Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-12-2012, 23:05   #121
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Alex zamówiła suchary – zdecydowanie bardziej pewne niż pieczone karaluchy – i poszła do toalety.
To co Alex zobaczyła w “toalecie” niemal wcale nie przypominało jej miejsca tak nazywanego sprzed wojny. Co prawda był kran, ale woda, która z niego leciała była dziwnie pachnąca. Nie śmierdziała, ale pachniała jakby mydłem. Intensywnie. Może ktoś chciał się upewnić, że nikt tego nie będzie pił? Jak zawsze był podział na damską i męską część, ale smród z tej drugiej części toalety łamał wszelkie podziały. Tutaj nawet wojownicy walki o równość kobiet i mężczyzn by polegli. Taki smród nie mógł wyjść z kobiety. Alex dziwiło, że mógł w ogóle wyjść z człowieka.

Gdy hakerka zbliżyła się do jednej z kabin usłyszała otwieranie drzwi i zobaczyła, że jakiś gość od razu poszedł do drugiej części toalety. Wewnątrz kabiny nie było normalnego sedesu! Znaczy był, ale nie pływała w nim woda... A może to kiedyś była woda. Tak czy siak przed wojną Ale obłożyłaby co nieco papierem i zrobiła swoje. Tutaj nie miała dość papieru aby to zrobić a poza tym... dość czasu na takie działanie. Tutaj nawet tak proste czynności uległy utrudnieniu. Hakerka wyobraziła sobie jak Bóg przełącza poziom trudności z EASY na HARD, aby po chwili zastanowienia przełączyć na NIGHTMARE. Tak... To by pasowało do obecnych realiów.

Alex widywała w życiu różne rzeczy. Jeden z jej znajomych za studiów założył się z kolegą, że da radę przez dwa tygodnie nie robić NIC (poza korzystaniem z niej) w łazience i ciągle będzie można jej używać. Przegrał, co prawda, ale toaleta doprowadzona została do stanu niewiele różniącego się od tej tutaj.
Brak papieru też nie zdeprymował dziewczyny - w końcu kobiety mają swoje sposoby, żeby sobie radzić w podobnej sytuacji. Poza wszystkim jednak - nie chodziło tu o toaletę, a o odrobinę prywatności.
Alex rozpięła spodnie, podniosła koszulkę i zsunęła nieco bieliznę. Dziwny sen ciągle nie mógł wywietrzeć z jej głowy. Zaczęła oglądać swój brzuch i podbrzusze, szukając śladów interwencji chirurgicznej.

Na skórze dziewczyny nie było w zasadzie żadnych skaz, a tym bardziej blizn po cięciach chirurgicznych. Była gładka, bo z tego co pamiętała Alex nigdy nie miała przyjemności ani połamać sobie żeber ani też przechodzić operacji na otwartym podbrzuszu czy brzuchu. Nie licząc tego realnego snu nie było podstaw aby cokolwiek podejrzewać. Coś jednak mogło być na rzeczy... Może ktoś obeznany w chirurgii by ocenił to lepiej? Ponoć dobrymi sanitariuszami są Morgan i Adam, ale zwykły pielęgniarz to nie to samo co chirurg. Szkoda, że Cobin nie jest w bazie Duchów. Tam pewnie Nancy sprawdziłaby dokładnie co i jak...
Westchnęła i wróciła do swoich sucharów.

----

Spała w pokoju z Bryanem, zdziwiła się początkowo, ze nie z Jules, kible oddzielne a pokoje wspólne.. dziwne czasy. Miłe było jednak to, ze dostała oddzielne łóżko.

Zasnęła szybko, śniły jej się miłe, przedwojenne sny, ze zwykłym światem, zielonym i deszczowym. Potem wszystko się spieprzyło, po części z powodu Michaela, który znów wtarabanił się jej do snu, a po części z powodu bólu w brzuchu, który nie był teraz delikatnym kłuciem, a pulsującym, rozdzierającym czymś.

Obudził ja głos Brayana i ból.

Jęknęła, zgięta w pół, wzięła od Brayana maskę i noktowizor. Sięgnęła po buty - nie była na tyle nierozważna, żeby ściągać z siebie ubranie na noc.
- Musimy stąd wyjść - powiedziała - Może oknem?
Zgięła się znowu, przeszyta koleją fala bólu, i przygryzła wargę, tak mocno, że ząb przeciął skórę i krew popłynęła jej wąską stróżką po brodzie. - Kurwa - jęknęła przyciskając ręce do brzucha.

Bryan usiadł koło Alex. Nóż lśnił w jego dłoni. Wyglądał na przejętego stanem dziewczyny. Kurwa, ale te noktowizory były dobre. Która to generacja? 2? 3? Tak czy siak wysoka, bo widziała bardzo wyraźnie. Kiedyś bawiła się tego typu sprzętem za czasów konkretnych włamań, ale... ten był jeszcze lepszy.

- Nic Ci nie jest? Co się, kurwa, z Tobą dzieje? Gdzie Cię boli? - zapytał wstając i wyciągając z plecaka małą, przenośną apteczkę.

Alex spojrzała na niego, powiodła po pokoju. Byli w pokoju na samym końcu tunelu. Z 17 metrów od drzwi do baru, gdzie też prowadził ten tunel i parę schodków. Nie widziała okna więc wyjście nim było awykonalne. Słyszała na zewnątrz kolejne strzały.
- Brzuch. Masz tam jakiś painkiller? - jęknęła wskazując na apteczkę - Nie wyjdziemy.. . okna nie ma. Jesteśmy na samym końcu.. chyba że jest jakieś wyjście tylne, na końcu korytarza. Widziałeś coś?
- Jest painkiller. Morgan zadbał o niemałe zapasy. Ale jesteś pewna? Teraz pomoże, ale później będziesz jak ściera. Innego wyjścia niż tego, którym weszliśmy nie widziałem
. - Brayn podał Alex radio i przeszukiwał apteczkę.
Po jakimś czasie znalazł opakowanie z painkillerem. Rozerwał pudełko i nacisnął strzykawkę aż z igły poszła niewielka ilość czerwonego płynu.
- Jesteś pewna?

Alex pokiwała głową - ból cały czas pulsował. Na razie nie mogła nawet podnieść się z podłogi.
Bryan ściągnął noktowizor i zasłonił jedną ręką noktowizor Alex. Światło latarki, którą sobie świecił mogłoby go uszkodzić. Alex po chwili poczuła delikatne ukłucie w przedramię. Ból zniknął dosłownie po 20-30 sekundach. Co więcej Cobin poczuła jakby w jej ciało wstąpiły nowe siły. Już nie czuła się zmęczona, nawet wypoczęta i gotowa do działania. Nie wiedziała czy ta pewność wzięła się z chemicznego wspomagacza czy też rosnącej adrenaliny.
- Wychodzimy? Na zewnątrz pewnie są już Wolf, Morgan i Szybki.

Przygotowała się na ból - nie wiedzieć czemu zakładała, że powinno boleć - ale nie poczuła nic, poza ukuciem. A potem ulgą i przypływem energii.
- Idziemy - potwierdziła zbierając rzeczy. Zaciągnęła rzepy kamizelki kuloodpornej, plecak zarzuciła na ramiona i zbliżyła się do drzwi. Otworzyła je i ostrożnie wyjrzała na korytarz – zobaczyła całą chmarę ludzi, porachowała szybko, Morgan, Szybki, Luneta się oddalający z pistoletami, bliżej Wolf, Jules, Greg. Poza nimi nikogo nie było.

Alex wysunęła się powoli na korytarz - “tutejsi” na pewno najpierw strzelali, a dopiero potem sprawdzali , kogo trafili. Wolała nikogo nie zaskoczyć gwałtownym ruchem. Za nią wyskakoczył z pokoju Bryan z apteczką, nożem i nokto na głowie.
- Mam tylko pompkę. Zostań z Julles. – rzucił Morgan i dołączył do Szybkiego i Boba.

- Kurwa - skomentował sytuację Wolf, którego Ragging Bulla nie dałoby się przemycić za nic na świecie. - Dobra. Mamy wszystkich? Alex nieciekawie wyglądasz. - dodał Wolf przekrzywiając lekko głowę.

- Pierdzielisz - warknęła Alex - Co się dzieje?

- Nakurwiają z karabinków - powiedział z krzywym uśmiechem Wolf.

- I będziemy tutaj tak czekać? - powiedział Bryan idąc w kierunku drzwi.

- Chwila
- dodał Wolf łapiąc go za ramię. - Kazali nam czekać. Ja nie zamierzam patrzeć jak kolejne osoby giną. Oni sobie dadzą radę. Czekamy tutaj, jasne?
Bryan pokiwał głową a wszyscy usłyszeli kolejne serie karabinowe.

- Długo tu będziemy sterczeć? Az wszystkich powystrzelają? jest inne wyjście? - Alex zaczęła rozglądać sie po korytarzu i obmacywać ściany - Okna? Chyba nie jesteśmy w bunkrze. Kurwa - przypomniała sobie nagle - jesteśmy. Szliśmy w dół.
- Ja tam innego wyjścia nie widziałem.
- powiedział Bryan na co inni przyznali rację.

Alex się uparła i szukała, i szukała. Pokoje wszystkie niemal wyglądały tak samo. Większość była pozamykana więc Wolf robił za przenośny taran. Wjeżdżał z bara i drzwi były otwarte. Wszystkie poza jednymi, które - mimo iż nie wyróżniały się konstrukcją - odbiły solosa z dwa razy. Na trzecią próbę Reggie się już nawet nie zamierzał. Bark bolał jak cholera. Oczywiście trwało to dość długo, dlatego na zewnątrz inni cały czas mieli zabawę. Sieka była straszna.

- Odsuń się - powiedziała Alex, po tym jak Wolf drugi raz odbił się od drzwi - Spróbujemy inaczej - przyklękła, przypatrując sie drzwiom w poszukiwaniu zamka. - Intelektem - mruknęła już do siebie.
Drzwi wyglądały jak reszta. Solidne, ale drewniane. Te jednak nie miały jednego zamka, a trzy na różnej wysokości. Cobin widziała już zamki antywłamaniowe. Ten na górze był na klucz w kształcie trójkąta z duża ilością zapadek. Specyficzny. Ten na dole był okrągły, też antywłamaniowy. Na środku była prostokątny slot na kartę. Wyższa technologia. Na szczęście na wszystkie te rodzaje zamków Alex przed wojną znajdywała wyjście.
Pierwszy zamek - ten okrągły - poszedł w miarę sprawnie. Z tym trójkątem było już nieco walki, ale po paru dobrych minutach był otwarty. Do tego z kartą potrzebne były wytrychy elektroniczne, komputer, słuchawka do zapadek... Na szczęście Alex wszystko miała. Reszta pilnowała w tym czasie. Wolf z Bryanem i Jules znaczy, a Adam i Gregory stali koło Alex patrząc na jej czyny jak na czarną magię.

Długo zajęło Cobin kombinowanie. Adam pytał się czy może jakoś pomóc, ale gdy Alex zaczęła wyświetlać na monitorze przebiegi wzorcowe ochronnego układu różniczkującego on i Gregory umilkli i tylko stali. Klucz matematyczny, do którego rozwiązanie znajdowało się na karcie. Z różniczek Alex przeszła na całki, na granice, mieszała różne równania, wzory aż w końcu... Udało się! Zamek został otwarty a drzwi dało się już otworzyć zwykłym naciśnięciem na klamkę.

W środku był pokój 2 razy większy niż normalnie - chyba Maurycego, bo były na ścianach dwa portrety z jego obrzydliwą facjatą. Były dwie szafy, w których znajdowały się głównie ubrania, jedna półka z dwoma butelkami Whisky, stolik, krzesła, łóżko i wieszak na broń. Niestety pusty. Alex i reszta - poza obstawiającą ich trójką - zaczęli przeszukiwać pokój szefa przybytku. Alex zabrała cały alkohol i schowała go - pieczołowicie owijając zapasowym podkoszulkiem - do plecaka. Spakowała resztę sprzętu.
Po dokładnym przeszukaniu okazało się, że szafa za łatwo się przesuwa. Znajdowała się na szynie za pomocą której można byłą ją przesunąć. Za nią znajdowały się drzwi. Otwarte! Za nimi... tunel. Szerokość z metr, wysokość z 130cm. Żaden luksus, ale szło na zewnątrz!

- Idziemy? - spytała Alex, pro forma, zaglądając do tunelu.
- Wiesz co... - powiedział Gregory. - Może idź z Bryanem i sprawdźcie dokąd to prowadzi? Mogę też iść z Tobą ja albo Adam.
Polak pokiwał głową.
- Co tam, kurwa, się naradzacie? - usłyszeliście głos Wolfa. - Tu robi się nie wesoło.
- Wolf!
- zawołała Alex - znaleźliśmy tunel.
- Co?!
- po chwili w pomieszczeniu był Wolf wraz z Bryan’em. Jedynie Jules osłaniała wejście.
- Ok, kurwa. Spierdalamy stąd. Robimy tak: Idziemy na zewnątrz, do auta. Kto chce się kitra w Knighcie, ale ja i kto chce odwdzięczyć się Morganowi i Lunecie za to, że żyjemy bierze karabin i wracamy. Wykurwimy ich w kosmos normalnie! - każdy zawodowiec powiedziałby, że Wolf kocha tę robotę, ktoś normalny uznałby go za świra.
- Coś brałeś, prawda? Jakiś dopalacz? - zainteresowała się Alex. - Choć masz rację.. dodała po chwili - Trzeba pomóc tym w barze. - Dobrze, wychodzę.
Pochyliła się i zaczęła iść tunelem.
- Ja? Brałem? Nie. Skąd te przypuszczenia, mamo... - odpowiedział Wolf ruszając za Alex.

Za nimi ruszyli wszyscy poza Bryan’em i Jules, którzy zostali tam w środku.
-Zdarzało mi się nie sypiać po 36 godzin ciurkiem, synku - rzuciła Alex do Wolfa - Więc umiem rozpoznać, kiedy ktoś coś brał. Z autopsji.
- Nic nie brałem. Walczyłem na froncie. Maszyny, mutanci, gaz... Uwierz. Na początku się boisz, później obojętniejesz, a na samym końcu zdajesz sobie sprawę, że kochasz tę robotę.
- To chore.
- Nie. Zabijanie w wyższym celu nie jest chore. Wiem, że brzmi to jak bym przez ostatnie lata podcierał sobie dupę szóstym przykazaniem, ale... Ta kurwa, Moloch, nie może pozbawić nas... A z resztą. Nie zrozumiesz.
- Tak
- przyznała Alex. - Nie ogarniam tego. Nie godzę się na taki świat.

Droga przez tunel dalej mijała w ciszy. Wolf nic nie mówił, a reszta szła też w ciszy. Szli tak parę minut aż Alex przed sobą zobaczyła światło... Znaczy wyjście - otwarte, bo wylot wychodził chyba na świeże powietrze. Co dziwne klapa je blokująca była odsunięta. Trzeba było postanowić co teraz.
Alex wyciągnęła lusterko z plecaka i wysunęła je przez szparę, żeby sprawdzić, co widać na zewnątrz.

Zauważyła całą masę gruzów. Ruiny. Strzały były słyszalne, ale o wiele słabiej niż w barze. Czyżby oddalili się aż tak daleko? Tunel nachylał się minimalnie, ale szli z dobre 5 minut więc mogli się oddalić dość daleko. Poza zniszczonymi blokami, gruzem, zapylonymi wrakami aut Alex nie widziała nic. Nikogo kto by się na nich czaił.

Nie zdziwiła się specjalnie, że wylot awaryjnego korytarza znajduje się w pewnym oddaleniu od baru. Nie po to buduje się takie wyjścia, żeby wchodzić potencjalnym ścigającym prosto w ręce. Wyszła, przykulona na wszelki wypadek i poszukała wzrokiem samochodu. Pamiętała zalecenia Morgana.

Gdy Alex opuściła tunel rozeznała się nieco w otoczeniu. Wokół niej było całkiem spore gruzowisko wśród paru zburzonych bloków mieszkalnych. Na prawo widziała dwa zardzewiałe wraki nijak się mające do ich pancernego pojazdu. Nieco uprzątnięte klamoty i wyjście było po lewej, ale wyjście tak na ulicę mogło być bardzo głupie. Zbyt łatwe, zbyt przewidywalne... Cobin sama właśnie tam zorganizowałaby zasadzkę. Dziewczyna słyszała z daleka odgłosy strzałów karabinowych. Te niosły się echem po całej okolicy. Jak to w ruinach bywa bród i nieład to nieodłączne elementy. Najbliższa droga do auta była zatem na lewo i drogą aż do parkingu, ale... Czy aby tam nikt się na nich nie zaczaił? Musieli podjąć jakąś decyzję wraz z ekipą, która wychyliła się z tunelu. Znaczy wielki Wolf odpalający właśnie cygaro, Adam rozglądający się niepewnie i Gregory Martin zamykający pochód. Była ich czwórka.

- Do auta na lewo - powiedział do Alex kierowca. - Jednak ja nie wybierałbym najłatwiejszej drogi. Decyzję pozostawiam wam. - dodał na co Gregory pokiwał głową.
- Jak wspinaczka nie sprawia Ci problemów możemy iść w prawo w kierunku tych wraków. - powiedział Wolf. - Jak będzie problem to pociągniemy słomki kto idzie pierwszy.
- Wejdę bez problemu
- Alex oszacowała trudność. - mogę też przymocować linę na górze, innym będzie prościej.
- Nie mamy liny
- skwitował Wolf. - Ale chyba jak kobieta wejdzie to każdy sobie da radę. - dodał z uśmiechem wystawiając Alex coś na kształt podwórkowej “nóżki” aby było jej łatwiej wejść. Ruiny nie były aż tak strome, ale też zupełnie bez wyzwania nie pozostawały. W końcu Cobin nie wiedziała jak stabilne są poszczególnie elementy na tej syfiastej górze.

- Nie widzę tu żadnego konia - skwitowała jego uprzejmość Alex - Nie potrzebuję podsadzania.
Wyciągnęła dłonie do góry, zęby znaleźć pierwszy solidny element, nadający się do zahaczenia rąk. Wczepiła palce w występ, zawisła na moment sprawdzając wytrzymałość, a potem zaczęła szukać podparcia dla nóg. Kiedy ustabilizowała stopy - przesunęła rękę wyżej, szukając następnego stabilnego fragmentu skały, zdolnego utrzymać jej ciężar.
Dla Alex to był powrót do wspinaczki po latach. Jej zdaniem każdy krok był przemyślany, nie za szybki, ale stanowczy. Ale to było jej zdaniem... Dla innych Cobin weszła po ściance gruzów sprawnie niczym rozgrzewający się pająk. Wszyscy chwilę tak stali z rozdziawionymi gębami, aż w końcu Wolf podjął się wspinaczki. Nie szło mu najgorzej. Udało mu się wspiąć na górę bez większych problemów. Adamowi trzeba było troszkę pomóc, ale Gregory... go to już trzeba było niemal holować na górę. Gość chyba nigdy się nie wspinał. Ale i tacy się zdarzają...

