Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-01-2012, 18:00   #21
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Bryan, Morgan, Alex, Jules

Morgan, Nancy, Jules, Alex, Bryan, Luneta… Każdy inny, mający inne cele i pragnienia. Szli przez skąpany w południowej mgle Nowy York – a raczej to co z niego zostało. Szóstka całkiem innych zdanych na siebie ludzi. Gdyby nie wojna, gdyby świat żył pełną piersią nawet by się nie poznali. Żadne z nich nie wiedziałoby o istnieniu drugiego. Po wojnie jednak ludzie byli zdani na siebie. Hibernatusy były niemal zmuszone zaufać swoim opiekunom. Przynajmniej na początku. Ciężko było się odnaleźć. Tym bardziej w ruinach dawnego, pięknego, soczystego, wielkiego jabłka. Teraz zmizerniałego, rozgniecionego i czekającego na to aż okoliczne drapieżniki rzucą się po to co z niego zostało…

Jules spojrzała na Morgana z niedowierzaniem.
- I jeszcze płacicie podatki?!

Michael zaśmiał się i machnął głową w stronę siedziby Duchów.
- Oni płacą. Nowy Jork uważa się za kolebkę cywilizacji. Pseudouniwerek, poborca podatków łażący z M4 i wszechobecna korupcja. Ale co mieścina to inny świat. Czasem naprawdę groteskowy.

- Ciekawe... Ale korupcja zawsze była, jest i będzie najwidoczniej. – odparła Jules.

- I to jest przydatne. Ciągle wiele można załatwić dając gdzieś w łapę. Musicie niestety przewartościować swój pogląd. Nikt już nie strzela po kolanach, nikt nie wstydzi się kantować. Nie ma praktycznie sprawnego aparatu policyjnego. Rządzi silniejszy.

- W lewo i za winklem prosto. Teren czysty. – spokojny ton głosu snajpera zabrzmiał w krótkofalówce. - Możecie iść swobodnie. Na bieżąco będę sprawdzał obszar.

- Zawsze miejcie asa w rękawie. Ukryty pistolet, granat czy kumpla z snajperką za plecami. Nigdy nie pokazujcie wszystkich swoich kart. Nie głupie jest przedstawianie się fałszywym imieniem, część z Was mogła być znana a lepiej się nie afiszować z faktem bycia mrożonką.

- Fałszywym nazwiskiem albo ksywką nie mającą nic wspólnego z samym imieniem czy nazwiskiem. - powiedziała Nancy uśmiechając się.

- Na przykład Luneta. Wiecie skąd się wzięła ta ksywka?

Jules uniosła brwi pytająco.
- Bob trzyma zwykle karabin do góry nogami i patrzy nie w tą stronę lunety. Stąd ksywka.

- I ten człowiek nas osłania? - zapytała z uśmiechem uczona. - Dlatego nigdy przy mnie nie strzelał...

- I teraz będzie miał do mnie wonty, że popsułem jego opinię przed kobietami...

- Nie przede mną. U mnie nigdy nie miał zbyt dobrej. Babiarz i pijak... - powiedziała Nancy patrząc na Jules i Alex.

- Nan, wyluzuj. Jules i nasza tajemnicza koleżanka bez wątpienia poznają kto jaki jest a nie ma co raczyć ich naszymi antypatiami. Wracając do krajobrazu to dla odmiany mamy ruiny. Nie wszystkie miasta ucierpiały od bomb, większość jednak jest zniszczona. Czas i popaprana przyroda robi swoje. Wyjątkiem są miejsca, w których ludzie rozpoczęli odbudowę. Nowy York jest najlepszym tego przykładem.

- Raczyć? Antypatiami? I kto to mówi Michael. To ty wraz z Hopkinsem cały czas jeździcie po Rusku chociaż go wcale nie znacie. Ty nie znasz...

- Zgadzam się Nancy nie znam go i nie lubię. Ale może odpuścimy to sobie i dokończymy kiedy indziej? Teraz skupmy się proszę na zwiększeniu szans na przeżycie naszych podopiecznych.

Bryan szedł nie bardzo interesując się rozmową. Co chwila przystawał i rozglądał się, dotykał murów ruin i powalonych drzew. Próbował sobie przypomnieć to miejsce z jego czasu. Patrzył w niebo by przewidzieć jaka będzie pogoda.
- Ale północ to dalej północ, prawda? - spytał nagle. Szukał wzrokiem ptaków, myszy czy szczurów. Kotów, też w takich sytuacjach powinno być wiele.

Zanim Nez usłyszał odpowiedź jego wzrok przykuł kawałek gruzu spadający z parometrowej kupki pod jednym z pobliskich budynków. Jego wzrok podążył w kierunku szczytu zawaliny i wtedy... dostrzegł pierwsze stworzenie. Wyglądało nieco jak lis poruszało się jednak na dwóch kończynach. Jego oczy lśniły a łapki miały przeciwstawne kciuki. Trzymał w nich jakiś przedmiot, ale gdy zobaczył nieopodal grupę szybko uciekł poza zasięg wzroku Bryan’a.

- Nie dotykaj niczego. Fauny nie ma za wiele, ale część grzybów i mchów upodobała sobie ruiny. Mogą wywołać ślepotę czy halucynacje. Słyszałem nawet o takim co po wywołaniu halucynacji wchłaniał człowieka. Umierało się z uśmiechem na ustach. Co prawda tego typu nie spotkałem, ale tamte już tak. Co do północy... Zależy o co pytasz. Jeżeli o kierunek to tak, pewne rzeczy są stałe i nie mówię tu o podatkach. Jeżeli zaś o północ stanów to się zmieniła. W większości zajął ją Moloch, tak nazywamy maszyny. Nie wiemy co z Kanadą, słyszałem plotki, że ludzie tam i na Alasce żyją. Warunki nie odpowiadają Blaszakowi. Ale nie wiem na ile to prawda. Internet szlag trafił. Nie będzie mogli wstawić słodkiego zdjątka z maszyną na facebooka by znajomi je polubili.

- Jak widzę niektóre rzeczy jednak się nie zmieniły. Na jedno pytanie dalej można usłyszeć wiele odpowiedzi. - rzucił Bryan. - Daleko przez te dwa lata zawędrowałeś poza Nowy Jork?

- Byłem w większości większych miast-państw. Hegemonia, gdzie rządzą gangi meksów, które uznają tylko prawo dżungli. W Salt Lake City, mieście tysiąca sekt, czy w Vegas. To ostatnie się nie zmieniło. Po przebudzeniu chciałem poznać ten świat najlepiej jak się da. W samym Wielkim Jabłku byłem tylko parę razy.

- Wielkie Jabłko? - spytała Jules

- Hagemonia? To tam gdzie Arizona prawda? Na Nowy Jork mówiło się Wielkie Jabłko na początku dwudziestego pierwszego wieku.

- Część Meksyku, którego nie wchłonęła neodżungla, mały kawałek Teksasu, cała Arizona i troszkę Utah. Przynajmniej w teorii. Granice teraz są bardzo płynne.

- No dobrze... ustalmy coś - Jules przystanęła, przyglądając się jakieś dziwnej roślinie. - Na północy jest... jak wy to nazywacie? Blaszak? A na południu neodżungla, tak? Jak to jest do ciężkiej cholery możliwe?

Bryan spojrzał się pytająco na Morgana i Nan. Michael wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie miałem dostępu do takich informacji. Moloch jest przedwojenną SI wojskową, której odwaliło. Niektórzy sądzą, że to on jest odpowiedzialny za wojnę. Widział w ludziach główne niebezpieczeństwo. Jeszcze inni twierdzą, że odwaliło mu dopiero po wojnie. Spotkałem się nawet z teorią, że sterują nim ludzie, którzy za jego pomocą chcą opanować świat. I to nie jest wcale najbardziej porąbana teoria. Walczyłem z jego maszynami, Front nie jest tak daleko. Neodżungle też widziałem. Wielki, zmutowany las, który wszystko asymiluje. Tam gdzie były miasta po roku rosną drzewa a tam gdzie byli ludzie są mutanty. Do samej dżungli się nie zapuszczałem. Nie wiem też jak powstała, ale mogę Was uraczyć kolejnymi teoriami spiskowymi. W jednej są nawet kosmici i rząd Polski współpracujący z Ugandą.

Jules poczuła się nagle słabo. Jednak zacisnęła zęby i skinęła lekko głową.
- Więc wojna zaczęła się tutaj, tak? Czy ktoś na nas napadł? Ciągle mówicie o wojnie, ale tak naprawdę niewiele o jej genezie.

- Bo nie wiele wiem. Zaczęły spadać bomby to się zapakowałem do lodówki. Pamiętam chaos, byłem wtedy na przepustce i cywili nie informowano. A po przebudzeniu słyszałem wiele historii o wojnie ale żadnych dowodów. Nie chce Was okłamywać.

- A jaka jest - przerwał na chwilę namysłu Indianin - Hagemonia?

- Wyobraź sobie gang z slumsów, wyeliminuj policję i inne środki nacisku i daj im kevlar, motory i broń maszynową. Piekło, gdzie rządzi silniejszy, totalna anarchia. Chociaż znam jedno spokojne miasto, tam przeżyłem swoje pierwsze chwile po przebudzeniu.

- Kiedyś były tam pustynie. Kaniony, suche koryta rzek i kaktusy. Zmieniło się coś? A miasta, mówisz obsadzone bandziorami. A co z tymi, zwykłymi ludźmi?

- Pustynie są dalej. Jeszcze bardziej niebezpieczne, wzrosła temperatura a zwierzaki zmutowały. Ale powinieneś tam się odnaleźć. Zwykłych ludzi prawie nie ma. Jest mało jedzenia i mało w którym mieście tolerują takie gęby do wykarmienia. Wyjątkiem jest parę miejsc jak Teksas. Generalnie albo umiesz coś przydatnego jak Nan i szanują Ciebie za to albo potrafisz obronić się bronią jak Bob.

- Albo jesteś kimś takim jak ty. Znam pewnego człowieka, który zupełnie sam przewędrował powojenne stany od Neodżungli aż po front. Bardzo zaradny. Podobnie jak ty Bryan... mogę powiedzieć czerwonoskóry? - zapytała Nancy po krótkim wywodzie. - Nazywamy go Szakal i niedługo każdy z was będzie miał okazję go poznać. Będzie wraz z wami wykonywał to zbliżające się zadanie.

Skinął głową przyzwalająco. Żeby tylko czerwonoskórym go w młodości nazywali.
- Z chęcią go poznam. Już mam dla niego kilka pytań. - Powiedział z życzliwym uśmiechem do Nancy, po czym odwrócił się do prowodyra Morgana - To jakim cudem Pan się uchował w takich ciężkich czasach?
- Dzięki nieprzeciętnej osobowości i wiedzy w którą stronę lunety patrzeć. A tak serio to przede wszystkim Mike, a po drugie miałem dobrego opiekuna. Wam też radzę pod kogoś się podczepić dopóki nie poznacie świata na tyle by samemu w nim żyć.

- Podczepić? Przecież mają Ciebie. No i na pewno Mike, Wasiliew i nasz pedant nie dadzą im zginąć. Początek będzie najcięższy. Później pójdzie z górki. Ja do teraz nie jestem do końca przystosowana a minęło dobre parę latek. - powiedziała pielęgniarka.

- To jest podczepienie. Czy pode mnie czy pod Mike ale jednak. Potrzebują właśnie kogoś kto ich nauczy BHP i nie pozwoli głupio zginąć. Posterunek, Duchy, jakiś głupi naiwniak...

- Sprawicie, że poczuję się jak w Yale - zażartowała Jules, szczerząc zęby.

Idąc tak kolejną drogą wytyczoną zawalinami okolicznych budynków wędrowcy zauważyli paru-osobową grupę ludzi wychodzącą gdzieś z prawej strony z 100-150 metrów od nich. Jeden z nich trzymał coś na kształt pręta zbrojeniowego a reszta niosła jakieś worki.

- Spokojnie. Stąd mają po drodze do Slumsów. - ogłosił przez radio Hopkins.
Ostatni z ludzi był cały owinięty jakimiś szmatami, niczym Talib z przed wojny. Koleś z prętem obrócił się w kierunku grupy Morgana, ale po chwili ruszył dalej coś mówiąc do reszty.

- Szczury. Tak się mówi na ludzi żyjący z zbieractwa i żebrania. Raczej nie groźni, gdy jest się w grupie i pod bronią palną ale mogą być zagrożeniem, gdy jest się samemu.

- I tu może warto wspomnieć, że większość ludzi zarażona jest chorobami popromiennymi. Idę o zakład, że ostatni z nich choruje na światłowstręt. Zobaczcie jak dokładnie musi kryć ciało przed słońcem. Okropne choróbsko. - dodała Nancy z krzywą miną.

- Coś jak wampir? – zapytała Jules.

- Uważaj, bo wypije Ci krew. A tak serio to niezupełnie, już przed wojną była taka choroba ale tutaj Nan myślę powie więcej. – odparł Michael.

- Musiałby podejść. Podobno mój lewy prosty jest dobry. – rzuciła czarnoskóra.

- Michael mówi o wampiryzmie zapewne. Teraz nazywamy to syndromem drakuli. Ci ludzie wolą noc, bo w dzień cierpi ich skóra. Nasłoneczniona zaczyna się rozkładać co po dłuższym pobycie na słońcu może przypominać trąd. Są też inne choroby. Nie leczone są bardzo uciążliwe. – powiedziała uczona.

- Jakie jest prawdopodobieństwo, że zarazimy się albo zapadniemy na takie choroby?

- Musiałabyś za długo przebywać na mocno napromieniowanym terenie. Wiele czynników wpływa na to jakiej mutacji byś uległa. Dlatego wielu ludzi chodzi z podręcznym miernikiem promieniowania. Też taki mam. Ta trasa jest bezpieczna. Promieniowanie jest w normie. A co do waszej sprawności przed zadaniem radzę się dobrze rozruszać. Jutro albo pojutrze zgłoście się do Ruska a on może sprawdzić ile dawnej sprawności wam zostało. - powiedziała pielęgniarka.
- Zaczynamy zabawę. – dało się słyszeć głos w radiostacji. - Wchodzimy na obrzeża miasta czyli mieszkania najniższej warstwy społecznej. Coś jak slumsy.

Rzeczywiście oczom grupy ukazały się w oddali pierwsze domki. Zrobione z czego się da. To dziura obita blachą falistą, to zakratowane okno. Gdzie niegdzie stały zdezelowane auta. Bez szyb, czasem dachów, robiące dużo hałasu i powodujące tyle spalin, że ekolodzy się w grobach przewracają. Pod ścianami tych baraków widać było ludzi. Wielu z nich uciekło przed tym co się dzieje w alkohol i narkotyki co niejednokrotnie gołym okiem widać. Zbliżającą się grupę dogonił Hopkins uśmiechając się nietęgo. Kasłał jak cholera i nie był to bynajmniej zwykły kaszel. Ludzie w większości usuwali się z drogi widząc uzbrojoną drużynę. Samemu jednak mogło by być o wiele gorzej...

