Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-08-2011, 22:54   #101
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KQ6zr6kCPj8&ob=av2e[/MEDIA]

Dlaczego wypad na imprezę był dobrym pomysłem? To proste, głośna, dudniąca w uszach muzyka nie pozwalała się skupić. Niekiedy ciężko było usłyszeć własne myśli, nie wspominając już o słowach siedzącego obok towarzysza. Wystarczyło dodać do tego jeszcze alkohol wypijany w zawrotnym tempie, zalewający jednocześnie zarówno żołądek jak i umysł by wszystko stało się jasne. Proste remedium na całe zło tego świata, na problemy z pieniędzmi, z dziewczyną, z impotencją, seksoholizmem i wszystkim co tylko przyjdzie do głowy. Grunt, że działało. Miało to jednak swoją cenę. Krótki romans z butelką i muzyką, kilka godzin zapomnienia, skutkował potężnym kacem, bólem głowy, który wzmagał się z każdym, choćby najmniejszym dźwiękiem. O przypadkowych zapłodnieniach w tzw. afekcie już nie wspominając. Tak, imprezy miały swój urok.

Fred nie miał zbyt wielu okazji do popijaw i imprez, pierwsze miejsce w jego hierarchii zajmowała praca, ale nie był jednym z tych graczy, którzy odpadają już po pierwszej kolejce. Prawdę mówiąc to z imponującą wytrzymałością znosił tempo jakie narzucił Morgan. Wojskowi na początku starali się zachować przy nim rezon, jednak wystarczyło małe przyzwolenie z jego strony by zaczęli ostro szaleć. Morgan najwyraźniej uznał, że ten wieczór należy do niego, bo nawijał jak najęty. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że jego poglądy dotyczące Nowego Jorku nie zgadzały się z wyznawanymi przez niektórych żołnierzy. Boone nie ingerował, skupiał swoją uwagę na kolejnych kielonkach, na szczęście nie skończyło się na żadnych rękoczynach. Przy swoim aktualnym zakresie ruchów Michael dostałby kilka mocnych boksów od losowego żołnierza marines.

Łuseczka była idealnym lokalem do tego typu imprez, co ciekawe Thomas szybko zabrał się za wywijanie na parkiecie i rwanie lasek, cóż... z różnym skutkiem. Mimo wszystko trzeba było przyznać, że widok był przedni. Zresztą nie długo później dołączył do niego również Justin, który najwyraźniej zebrał w sobie odwagę i gotowy był iść w tany. Koniec końców przy stoliku został już tylko Michael i Fred. Nie przeszkadzało to sanitariuszowi polewać, a i jego towarzysz nie narzekał. Warto dodać, iż przez ten czas Morgan wciąż nawijał. Muzyka skutecznie zagłuszała jego słowa, tylko część z nich dochodziła do uszu Freda, ale to zdawało się w ogóle mu nie przeszkadzać.

- Ap... Apstraktując... Abstrahując od... - zaczynał po raz kolejny Morgan, kontynuował swoją tyradę nie zważając na zacięcia i słowne potknięcie jakie zdarzały mu się coraz częściej, brzmiało to tym komiczniej, iż właśnie idealnie naśladował akcent rodem z Hegemonii - Dzieci trza... chować... obacz dzisiejszą młodzież, KURRRRRRWA! - Płynie przeskoczył nagle na federacyjny. - A to społe... stwo! Litości! Dawniej było inaczej!

- Tiaaaa. - Fred skinął głową nalewając następną kolejkę. - Racja, raaacja.

Jeden z gości podsunął się nagle i klepnął porucznika w ramię, wyszczerzył się i spojrzał na obu panów. Nie mógł być trzeźwy, nie podszedłby wtedy do gościa z paskudną raną na twarzy i jego wyszczekanego kumpla.

- Nie po to ludzkość nowy image budowała, by kultura bytu znowu zubożała - rzucił śpiewnym, choć pijackim głosem. Obaj obrzucili go dziwnym spojrzeniem.

- Pierdolisz... - odparł Boone, mężczyzna zabrał swą dłoń, zmarszczył brwi i po chwili przyczepił się do gości z innego stolika.

- Kultura! - ciągnął dalej Michael - Właśnie! K U L T U R A, pamiętacie jeszcze to słowo?

- MORGAN! - usłyszeli nagle gdzieś za sobą - Zamknij ryj!

Fred roześmiał się, a sanitariusz kontynuował. Wypowiedź najwyraźniej w żaden sposób na niego nie wpłynęła, a kto wie? Może nawet nie usłyszał tych słów? Najważniejsze, że wciąż ostro jechali, a na stole pojawiła się kolejna butelczyna. Obaj mieli ochotę na więcej i nic innego do roboty. Korzystali z alkoholowego dobrodziejstwa lokalu aż nadto. Ciężko powiedzieć by sytuacja jakoś się zmieniała, wciąż nie byli zalani w trupa, choć akurat ku temu chyba właśnie zmierzali.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 02-09-2011, 20:10   #102
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Nowy Jork; Pierwsza; Łuseczka

Justin Rush Junior, Frederick F. Boone i Thomas

Bawiliście się jak umieliście najlepiej. Jedni pili na umór, by zapomnieć. Drudzy szukali sobie dupy na noc a jeszcze inni zatracali się w muzyce. Grunt, że działało. Nikt z Was nie mógł wiedzieć, że zabawa niedługo się przerwie. Że Łuseczce padnie trup.

Justin Rush Junior

Alkohol szumiał w żyłach, muzyka tętniła a latynoska miała przepiękny uśmiech. Potańczyliście (jak ona wywijała!), potem wypiliście drinka (bimber z jakimś sokiem i szklanką), pogadaliście i znowu tańczyliście. Caroline, jak się przedstawiła, nie wyglądała na nimfomankę jakiej szukali chłopacy. Ale... Ale noc mogła się naprawdę miło zakończyć. Mógł ale się nie zakończył.

Thomas

Niech żyje Nowy Jork! Następna laska, może nie tak ładna jak pierwsza stanowczo nie kryła swoich zamiarów. Nie miałeś pojecie jak ma na imię. Nie miałeś ni cholery pojęcia skąd jest. Ale po chuj Ci to. Staliście teraz na uboczu nawet nie udając, że tańczycie. Twoja ręka krążyła po jej ciele. I wtedy się spieprzyło. Poczułeś czyjąś dłoń na swoim ramieniu.

Frederick F. Boone

Zalewaliście się w trupa. Co tu dużo ukrywać, taki był Wasz cel. Morgan właśnie kończył swój następny monolog o dziwo w miarę płynnie.
- ... a najbardziej mnie wkurwia, że nikt mnie nie słucha!
- Mhm, masz rację. Polej.
Nalał do swojej szklanki a potem zaczął do drugiej. Lał i lał wpatrzony gdzieś za Ciebie.
- O kurwa.
"Whisky" właśnie zaczęła wylewać się z szklanki.

Thom

Ktoś szarpnął Ciebie silnie odrywając od laski i obrócił w miejscu. Jak szmacianą lalkę. Wielki, wkurwiony Meks bez słowa podniósł rękę do ciosu. Alkohol i wyluzowanie zrobiło swoje, od potężnego uderzenia aż Tobą rzuciło a ktoś złapała Ciebie unieruchamiając, ramię mimo alkoholu zapulsowało okropnym bólem a meks ponownie wzniósł pięść do uderzenia.
Tuż za nim wyrósł Jeff, komandos wyglądał przy nim jak mały chłopiec. Nowojorczyk nie pierdolił się, kopnął Hegemończyka pod kolano a potem gdy tamten klęknął i oberwał następnego kopniaka w bok głowy. Ktoś już jednak podbiegł do młodzieńca i go popchnął. Szarpnąłeś się wyrywając. Jak na złość na parkiecie nie miałeś czym mu przywalić. Kątem oka w migawce klorofonu zobaczyłeś Rączkę napieprzającego się z dwoma kolesiami. Odchyleniem ciała uniknąłeś kolejnego uderzenia i wyprowadziłeś swoje, które natknęło się na silną gardę. Ich pięciu, Was trzech. Jak za starych, kurwa czasów. Tylko jakiś łańcuch by się zdał.

Fred

Obróciłeś się i zobaczyłeś przepychającą się do Was Sandy. Na parkiecie, ktoś się napieprzał. Chyba mignął Ci Thom. Indianiec przepychał się do walczących. Zajebiście, szczególnie, że Justin stał właśnie objęty z jakąś lasencią. Na tego to kurwa liczyć nie można.