Na górze Alex zobaczyła, że ku tym słomom można było już spokojnie zejść a później nieco okrężną drogą - co jakiś czas pokonując ścianki gruzów czy nierówności - udać się do auta.

Tak też uczyniła.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 04-01-2013, 21:27   #122
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Gdy rozeszliśmy się do pokoi z ulgą rzuciłem się na łóżko. Kufel piwa miał mi osłodzić tę samotną noc... Oby przez te parę godzin alkohol ze mnie wyparował. A jak nie... Czego miałem nie robić po pijaku? Chyba nie chodziło o strzelanie. Zaśmiałem się i zacząłem z Fredem wspominać stare czasy. tylko czemu to nie było "ej stary! A pamiętasz jak po pijaku strzeliłem do Ciebie?", nie to musiało być z grubej rury.
- Opowiesz mi o Gallup?
Spojrzałem na kumpla, wzrok po alkoholu już mi się rozmywał.
- Nigdy o to nie pytałeś.
Komandos siedział na łóżku sprawdzając przemyconą klamkę. Robił to automatycznie mimo wypitego wcześniej alkoholu.
- Borys mi kiedyś o tym opowiadał ale... On już się przeżarł.
- A ja nie?
- Nie Dex - Szybki z rozmysłem użył imienia pod jakim mnie poznał - Ty ciągle jesteś cipa.
Zaśmiałem się, wiedziałem, że nie chce mnie urazić. To był chory, pokręcony komplement.
- To był mój pieprzony chrzest bojowy. Pełen dymu, krwi, wybuchów, krzyku i ogólnego rozpiździelu.
- A myślałem, że zawsze byłeś cynicznym gnojkiem strzelającym do ludzi. Ja wiem, że pierwszy raz przeżywa się szczególnie, cipy nawet po tym krwawią ale obaj nie raz braliśmy udział w bitwie. Pamiętasz te ruiny? Te w których ścięliśmy się z jakimiś fagasami. Kurwa, zapomniałem nazwy. Tak czy siak ona nie obrosła legendą.
- Ta, pamiętam. Nie, ja wtedy nie krwawiłem. Wcześniej strzelałem, paru nawet zabiłem. Gallup po prostu było takim porządnym rżnięciem a to wcześniej to taki... oral. Dobra Fred... Wiesz co to jest wojna domowa?
- Jak rodzinka się pokłóci? A tak serio to kiedyś o tym słyszałem. To jak jeden naród się potłucze między sobą. Ale teraz to się zdarza ciągle.
- Nie do końca. Wiesz, sporo czytam. Mało który z regionów, "państw" - parsknąłem śmiechem opluwając się piwem - ma wspólną kulturę a jeśli chodzi o historię... Region Miami, to że z racji na klimat noszą się podobnie nie sprawi, że będą dumni z swego "kraju". Po prostu warunki klimatyczne narzuciły im taki a nie inny tryb życia ale jeszcze nie powstała ta jedność. Teksańczycy... Wiele się mówi o duchu amerykańskich kowbojów ale czy wiedzą coś o Alamo? Czy wojna secesyjna im coś powie? Czy amerykański sen nie jest dla nich tylko pustym hasłem? Niewolnictwo nie czerpie z kolonialnych tradycji a z tego, że tak łatwiej. Zamiłowanie do koni jest stąd, że jest ich tam od chuja a nie z tego, że ich, nasi właściwie przodkowie na takich koniach z szablami w dłoni rzucali się do szarży. Paru starych, lub takich jak ja czytających, kolesi coś o tym powie ale... To tylko slogany.
- Czekaj stary, mówisz tyle o narodowości a sam się nie przyznajesz do żadnej z nich. Znaczy słyszałem jak przyznajesz się do wszystkich, parę nawet sam wymyśliłeś jak wtedy gdy w barze wkręciłeś, że jesteś cyborgiem Molocha z wolną wolą. Ledwo wyszliśmy bez dodatkowych otworów.
- Pijany byłem. A jak myślisz skąd jestem?
- Jesteś przywiązany do tradycji jak teksańczyk, zasady masz jak federata a jak coś Ci we łbie się poprzestawia to rzucasz się jak nowjorski patryjota do tego jarasz się przeszłością jak hibernatus. Skąd jesteś?
- Nie Twój zasrany interes. Wracając do Twego pierwszego pytania...
- Ktoś wie skąd jesteś?
- Anioł.
- Kto?
- Fry Face, nie pytaj. Oprócz niej jeszcze paru chłopaków z Rusków, niestety Mały i jeszcze kilka osób. Spaliłem swoją przeszłość Fred. Spaliłem. Może nie własnoręcznie ale się sfajczyła do gołej ziemi. I nie mam zamiaru do niej wracać. Kto kontroluje przeszłość ma władzę nad przyszłością - powiedziałem to wbrew sobie, pojebane, mądre zdanie z pojebanej, mądrej książki o której większość zapomniała - jeżeli zaś chodzi o Gallup zrozum dwie rzeczy. Pierwsza to, że są dwa narody, mimo, że jeden bez ziemi które mają poczucie patriotyzmu, własnej kultury. Wy i Collinsowi. Inne, dziwne ale je macie. Wybacz jeżeli to Ciebie obraża, wiem co robisz. Przepraszam. Ale taka prawda. I Gallup jest częścią historii do której każdy Posterunkowiec musi ustosunkować. Tak czy inaczej. Bo ta bitwa Was zmieni, ukształtuje. Nie za naszego życia ale to zrobi. Druga rzecz, którą bez wątpienia widzisz to byli bracia. Bracia i siostry którzy stali do siebie plecami a wtedy stanęli do siebie twarzą w twarz patrząc wzdłuż muszki i szczerbinki. Nie chodzi o to co widzi większość. Że byli tam najwięksi zabijacy obwieszeni najlepszym sprzętem wywalając do siebie tyle pestek za ile można kupić mieścinę. Mimo, że właśnie okrucieństwo widziane co prawda w blasku wystrzałów, oświetlone przez granaty wystrzelone z moździerzy, to właśnie ono zapadło w pamięci ludzi. W mojej pamięci. Ale to właśnie przez to kto, z kim i za co (a może za nic?) walczył sprawiło, że Gallup jest ważne. Borys na pewno opowiedział Ci jak to wyglądało, dlaczego był to koszmar. On to mocniej doświadczył. To jego bracia ginęli czy to od wystrzelonej kuli czy to u jego boku. Ja mogę Ci powiedzieć tylko dlaczego Gallup jest ważne.
Nie odpowiedział. Dolał mi piwa, nalał samemu sobie. Wypiliśmy do dna stukając się wcześniej kuflami. Nie wstawaliśmy, nie piliśmy za poległych. Podał mi papierosa a ja odpaliłem go z zapalniczki Małego. Ciekawe czy gnoja jeszcze spotkam. Czy będę mógł mu powiedzieć co o nim myślę. Gdy Szybki odchodził nagle zatrzymał się. Tupnął. Spojrzał na mnie.
- Słyszałeś?
Spojrzałem na niego z ewidentnym pytaniem. Tupnął raz jeszcze. Pusta deska. Podważyliśmy ją nożem. Święta nastały dla nas w tym roku wcześniej przerywając moje egzystencjalne pierdoły.

***

Po krótkiej drzemce wraz z Szybkim szykowaliśmy się do objęcia naszej warty. Znaczy dopijałem resztkę piwa nie podnosząc się z łóżka gdy usłyszeliśmy przytłumiony wybuch. Fred zareagował od razu.
- Ten wybuch to pewnie Claymore. AJ i Szakal zaczęli działać. Coś się dzieje.
Upuściłem piwo i zerwałem się łapiąc za krótką pompkę, Fred w tym czasie kończył zakładać maskę i noktowizor. Nie działałem wolno czy bez profesjonalizmu ale do niego było mi daleko. Sam założyłem moje zabawki, zarzuciłem torbę na ramię i skinąłem głową.
- Jak dobrze że święta w tym roku przyszły szybciej. Osłaniaj mnie.
Starałem się rozładować sytuacje, odruchowo. Obaj tego nie potrzebowaliśmy. Ostrożnie podszedłem do drzwi i stanąłem przy ścianie z pompką gotową do strzału czekając. Komandos otworzył drzwi do środka a ja od razu wprawnie oszacowałem sytuacje po lewej stronie korytarza, prawą stronę chroniła mi ściana. Tunel w piwnicy był czysty, drzwi od pokoi były zamkniętę. Na końcu stał ochroniarz z karabinem. Wysoki, szczupły z noktowizorem na jedno oko. Widziałem go już wcześniej. Nie zareagował ostro na mój widok a ja na jego. Koleś pokazał mi znak koła palcem wskazującym, nie potrzebowałem więcej tłumaczenia. Słyszałem strzały gdy podchodził do nas. Nie był zaskoczony tym, że mamy broń, nawet moją pompką mimo, że był przy naszym obszukiwaniu.
- Nie wychodźcie na górę. Za dużo ludzi. Możecie nie poznać szefa lub ochroniarzy. Dwóch naszych już nie żyje. - powiedział pospiesznie. - Ja mam pilnować pokoi gości.
- Może lepiej wspomóż swoich? My tu poczekamy i przypilnujemy żeby nikt nie wychodził.
- Dobra.
Ochroniarz skinął głową i pobiegł ku schodom na górę. Usłyszałem krzyk, może i dla niektórych przerażających ale słyszałem już takie. Raz czy dwa podobnie się darłem. Kanonada trwała dalej, Lusterka, mało kto mógł sobie pozwolić na takie sianie ołowiem. Z swego pokoju wyszedł Wolf z nożem a raczej pieprzoną maczetą. W tym samym czasie wyszedł Bob, Jules i Greg. Luneta i murzynka mieli klamki, w tym drugim przypadku zdziwiło mnie to. Szybko się uczyła. Dawałem jej największe szanse na przeżycie. Momentalnie z Fredem stanąłem plecami pokrywając cały korytarz. Bez żadnej konsultacji. Znałem chuja a on znał mnie. Nie odwracając się rzuciłem rozkaz.
- Jules, chroń resztę. Bob, idziemy w tany.
- Morgan. Daj mi jakąś broń, kurwa. Mojej bestii nie udałoby się wnieść.
Po głosie rozpoznałem Wolfa, myślał, że mam przy sobie pieprzony arsenał. Mógł wziąć dyżurną klamkę.
- Mam tylko pompkę. Zostań z Julles.
- Dobra. - poznałem Lunetę - Idę przodem.
Snajper stanął z przodu po prawej czekając na nas. Nie musiał długo bawić się w żonę Lota, szybko dołączyliśmy. Może nie rozumiałem się z nim jak z Szybkim ale ładnie współgraliśmy. Niby każdy po innym szkoleniu, z innymi ideałami ale nie spotkałem jeszcze ludzi tak podobnych do mnie. Zostawiliśmy mrożonki i frontowca, coś tam gadali. Coś... My już przemieniliśmy się w maszyny do zabijania. To była taka nasza skaza, pieprzony pstryczek.
Szliśmy w milczeniu. Osłaniając się. Trzech dziwkarzy i żartownisiów przemieniło się w jeden organizm. Nagle Fred wyrwał do przodu, rozmywał się w oczach. Wiedziałem dlaczego. Był cholernie szybki z natury a do tego miał te swoje cacko. Cacko które było obecnie praktycznie niedostępne, nie ta technologia. I wiedziałem, że kiedyś zapłacił za nią swoją cenę. Przez lata ucząc się żyć, przyzwyczajając się do nowego postrzegania świata, ludzi do swojej nowej szybkości. Jego ksywka to naprawdę nie było jakieś pierdu pierdu bo był dobry w łapki. Gdy Fred zniknął za drzwiami Bob ustąpił mi miejsca a ja wskoczyłem za komandosem . Sala, bar, stoliki w części zniszczone lub poprzewracane, rozwalony generator, kolo za ladą z gnatem-armatą, inny w sali prujący z karabinu, trupy, karabin koło jednego. Zero wrogów ale staliśmy na schodach z piwnicy-hotelu więc wiele nie widzieliśmy.
Kucnąłem przy drzwiach mierząc w wejście, Bob osłaniał resztę obok. Fred wystrzelił, widziałem już wyraźnie że się dopalił, i skoczył za ladę. Kolo z armatą spojrzał na niego i wyciągnął coś jak M4 ale całe matowe. Bushmaster, wiedziałem to odruchowo. Szybki przyjął broń, wychylił się, nie zobaczył przeciwnika i znowu się schował. Bob skoczył za nim, ktoś od wejścia wychynął. Cień, broń długa, szarpnięcia strzelby, chowająca się sylwetka. Przeładowałem kątem oka widząc jak Szybki podaje Lunecie karabinek i podbiegł do końca lady, wiedziałem, że chce dorwać się do kałacha. Czekałem, Bob i Fred wychylili się osłaniając mnie a ja przygarbiony podbiegłem do nich. Zobaczyłem że kolo za barem to Maurcycy a klamka to naprawdę armata, większa od tej Wolfowej. Lustrzanki wystrzelili kolejną serie ale na postrach, widziałem rykoszety odbijające się od ściany grubo nad nami. Ktoś napieprzał też po za budynkiem. Wyszczerzyłem się do barmana, wiedziałem, że muszę mieć podobnie szaleńczy uśmiech jak Valentina pod Gallup.
- Tato opowiadał, że w Dublinie podobnie się bawili. Często tak tu macie?
Nie czekałem na odpowiedź wychyliłem się by z Lunetą kryć Szybkiego. Odpowiedź Maurycego wychwyciłem mimowolnie, gdzieś na granicy słyszalności mimo stępionego przez wystrzały słuchu i adrenaliny która buzowała w żyłach
- Kurwa, nigdy tak nie było. Dostali się do magazynu i za płytę pancerną. Ja pierdole.
Widziałem jak komandos wyrywa sprintem do przodu, rozmazany czarny cień w zielonym świecie. Irracjonalna myśl o zielonych okularach uczepiła się mego mózgu. Zobaczyłem jak coś wlatuje do pomieszczenia i pada na ziemię. Przekląłem w myślach, instynkt wziął górę nad moim ciałem
- Fred granat!
Schowałem się za ladą mimowolnie kuląc. Zamknąłem oczy, otworzyłem usta i lewą ręką zasłoniłem uszy i oczy. Huknęło, jak sam skurwysyn. Gdy przez zamknięte powieki upewniłem się, że błysk minął instynkt znowu wziął górę, oburącz chwyciłem strzelbę i otworzyłem oczy. Noktowizor szlag trafił, prawie nic nie słyszałem, zdarłem urządzenie z oczu. Ktoś strzelił, blisko, za blisko. Huk zabrzmiał jakby był wytłumiony. Serce mi waliło, widziałem tylko mrok i czerwoną lampkę noktowizora barmana, Lunety nie, pewnie też szlag trafił. Ktoś coś powiedział. Kto? Co? Nie miałem pojęcia. Następne słowo usłyszałem wyraźniej, musiał to być krzyk
- Szybki?!
Pewnie Bob. Zobaczyłem jak coś leci nad barem, tuż nad moją głową. Uniosłem giwerę.
- To ja.
Głośny i zniekształcony głos, mało kto rozumiał Freda na dopaleniu. Widziałem czerwoną lampkę i charakterystyczny karabin w łapach. Pieprzony bohater.
- Co, kurwa, teraz?
Kolejny ciąg sylab który ledwo usłyszałem.
- Pierdolę. Zajeb skurwieli. Nic nie widzę, oczy mi padły.
Ogłuszony granatem i strzałami pewnie darłem się. Poczułem jak coś dotyka mojej twarzy, zaciskane pasy, świat znowu jawił się w zieleni. Następne słowa a właściwie ich zbitka. Coś o trupie, fashu i... Ni chuja nie wiem. Zobaczyłem jak komandos wychyla się nad ladę i strzela, pociski posłane w jego kierunku rykoszetowały rozwalając do szczętu półki i butelki. Oprócz woni prochu poczułem silny zapach alkoholu. Wyszczerzyłem po raz kolejny zęby, jak szaleniec i wydarłem się do kumpla
- A teraz. Teraz kurwa za Borysa.
Przesunąłem się trochę w bok i wychyliłem ładując z shota na ślepo w kierunku drzwi. Ktoś padł, ktoś kto akurat postanowił w tym samym momencie się wychylić. Nie podniósł się, leżał na tym co kiedyś tak jak on było człowiekiem. Kończyny leżały nienaturalnie jakby był porzuconą kukiełką. Błysk z lufy kałach i krzyk Lunety, który jakimś cudem przedarł się do mnie.
- Kurwa, nie mam nokto.
- Fred osłaniaj.
Schowałem się za ladą i pchnąłem shota w kierunku snajpera.
- Dawaj karabinek. Łap strzelbę. I nie daj się kurwa zabić bo Nan mi łeb urwie.
- Jebać to. - powiedział Maurycy ściągając noktowizor i rzucając go Lunecie. - Obiecajcie mi, że te skurwysyny nie wyjdą stąd żywe. - dodał siedząc za ladą i podając mi od Boba Bushmastera.
Poznałem dokładnie markę bo żadne inne ścierwo z tej rodziny nie mogło być tak lekkie. Nie lubiłem go. Przy głowie snajpera błysnęła lampka, usłyszałem też go
- Ona naprawdę mnie kocha.
- Sarge, jaki plan? Bob masz dwie pestki w magu.
Snajper szybko podszedł do mnie od strony ściany.
- Jak masz więcej ammo, dawaj.
Wymieniliśmy się pestkami gdy Szybki ustalał co i jak
- Daj mu te amunicję, a później... - pokazał ręką na wejście do przedsionka, gdzie zabierano broń.
Pokazał ręką na Lunete i środek, na mnie lewo, a na siebie prawo. Łapałem o co mu chodzi. Ochroniarz za wami celował w drzwi do kolejnego pomieszczenia.
- Jak to wam pomoże kibel jest czysty. - powiedział idąc w kierunku wejścia do nie sprawdzonego pokoju.
Nie mówiąc nic ruszyliśmy dalej. Krok za krokiem zbliżaliśmy się do wejścia do przedsionka. Nikt się nie wychylał. Na samym wejściu Szybki przyspieszył, niemal zostawiając nas z tyłu. Lewa była czysta. Płyta pancerna zamazana posoką od góry do dołu a pod nią trzy trupy wyglądały w zielono-czarnym świecie upiornie. Jeden wyglądał na Lusterko, dwóch łachmaniarzy musiało być ochroniarzami. Nie zdążyłem sprawdzić co u chłopaków, huknęło, śrutówka Boba. Potem chyba i Szybki strzelił. Nie jestem pewny, miałem wrażenie, że już nigdy nic nie usłyszę.
- Czysto.
A jednak słyszałem. Obok mnie leżał jeden dogorywający napastnik, tuż koło drzwi, za roletą miejscowy mięśniak i dwóch klientów. Za zasłoną widzialem bębenki, pistolet i dwa granaty hukowe. Na zewnątrz ktoś strzelił z jakiegoś działa. Może AJ z swojego Barretta? Może. Za sobą usłyszeliśmy drzwi, ochroniarz musiał do kogoś strzelić. Albo on do kogoś. Chłopaki obstawili przestrzeń, Fred zaczął odliczać na palcach. Przerwałem mu, pokazałem na granaty hukowe i wejście. Sam podniosłem pistolet ochroniarza i wpakowałem go za pasek. Podniosłem kciuk do góry. Zdałem się na Freda, wiedziałem, że sukinkot ma większe doświadczenie ode mnie.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 10-01-2013, 02:09   #123
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

Silnik śmigłowca bojowego brzmiał dla niego tak czysto, tak spokojnie. Podniósł się na nogi ostatni raz sprawdzając, że rana na brzuchu została całkowicie przykryta kamizelką. Rozejrzał się po polu bitwy i zaklął w języku znanym jedynie jego rodakom. Siergiej Wasiliew chciał powstrzymać emocje i mimo iż był najtwardszym skurwielem jakiego Matka Rosja puściła w świat nie potrafił. Po prostu. Widział jak w parę sekund ten na górze decyduje o życiu jego, jego kompanów i... jego najbliższego przyjaciela. Nie takiego, który pożyczał mu, gdy brakło na kolejną ratę za pralkę czy magnetowid. Nie takiego, który poklepie przyjacielsko po ramieniu w ciężkich chwilach. Takiego, który gdy zobaczy, że Rusek się mazgai strzeli mu w ryj. Takiego, który za nim poszedłby w ogień. I aby było jasne - z wzajemnością...