- Jakieś... - Hopkins się zaczął dusić, ale po jakiś 10 sekundach przestał i kontynuował. - 15 minut i będziemy w centrum. Poza ruinami w NY są slumsy porozrzucane wokół centrum. Już niedługo natrafimy na najbardziej wysunięty posterunek w tych rejonach.

- Astma? - dopytała Aleks.

- Zwapnienie płuc. - powiedziała z nietęgą miną Nancy na co Luneta zareagował uśmiechem.

- Czyli? Czy to coś gorszego niż astma?

- Nasz przyjaciel ma mniejszą niż zdrowy człowiek pojemność płuc. Krócej ma przesrane. Nie leczone zwapnienie przejawia się różnie. Słabe stadium to krótszy oddech i zadyszka jak teraz. Im cięższe stadium tym oddech jest krótszy. Stan terminalny to śmierć w krwawym kaszlu i dławica. Luneta to leczy dlatego zadyszkę łapie jedynie czasem. Nie leczona choroba popromienna zabija. Prawie każda...

Jakby na potwierdzenie słów ekipa mijała właśnie człowieka, którego język zwisał na brodzie będąc tak pękatym, że nawet jego ćwierć nie zmieściłaby się w ustach. Nancy ściągnęła plecak, z którego wyciągnęła jakieś opakowanie lekarstw przypominających tabletki do ssania. Wyciągnęła jeden listek i rzuciła mężczyźnie, którego podziękowanie było niezrozumiałe przez niecodzienną przypadłość. A to był jedynie jeden z wielu przypadków napotkanych w slumsach. Morgan przemilczał hojność Nancy mając w pamięci słowa Lunety. Zamiast tego zwrócił się do reszty.

- Generalnie nie jest tak źle. Jeżeli nie urodzi się z nią to naprawdę ciężko załapać. Nie macie się czym martwić, macie lepszą sytuacje wyjściową niż ci, którzy tu się urodzili.

- Jak się obudziłam - wtrąciła Jules. - Mówiliście mi, że moja lodówka była nieszczelna. Nie wiem czy nie mam się czym martwić. Może coś z tego świństwa się przedostało?

- Twoja lodówka była wadliwa. Nie nieszczelna. Jakby tak było to zginęłabyś w chwili zamrożenia. Płyn kriogeniczny nie utrzymałby na tyle niskiej temperatury aby Cię zamrozić, ale dość niską aby wyziębić organizm na śmierć w ułamku sekundy. - wtrąciła Nancy.

- Czy powinniśmy tak paradować? - Bryan spojrzał na tubylców, później wskazał Jules i Aleks. - Ja, ze swoim ponczo, trochę do nich przystaje, ale kobiety wyglądają na modelki w tym środowisku.

- Moglibyśmy pójść przez ruiny, ale tam można na coś się natknąć. A oni nas nie ruszą. Trzy osoby pod bronią, do tego jedna z karabinem a druga w mundurze. Spokojnie, przyzwyczajcie oczy do tych widoków. Niestety, ale będzie jeszcze gorzej.

- Znaczy tutaj może już nie, ale wokół centrum rzeczywiście. Skupiska slumsów są rozlokowane w ruinach wokół centrum. Mike specjalnie założył bazę w niedostępnych ruinach. Tylko ktoś nienormalny by tam chciał się dostać więc praktycznie cały czas zachowujemy czujność. - powiedział Luneta.

- Ale masz w sumie Bryan racje. Trzeba będzie jutro Paniom znaleźć bardziej odpowiednie ubranie. Wezmę kasę od Małego i przejdziemy się na zakupy. Tylko nie oczekujcie oferty od Armaniego. Raczej ciuchy z tworzyw naturalnych albo coś co nie wiadomo kto to wcześniej nosił. Jak będziemy mieli szczęście to jakieś ciuchy z magazynów.

- A co jest złego w naszych ubraniach? - spytała Jules, unosząc brwi.

- Są za czyste, za nowe. Zbyt przedwojenne. Zwracają uwagę… - skwitował Morgan.

Aleksandra w jej niemal nowych jeansach, jasnej koszuli i szykownej kamizelce faktycznie mogła skupiać nieco za dużo uwagi co przejawiało się natarczywymi spojrzeniami mieszkańców Slumsów. Szczególnie płci męskiej. Reszta kobiet też nie mogła narzekać. Adoratorzy ze slumsów. Zgrzybiali, chorowici, brudni i nieokrzesani – ta okolica nie tylko im mogła nie przypaść do gustu…

Nie minęło jednak wiele czasu i oczom grupy ukazał się pierwszy zmotoryzowany posterunek straży powojennego Yorku. Dwa ustawione w poprzek drogi ciężkie wozy terenowe straszyły nie tylko grubą warstwą blachy, ale i ustawionymi na dachu karabinami maszynowymi. Grupa wyglądająca na oddział żołnierzy od razu skupiła się na zbliżających ludziach. Co jak co byliście uzbrojeni. Na oko dziesięciu typa z sporą siła ogniową. Każdy karabin, krótka broń boczna i wygląd prawdziwego rzeźnika. Jeden wyróżniał się szczególnie. Obrośnięty niemal jak niedźwiedź, z przyciemnianymi okularami na nosie, obwieszony pasem amunicji, z Minimi w rękach. Broń przypominała mu i przyjezdnym, że nie jest na wakacjach.


- Witam. Nazywam się Błażej Starzewski i jestem dowódcą czwartego zmotoryzowanego oddziału sił uderzeniowych NY. – rzucił patrząc na grupę człowiek.

- Chyba nie myślisz, że któryś z nich powtórzy twoje imię i nazwisko, Bishop? – zapytał Luneta pokazując karabin. – To, zabrałem ze sobą. – powiedział po chwili wyciągając jakiś dokument i podając wojskowemu.

- No. Wszystko niby gra, ale… muszę sprawdzić czy nie macie czegoś niebezpiecznego. – dodał poważnie człowiek nazwany Bishopem.

- Dobra. Jednak jeżeli któryś z twoich ludzi przekroczy granicę konieczną…

- Spokojnie. To rutynowa kontrola i bez tego nawet Nancy bym nie wpuścił. Stary coś ostatnio się zrobił nadgorliwy… - rzucił do Lunety brodacz.

Jak się po chwili okazało żołnierze nie mieli okazji nikogo „porządnie” zrewidować. Bishop wyciągnął małe, podłużne urządzenie, na którym każdy dostrzegał napis „Metal Detector”. Krótkie badanie pokazało, że uzbrojeni są Morgan, Nancy, Luneta oraz… Aleksandra Cobin. Jej broń mimo iż nie widoczna przez materiał teraz została bez żadnego problemu wykryta. Po udzieleniu wam krótkiej wskazówki aby „nie rozrabiać” Bishop puścił was dalej rzucając coś na ucho Lunecie, który potem jakoś dziwnie się cały czas uśmiechał.

Ledwie sto metrów dalej – co w ruinach nie jest wcale odległością małą – grupa zauważyła, że gruzy są uprzątnięte i równo poukładane w dużych, metalowych kontenerach. Wokół bloków w ich okolicy były rozstawione rusztowania, z których było słychać odgłosy rozmów. Ludzie kręcili się wokół tego miejsca. Wielu było ubranych w strój roboczy. Znaczna większość wyglądała lepiej niż mieszkańcy już przez was poznani. Ogoleni, z kompletem kończyn i jacyś tacy normalniejsi.

Ludzi zaczynało przybywać a tłumnie zrobiło się niemal, gdy zaczęła się ulica. Asfaltowa, równa, z świeżo naznaczonymi liniami oddzielającymi pasy ruchu. Kontrastowała z śladami piachu zapewne po terenowych wozach, które co jakiś czas jeździły w jedną czy drugą stronę. Tutaj budynki przybierały już normalniejszy wymiar. Niemal przedwojenny. To tutaj zobaczyliście pierwsze nie stłuczone szyby, pierwsze markety, kluby, sklepy, a nawet biblioteki. Nim jednak zabraliście się za zwiedzanie przyjrzała się wam grupa czterech policjantów. Ubrani w mundury NYPD. Koło miejsca ich patrolu stały dwa, niemal idealnie zachowane wozy jednostki policyjnej.

 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 17-01-2012 o 23:33.
Lechu jest offline  
Stary 17-01-2012, 19:56   #22
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Życie w centrum nie kwitło. Ono się sączyło, wylewało. Bryan, który w miastach tego typu przed wojną nie bywał zbyt często niemal nie zauważył różnicy. Bo czegóż tu brakowało? Nie miałeś pojęcia. Sklepy. Różne, różniaste. Nawet centra handlowe, księgarnie wyglądające nieco jak przedwojenne antykwariaty. Bo jakoś nie potrafiliście nazwać księgarnią sklepu z wystawką z książek z 2020 roku. Jedna była jednak nowa. Naprawdę nowa. Natalie Brown "Chemia stosowana" wydana w 2050 roku przez wydawnictwo NY Uniwersity. Ale nie tylko to było nowe...

Niektóre budowle budziły podziw. Nie tylko ze względu na niecodzienną architekturę, ale czystość. Duże, przejrzyste okna i obrotowe drzwi jednego z biurowców aż zapierały dech w piersi. W środku widzieliście ruchome schody i chodzących z góry na dół urzędników. Luneta zatrzymał się przed sklepem z bronią. Na wystawce była nie tylko broń, ale plakat reklamujący "niewinność" całego interesu.


Oczy snajpera aż lśniły, gdy przyglądał się odrestaurowanym, wychuchanym niemal klamkom z wystawki. Po drugiej stronie ulicy, gdzie można było się dostać pasami znajdował się wielki budynek z dachem w kształcie kopuły. Prowadziły do niego schody, na których siedzieli ludzie rozmawiając, grając w karty, śmiejąc się. Niby wymarzony świat. Niby utopia. Ale Morgan widział coś więcej. Widział mgłę, której inni nie chcieli widzieć. Wiedział jak jest ona związana z historią NY i choćby nie wiem jak bardzo chciał - nigdy tego nie zapomni. O samej wojnie wiedział niewiele, ale jej skutki zna od podszewki. Przeszliście na drugą stronę i mieliście zacząć się naradzać, gdy Luneta zwiesił wzrok na śpiewającej na schodach kobiecie. Ta widząc zainteresowanie uśmiechnęła się do umundurowanego Morgana i zaczęła grać na gitarze...


Zobaczyliście, że u jej nóg leży czapka, w którą zbiera zapewne datki. A jej wnętrze... znacznie więcej fajek i amunicji niż dolarów. To aż za dobitnie przypomniało wam, gdzie i kiedy jesteście...


Adam Kowalski, Gregory Martin

W garażu od roboty aż wrzało. Gwizdnięcie Kowalskiego, gdy zobaczył metalową bestię wywołało ten sam efekt co bokserski gong. Dwójka mechaników rzuciła się do walki z metalem, olejami, smarami i elektroniką pojazdu. Czy walka będzie wygrana? Gregory od razu wszedł do środka sprawdzając co będzie zbędne w trasie. Co za bardzo odstaje, co jest za duże czy też co jest o dupę rozbić. Zauważył otwarty pancerny schowek auta. Metalowa skrzynka, z której wystawał jakiś papierek. Rusznikarz nie wiedział czemu po niego sięgnął. Ot chwila słabości, ciekawości...


Było to małe, pogniecione, kolorowe zdjęcie. Uśmiechnięty mężczyzna w niebieskiej koszulce. Wysoki i napakowany, ale wyglądający na szczęśliwego. Chwila! Martin skądś go kojarzył. To był... Little Mike. Niesamowite, że na to wpadł. Mimo dwojga oczu, mimo uśmiechu. Dzisiaj jednooki nigdy się nie uśmiechał. Nawet w chwilach największej radości. Jedyne co nasunęło rusznikarza na ten pomysł to wielka postura. Przedramiona z muskulaturą porównywalną z bicepsami rosłego wykidajły w barze, w którym bywał Martin za czasów pracy u Kocha. Stare, dobre czasy...

Kowalski zajął się wyliczeniami i walką z metalem. Sporo czasu zajęło mu stworzenie ramy pod blaszanego pająka. Później połączenie elektromagnesów i zasilania z układem sterowania. Dopasowanie tego wszystkiego, regulacja wysokości układu i elektronicznego spustu. Z tego co Gregory zdążył zauważyć to Adam był cholernie skromny. Stworzenie takiego czegoś nawet dla wykwalifikowanego inżyniera to był cały dzień roboty. On się uwinął w jakieś... 6 godzin?

Później zabrał się za tarcze a Martin za elektroniczne zwiększenie obrotów silnika. W końcu trzeba było wykorzystać moc jak bardzo się dało. W trakcie roboty Gregory znowu sobie przypomniał jak niewiele brakowało aby właśnie nie żył. Ciekawe ile by jeszcze przeżył gdyby nie zamrożenie. Rok? Dwa? A może udałoby mu się dożyć końca wojny? Nieco go to trapiło, gdy przed warsztatem zaryczał silnik. Wtedy usłyszeli głos z radia od Zadymy.

- Spokojnie. To nasi. Uderzeniowa Yorku przywiozła żarcie. Prosiłem ich o to wczoraj. Nancy mówiła, że lepiej nie dawać wam naszych puszek tak blisko po zamrożeniu... - dodał wzdychając Rusek. - Nie wychodźcie. Odbiorę żarcie.

Do teraz nie zdawaliście sobie sprawy, że umieracie z głodu. Muzyka w komputerze zmieniła wygłos.


Po chwili drzwi się otworzyły a w nich pojawiła się znajoma choinka. Choinka obwieszona amunicją, bronią i granatami. Rusek spojrzał na robotę kiwając głową. Przyniósł wam dwa ciepłe gary. Jeden był pełen zupy wyglądającej na barszcz a drugi ziemniaków. Skąd to miał? Nie pytaliście.

- Jedzcie. - powiedział Rusek spoglądając do środka auta. - Oni obstawili teren póki się najecie a potem wychodzę na zewnątrz. Ja już jadłem. - dodał jakby to kogoś interesowało.

Z obojętnym wyrazem twarzy Zadyma usiadł na jednym z dostarczonym kół, które większość prawdziwych przedwojennych mechaników określiłaby jako "japoński szmelc". Jego XM29 straszył, gdy ściągnął go i zaczął rozbierać, sprawdzać.


Zabraliście się za jedzenie. Smakowało jak nigdy. Zupa była ciepła i dobrze doprawiona a ziemniaki... palce lizać. Sztućce będące podręcznym niezbędnikiem Siergieja musieliście jakoś pomiędzy siebie rozdzielić. Musieliście też jeść bezpośrednio z garów co dla chłopaków z uderzeniowej - waszych darczyńców - było chyba oczywiste. Po wspaniałym posiłku Zadyma zabrał gary i wyszedł na zewnątrz. Najedzeni chwilę odsapnęliście i wróciliście do roboty. Tarcze same się nie natną - jak pomyślał Adam.

