysłu zaczął biec ku Niej, jednak kobieta oddalała się śmiejąc zalotnie. Duncun pobiegł najszybciej jak mógł by wziąć Ją w ramiona i przytulić do piersi, kiedy znienacka między nimi pojawiła się jakaś dziwna istota. White widział ją dokładnie. Wyglądała z grubsza jak człowiek, jednak cała była koloru smoły, miast dwóch posiadała tylko jedno, za to znacznych rozmiarów oko, poza tym była znacznie większa niż jakikolwiek znany mu człowiek. Stwór rozwarł paszczę jakby miał zacząć coś mówić lecz wartownik usłyszał jedynie jęk. Głośny i powodujący, że ciarki zaczęły biegać na plecach. Otworzył zmęczone oczy, zobaczył, że nadal, wraz z żywym trupem siedzi w pracowni Carrie. Sąsiadki, której choć mieszkała zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej nie widywał na spokojnym osiedlu domków w New Jersey, sypialni Nowego Yorku, miasta, które nigdy nie zasypiało, a możliwe, że miało zasnąć na zawsze. Drwal szybko zorientował się, że zasnął na warcie. Za niewielkim oknem padał deszcz ze śniegiem, z zewnątrz dochodziły pojedyncze dźwięki, które mogła wydawać tylko jedna żywa, a właściwie już nieżywa istota. Reanimowany trup, który szuka czegoś na ząb, o ile jeszcze takie posiada. Ranek choć nie należał do najpiękniejszych i nie miał wiele wspólnego z rutyną wymagał pewnych rutynowych czynności. Kanadyjczyk oprócz porannej toalety i kawy miał jeszcze jeden obrządek. Chorował na cukrzycę i wymagał codziennej dawki insuliny. Dolegliwość pojawiła się kilka lat temu, ale poważnie dała Drwalowi w kość. Zwłaszcza ta przeklęta dieta. Teraz nie miał za bardzo w czym wybierać, ale hormon przyjmować musiał. Poprzedniego wieczora przyniósł apteczkę z domu i zostawił Ją w samochodzie, który stał teraz zaparkowany przed domem sąsiadki. White poszedł na górę by obudzić gospodynię. Schody nieznacznie skrzypiały pod ciężarem dobrze zbudowanego męża zombie. Zawiasy drzwi do sypialni były za to odpowiednio nasmarowane i przy pracy nie wydały najmniejszego dźwięku.
- Pani doktor, czas podnieść swoje zgrabne 4 litery, muszę wyjść na chwilę do samochodu. - Powiedział oznajmującym tonem. Zszedł na dół i odblokowawszy wyważone kilka godzin temu drzwi opuścił dom. Jęki, które słyszał wcześniej stały się wyraźniejsze. Po przeciwnej stronie ulicy włócząc lewą nogą przechodził dawny sąsiad Duncuna. Ted nie należał do osób lubianych. Zwłaszcza teraz gdy w swym nieco już zakrwawionym, świątecznym sweterku mierzył około 3 metrów wzrostu, a wyraz twarzy przypominał rozdeptanego ziemniaka. Drwal wolał nie doprowadzać do konfrontacji. Schował się za samochodem. Otworzył cicho drzwi i wyciągnął apteczkę z kabiny. ~Co to kurwa jest? Nażarł się sterydów przed śmiercią?~ Ted nie przypominał siebie z okresu przed pandemią. Bliżej mu było do stwora ze snu, ale miał chyba oboje oczu. ~Dobrze by było gdyby Carrie rzuciła na niego okiem, najlepiej przez lornetkę...~ Pomyślał. White spojrzał pod podwoziem Pickupa. Dawny sąsiad musiał go zauważyć, bo zaczął przekraczać ulicę. ~No pięknie...~ Atak mógł się zakończyć nieciekawie dla Kanadyjczyka więc lepszym wyjściem byłaby ucieczka. Ale z kolei nie do domu. Trzeba było jakoś przerośniętego umarlaka odciągnąć do schronienia. Duncun wskoczył do wozu i odpalił silnik w nadziei, że kilka rundek po jednym z osiedli w New Jersey zgubi pościg potwora.
Pech chciał, że coś co kiedyś zwane Tedem zatarasowało drogę i choć czarny Ford wbijał się w niego z maksymalną mocą, to ten ledwie drgnął nieznacznie przesuwając się jednak do tyłu. Duncun wrzucił wsteczny i pełnym gazem wycofał wjeżdżając na trawnik Pani Doktor. Uchwyt zombie jednak nie puszczał, a paszcza była niebezpiecznie blisko przedniej szyby. Teraz dopiero dało się zobaczyć wielkie, krzywe kły i masę ostrych niczym szpilki, mniejszych zębów. Duncun zatrąbił by obudzić domowników na pomoc. Adrenalina osiągnęła krytyczny poziom. Drwal nie tyle martwił się o siebie czy nowopoznanych, a o żonę zarażoną tą przeklętą plagą...
 
__________________
Drinking doesn't make you fat, it makes you lean...
Agains tables, chairs and poles...
SoWhiskey jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172