Chwile, które tu się rozegrały można by opisać w książce. Latające kule przeszywające wszystko co stanie im na drodze, fruwające granaty, wybuchające miny... Nawet, któryś z tych idiotów po drugiej stronie wystrzelił z RPG. Metoda bezmyślna, desperacka, ale zabójczo skuteczna. "Zadyma" rozejrzał się jeszcze raz po placu boju. Krew, flaki, członki ludzi obu stron. Zero krzyków, zero nawoływania pomocy. Jedynie rytmiczne szuranie dobiegające gdzieś zza niego. Jakiś ganger, za którym zostawała plama krwi ciągnął się w kierunku ocalałych paru skrzyń. Zachowywał się jakby nie widział Ruska. Był tak zdesperowany, że nawet nie zwrócił na niego uwagi. Drzwi do magazynu wpadły do środka na ułamek sekundy przed tym jak czterech uzbrojonych po zęby gości weszło do środka. Rusek czekał za skrzyniami widząc jak pierwsza kula leci w środek głowy ciągnącego po ziemi gnaty gangusa.

- Kurwa. - powiedział jeden z nich. - Co tu się stało?


- Musimy ratować innych. - Ruski akcent dało się czuć nawet po latach.

- Jedyne co musisz zrobić to się wykurować. - powiedział głos z wnętrza pancerza wspomaganego.

- Kurwa. Wiem, że nie zawsze się lubiliśmy, ale leć w kierunku reszty. Jak tego nie zrobisz biorę auto spod magazynu i jadę sam. Poważnie.

- Spokojnie, Siergiej. - powiedział Sirras wyciągając jakiś mały komputer wojskowy. - AJ ma w bucie pluskwę. - dodał z nieciekawym uśmiechem. - Przecież nie puściłbym mojego najlepszego snajpera samopas.

- Leć tam. Oby oni, kurwa, żyli...

- Zadyma. Przyjmij moje kondolencje. Dobrze wiem... - mechaniczny człowiek wyciągnął rękę.

Rusek uścisnął dłoń kiwając głową. Żaden z pasażerów tego lotu nie mógł sobie jednak nawet wyobrażać co on czuł. Nikt nie mógł...


Michael Morgan

Michael, Dex czy nawet poszukiwany Valentine nie mogli się domyślać, że w chwili, gdy pomyśleli o Małym go już z nimi nie było. Nie mogli nawet podejrzewać, że człowiek, któremu Nowy York zawdzięczał naprawdę wiele już nigdy nie zapali fajki, nie spotka się z starą - ich wspólną znajomą - i przede wszystkim, że już nigdy nie przedstawi swoich argumentów innym ludziom wierzącym w swe ideały tak mocno jak on. Zawsze w cieniu, zawsze bez mrugnięcia okiem przyjmujący najcięższe zadania. Misje, które Collins i jego ludzie oznaczali jako niewykonalne. Morgan nie wiedział jaki był Little Mike. Kiedyś jednak usiądzie z Fry Face przy ognisku, pilnowany przez tuzin wyszkolonych do walki zabijaków i zapyta o jego osobę. Nie będzie wiedział dlaczego, ale nagle przypomni mu się Mały Mike. Morgan dowie się, że przed wojną Mały był kulturystą. Że miał kochającą rodzinę. Żonę i córeczkę. Że zginęły one z rąk złych ludzi. Bardzo złych ludzi. I to wystarczyło aby w mózgu głowy rodziny zrodził się fanatyzm. Tak silna chęć niesienia dobra i prawości, że nic nie mogło stanąć jej na drodze. Zupełnie nic. Zanim jednak tamte czasy nadejdą Morgan miał inny problem...

Chowając za pas spluwę Morgan zobaczył sygnał Szybkiego. Luneta pilnował godziny od dziewiątej do trzeciej, Szybki miał iść tyłem zerkając na godziny od trzeciej do szóstej, Morgan miał obserwować godziny od szóstej do dziewiątej. Prosty plan. Logiczny. Przód osłaniała pompka, a tył karabiny. Trójka weszła do pomieszczenia sprawnie niczym polujące drapieżniki. Usłyszeli strzał z pomieszczenia, do którego wcześniej kierował się ochroniarz. Trzy, dwa, jeden... W środku nic poza stołami, krzesłami, dwoma trupami i stojącym nad nimi ochroniarzem. Jeden z trupów to BM, drugi to jakiś inny gość. Nie wygląda na wojownika, ale w tej ciemności i Wolf mógł na takiego nie wyglądać. Ale co BM robił tu sam jeden?

Zanim ktoś zdążył się zastanowić Szybki kazał zająć pozycję w pomieszczeniu. W barze ktoś był. Dużo butów biło o posadzkę. Chwila, dwie i coś wpadło do środka. Granat ogłuszający... Luneta chciał zakryć nokto chowając się za jednym z blatów. Szybki chciał ściągnąć go i schować się za pozostałościami szafy. Morgan również miał swoje założenia jednak... Żaden normalny człowiek nie zdążyłby ich wykonać. Granat był podgrzany. Wybuchł zanim dotknął ziemi. Morgan zobaczył błysk w noktowizorze tak silny, że ledwo utrzymał przytomność. Miał wrażenia jakby zielone światło stało się na moment śnieżko-białe. Nawet mocniejsze, jaskrawsze. Cokolwiek by nie chciał zrobić nic nie widział. Słyszał strzały ze śrutówki, z AK, nawet inne szybsze strzały z jakiegoś PMa. Gdy zdał sobie sprawę, że nokto nadal działa poczuł jak sztywnieją mu ręce. Jak ciało odmawia mu posłuszeństwa. Wypuścił z rąk broń i upadł głową do ziemi... Nie mógł zrobić nic. Wiedział czym go potraktowali. Taserem...


Julianne Pullman, Bryan Navajo

Jules pilnowała wejścia do pokoju Maurycego nie mając pewności czy aby reszta już wyszła z tunelu, który w nim się zaczynał. Po jakimś czasie pojawił się sam właściciel. Bez broni, bez nokto, za to z latarką i zalany krwią.

- Kurwa, ludzie. - zawołał. - Co się stało? Ktoś ojebał mój pokój?

Bryan, który bez lęku towarzyszył Pullman odezwał się pierwszy.

- Ludzie musieli się jakoś ewakuować. Tunel uratował czwórkę ludzi.

- Ale... - powiedział Maurycy. - Dobra. Jebać to. Uciekajmy, bo czuję, że Ci tam nie dadzą rady.

Po chwili szef przybytku miał już spakowaną torbę i właził to tunelu za szafą. Brayan spojrzał na Jules pewnie.

- Idź. Sprawdź co z resztą. Spiesz się, bo nasi mogą być już daleko. Ja poczekam dwie minuty i pójdę wspomóc Morgana i... - zatrzymał się w połowie zdania.

- Słyszę wielu ludzi. Spierdalaj. Już. - zawołał wchodząc do pokoju i zamykając drzwi. - Idź. Ja nie mogę ich tak zostawić, a tamci co wychodzili byli bezbronni. Idź za nimi.

- Jak chcesz to chodź mała, bo za mną zamykam właz. - dało się słyszeć cichy głos z wnętrza tunelu.

Jules musiała decydować szybko.


Przechodził od głazu do głazu, od murku do murku, od wraku do wraku. Dla ludzi był niczym. Zwykłym elementem krajobrazu. Czymś na co normalny człowiek nie zwracał uwagi. Możliwości Szakala w pełnym rynsztunku, z pełną gamą jego sztuczek mających na celu oszukać zmysły przeciwnika były niewyobrażalne. A nawet dla zawodowców na pewno bardzo duże. Mimo iż uzbrojony nie miał on jednak tej samej łatwości co AJ, który swą bronią trafiał przeciwników z setek metrów. Szakal uwielbiał bliskość przeciwnika. Kochał czuć jego zapach, widzieć jego ślady, móc dotknąć przedmiotu, który zostawiła jego zwierzyna. Był myśliwym. Kimś kto lubował się w zabójstwie tylko wtedy, gdy widział jak jego ofiara mota się w swoich postanowieniach. Jak próbuje przeżyć. Uciec. Desperacko szuka ratunku.

Dwóch Black Mirrors z jakimś komputerkiem nie podejrzewali niczyjej obecności. Jeden leżał i mierzył z karabinu snajperskiego, a drugi szukał. Mówili coś o nadajniku, o drogowskazie. Szakal postanowił się wyciszyć i wczuć w ich rolę. Stał i czekał. Czuł ich zapach, widział ślady, które przed chwilą zostawili. Rozpoznawał gestykulacje, mowę, analizował. Wielu podejrzewało go o czytanie w myślach, ale to było coś innego. Słysząc zaledwie parę zdań Szakal miał pewność, że zna osobę, o której mówi ta dwójka. Sekundy później wiedział, że jest to Alex. Tak. Ta, która naszemu bohaterowi nie była już tak obojętna jak na początku. To ona. Zdecydowanie. Snajper namierzył cel. Gdy chciał jednak zadać pytanie czy ma strzelać Szakal był gotów. Karbonowa strzała przebiła czaszkę strzelca na sekundę przed tym jak jego partner był już czujny i gotowy do walki. Bez strachu, bez emocji. Szakal zdecydował się wyciągając nóż... Chciał poczuć go z bliska. Sprawdzić czy te slogany o doskonałych żołnierzach są prawdziwe...


Gregory Martin, Alexandra Cobin, Reggie Thomson, Adam Kowalski

Czwórka ludzi szła w kierunku Knighta. Nie. Szła to złe określenie. Przedzierała się. Strona drogi, którą wybrali była pełna poprzewracanych murków, wraków aut, gruzu i całego tego tałatajstwa. Najgorsze zdecydowanie było szkło. Wolf podczas wspinaczki rozciął sobie rękę, ale Adam szybko się tym zajął. Alex podejrzewała, że wybrali dobrą drogę, bo nikt im nie przeszkadzał. Przy samym parkingu jednak musieli znaleźć jakieś miejsce skąd obadają wzrokowo teren. Mały, stary, parterowy budyneczek z dziurami po oknach się idealnie do tego nadawał. Idąc jego korytarzem Alex marzyła aby przejście do wozu było czyste. Poszła do okna, gdy reszta czekała w innym miejscu. Sama była zdecydowanie bardziej cicha i trudniej ją było wykryć. Podeszła do dziury po oknie i zbladła. Przy aucie było z 5 trupów. Nie widziała nikogo żywego, ale po ujrzeniu czegoś takiego ona na pewno nie miała ochoty tam się zbliżać. Nie chciała dołączyć do świty ich Rycerza, który na środku parkingu stał sobie niewzruszony...

W pewnym momencie Alex zobaczyła jak ktoś się zbliża do wozu. Wyszedł z ruin od strony przybytku Maurycego. Ubrany na czarno, zupełnie jak Ci z bazy, ale z karabinem i w ogóle mocno uzbrojony. Alex schyliła się, gdy podchodził bliżej auta. Usłyszała strzał i zobaczyła jak gość pada, a koło niego jego broń. Jego głowa eksplodowała jak arbuz trafiony pociskiem. Cobin walczyła z własnym żołądkiem. Wygrała, ale nadal nie chciała się tam zbliżać. Za nic.
 
Lechu jest offline  
Stary 13-01-2013, 00:36   #124
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację

Otworzyłem drzwi od baru wchodząc szybko do niego by uniknąć deszczu. Mogłem wziąć parasolkę. Jak zwykle nie pomyślałem. Odrastające po powrocie z woja włosy irytowały mnie jak nie wiem.
Bar nie był duży. Parę loży ustawionych pod ścianami, gdzieniegdzie poustawiane stoliki, do tego pod ścianą stary duet: szafa grająca i jednoręki bandyta. Za całą obsługę robiła młoda dziewczyna w zdecydowanie zbyt mocnym makijażu i z dużym dekoltem który jednak nie miał zbytnio czego pokazywać. Ogólnie wszystko było jakieś takie dziwne, pomieszane jakby właściciel nie mógł się zdecydować jaki ma być jego pub. Pewnie dlatego nie mógł narzekać na nadmiar gości. Grupka studentów piła już od dłuższego czasu sądząc po tym jak jeden z nich chwiejnie poszedł do łazienki. Na młodzież z pogardą patrzyła czteroosobowa garniakowo-koszulowa ekipa która pewnie nie dawno skończyła pracę w swoich najeżonych boksami korporacjach. Zobaczyłem też jedną znajoma gębę. Bob! Machnąłem mu ręką i podszedłem do baru. Nie miałem zbytniego wyboru, do piwom z nalewaka jakoś nigdy nie zaufałem a z whisky nie znalazłem nic z górnej półki. “Drinki” polegały na różnej kombinacji coli, sprite i soków z whiskaczem, piwskiem i wódką. Nic wymyślnego. Wziąłem podwójnego Jacka Danielsa wierny moim korzeniom, zawsze preferowałem burbony. Spławiłem miżdżącą się deskę-barmankę, jakoś po wizycie w Afganie nie mogłem się od lasek odgonić, i podszedłem do kumpla.
- Cześć. Mogę?
Wyciągnąłem do niego rękę i pytająco spojrzałem na siedzenie na przeciwko. Uścisnął mi dłoń, po męsku, mocno ale bez przesady.
- Cześć. Siadaj.
Głos miał smutny, kompletnie do niego niepasujący. Do kaprala Roberta Hopkinsa. Dla znajomych po prostu Bob. W wojsku był opanowany, kulturalny i bardzo skromny. Chociaż ciężko w to uwierzyć od samego początku w armii był bardzo aktywny. Wręcz pełen młodzieńczej werwy. Zawsze oddający honory przełożonym, zdyscyplinowany i gotowy do działania. Znałem go jednak z innej strony (skąd wiedziałem jaki był kiedyś? zabijcie, nie wiem). Z tej ludzkiej. Gościa lubiącego wyjść się napić, potańczyć, powyrywać jakieś laski.
Zająłem swoje miejsce i uniosłem w jego stronę szklankę w geście przepijania.
- Co jest Bob? Kosza dostałeś?
Snajper spokojnie przecząco pokiwał głową.
- Otóż widzisz, Morgan. Rzecz w tym, że już nigdy go nie dostanę. Zawiodłem.
Spojrzałem na snajpera, chwilę mi zajęło nim skojarzyłem nazwisko jakiego użył.
- Obcięli Ci jaja?
Próbowałem nieudolnie zażartować, wydarzenia z baru Maurycego zaczęły do mnie docierać. Spoważniałem. Upiłem łyk burbona.
- O czym mówisz Bob?
Snajper zrobił z dłoni coś na kształt klamki, przyłożył sobie do głowy, po czym pociągnął nią energicznie w bok jakby symbolicznie strzelając sobie w łeb. Ten gest, dziecinny "pistolet" wydał mi się bardziej poważny i smutny od egzekucji jakich byłem świadkiem. Lub uczestnikiem.
- Zawiodłem Ciebie, Szybkiego, mrożonki... ale najbardziej to chyba zawiodłem Nancy. Nie zdążyłem przeładować. Było ich zbyt wielu...
- Znaczy... - wbiłem w niego wzrok - nie pierdol Bob. Nie zginęliśmy. To jest... To jest... - chwilę milczałem - ktoś nas naćpał Tornado. Żyjemy. Jeszcze nie raz się napijemy. Jeszcze wrócimy do Nan.
- Nie, Michael. Ty wrócisz. Szybki wróci. Ale ja już nie. Ja zawiodłem. A może to oni się tak dobrze spisali? Nie martw się. Bądź silny. Musisz. Ty najbardziej z nich wszystkich.
Na chwilę zamiast baru i Lunety ujrzałem coś innego.
Bob, jego obserwator obok i wrogi oddział idący z daleka. W górach. Afgan. Nie musiałem się długo zastanawiać aby wiedzieć nawet jaka baza leży najbliżej tego miejsca. Znałem ją. Byłem w niej i pamiętałem wszystko. Picie bimbru tak żeby oficerowie nie widzieli. Płyty z pornolami przekazywane przez żołnierzy. Przegrywanie żołdu w karty i patrole. I patrole. Strach przed snajperami, przed minami i bombami pułapkami. Przed śmiercią z nikąd. Mogliśmy już wtedy się poznać, zakumplować a nie dopiero w tym chorym, popieprzonym świecie który nastał. Uświadomiłem sobie, że patrzę się w ścianę baru, jak zawsze gdy myślę o czymś lub chce powiedzieć coś czego nie powinienem mówić lub robić.
- Dexter. Dexter Ranner. Kapral Ranner, trzeci pluton, drugiej kompanii medycznej, pierwszej brygady obronny terytorialnej.
Podniosłem wzrok na Boba.
- Co teraz kumplu?
- Teraz zrobicie wszystko, aby misja się powiodła. Aby moja śmierć nie poszła na marne. Aby... Nie chce aby Nancy znowu była w niebezpieczeństwie. Mogę coś wiedzieć?
Otworzyłem usta by zanegować jego słowa ale zamiast tego napiłem się whisky praktycznie osuszając szklankę, wolną ręką pokazałem mu gestem by kontynuował.
- Wątpiłeś w moje umiejętności? Myślałeś, że nie dam rady? Znaczy... w sprawie Natalie. Luneta chyba po raz pierwszy użył imienia chemiczki. Mimowolnie odpowiedziałem mu śmiechem, nawet dla mnie zabrzmiał on smutno
- Uważam - zaakcentowałem czas teraźniejszy - że jesteś lepszym żołnierzem niż ja. Dużo. I to pod każdym względem. I nie zastanawiałem się nad tym... aspektem. Nie pod tym względem. Nie wiem czy ktokolwiek da radę ale spróbuję. Jednak inaczej niż chcesz.
Mój głos i spojrzenie pod koniec stwardniały.
- Dziękuję. Wiedziałem, że można na Ciebie liczyć. Może teraz moje zdanie nie jest ważne, ale żałuję, że nie poznaliśmy się wcześniej. W innym świecie, innej codzienności... Widzę lubisz burbony.
Pokręciłem głową, w końcu wszystkie wydarzenia poukładały się w mojej głowie. Znowu wbiłem wzrok w bok, w ścianę nie pozwalając mu zmienić tematu. Jeżeli to nie były majaki to właśnie odebrałem mu szansę na ostatnią rozmowę.
- Też żałuje kumplu. Nie rozumiesz mnie. Chcę uciec. Zabrać mrożonki, Nan i zwiać. Tak by BM nas nie dorwało. Nie mamy z nimi szans. Wybacz Bob.
- Ja też bym tego chciał, kumplu, ale... już za późno. - powiedział bardzo pewnie - Oni mają Ciebie i Szybkiego. Jestem pewien, że Rusek i reszta po was przyjdą. A wtedy nie będzie już można uciec...
- Zawsze można uciec... Zawsze. Moim błędem było, że to zapomniałem. Jak mnie mają to... Nawet nie wiem czego ode mnie chcą. Nic kurwa nie wiem. I ja mam się kimś opiekować. Ja...
Uświadomiłem sobie, że na ustach mam gorzki uśmiech.
- Wiesz co mi kiedyś powiedział pewien wielki człowiek? Że bohaterem jest normalny człowiek potrafiący odnaleźć się w nienormalnej sytuacji. Dla niektórych był fanatykiem, ale to on sprawił, że po przebudzeniu przeżyłem ten cały szok. On i jego ludzie trzymający się jasnych reguł. Dasz radę. Wierzę w to.
Pokręciłem głową i wypiłem do końca burbona, oparłem sie o kanapę i zapatrzyłem w punkt za plecami Roberta. To on przerwał ciszę.
- Nadal wierzysz w ucieczkę? Rozumiem to i szanuję, ale w świetle zaistniałych okoliczności, które niedługo poznasz BM będą musieli przestać istnieć. To zaszło już za daleko. - Luneta spojrzał na zegarek. - Zaraz będę musiał iść więc zapytam po raz ostatni... Czy wierzysz, że kiedyś będzie lepiej?
Spojrzałem mu w oczy, znowu poczułem się jak przestraszony dzieciak na patrolu.
- Nie wiem kumplu. Nie wiem... Przepraszam.
Wstał patrząc cały czas na mnie z nadzieją. Bolało mnie to bardziej niż postrzał albo cios pięścią.
- Dobra, dobra. Już Cię nie męczę. I nie chce Ciebie widzieć wcześniej jak za dobre 30 lat. Wiesz gdzie... Żegnaj i nie bierz ze mnie przykładu. Nie zawiedź ich.
Chciałem coś powiedzieć. Że nikogo nie zawiódł. Przeprosić za kłótnię w siedzibie duchów. Podziękować za wszystko. Że służyć z nim było zaszczytem. Zapewnić że spełnie jego życzenie... Nie mogłem. Chciałem szczerze ale nie mogłem. Z trudem wstałem i uścisnąłem jego dłoń a drugą ręką poklepałem po plecach. Czułem, że oczy mi łzawią. Odwzajemnił uścisk i... Odszedł. Przystanął jeszcze w drzwiach i spojrzał w moim kierunku uśmiechając się. A potem... Potem wyszedł. Wyszedł i nie wrócił.