Justin

Gdzieś przy ścianie wybuchła burda. Thomasa napieprzało jakichś dwóch kolesi. Rączka z Jeffem od razu zainterweniowali. No kurwa pięknie. Nawet nie można się wyluzować. Stanowczo nie. Caroline nie wiadomo skąd wyciągnęła gnata i przyłożyła Ci do krocza.
- Ani drgnij bo stracisz co masz najcenniejszego.
I bez tego byś nie drgnął.
- Obejmij mnie.
Zdrętwiałymi rękoma objąłeś ją w tali. Czułeś jak przylega do Ciebie. Nie cieszyłeś się ciągle czując lufę rewolweru.
- Dobrze. Spokojnie. Wyjdziemy stąd. Jeden głupi ruch a zdechniesz. No to odwracamy się, obejmij mnie w tali.
Wzrokiem szukałeś pomocy. Bob z Michaelem jak na złość użynali się przy stoliku. Indianiec stał niedaleko ale akurat tyłem. Na całe szczęście jego dziewczyna była odwrócona twarzą w Twoją stronę. Spróbowałeś dać jej wzrokiem znać, nie wiesz czy załapała bo poczułeś pchnięcie rewolweru. Posłusznie zacząłeś wykonywać polecenia latynoski. Ochroniarze przepychali się w kierunku bójki mając w dupie objętą parkę.

Thom i Fred

Sytuacja była naprawdę nieciekawa. Czarnuch z dwójką komandosów próbował stawiać opór napastnikom ale tamta czwórka potrafiła zdecydowanie robić lepszy użytek z pięści. Do Dentona podeszła spanikowana Sandy, mówiąc coś co ciężko było mu usłyszeć przez muzykę. Żaden z Was nie zwrócił uwagi na Indiańca. W sumie nikt na niego nie zwrócił uwagi. Nawet wkurwiony Meks, który właśnie wstawał chcąc przywalić odwróconemu tyłem Jeffowi. Nagle poczuł dłoń na ustach, zareagował odruchowo łapiąc za nią. to była ostatnia rzecz jaką zrobić. Indiańca zagłębił się w jego nerce aż po rękojeść. Komandos wyjął ostrze a ciało osunęło się na podłogę. Muzyka urwała się, można powiedzieć jak ucięta nożem. Wszyscy usłyszeli spokojny głos.
- Jak ja kurwa nie lubię półśrodków.

Justin

Wyszliście z Łuseczki na ulicę w momencie w którym przestała grać muzyka. Mgła była wyjątkowo gęsta, chłodny wiatr nieprzyjemnie chłostał skórę. Najgorsza była jednak lufa przy prawej nerce. Kiedyś widziałeś taką ranę, nie było ratunku dla umierającego. Caroline kazała Ci skręcić w bok, między budynki. Raptem odeszła, ktoś zarzucił Ci worek na głowę. Poczułeś krótki wstrząs i zgasłeś.

Fred i Thomas

Pierwszy otrząsnął się Rączka mało czysto nokautując swego przeciwnika silnym ciosem w krtań. Nim koleś upadł na parkiet już się rozdarł.
- FBI! Wszyscy się odpierdolić.
Ochroniarz i bez tego nie byli skorzy do interwencji. Pozostała trójka napastników spojrzała po sobie. Jeden sięgnął po kieszeni i zaczął wyciągać mały pistolet a drugi za pleców wyciągnął nóż.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 06-09-2011, 15:14   #103
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Thomas bawił się w najlepsze. Tańczył, rwał laski i śmiał się do woli. Wychowanek pustyni nie pamiętał jak dawno temu tak dobrze się bawił. Dobrze - do czasu... Czas ten był w sporej mierze wypełniony ostrymi macankami i lizankiem z jakąś ładną nieznajomą. Thom nawet nie wiedział jak laska ma na imię. Obecnie, w jego nieco zmąconej alkoholowym przypływem głowie, nie było mu ono w sumie potrzebne. Ważne, że potrafiła się dobrze bawić i nie psuć tej zabawy innym czego nie można powiedzieć o ludziach jakich zaraz przyszło gladiatorowi poznać.

W pewnym momencie murzyn poczuł szarpnięcie za zdrowe ramię. Było ono zbyt silne i nagłe aby był to któryś z jego znajomków komandosów. Odrywając się od dziewczyny Thomas odwrócił się ciałem w kierunku, w którym ktoś go usilnie ciągnął. Wielki, spieniony Meksykanin uderzył gladiatora zaciśniętą grabą prosto w ryj. Murzyn poleciał nieco do tyłu czując jak ktoś go próbuje unieruchomić. Ranna graba zabolała okropnie, ale jedyną reakcją Thomasa była mina niczym Clint Eastwood - człowiek-skurwiel. Meks zamachnął się do kolejnego ciosu, ale tuż za nim pojawił się Jeff. Komandos dość sprawnie dwoma celnymi kopnięciami poskładał agresywnego Meksykańca. W pewnym momencie jednak Jeff został przez kogoś popchnięty. Thomas usilnie próbował się wyrwać co akurat mu się udało. Nie lubił walki na gołe ręce - nigdy nie był w niej najlepszy. Myśląc o bijatykach spojrzał na Meksa. Skądś go znał! Ale skąd?

Rączka gdzieś dalej napierdalał się z jakimiś dwoma frajerami. Wyglądał jakby sobie całkiem nieźle radził. Thomas nie był najlepszym sparingpartnerem - tym bardziej z przestrzelonym ramieniem. A propos sparingpartnerów - czarnuch już wiedział skąd kojarzy tego Meksa! Z areny. Kiedyś walczyli tam razem! W gildii gladiatorów. Czasem po tej samej stronie, a czasem na sparingach. Jeżeli chodziło o broń białą Thomas zwykle wygrywał sparingi, ale pamiętał, że na gołe łapy zawsze od tego Meksa dostawał. Był, jebany, twardy jak skała...


Co nie oznacza, że Thomas był miękki. Był po prostu mniejszy dzięki czemu szybszy i lepiej unikał ciosów. Kondyche obaj mieli podobną, ale według murzyna na arenie bardziej liczyła się walka bronią niż na gołe łapy. To ona decydowała o tym kto żyje a kto już jutro będzie gryzł piach. Początkowe zesłanie na arenę dla każdego było piekłem - nie tylko przez wysiłek fizyczny. To tutaj pozbawiali ludzi uczuć - Ci, którzy chociaż trochę nie nagięli swoich zasad moralnych umierali. Umierali szybko. Ale jako zwycięzcy. Thomasa na szczęście nie było wśród nich. Szybko przyzwyczaił się do myśli, że będzie musiał zabijać albo sam zostanie zabity. Nie było innego wyjścia - "Win or Die"...

Wracając do całej sytuacji w Łuseczce gladiator musiał się jeszcze nieco namęczyć aby wrócić do tego co już, wraz z uprzejmą koleżanką, zaczął. Zwodem ciała uniknął kolejnego silnego ciosu i wyprowadził własny. Szybki prosty natrafił jednak na mocną gardę. Meks się rozwinął od czasu areny. Thomas też, ale na parkiecie - jak na złość - nie było żadnych butelek, stolików, krzeseł czy chociaż wystających tu i ówdzie hydrantów...

Bójka trwała w najlepsze. Thomas starał się unikać korzystnie dla jego rannej łapy. Nawet jak miał wygarnąć strzała w brzuch to był gotów na takie poświęcenie. Czym są siniaki w porównaniu z brakiem możliwości zrośnięcia się graby? Właśnie. Niczym. Na razie gladiator nie był zmuszony walczyć z uzbrojonym przeciwnikiem co mu się dosyć podobało. Co innego jakby sam miał jakiegoś drąga. Wtedy mogliby i z kosami podchodzić. Widząc Meksa wyeliminowanego przez Indiańca Thomas uśmiechnął się paskudnie. Szkoda mu było, że jego znajomek z areny tak skończył, ale... w sumie nie było mu szkoda. Po prostu myślał, że kiedyś sam tak może skończyć. Zaszlachtowany przez małego narwańca, nie wspominany przez nikogo, nie pochowany przez nikogo, gnijący w rynsztoku jakiejś przydrożnej mieściny. A może tak z nim nie będzie? A może jeszcze kiedyś zawita do Vegas i wpadnie do kina? Do burdelu? Do kasyna? Może...

Gdy już Rączka uświadomił wszystkich obecnych, że należy do FBI ochrona była jeszcze mniej skora do pomocy. Przecież tacy wysportowani, doświadczeni agenci dadzą sobie radę ze wszystkim. Thoma aż dziw wziął, że w ramiona Rączki nie rzuciły się całe masy rozochoconych niewiast tylko czekających na swojego rycerza w lśniącej zbroi. Ogłoszenie komandosa było po prostu takie nagłe, pozostawiło po sobie takie uczucie - takie "Łał"...

Oczywiście to nie zapowiadało łatwej walki. Dlaczego? Bo z trójki pozostałych przy gladiatorze fighterów jeden sięgnął po nóż a drugi po klamkę. Ci to mogli wejść z bronią! A czemu? Bo ta ochrona to banda pierdolonych rasistów? Czy może dlatego, że chłopaki na co dzień byli niezwykle spokojni - na tyle, że mogli wjechać tu nawet pancernym Humvee? A może po prostu ekipa od bójki sypnęła dolarami? Ewentualności było wiele, ale wszystko sprowadzało się do jednego. Do ostrego mordobicia...

Thomas, aż dziw brał cały czas na nogach, walczył akurat z nieuzbrojonym mężczyzną. Przeciwnik odskoczył od gladiatora na dobre dwa metry, ale to nie przeszkodziło czarnuchowi w wyprowadzeniu zamaszystego sierpa w kierunku jego głowy.