Robota znowu ruszyła i wydawało się, że wyrobicie się przed oczekiwanym czasem, gdy w radiu usłyszeliście, że macie dokończyć i ruszacie w drogę powrotną. Nie lubiliście się spieszyć więc końcówka była równie solidna co początek. Jednak, gdy podeszliście do wyjścia, usłyszeliście szept zza wrót:

- Bocznym. – głos bez wątpienia należał do Siergieja.

Wyszliście bocznym wyjściem zostawiając jeszcze sprzęt w środku. Rozejrzeliście się widząc, że ruiny są tak samo okropne jak wcześniej. Powoli, ostrożnie podeszliście do wylotu załomu ruin i wtedy to usłyszeliście. Z daleka? Możliwe. Krzyki należały do kobiety…

- Proszę. Zostawcie mnie. Dałam wam już wszystko co miałam. – przerażony głos dobiegał chyba gdzieś z prawej. Od strony, z której usłyszeliście głos Ruska – tylko wiele dalej.

- Nie wszystko! Weźmiemy o wiele więcej! – odpowiedział jej męski głos.

W końcu schylony, pewny jak zawsze Wasiliew pokazał się wam. Ale tym razem coś się zmieniło. Wyraz twarzy już nie był taki obojętny.

- Czterech typów zaraz zakatuje jakąś kobietę. Dwóch jest uzbrojonych w giwery. Chodźcie. – schylony Rusek wychylił się zza załomu pokazując wam jakby rurę.

Wielka, metalowa, wychodziła gdzieś z ruin a w niej zgarbiony pilnował wylotu jakiś koleś. Ubrany był jak przedwojenny śmieciarz a w rękach miał jakiś kątownik. To chyba stamtąd dobiegał kobiecy głos. Ze środka słychać było też inne głosy, ale te już bardziej ochrypłe i mniej głośne.


- Co tak patrzycie? Nie zbieramy się. Pomagamy jej. Sam nie dam rady. Mam mały plan, ale może lepiej wysłuchać was, gdy już macie narażać życie… - Rusek spojrzał na was jedną ręką zamykając garaż.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 08-02-2012 o 14:48.
Lechu jest offline  
Stary 22-01-2012, 21:18   #23
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
Adam ujął w dłoń dżojstik. Poruszył nim w prawo, poruszył w lewo. Silniczek zareagował. Podobnie w przypadki ruchów góra-dół. Działało. Wciśnięcie klawisza fire spowodowało, że zacisnął się mechaniczny spust zamków magnetycznych, puszczenie spowodowało, iż palec powrócił do pozycji wyjściowej…. Działało. Adam uśmiechnięty od ucha do ucha stwierdził, iż wykonał kawałek całkiem przyzwoitej roboty. Rozpoczął rozmowę z Gregorym. Ta o wszystkim i niczym zarazem była z jednej strony niezobowiązująca, z drugiej natomiast dawała Adamowi szansę na pogadanie sobie z kimś (bo przecież od 30 lat nie miał takiej okazji), po trzecie dawała możliwość poznania kogoś z kim zapewne będzie dzielił dolę… czy też jej brak.
Kolejnym punktem na jego liście zadań było ponacinanie tarcz hamulcowych. Dlaczego? Otóż tarcze hamulcowe z odpowiednimi nacięciami gwarantowały lepsze parametry. Wolniej się nagrzewały i pozwalały na efektywniejsze hamowanie. Powodowały szybszą degradację klocków hamulcowych, jednak w jakiś sposób trzeba było tego potwora zatrzymać i zdecydowanie mocne i pewne hamulce będą tu potrzebne. Adam operował przecinakiem pewnie, z widoczną wprawą. Nie rozcinał tarcz, a w zasadzie delikatnie się po nich ślizgał wykonując promieniste nacięcia. Gdyby jeszcze dysponował jakimś chłodziwem lub tarczami ceramicznymi… to, to maleństwo zatrzymywało by się szybciej niż przysłowiowa dziewica widząca drużynę Marines…. z opuszczonymi spodniami. Takich tarcz jednak nie miał i będzie musiał zadowolić się tym co mu dano. Trudno.
Wykonując jedno z kolejnych cięć Adamowi drgnęła ręka. Piła ześlizgnęła się z zamierzonego toru, a kręcące się z zawrotną prędkością ostrze prześlizgnęło się po przedramieniu Kowalskiego. Niby nic poważnego, jednak wprawny obserwator dostrzegłby, iż tarcza weszła w ciało. Adam szybkim ruchem wyłączył przecinak i spojrzał na lewe przedramię. Rękaw bluzy zaczynał pokrywać się karminem, a wyraźnie widoczne przecięcie materiału znajdowało się w centrum wciąż rosnącej plamy. Rana jeszcze nie bolała. Kostuch zdawał sobie w pełni sprawę z tego, ze był jeszcze w szoku, że trzeba szybko zatamować krwawienie i że trzeba czym prędzej opatrzyć ranę. Brudna bluza, ostrze przecinaka… zakażenie gotowe. A w tym świecie jak sądził może być duży problem ze znalezieniem w pełni wykwalifikowanego lekarza.
Wstał i podszedł do swoich gratów. Jedna z toreb miała klasyczne oznaczenie. Czerwony krzyż wpisany w białe pole- apteczka. Kowalski otworzył ją i zaczął przeglądać. Nie było środków odkażających, nie było przeciwbólowych… w zasadzie były bandaże, nożyczki, jakiś koc termiczny, jakaś paczka prezerwatyw… apteczka, tyle że uboga. Zdecydowanie nie wystarczająca w sytuacji jakiej znalazł się teraz, albo w jakiej będzie mógł znaleźć się on, lub któryś z jego kompanów w czasie wykonywania ich zadania. Adam nie był dokładnie pewien co w takich sytuacjach się robi… a oglądane przed przydługim snem filmy z gatunku „zabili go i uciekł” podpowiadały mu całą masę trupów, olbrzymią ilość wystrzelonej amunicji…. I kopnięcia a’la Chuck Norris w finałowej walce. Słowem krwawa jatka zakończona półobrotem. Adam nie wyobrażał sobie, w jaki sposób miał zapewnić pierwszą pomoc sobie i ludziom z którymi będzie miał pracować przy udziale środków tak skromnych, jak te znajdujące się w jego apteczce.
Wypadało tylko i wyłącznie popluć sobie w brodę, że nie sprawdziło się wcześniej tego, co ma się we własnych klamotach, teraz trzeba było sobie radzić przy użyciu tego co się ma. Adam prawą ręką zawinął rękaw bluzy i odsłonił przeciętą skórę. Prócz niej, otrze pokroiło jeszcze trochę głębiej, natomiast chyba nie było źle… gdyby tak było zapewne bolało by to dużo bardziej i zapewne niosło by ze sobą poważniejsze skutki. Adam poruszał palcami i zadowolony z faktu, że te reagują na jego polecenia stwierdził, że ścięgien sobie nie poprzecinał. Coś jednak przeciął. Ciemna, odtleniona krew wolnym i jednostajnym strumyczkiem wypływała z ramy. Przeciął jakąś mniejszą żyłę. Miał nadzieję że mniejszą.
Sprawną ręką sięgnął do bidonu ze spirytusem i postawił go koło siebie. Potem otworzył dwie paczki z gazą i jeden bandaż elastyczny. Jedną z gaz namoczył w spirytusie o przemył ranę wokoło, potem delikatnie przemył samo skaleczenie sycząc cicho z bólu i dmuchając intensywnie na ranę. Na sam koniec przyłożył jeszcze jedną gazę i zabandażował przegub. Siedział jeszcze przez kilka chwil uważnie przyglądając się ręce. Bandaż nie przemiękał, zatem doszedł do wniosku, że wszystko było w porządku. A rana? Za parę tygodni będzie jedną z wielu blizn jakie zdobiły ręce Kowalskiego.
Spojrzał na wyciągnięte ze schowka zdjęcie. Prychnął pod nosem dochodząc do wniosku, że nawet największy potwór był kiedyś człowiekiem… To był w zasadzie jedyny komentarz do tego co zobaczył. Wyciągnął jednak jeszcze jeden wniosek. To auto najprawdopodobniej było autem Mike’a. Dlaczego zatem ktoś taki jak on, powierzał sprzęt tak cenni komuś takiemu jak oni? Owszem zapewne każde z nich posiadało jakieś tam talenta… tylko że jak do tej pory byli wielka niewiadomą. Mały zdaniem Kowalskiego ryzykował i to sporo.
Chwilę potem przyszedł czas na małą przerwę. Przyjechało żarcie. Ni mniej ni więcej, a wyżerka jak się masz Viktor. Kostuch dopadł do garnka jak wściekły ogar, zdając sobie sprawę ze swojego głodu, dopiero gdy zobaczył naczynie i poczuł roznoszący się wokoło zapach. Fakt, iż musiał jeść z bezpośrednio z garnka razem z Gregiem wcale mu nie przeszkadzał. Nie była to dla niego pierwszyzna. Gdy już łyżka zaczęła uderzać o dno, jego flaki się wypełniły, a on donośnym beknięciem oznajmi zakończenie uczty… powrócił do pracy. Doszedł do kolejnego zasadniczego i jego zdaniem ważkiego wniosku.
Otóż posiadali dwa stanowiska strzeleckie i tylko jeden karabin. Adam rozumował następująco. Z wierzy na górze auta było szersze pole ostrzału, ale z tego miejsca można było strzelać tak z posiadanej armaty, jak i z każdej innej broni. Od AK 47, po procę na ołowiane kulki.
Ze stanowiska które stworzył można było walić tylko i wyłącznie do przodu +/- jakieś 100° na boki. Adam uśmiechnął się. To powinno wystarczyć. Zdecydował się przenieść armatę z góry na maskę auta pozostawiając górne stanowisko pozornie puste, a w praktyce dające możliwość prowadzenia ostrzału z absolutnie wszystkiego. Zainstalował broń na stojaku razem z magazynkiem. Poprosił Grega o odbezpieczenie broni i załadowanie magazynka. Potem sprawdził czy silniczki dają radę przesuwać broń.. usatysfakcjonowany odszedł parę kroków i spojrzał na swoje dzieło.
Potem dowiedział się że mają szybko dokończyć swoją pracę… co było robić? Wciągnął podnośnik, zmienił koła, następnie dwie opony wrzucił na dach auta i dokładnie je zamocował.
Potem wyszli na zewnątrz….
***
Adam rozejrzał się raz jeszcze przeklinając w duszy wszystko i wszystkich. Miał w głowie koszmarny mętlik. Nie bardzo wiedział jak przyzwyczaić się do tego, że miasto jakie pamiętał zamieniło się teraz w ruinę. Niebo nie wyglądało tak samo… a stwierdzenie, iż człowiek człowiekowi był wilkiem jeszcze bardziej pasowało do teraźniejszych realiów.
Aż za bardzo…
Krzyki kobiety i niewybredne komentarze świadczyły, aż nazbyt dobrze o tym co mogło dziać się kilkadziesiąt metrów od nich. Reakcja Rosjanina była do pewnego stopnia oczywista. Adam był jednak zaskoczony. Nie podejrzewał, że zostanie postawiony przed takim zadaniem. Nie spodziewał się, że zaledwie drugiego dnia po wtajemniczeniu będzie musiał już biegać po ruinach s klamką w ręku. Przeklął. Jednak kiwnął głową potakując wypowiadanym przez Rosjanina słowom. Sam nie bardzo widział się w roli mężnego rycerza podążającemu na spotkanie przeznaczenia... jednak zdawał sobie sprawę, że w takich sytuacjach nie powinno się przechodzić obojętnie. Odpiął kaburę i wydobył pistolet jednym sprawnym ruchem. Mag-95, znalazł się w jego prawej dłoni. Ta nie była stworzona do trzymania broni palnej. Widać było, że Kowalski był niepewny... Ale zdecydowany coś przedsięwziąć.
- Masz dużo większe doświadczenie w takich sprawach. Mów gdzie się ustawić i co robić. Pomogę jak umiem najlepiej.
To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Znał się na planach i mapach silników. W kwestii taktyki na polu walki był zdecydowany zdać się na umiejętności innych.
- Mój plan jest prosty, ale ryzykowny dla życia tej panienki. Wykurzymy ich stamtąd. Dam mój karabin Martinowi a sam zajmę się tym przy wejściu robiąc nieco hałasu. Tamci do mnie wyjdą a wtedy wy ich wyeliminujecie. Tylko się nie wahajcie. Idziemy... - powiedział Rusek odbezpieczając karabin i dając go Gregoremu. - Zajdziemy ten kanał a potem zaczynamy. W razie jakiś niespodzianek zdajcie się na zdrowy rozsądek. - Zadyma ruszył przez jedną dziurę w ścianie aby obejść rurę od bezpiecznej strony. Kobieta tymczasem darła się w niebogłosy.
Adam nie był zadowolony z miejsca w jakim się znalazł i z tego co miało zdarzyć się za chwilę. Jednak jak zostało powiedziane wyżej zdawał sobie sprawę, że jakaś reakcja jest potrzebna, że reakcja na to co działo się przed nimi wpisuje się w najzwyklejsze w świecie człowieczeństwo.
Nim ruszył za Zadymą stwierdził jeszcze
- Jestem raczej kiepskim strzelcem. Ustawię się w miarę blisko z flanki. W ten sposób będziemy mogli położyć na nich ogień krzyżowy. Greg, wybierz sobie stanowisko. Ja skoczę na lewo i postaram się znaleźć dla siebie jakąś osłonę.
Rosjanin zamienił jeszcze dwa słowa z Gregorym a następnie poszedł. Adam ruszył do przodu i delikatnie w lewo. Podążał w pewnej odległości za Zadymą, pozostawiając go z przodu i po swojej prawej. Szukał jednocześnie możliwości podejścia możliwie blisko i znalezienia sobie możliwie dobrej osłony w postaci jakiegoś kawałka betonu, kamienia... czy czegokolwiek co zabezpieczy go przed wrażym ogniem.
- Greg! rzucił półgłosem za siebie. Jeśli wypadnie dwóch naraz mój jest ten z lewej. Żebyśmy nie pruli do jednego jednocześnie. Mam mniejszą siłę ognia, więc będę strzelał z opóźnieniem i raczej wybierał czyste cele. Zadyma, będę tam... Adam wskazał jedną z większych kupek betonu, w której to Kowalski znalazł dogodne (na oko) stanowisko strzeleckie. Dziura ta była w pewnym oddaleniu od wartownika, ale co najważniejsze była po jego prawej stronie, a lewej patrząc od strony nacierających. Adam poprawił paski torby przewieszonej przez ramię, raz jeszcze sprawdził bezpiecznik klamki i na poły schylony pomknął w kierunku swojego stanowiska. Nim do niego dotarł miał przebiec przez pewien obszar nie chroniący go... znaczy się natrafił na pas ziemi, na której był wystawiony jak przysłowiowa kaczka. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi przeciwnika. Miast tego dopadł do możliwie dobrze wysuniętego punktu, tak by nie zostać zauważonym i dał sygnał chłopakom. Ujął w obie dłonie pistolet i wycelował w wylot rury. Nie zamierzał jednak strzelać od razu.
Miast tego, gdy tylko się zaczęło ruszył biegiem przez wolny teren tak aby dopaść możliwie blisko do wylotu rury... cały czas obserwował to co się działo dookoła gotów otworzyć ogień.
Nie wiedział dokładnie co się działo, biegnąc musiał patrzeć pod nogi i dokładnie wybierać sobie drogę, aby nie złamać sobie nogi na jakiejś nierówności. Dopadł jednak dokładnie w chwili by usłyszeć:
- Gówno. Zaraz będziesz się dławił własną krwią. Zobaczymy co wtedy powiesz... - wycharczał jeden z napastników idąc szybko z prętem z rękach.
Adam bał się jak jasna cholera i prawdę powiedziawszy nie pamiętał kiedy wcześniej i czy w ogóle był zmuszony do takiego wytężenia uwagi. Niemniej jednak działał szybko i instynktownie. Usłyszał zduszony świst gdy kolano Rosjanina uderzyło w swój cel. Usłyszał, jednak tego nie widział. Miał co innego do oglądania. W ostatniej chwili stwierdził, że zmieni miejsce swojej pozycji. Przeskoczył przez dziurę w której miał się schować i podbiegł jeszcze kilka kroków bliżej, tam dopadł osłony, ujął klamkę oburącz i nabrał powietrza w płuca. Musiał uspokoić oddech. Wysiłek i adrenalina spowodowały, że ręce mu się trzęsły, a ciśnienie krwi odzywało się charakterystycznym dudnieniem w uszach. Miał na to jedynie chwilę.
- Nie wahajcie się ani chwili... tak? Powtórzył słowa usłyszane przed kilkoma chwilami, przymierzył i na ułamek sekundy zastygł w pozycji strzeleckiej. Potem nacisnął dwukrotnie spust. Celował w typa po lewej stronie, pamiętając ze zaczajony gdzieś nieopodal Greg miał walić w tego prawego.
Kowalski nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co się działo. Pewnym było jednak, że doliczył się więcej niż dwóch wystrzałów. Jak uderzony taranem, oszołomiony rozejrzał się po krajobrazie jaki zmienił się na przestrzeni zaledwie kilku setnych sekundy. To co było w tej chwili najistotniejsze to to, że jego cel leżał ranny, a kałuża powiększającej się obok niego czerwieni świadczyła dobitnie o tym, że jest on wyłączony z walki. Obok niego leżał drugi koleś z wyraźnie zaburzoną symetrią ciała… Leżał też Zadyma…
Adam zadziałał instynktownie. Lata pracy jako sanitariusz zrobiły zdecydowanie swoje. Nie zastanawiał się chwilowo nad tym co się stało z kolesiem do którego strzelił i nie zastanawiał się jak bardzo będzie to działało na jego psyhe. Miast tego rzucił się w kierunku Zadymy. Nie dostrzegł poruszenia ze strony Grega, miał nadzieję zatem że ten pozostanie na stanowisku i w razie czego będzie ich osłaniał. Dopadł ruska, przykląkł obok niego, jednak nie spojrzał w jego stronę. Miast tego trzymając oburącz klamkę uważnie obserwował to co działo się tak w samej rurze jak i wokoło niej. Był zdecydowany posłać kulkę komukolwiek z rannych, który by się poruszył... oraz komukolwiek kto będzie się chciał wydostać z rury i nie będzie rozszalałą kobietą.
 