Spojrzałem na stół, nie było tam już drinków. Tylko rewolwer. Znałem go. I skądś wiedziałem, że jest w nim tylko jeden nabój. Dla kogo przeznaczony?

 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 13-01-2013 o 02:08.
Szarlej jest offline  
Stary 18-01-2013, 18:13   #125
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Alex siedziała na ziemi, oparta o ścianę i głęboko oddychając starała się przekonać wczorajsze suchary, ze ich miejsce nadal jest w jej żołądku. Co to, kurwa, jest? Wszędzie trupy, wszędzie strzelają, człowiek nie zna dnia ani godziny. Kurwa, jakaś pieprzona wojna, czy co?!

I w tym momencie pojęła to, co od dawna próbowali jej przekazać Michael i inni: tak, to była pieprzona wojna. Jej świat przestał istnieć, zostały tylko ruiny, gruzy i grupy uzbrojonych ludzi. I nieludzi. Jej świt – przyjazny, słoneczny, z przyjęciami nad basenami, spotkaniami z przyjaciółmi, czystą pościelą i gorąca wodą w każdym kranie przestał istnieć. Oczywiście, to było nie fair, że wyrwano ją stamtąd, bez pytania o zgodę, bez możliwości opowiedzenia się. Ale życie w „jej” świecie też bywało nie fair: faceci zdradzali, ludzi wpadali pod samochody i chorowali na raka. Kiedyś o tym nie myślała, żyła po prostu, od jednej przyjemności do drugiej. „Prawdziwe” życie toczyło się gdzieś obok.

I w tym momencie, dokładnie w tym, Alexandra dorosła. Dojrzała. Przestała być małą dziewczynka, a stała się dorosłą kobietą. Zrozumiała, ze do niektórych rzeczy nie ma już powrotu.

Nie było jej lżej z tą świadomością. Zrozumienie nie zawsze oznacza ulgę. Przeciwnie, była przerażona, a szok pewnie się nasilił jeszcze bardziej . Ale skoro zaakceptowała śmierć jej świata, pozwoliła mu odejść, to gdzie tam, w środku, stała się gotowa na przyjęcie tego nowego. Kanciastego, nie pasującego, śmierdzącego. Świata mutantów, facetów z bronią i szczurów z serem. To był teraz jej świat. Jedyny, jaki jej został.

Usłyszała zbliżające się pojazdy. Podniosła się i wyjrzała ostrożnie przez dziurę po oknie (czy też drzwiach). Od tej samej strony, z której oni przyjechali, podjechało jedno, potem drugie auto. Oba spore, jednak żadne nie było tak opancerzone jak ich Knight. Z pierwszego z aut wysiadły cztery osoby. Wszystkie rzuciły się w kierunku przybytku Maurycego. Z drugiego auta wysiadły kolejne osoby i również zmierzały w tę stronę. Łącznie było ich co najmniej siedmiu. Jeden pobiegł w ruiny. Ze środka baru dało się słyszeć strzały. Na parkingu jednak zero ruchu. Same trupy i ich wóz.

Alex przeklęła, a potem - schylona nisko - wróciła do swojej grupy.
- Na parkingu jest jatka, pięć trupów koło Knighta - powiedziała - Najgorsze jednak, ze przyjechały posiłki i poszli do baru. Słyszałam strzały... Oni tam już wszyscy nie żyją... musimy uciekać - wyraźnie zaczęła panikować.

- Kurwa. Bez padaki. - skwitował sprawę Wolf. - Ilu weszło do baru? Jak mniej niż pięciu idę tam.
Adam z Gregorym spojrzeli po sobie, ale chyba żaden nie był tak pewny siebie jak Reggie.

- Dwa samochody... - Alex potrząsnęła głową, próbując skupić się i odgonić obezwładniającą ja panikę - Jeden poszedł w ruiny.. snajper! - przypomniała sobie - Rozwalił tego, co szedł do Knighta. Siedmiu, jedne poszedł, ośmiu... poszli do knajpy! Musimy coś zrobić!

- Ośmiu? No to zajebiście. Jakby było trzech, czterech moglibyśmy pomóc, ale ośmiu? Nie damy rady.
- Wolfa już chyba kurwica łapała, bo jego mięśnie twarzy spięły się maksymalnie. - W tej sytuacji muszę ratować was. Tego chciałby Morgan, Luneta i Szybki, nie mówiąc o Jules czy Indianinie, którzy osłaniali naszą ucieczkę. Alex i Adam, może we dwójkę udałoby się wam zakraść do wozu? Kostuch sprawdziłbyś czy wszystko jest w porządku, a Alex... może spróbowałabyś się połączyć z Szakalem i naszym drugim snajperem? Czy może macie inne pomysły? Na moje musimy zaryzykować, bo nie mogę was osłaniać. Co więcej ja nie umiem się skradać, a gdyby zaszła konieczność ucieczki przez ruiny... bez obrazy Martin, ale wspinać się to ty nie umiesz.

Gregory pokiwał głową nie oponując. Akurat nigdy nie miał okazji uprawiać wspinaczki. Nawet amatorsko. Adam spojrzał na Alex czekając na jej decyzję. Sam chyba był zdecydowany. Odważny był, jak na mechanika i kierowcę.

Alex poczuła, jak żołądek – kolejny raz - podchodzi jej do gardła. Nie chciała wracać do tych trupów. Cholernie nie chciała. Opanowała mdłości. Ten czerwony stymulant był naprawdę niezły.
- Tam są trupy.. - wykrztusiła - Wszyscy nie żyją. Jednemu głowa rozpękła się jak melon. Mamy tam iść?? Przecież ten snajper nas wystrzela, jak kaczki.

- Są trupy i ten widok musisz znieść, kochana. Coś jednak mi mówi, że ten snajper nie jest z Lusterkami. Jak wśród trupów nie ma nikogo od nas idę o zakład, że ten snajper to nikt inny jak AJ. W barze słyszałem wybuch Claymor’ów a to oznacza, że z Szakalem zaczęli działać. Możemy zaryzykować i zrobić tak: Ja pójdę pierwszy do wozu i w razie czego wy nie wyjdziecie. Albo nie. Jakby do mnie strzelił zaczniecie biec. Po każdym strzale snajper musi zmienić pozycję aby nie zostać wykrytym. Wy w tym czasie będziecie już w aucie i odjedziecie jak szybko się da. - Wolf patrzał na Alex, bo pozostała dwójka chyba im zostawiła decyzje taktyczne.

Alex pokiwała niemrawo głową. Nie wyglądała na przekonaną. Ale czy mieli jakiś wybór?

Wolf pewnie podszedł na skraj ruin. Po tym jak się rozejrzał zawołał resztę. Dwa, trzy kroki dalej będzie już widoczny niczym na widelcu. Plan był prosty. Biec do Knighta, bo skradać się to on za bardzo nie potrafi. Chyba musiał mocno wierzyć, że ten snajper to Andrzej, bo omiótł wszystkich beznamiętnym spojrzeniem. Takim pełnym odwagi...

Chwilę później, gdy już pozostała trójka była blisko, Reggie zaczął biec. Z maczetą w ręce i z jego posturą wyglądał na byk szarżujący na goliata. Alex poczuła jak jej serce zaczyna bić szybciej. Była tak przejęta obserwacją, że nawet zapomniała o oddychaniu. Pozostała dwójka też nie wyglądała najlepiej. Wolf biegł dalej przeskakując nad ciałami koło wozu. Gdy był blisko światła boczne zamrugały oświadczając otwarcie się zamka. Pilocik i kluczyki miał przy sobie Adam w porę je wykorzystując. Jeszcze jeden krok, szybkie otwarcie wrót i Wolf był w środku. Pojawił się parę sekund później na wieżyczce, do której nadał był podpięty KM. Dał znak reszcie, że mają już biec. Pierwszy do przodu wyrwał Kostuch, Greg poczekał na Alex.
- Pobiegnę ostatni.
Cobin wiedziała, że im później się biegnie tym gorzej. Ewentualny przeciwnik ma więcej czasu na celowanie...
Alex skinęła głową, odetchnęła głęboko, jak przed skokiem do wody i ruszyła przed siebie.
Adam wpadł do auta, zostawiając otwarte drzwi dla Alex. Dla dziewczyny to był chyba najdłuższy bieg w jej życiu. Jak wpadła do auta czuła się jak po półmaratonie. Zaraz za nią do Knighta wpadł Greg. Był komplet.
Wszyscy zaczęli rozglądać się po aucie. Mnóstwo broni, narzędzia, skrzynie amunicji, granatów, inne z nieznanym im arsenałem i to czego Alex poszukiwała od samego początku... Radio dalekosiężne. Było tu pod władaniem tych co pilnowali auta. Dziwne, że to wszystko zaczęło się w momencie wymiany warty. Dziwny zbieg okoliczności...

- Adam startuj, kurwa. - rzucił Wolf. - Alex szukaj częstotliwości snajpera. Oby oni, kurwa, żyli... Greg chodź tutaj na górę, ja usiądę koło kierowcy na wszelki wypadek.
Martin po chwili był na górze, a auto ruszyło sprawnie wyjeżdżając z parkingu. Gdy Knight mijał bar Adam zaklął w nieznanym Alex języku. Zobaczyła przez boczną szybę dwóch żołnierzy wychodzących z baru. Od razu wystrzelili serie karabinowe, które rykoszetowały od grubego pancerza wozu. Alex musiała się skupić, ale jak miała to zrobić, gdy koło niej spadały łuski z KMu, którym Gregory faszerował wejście do przybytku Maurycego.
- Dobrze, Panie Martin. Kill them. Kill them all! - wydarł się nabuzowany adrenaliną Reggie.

Alex przykuliła się – szyby w ostrzeliwanych samochodach zawsze pękały się pierwsze. We wszystkich filmach, jakie oglądała. Najpierw szyby, potem wybuch paliwa, na koniec efektowna kula ognia.

Reggie coś wrzeszczał, w sumie chyba nie do niej, ale ona tez coś miała.. ach. Pochyliła się nad radiem i zaczęła przeszukiwać częstotliwości. Nic, kurwa, nic.. szybciej. Robili chyba nawrót. Wjadą do środka, do baru? Autem rzucało, łuski spadały wokół niej… radio pracowało… "Szakal, odezwij się, Szakal. " Zaraz, odjeżdżają? A tamci w barze?

- Zawracaj! – rzuciła do Adama, zrywając się na nogi i łapiąc za fotel – Zawracaj! Mamy tu cały arsenał, wypieprzymy ich stamtąd. Przecież ich nie zostawimy na pewną śmierć! Oni by was nie zostawili! Zawracaj!! - wrzeszczała.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 25-01-2013, 16:51   #126
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Julianne Pullman

To co powiedział Bryan trochę ją ogłuszyło, bo brzmiał jak... no właśnie, człowiek idący na pewną śmierć. Jednak poczucie obowiązku obudziło się na hasło "bezbronni". Całe swoje życie spędziła na ryzykowaniu swoją skórą by ochraniać innych. Miała to we krwi.

- Trzymaj się Bryan. - powiedziała, odchodząc w stronę włazu. Spojrzała Maurycemu w oczy, marszcząc lekko brwi. - Jeszcze raz nazwiesz mnie małą to ci przypierdolę.

- Oj, nie denerwuj się tak. - rzucił szef baru po czym ruszył dalej tunelem. - Powinnaś być mi wdzięczna, że w swojej wspaniałomyślności stworzyłem ten tunel.

Maurycy musiał dobrze znać to miejsce, bo z dużą wprawą szedł w podziemiu, schylony do idealnej pozycji, aby się przeciskać przez tunel. Póki co wyjścia marno było szukać, ale tamci pewnie już byli za wylotem, bo nic, a nic nie było z tamtej strony słychać.

- Jak wyjdziemy z tunelu polecam wdrapać się na ścianę gruzów po prawej. Z drugiej strony pewnie będzie niebezpiecznie. Za łatwo się tam dostać. Mogliby się zaczaić...

- Możliwe, że reszta tak zrobiła... - mruknęła do siebie. Wszystko na to wskazywało. Na teraz musiała ocenić sytuację na zewnątrz i wymyślić plan działania...

Kolejne minuty ciągnęły się Jules niebywale. Maurycy nic nie mówił wpadając w lekko nostalgiczny stan. Chyba zaczynało do niego dochodzić, że jego ukochana klitka właśnie została usunięta z mapy tej okolicy. Co więcej jego ochrona, przyjaciele i wielu klientów zostało zabitych. Jego nienaganna wcześniej reputacja została nadszarpnięta...

Julianne idąc tak za szefem baru wyczekiwała i rozglądała się uważnie. Za sobą usłyszała męski krzyk, a potem serię strzałów. Była niemal pewna, że ktoś właśnie wszedł do tunelu... Dobrze, że ten idzie pod mocnym kątem, bo jeszcze ktoś mógłby ich ustrzelić. W końcu Maurycy wyszedł na zewnątrz rzucając się od razu w kierunku ściany.

- Kurwa jebana jego mać. - zaklął siarczyście, a Jules zatrzymała się w tunelu. - Głowa nisko i szybko w moją stronę. Ktoś tu był. Mam nadzieję, że tylko ta czwórka, o której mówiliście z tamtym...

- Można zastawić tą stronę tunelu? - spytała, wahając się. Nie chciała dać się otoczyć, choć była niemal przekonana, że ślady, które znalazł Maurycy należą do grupy, która poszła przodem. - Ktoś chyba znalazł przejście w twoim gabinecie.

Pochyliła się lekko i przebiegła w stronę mężczyzny, wciąż zastanawiając się nad planem działania. Musiała się dostać do Knighta...

- Można, ale to zajmie. Przechodząc przez tę kupę śmieci i dalej poboczem drogi lub budynkami możemy trafić na parking. Mam tam jedno auto. To niebezpiecznie, ale musimy to zrobić, aby przeżyć. - Maurycy zaczął się wdrapywać na ścianę gruzów.

Jules tymczasem albo się wydawało albo słyszała polecenia wewnątrz tunelu. Głośne, pewne, szybkie... Przypomniało jej się szkolenie z zakresu szybkiej i sprawnej komunikacji werbalnej. Pullman wiedziała, że to nikt z jej znajomych. Musiała coś zrobić, bo lada moment mogli tu być.

Lata doświadczeń, tuż przed nieoczekiwanym zamrożeniem zaowocowały logiczną i szybką decyzją. Maurycy czekał aż Jules wejdzie na ścianę gruzów po czym sam zaczął się wspinać. Julianne tym czasem czekała za pobliską, samotną ścianą - zapewne pozostałością po jakimś budynku. Maurycy biegnąc już w stronę ściany pokazał, gdzie Julianne ma zacząć biec. Jules dobiegła do kolejnej zasłony. Mały, ale dość gruby poszarpany u szczytu murek. I wtedy Pullman została zaskoczona jak nigdy. Poczuła na sobie czyjś wzrok na sekundę przed tym jak Maurycy padł jak długi. Strzał był celny, pojedynczy. Pullman zamarła...

- Rzuć broń, bo i Ciebie będę musiał zabić. - usłyszała suchy, pewny siebie, wyprany z emocji głos gdzieś po prawej, nad nią, w ruinach...