- Bob! Nadał by się tu jakiś tulipan czy siekiera strażacka! - zakrzyknął czarny wiedząc, że z bronią staje się już całkiem poważnym zagrożeniem.

Kątem oka murzyn dostrzegł Boba ruszającego z butelką w łapie ku uzbrojonemu w pistolet gogusiowi. Pewnie idący - pomimo tylu wypitych kolejek - porucznik Boone był bezcennym widokiem. W jego oczach było widać determinację i złość - w sumie Thoma to nie dziwiło. Ci skurwiele przerwali mu picie świetnego Whiskacza! Koleś z gnatem się obrócił ku Dentonowi i zaczął repetować pistolet.

- Rzuć to! - zawołał basem w eter do dalej idącego w jego kierunku agenta.

Thomas tymczasem wykonywał kolejne ciosy. Część z nich dochodziła, ale były zbyt słabe aby zapewnić przewagę nad przeciwnikiem. Thom miał świetną kondycję, ale rana ręki nie pozwalała mu walczyć w pełni sprawnie. W końcu doszło do tego, że mógł jedynie się bronić czekając na niezbyt rychłą pomoc towarzyszy. A Ci sami mieli kłopoty...

W końcu pomoc nadeszła i Jeff pierdolnął w tył głowy przeciwnika gladiatora. Koleś od klamki leżał już na ziemi usypany niczym płatkami róż szkłem po butelkach wódki i Whisky. Nożownik został sam. Wyrzucił broń i zawołał:

- Wyluzujcie kurwa. Podaję się. Podaję się kurwa! Pieprzony kraj! Najpierw macają laskę kumpla a potem podrzynają gardła!

- Wystarczy! - wydarł się nagle Fred będąc wyraźnie zdenerwowany chociaż ciężko było dokładnie powiedzieć dlaczego. Z powodu zamieszania? Czy może dlatego, że musiał oderwać się od swojej butelki? - Następnym razem wyjdźcie chociaż na zewnątrz.

Po chwili pozostali na nogach przeciwnicy byli obezwładnieni przez Rączkę i Jeffa. Thomas już wiedział, że komandosi mimo iż nie byli wielkoludami byli cholernie skuteczni w walce.

- A ja się kurwa zastanawiam nad czymś. Nad ich ryjami i akcentami. No frajerze. Każ nam jeszcze raz wyluzować. Pieprzysz prawie jak Michael. Jak popieprzeniec z Hegemoni. Kojarzysz Fred jak przed Twoim wyjazdem znaleźliśmy trochę turystów z Hegemoni? - powiedział Rączka patrząc na porucznika.

- Zakazane mordy. - skomentował Boone. - Do czego zmierzasz?

- Żeby porozmawiać z którymś z tych frajerów. Co frajerze? - wykręcił tamtemu rękę jeszcze bardziej aż tamten krzyknął. - Dowiemy się gdzie przemycili klamkę, że ochrona nie wyczaiła. W dupie chyba.

W czasie całej wspaniałej pogaduszki Thomas poszedł do sali z alkoholem i wrócił z pustą butelką po jakimś wyborowym trunku. Ważąc ją w grabie kiwał z radością głową na boki. Tak. To było coś w jego stylu... W pewnym momencie jeden z ochroniarzy chciał podejść do brygady FBI, ale jego kolega złapał go za rękę zatrzymując. Słusznie. Boone podniósł klamkę nieprzytomnego strzelca i przyglądając się broni rzekł:

- Nie mam nic przeciwko. Są wasi, chętnie posłucham.

- Skuć tamtych i posadzić na dupsku. Któremuś coś się stanie lub zwieje a się Wami zainteresujemy. Sprawdzimy jak duże klamki można w dupie przenieść. Thom zbieramy się. Jeff, znam Ciebie popaprańcu wyciągaj zabawki z samochodu. Idziemy. Indianiec, co Ci? - zapytał Rączka po postawieniu do pionu skrępowanego typa.

- Sandy. - odparł Indianiec lekko zmartwiony.

- O kurwa. Gdzie jest? Coś się jej stało? - zapytał Rączka szarpiąc energicznie typem od noża.

- Jest z Morganem. - powiedział Jeff.

- No to bierzemy ją. Z nami będzie bezpieczniejsza. Kulawy, chodź no. Kurwa. A gdzie Justin? - w końcu Rączka zwrócił uwagę na brak chłopaka.

W sumie Thomas też nie wiedział, gdzie podział się Justin. Chyba tulił się do jakiejś panny, ale czy aby bezpiecznie posuwa ją teraz gdzieś na zapleczu? Tego nikt nie mógł być pewien...

- Ale chujną tu wieje panowie. Już myślałem, że się wybawię a tu jakiś Meks chciał mnie przerobić na mielonkę. Ja go nawet skądś kojarzę. Ale skąd kurwa? - zapodał gladiator drapiąc się zdrową łapą po głowie. - Aha! Już pamiętam. To znajomy z areny. Sparowałem się z nim nawet parę razy... Szkoda go. A Justina nie widziałem. Byłem zajęty...

Jeff spojrzał na murzyna. Murzyn z kolei rozejrzał się za swoją niedawną partnerką. Coś jednak musiało ją spłoszyć. Ciekawe co? No cóż. Gladiator z dezaprobatą pokiwał jedynie głową. Laski z areny były o wiele mniej płochliwe. Jak ktoś chciał im nawet jebnąć uznawały to za komplement.

- Szkoda jak chuj. Chciał Ciebie zapierdolić. Ale to sprawa rozwiązana Rączka. Stare zatargi. - powiedział Jeff chyba dziwiąc się wielkiemu sercu jakie okazał Thomas żałując martwego znajomka.

- Nie mędrkuj młody a grzej po swoje zabawki. I weź łyżkę montażową. A my idziemy frajerze. - powiedział Rączka prowadząc pojmanego ku wyjściu.

- Ej Rączka. Mogę być przy przesłuchaniu? - zapytał czarny. - W sumie nie interesuje mnie o co będziesz go pytał, ale z chęcią popatrzę jak znosi ból. Sam nie jestem w tym najgorszy, ale może przyszedł czas się nieco przyjrzeć innym... - dodał Thom z ekscytacją lekko powątpiewając w widowiskowość tego czego zaraz będzie świadkiem.

- No przecież mówię Thom byś się zbierał. - Rączka wyszczerzył zęby w perfidnym uśmiechu i wykręcił obezwładnionemu rękę aż ten syknął z bólu.
 
Lechu jest offline  
Stary 10-09-2011, 15:55   #104
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=dCmdWM-QiyM&feature=fvwrel[/MEDIA]

Chciał jedynie w spokoju się napić, nic więcej. Odpocząć, na moment zapomnieć o otaczającym go świecie i jego problemach. Tak niewiele. Krzycząca mu coś przy uchu Sandy i sytuacja na parkiecie zmusiła go do zareagowania. Był już mocno wstawiony, więc teraz przynajmniej jego napastnik miał jakąkolwiek szansę na zrobienie mu krzywdy. Thomas, Rączka i Jeff już zaczynali się się rozgrzewać, nie byli byle jakimi barowymi zabijakami, ale w rywalizacji z piątką mogli mieć jednak małe problemy. Szczególnie, iż jeden z tych napastników już wyciągał spluwę żeby ich odstrzelić.

Ruszył w miarę szybko, uzbrojony w dwie różne butelki po trunkach, czając się nieco za plecami napastników musiał wyglądać dość groteskowo. Był już całkiem blisko, gdy nagle usłyszał głos Thomasa. Nie ważne, że chciał by porucznik podrzucił mu coś co nadawałoby się na broń, istotne jest to, że jego krzyk zwrócił uwagę mężczyzny z pistoletem. Zaczął się odwracać, akurat by stanąć z Nowojorczykiem twarzą w twarz. Dzieliły ich tylko dwa metry, lecz pistolet dawał mu ogromną przewagę. A przynajmniej dawałby, gdyby jego vis-a-vis był ktoś inny.

- Rzuć to - wycedził stanowczo przez zęby przygotowując się do oddania strzału.

Nawet w takim zdeprawowanym świecie jakim teraz były Stany Zjednoczone wciąż można było znaleźć ludzi, którzy przekonywali, iż alkohol to zło. Że spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Wóda, wino, bimber zbiera swoje żniwo i przyczynia się do chorób. Powoduje śmierć. Ile w tym było prawdy większość ludzi nie wiedziała, porucznik mógł się jednak zgodzić, że rzeczywiście w nieodpowiednich rękach i przy braku opanowania stawał się zagrożeniem. Szczególnie, gdy przykładowe whisky rzucone przez jakiegoś wstawionego gościa może źle wpłynąć na koncentrację przeciwnika. Nie mówiąc już o wódce, która chwilę później z rozmachem uderzyła mu do głowy. Tak, alkohol to zło.