__________________
Tablety mają moc obliczeniową niewiele większą od kalkulatora. Do pracy z waszymi pancerzykami potrzebuję czegoś więcej niż liczydła. Co może mam je programować młotkiem zrobionym z kawałka krzemienia?
~ Gargamel. Pieśń przed bitwą.
hollyorc jest offline  
Stary 24-01-2012, 01:19   #24
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny


- Całkiem duża kolekcja, - powiedział Bryan wchodząc do sklepiku z książkami. - Dzień dobry.

Sklep z książkami zdawał się być całkowicie inny od wyobrażeni Bryana. Nie był to jeden regał z pięcioma egzemplarzami tej samej lektury. Nie był to też śmierdzący szczurami i zgnilizną kantorek na brudne szmaty. A takiego widoku się spodziewał widząc wcześniej slamsy ze swoimi ruinami. Wchodząc nie dał jednak po sobie poznać jak duże wrażenie na nim wywarła.

- O, dzień dobry, dzień dobry! - zawołał Starzec lekko zmęczonym, ale pełnym serdeczności głosem. - Może w czymś Panu pomóc? Jaka literatura Pana interesuje?

Tymczasem, Nancy oglądała właśnie książki na jednym z licznych regałów. Bodajże coś z działu medycyny. Dwa regały nad jej głową stał wielki atlas anatomiczny. Musiał ważyć chyba z dwadzieścia kilo.

- Ja raczej w ramach wycieczki krajoznawczej, - przyznał Bryan podchodząc do tej samej półki, przy której stała Nancy. - Rozejrzeć się przyszedłem.

- To mój znajomy Panie Clivers. - powiedziała Nancy.

- Aha. Dobrze. Zatem, jak się zastanowicie zapraszam na kawę. Zaraz będzie gotowa. - powiedział dziadek idąc za drzwi za ladą. Po chwili zapaliło się tam światło. W sklepiku, pachnącym czymś, co było chyba lawendą, zostali sami.

- Jak widać, nie każdemu podobają się sztuki walki, co Bryan? - bardziej stwierdziła niż spytała.

- Zdecydowanie. Przemoc w ostateczności. Mam nadzieję nie zapomnieć o tej maksymie w teraźniejszych czasach. Powiedz, ciężko jest? Tam poza murami?

- Szczerze mówiąc byłam tam jedynie raz. Jest ciepło, sucho i bez gogli ani rusz. Piasek jest wszędzie. Jedna wielka pustynia, nie licząc okolic Missisipi, Miami, gór i Vegas. A dlaczego jedynie raz byłam? Dostałam kulkę na akcji i Mike już więcej mnie nie brał. Zapewne już nigdy nie weźmie. - powiedziała krzywiąc się na wspomnienie postrzału.

- To chyba dobrze, co? Nie ma potrzeby się narażać. I możesz w swój sposób zbawiać świat. - Bryan wskazał na książkę z jej imieniem na wystawie kramiku.

- Dla mnie dobrze. Dla reszty też tak było, dopóki nie straciliśmy rusznikarza i medyka polowego. W sumie każdy z nich umie sam siebie opatrzyć, ale zwykle problem leży o wiele dalej niż w zwykłych zadrapaniach. Jak byście się zgodzili wesprzeć nasze szeregi na dłużej, to zapewne Mike nie będzie potrzebował nikogo więcej. Ale wiedz, że nie jest to bezpieczne. Pewnie zainteresuje cie postać Szakala. Jest do ciebie podobny. Tylko bardziej... powojenny. - Urwała zerkając za szybę. - Czy to nie ten... łysy od Mariny?

Bryan podążył za wzrokiem Nancy. Przytaknął i powiedział, że faktycznie to on, ten sam Latynos. Chwila ciszy, którą przerwała Nancy. Bryan chwilę jeszcze obserwował łysego, który przeszedł sobie chodnikiem tuż obok sklepowej szyby.

- Szakal, - mówiła dalej Nancy, - to zawodowy tropiciel. Jedni uważają, że jest nawiedzony, inni, że ma prawdziwy szósty zmysł. W dzisiejszych czasach nie tylko są chorzy na choroby popromienne ludzie, ale też tacy, których natura obdarowała. Poza olbrzymią wiedzą jak przetrwać na pustyni Szakal nigdy nie podróżuje sam. Zawsze ma przy sobie przynajmniej jedną ze swoich bestii. A ma ich wiele. Sama widziałam jedną i powiem, że nie tylko ludzie przeszli mutacje. Z tego co wiem nie pomieścicie się w wozie na misję więc Szakal załatwi dla kogoś transport i pomoże wam. To ciekawa osoba, ale czasem za dużo tego gadania o duchach przodków i innych sprawach...

Bryan uśmiechnął się. Znał takich wcześniej, gdy wojna jeszcze nie strawiła świata. I nie wszyscy byli takimi fanatykami na jakich wyglądali. Chociaż niektórzy...

- Z wielką chęcią poznam Szakala. Jest coś szczególnego, co trzeba wiedzieć o tym świecie? Albo inaczej, jest coś szczególnego, co trzeba wiedzieć o tej misji? Pomijając przygotowanie, bo przygotowanym trzeba być ciągle, to informacje czasami są kluczowe.

- O misji, póki co, nie wiemy nic. Dzisiaj lub jutro Morgan pozna szczegóły i wam je przekaże. Mike nie wysyłałby was na nic... prostego. Możesz się spodziewać ostrej jatki. A o świecie dowiesz się z czasem. Każdy wie coś innego. - Nancy odłożyła książkę na miejsce, wzięła inną i zaczęła ją pośpiesznie ogląda, nie skupiając się na niej bardziej niż na Bryanie. - Znam jednego łowcę, który jest mistrzem w wspinaczce i ogólnej tułaczce po gruzach. Kiedyś znalazł dla mnie mikroskop. Zajęło dwa miesiące, ale wiedział, gdzie i jak szukać. Jak zatem widzisz każdy umie coś innego. A wiedzę zdobędziesz z czasem. Możesz wpaść na uczelnie. Tam mamy ścianę z wykazem anomalii pogodowych. Taka wiedza powinna ci się przydać.

- Nawet nie wiem gdzie ten uniwersytet jest w tej chwili. Ale z przyjemnością. Tyle jest tutaj spraw i rzeczy do zobaczenia i poznania. Co z tą kawą? - kiwną na zaplecze.

Jak na zawołanie w tym samym momencie staruszek wyszedł niosąc metalową tacę z trzema porcelanowymi filiżankami. Obok naczynek stała, chyba zabytkowa już, cukierniczka oraz leżały trzy pierniczki. Zapach kawy bardzo szybko dopadł gaworzącą dwójkę.

- Zapraszam Natalie oraz... Pana turystę. - skinął głową stawiając tacę na ladzie.

- Morgan też będzie chciał się wybrać na uniwersytet, więc razem się wybierzecie. Pan Clivers również tam wykłada. Raz na tydzień. Historię USA. Byłam na większości wykładów od kiedy się tu przeprowadziłam. - ostatnie słowa powiedziała puszczając Ci oko od strony, której staruszek nie widział. - To prawdziwy fachowiec. Nie bez powodu tylu niebieskich krąży wokół jego sklepu. To cenna persona.

- Bez przesady Natalie. Dzisiaj ceni się młodość i chęć do działania. Ja jedynie mam nadzieję przekazać moją wiedzę jak największej grupie przyszłych uczonych tego miasta. - powiedział i nasypał sobie jedną łyżkę cukru.

- Cenna jest i wiedza i młodość. Rzadko bywa, że idą z sobą w parze. - Bryan wziął kawę, pociągnął łyczka, skinął z aprobatą. - Pyszna. A co pan wykłada, panie Clivers? - zapytał, po czym szybko odłożył kawę i podał rękę. - Bryan Nez, przepraszam za brak wychowania.

- Romuald Clivers. - stanowczy uścisk, pełen szacunku. - Miło mi Pana poznać. Wykładam historię USA od czasów założenia naszego kraju do czasów powojennych czyli teraźniejszości. Jak by Pan był na uczelni, to zapraszam. Chętnie goszczę znajomych Natalie na moich wykładach.

- Od czasów założenia? A to nie po wojnie secesyjnej nasz kraj został założony? A raczej zjednoczony ponownie?


Kawa była gorąca, aromatyczna i pyszna. Musiała być w lepszym stanie niż niektóre widoczne książki.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
Stary 24-01-2012, 12:02   #25
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Gdy tylko opuścili punkt Morgan spojrzał na Alex surowo.
- Mówiłem coś.
Krótką chwilę utrzymywał kontakt wzrokowy po czym uśmiechnął się i puścił oko.
- A teraz lekcja numer... cholera, nie pamiętam ile. Ostrożność i brak zaufania do drugiego człowieka popłaca. Nie mówię o paranoi ale o zdrowej ostrożności. Ale jak będziemy na uniwerku za dwa dni radzę zostawić broń ochronie, sam tak zrobię.
Alex wytrzymała spojrzenie. Już nabierała powietrza, żeby coś rzucić Morganowi na temat pieprzonych zasad i zdrowego rozsądku, kiedy ten zmienił wyraz twarzy i mrugnął . Dziewczyna odetchnęła i też się lekko uśmiechnęła.
- Tak zrobię.. szefie. - powiedziała
Morgan zaśmiał się.
- Naprawdę. W tych czasach trzeba mniej ufać ludziom niż w tych, które pamiętamy.
- Na szczęście nigdy nie miałam problemów z nadmierną ufnością.. - mruknęła Alex.
Michael tylko ponownie się uśmiechnął.

***

Alex nie mieszała się do zajścia ze śpiewaczką. Szczerze mówiąc – zamurowało ją, przynajmniej w pierwszym momencie. Potem inni zareagowali, a dziewczyna tylko stała, patrzyła, próbując ogarnąć to, czego świadkiem się stała. Potrzebowała zorientować się nieco w zasadach panujących w tym świecie - wiedziała już jedno: skoro w tej ”bardziej cywilizowanej” części ludzie zachowują się jak w slumsach jej czasów, to w pozostałej części musi panować dżungla. Zdziczała dżungla.

Odprowadziła wzrokiem napastnika, zapamiętując jego twarz i miejsce, gdzie wszedł.