Alexandra Cobin

- Cisza, kurwa! - wydarł się Wolf wychodząc klapą na tył auta. - Czy ty nic nie rozumiesz? Oni nie żyją, kurwa. Skończyły się wakacje! Nie ma Morgana, nie ma Szybkiego, nie ma tam, kurwa, już nikogo! Wiesz co potrafi zrobić siedmiu czy ośmiu strzelców? Jak zawrócimy... To i tak nic nie da.

- Cisza... - powiedział Gregory, gdy szum w radiu ucichł.

- Alex! Tu AJ. Jestem jakiś kilometr od baru... Dobra. Widzę was. Jedźcie prosto jakieś trzysta metrów, a potem skręćcie w prawo. Jestem na najwyższym zachowanym tu budynku. Szakal... On chyba nie żyje...

Martin zbladł i chyba nie tylko do niego na dobre doszło co właśnie miało miejsce. Wolf chwycił swój rewolwer, dodatkową klamkę, magazynki, karabin maszynowy i całe masy innego taktycznego sprzętu. Spojrzał na Alex...

- Wybacz, że się tak wydarłem... Wiem, że oni by po mnie wrócili, ale... Jak wrócę z wami, a oni nadal żyją... Nawet wtedy Morgan wolałby abym z wami spierdalał. Bohaterowie tak mają.

Jeszcze jakiś czas zajęło zanim czwórka w wozie znalazła snajpera. Ten był szczuplejszy o dobre parędziesiąt kilogramów sprzętu. Nie miał ani karabinu, ani kamizelki, ani claymor'ów, których wcześniej było pod dostatkiem.

- Prawie mnie mieli. Uciekając wyrzuciłem kamizelkę z całym sprzętem. No i karabin musiałem zostawić. A o miny się nie martwcie... Zużyłem. - AJ mówił nerwowo, ale nie wyglądał na rannego. - A Szakal... Rozdzieliliśmy się w tym całym syfie i już nie byłem w stanie go namierzyć. Na radiu cisza z jego strony. Co, kurwa, teraz?


Michael Morgan

Obudził go krzyk. Utracona niedawno przytomność teraz wymuszała na nim aby otworzył oczy. Aby posłuchał. I choćby nie wiadomo jak bardzo chciał nie był w stanie rozpoznać głosu. Otworzył oczy rozglądając się wokół. Był na pace jakiegoś auta. Silnik był włączony, a leżący obok mężczyzna podrygiwał co oznaczało, że byli w trakcie jazdy. Ponadprzeciętna budowa ciała, ubranie bardziej taktyczne niźli "na pokaz", znajomy pysk... Szybki. Poza Morganem i nim w wozie były jeszcze trzy osoby. Jedna z nich siedziała przykuta do podłużnego, metalowego siedziska, a pozostała dwójka wyżywała się nad nim. Jeden z nich miał nóż, a pod nogami gościa leżały już dwa palce. Było mnóstwo krwi.

- Mów! Który z was to Dustyn Valentine? - zapytał gość z nożem uderzając go mocno w pysk.

- Kurwa, nie lej go tak, bo połamiesz mu szczene, Ron. - powiedział ten drugi łapiąc jeńca za dłoń bez dwóch palców.

- Zamknij ryj. Gdybyś nie zapodział zdjęcia na dysku to byśmy nie musieli wieźć aż trzech...

- Nie moja wina. Ktoś musiał je usunąć.

- Tak, kurwa? Ciekawe kto...

- Myślę, myślę i kurwa nic. Może za jakiś czas sobie przypomnę. Ja tego nie zrobiłem.

- Mów, śmieciu! - wydarł się gość od noża unosząc kosę w górę.

- Czekaj! Kurwa mać... Wiem kto je usunął... Cruz!

- Co?

- Wczoraj pożyczałem mu komputer...

- Ja pierdole. A wy go z szefem w bazie zostawiliście... Jebany to przez niego te niepowodzenia.

- No. I pewnie niby zakładając te miny na tych tutaj tylko spowalniał naszych. Cwany lis...

- Chuj z nim. Zajmiemy się nim później. Teraz trzeba dowiedzieć się który to.

Morgan dostrzegł, że jeden z nich - ten bez noża - zobaczył, że już jest przytomny. Nic jednak drugiemu nie mówił. Ale kim był ten trzeci gość? Morgan widział go pierwszy raz. Któryś z klientów Maurycego? Ktoś z jego ochrony? Nie miał pojęcia. Gdy zaczął się zastanawiać zobaczył, że Szybki zaczyna się budzić. Szkoda, że byli skneblowani i związani hermetycznie jak świńskie mięso w transporcie. Był w tym jednak pewien pozytyw. Jeszcze żyli…
 
Lechu jest offline  
Stary 01-02-2013, 23:33   #127
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Kiedy Wolf wydarł się na nią, zamilkła w pierwszej chwili, bardziej ze zdziwienia niż ze strachu. Nie przywykła, żeby ludzie na nią wrzeszczeli… Zanim zdążyła dać odpór i powiedzieć palantowi, co myśli o jego pomyśle, osobach, które porzucają kumpli i generalnie o nim samym i jego matce – szum w radio urwał się. I chwile potem usłyszeli głos snajpera. Alex poczuła ulgę, że chociaż on żyje.
Jakiś czas zajął im dojazd. AJ był sam, rozdzielili się z Szakalem… kurwa. Alex nie była gotowa na następne trupy.

Złapała snajpera za ramię.
- Wracajmy.. musimy tam wrócić. Nie zostawia się ludzi, oni wierzą, że po nich wrócimy.. To podstawkowa zasada. - wyrzucała z siebie słowa, szybko, na jednym oddechu - Wolf mówi, ze wszyscy nie żyją, lecz przecież my wyszliśmy.. im się tez może udało. Albo leżą ranni. – szarpnęła snajpera - Przekonaj ich, ze musimy wrócić!
- Wolf?
- zapytał AJ. - Znam Lunetę dłużej od Ciebie, podobnie Morgana. - kłamstwa snajpera nikt poza Alex nie poznał.
- Wracamy albo Knightem albo ja wracam z buta. - ton jego głosu był bardzo pewny.
- Kurwa, rycerze i cudne białogłowy. Morgan i Robert mi jaja wyrwą z jelitami, ale... niech wam będzie. Wracamy. - Reggie nie był przekonany, ale machnął na Adama. - Kostuch zawracaj. Greg na górę. Zatrzymamy się z 300 metrów od baru. AJ bierz zabawki wybuchowe Morgana i karabin Lunety i miej wejście do baru na oku. Wychodzę jedynie ja. Alex przy barze łącz się z Morganem, Lunetą, Szybkim, Bryana i Jules też postaraj się na radiu złapać. Nie wiem czy je mieli... Ja wchodzę tam sam. I nikt, kurwa, nie zgrywa bohatera.
- Poza tobą...
- rzucił cicho Martin.
- Ja też pójdę - w głosie Alex była determinacja. - Radio może obsługiwać ktokolwiek, nadawanie to żadna filozofia.
- Dobra.
- Wolf rzucił sucho zrezygnowany. - Idziesz, ale za mną. Ja mam grubszą kamizelkę, hełm i większą siłę ognia. Weź jakiś lekki karabin, albo PM.

Nie minęło wiele czasu jak AJ ze sprzętem drugiego snajpera wysiadł z auta. Karabin był zdecydowanie lepszy od jego zagubionej zabawki, a kamizelka niemal idealnie pasowała. Niewiele z Lunetą różnili się posturą.
- Sprawdzam radio. - powiedział znikający w ruinach snajper. - Poczekajcie 2 minuty i ruszajcie. Muszę mieć chwilę czasu na znalezienie dobrej pozycji do strzału. Ryzykuje nie rozkładając pułapek, ale chuj z tym. Życie chłopaków jest ważniejsze.
- Nie rozumiem
- mruknęła Alex, patrząc na Wolfa. Sięgnęła po swój plecak - Dlaczego kłamał, że Lunetę i Morgana zna dłużej od ciebie? To jakiś wasz szyfr? - wyciągnęła wspomagacze stawów i zamocowała ja na kostkach, potem wsunęła krissa za pasek spodni. - O co chodzi?
- Kłamał?
- zapytał Wolf wykrzywiając się z lekka. - Jak tak to tylko dlatego abym się zgodził po nich wrócić. Pamiętaj, że przodem idę ja. Weź radio. Nie wiem czy będziemy wracać do auta czy wejdziemy od razu do tunelu.
- Ok
- Alex przewiesiła pasek radia ukośnie przez pierś. - Nie ma obawy, nie będę rwać się do przodu.

Jeszcze chwila i Knight znowu ruszył. Adam prowadził bardzo dobrze, ale jak to w ruinach, nawet tak ciężkim wozem, nieco rzucało. Alex czuła, że zaraz coś się wydarzy. Że albo znajdą tam ich rannych albo...
“To tylko adrenalina” - przekonywała samą siebie, obijając sie po raz kolejny o ścianę auta - “I nerwy. Spokojnie. Dasz radę”
- AJ, gotowy? - zapytał Wolf przez radio.
- Jak nigdy, wujek. - odpowiedział Polak. - Nie widać ani ich aut, ani też nikogo w terenie. Będę skanował teren, ale uważajcie. Wolf?
- He?
- zapytał Reggie przerzucając przez pierś wielki pas z amunicją.
- Nie daj ulubionej mrożonce Morgana zrobić krzywdy. - rzucił Polak. - Muszę się skupić. Bez odbioru.
Wóz zatrzymał się kilka metrów od wejścia do baru. Rozsuwane, pancerne wrota się odsunęły. Wolf wyskoczył lustrując najbliższe otoczenie.
- Dawaj Alex. Wchodzimy do baru.
Alex wyszła z wozu, przykuliła się nieco i rozejrzała.
- Jestem za tobą. - powiedziała.

Wolf ruszył powoli, ale pewnie w kierunku baru. Trochę zgrupowany aby stanowić nieco mniejszy cel dla ewentualnego przeciwnika. Przy wejściu od razu przykleił się do ściany od zewnątrz. Pokazał na ucho, gdy Alex była już blisko niego.
Alex skinęła głową, przyklękła i otworzyła plecak. Urządzenie podsłuchowe było na samym wierzchu. Wsunęła je do ucha.
W środku nie słychać zupełnie nic. Aa zewnątrz usłyszała jednak coś, choć bardzo cicho. Rytmiczny, jednostajny dźwięk. Możliwe, że bardzo daleko jedzie jakiś wóz albo coś innego.
Pokręciła głową, starając się opanować szczękanie zębów. - Tam nikogo nie ma, albo wszyscy nie żyją - powiedziała cicho. - Słyszę jakiś pojazd.. te sukinsyny wybili ich i pojechali..
Jej własny głos z urządzeniem w uchu był na tyle głośny, że na chwilę zagłuszył słyszany dźwięk. Skrzywiła się. Gdy usłyszała go po raz kolejny był już nieco głośniejszy. Minimalnie. Albo to jej się wydaje...
Wolf pokiwał głową i pokazał na ucho aby Alex wyciągnęła sprzęt.

- Ten pojazd się zbliża. - powiedziała - Spieprzajmy stąd.
- Spokojnie. Nie trzęś się tak. Ja tam wchodzę, bo muszę wiedzieć czy oni tam są czy nie. Chodź ze mną albo wracaj do auta. Musimy sprawdzić pokoje i wszystko. Może ktoś się schował.

- Tam jest kostnica, Wolf - powiedziała.

- Co to, kurwa, narada? - usłyszeli głos snajpera w radiu. - Właźcie. Ja zajmę się wyjściem i okolicą. Poza tym mamy Martina na wieżyczce.
- Wchodzimy czy chcesz iść do auta?
- zapytał Reggie zmieniając selektor w karabinie maszynowym.
- Wchodzę - powiedziała. Była pewna, że nikt nie żyje, ale chciała, musiała, sprawdzić KTO. Kto nie żyje. Zobaczyć na własne oczy, bo inaczej nie uwierzy w ich śmierć.
Wolf wyciągnął z kamizelki taktycznej granat. Jednym płynnym ruchem pozbył się zawleczki i wrzucił ją do środka. Pokazał pięć palców co sekundę zginając kolejny. Po pięciu sekundach dało się słyszeć cichy, ale dynamiczny wybuch. Reggie wszedł do środka.
- Zrobiłeś z nich sieczkę.. teraz nie dowiemy sie, kto tam był. Mówiłam, ze nie żyją. - rzuciła mu w twarz, zezłoszczona, a potem weszła za Wolfem do środka.
- To był flash, głuptasku. - rzucił Wolf cicho przez ramię.
Mógł ją uprzedzić. Palant

W przedsionku, gdzie wcześniej oddawali broń nie było nikogo. Znaczy nikogo żywego. Było natomiast mnóstwo krwi i dwa trupy. Obaj męskie, ale żadnego z nich Alex nie znała. Nie kojarzyła, aby widziała wcześniej. Po prawej była ta wertikala, za którą wcześniej była półka z bronią. Teraz półka była pusta. Leżący na ziemi też nie mieli broni, chociaż jeden z nich miał pustą kaburę po pistolecie. Wolf chciał iść dalej, ale Alex w ostatnim momencie zobaczyła coś przy ziemi. Reggie postąpił krok do przodu, a ona zdała sobie sprawę, że na granicy widoczności, dzięki światłu z zewnątrz, w przejściu do samego baru rozciągnięta jest bezbarwna żyłka. Na wysokości 30 cm.
Alex zauważyła żyłkę w momencie, kiedy Wolf robił krok do przodu, wchodząc w pułapkę. Krzyknęła ostrzegawczo i rzuciła się w tył, na ziemię, zakrywając głowę rękami
Alex wyskoczyła do tyłu mając na sobie pneumatyczne stawy skokowe. Nie spodziewała się, że dają taki odrzut. Poleciała na jakieś 5 metrów do tyłu lądując już poza barem. Impet był tak duży, że gdyby w coś uderzyła... Nie byłoby z nią zbyt dobrze. Wolf usłyszał chyba krzyk, bo wyskoczył niczym jakiś tygrys przeskakując próg. Wpadł do środka... Nie było słychać ani strzałów, ani też wybuchu.
- Czysto. W środku... Nie widzę nikogo z naszych. - Wolf podał na radiu. - Alex poczekaj chwilę. AJ chodź zająć się pułapką. Może być ich więcej więc się przydasz. Alex... Dzięki za uratowanie tyłka.
Alex pozbierała się z ziemi. Machinalnie obmacała kości, ale wyglądało na to, że jest cała.. ciało automatycznie przyjęło bezpieczną pozycję, mimo impetu, który dały jej wspomagacze.
- Nie sądziłam... Nie sądziłam, że to aż tak...- wykonała nieokreślony ruch ręką - Wolf, nie dziękuj, to był przypadek. Powinniśmy już nie żyć… - usiadła na powrót na jakimś gruzie.

Po jakiś trzech, czterech minutach od komendy Wolfa z ruin wyszedł AJ. Cały zlany potem. Nieźle musi być wytrzymały skoro z takim obciążeniem potrafi się przez te ruiny przedostać. Obwieszony sprzętem żołnierz podbiegł do Alex wcześniej machając ręką do Gregorego.
- I właśnie dlatego nie należy się nigdy z niczym spieszyć. Kurwa, właśnie mogliście stracić życie. Przez głupi pośpiech. - zamarudził Polak ocierając rękawem pot z twarzy. - Wstawaj. Chodź ze mną. Może się czegoś nauczysz. - AJ ruszył w stronę wejścia.
Alex pokiwała niemrawo głową i poszła za AJ. Nogi się jej trzęsły.
W barze AJ włączył latarkę podając ją Cobin. Delikatnie musnął ręką żyłkę.
- Świeć mi na ten mechanizm. - pokazał ręką na kostkę, do której była przyczepiona żyłka.

Rozbrajanie bomby zajęło mu parę minut, a Alex doszła do wniosku, że w tych sprawach niewiele się zmieniło. Nadal parę kabli, żyłka. Niczym na przedwojennych filmach. Aby się czegoś nauczyć Cobin musiałaby chyba bardziej na spokojnie usiąść i postudiować. Tak zestresowana nie skupiała się na bombie. Po rozejrzeniu się dookoła dziewczyna zauważyła, że w tym pomieszczeniu są dwa ciała. Również bez broni, obaj mężczyźni. W świetle latarki było widać smugi krwi ku wyjściu - czyli BM musieli zabierać ze sobą trupy swoich. To by się zgadzało, bo żadnego jak dotąd nie widzieli.
- Czysto. Zero trupów. - powiedział Wolf wychodząc z wychodka, który Alex już zdążyła poznać od strony sanitarnej.
AJ odłożył karabin przy ladzie wyciągając klamkę. Pokazał Alex na pomieszczenie za płytą pancerną. Nie było drzwi, ale jakoś musieli tam wchodzić. Trzeba było je znaleźć. AJ zaczął macać ścianę.

Alex podeszła do płyty i zaczęła ją oglądać, centymetr, po centymetrze, skupiając sie na brzegach i miejscach mocowania płyty do ściany. Przesuwała placem po stykach, szukając nierówności, zmian faktury materiały i wszystkiego, co odbiegało od normy.
Macanie płyty nieco im zajęło. Po jakiś pięciu minutach AJ dał sobie spokój bardziej osłaniając Alex gdyby coś miało skądś nadejść. Według Cobin po prostu się opierdalał. Czego jednak nie powiedziała mu, zapewne powodowana wrodzoną subtelnością. Alex nie dawała za wygraną i w końcu na płycie znalazła pasek, który po wciśnięciu pokazał klamkę. Zaparła się, ale nie dała rady przepchnąć drzwi z pancernej płyty..
- AJ osłaniaj, Alex przygotuj się. - powiedział Wolf z trudem otwierając drzwi.

W środku było pomieszczenie wielkości coś jak przedsionek, gdzie była przechowalnia broni. Była tam szafa, stolik, cztery krzesła. To miejsce jako jedyne wyglądało na nienaruszone. Krzesła, stół i szafa były całe. Żadnych oznak walki. AJ sprawdził czy szafa nie jest jakoś zabezpieczona jakąś pułapką. Pokiwał głową, że jest w porządku.
Alex podeszła do szafy i pociągnęła za uchwyt.
Chwila, w której chyba cała trójka patrzała na szafę wystarczyła. Na jej dnie były dwa pękate plecaki, a wyżej powieszone parę karabinów. Ściślej pięć.
- Dobra. Ja zabieram giwery i wracam na pozycję, a wy sprawdźcie resztę pomieszczeń. Musimy być pewni, że nasi tutaj nie zostali. - powiedział AJ chowając klamkę i chwytając za plecak i dwa karabiny.
Wolf ruszył powoli i ostrożnie do ostatniego z nieznanych grupie pomieszczeń.
- Bądź czujna. - rzucił do Alex wymijając kawałki krzeseł i ław w głównej sali baru.
Zalecenie było durne, ale Alex wiedziała, że Wolfem kierują szlachetne intencje.
- Ok. - powiedziała i powoli, rozglądając sie w poszukiwaniu następnych ewentualnych pułapek i innych niebezpieczeństw szła za mężczyzną.