W ten właśnie sposób porucznik uporał się z zagrożeniem, nie trzeba było zresztą długo czekać, aż i pozostali dadzą sobie radę. Jeszcze chwila na rozmowę, ustalenie działania i postanowienie: pora pooddychać trochę nowojorskim powietrzem wraz z nowymi przyjaciółmi.

***

Ta noc była idealna. Gęsta, trudna do przeniknięcia mgła znakomicie ukrywała każdego, kto nie chciał się być zobaczony, lub wszystkich tych, którzy robili coś czego nie powinni. Przy zaułku można było zauważyć Indiańca, wielki jak byk mężczyzna jedną ręką obejmował Sandy, a drugą trzymał swój rewolwer. Kolejny w kolejce był na wpół siedzący Hegemończyk z Łuseczki, nad którym stał Rączka uzbrojony w łyżkę montażową. Z tym narzędziem i przy takiej pogodzie momentami wyglądał groźniej nawet niż sam Indianiec. Dalej jeszcze Jeff z AKSem przy pasie, który coś napominał o kiepskiej okolicy. Wreszcie również i pozostali z baru, nawet Morgan przyszedł popatrzeć.

- To co najpierw łamiemy poruczniku? Urządzimy ich jak tamtych?

- Gorzej, zdecydowanie gorzej - wyrwał się nagle z przesadnym entuzjazmem Thomas - Mogę ja łamać? - spytał mocno błagalnym tonem, a Nowojorczyk obdarzył go dziwnym, niepokojącym spojrzeniem.

- Nudny dzień, nie? - powiedział Bob i spojrzał na Rączkę - Jaką masz specjalność zakładu?

- Pozwólmy się wykazać koledze - odparł mężczyzna - Tylko nie uszkodź go za mocno. Musi móc odpowiadać na pytania. Połamanie szczęki nie jest dobrym pomysłem. Nie przebij mu też płuca żebrem. Najlepiej łamać nogi albo ręce. Chociaż nie... W środku mamy jeszcze paru. Chcesz to go utłucz. - Podał Thomasowi łyżkę, sam zaś wziął rewolwer Jeffa i nie wahał się go odbezpieczyć. Hegemończyk pobladł jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to jeszcze możliwe.

- Czego Wy kurwa chcecie. Powiem. Powiem kurwa, tylko zabierzcie tych psycholi. - Zależało mu na życiu, to pewne.

- Chuja powie... - rzucił Thomas - Cali nigdy nie mówią prawdy. Nigdy! Widziałem to na filmach. Tam zwykle zaczynali od upierdolenia palca.

- Ale jedyny nóż ma Indianiec, a teraz się z Sandy mizia.

- Ehhh... Wy chłopaki z ładnego miasta. Czy wy nie wiecie, że jak się mocniej młotkiem czy kluczem pierdolnie to palec się miażdży jak podkładka pod kufel? Można go wtedy bez wysiłku wyrwać. Tylko aby łapami nie wierzgał... To jak będzie? Wytrzymasz tą odrobinę bólu? Widywałem mniejszych od ciebie co by nawet nie pierdli... - Thomas wykazywał ogromną radość z roli jaką mu przydzielono, co gorsza, porucznik miał wrażenie, iż interesuje go samo zadawanie bólu, nie informacje.

Fred pokręcił głową. - Do dzieła, nie mamy całej nocy.

Hegemończyk skulił się i ukrył dłonie pod pachami jakby miało mu to w jakiś sposób pomóc. - Czego chcecie? Czego kurwa? Zapłacili nam?! Mieliśmy sprowokować zadymę z wami. Laska. Latynoska. Zostawcie mi kurwa palce. Żyję z nich!

- Latynoska mówisz. Powiedz więcej - rzekł Boone - Może zdążysz nim połamią ci palce.

- No, Latynoska. Młoda, ładna dupa. Kręciła z Waszym kumplem. Płaciła dobrze w amunicji i dragach. Tylko za sprowokowanie bójki. Mówiła, że jesteście zwykłymi frajerami. Nie mówiła nic o nożach i łamaniu. Ja nic kurwa nie wiem! - przekonywał mężczyzna.

- Przykro mi. Wyciągnij łapę albo złamię Ci przegub łokciowy. Albo kolano będzie ci się zginać w obie strony. To tak na przyszłość. Daj palucha i będzie wszystko ok. Ty szczęśliwy wrócisz na swoje śmieci, a my, frajerzy, pójdziemy w swoją stronę. - Dla dodania sobie powagi bądź też dla samej satysfakcji Thomas zważył narzędzie swej przyszłej pracy w dłoni.

- Ale ja nic kurwa nie wiem! Chcecie żebym zmyślał? Okey. Powiedzcie tylko co! Powiedziałem wszystko co wiem! Naprawdę! Ja pierdolę. - Głos miał coraz bardziej łamliwy i zapewne sekundy dzieliły go od płaczu, a przecież nic nie zdążyli mu jeszcze zrobić. - Ja pierdolę. Naprawdę, nic więcej nie wiem!

- Ale ja wiem, że powiedziałeś wszystko. Dokładnie jak było - powiedział Thom niemalże troskliwie - Wyciągnij tylko teraz dłoń i nie trzęś nią za bardzo. Proszę cię. Ani ja ani moi znajomi nie chcemy patrzeć na otwarte złamania twoich kończyn. Proszę cię. Oszczędź nam tego. To tak na przyszłość. Nic osobistego stary... Masz 5 sekund potem łamię ci łapę.

- Okey. Ale butem. Dobra? Ja rozumiem, nauczka. To będzie dobra nauczka. Ale butem. Proszę was. Ja chciałem tylko trochę zarobić. - Mężczyzna szukał dla siebie jakiejkolwiek szansy.

- Bob. On kłamie. - Nowojorczyk spojrzał na sanitariusza, Morgan był blady, ale trunek powoli z niego wyparowywał tak jak i z pozostałych. - Patrz na niego. Zaraz powie, że nic mu nie mówią takie hasła jak Trzeci Zwiadowczy, Miguel, Fry Face czy czystka jaka zrobili. Może to on nawet kropnął Anioła i Billa. Nie lubiłem chujów, ale byli nasi.

Bob skrzywił się, te imiona nie powinny padać w takim miejscu i przy takiej publiczności. Nawet jeśli nie miało to wielkiego znaczenia, samo wymienienie Trzeciego Zwiadowczego wprawiło go w nieco zły nastrój, choć nie dał tego bardziej po sobie poznać.

- Ja nie wiem o czym ten koleś pierdoli. Ja naprawdę nic nie wiem. Tylko palec, nie?

- Połam mu kolano - rzucił Morgan i odwrócił się.

- Michael... Te hasła to nawet mi nic nie mówią. On nie wie o czym ty pierdolisz... - powiedział Thomas przyciskając butem palec Hegemończyka. Chwilę później naparł mocniej, jego twarz nie zdradzała w tej chwili nie tylko żadnych emocji, ale i zahamowań. Chrupnęło.

- Jak prosiłeś. Butem. Polecam się na przyszłość. - Murzyn położył dłoń na ramieniu mężczyzny.

- Rączka... To skurwiel z Hegemoni, na pewno słyszałeś. Tobie część z tych haseł coś mówi. Nie wiem czemu wszyscy uznają Justina za jakiegoś szpiega. Weź od Thoma łyżkę i... Tak trzeba. Ja nie dam rady. - Morgan mówił niezbyt pewnym głosem, ale Rączka lekko blady tylko skinął głową i podszedł do Murzyna.

- Stary. Jeżeli coś wiesz powiedz im. To są psychopaci. Będą cię katować aż coś ich naprawdę zainteresuje. Tego co z tobą zrobią nawet moja psychika nie zniesie, a uwierz mi... widziałem wiele. Ich to rajcuje. Powiedz naprawdę wszystko. To jedyna szansa. Jak będziesz się nadal upierał, że to wszystko oddam mu tę łyżkę. - Thomas mówił ze sporym przekonaniem, choć jego uwagi brzmiały nieco nienaturalnie po tym jak sam z ochotą zabierał się do krzywdzenia bliźniego.

- Ja naprawdę nic nie wiem. Ja chciałem tylko zarobić. Naprawdę... Ja nie wiem o czym mówicie. Ja chciałem tylko zarobić żeby móc się zabawić.