- Do księgarni? - zapytała zdziwiona propozycją spaceru - raczej do jakiejś zbrojowni...
- Tak owszem. - odparła Nancy. - Chyba, że macie inne pomysły. Powiedzcie, gdzie lubiliście chodzić za dawnych czasów a coś na pewno wymyślimy. No śmiało. Tylko nie bar, bo kończymy wycieczkę w Gramofonie a tam zapewne będzie okazja i zjeść i wypić.
- Dojo - uśmiechnęła się Alex .
- Nie ma sprawy. - spojrzał na nią z uśmiechem snajper. - Co tak patrzysz? Znajomy ma nie daleko sekcję Submission Fighting. Zna się na rzeczy. Jest jedyną osobą, która mogłaby okopać... znaczy dać radę naszemu Zadymie.
Nancy skarciła go spojrzeniem, ale nie zrażony snajper uśmiechnął się do kobiet.
- To jak? Idziemy do tej sekcji? Mają tam ludzi od BJJ, przedwojennego Taekwondo a słyszałem, że nawet wschodnich sztuk walki. Tych skośnookich... Chinoli? Japońców? Koreańców? Kurwa, oni wszyscy wyglądają tak samo. - podrapał się po głowie.
- Aikido - Alex sie uśmiechnęła - To sztuka obrony..I nie, nie kopiemy ludzi.. Zwykle. Chodźmy więc, jak jest taka możliwość, kawałek maty mi starczy. Potrzebuję się poruszać.
- Skoro tak to proszę za mną piękne Panie. - powiedział puszczając oko. - Ładnie tu mamy co? - dodał zaciągając się powietrzem, już zdecydowanie swobodniej. - Chciałoby się na dłużej zatrzymać...
Luneta od razu przeszedł do rzeczy i powoli ruszył chodnikiem. Nancy na chwilę zatrzymała się kiwając przecząco głową, ale po chwili ruszyła za snajperem. Jak się okazało droga nie była długa i po jakimś czasie Hopkins rozejrzał się na boki i przeszedł szybko przez ulicę.
- Spokojnie. Nie dostaniemy mandatu. - rzekł z już lekko irytującym uśmiechem.
Bryana i Alex coś zdziwiło, gdy grupa zatrzymała się przed wielką szybą obklejoną plakatami różnych przedwojennych federacji sztuk walki. Albo im się zdawało albo właśnie tu wszedł ten drab od Morgana, Lunety i piosenkarki...
Alex zlustrowała plakaty, a potem zmarszczyła brwi.
- Czy przypadkiem to tutaj nie wszedł ten facet, co próbował wymusić pieniądze od dziewczyny? - zapytała
- Nie mam zielonego pojęcia. Nie patrzałem, gdzie idzie. Spokojnie. Przy mnie nic wam nie grozi. Poza tym Pani Pullman ma ponoć mocny prawy prosty. - odparł otwierając drzwi i wskazując wnętrze, które póki co pokazywało krótki i wąski korytarz.
- Ja chyba się przejdę do księgarni jednak. Jest tuż obok więc będę widziała jak będziecie wychodzić. - powiedziała pielęgniarka powoli idąc w kierunku wymienionej lokacji.
- Jestem prawie pewna.. - upierała się Alex wchodząc jednak do korytarzyka - Każdy może tu wejść? czy trzeba być członkiem klubu?
- Tutaj może wejść każdy. Klub rekrutuje nowych wojowników i tych, którzy chcą się nauczyć bronić. To tutaj ja się nauczyłem podstaw. Nie umiem co prawda dużo, ale na żebraków i szczury mi wystarczy. Jake to wspaniały człowiek. Polubicie go. - powiedział Luneta powoli idąc ku jedynemu wyjściu z korytarza.
Już tutaj dało się słyszeć jakieś krzyki, jakby wskazówki szkoleniowe. Gdy wszyscy znaleźliście się w korytarzu zza drzwi wyszedł dryblas od piosenkarki. Był bardzo zdziwiony.
- Przecież dałem jej spokój... - powiedział patrząc na snajpera.
- My nie do Ciebie. A teraz spierdalaj pókim dobry...
Łysol obszedł was bokiem i wyszedł coś mamrocząc pod nosem po latynosku.
- Zwracam honor. - powiedział do Alex Luneta otwierając kolejne drzwi. A tam... raj. Dla rzeźników, kickbokserów i innych napierdalaków.
Sala była olbrzymia. Już od wejścia czuć było woń potu. Pomieszczenie było podzielone na części metalową siatką przypominającą płot. W każdej z części ktoś ubrany inaczej wyżywał się na sparingpartnerze, worku albo manekinie. Było takich z 7 przedziałów, ale ten, w którym teraz się znajdowaliście zajmował jakiś wysoki, nieźle zbudowany murzyn. Był ubrany w kimono i wykonywał właśnie jakieś dziwne płynne sekwencje bojowe. Gdy zobaczył was od razu przestał a koleś siedzący wcześniej w rogu pomieszczenia zaczął szmatą ścierać pot z maty, na której ćwiczył murzyn.
- Kogo to do mnie diabli niosą?! - zawołał czarnoskóry. - Robert albo chcesz przepis na dobrą paszę albo jesteś tylko obstawą. - dodał podchodząc i podając rękę Lunecie i Bryanowi.
- Dokładnie. Koleżanki chciały poskakać po matach. - powiedział z uśmiechem.
- Dobra. Pierwszy trening gratis. Co trenujecie? - zapytał murzyn chwytając stojącą pod ścianą butelkę z jakimś zielonym płynem i biorąc dwa łyki.
- Aikido - odpowiedziała Alex - czy da radę pożyczyć kimono? lub inny strój - dodała szybko.
- Kimono pewnie. Poczekajcie przyniose kimono i jakiś dresik jakby druga koleżanka się namyśliła. - murzyn przeszedł przez siatkowe drzwi w płocie oddzielającym działy sali i wszedł do jakiegoś innego, wcześniej ciężko dostrzegalnego, pomieszczenia.
Po jakimś czasie wrócił z niebieskim kimonem i dresem treningowym. Z tego co Alex zauważyła kimono bardziej pasowało do Judoki niż Aikidoki, ale jak dobrze się zepnie pasem powinno być ok.
- Idź do tamtego pomieszczenia, gdzie byłem. Są tam dwie pary innych drzwi, za którymi są prysznic i... przebieralnia . Dla wstydliwych. - rzucił Jake.
- Idziesz? - Alex spojrzała na Jules.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 24-01-2012, 18:42   #26
 
Aeshadiv's Avatar
 
Reputacja: 1 Aeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputację
Greg popatrzył na czwórkę napastników. Nie stali jakoś daleko. Słowa Ruska jednak wydały mu się nieco … brutalne? Od razu tak zabić? Nie można ich postrzelić po prostu, albo coś? No tak... przecież w tym świecie prawo już nie obowiązywało. Martin bez słowa protestu wziął karabin. Dobrze leżał, ale wizualnie nie pasował do Martina. Nie lubił broni, z magazynkiem w kolbie. Miały one co prawda jeden ogromny plus - mały karabinek mógł mieć sporą lufę, jednak Greg był przyzwyczajony do długiej broni. Lubił karabiny z kolbą do której można się przytulić. Jak powtarzali zawsze jego kumple z pracy. “Broń to kobieta. Do niej trzeba z czułością.”
- Może bym się skitrał tam pomiędzy te dwa betonowe bloki. Z pozycji leżącej może to być bardzo dobra pozycja, moje ubranie jako tako może pokrywać się z tłem. Iść tam? - zapytał.
- Pewnie. Dobry pomysł. Najważniejszy jest sukces i wasze zdrowie. Mike mnie zabije jak coś wam się stanie. W razie komplikacji zdajcie się na zdrowy rozsądek. Pierwszego zajdę i wyciągnę z tego jebanego kanału. Następni powinni do mnie wyjść. Potem wkraczacie wy. - Rusek odszedł za murek, znajdujący się parę metrów od kolesia na czujach. - Dajcie znak ręką jak zajmiecie pozycje albo wyślijcie pojedynczy sygnał na radio...

Greg kiwnął tylko głową na znak tego, że zrozumiał. Nie mówił od teraz nic. Po prostu wykonał polecenie. Liczyła się cisza. Idąc zgarbiony trzymał broń. Palec nie za spuście, a obok. Tak go uczono. Nieraz dostał opieprz. “Broń raz do roku strzela sama”. Tak wołał kapral Hirre - jego znajomy, który zazwyczaj zamawiał u niego broń.
Greg poczekał aż wszyscy jego kompani ruszą. Rusek powoli zbliżał się do wartownika.Martin zgarbiony szedł przytulony do ściany garażu. Gdy już doszedł do końca jego najpewniejszej osłony kucnął. Z pozycji klęku przeszedł do leżenia. Wygramolił się na betonowe bloki. Ułożył wygodnie karabin i przymierzył. Kolba idealnie leżała w dołku strzeleckim. Policzek na lini z muszką i szczerbinką. Teraz palec na spust... i oczekiwanie...
Adam nie pamietał czasów kiedy musiał być tak czujny, Gregory nie pamiętał czy kiedyś w podobny sposób czekał na swoją ofiarę. Rusek, mimo sporych rozmiarów ciała, zakradł się tuż obok rury, gdy... wartownik z kątownikiem w łapach drgnął nerwowo. Chciał się cofnąć, krzyknąć, zareagować, ale było już za późno. Rozpędzone 90-kilogramów mieśni uderzyło z całą siłą w jego klatkę. Obaj zauważyliście jak oczy wartownika o mało nie wyskoczyły z orbit, gdy kolano Zadymy przybiło go do metalowej ściany kanału. Przez chwilę walczył aby złapać powietrze, ale gdy już mógł to zrobić miał zatkane usta. Siergiej założył mu chwyt na staw barkowy wywlekając na zewnątrz.
- Kurwa, gościu! - usłyszeliście głos ze środka. - Masz przejebane! Chłopaki idziemy do niego!
Zobaczyliście jak dwóch typów podchodzi do wylotu rury. Jeden duży z prętem zbrojeniowym w łapach, drugi mniejszy z giwerą wycelowaną pewnie w kierunku Ruska.
- Oddajcie ją i przyrzeknijcie, że nie będziecie więcej niegrzeczni a tylko połamie wam gnaty. - rzekł głośno Rusek wyciągając tym samym z rury typów.
Teraz widzicie ich dokładniej. Są w waszym polu rażenia.

Huknęło dwukrotnie delikatnie unosząc dłoń strzelca do góry. Krzyki kobiety zostały na chwilę zagłuszone kanonadą. Wystrzał Adama do pierwszego z napastników nie był jedynym. Poza Kowalskim strzelił uzbrojony w broń przeciwnik. Też dwukrotnie. Cel Adama został nieźle poturbowany. Pierwszy strzał w rękę spowodował wypuszczenie pręta a drugi trafił go w bebechy posyłając dwa metry do tyłu. Mechanik wyraźnie widział jak przeciwnik pada na ziemię a kałuża krwi wokół niego nieubłagalnie się powiększa.
Dwa strzały przeciwnika też były trafione. Pierwszy trafił w jego kumpla trzymanego przez Ruska a drugi w samego Zadyme. Mimo iż Siergiej trzymał typa bardzo blisko tamten wpakował mu kulkę w korpus. Nie widzieliście twarzy Ruska, ale zobaczyliście, że zaczyna się powoli cofać z swym niemal nieprzytomnym zakładnikiem.
Greg się nie ociągał. Oparł lufę na jednym z betonowych bloków. Przymierzył. Oddał strzał w mężczyznę stojącego po prawej. Mierzył co prawda długo, ale strzelił gdy czuł, że kula na sto procent dosięgnie celu. Nie chciał zabić. Chciał sprawić ból. Kula świsnęła w powietrzu lecąc w stronę kolana bandziora.
Kolejne pociski poleciały w tego trzeciego. Tak na wszelki wypadek...

Pierwszy z prętem leżał w coraz większrj kałuży krwi. Parę strzałów z XM29 spowodowało u trupa zmianę pozycji. Jego ręka wygięła się pod nienaturalnym kątem a same oczy wpatrujące się w Grega były zaszklone i zimne. Drugi z napastników dostał w kolano. Jego krzyki było zapewne słychać w całym Wielkim Jabłku. Leżał jakieś póltora metra od broni, którą z bólu wypuścił i darł się jak obrzezany pies. Trzeci trzymał się zaledwie na ramieniu Zadymy, który widząc, że jego zakładnik stracił przytomność i, co jak co, był już zbędny puścił go na ziemię. Bezwładne cielsko legło pod nogami Adama, który rozejrzał się wokół. Krzyki kobiety ucichły. Całkowicie. A rura ziała niezbadaną ciemnością.
- Wszyscy? - zapytał Greg dalej nie spuszczając oka z miejsca w które celował. Palec ze spustu powędrował już poza cyngiel. Dalej był czujny, jakby postrzeleni mieli zaraz wstać i władować w jego stronę serię z M249.
 