Wejście Wolf przeszedł pewnie. Szybko. Bez wahania. W środku Alex usłyszała odgłos pełen rezygnacji. Niby westchnienie, krótkie i urwane, ale pełne emocji. Cobin, gdy weszła do środka zauważyła dwa ciała. Jedno to był jeden z ochroniarzy baru, którego Cobin kojarzyła, a drugi to... Bob. Luneta. Wolf stał, a KM zwisał z jego ciała. Oparł się o ścianę nieopodal ciała Hopkinsa.
- Kurwa, Robert. Nie. - rzekł z rezygnacją komandos.
Luneta miał kamizelkę, ale była ona w strzępach. Dostał mniej więcej przeciętnej wielkości magazynek. Z 20-30 kul. Nie mógł tego przeżyć, tak samo jak nie mogła tego zatrzymać kamizelka. Nawet tak dobra jak jego...
Alex zrobiła się szara na twarzy. Pomieszczenie zawirowało jej przed oczami, ale ustała.
-Wolf... - wykrztusiła w końcu - A inni?
Wiedziała, że nigdy nie zapomni tego widoku. Co gorsza - wyobraźnia płatała jej figle, uparcie wstawiając na miejsce nieruchomej twarzy Lunety, inną, również nieruchomą twarz. Michaela. Nie potrafiła wyrzucić z mózgu tego obrazu.
- Reggie - powtórzyła, dotykając jego ramienia. - A inni?

Wolf powiódł wzrokiem za światłem latarki. Z pomieszczenia wyciągnięto wiele ciał. Minimum trzy. Ślady krwi były nie tylko na ziemi, ale i drzwiach. Kogoś musieli nieść, innego ciągnąć, a jeszcze innego mogli nawet wynieść w kawałkach. Przy wejściu było tego najwięcej.
- Inni? - zapytał zastanawiając się Thomson. - Czekaj! Przez radio mówili, że szukają Valentine’a. Może wzieli ich żywcem? - zapytał ściągając sztywno pas zawieszenia i klękając przy Lunecie. - Musimy go przenieść do podziemia, do pokojów. Tam jest chłodniej. Musimy go później stąd zabrać. Weź PM i chodź. Sprawdzimy pokoje, a później go tam przeniosę. - Wolf spojrzał na Alex zaciskając zęby i napinając mięśnie twarzy. - Mały ich zajebie. Do ostatniego zawszonego psa. Wszystkich.

- Będzie, jak mówisz, Reggie – zapewniła go dziewczyna, przyklękając obok. Spojrzała mu w twarz i dotknęła jego dłoni – Pomścimy ich. Wybijemy skurwieli.
Zamknęła nieruchome oczy Lunety.
Wyszeptała coś, Wolf nie mógł rozpoznać, czy to modlitwa, czy pożegnanie, czy obietnica. Podniosła się na nogi i sięgnęła po PM.
- Jestem gotowa – powiedziała.

I, kurwa, na prawdę była.
Wściekłość to cholernie energetyczna emocja.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 04-02-2013, 11:42   #128
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
To co się stało na pustyni zachwiało świadomością Adma. Zachwiało to w zasadzie bardzo delikatne określenie. To co się stało zburzyło cały porządek, jaki Kowalski układał od dnia narodzin. Sam letarg trwający długie lata był już potężną podwaliną pod to co stało się w chwili potyczki na pustyni, wydarzenia mające miejsce w tak krótkim czasie, maszyna zniszczenia i śmierci jaka została uwolniona… to wszystko spowodowało coś, co wykwalifikowany medyk, czy w dawnych czasach psychiatra określiłby mianem załamania nerwowego.
Umysł ludzki na różne sposoby radzi sobie z podobnymi wypadkami. U jednego objawia się to uwypukleniem niektórych cech osobowościowych. Agresja, złość, chęć rozwiązywania konfliktów poprzez rozwiązania siłowe… tak ktoś reaguje. Atakując wszystko to co znajduje się na zewnątrz, chroni wszystko to co skrywa wewnątrz siebie. Wewnątrz swej osobowości.
Słabsze jednostki popadają w szaleństwo, zaczynając działać irracjonalnie, dążą do samozniszczenia. Wprost, lub poprzez coś pośredniego. Wystawiają się na strzał, niejako ginąc bohatersko, dążą do konfrontacji w najgorętszych ogniskach bitew tylko po to aby rozwiązać coś z czym nie są sobie w stanie poradzić… czy może nie rozwiązać a zakończyć. Tym czymś jest nic innego, jak walka z samym sobą. Walka o umiejętność dostosowania się do otoczenia, zasymilowania do tego wszystkiego z czym musimy nauczyć się żyć… bo jeśli tego nie zrobimy to najzwyczajniej w świecie nie przetrwamy.
Czy pustynia i sytuacja w jakiej znalazł się Adam była czyś nowym? Nietypowym? Zapewne nie. Zapewne tak Morgan, Wolf jak i cała reszta tych którzy nie spali w kapsułach mogła to potwierdzić. Każdy, kto się wybudził musiał zderzyć się z rzeczywistością. Ta taranowała osobowość człowieka niczym rozpędzony pociąg. Człowiek mógł uważać, że uskoczył, że wręcz wskoczył do tego pędzącego pociągu… to jednak nie była prawda. Pędzący pociąg rzeczywistości zawsze niszczył wszystko na swej drodze. Budował jednak zarazem. To też była zasada stara jak świat. Zawsze w miejscu zgliszczy, ognia i pożogi powstawało coś nowego. Pytanie tylko co?
I to też nie było nic nowego…
Od zarania dziejów, tak w antyku, jak i w XXI wieku ludzie musieli zmierzać się z tym co przynosiła rzeczywistość. Radzić sobie z problemami dnia codziennego. Może nie były one tak radykalne, może nie zmuszały człowieka do tak nagłych zmian w swym życiu… z drugiej strony jednak wiadomość o chorobie bliskiej osoby potrafiła być gorsza niż postrzał z Desert Eagel’a. Zatem czy w umyśle Kostucha wydarzyło się coś niezwykłego?
Nie.
Ale musiał sobie z tym poradzić samemu.
W przeszłości, szczególnie w społecznościach silnie rozwiniętych technologicznie i społecznie istniała instytucja psychologa, psychiatry czasem. Persona ta zgłębiała nauki o umyśle ludzkim. Czymś tak złożonym i zagmatwanym, chaotycznym i zarazem uporządkowanym… działającym nie na zasadach matematycznych, logicznych… a na zasadzie kojarzenia faktów. Persony te zgłębiały tajemnicę tego, co odróżniało człowieka od maszyn… od tego z czym w obecnej rzeczywistości przyszło walczyć… Co odróżniało człowieka od maszyny. A może już nie odróżniało?
Psycholog, biegły w tajemnicach ludzkiego umysły znał pewne podstawy, mechanizmy jakie rządziły umysłem ludzkim. Potrafił pomóc, dać pewne podstawy do tego jak człek winien sobie poradzić z tym co się wydarzyło. Ze śmiercią bliskiej osoby, z jej chorobą, ze zniszczeniem kariery zawodowej… czy choćby z jatką jaka miała miejsce na pustyni. Gdzie trup ścielił się gęsto, posoka lała wiadrami, psychopata z ogryzkiem cygara wymachiwał bronią niemalże śmiejąc się do wszystkiego tego co działo się wokoło. Gdzie do niego strzelano, gdzie oberwał i tylko kamizelka uratowała mu życie. Gdzie oberwał po raz drugi rakietą i tylko pancerz jego auta uratował mu życie. Gdzie na jego oczach, jego strzelec zamienił człowieka w coś co nadawało się na mielone kotlety, tylko dlatego że ten ktoś był po przeciwnej stronie. Aż dla tego, bowiem gdyby tego nie zrobił, tamten zrobił by to z nich…
Straszne.
Jak sobie poradził z tym Adam?
Nie poradził sobie.
Zamknął się w swej świadomości. Przestał odzywać do wszystkich wokoło. Zabrał od Morgana papierosa i zaszył na tyle Knighta. Nie brał udziału w dyskusji o tym co zrobić dalej. Usiadł na schodku i zwymiotował. Raz drugi, trzeci… wymiotował tak długo, jak długo miał coś w żołądku. Potem jedynie poddawał się spazmom, skurczom całego ciała, gdy to starało się jeszcze coś zwrócić, żołądek natomiast dawał już wyraźne sygnały ze nie miał co…
W końcu opanował się. Tak mu siłę przynajmniej wydało. Siedział dalej w tej samej pozycji z dłońmi splecionymi, łokciami opartymi na kolanach, a głową gdzieś pomiędzy nimi. Ze spojrzeniem utkwionym tępo gdzieś pomiędzy piętami. Nie potrafił tego zmienić. Nie potrafiło zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Po co miałby to robić? To nie był jego świat! To był jakiś potworny koszmar, który śnił przez cały czas. Chciał się obudzić, chciał uszczypnąć, walnąć czołem w płytę pancerną… cokolwiek…. żeby tylko się obudzić! Żeby wyjść ze swego ciepłego łóżka. Zjeść śniadanie, napić się kawy i pójść do warsztatu. Wrócić do czterech ścian swojego świata. Świata, który tak kochał… a który w pewnej chwili przestał mu wystarczać. Od którego uciekł mamiony wizją lepszego świata.
No to miał swój lepszy świat.
Potężnym wysiłkiem woli zmusił się do wyprostowania i do zapalenia papierosa. Dawno tego nie robił. Dym wdarł się do płuc i wywoła falę kaszlu. Przyniósł jednak coś na kształt spokoju. Parszywy zapach, parszywy smak, uczucie jakby najadł się dawno zwietrzałej kawy… jednak uspokoił. Nikotyna rozeszła się po całym ciele kojąc je i wprowadzając w… w co? To nie załatwiło sprawy.
Nie przegnało koszmarnych obrazów jakie miał przez cały czas przed oczyma. Nie ukoiło zmysłów. Słowem, nie rozwiązało jego problemu.
Ktoś podszedł do niego i posadził na tyle auta. Powodował nim niczym jakimś koniem. On posłuszne usiadł, zapatrzony w żar niedopałka, zafascynowany jego kolorem, jego temperaturom i tym jak się spala.
Autem szarpnęło. Raz potem drugi. Ktoś bardzo starał się zmieniać biegi płynnie puszczając sprzęgło. Nie bardzo to wychodziło i auto wykonywało ledwie zauważalnego „kangurka”. Zapewne nikt nie zwracał na to uwagi, zapewne nikogo to w tej chwili nie interesowało… i słusznie. On sam też nie zwracał na to uwagi. Siedział patrząc się tępo na własne stopy nie ogarniając tego co działo się wokoło. Nie słuchał tego co było mówione. Nie interesowało go dosłownie nic. Nie rozumiał jak po czymś takim można spokojnie wsiąść do auta i rozmawiać tak spokojnie, jakby to był kolejny piękny dzień w raju. Złapał na chwilę przelotne spojrzenie Morgana. On chyba do pewnego stopnia go rozumiał. Owszem był wariatem, owszem odnajdywał się w tym dziwnym świecie… ale nie poświęcał tyle czasu na polerowanie broni, jak nie szukając daleko czynił to Wolf. Nie odnajdywał przyjemności w mordowaniu i nie czynił tego z bezdusznym spokojem. Tak się przynajmniej wydawało Kowalskiemu. Skąd mógł wiedzieć jak bardzo się myli?
W końcu skrzynia biegów zatrzeszczała tak mocno, że Adam mimowolnie stęknął. Potem podniósł się i przeszedł na przód auta. Położył dłoń na ramieniu Jules i wzrokiem wskazał miejsce na przystanek, w ciągu kilku sekund zamienili się miejscami, po czym już on pomknął dalej. Trząsł się niczym galareta jednak tu było łatwiej. Mógł czymś zająć ciało i do pewnego stopnia umysł. Ruchy były wyuczone i nie wymagały od niego w zasadzie myślenia. Zabawne. Tym w zasadzie mężczyźni różnili się od kobiet… w kwestii prowadzenia auta.
Istniała pewna teoria określająca dlaczego mężczyźni lepiej sprawdzają się za kierownicą. Otóż wedle niej, mężczyźni za kółkiem nie myśleli. Działali na zasadzie wyuczonych odruchów. Dzięki temu czas reakcji potrzebny na wykonanie danego manewru był krótszy. Kobiety natomiast analizowały, a gdy już przeanalizowały to doszły do wniosku, że są już w czarnej dupie, ale to i tak było już za późno na reakcję.
Nie uśmiechnął się do swych myśli. Nie miało to najmniejszego sensu w tej chwili. Miast tego pokonywał kolejne zakręty, kolejne kilometry trasy. Kiedy zastał ich wieczór włączył światła tylko po to aby swą pracę wykonywać dalej. Co pewien czas musiał używać świateł długich, aby ocenić dalszą trasę, aby wybrać odpowiedni tor jazdy. Raz, drugi trzeci…. pięćdziesiąty. Za którymś okazało się, że jeden z żarników H4’ki się przepalił. Nic poważnego. Zwykły drucik w zwykłej żarówce. Na całe szczęście dość powszechnie stosowanej… nawet w takiej dziurze do jakiej trafił gdzieś musiał dostać jakieś żarówki… Nie był to problem, co najwyżej irytująca niedogodność. Tak dojechał do miejsca docelowego. Gdy tam trafił był tak zmęczony, że nie potrafił ocenić gdzie idzie, czym się zajmuje, ani co dzieje się dookoła. Nim cokolwiek zrozumiał, nim odpoczął wokoło zaczęło się robić naprawdę gorąco. Strzały, wybuchy, dym wdzierający się w oczy i powodujący ich łzawienie. Z pomocą przyszedł mu Wolf, ofiarując maskę p-gaz oraz noktowizor. Kostuch ubrał się w nie i wykonał polecenie, które mu przekazano. Możliwie szybko starał się dotrzeć do auta. O dziwo udało mu się. Osłaniany przez wspomnianego wcześniej Reggi’ego znalazł się w ich „Rycerzyku”. Wraz z nim był jeszcze Greg i Alex. Działo się dużo złego. Ne rozumiał za dużo z tego co działo się wokoło. Wszyscy strzelali do wszystkich, wszędzie było pełno krwi. Co chwila można było się przewrócić o jakieś ciało. Ze dwa razy, w biegu zwymiotował. Ponownie nie wytrzymywał tych wszystkich obrazów. Nie wytrzymywał tego zapachu… zapachu krwi, śmierci.
Poczuł się odrobinę bezpieczniej, kiedy usiadł za kierownicą. Kiedy polecono mu oddalić się od tego miejsca. Kiedy dano mu wyraźnie instrukcje gdzie ma jechać… kogo odebrać.
Snajper był zdecydowanie pokrzepiającym… choć zarazem obszarpanym widokiem. Była ich piątka. Jedynie.
Wywiązała się krótka, acz gorąca rozmowa. Jej efekt był do przewidzenia. Uzgodnili, że wracają. W przekonaniu Adama prosto do piekła, jednak zatrzymał to dla siebie. Zdawał sobie sprawę z tego, że tak po prostu trzeba. Kiwnął jedynie głową, z twarzą bladą jak ściana przestawił fotel kierowcy tak, żeby w razie czego miał większą możliwość ruchu. Potem zapiął kolejne biegi i sprawnie dowiózł ich miejsce. Po drodze zostawiając swoją osłonę. Z auta wyskoczył Wolf wraz z Alex, on natomiast w raz z Gregiem zostali w Knight’cie. Kowalski przestawił samochód tak, aby jednocześnie widzieć wyjazd i ustawić boczny właz dla potencjalnych uciekających, Martinowi kazał wspiąć się na wierzę, samemu natomiast odczepił dżojstik od działka. Cieszył się, że zostawił dłuższy przewód. Dzięki niemu mógł jednocześnie siedzieć za kierownicą i obsługiwać działko na masce. Kiepski był z niego strzelec, jednak w przypadku takiej broni obowiązywała zasada rachunku prawdopodobieństwa. Jeśli Kostuch posłał by całą serię „tam” na pewno by w coś trafił. Albo przynajmniej narobił dużo zamieszania.
Silnik chodził na wolnych obrotach, okazjonalnie uruchomiając wentylator w celu schłodzenia jednostki napędowej… normalka. W każdej chwili mógł ruszyć, w każdej chwili mógł zacząć strzelać… w każdej chwili mógł zacząć uciekać.
Chwile te jednak zaczynały niemiłosiernie się przedłużać. Pewnie było to zaledwie kilka minut… jednak te kilka minut dłużyło się co najmniej do kilku dni.
W końcu uwagę Adama przykuła jedna zapalona dioda w pulpicie auta. Miała ona pomarańczowy kolor i znajdowała się przy wskaźniku. Ten ostatni wskazywał obszar znajdujący się niebezpiecznie daleko od litery „F” i niebezpiecznie blisko litery „E”.
- Mam problem! Odezwał się do Grega. Kończy się paliwo. To ostatnie stwierdził już mówiąc do nadajnika radia. Zgasił machinalnie silnik dalej obserwując to, co działo się wokoło. Jego wzrok przykuły samochody stojące przed tym, co jeszcze kilka godzin temu było zajazdem. Pomyślał przez chwilę. Następnie zapalił auto i przestawił się w bezpośrednią okolicę tychże, mając nadzieję że nie mają silników Diesel’a.
- Alex, Wolf! Znaleźliście kogoś? Pospieszcie się! Zgasił auto i mocniej ujął dżojstik. Czekał na to co będzie dalej.
 