- Daj mi to - powiedział Rączka, wyglądał tak jakby to jego mieli zamiar połamać w kilku miejscach. - Jak chcesz to odejdź. Nikt nie będzie miał ci za złe. Tak trzeba. Po prostu tak trzeba.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Yn3MgbuvMnQ[/MEDIA]

Thomas podał mu łyżkę montażową, odsunął się nieco, ale widać było, iż ma zamiar się przyglądać. Bob tymczasem oparł się o zimną ścianę i zamknął oczy jakby to mogło mu pomóc się skupić. Bezsensowne torturowanie było złym pomysłem, lecz teraz przynajmniej mieli jakiś cel. Daleko posunięte podejrzenia. Rączka zabrał się do pracy, a mężczyzna jeszcze przez dłuższy czas płaczliwym tonem zarzekał się, iż nic nie wie. Poszło kolano i łokieć, potem także reszta palców u dłoni i zaczął śpiewać. Przekroczyli barierę cierpiąc jednak razem z nim. Jeff się wycofał i zaczął obstawiać zaułek. Nie trudno było jednak zgadnąć jaki był jego prawdziwy zamiar. Morgan też nie wytrzymał i zwymiotował, a Rączka coraz bardziej blady pracował dalej. Łyżka wznosiła się i opadała. Dlatego dowiedzieli się o prawdziwym celu. O tym, że doborowa drużyna rodem z Hegemoni miała porwać Justina. Do czego był potrzebny wiedziała jedynie ich pani kapitan. Współpracowali z rebeliantami, w zamian za broń dostali kryjówkę w starym garażu na Ziemi Niczyjej. Było ich około pięciu, a należało do tego również doliczyć rebeliantów, którzy mogli tam być. Uzbrojeni w broń krótką, strzelby, kilka peemów. Hegemończyk mówił nawet śmiało o wtyczce w FBI, o której jednak nie wiedział zbyt wiele. To jednak wystarczyło by potwierdziły się obawy porucznika. Rączka dawał z siebie wszystko. Widok stawał się coraz bardziej przerażający, ale nie robił wrażenia na Bobie. Nie popierał tego, ale wiedział też, iż niekiedy trzeba działać na innych zasadach. Poza tym powinni zobaczyć jak to się kończy. Jak wygląda człowiek, który zapada się we własnym ciele. Zmasakrowany ledwie oddycha i widzi już tylko zamazane sylwetki. Człowiek, który już praktycznie jest trupem. Po takim widoku trzeba zadać sobie pytanie, czy to naprawdę sprawiło mi przyjemność? Czy zrobiłem to, bo to było konieczne? Czy mogę z tym żyć? Co sobą reprezentuję? Niech zapamiętają to doświadczenie.

Rączka wyciągnął pistolet i wymierzył go w leżącą u jego nóg niemal pustą kukłę kształtami wciąż przypominającą człowieka. Chwila się przeciągała, kątem oka spojrzał na Boba. Porucznik dostrzegł to i skinął głową. Natychmiast rozległ się wystrzał. Nie mogli go tutaj tak po prostu zostawić. Musiał zginąć, musieli zakończyć jego cierpienie.

- To co teraz? - spytał Jeff.

- Pozbądźcie się go - odparł Bob - Potem rozpoczniemy poszukiwania.

Spojrzeli po sobie, potem przenieśli wzrok na porucznika, by po chwili wreszcie odezwał się Rączka. - Zawiniemy go w coś, wrzucimy do bagażnika i zostawi się w ruinach po drodze.

- Do dzieła.

Indianiec nie chciał się nigdzie ruszać póki nie odprowadzi swojej dziewczyny, lecz w końcu stanęło na tym, iż do tego czasu zaopiekuje się nią uzbrojony w rewolwer Morgan. Bob był najbardziej wstawiony ze wszystkich, jednak i jego sytuacja z Hegemończykiem mocno otrzeźwiła. Jeff ze wzlgędu na kiepską okolicę, w której mieszkał, trzymał w swoim wozie kilka przydatnych zabawek takich jak Colt 1911 czy AKS. Dzięki nim nie staliby się bezbronni podczas starcia z porywaczami. Z drugiej strony rajd nie był dobrym pomysłem, ze względu na kreta nie mogli ryzykować wciągania w to innych służb.

- Nie nadaje się teraz do walki. Jestem po służbie, wy też. Nie mogę wam nic rozkazać. Nie mogę też zakazać wam poszukiwań - powiedział po chwili Bob.

- Tak jest, sir. Porucznik nas nie widział - rzekł Rączka szybko łapiąc co ma na myśli Denton.

- To nie należy do mnie - dodał jeszcze Bob i mężczyźnie pistolet znaleziony przy Hegemończyku - Jest wasz?

- Nie, sir. - Rączka spojrzał mu prosto w oczy. - Ja nigdy go nie widziałem. - Błyskawicznie zabrał Glocka i schował go do kieszeni. - Ale ktoś go pewnie nie długo zobaczy.

- Koniec baletów w Łuseczce.

Rozdzielili się, Bob wyposażony w swojego Glocka, którego zdążył już odebrać ochronie, postanowił udać się razem z Sandy i Morganem. Dziewczyna zaproponowała im zresztą żeby zatrzymali się u niej do czasu, aż Indianiec powróci ze swojego polowania. Obaj przystali na propozycję.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 11-09-2011, 11:22   #105
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Thomas

Zostałeś sam z chłopakami. Plan był prosty. Wpadacie do garażu, robicie rzeź, wyciągacie Justina i kapitan z Hegemoni. Rączka z Indiańcem wyraźnie podkreślili, że to jest Wasz główny cel. Chciałeś podskoczyć do domu Indiańca po broń, z Orzełkiem i P99 od razu poczułbyś się pewniej. To było niedaleko. To było tylko parę chwil. Rzut beretem szczególnie samochodem. Tylko, że te parę chwil oznaczało, że Hegemończycy też je mają. Te parę chwil zwiększały szansę, że znajdziecie tylko to co zostanie z Justina. Za sobą zostawiliście tego żywy dowód.

Czekaliście teraz we mgle. Samochód zostawiliście w ruinach, nie chcieliście nikogo spłoszyć. Indianiec poszedł na zwiad. Nie było go już długo, za długo. Chłopaki jednak się nie niepokoili. Jeff obstawiał tyły ze swoim AKSem, koło Ciebie klęczał Rączka z skonfiskowanym dla jakiegoś patrolu stenem, Tobie w udziale przypadła tysiąc dziewięćset jedenastka. Komandosi gdy tylko zasugerowałeś, że to za mało spojrzeli jakoś dziwnie i spytali czy wybierasz się na Front.
Rączka spojrzał na Ciebie.
- Gdy się zacznie strzelaj w środek sylwetki. Kamizelek pewnie nie będą mieli a większość osobistych i tak nie zatrzyma czterdziestki piątki.
Zaraz po jego słowach z mgły usłyszeliście głos Indiańca.
- Buldog.
Rączka spojrzał w tamtą stronę.
- Akwarium.
Z mgły wyszedł zwiadowca i podszedł do Was, Rączka przywołał Jeffa. Indianiec od razu zaczął referować ściszonym tonem.
- Dwie czujki. Jedna przy drzwiach, druga w zaułku. Pierwszy z peemem a drugi z bronią długą, obaj ustawieni tak by siebie widzieć. Dają sygnały latarkami, dwa zatoczone okręgi. Pierwszy był po pięciu minutach, drugi dziesięciu. Są na skraju swojej widoczności. Można ich ściągnąć. Jest jeszcze jedno nie obstawione wyjście.
Rączka spojrzał na każdego z Was po kolei.
- Trzeba ich ściągnąć na raz, po cichu. Thom, dasz radę zakraść się do jednego? Jak nie Jeff to zrobi. Potem wchodzimy do środka, Indianiec obstawi tylne wyjście. Pytania?

Frederick F. Boone

Pierwsza nocą wbrew pozorom jest bezpieczna. FBI łapanek tu nie robi no bo nie będą przecież wyłapywać rodzin swoich elit, rebelianci jak się zapuszczają to boją się nawet pisnąć a bandyci nauczycili się, że do Pierwszej mają bilet tylko w jedną stronę. Nawet studenci z reguły imprezowali w Uniwersyteckiej. Ale Was musiał zatrzymać patrol policji. Poprostu musiał. Pewnie zwęszyli łatwy łup widząc Wasz chwiejny krok i chcieli wyłudzić łapówkę. Machnąłeś blachą i trójka gliniarzy z minami jakby zjedli coś niedobrego musiała Was odeskortować pod dom Indiańca i Sandy. Dziewczyna uśmiechnęła się do Was gdy tylko krawężniki zniknęli we mgle.
- Zajdziecie?
Spojrzałeś pytająco na Michaela, on od razu odpowiedział dla dziewczyny.
- Oczywiście. Poczekamy z Tobą na powrót Indiańca.
Komandos z swoją dziewczyną mieszkali na pierwszym piętrze w nie dużym trzy izbowym mieszkaniu, dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Sandy od razu poprosiła Was do salonu.
- Chcecie coś do picia. Wody, piwa?
- Piwa Sandy, chociaż pewnie jutro będę tego żałował.
Gdy studentka tylko wyszła z pokoju Morgan usiadł ciężko na krześle, uśmiech zniknął mu z twarzy zamiast tego zobaczyłeś ogromne zmęczenie.
- Bob... Co my zrobiliśmy?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 17-09-2011, 16:51   #106
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Otworzył oczy. Był w dużym pomieszczeniu, ciemnym i o dziwo czystym. Nie było żadnych zbędnych mebli czy śmieci. Zdrętwiała tyłek świadczył, że Junior siedział już dość długo na drewnianym krześle. W ręce uwierały kajdanki. Na przeciw siedziała latynoska. Kawałek dalej kucał facet koło trzydziestki w kevlarze i ze stenem na pasie. W ręce opartej o kolano trzymał papierosa. W pomieszczeniu nie było okien, za to od cholery dymu z pochodni. Mężczyzn było jeszcze trzech, dwóch z bronią krótką, jeden z peemem, wszyscy trzymali pochodnie. Ten z rozpylaczem miał chyba indiańskie korzenie.