Aeshadiv jest offline  
Stary 25-01-2012, 11:25   #27
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Dalej Nowy Jork przypominał trochę ten z jej przeszłości. Oczywiście, nie zmieniało to faktu, że jej apartament nie istniał, jej rodzina wyparowała a jedyne co jej po nich zostało to strzępki wspomnień. Nawet to zostało jej zabrane przez długotrwałą hibernację.
Przez całą drogę przez centrum Jules milczała, zatopiona we własnych rozmyślaniach oraz chłonęła atmosferę miasta. Odkąd wyruszyli z ośrodka próbowała odprężyć się i nie myśleć, że trzeba było zabrać swoją broń pomimo zapewnień ich przewodników, że byli bezpieczni. Następnym razem dla spokoju sumienia ukryje jakąś broń. Jak na razie pomocne będą tylko jej pięści, ale i im trzeba przypomnieć jak się poruszać.
- Jasne - odpowiedziała po chwili zastanowienia.
- Nie żebym była specjalnie wstydliwa - objaśniła Alex, kiedy już drzwi zamknęły się za nią i Jules - Chciałam zapytać, co o tym wszystkim myślisz.
- O.. rzeczywistości? - uniosła lekko brwi. - Nie wiem. Jeszcze tego nie przetrawiłam.
Taka prawda. Potrzebowała czasu by sobie to poukładać. By świadomość tego, że nie ma tutaj już niczego dotarła do jej otępiałego mózgu, by zdała sobie sprawę z tego, że to nie popaprany sen ale ponura rzeczywistość.
- Ale sądzisz, że te głodne kawałki o hibernacji to prawda - stwierdziła, nawet nie zapytała Cobin i wyciągnęła ręke - Jestem Alex.
- Jules - jej uścisk był mocny i pewny. - Tak, sądzę że to prawda. Nie mam powodów by uważać to wszystko wokół za kłamstwo. Po prostu... nie oswoiłam się jeszcze z tym.
- To tak jak ja... - powiedziała Alex ściągając kamizelkę i koszulę. Zdjęła kaburę z bronią i wsunęła ją do wewnętrznej kieszeni kamizelki. - pamiętasz, czemu cię zahibernowali?
Nie pamiętała dokładnego powodu, ale pamiętała uczucie, myśli jakie miała przed zapadnięciem w narkotyczny sen.
- Wolałabym nie pamiętać jak głupio dałam się wrobić - odpowiedziała z krzywym uśmieszkiem, rozpinając koszulę.
- Jak dałaś się wrobić? - zaciekawiła sie Alex ściągając buty.- Ja nic nie pamiętam
- Pamiętam tylko to uczucie - stwierdziła po chwili zastanowienia. - Że zostałam oszukana.
- Ale weszłaś do tej zamrażarki dobrowolnie?
- Raczej nie... nie wiem... nie pamiętam.
Właśnie. Pamięć to zwodnicze narzędzie. Jak na razie płatało jej figle.
- Ok - Alex wzruszyła ramionami - nie wiedzieć czemu wydawało się jej, że Jules nie mówi całej prawdy. Zawiazała pas od kimono i zebrała swoje rzeczy. - Wracamy na salę?
- Tak. Czas rozruszać kości.
Alex i Jules wróciły na matę. W przeciwieństwie do Alex, Jules nigdy nie trenowała klasycznej sztuki walki. Pamiętała, bardzo odlegle, że jej szkolenie opierało się na obronie niż ataku. Jednakże trening był treningiem a już po przebudzeniu uważała, że przyda jej się trochę ruchu.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 27-01-2012, 06:15   #28
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Po przejściu przez punkt wojskowy spojrzałem na pannę tajemniczą. Przemyciła całkiem pokaźny kawałek gnata.
- Mówiłem coś.
Takim samym głosem sztorcowałem koty w armii, utrzymałem krótką chwilę kontakt wzrokowy po czym uśmiechnąłem się i puściłem oko
- A teraz lekcja numer... cholera, nie pamiętam ile. Ostrożność i brak zaufania do drugiego człowieka popłaca. Nie mówie o pranoi ale o zdrowej ostrożności. Ale jak będziemy na uniwerku za dwa dni radzę zostawić broń ochronie, sam tak zrobię.*
Dobrze, że była uważna i nie ufała Duchom tak bezgranicznie. Zwiekszało to jej szanse na przeżycie. Swoją trogą chyba chciała mi odpyskować bo odetchnęła i również się uśmiechnęła.
- Tak zrobię... szefie.
Morgan zaśmiał się, szczerze.
- Naprawdę. W tych czasach trzeba mniej ufać ludziom niż w tych, które pamiętamy.
- Na sczeście nigdy nie miałam problemów z nadmierną ufnością...
Usłyszałem te mruknięcie i uśmiechnąłem się pod nosem. Więcej nie rozmawialiśmy, zresztą po minucie Luneta stanął przed sklepem z bronią z dość zabawnym hasłem reklamowym. Zapatrzył się w niego jakby Nan robiła tam striptiz. Podszedłem i żartobliwie uderzyłem go otwartą dłonią w głowę.
- Kobietę byś sobie znalazł a nie zachwycasz się najnowszym X-150.
Nie miałem pojęcia czy istnieje karabin o takim oznaczeniu, sądząc po tym ile różnego żelastwa w swoim czasie wyprodukowano to istniał. Zamiast tego moją uwagę zwróciła dziewczyna śpiewająca nieopodal na schodach. Miała ładny głos i zarabiała na życie inaczej niż dawaniem dupy albo zabijaniem, to było rzadkie w tych czasach. Nawet zacząłem szukać po kieszeniach drobnych, jakieś tam do nich przekładałem, przez Małego nie zdążyłem wszystkie przepić. Znalazłem 18 dolców w drobnych, wyjąłem jeszcze z paczki papierosów dwa szlugi i położyłem do jej czapki. Podziękowała mi uśmiechem, odwzajemniłem go i już miałem się odwrócić zabierając moją wycieczkę gdy minął mnie łysy typek z spieczoną słońcem, zakazaną gębą hegemońca. Sięgnął do czapki zabierając część zarobku gitarzystki, gdy ta chciała zareagować coś do niej ostro powiedział po hiszpańsku, a raczej w języku, który teraz uchodził za hiszpański. Dziewczyna próbowała zareagować ostrzej popychając agresora ale meks złapał ją za rękę. Tego było za wiele.
Nie zrozumcie mnie źle, nie byłem beznadziejnym samarytaninem w końcu trochę żyje na tym nienajlepszym ze światów. Również wbrew obiegowej opinii nie próbowałem zaliczyć wszystkiego co nosiło spódniczkę (musiało jeszcze być tego samego gatunku, płci przeciwnej bo Szkoci w kiltach mnie nie kręcili i nie uciekać na drzewo bo byłem zbyt leniwy na gonitwy). Tutaj chodziło o coś innego, bardzo starannie pielęgnowałem swoje człowieczeństwo, pewien kodeks moralny tylko minimalnie różny od przedwojennego. Uważałem, że gdy zacznę się zachowywać jak większość urodzonych po 2020 zatracę siebie. Dlatego zamiast odprowadzić grupę udzielając im kolejnej lekcji o nie mieszaniu się w nie swoje sprawy zareagowałem.
Zerknąłem krótko na Lunetę, przestał obserwować już wystawkę sklepu z bronią, tylko na niego mogłem tu liczyć i postąpiłem krok w przód odpinając kaburę. Pilnowałem by dystans dzielący mnie od draba był dla mnie korzystny.
- Hej, koleżko! Ta pani ciężko zapracowała na swoje pieniądze. Zostaw je i pójdź w swoja stronę a z kolegą uznamy to za nieporozumienie.
- Nie mieszaj się do nie swoich spraw. Nic nie rozumiesz, głupi gringo. Zabieram połowę kasy.
- Nic nie dostaniesz!
Dziewczyna była twarda, stawiała się mimo, że ten pieprzony hegemoniec ciągle ściskał ją za nadgarstek.
- Nic?! Nic?! Ciesz się, że biorę jedynie połowę. Wiesz co mogę zrobić.
Pod wpływem słów łysego dziewczynie zrzędła mina jakby do płaczu. Cóż... Nigdy nie miałem mimiki Eastwooda więc morderczo spojrzała na napastnika moja przyjaciółka. Lufa M9 może nie była tak przerażająca jak ta 1911 ale sam bym się zesrał jakbym patrzył na nią ze złego końca.
- A wiesz co ja mogę zrobić amigos? Kobieta Ciebie grzecznie prosi więc wypada się jej posłuchać.
- Dobra. Odejdę, ale jeszcze mnie suko popamiętasz. Jak będziesz wracała do siebie lepiej uważaj...
Typ odłożył to co zabrał ale nie podobał mi się jego ton głosu. Mógł spełnić swoje groźby, szczególnie gdy doda sobie animuszu alkoholem.
- Nie koleżko. To Ty uważaj. Bo jak jej coś się stanie to możesz stracić swoje cohones.
Wymownie opuściłem broń na krocze tamtego a z głosu wyrzuciłem całą swoją lekkość i uprzejmość.
- Masz pięć sekund aby zabrać broń. Odłożyłem wszystko co wziąłem. Niech się tą kasą udławi, ale wiedz, że nie znasz ani mnie ani jej. Tylko głupcy pomagają tak bezinteresownie. Zabierz broń, bo zacznę krzyczeć a przylecą pałarze i zabiorą Ci coś więcej niż te klamke.
Nie podobała mi się groźba w jego głosie. Nigdy nie groź kolesiowi z bronią. Nigdy. Przełączyłem bezpiecznik, nabój i tak nie był w komorze ale typ o tym nie wiedział.
- Pomyśl amigo. Albo jestem pieprzonym psychopatą i jak zaraz stąd nie spierdolisz odstrzelę Ci cohones albo mam takie plecy, że pałarze w ukłonach mnie przeproszą i w ramach zadość uczynienia za zawracanie dupy skopią Ciebie i zamkną na czas nieokreślony. Znaczy spadniesz ze schodów w drodze na dołek. Zaryzykuj. Zrób mi kurwa tę frajdę.
- Oddałem kasę. Czego, kurwa, chcesz?
Za sobą usłyszałem odblokowany pistolet. Nie towarzyszyły temu żadne "rzuć to!" więc to pewnie był Luneta.
- Żebyś stąd spierdolił. Najlepiej z miasta. I nie naprzykrzał się pani bo z kolegą złożymy ci wizytę. I nie będziesz znał dnia ani godziny. Co do innych życzeń to spieprzając w podskokach możesz zanucić tę piosenkę co ona grała. Spodobała mi się kurczę więc lepiej nie fałszuj.
- Jebani gringos. Spierdalam. Jest spokój.
Meks wycofał się najpierw powoli, wiedział, że nie nalezy wykonywać gwałtownych ruchów przed kolesiem z bronią, potem przeszedł przez ulicę i zaczął spieprzać. Przestał mnie obchodzić. Schowałem broń ciągle niezapinając kabury i uśmiechnąłem się do gitarzystki na pocieszenie.
- Mam nadzieję, że typ nie będzie się już więcej Tobie naprzykrzał. Na wszelki wypadek unikałbym go jednak.
- Dziękuje. Bardzo mi pomogłeś. Od dawna mnie nęka, ale nikt dotąd go nie pogonił. Kiedyś mieszkaliśmy w okolicy i na początku wydawał się w porządku, ale potem... kazał płacić za ochronę. Pewnie znasz takie bajki.
Jej wzrok zszedł na mój mundur, nie miałem zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Oczywiście tylko dlatego by czuła się pewniej przy żołnierzach.
- Słyszało się i widziało różne sytuacje ale to nie znaczy, że trzeba przechodzić obojętnie. Próbowałaś to zgłosić niebieskim?
- Nie. Za bardzo się bałam. On wie, gdzie mieszkam. Wyobrażasz sobie co taki może zrobić. Na szczęście nie widziałam go nigdy uzbrojonego.
- Może czas przemóc strach i to zgłosić? Gliniarze też ludzie i lubią gdy ktoś im umila monotonię służby śpiewem. A lepiej wszystko zrobić póki on nie zdążył wziąć odwetu. Jak chcesz mogę jutro potwierdzić Twoje zeznania.
- Naprawde? Myśle, że mi uwierzą, ale Tobie pewnie tym bardziej. Wojskowi?
Powiedziała patrząc na Lunetę, który co rusz zerkał w stronę tego sklepu z bronią. Serio kobieta by mu się przydała.
- Jak widać. Bob, mógłbyś przejąć moją pałeczkę i dokończyć to co mieliśmy zrobić? Spotkalibyśmy się w Gramofonie a ja tym czasem poszedłbym z panią na komisariat i złożył zeznania.
- Tak, pewnie. Dobra ekipa! To gdzie idziemy?! Uderzamy w tany czy może do baru?! - zawołał uśmiechnięty Luneta. Do mnie rzucił cicho - Tylko nie przesadź.
Wiedziałem, że nie chodzi mu o to bym zbytnio nie zabalował, wtedy życzyłby mi powodzenia. Wiedział po prostu co grozi za podawanie się za wojskowego. Nie byłem jednak głupi i wiedziałem do kiedy mogę blefować.
- Hej, Bob. Trzymajmy się planu, myślę, że Nan tego dopilnuje. Zakończcie w Gramofonie, tam się spotkamy i najwyżej pójdziemy gdzieś na lepszą imprezę.
Spojrzałem ponownie na gitarzystkę.
- Znajomi pierwszy raz w Nowym Jorku to z kolega gdy mamy wolne chcemy im go pokazać. No ale nie traćmy czasu i chodźmy. Wiesz jakby co gdzie szukać tego menela?
- Wiem, gdzie kiedyś mieszkał. Niebiescy chyba mogą sprawdzić dokładne położenie po jego starym adresie co nie?
- Pewnie. Chodźmy, czym prędzej to załatwimy tym prędzej będziesz mogła być spokojna.
- Dobrze. Zatem na komisariat. Dziękuję za pomoc. Jak bym mogła się jakoś odwdzięczyć śmiało. Śpiewam tu niemal codziennie jak byś teraz nie miał nic na myśli. Jestem Marina. Jak Cię zwą?
Zeszliśmy z schodów zostawiając ekipę za plecami i Lunetę, który co raz zerkał na sklep z bronią.
- Mike. Miło mi poznać. Gdzie się nauczyłaś tak śpiewać i grać? Ciężko usłyszeć taki talent gdzie indziej niż na przedwojennych płytach.
Zostawiliśmy ferajnę za plecami, może Luneta nic nie schrzani a jak już to Nan coś tym zrobi. Może... A jak nie to muszą uczyć się radzić w trudnych sytuacjach. W końcu jak najlepiej nauczyć się pływać inaczej niż od razu na głębokiej wodzie. Nie to żebym potrafił pływać...
- Od razu taki talent. Dziękuję. Śpiewanie nie jest łatwe. Ćwiczę to aby dorównać tym co koncertują w jednym klubie w naszym mieście. Braknie im żeńskiego głosu moim zdaniem, ale szef daje tak wysokie stawki za śpiewanie, że nie wiem czy nie zatracę sztuki w robieniu kasy. Śpiewam dla ludzi, nie dla kasy. Ona jest jedynie dodatkiem. Cieszę się z tego co mam.
- Osoba z Twoim talentem, urokiem i poczuciem godności nie powinna zatracić swoich ideałów. A za coś żyć też trzeba. Może byś spróbowała? Co szkodzi? Jak stwierdzisz, że nie odpowiada Ci komercha możesz wrócić do śpiewania dla siebie.
- Może faktycznie masz rację. Jutro pójdę i dogadam się z szefem klubu. Jak byś chciał usłyszeć to wpadnij do “Furkoczącego Fortepianu”.
Znałem tę knajpę, pseudo luksusowa w której paru gości śpiewa i gra na fortepianie i gitarze. No i przekupna ale solidna ochrona, która potrafi przymknąć oko na to co człowiek wnosi. Lubię takie miejsca.
- Dzięki. Na pewno zajrzę. Przesłuchania są przy publice? Powiem szczerze, że aż chce się z jednej strony iść i walczyć gdy się usłyszy taki występ jak Twój a z drugiej żal opuścić Wielkie Jabłko i stracić szansę na usłyszenie kolejnej piosenki.
- Znaczy przesłuchania nie, ale występy już tak. Mam nadzieję, że się uda. A jak nie to występuję też tutaj. Już opuszczasz nasze miasto?
Może nawet zajrzę, raz, że Marina była całkiem inteligentna (no dobra przede wszystkim ładna i miła na ten rzadko spotykany po wojnie sposób) a dwa, dla mrożonek przyda się trochę normalności w postaci koncertu.
- Jeszcze parę dni zostanę. Na pewno jutro zajrzę do Fortepianu a jeżeli będą Ci sami muzycy co zwykle, bez Ciebie, to uznam to za straconą kasę i od razu przyjdę tutaj.
- W takim razie widzimy się w Fortepianie albo tutaj. Jak nie przyjdziesz to ja to uznam za stratę czasu. Miło jak ktoś docenia to co robię.
- Nie sposób nie docenić takiego talentu w tych ciężkich czasach. Mam nadzieję, że wybaczysz mi te pytanie ale mam zboczenie w tym kierunku. Twój akcent, nie pochodzi z Jabłka, prawda? Urodziłaś się na południu?
- Moje korzenie nie są stąd. Ze Stanów. Moja matka była z Europy a ojciec z Yorku. Przyjechała do niego, ale po nich zostały mi jedynie zamiłowanie do śpiewania i znajomość dwóch języków.
Zaciekawiła mnie ale postanowiłem nie drążyć tematu pochodzenia.
- Masz przynajmniej lepsze wspomnienia niż większość z nas. Do tego talent, prawdziwy nie taki jakim mogę się poszczycić ja czy mój kumpel a prawdziwy talent. To w dzisiejszych czasach prawdziwa rzadkość.
- Ty również masz talent. I to zdaje się przydatniejszy niż mój. Potrafisz przemówić do rozsądku nawet takim drabom jak ten łysy. Raz jeden murzyn mnie zapraszał na kurs samoobrony jak bym chciała się sama bronić, ale nie. Jeszcze coś mi się by stało.
Mówiąc to pokazała na jakiś duży lokal. Za szybą zauważyłem trenujących na workach ludzi, sparujących się. Na szybie plakat “Submission Fighting”. Ta... Cały NY, samoobrona w świecie gdzie najlepszą obroną było wpakowanie komuś kulki
- Daj spokój - machnąłem ręką - ustawiało się szeregowych do pionu to taki to dla mnie czy Boba to pestka. Ale to potrafi teraz wiele osób. A poruszyć duszę innego człowieka...
Bawiło mnie udawanie wojskowego tak by nie skłamać.
- Dziękuję, że tak myślisz. Część Roke! - rzuciła na drugą stronę ulicy do jakiegoś mężczyzny. - Przepraszam. Znajomy. Jak tak ktoś pochwali to aż chce się śpiewać. To jak ładowanie akumulatorów. A co do wojska to minus twojego talentu, że jest niebezpieczny. Można przez niego ucierpieć. Ale dobrze, że są jeszcze dobrzy ludzie...
- Cieszę się, że tak o mnie myślisz. Grunt to tak z niego korzystać by inni nie ucierpieli ale to ciągle nie to co Ty możesz. To Ty ładujesz nasze akumuluatory i dajesz siły do dalszej walki.
- Ehh... bez przesady. Korzystam z życia w najlepszy dla mnie sposób. Kiedyś to mieli świetnie. Szkoły muzyczne, całe tony piosenek z nutami i innymi ułatwieniami. Poznałam kiedyś starca, który wykładał w takiej szkole. Wiesz co mi powiedział? Że nawet jak otworzą to w NY na nowo mam tam nie iść. Bo uczelnia jego zdaniem niszczy. Nie zrozumiałam do końca o co chodziło...
- Myślę, że wiem o co mu chodziło. To jak w wojsku. Masz kolesia po szkole oficerskiej, który nic nie wie i robi wszystko według schematów i drugiego, który sam do tego doszedł i potrafi działać niekonwencjonalnie. Ograniczyłabyś nią swój dar. Masz trudniej niż kiedyś ale może doiść dalej.
- Sporo wiesz na temat życia. Już wiem o co mu chodziło. Teraz to zdaje się mieć sens. Już nie daleko komisariat. Ostatnio w mieście pojawiły się nowe auta NYPD i dwa wozy strażackie. Ciekawe skąd je nagle wycięgnęli. Mieszkam tu od lat a nigdy ich wcześniej nie widziałam.
Komisariat był sporym budynkiem. Nie ułożony w ciągu co jest tu dość częste. Po lewej jego stronie stały dwa Humvee i paru uzbrojonych żołnierzy. Zauważyłem, że bardzo dokładnie obserwują ulicę i zatrzymują co któreś przejeżdżające auto. Chyba coś grubszego się zbliżało. Wszędzie praktycznie były jakieś patrole NYPD albo wojskowych. Przy wejściu na komisariat stało kolejnych dwóch mężczyzn. Ubrani w mundury policji. Spojrzeli na m i wchodzącego przed wami żołnierza. Rozpoznałem go. Bishop. Przypomniało mi się jak szeptał coś Lunecie. Trzeba będzie zorientować jaka akcja się kroi, lepiej wiedzieć co się szykuje jeśli miałem chronić budynki Duchów. Ale nie teraz... Nie chciało mi się.
- Może wyciągnęli z jakiegoś bunkra? Albo świeżo odnowili w Detroit? Kasę mają, A czy o życiu wiem dużo... Coś tam się przeżyło ale nie dużo. Takiego śpiewu na żywo jeszcze nigdy nie słyszałem.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 27-01-2012, 06:16   #29
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Specjalnie szedłem wolno dopóki wojskowy nie zniknął w budynku, otworzyłem przed dziewczyną kurtuazyjnie drzwi i weszliśmy do środka. Rozkład pomieszczeń w głównym budynku mniej więcej kojarzyłem, prawie też zapoznałem się z rozkładem cel, gliny były przewrażliwione i kiedyś prawie mnie zawinęły za pewną błahostkę. Na szczęście w porę udało mi się dać w łapę. Po prawej a pancerną szybą siedział glina w nienagannym mundurze. Gdy podeszliśmy zmarszczył trochę brwi jakby kogoś z nas kojarzył. Wolałem by był fanem Mariny.
- Witam. Młodszy aspirant Jay Cofee. W czym mógłbym pomóc?
- Z koleżanką chcielibyśmy zgłosić stręczycielstwo, groźny karalne i użycie przemocy słownej i fizycznej.
Po drodze przypomniałem sobie te śmieszne przedwojenne nazwy, które chyba nawet tutaj prawie nic nie mówiły. Grunt, że sprawiały wrażenie fachowości.
- Dobrze. Za chwilę wszystko spiszemy. Proszę chwilę poczekać. - chwytając za słuchawkę na ścianie mężczyzna wybił 3-liczbowy kod po czym powiedział. - Daree jest sprawa dla Ciebie.
Usiedliśmy grzecznie na wygodnych, miękkich krzesłach przy bufecie, który obsługiwał starszy facet. Tak na oko mój teoretyczny rówieśnik. Gdybym miał jeszcze jakąś kasę to bym kupił coś do picia. Czas umilaliśmy sobie rozmową, dziewczyna była lekko podenerwowana. W końcu pojawił się Pan Władza Daree, wysoki, wysportowany, koło trzydziestki gładko ogolony mundurowy. Jak z jakiegoś plakatu.
- Dzień dobry. Starszy przodownik Darek Wojchanowski. Zapraszam za mną.
Uwielbiałem nazewnictwo NY. Valentina powinna czuć się tu jak ryba w wodzie. Wstałem i przedstawiłem się, próbując sobie przypomnieć czy Marina podawała swoje nazwisko. Nie pamiętałem.
- Michael a moja urocza znajoma to Marina.
Ruszyliśmy korytarzami, strasznie zatłoczonymi. Ktoś biegał, chodził, gadał, opieprzał podwładnych i słuchał opieprzu od przełożonych, młodzi biegali w górę i dół schodów z żarciem i kawą. Mały też powinien mi przydzielić młodego. Kawa się sama nie zrobili. W końcu podeszliśmy do ściany a jej idealnie wkomponowane w ścianę listwy rozsunęły się ukazując windę. Z bajeranckim lustrem. Już prawie zapomniałem, że coś takiego istnieje. Na szczęście jechaliśmy sami bo w czwórkę byłby już tłok. Glina przyłożył do czytnika magnetyczną kartę i wpisał parocyfrowy kod. Ruszyliśmy a Marina miała zabawną, niepewną minę jakby całość miała się zaraz rozwalić, faktycznie trochę trzęsło ale bez przesady.
Pierwsza rzecz jaką zauważyliście w komisariacie to straszny tłok. Ludzie biegali, chodzili, gadali, nosili kawę i żarcie do góry i w dół schodów. Morgan został lekko zdziwiony, gdy funkcjonariusz podszedł do ściany a jej drewniane listwy się rozsunęły ukazując windę. Po wejściu do środka mężczyzna przyłożył do jednego czytnika jakąś magnetyczną kartę i wpisał parocyfrowy kod. Winda ruszyła.
Wyszliśmy i skierowaliśmy się po do trzecich drzwi po lewej na tym piętrze. Nieduży gabinet z dwoma fotelami dla petentów i ekspresem do kawy. Pączki pewnie były gdzieś pochowana. Daree usiadł i wyjął notes i pióro prosząc nas o zajęcie foteli. od razu przeszedł do rzeczy.
- Jaka to sprawa?
- Koleżanka była ofiarą wymuszenie, gróźb karalnych i przemocy. Znajomy, Michael McCaine, może Pan Władza kojarzy, dużo mi mówił o sprawiedliwości w Nowym Jorku, której nie uśiwadczy się nigdzie indziej. Marina, mogłabyś panu o tym opowiedzieć?
- Nie kojarzę Pana znajomego, ale sprawiedliwość u nas jest faktycznie na bardzo wysokim poziomie. Załatwiamy sprawy od reki można rzec i pomagają nam w tym wojskowi i najemnicy. Nie ciągną się sprawy latami jak przed wojną.
Niebieski był dumny jakby faktycznie tak było i to dzięki niemu. W rzeczywistości NY mógł się pochwalić najbardziej rozbudowaną szarą strefą. No dobra w innych miastach ona praktycznie się nie zdarzała. Po prostu nie opłaca się nic sprzedawać na lewo jeżeli po zapłaceniu odpowiedniego podatku-haraczu dla miejscowego bossa, rządu czy innej mafii można było to robić na legalu. Wracając do polaka to liczyłem, że słyszał o Małym, jeżeli nie to sprawa mogła łatwo trafić do szufladki "brak dowodów, idę po pączki". Marina chwilę zbierała myśli a potem zaczęła opowiadać.
- Zaczynając od początku to parę lat temu poznałam pewnego gościa. Nazywali go Ricardo. Na początku był w porządku, ale ostatnio zrobił się bardzo dziwny. Chce ode mnie pieniędzy za ochronę i często wspomina, że nie chciałby aby coś mi się stało jak bym wracała do domu. A wie też gdzie mieszkam. Znam jego stary adres. Mieszkał tam może dwa lata temu, ale czy nadal nie mam pojęcia. Może mi Pan pomóc?
- Ricardo. To stary rozbójnik. Chodzi normalnie tylko dlatego, że zawsze na groźbach się kończy. Ostatnio jednak dostał już żołtą kartkę. Wszystko ładnie spiszemy. Ten adres i co Państwo pamiętacie a potem... wyślemy naszych aby zajęli się tą sprawą. Zatrzymamy go na jakiś czas a potem już na pewno nie będzie Pani niepokoił.
Postanowiłem jeszcze wtrącić swoje trzy grosze. A nóż kolo kojarzył kogoś z Duchów i zajmie się sprawą pilniej.
- Jeśli to coś panu pomoże to, oczywiście po za naszymi zeznaniami, możemy podać jeszcze dwójkę świadków. Robert Hopkins, najemnik z grupy zwanej “Duchami Przeszłości” i Natalia Brown, wykłada chemię na państwa uniwersytecie. Co do samej sytuacji... Wraz z Bobem, Nancy oraz grupką znajomych z po za miasta szliśmy do centrum. Chcieliśmy im pokazać Nowy Jork, zresztą sam chciałem odświeżyć wspomnienia. Przystanęliśmy, żeby posłuchać śpiewu Mariny i wtedy Ricardo do niej podszedł i próbował zabrać pieniądze, która zarobiła. Wtedy wraz z Bobem zareagowaliśmy, w tym momencie Ricardo zaczął grozić, głównie Marinie ale i mi, w końcu widząc tyle osób uciekł. Pamiętając co Mike mi mówił postanowiliśmy zgłosić to państwu, żeby taka sytuacja nie powtórzyła się ponownie.
Glina nie kojarzył ewidentnie Lunety ani Nan ale nazwa Duchów coś już zadziałała. Starał się nie dać tego po sobie poznać ale jednak. Kosz za trzy punkty dla Rannera.
- Dobrze Państwo zrobili. Niepotrzebne śmieci trzeba eliminować a my tylko czekaliśmy na jeszcze jedną sprawę odnośnie tego Ricardo. Jak go nie złapaliśmy na mieście to w ruinach, ale adresu nie mieliśmy. Teraz będziemy mogli go znaleźć i odpowiednio się nim zajać. Szybko nie wyjdzie i nie wiadomo czy wyjdzie.
- Dziękuję bardzo za pomoc. Aż ciężko mi uwierzyć. Najpierw Mike, potem to. Może w końcu spokojnie będę mogła śpiewać.
- Również dziękuję. Cieszę się, że to co mówił mi Mike pokrywa się z prawdą. Dobrze, że jest takie miasto jak to w którym można odpocząć bezpiecznie. Jak ponoć kiedyś było można. A i to co pan mówił nawet lepiej. Ojciec strasznie narzekał na niegdysiejszą biurokracje i umywanie rąk policji. Przed wojną była to ponoć prawdziwa plaga.
Nie wchodziłem już więcej gliniarzowi w dupę i tak ewidentnie nie poczęstuje nas kawą. Powstrzymałem się od rzucenia na odchodne "niech żyje Collins" czy innego głupiego tekstu. Jako, że gliniarz nas nie odprowadził zeszliśmy po schodach i wyszliśmy z komisariatu. Do końca bawiąc się w błędnego rycerza postanowiłem odprowadzić Marinę i dopiero ruszyć do knajpy. Po drodze rozmawialiśmy o pierdołach. O NY, tym jak to z Lunetą służyłem na Froncie, jak teraz robię jako najemnik dla Posterunku w wolnych chwilach przetracając żołd w pięknym i nadgniłym Wielkim Jabłku... Dziewczyna była całkiem ładna. Długie ciemne włosy, delikatne piegi i ładna twarz. Jasne. Do tego zmiana skórna na szyi, przetłuszczone włosy (jakbym wyglądał lepiej) i spracowane ręce, teraz każdy miał takie. Za dużo ostatnio przebywałem z mrożonkami i miałem zbyt wygórowane oczekiwania. Co do dziewczyny to jej najgorsza "powojenność" kryła się w psychice. Brak elementarnego wykształcenia, spojrzenie tylko z jednej, wąskiej perspektywy i wiele innych drobnych rzeczy. Naprawdę byłem zbyt wyczulony dzisiaj na pierdoły.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 27-01-2012, 22:20   #30
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post