__________________
Tablety mają moc obliczeniową niewiele większą od kalkulatora. Do pracy z waszymi pancerzykami potrzebuję czegoś więcej niż liczydła. Co może mam je programować młotkiem zrobionym z kawałka krzemienia?
~ Gargamel. Pieśń przed bitwą.
hollyorc jest offline  
Stary 06-02-2013, 18:49   #129
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Przez parę sekund obserwowałem najemników. Dopiero jak do mnie dotarło, że Szybki się budzi zadziałał mój instynkt samozachowawczy. Miałem go cholernie dobrze rozwiniętego ale czasem się wyłączał. Zwykle jak popiłem. Teraz jako tako działał, wiedziałem, że sytuacja jest nie za wesoła. Odwróciłem twarz w stronę komandosa i zamknąłem jedno oko by Lusterka myślały że ciągle jestem nieprzytomny. Obserwowałem jak Fred szarpnął się pewnie żeby sprawdzi więzy. Trzymały jednak bardzo mocno. Horrigan mruknął do mnie i spojrzał na różne miejsca swoich ciuchów. Parę kojarzyłem, tam trzymał ukrytą broń. Nie miałem pojęcia czy to znaczyło że ją przegapili czy że zabrali. Uderzyło mnie, że ciągle wyglądał jak żołnierz. Dumnie. Czasem zapominałem, że jest Posterunkowcem.
Najemnicy jeszcze trochę wyżywali się na przesłuchiwanym. Tamten darł się, że nic nie wie ale nie powstrzymało to tych sadystycznych gnojków. Spróbowali by tak ze mną jakbyśmy wszyscy mięli broń. Nie wyszliby stąd o własnych siłach. W końcu dali sobie spokój i spojrzeli na nas. Jeden nachylił się nade mną i szarpnął za więzy sprawdzając czy trzymają. Spojrzałem w jego oczy, zwierciadła duszy. Pieprzony psychopatyczny morderca. Drugi pochylił się nad Fredem a tamten się szarpnął. Koleś odskoczył jak oparzony.
- Kurwa mać. Już myślałem, że więzy puściły.
Psychol który stał przy mnie podszedł do Szybkiego i przykuł go do ławy. Potem rozkneblowali nas.
-A teraz, skurwysynki... - powiedział uderzając lekko w twarz Posterunkowca - Wiemy, że jeden z was to Pan Dustyn... Obiecujemy, że nie zrobimy mu krzywdy jeżeli przyznacie się teraz, który to z was. A jak nie... - gość wyciągnął nóż. - To jak będzie?
Kurwa. Koleś chyba mówił szczerze. Ale... Zająknął się przy moim fałszywym imieniu. Chyba chciał coś powiedzieć. Coś ukrywał. Pewnie, że nie dostali zakazu poturbowania Valentina. Odkąd pierwszy raz padło to nazwisko próbowałem sobie przypomnieć komu zalazłem w FA za skórę. Trochę ich było. Najbardziej jednemu baronowi, który miał fioła na punkcie swojej córki. Ja też dla niej straciłem głowę. Na szczęście nie dosłownie chociaż nie wiele zabrakło. Gdyby kumpel robiący tamtym za przewodnika nie zmylił tropu dziś bym nie żył. Albo już nigdy bym nie pobzykał. Ale czy koleś współpracował z Lusterkami? Wątpliwe. Jednak nikt inny nie ścigał by mnie przez pół kraju.
Dobra. Trzeba grać dalej. Potrząsnąłem głową jakbym miał problemy z dojściem do siebie. Potem wyrzuciłem potok słów z pseudo irlandzkim akcentem utrudniającym dodatkowo ich zrozumienie.
- Ej no! Koleżkowie! Tamten koleś też mógł być tym Justinem czy jak mu tam i jakoś prawą ręką już sobie nie zwali... Wyluzujcie. Jak nas pokroicie to nie dostaniecie tamtego gnojka. Nie?
- Hmm... - ten drugi, widziałem, że nie jest twardy chyba mi uwierzył. - To nie ten na ziemi. To musi być zatem ten tutaj. - pokazał na Szybkiego.
- Ty, kurwa, Einstein... - powiedział do niego Psychol. - Może pozwól mi najpierw zebrać nieco materiał, a potem wyciągaj wnioski? Nie słyszałeś, że z kompletem zębów nawet aniołek Ci prawdy nie powie? - uderzył Szybkiego mocno rękojeścią noża w udo. Komandos skulił się na tyle na ile pozwoliły mu więzy.
- Kurwa, gnoju. Nie wiem o kim mówisz. Nie rozumiesz, że tam był ponad tuzin ludzi? On może już dawno być w drodze na jakieś wypiździe...
Przerwało mu silne uderzenie w twarz. Psychol spojrzał jednak na mnie.
- A może ocalisz palce kolegi?
- Wyluzuj stary. Jasne. Daj mi tylko mówić. Zabierz ten nóż i już śpiewam. Jak słowik...
Starałem się wyglądać na bardziej wystraszonego, co było trudne bo i tak cholernie się bałem. Nie wiedziałem jak bać się jeszcze bardziej ale próbowałem.
- Słuchaj. Tam było od chuja ludzi ale spoko. Gadałem z nimi, piłem. Żaden z nich nie przedstawił się jako Justin, bo tak się ten kolo nazywa, nie? Ale powiedzcie mi co to za typ a może Wam wskaże czy był podczas zadymy czy nie? Dobra? Pokażę, Wy po niego pojedziecie, zabierzecie go i przekonacie się że to nieporozumienie i nas wypuścicie. Dobra?
- Chwila. To jest jeden z was i kropka. Mieliśmy dokładne wytyczne co do liczebności i przygotowania. Co więcej wielu naszych się pożegnało z tym światem za sprawą waszego kolegi. Jebany mutant z dredami. Wasz snajper też już raczej nie żyje. A Dustyn, nie kurwa Justin, to musi być jeden z was trzech. Strzelam, że nie ten bez palców...
Ledwo powstrzymałem grymas gdy Nożownik wspomniał Lunetę. Potwierdzając, że serio doświadczyłem jakiejś mistycznej wizji a nie miałem odjazd. Szakal... Aż dziwne. Nie było mi żal indiańca ale za wspomnienie o Lunecie miałem chęć zajebać Psychola.
- Ej no chwila. Ja tamtego kolesia bez palców nie znam. Dustina też nie. Znaczy nikt mi pod tym imieniem się nie przedstawił. Kurwa, wiecie dużo o nas to i wiecie że jesteśmy z różnych organizacji. Nie uśmiecha mi się rozstawać z łapą więc nie ma problemu, powiem Wam kto to ale muszę wiedzieć coś więcej niż imię. Skumaj stary, serio chce Wam pomóc.
- Młody szpicel. Podróżnik, najemnik. Wygadany i ponoć lubiący czytać te drukowane brednie. Zimny i w ogóle mieliśmy zdjęcie, ale jakaś kurwa babilońska je skasowała... To chyba on. - uderzył w brzuch Szybkiego.
Bingo. Szpicel. Parę razy za niego robiłem. Pierdolona gonitwa w górniczym miasteczku. Jakaś cholernie dobrze uzbrojona banda opanowała kopalnie a ja miałem się do nich dobrać. Co gorsze oni też mieli swego człowieka w osadzie. To były niezłe podchody, prawie zarobiłem kulkę. I faktycznie działali na czyjeś zlecenie. Pojawiła się chyba nawet plotka, że ten ktoś był z Vegas. Zupełnie jak Lusterka. Dobra, zasłużyłem od nich na kulkę ale kurwa nie na porwanie. Byłem pionkiem. Zawsze pilnowałem by być pionkiem nie wartym zemsty. Dopiero na nie dawną prośbę Valentiny to zmieniłem.
- On? On to używa książek tylko do podcierania tyłka. Pasuje do tego co był z nami tylko, że kazał na siebie wołać Bob. To ten z pompką.
- Nie. To nie on. Tamten był inny. - gość chyba zaczął się zastanawiać. - To nie mógł być on...
- Mi się tylko tak wydaje ale widziałem jak on czytał książkę. Jakieś wierszowane babskie brednie. Do tego niezłym zabijaką był. O! I dziwkarzem. Nie wiecie czy ten Dustin też ruchał na prawo i lewo?
- Kurwa... Skąd ja mogę to wiedzieć! Kurwa! - gość zaklał a auto stanęło. - Pilnuj ich. Fiodor zgarnął dwóch ich ludzi i ma dla nas kolejnych. Może oni będą wiedzieć...
Drzwi od furgonu się otworzyły i Psychol wyszedł. Zostaliśmy sami z Cipuchem. Gdybyśmy tylko nie byli unieruchomieni. Przez moment gdy drzwi były otwarte zobaczyłem drogę, ruiny. Chyba okolice baru... Daleko nie odjechaliśmy. To dobrze. Chociaż niezbyt widziałem szanse. Wolf z Jules i AJ mieli małe szanse do tego nie wiadomo czy przeżyli, równie dobrze to Polak mógł być martwym snajperem. Ponad połowa naszej siły uderzeniowej albo nie żyła albo była więziona. Z ponurych myśli wyrwał mnie głos BMowca.
- Dobra. - gość wyciągnął spod ławy jakiś plecak i z niego manierkę. - Chcesz pić?
Zwilżył usta Szybkiemu i lekko oblał mu głowę.
- Też chcesz?
Dobry i zły glina? Raczej nie. Miałem dobrą intuicję co do ludzi. Kolo nie wyglądał i nie poruszał się jak żołnierz do tego ewidentnie sytuacja go przerastała. Co innego Nożownik, tamten był twardy jak jasna cholera. Czułem to. W końcu skinąłem głową. Z ulgą zwilżyłem sobie gardło, przez te gadanie i zabawę z tasarem zaschło mi w nim. Musiałem spróbować przycisnąć kolesia. Chociaż spróbować. Dowiedzieć się czegoś co pozwoli mi potem uratować nas. Dexter bohater. Dobry żart.
- Dzięki. O co Wam biega z tym Dustinem? Kurwa, nie chce przez jakiegoś mola książkowego palców stracić!
- Jakby to ode mnie zależało to i on by nie stracił. - pokazał na gościa bez palców udającego nieprzytomnego. - Nie chce wam robić krzywdy. Ja nie jestem od zabijania... Ale on... On was pozabija...
Gość nasłuchiwał jakby zaraz miał ktoś wejść do środka, ale nic nie było słychać. Przynajmniej ja nie słyszałem. Skrzywiłem się i odwróciłem głowę.
- Kurwa mać! Nie uśmiecha mi się zdychać. Myślałem, że jeszcze trochę pożyje. A tu jakiś psychol z nożem... Sorki. Znaczy ten...
Pozwoliłem by strach odbił się na mojej twarzy i kontynuowałem.
- Twój kumpel. I to za nic. Bo ktoś kogo znam pewnie jako innego człowieka niż on zalazł mu za skórę.
- Chwila... Jest sposób. Tamten bez palców nic nie powiedział i on mu uwierzył. Pewnie zginie... Wy natomiast albo dojedziecie obaj żywi, ale z ubytkami... - przełknął ślinę. - Albo jeden bez nich. Przyznaj się. Kłam, że to ty, a dojedziesz nawet może nakarmiony. Ale ten tutaj wtedy pewnie... Mogłem zostać, a nie się babrać w takim gównie.
Tym razem lekko uniosłem głos. Ni cholery nie miałem zamiaru dać zarżnąć kumpla. Tym razem nie ucieknę. Nie w ten sposób.
- Pierdole, mam kumpla wystawić? Stary... Nie mógłbyś nam poluzować więzów? Po co masz mieć nas na sumieniu a tak będzie że więzy się poluźniły. Przecież nie tamten z nożem rządzi i to na niego będzie, że chujowo nas związał. Widać że to tylko cyngiel a Ty jesteś cenniejszy bo masz coś w baniaku. Zwiejemy a Wy będziecie cali i z czystym sumieniem. Znaczy Ty bo tamten to... Widać że nie jedno robił.
- Kurwa... - gość chwilę nasłuchiwał. - Jak mnie złapią moja żona będzie trupem. Tylko... Jak mógłbym jej spojrzeć w oczy jakby was tu zabili.
Powoli gość podszedł do mnie, ostrożny cały czas nasłuchując. Poluźnił więzy i zbierał się do wyjścia. Szybko zacząłem się pozbywać więzów. Krążenie boleśnie wróciło. Musiałem zdobyć broń. I tak mieliśmy małe szanse ale jakieś mieliśmy.
- Dzięki. Stary... Nie chce byś miał problemy a jak “wyrwę” Ci taser i obezwładnię będzie bardziej wiarygodne. Zmniejszę moc. Będziesz miał wymówkę w końcu zaatakowaliśmy Ciebie. Jak już będziesz nieprzytomny możemy nawet na pozór Ci przyłożyć. Nic już nie poczujesz.
Pozbyłem się więzów na nogach i zabrałem się za uwalnianie Szybkiego. Widać było, że obrót sytuacji go zaskoczył. Chodź raz to ja mogłem się wykazać i zagrać pierwsze skrzypce. Gdy tylko uwolniłem ręce Freda sam zaczął się rozwiązywać. Przyjąłem od kolesia taser. I wtedy usłyszałem kroki. Paru osób. Kurwa.
- Daj pistolet. Jak teraz wejdą to zobaczą wszystko, nie zdążę ustawić. A z klamką i kumplem się ich pozbędziemy.
Kroki zbliżały się co raz bliżej. Byli cholernie blisko. Gościu rzucił koło szybkiego pistolet i... uderzył głową w ścianę. Ja pierdolę. Krew lała mu się z nosa. Położył się na kolesiu bez palców udając nieprzytomnego.
- Powodzenia.
Cichy głos człowieka który ryzykując swoim życiem pomógł nam nie wyrażał nadziei. Chuj! Przynajmniej nie zginę zarżnięty jak świnia. Chociaż nie wiem czy wolałem kulkę w brzuch. Zbyt często takie opatrywałem. Fred był już wolny, podniósł klamkę podczas unoszenia przestawiając bezpiecznik glocka na serię. Uśmiechnął się, całą twarz miał we krwii wyglądało to upiornie. Odwzajemniłem uśmiech, pewnie też wyglądałem jak zaszczute zwierzę.
Odwróciliśmy się do drzwi gdy te się otworzyły. Sylwetka przysłoniła wejście. Prawie strzeliłem w porę poznając Jules. Ta... I tyle marzeń o kawalerii. Wolf z AJ pewnie gryzą ziemię. Podobnie mrożonki za które odpowiadałem. Za murzynką stał Pojeb. Ledwo go widziałem. Zadziałała adrenalina i odruchy. Rzuciłem się w tył strzelając. Byłem niezłym strzelcem ale nie oszukujmy się. Miałem małe szanse na zdjęcie kolesia. W najlepszym razie pół na pół że trafię w niego a nie Jules. Jakimś cudem trafiłem. Zobaczyłem jak koleś się spina, koleś popchnął murzynkę odsłaniając się Szybkiem. Huknął strzał. Nożownik rzucił się w bok ale na adrenalinie widziałem jak z rany bryznęła krew. Z zewnątrz usłyszałem szybką niezrozumiałą komendę.
- Pozdrowienia od Dustina dupku!
Może jak wiedzą teraz, że ja to ja nie wrzucą granatu. Odturlałem się pod ścianę i spojrzałem pytająco na Freda. Mój plan poszedł w pizdu, nie mieliśmy dość czasu na zasadzkę. Podszedłem do gościa który nas uwolnił i zacząłem go przeszukiwać licząc że znajdę jeszcze jakąś broń. Chociaż nóż.
- Go, go, go.
Słowa Szybkiego zlały się w jedno. Wyskoczył gdy ja znalazłem Zippo, fajki i aplikator adrenaliny. Bomba. nie miałem zamiaru wyskakiwać bez klamki a przyssawki od tasera poszły w pizdu. Z zewnątrz usłyszałem krotką serię z klamki a potem strzał z karabinu. I cisza. O dziwo nie obeszło mnie to. Gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że przeciągam nieuniknione.
- Valentine wyłaź, kurwo, bo Ci tego kolegę poszatkujemy.
Ta... Już się śpieszyłem. Wsadziłem papierosa do ust i ze szczękiem zapalniczki go odpaliłem. Ostatni papieros w życiu. Teraz tylko opaska na oczy... Zebrałem się w garść zachowując jak pies. Szczekając głośno.
- A jak wylezę to go kurwa połaskoczesz? Jak mam Wam wyleźć pod muszkę to daj mi coś. Albo zapraszam tutaj. Jednego z Was jeszcze kropnę a i sam może zdechnę. I Twoi przełożeni z Vegas się wkurwią.
Paliłem nerwowo i bawiłem się aplikatorem obracając go między palcami. Chuja mi da. Może jakbym miał broń... Zresztą jakbym miał zjazd to bym nie zwiał.
- Słuchaj. Twój kolega robi się nieznośny! Wyłaź, bo nasz snajper go ustrzeli jak waszego snajpera-cwaniaka. Teraz, kurwa!
Ta... Mów mi jeszcze ilu moich kumpli posłałeś lub poślesz do piachu.
- Wyłaź i bez numerów!
Gość bez palców zaczął się szamotać. Jules nie dawała znaku życia, pewnie ją ogłuszyli. Bezceremonialnie wziąłem kolesia któremu chwilowo zawdzięczałem życie i przeturlałem go na ziemię uwalniając tamtego bez palców. Jednocześnie odkrzyknąłem nożownikowi.
- Blefujesz koleżko. Zatrzymaliście się na postój zamienić parę słów. Nie miałeś czasu rozstawić snajpera! Tak samo mój kumpel mógł zginąć lub spieprzyć. Niech się odezwie! Chce wiedzieć, że nie wychodzę na marne!
- Mam inny pomysł... - rzucił nożownik. - Zaraz załatwię go i waszą czekoladke. Rozumiesz, kurwa?
- Czekaj. - powiedział gość bez palców. - Daj mi wyjść z tym tutaj gościem. Swojego nie zabiją. A ty może potem ich zastrzel czy coś. Co?
- Jasne kurwa. Jesteś osłabiony i związany a ja nie mam broni. Ale dzięki za pomysł.
Szarpnięciem postawiłem "nieprzytomnego" na nogi i przyłożyłem mu aplikator do krtani.
- Sorki koleżko ale wiesz co się stanie gdy Ci to zaaplikuje. No i będzie wiarygodnie, teraz za nic nie pomyślą, że nam pomogłeś. Twoja żona będzie bezpieczna.
Zachowałem się jak ostatni skurwiel. Nie pierwszy raz. I mam nadzieję, że nie ostatni.
- Już wychodzę! Już kurwa wychodzę!
Wyszliśmy obaj na zewnątrz. W końcu mogłem się rozejrzeć. Droga prowadziła do baru ale kawałek już odjechaliśmy. Na wprost mnie leżał trup a przy nim peemka. Po prawej miałem niskiego ale szerokiego gościa z karabinem. Mimo późnej (a raczej wczesnej) pory kolo miał ciemny wizjer. Po lewej stał Psychol celując do mnie, a raczej do mojej tarczy, z klamki. Wyglądał paskudnie. Stał chyba tylko dzięki samej sile woli. Bok kamizelki miał przesiąknięty krwią i to solidnie. W kurwę solidnie. Horrigana ani jego zwłok nigdzie nie widziałem, tyle dobrego. Nożownik dobył radia ciągle mając mnie na muszce.
- Fiodor, zabij tego gościa. Zaraz po tym pomóż nam z tym problemem tutaj...
Dalej próbowałem coś ugrać. Chyba tylko po to by potem powiedzieć "nie stałem bezczynnie".
- Ja tam Fiodor bym tego nie robił! Zginie mój kumpel zginie Wasz kumpel. Potem pewnie polecą kulki. Jakaś może mnie trafić. Widziałem kiedyś jak rykoszet od asfaltu trafił kolesia w nogę. W tętnicę. Głupia śmierć. Do tego Wasz dowódca zaraz się wykrwawi, to że jeszcze stoi nie znaczy, że obrażenia go nie zabiją później. Więc zostanie Was tylko dwóch. I jak nie nadjadą moi kumple to szefostwo z Vegas nie pogratuluje Wam zabicia mnie i takich strat osobowych. Jednak jest wyjście. I to sensowne dla obu stron. Mi da chociaż złudną nadzieję na dalsze przeżycie, podobnie Waszemu dowódcy a Wam szansę na ponowne dorwanie mnie żywcem. To jak? Wasz dowódca się wykrwawia. Pewnie dostał w bebechy, takim zawodowcom nie muszę mówić chyba co to oznacza...
Zza siebie, nad sobą usłyszałem cichy, na granicy słyszalności głos.
- Ok. Sprawa załatwiona.
Przed sobą na ziemi zobaczyłem czerwony punkt który po paru sekundach zniknął. Cichy głos znowu się odezwał.
- To ja jestem Fiodor. I właśnie celuję w miejsce, które jeszcze Ci się przyda. Do myślenia, chociażby. Może tamten uciekł, ale ty grzecznie zostawisz naszego kolegę i dasz się związać. Albo... Nie wszystko będzie Ci tak potrzebne. Chociażby nogi... Mamy medpaki.
- Jasne Fiodor. Się robi. Tylko widzisz... Byłem sanitariuszem i widziałem, że nawet dokładny strzał w kolano może zabić. Nie chcę Ciebie zanudzać medycznymi wyjaśnieniami. A tak się składa, że dostaliście prikaz by wziąć mnie żywcem. A ja zrobię wszystko by Wam nie wyszedł. Uwierz mi. Nie blefuje. A medpak nie załata rozwalonej tętnicy albo igły w gardle. Mamy impas i takie szanse na to, że dam się związać jak na to, że Wy oddacie mi broń i dorzucicie parę gambli na dziwkę i piwo.
Zamiast odpowiedzi padł strzał. Dziewiątka, poznałbym ten dźwięk zawsze i wszędzie. Pojeb padł, zaraz i ten od ciemnych okularów. Ktoś jeszcze strzelał. Z innego kalibru. Rozbrzmiał jakiś dziwny metaliczny dźwięk. Coś sie chyba spieprzyło. Ale nie myślałem. Gdy usłyszałem pierwszy strzał zabrałem aplikator i odepchnąłem kolesia na bok rzucając się jednocześnie szczupakiem po rozpylacz. W locie coś się spierdoliło. Poczułem lekkie uderzenia i bezwład ciała. Nie mogłem się poruszyć nawet by złagodzić upadek. Broń była niedaleko a ja mogłem tylko patrzeć. Pierdolony taser.
- Mówiłem, że mam Cię na oku.
I znowu ten cichy wkurwiający głos. Po chwili ktoś wykręcił mi ręce wiążąc je mocno a potem postawił szarpnięciem na nogi. Zobaczyłem nadchodzącego Freda z podniesionymi rękoma i smutno uśmiechniętego. Jego też chcieli żywcem, każdy kto widział go na dopaleniu by chciał się dowiedzieć jak to robi. Co gorsza koleś od ciemnego wizjera również wstał. Nie krwawił, kamizelka musiała przyjąć na siebie pocisk. Szarpnąłem się niemrawo przez co dostałem po nerach. Znowu postawiono mnie na nogi. Bezwład powoli opuszczał ciało, spojrzałem w górę w stronę Fiodora.
- Zabiję Ciebie. Zastrzelę jak psa.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 07-02-2013, 23:16   #130
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Michael Morgan, Julianne Pullman