- Obudziłeś się. - Kobiecy głos. Rush zogniskował na nią. Uśmiechnęła się, miło, miała ładny uśmiech. I niezły backhand. Uderzyła w twarz z dużym zamachem. Zabolało. Głowa Juniora mało nie wyleciała z orbity - tak przynajmniej początkowo myślał. Dziewczyna odsunęła się.

- Popatrzcie jaki milczący. - rzuciła sucho. - A wcześniej... Myślałam, że i teraz pogadamy. Co Justin?

Justin nie odpowiedział. Rozejrzał się dokładnie, coraz bardziej wracając do żywych. Co raz bardziej ogarniając to, co się dzieje. Strach przybrał postać prostokątnego dołu na środku. W sam raz na ciało. No bo co by robili przy kanale w warsztacie mechanicznym?

- Gdzie jestem? - samo się wyrwało. Bał się odezwać. Boże, znowu?

- W Nowym Jorku, - znowu kobiecy alt. - Ale masz w perspektywach wycieczkę. Daleką i tylko w jedną stronę. Chyba, że zaczniesz odpowiadać na pytania.

- Zadaj mu je może. - Kolo w kamizelce wstał, zdusił niedopałek, po czym spojrzał na kobietę. Dziewczyna obrzuciła go jadowitym spojrzeniem.

- No dobra, - rzuciła ciągle patrząc się na mężczyznę - coś prostego. Co planuje Twój przełożony? - wróciła wzrokiem na Juniora. Nie było to miłe spojrzenie. - Co się stało z Travissem i Grantem?

- To chyba będzie długa rozmowa - rzucił cicho Rush. - Sęk w tym, że ja żadnego przełożonego nie ma. A, o tych dwóch nawet nie słyszałem. Przykro mi, ale nie mogę wam pomóc. - Wiedział, że prawda nic nie da. Przygotował się na drugi strzał z backhenda.

Dziewczyna skinęła palcami na jednego z tych z pochodnią, metysa. Koleś podszedł i bez śladu emocji uderzył w splot słoneczny. Bez zamachu ale znacznie mocniej niż szczupła latynoska. Ciszę, która zapadła, przerywał tylko kaszel w głośnym akompaniamencie haustów powietrza.

- Jej długość zależy od Ciebie. - Mówiła powoli, jakby bojąc się, że Junior nie zrozumie. - Co planuje Schrapnel? Czemu odsunął Serriesa od akcji?

- A kim jest do diabła Schrapnel? - wychrypiał, gdy już przepona pozwoliła mu mówić. Bał się reakcji. Zmusił się do szybkiej odpowiedzi zanim... - Do cholery, nie znam nikogo takiego. Najpierw tamci mnie wiążą i przesłuchują teraz wy. Co to za miejsce? Sodoma?

Dziewczyna przykucnęła. Rush odsunął się odruchowo. Bez efektu. Zbliżyła twarz a głos stał się inny, monotonny, bez emocji.
- Co się stało z drużyną Callesa?

- A co to za drużyna? Zaszła tu jakaś cholerna pomyłka. Mogę powiedzieć wam wszystko, ale wy mnie pytacie o jakieś pieprzone dziwactwa. Nie znam tych ludzi. A jeśli znam, to nie wiem o których mówicie.

- Co się stało z drużyna Callesa? Grupą najemników w Findlay pod wodzą latynosa?

I znowu to samo. Czy oni do reszty zgłupieli? Rozejrzał się, szybko, by nie pomyśleli, że coś ukrywa. Pochodnie robiły piorunujące wrażenie. Mimo, że Rush był tego świadom, płomienie, zdawały się całą resztę trzymać w mroku. Zdawały się dodawać mroku w większym stopniu niż go ujmowały. Nad dołem wisiał hak. Ciemny, żelazny, na łańcuchu. W sam raz do zawieszenia tuszy świńskiej.
Albo truchła jakiegoś, nikomu nie znanego, człowieczyny.

- W Findlay? - Z ogromnym wręcz trudem oderwał wzrok od haku i spojrzał na kobietę. - Nie przypominam sobie żebym widział w Findlay jakiegoś Callesa.

- Co się stało z drużyną Callesa? - Nie ustępowała.

- Męczy mnie to. - Co było zgodne z prawdą. - Nie znam żadnego pieprzonego Callesa. Wy tak na co dzień napadacie ludzi w barach i wypytujecie o głupoty? - Rush powoli zapomina o pulsującym policzku i o zduszonym oddechu wywołanym silnym uderzeniem. Szybko sobie jednak przypomniał gdy jeden z dryblasów poprawił się. Zapewne niewygodnie było tak kucać. Rush przełknął ślinę z ironią uzmysławiając sobie, jak musiało to wyglądać. - Jedyne co łączy mnie, puki co, z waszym Callesem, to to, że oboje byliśmy w Findlay. A skoro wiecie, że tam byłem to pewnie wiecie więcej. - Zaczął nabierać kolorów. - Nie znam żadnego Callesa!

- Justin... - Nie uderzyła. - Zrozum nas. Musimy to wiedzieć. W Findlay była twoja grupa i oddział Callesa. Wyjechaliście tylko Wy. Znam Carlosa. Zombiaki by go nie wszamały. Powiedz nam co wiesz, a skończymy to żenujące przedstawienie.

Ton się zmienił. To dobrze, czy źle? Rush nie był pewien. Hak wisiał dalej, a dół jakby stał się głębszy.
- Problem w tym, że w Findlay byłem sam. Wyjechałem tylko z garstka nieznanych mi ludzi. Wyjechałem... porwany zostałem. - pożalił się. - Zwiazali mnie jak psa. Takie to prawa przestrzegacie w Wielki Jabłku? - Spuścił wzrok. Po chwili spojrzał z powrotem na kobietę. - Ten ton nie pasuje do ciebie. Skoro taka łagodna, to po co był ten liść? Na otrzeźwienie?

- Na otrzeźwienie Justin. Ja naprawdę nie chcę Ciebie krzywdzić, takiego miłego faceta, ale muszę to wiedzieć. Co twoja grupa zrobiła z Carlosem i jego ludźmi. Ja wiem, ze to nie ty, ze to te zabijaki. Boone, Traviss i Grant. Ja to wiem, ale co oni zrobili z ludźmi z Zwiadowczego?

- Nie mam pojęcia. - pokręcił głową Rush. - Możecie mnie bić. Ale nie znam tych ludzi. Nie znam tych nazwisk.

- Czemu jesteś im taki wierny? Statek Nowy Jork tonie, nie idź na dno razem z nim. Możemy dać Ci wszystko, co oni dają, a nawet jeszcze więcej. Powiedz nam tylko, co wiesz o Ragnaroku, planach Schrapnela i o tym co się stało w Findlay. Powiedz to, Justin, a już nikt więcej Ciebie nie uderzy.
Justin był już całkiem rozluźniony. Nawet do tego stopnia, że poczuł burczenie w żołądku. Był głodny? W takiej sytuacji? Odchrząknął. Rzeczy, o które się go pytają są jak wyciągnięte z bajki. Całkiem nierzeczywiste. Czy choć raz nie mógł wpaść na jakichś miłych bandziorów? Spojrzał na walory kobiety, która go przesłuchiwała. No dobra, nie było tak źle, ale i tak mogła być milsza.

- Moja wiara jest moją wiarą. - rzucił mało zrozumiale. - Ale ja ich naprawdę nie znam. Do Findlay trafiłem przypadkowo uciekając od gangersów. Tytłałem się wycieńczony tam przez jakieś dwa dni. Może mniej. Spaliłem kilku mutków i ukryłem się w hotelu, by przetrwać kolejną noc. Tam natrafiłem na Federatę. Nie pamiętam jak się nazywał. Długie włosy w kucyku. - Zrobił dłuższą pauzę. Musiał rozważyć o czym mówić a o czym nie.. - Pojawił się Morgan i wyszli. Poszedłem spać. Musicie zrozumieć, byłem zrozpaczony i wycieńczony. I jeszcze ten, ten... to coś. Bestia jakaś. Spaliłem ją. Udało mi się. Później przyszli ludzie. Bob, Morgan inni. Opatrzyłem ich. Poszliśmy zająć się gościem, który nie chciał wypuścić ich z miasta. Z Findlay. Później zapakowali mnie skutego do samochodów. - Zwiesił głowę.

- Biedaku... -Caroline wstała, podeszła, pogładziła Juniora po twarzy. - Opowiedz mi o tym Federacie i tym Morganie

Rush wzruszył ramionami.
- A co mam mówić? Federata. Na początku mnie postraszył karabinem, później dał wody i jedzenie. Dzięki niemu mogłem się przespać choć trochę. Miał kolegę. Łysego, nic nie mówiącego, olbrzyma. A Morgan, to w porządku facet. Ci ,co mnie skuli, później rozkuli i wsadzili do sali przesłuchań. Nie mam pojęcia, co ode mnie chcieli. O szpiegostwo oskarżyli. Nie wyjaśniając nawet kogo miałbym szpiegować i po co. Morgan mnie wyciągnął z tego bajzlu.