Michael Morgan

Dziewczyna wróciła na swoje miejsce skąd też miałeś po drodze do wspomnianego już Gramofonu. Chwila rozmowy u podnóża schodów do jednego z większych urzędów upłynęła niczym błysk piorunu. Szybko jak cholera. Mógłbyś pogadać dłużej, ale umowa to umowa. Po ulicy za wami przejechał na sygnale wóz strażacki. Olbrzymia czerwona zabudowa, ponad dwudziestometrowa drabina i wysokociśnieniowe armatki wodne budziły zachwyt. Elementy wykończeniowe błyszczały chromem a kierowca wyglądał na naprawdę przejętego swoją robotą. Efekt Dopplera, o którym zapewne Nan powiedziałaby więcej dał o sobie znać, gdy niebiesko-czerwony kogut wył niemiłosiernie. Widok stojących na zabudowie strażaków zmuszał większość obecnych do zatrzymania się i podziwiania. Chociaż przez chwilę...


Ty dyskretnie zerknąłeś na wóz przez moment tracąc kontakt z Mariną. Gdy obróciłeś się z powrotem zauważyłeś, że jej twarz jest cholernie blisko. Pocałunek był krótki, ale przyjemny. Nieco za mokry jak na koleżeńskie pożegnanie, ale nie narzekałeś. Kiedyś pewien czarnuch powiedział Ci, że ludzi poznaje się po tym jak kończą a koniec waszego spotkania był jak najbardziej udany. Ruszyłeś w stronę Gramofonu a artystka wróciła na swoje miejsce zaczynając niemal natychmiast śpiewać...