Morgan na długo zapamięta pewny siebie wyraz twarzy Fiodora, kiedy tamten wkopywał go i Szybkiego z powrotem do wozu. Skrępowane ręce, do których na miejscu dołączyły nogi były niczym w porównaniu z taśmą, pod którą skóra twarzy piekła niemiłosiernie. Jules chyba nie wiedziała dokładnie co się dzieje o czym świadczyły jej rozszerzone w zdziwieniu oczy. Gdyby tylko ktokolwiek wiedział z jakiego zaskoczenia Fiodor ją ogłuszył wiedziałby dokładnie co może czuć ochroniarz. Czarnoskóra kobieta do teraz nie wierzy, że ktoś mógł ją zajść nie wydając praktycznie żadnego dźwięku. Najwyraźniej coś z tej pokriogenicznej rdzy nadal musiało w niej tkwić...

Teraz jednak nie to było jej największym problemem. Nim auto ruszyło do środka wszedł Fiodor z chest rigiem i karabinem Andrzeja. Czyżby to co mówili o snajperze było prawdą? To byłaby wielka strata dla Jabłka, gdyby jednego dnia straciło dwóch tak dobrych snajperów jak Luneta i AJ. Szybki zaskoczony spojrzał na Morgana pokazując głową na Barretta. Takich giwer nie było wiele, a sanitariusz i Posterunkowiec byli pewni, że wojskowy chest na pewno należał do Polaka. Jebani BM...

Gdy auto ruszyło Fiodor rzucił tekstem w radio. Coś powiedział i Morganowi przypomniała się komenda, gdy próbowali zwiać. Taka szybka, nieregularna. Albo snajper Black Mirrors mówił jakimś niezrozumiałym szyfrem, albo w innym języku, albo... posiadał przyspieszacz refleksu.

- Wasz kolega z wytatuowanym ryjem nie żyje. To samo się stanie z tym mutantem w dredach, gdy go następnym razem spotkam. Nie wiem jak, ale nie mogłem go dopaść. Zna te ruiny jak mało kto. - spojrzał na Morgana z uśmiechem. - Aha. A nasz kolega, nożownik, żyje. Nie zabiliście nikogo.

Auto się na chwilę zatrzymało, a do środka wszedł gość, który pomagał Morganowi i Szybkiemu się wydostać. Bez tasera, bez klamki, ale za to z owiniętą głową i jakąś nieciekawą miną. Mocno blady.

- Wszystko gra? - zapytał go Fiodor na co ten odpowiedział kiwając szybko głową. - Jak to Ci poprawi humor możesz ich trochę pobić albo chociaż zabawić się z tą małą...

- Nie chce. Mam dość wrażeń jak na jeden dzień. - odpowiedział błyskotliwie jajogłowy.

- Aha. Ty masz przecież żonę. Niczego sobie Panna. Gratuluję. - powiedział z szerokim uśmiechem Fiodor.




- Dwa kilometry do celu. - powiedział pilot śmigłowca bojowego.

- Dasz radę tam wylądować? - zapytał Rusek.

- Tak. Na parkingu Maurycego powinno być dość miejsca. - powiedział pilot gestykulując ręką.

- Dobra. Najpierw wyrzucisz mnie, Siergieja, Sitha i Tymona. Jakieś pół kilometra od lądowiska. Ustawić łączność na 468MHz. - W głosie dowódcy słychać było pewność siebie. - Tam zaczniesz krążyć i poczekasz aż dotrzemy na miejsce. Wpadniemy do baru i sprawdzimy co słychać u starych znajomych. Może po znajomości jedynie zawołają naszych i będziemy mogli się zbierać. Gdyby coś poszło nie tak nie ląduj i zabieraj się poza ruiny. Stary nie będzie chciał słyszeć, że rozpieprzyliśmy jego najlepszą maszynę.

- Co może pójść nie tak? - zapytał jeden z ludzi grupy uderzeniowej znany jako Sith.

- Wszystko. Nie ma rzeczy, których ludzie nie potrafiliby spierdolić. Uwierz mi...


Adam Kowalski, Gregory Martin

Gregory wysiadł z wozu, gdy Kostuch przelewał paliwo z baku jednego z wraków. Adam spojrzał na rusznikarza i nagle - jak grom z jasnego nieba - go olśniło. Przypomniał sobie stare powiedzonko jednego z żołnierzy gangu w jakim kiedyś działał. Typ miał na imię Chris i był weteranem z Afganu stąd samo powiedzonko: "Z bronią każdy wygląda na kozaka, ale ja słyszałem, że grzyby nie mają żadnych wartości odżywczych." Kowalski się ucieszył, że pamięć powoli wraca do czaszki, ale czemu akurat od tej strony? Nie mogło przypomnieć się mu coś pożyteczniejszego? Nim kierowca się skończył nad tym zastanawiać benzyna - chociaż niskiej jakości - była w baku. Trochę ochłonął i przypomniał sobie o dodatkowych dwóch kanistrach, które Morgan przywlókł. Mają może po 20 litrów więc na trochę starczy...

Minęły może jakieś dwie, trzy minuty, gdy razem z Martinem wrócili do auta. Gregory na wieżyczce, a Adam przy padzie machiny umieszczonej na masce. Wyczekiwali wroga, gdy AJ przyniósł jakieś karabiny i plecaki. Trochę tego było, ale nie na tym się skupiali. Gdy snajper wrócił do baru nic nie mówiąc Adam zamarł. Albo mu się wydawało albo właśnie słyszał cichy dźwięk silnika... Ale nie auta. To coś jak helikopter. Tak. Adam zdecydowanie słyszał wirnik, ale nadal zbyt cicho aby móc określić skąd dokładnie nadlecą. W ruinach ciężko było z nawigacją, a zmysły go mogły zawieść. Jakby niesamowitości było mało w kierunku Knighta właśnie biegł Rusek. Nie inny Rusek jak Siergiej Wasiliew nazywany pieszczotliwie Zadymą. Kogo jak kogo, ale go nie idzie z nikim pomylić. Tym bardziej, że to ryj Ruska był pierwszym jaki Kostuch zobaczył po przebudzeniu...

- Czy ty, kurwa, widzisz to samo co ja? - zapytał dość głośno Martin.

Gdy Rusek się zbliżył dał znać Adamowi, aby wyszedł z auta. Kowalski zobaczył jeszcze dwóch ludzi znajdujących się bardzo blisko wozu. Dokładnie po obu stronach ulicy w ruinach. Nie kryli się specjalnie. Najbardziej Kostucha zdziwił ostatni z gości. Wielki, mierzący jakieś 2 metry stalowy człowiek. Kostuch wzdrygnął się na widok wielkiej armaty jaką trzymały opancerzone łapy wojownika.

- Kurwa, jak dobrze was widzieć. - powiedział Rusek podbiegając do drzwi wozu. - Adam, co się stało? - zapytał Zadyma patrząc na krew i dziury po kulach w wejściu do baru. - Mów szybko. Sirras wołaj śmigła. Jak oni tu stoją to musi być czysto.


Corin Bradock

Mężczyzna musiał mieć zasady. Musiał też być twardy i choćby nie wiadomo co się działo przeć naprzód. Nie dawać za wygraną. Tak samo jak ty nie dałeś, gdy zrzucono bomby. Już jako młody chłopak miałeś w swoim życiu więcej szczęścia niż większość tych urodzonych po wojnie. Byłeś bystry i miałeś ojca, który otaczał Cię opieką. Nie byłeś chory na nic co widziałeś wielokrotnie już po wojnie. Promieniowanie nie było łaskawe czego doświadczyłeś wielokrotnie. Do teraz po plecach przechodzą ci ciarki jak tylko pomyślisz o jednym gościu, któremu skóra złaziła płatami z całego ciała. Ponoć nie leczony światłowstręt. Podczas swoich podróży i walk na dalece wysuniętym froncie widziałeś wiele. Wydaje ci się, że niewiele jest w stanie Cię zaskoczyć. A jednak...

W świecie ogarniętym szałem, chorobami, biedotą i ogólnie z tym całym syfem ty... spotkałeś prawdziwego wybawiciela! Maurycy bez wahania zabrał Ciebie do swojego domu i źródła zarobku równocześnie. Nie miałeś grosza przy duszy, nie miałeś Bóg wie jakich pleców. Maurycy, a dokładnie Stan Mauriac nie wiedział czy nie masz jakiegoś syfa i czy będzie miał z twojego leczenia jakikolwiek zysk. Mimo to zaryzykował i bądź co bądź nie był złym człowiekiem. Nawet czasem naiwnym. Nie pozwalając Ci zginąć w ruinach po jednej ostrej klepaninie pokazał, że nie tylko kasą człowiek żyje. W zasadzie - jak się później okazało - szef baru był dziwnym połączeniem dobroci i łatwowierności z chciwością. Znaliście się niemal dwa lata, a on nadal o sobie opowiadał niewiele i niechętnie. Chodziły słuchy, że kiedyś należał do grupy cyrkowców. Był nożownikiem. W sumie nie zdziwiłbyś się, bo sam wywijasz kosą wybitnie dobrze, ale on... był prawdziwym wirtuozem noży.

Poza nim i Tobą - jednym z ochroniarzy - w barze robiły cztery osoby. Pierwsza z nich to Joana. Kobieta była młodsza od Ciebie i robiła na kuchni. Miała się ku sobie z niepisanym szefem ochrony, którym był gość nazywany Rugerem. Szeroki, niski, ale okropnie jak na takiego byka szybki. Miał też niezły zmysł taktyczny. Dwóch pozostałych ochroniarzy to Grim i Anthony. Grim był wysoki, szczupły i jarał tyle fajek ile tylko się dało. Nie miał na co wydawać kasy trzeba przyznać, bo pić to on nie lubił i nie umiał. Dziwny gość, ale nieźle strzelał. Anthon natomiast był takim barowym przyjemniaczkiem. Takim co dosiadał się do każdej samotnej duszyczki pytając jak tam droga i takie pierdoły. Był dobrym źródłem informacji i miał chyba jakieś większe plecy, bo stali bywalcy zawsze wołali do niego per Pan. W walce widziałeś go raz i możesz powiedzieć, że nadaje się na ochroniarza. Jak lał gościa pałą to ten kwiczał jak zarzynane prosie...

Wszystko generalnie zaczynało się układać aż pewnego dnia - że też zawsze musi być taki dzionek, że wszystko pójdzie się zdrowo pierdolić - do baru przybyła spora ekipa miastowych. Znaczy tak Maurycy zwał rzucających się w oczy ludzi, którzy mogli żyć przed wojną. Ci byli młodzi. Dlaczego uważałeś, że to typowe relikty? Bo to było widać! Dwie kobiety wyglądały naprawdę zdrowo i aż dziw brał, że przez cały ich pobyt nie przysiadł się do nich Anthon. Pewnie dlatego, że byli z nimi też i faceci. Przyjemniaczki. Naliczyłeś pięciu chociaż nigdy nie siedzieli w barze wszyscy naraz. Może zmieniali się przy wozie? Nie pierwsi, nie ostatni na to wpadli.

Tak czy inaczej Ruger sprawdzał czy nie mają broni - jak zawsze przy wejściu - i okazało się, że nie wnoszą. Znaczy ktoś sam się przyznał i zostawił chyba nawet pistolet. Wietrzyłeś kłopoty... No, ale wracając do tego dnia, w którym wszystko się spierdoliło spałeś sobie smacznie w pokoju, gdy nagle usłyszałeś strzały. Zerwałeś się z wyra na moment przed tym jak twoje drzwi wpadły do środka, a po nich wlazł jeden ubrany w czerń typ. Chwyciłeś nóż w chwili, gdy zrobiło się ciemno... A potem na długo pozostała już tylko nieprzenikniona ciemność.


Alexandra Cobin, Reggie Thomson

Alex była wkurwiona, gdy razem z Wolfem wpadli do korytarzyku z pokojami. Reggie pokazał ręką, że sprawdzają pomieszczenia od końca tunelu. Pierwsze pokoje były puste jako, że oni sami tam zamieszkiwali. Nikt też się nie przypałętał. Cobin nie czuła, że jej serducho wali tak mocno, że zaraz wyskoczy z piersi. Adrenalina sięgała zenitu. Hakerka nigdy by nie podejrzewała, że w postnuklearnych ruinach będzie walczyć ramię w ramię z frontowcem zasłużonym na wojnie z maszynami i mutantami. Nie żeby jej się to podobało...

Gdy sprawdzone były wszystkie pokoje poza tym, gdzie był tunel Maurycego komandos pokazał Cobin, aby zatrzymała się przy ścianie - zaraz obok drzwi do pokoju szefa. Pokazywał na palcach kiedy wchodzą. 3, 2... Wolf wbiegł na sekundę przed Alex.


Corin Bradock, Alexandra Cobin, Raggie Thomson

Tego co zobaczą w środku nie mogli się nawet spodziewać. Alex niemal straciła przytomność na widok siedzącego pod ścianą Indiańca. Jego dredy były nieruchome, a on zimnym spojrzeniem od razu spojrzał na Cobin i Wolfa. Alex nie zszokowało tak bardzo, że Szakal tam był, ale to, że był cały we krwi. Jego twarz, ręce, korpus, nawet nogi. Cały strój miał w posoce. Obok niego leżało ciało przykryte jakimś kocem. Wolf spojrzał pytająco na Indianina, a ten ściągnął koc. To był Bryan. W klatce miał mnóstwo dziur. Skończył w podobie do Lunety z tym, że wokół niego była większa plama. Poza nim na ziemi leżał też inny gość - pod przeciwległą ścianą.

Miał na sobie skórzaną kamizelkę, pod którą była koszula. Na nogach miał jeansy, a na samych stopach kowbojki. Nie wyglądał na martwego, a nawet oddychał. Spokojnie, miarowo. W chwili, gdy Wolf zaklął, a Szakal wstał mężczyzna zaczął się budzić. Oczom Corina ukazał się pokój Maurycego. Pokój, w którym nieraz pił, jadł, a nawet ustalał z szefem co i jak w sprawie ochrony przybytku. Widok tunelu nie zdziwił Bradock'a, bo nieraz miał okazję nim wychodzić. Pomieszczenie było w ruinie. Meble były połamane, szuflady niemal puste, a rzeczy w nich wcześniej schowane pokrywały ziemię. Szkło, jakieś szmaty, ubrania, parę książek, deski... Corin zobaczył, że poza nim są tu inni ludzie. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn. Jeden z mężczyzn dzierżył karabin maszynowy podczepiony do pokaźnego pasa amunicji, a drugi mimo iż był mniejszy był również uzbrojony. Miał łuk, karabin, pistolet i wiele wypukłości na pokrytym posoką ubraniu, które mogły wskazywać poukrywaną broń.

- Kim jesteś? - zapytał ten z łukiem na plecach.

- To jeden z ochroniarzy. Widziałem go wcześniej. - powiedział Wolf.

- Nie Ciebie pytam... - rzucił sucho ten mniejszy.

Ogólnie wcześniej widziałeś taką fryzurę jak ma u niektórych brudasów. Dredy. Poza tym jak spojrzał na Ciebie zobaczyłeś, że ma dziwne oczy. Bardzo jasne. W tych ciemnościach rozświetlonych jedynie jedną latarką wydawało Ci się, że świecą. Były błękitne, zimne i pełne świadomości. Jak oczy mordercy.

- Wilku, mamy problem... Jakiś Rusek i jego paru kumpli się przypierdolili. - powiedział do radia AJ stojący w głównej sali baru. - Na poważnie Zadyma z resztą czekają na zewnątrz. Zaraz będzie tu też śmigłowiec.

- Dobra. Niech poczekają. - powiedział Wolf do radia.

- Próbowałem ratować Bryan'a, ale jak tu przybyłem był już całkiem sztywny. Jedynie tego znalazłem... - pokazał na ocuconego już całkiem kowboja.
 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172