- Widzisz kotku. Jednak coś wiesz. Przypomnij sobie co mówił ten Federata. Dokładnie wszystko, a cała ta sytuacja się skończy. Będziemy się z niej śmiać.

- Co mówił do mnie? Nic. znaczy mówił. Ale tylko no takie normalne rzeczy. Wypytywał się mnie kim jestem. Powiedział, że jest snajper, który nie pozwala uciec z miast. No nie wiem. - zwiesił głoś zastanawiając się.

- Jus. - Była prawie piękna. Piękna i jadowita, jak żmija. - Musisz sobie przypomnieć. Wszystko, tylko tak będziemy mogli to zakończyć. Mówił coś o służbach bezpieczeństwa? Szarych, FSB, FBI?

- Służbach bezpieczeństwa? Bo ja wiem. Chyba nie, ale wspominał coś, o zostawieniu go przez kolegów.

- Nieładnie zostawiać przyjaciół. Opowiedz mi o tym.

- Nie zwierzał mi się. - powiedział wręcz smutno. - Powiedział, że ma jakieś porachunki. Że ci jego byli koledzy nie są wcale mili. Mnie tam to mało obchodziło, nie miałem zamiaru wcale się w cokolwiek mieszać. O świcie miałem opuścić te piekło.

Kobieta spojrzała na Jusitna, jej twarz straciła miły wyraz. Burza zbierała nad Adriatykiem. Cholera, pomyślał.
- Kurwa mać! Serries dał nam jakiegoś wafla. Kurwa. Wystawił nas!

Mężczyzna w kamizelce spokojnie spojrzał na nią.
- Uspokój się i nie krzycz. Kropnijmy go i spływajmy.
- Dobra chłopcy. - Zawołała - Przypalcie go, może coś jeszcze wie. A może któryś z Was chce go wydymać? Taki śliczny chłopiec. Co? Nikt? Ech...

Dwóch jej towarzyszy dopadło Rusha, jeden przytrzymał, a metys wyjąwszy kosę, zaczął rozcinać wierzchnie ciuchy. Krzyk, śmiech, rechot. Justin poczuł ból w zaciśniętych zębach i w przecinanych mięśniach. Metys, gdy skończył, sięgnął po pochodnie.

Huknęło. Wszyscy spojrzeli w kierunku drzwi. Resztki jednego z zawiasów zalegały na podłodze. Huknęło i drugi z zawiasów przestał istnieć a drzwi upadły na podłogę. I zaczęło się piekło.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
Stary 17-09-2011, 17:41   #107
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
- Morgan, wiesz co mówią o wojnie?
- Że się nigdy nie zmienia?
- Tak. Nie ważne kto nazywa się zwycięzcą i tak wszyscy są przegrani.




Pytanie Morgana zawisło w powietrzu, Fred zmarszczył brwi i przeniósł na niego swój wzrok. Sanitariusz wyglądał teraz lepiej, częściowo pozbierał się do kupy, lecz gnębiło go to co zrobili.

- Mówisz o Hegemończyku - rzekł po chwili Fred.

- Nie Bob. O to co z nim zrobiliśmy - poprawił go.

Dokładnie w tym momencie pojawiła się Sandy, a Michael widząc ją uśmiechnął się i starał się znów nadać sobie wyglądu lekkoducha, co jednak w tej chwili słabo mu wychodziło. Gospodyni najwyraźniej jednak niczego nie zauważyła i zaczęła się krzątać trochę po mieszkaniu robiąc ogólny porządek. Wyjaśniła im, iż dzięki temu przynajmniej nie będzie cały czas myślała o swoim chłopaku.

- Łatwo jest zabić kogoś, wiedząc, że w innym wypadku to on zabije ciebie - ciągnął dalej Nowojorczyk, choć nadał wypowiedzi taki ton by brzmiała bardziej jak jakaś ogólna rozmowa nie odnosząca się do konkretnej sytuacji - Ale co jeśli ten sam człowiek stanie przed tobą nieuzbrojony i bez szans?

Morgan machnął ręką i tym razem popisał się już znakomitą grą aktorską łatwo i błyskawicznie przeskakując na swój codzienny sposób mówienia. - Filozofowanie jest dobre po pijaku, a ja już trzeźwieje - stwierdził - Dzięki Sandy za piwo, kochana jesteś. Słuchaj, znam jedną dziewczynę od was z uniwerku, kojarzysz Cindy?

Dziewczyna odwróciła się nagle do niego i niemal krzyknęła TAK! Nic dziwnego, że kolejne półgodziny Fred spędził na słuchaniu konwersacji o zaletach i wadach Cindy, a także historii o kilku innych studentkach. Kto z kim, kto w ciąży, kto coś brał, kto nie - Sandy znała dużo plotek i chętnie się z nimi dzieliła zastrzegając jednak, by nikomu tego nie rozpowiadali. W końcu jednak przeprosiła ich twierdząc, iż musi wziąć porządną kąpiel i nieco jej to zajmie. Gdy tylko zniknęła za drzwiami łazienki Morgan zrzucił swoją maskę i znów sposępniał. Wypił raptem kilka łyków swojego piwo i teraz nieco tępo gapił się na ścianę.

- Widziałem to wiele razy - podjął Frederick - To nigdy nie jest dobre rozwiązanie.

- Bob... Nie raz chwytałem za spluwę - rzekł Michael wciąż wpatrując się w punkt na ścianie - Nie raz robiłem różne rzeczy za które każdy sąd, jakby jakiś jeszcze istniał, skazałby mnie na karę śmierci. Widziałem ludzi po przesłuchaniach, ale... Ale w nim nie została ani jedna cała kość.

- Zaskakujesz mnie, Morgan. Nie wielu jest teraz ludzi z sumieniem. Tak, to było pastwienie się i nie, nie popieram tego.

- Nie popieram, ale akceptuje. Wszyscy umyliśmy ręce. Ha! - Roześmiał się smutnie i spojrzał na Nowojorczyka, w jego oczach widać było dziwny gniew - Umyliśmy ręce i kazaliśmy działać Rączce. Jesteśmy w tym dobrzy.

- Tak, każdy mógł, Morgan, ale ja widziałem wasze twarze chwilę wcześniej. Widziałem zniecierpliwionego Rączkę i czekającego na więcej Thoma. Wtedy tego chcieliście. Opanowanie nie zawsze przychodzi na czas. Wyciągnij wnioski i nie pozwól by taka sytuacja się powtórzyła.

- Oni by nie pierdnęli bez twego rozkazu - powiedział i zaśmiał się gorzko - Też wyciągnąłeś wnioski? Też nie pozwolisz by taka sytuacja się powtórzyła? Co Frederick?

- Ja mogę z tym żyć. Nie byliście wtedy na służbie i każdy z was miał swój własny rozum - odparł ze spokojem, bez obojętności czy gniewu.

- Od lat nie jestem na służbie. I przyjmę tego konsekwencje, ale oni... Oni robili to co im tłukli do łba twoi kumple. Robili to na twoje przyzwolenie. Nawet ja widziałem jak Rączka na ciebie spojrzał przed uderzeniem.

- Spojrzał zanim go zastrzelił. To różnica. A przyzwoleniem dałeś im nawet ty, Morgan - odrzekł Boone.

- Wiem - przyznał Michael - Zdaję sobie z tego sprawę. Jego krew jest na moich rękach. I będę o tym pamiętał patrząc w lustro. Będę o tym pamiętał patrząc w oczy jego kumpli. A ty?

- Tak. Będę pamiętał jego i wielu innych, których zabiłem. Nie odczuwam radości pozbawiając życia.

- A żal? Smutek? Wyrzuty sumienia? Czy to jest dla ciebie jak naciśnięcie klamki?

- Robię to co muszę. Czy mam wyrzuty sumienia? Tak. Bo pamiętam. Każdą egzekucję, każdy pocisk wpakowany w innego człowieka. Robiłem jednak co musiałem. A ty? Atakujesz mnie jakbym był winny całego zła.

- Całego zła... Całego zła jest co najwyżej winny ten co nas stworzył. - Spuścił wzrok, a po kilku minutach znów wbił go w ścianę. - Wybacz. Zły dzień.