Zanim dotarłeś do baru utwierdziłeś się w przekonaniu, że NY to rzeczywiście policyjne miasto. Nie idąc dalej niż pareset metrów minąłeś dwa radiowozy, idącego chodnikiem funkcjonariusza i pancerny MRAP - o ile liczyć zakapiorów ze środka jako siły porządkowe. Wyglądali podobnie jak żołnierze uderzeniowej, ale ich sprzęt był o wiele solidniejszy. Przynajmniej na taki wyglądał. Zakapiory zatrzymały się nieopodal interesującego Cię baru przed największą rezydencją jaką tutaj widziałeś. Gruby, betonowy płot, brak ogrodu i metalowa brama wjazdowa nadawała rezydencji surowego wyglądu.

A w gramofonie... Tak jak zawsze. Miło. Klimat starych filmów aż bił od całego przybytku. Wejście w stylu wrót z kołatką pilnowane przez dwóch uprzejmych ochroniarzy. W starych garniturach i z lekko odstającymi szelkami, gdzie też schowana była broń. Wnętrze, niczym w podziemiu, ciemne i przepełnione dymem papierosowym. Ledwie parę stolików do picia było niczym w porównaniu z parkietem, gdzie można było uderzyć zaraz po opróżnieniu kolejki. Nazwa wzięła się od starego gramofonu, który wciąż wygrywał różne melodie z starszych i nowszych płyt. Kiedyś przychodziłeś tu w dzień słuchać starych, dobrych klasyków. Louis Armstrong, The Ink Spots... to były czasy.

Za ladą stał ten sam barman co niegdyś. Nie brakło mu lat, ale mimo wszystko znał się na rzeczy. Zawsze wiedział jak zagadać i jak namówić na kolejnego drinka. Widząc Ciebie lekko się uśmiechnął po czym podał jakiemuś gościowi kufel z piwem. Zauważyłeś, że twoich jeszcze nie ma. Miałeś nadzieję, że nic ich nie zatrzymało…


Julianne Pullman

Po przebraniu się wraz z Alex ruszyłaś na matę. Ku waszemu zdziwieniu nie było w pomieszczeniu Lunety a jedynie uśmiechający się ciemnoskóry instruktor samoobrony. Swoją drogą nie wyglądał na byle kogo. Wysoki, ze sporą muskulaturą i napompowanym stanowczością spojrzeniem. Zaczęłyście od zwykłej rozgrzewki i co Cię bardzo zdziwiło nie byłaś w stanie zrobić wszystkiego co kiedyś przychodziło Ci bez trudu. Poszło Ci po rozciągu i sile. Kiedyś robiłaś szpagat i linkę a teraz brakowało Ci do ziemi jakieś 20cm. Duży ubytek jak na nieprzerwany sen. Po rozgrzaniu dawne odruchy i techniki dały o sobie znać. Kopnięcia, rzuty i ciosy nie będą miały swojej dawnej siły, gdy będziesz się hamować co przy Alex musiałaś robić. Bałaś się, że twoja siła, nawet w treningowym wykorzystaniu, może coś zrobić Cobin, dlatego pierwsza część treningu to jej techniki i rzuty, które rzeczywiście były bardzo skuteczne. Wcześniej słyszałaś o Aikido, ale nie często miałaś okazję trenować z reprezentantem tej sztuki walki. Jak się okazało nie było to byle co a wykorzystanie siły przeciwnika bardzo dobrze robiło energii ciała i spokoju ducha.


Alexandra Cobin

Trening trwał w najlepsze. Szybkie ciosy Pullman starałaś się wykorzystywać do dźwigni i technik. Murzyn przypatrywał się wam w przerwach od walki z manekinem. Po jakimś czasie zauważyłaś, że leżenie może nie spowodowało na ciele odleżyn, ale... czułaś się dość ociężała. Męczyłaś się zdecydowanie szybciej a twoje ciało nie było tak wytrzymałe jak kiedyś. Jedne techniki wychodziły Ci bez problemu, inne potrafiłaś wykonać, ale nie pamiętałaś nazw, kolejne pamiętałaś, ale ich wykonanie sprawiało Ci spore problemy. Lata treningu zostały mocno nadwyrężone przez głupią hibernację, której powodu też nie potrafiłaś sobie przypomnieć. Gdy o tym myślałaś głowa zaczynała Ci pękać, dlatego do tego nie wracałaś. Może samo wróci. Z czasem. Po jakimś czasie byłaś już całkiem zmachana i po paru zmianach tępa miałaś dość. Po treningu lepiej Ci się oddychało, ale opłaciłaś to solidnym zmęczeniem.

- Prysznic jest do twojej dyspozycji. - powiedział murzyn wchodząc na matę.


Julianne Pullman

Alex zmęczyła się szybciej od Ciebie. Dużo szybciej jak miało się wkrótce okazać. Nie miałaś jednak czasu na narzekanie, bo gdy Aikidoka poszedł pod prysznic na macie pojawił się czarnoskóry Jake.


- Rozgrzana? To dawaj. Uderzaj jak szybko i silnie możesz. I nie martw się. Nie będę Ci dawał forów.

Pierwsze starcia należały zdecydowanie do Ciebie. Widać, że mimo wcześniejszych słów koleś nie spodziewał się takiej siły i techniki u kobiety. Wstawał jednak z maty z uśmiechem. Wtedy pojawił się też Luneta. Gdy Jake go zauważył coś się zmieniło i nagle zaczęłaś dostawać. Nie były to uderzenia silne, ale znaczące. Zaznaczenia luk w ataku i obronie. Wytykał Ci słabości co mogło świadczyć o tym, że naprawdę się na tym znał. Przed snem mało, który mężczyzna był w stanie Ci dać radę na pełnych obrotach. W ruchach czarnego było coś z tej płynności i techniki Ruska tyle, że bardziej opanowane. Mniej agresywne. Zawsze sobie ceniłaś dobry trening. Tym bardziej z kimś kto mógł Cię czegoś nauczyć. Po dobrych parunastu mniejszych starciach udałaś się pod prysznic. Mięśnie pulsowały bólem...


Alex, Jules

Po wyjściu spod zimnej wody nie miałyście już niemal sił na jakiekolwiek sportowe wygibasy. Uczucie zmęczenia dało o sobie znać, gdy powoli ruszyliście do Gramofonu. Luneta wyglądał na lekko przybitego. Nie odzywał się tyle co zwykle i nie uśmiechał. Ktoś kto patrzałby na to przez pryzmat ostatnich godzin mógłby stwierdzić, że snajper jest chory. Nic wam jednak nie powiedział. Ani słowa. Przynajmniej nie o tym dlaczego w takim jest stanie...

- Jake mówił, że możecie wpadać częściej. Ma tu jedną trenującą las... kobietę, która mogłaby wam dać parę rad. Ogólnie oboje znają się na rzeczy i uwierzcie mi... teraz nie tylko życie jest inne. Trening też. Gramofon jest niedaleko. - powiedział i machnął ręką do grupy uzbrojonych goryli stojących przy wjeździe do jakiejś rezydencji.

Po chwili znaleźliście się w Gramofonie. Dwójka odjebanych, eleganckich ochroniarzy, wejście jak do katakumb i ta woń papierosowego dymu. Tak, to tutaj. W środku było elegancko, ale stało zaledwie kilka stolików. Przy ladzie zauważyliście stojącego do was plecami Morgana. Gdy już chcieliście wejść ochrona zapytała o broń po czym zostaliście przeszukani. Nie zbyt nachalnie, ale skutecznie. Poinformowali was, że przechowają broń - każdą poza tą co miał Luneta. Snajper mógł wejść z - po okazaniu odpowiedniego dokumentu... Byłyście zmęczone jak cholera a stojący na jednym ze stolików gramofon wygrywał starą i znaną piosenkę.


Bryan Nez Navajo

Jak się okazało wiedza staruszka sięga aż odkrycia Ameryki przez Kolumba. Gdy Pan Clivers zaczął opowiadać z przerażającymi szczegółami czasy tej trzy okrętowej wyprawy Nancy z uśmiechem spojrzała na Ciebie jakby mówiła "Teraz się zacznie". Nie chciała starcowi przerywać i posłuchaliście tak parominutowego wykładu przerywanego łykami gorącej kawy. W końcu jednak Natalie miała dość i z kulturą podziękowała antykwariuszowi. Chciała Ci coś pokazać niemal całkowicie zapominając o reszcie znajdującej się jeszcze na matach sekcji Jake'a.

Spacerem ruszyliście miastem, które coraz bardziej Cię ciekawiło. Mijaliście różne sklepy, biurowce a nawet dwa pomniki. Już myślałeś, że pielęgniarka chce Cię gdzieś wywlec, gdy twoim oczom ukazała się mała budka z hot-dogami, burgerami i innego rodzaju paskudztwem.


Nancy poprosiła dwa gofry i częstując Cię jednym opowiadała jak podczas wizyt w NY bywała w właśnie takiej budce z ojcem. Był wojskowym. Ciągle albo był na misji albo na szkoleniach a jak wracał przychodził z nią w miejsca takie jak to i opowiadał jak wiele przeżył i, że to wszystko to tylko dla niej i jej matki. Jej matka umarła na zawał na wieść, że jej ojciec dostał się pod krzyżowy ogień na jednej z misji. Ledwo przeżył i później jeździł na wózku. I mimo iż całe życie szkolił swój umysł i ciało to nie był na to przygotowany. Na kalectwo. I właśnie dlatego ona nigdy nie zrozumie takich ludzi jak Zadyma czy Jules. Trenują niemal całe życie. Ich życie to jeden wielki trening a gdy dostaną niefortunną kulkę siadają na wózku albo leżą sparaliżowani. Dlatego jej zdaniem trzeba się cieszyć życiem. W trakcie jej opowieści bywały chwile, że mało się nie rozkleiła - szczególnie te, gdy opowiadała o kalectwie i śmierci ojca. Podczas opowieści pytała o twoją przeszłość. Nie dlatego, że chciała to od Ciebie za wszelką cenę wyciągnąć a z ciekawości i chęci poznania. Domyślasz się, że ma na twój temat sporą kartotekę, ale widać woli twoje słowa od urzędowego druczku na kartce papieru...

W sumie czas minął wam całkiem miło i idąc do Gramofonu, gdzie mieliście się wszyscy spotkać nawet widzieliście piosenkarkę, z którą odszedł Morgan. W okolicy baru Nancy pokazała Ci rezydencję obecnego prezydenta USA. Collinsa. Była duża, otoczona betonowym płotem i z tego co zdążyłeś zauważyć murem ochroniarzy. Nie byle jakich placków po miesięcznym kursie a prawdziwymi komandosami uzbrojonymi w karabiny i wyrzutnie. Przy wejściu do lokalu zobaczyliście, że grupa kobieco-snajperska właśnie wchodziła do środka - jak się domyślasz po "gruntownym" przeszukaniu.


Adam Kowalski, Gregory Martin

Sprawa nie wyglądała dobrze. Niedawny zakładnik opadł nietomny na ziemię. Z jego ciała sączyła się krew bardzo szybko tworząc wokół nieruchomego korpusu brunatną kałużę. Pierwszy z napastników leżał w nienaturalnej pozycji. Jego odzież była poprzeszywana całą serią kul a sam człowiek szklistym, pustym spojrzeniem obdarowywał Kowalskiego. Ostatni siedział trzymając się za przeszytą pociskiem nogę. Chyba jedynie silna wola utrzymywała jego przytomność. Pierwsze chwile krzyczał, później jednak zsunął się na ziemię trzymając za kończynę. Nie ruszał się ku pistoletowi ani innym leżącym w okolicy broniom. Teraz liczyło się jego życie. Widzieliście jak się bacznie rozgląda jakby nie końca świadom tego co się właśnie stało. Po pewnym czasie spojrzał błagalnie na Adama.

- Proszę pomóż mi. Nie pozwól mi umrzeć. Mam kobietę i dzieci. Oni beze mnie zginą. - wystękał człowiek.

Rusek tymczasem stanął przyglądając się głębokiej rysie na płycie SAPI po pocisku jednego z napastników. W kierunku Gregorego wystawił otwartą rękę a Adamowi kazał się nie oddalać. Kowalski usłyszał cichy syk włączanego termowizora. Zadyma wyciągnął maczetę po czym wskoczył w tunel ruszając w jego niezbadane czeluści. I wtedy zaczęło się dziać coś czego byście nigdy nie przewidzieli...


Gregory Martin

Stałeś gotowy na pozycji. Padły pierwsze strzały, potem kolejne. Nie zamierzałeś doprowadzić aby twoi kompani się na tobie zawiedli więc zrobiłeś to co do Ciebie należy. Prawdopodobnie zabiłeś człowieka. Ale czy on nie zabiłby Ciebie w podobnej sytuacji? Chciałeś się zabierać w kierunku Adama albo zmienić pozycję, gdy na swoim uchu poczułeś gorący oddech. Próbowałeś się zerwać z miejsca, ale zobaczyłeś przyłożone do twojego gardła egzotyczne ostrze jakiegoś noża.


- Ani drgnij. Ani słowa. - usłyszałeś szept na tyle cichy, że dobrą chwilę zajęło zanim dotarły do Ciebie wypowiedziane słowa.


Adam Kowalski

Z miejsca, gdzie stałeś nie widziałeś Gregorego. Co więcej nie słyszałeś nic z tunelu, w którym zniknął Rusek. Po chwili jednak dało się słyszeć dziwne dudnienie dochodzące z okolicy garażu. Nie chciałeś stać tak jak na widelcu więc zdecydowałeś się schować za jeden murek zabierając ze sobą rannego szczura. Ten jęczał cicho, ale w końcu dosięgliście murka. Przykucnąłeś słysząc dudnienie coraz bliżej. W pewnym momencie gruz zaczął się sypać. Ze ścian z lewej, z prawej. Przycisnąłeś głowę do murka, który wraz z odłamem pseudo-daszku tworzył dla Ciebie idealne schronienie. Zobaczyłeś jak twarz widzącego nieco więcej rannego robi się żółta. Grymas, który ją wykrzywił mógł oznaczać tylko jedno - olbrzymi strach.

Wyjrzałeś przez małą dziurkę w murku. Nie widziałeś jej wcześniej. I wtedy to Ciebie wryło! Byłeś pewien, że z okolic garażu wyszedł właśnie gigantyczny pająk! Nie taki wielkości pięści - co przed wojną było iście pokaźnym rozmiarem. Ten był wielkości... rosłego konia! Jego odwłok był większy od Ciebie! Pancerz wyglądał na grubszy i twardszy od kory drzewa a co Cię najbardziej dziwiło... on miał siodło. Na jego odwłoku zobaczyłeś siodło a obok niego kołczan, łuk i zwisający karabin. Zamknąłeś na chwilę oczy a wokół zrobiło się tak cicho, że słyszałeś własne bicie serca. Ranny właśnie stracił przytomność. Zakląłeś widząc miejsce, gdzie niedawno był Martin - teraz puste.

 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172