Oczywiście, to prawda. Boone rzeczywiście miał władzę, choćby mówił inaczej, mógł ich tam zatrzymać. Nie zrobił tego. Pomimo tego, że nie popierał takiego zachowania. Może była to wina alkoholu wciąż szumiącego w głowie, może adrenalina, którą czuł po tym jak rozwalił butelkę na głowie Hegemończyka. Może jednak to Morgan miał rację, jego mentalność i ciche przyzwolenie wzięło się z tych samych źródeł co mordercze zapędy Rączki. Przygotowanie, odpowiednie szkolenie, metody i wykute zachowanie. W wojsku czy FBI było tak samo. Nie myśl, rób. Widział już mnóstwo przesłuchań, zwykłych konwersacji i takich rozmów po których z sali wynoszono jednego z uczestników. Jeszcze nie raz je zobaczy. Z drugiej strony naprawdę wierzył, iż każdy ma swój własny rozum, dokładnie tak jak powiedział. Zapomniał jednak, że nie każdy stawia go na pierwszym miejscu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=aGzgoSg5OZg[/MEDIA]

- Morgan. - Spojrzał na towarzysza. - Eh, dobrze że nie jest ci to obojętne - dodał mniej zdystansowanym tonem niż wcześniej.

- Dla kogo dobrze? - spytał sanitariusz.

- Dla ciebie.

- Wątpię. Powinienem żyć kiedy indziej. Robić coś innego.

- Co powinieneś robić w takim razie? - spytał z niekrytym zaciekawieniem Fred.

- Żyć. Kiedyś miałem sen, wiesz? Kurwa brzmię jak kaznodzieja czy inny lekarz. Że żyję przed tym pierdolnięciem. Że prowadzę normalne życie. Wybierałem się na uczelnie, taką prawdziwą.

- Chciałbym żeby mi się przyśniło coś takiego - rzucił bez ironii Fred - Świat był wtedy mnie pojebany.

- Był. Zniknął. Zniszczyliśmy go.

- Można zniszczyć, można odbudować, ale to już filozoficzne pierdoły. Świat jest takim jakim sami go sobie stworzymy, a żyć spokojnie można i w tych czasach.

- Znasz kogoś takiego? Kto żyje pełnią normalnego życia?

- Nie. - Fred uśmiechnął się. - Ale nie mogę być pewien, że nie ma takich ludzi. A jeśli jest choćby jeden taki człowiek, to znaczy że jest nadzieja.

- W Świętego Mikołaja i stosunek przerywany też wierzysz?

- W co? - spytał Frederick i roześmiał się szczerze.

- Takie mity. Normalne życie, Święty Mikołaj, stosunek przerywany i dziewica z Vegas.

- Podobno kobiety z Vegas już po urodzeniu nie są dziewicami - zażartował Nowojorczyk, lecz po chwili dodał - Ale wierzę.

- Stary a naiwny.

- Nie myl optymizmu z naiwnością Michael.

- Jedno wynika z drugiego.

Prawda była taka, iż Fred naprawdę w to wierzył. Nie ślepo, nie naiwnie, lecz wierzył. Dlaczego? Bo w nowym świecie, z prawem niekiedy bardzo podobnym do średniowiecznego tylko to mu pozostawało. Wiara, nadzieja, optymizm. Nie można mu było tego odebrać, nawet teraz, gdy utracił swego syna, był silny. Dość by zrobić to co powinien. Ukarać winnych, nie mścić się. Zemsta to złe słowo. Wymierzenie sprawiedliwości pasowałoby o wiele lepiej.

- Nie jesteś za młody na zrzędzenie? - spytał nieco luźniej Fred.

- Chcesz sprawdzić mój paszport? Co prawda nie mam go, ale jak się zakręcę to zdobędę i Trynidadu. Będę musiał tylko najpierw wytłumaczyć co to jest i jak się pisze. - Morgan wracał do formy, a przynajmniej starał się tak wyglądać.

- Spokojnie, nie jestem aż tak dociekliwy. Myśl co chcesz, wolę być mimo wszystko optymistą niż pesymistą.

- A ja realistą.

- Ale nie wyglądasz.

Sanitariusz po raz kolejny spojrzał na Nowojorczyka, chwycił swoje piwo i nogami odepchnął się od podłogi tym samym odsuwając krzesło od stołu. Oparł przedramię na kolanie, druga ręka trzymająca piwo zawisła mu zaś luźno nad podłogą, nachylił się i i spytał - A na kogo wyglądam?

- Na pesymistę. Na gościa, który czegoś szuka, ale i tak nie wierzy w sukces - odparł Fred.

- Może. - Morgan uniósł dłoń i pociągnął leniwie łyk z butelki. - Bo kiedyś to miałem i straciłem. Bezpowrotnie i ostatecznie.

- Trzeba żyć dalej. Bez względu na wszystko. Nie chcesz zbudować domu, posadzić drzewa i spłodzić syna?

- Nie w tym świecie.

- Jaki więc masz cel?

- Przestać... - rzekł sanitariusz i znowu zamilkł na chwilę, pociągnął długi łyk i dodał - Żyć. Jakoś, nawet głupią namiastką. A jaki ty masz cel?

- Chce wykonać swoje zadanie. Dobrze pracować by awansować. - Zmarszczył brwi. - A wtedy wreszcie coś zmienić.

- Jeśli do tego dotrzesz to...

Nie dokończył, gdyż do pokoju właśnie wkroczyła Sandy, ubrana jedynie w szlafrok, który więcej odsłaniał niźli zakrywał. Nic dziwnego, że ich spojrzenia na kilka chwil zatrzymały się na jej sylwetce. Po kilkunastu sekundach jednak grzecznie spuścili wzrok, wystarczyło przypomnieć sobie Indiańca i jego nóż, by wszelkie chęci odeszły daleko.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy ci za bardzo, Sandy - powiedział uprzejmym głosem i uśmiechnął się do niej.

- Skądże. Cieszę się, że jesteście. Sama bym odchodziła od zmysłów.

Dziewczyna zniknęła jeszcze na moment by się przebrać, oni zaś postanowili u niej poczekać do powrotu Indiańca lub przynajmniej jakichkolwiek wieści od niego.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 18-09-2011, 21:38   #108
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
"Wejść, zabić, wyciągnąć Justina i Panią Kapitan. Przecież tak prostego planu nie da się zjebać..."

***

Thomas nie zdawał sobie sprawy jak bardzo się mylił. Jak bardzo prosty plan zboczy w jedną z kolein jego spaczonego agresją i chęcią mordu mózgu. Jak to się stanie? O tym za parę chwil. Teraz warto by się skupić na delikatnym usprawiedliwieniu całej sytuacji. Gladiator ruszając do boju nie miał ani wielkiego Orła ani też swego noża taktycznego. Sprzętu, który byłby bardzo przydatny. Miał zamiast tego zasłużoną już na wieczny spoczynek tysiąc dziewięćset jedenastkę.

Komandosi zrobili na Thomasie spore wrażenie. Takie szczegóły jak zostawienie auta z dala od celu ich podróży oraz dokładne obstawienie zaułku w jakim czekali na zwiadowcę świadczyło o ich dobrym wyszkoleniu i czystym rozsądku - tego drugiego często murzynowi brakowało. Do tego te słowa czy ma zamiar ruszać na front. Dobre sobie. Jakby tak się wybierał to by zabrał więcej niż to co aktualnie posiadał. Znacznie więcej.

W końcu pojawił się Indianiec. Hasło oraz odzew rozbawiły Thomasa. Buldog? Akwarium? A oni to co? Zwierzyniec? Jak się okazało zwiadowca spisał się świetnie i już niedługo ekipa mogła ruszać do akcji. Przed tym Rączka spojrzał po każdym z towarzyszy jakby szukając u nich jakiś dziwnych, nieznanych mu emocji. Twarz Thomasa pozostała kamienna. Pytanie jakie padło nieco zszokowało Thoma. W sumie komandosi jeszcze go za dobrze nie znali więc mogli przypuszczać, że potrafi się skradać czy po cichu zabijać ludzi. Niestety nie posiadał takich umiejętności. Jego walki na arenie były w otwartym polu z bronią przeciwnika na widoku. A strzelał przeważnie bez tłumika i w ostateczności. Amunicja była droga, ale co zrobić jak przeciwnik ma gnata czy karabin? Trzeba samemu strzelić aby nie pożegnać się z życiem...

- Ja nie dam rady. Nie po cichu. Niech Jeff to zrobi. - powiedział cicho murzyn. - Ja mogę wejść dopiero jak będzie można pozwolić sobie na odrobinę hałasu. - dodał z delikatnym uśmiechem.

- Okey do dzieła. - rzekł Rączka po skinięciu głową.

- Masz taśmę izolacyjną? - zapytał Indianiec patrząc na Jeffa.

- W samochodzie. A co? Chcesz chomika wydupczyć? - zapytał żartobliwie Jeff.

- To już wiem po co ją nosisz. Popatrz co złapałem. - odparł Indianiec i rzucił towarzyszowi plastikową butelkę. - Twój jest ten w zaułku.

- Już nie żyje. - powiedział Jeff.

Obaj komandosi szybko zniknęli we mgle. Wydawali się świetnie w niej orientować. We mgle, ciemności, walce z ukrycia. Ale na chuj im ta butelka i taśma? Czy nie łatwiej komuś poderżnąć gardło Kukri? Najwyraźniej ich gusta się różniły. Dwójki długo nie było - niepokojąco długo. W końcu, gdy już Thomas nie mógł usiedzieć w miejscu obaj wrócili. Jeff niósł jakąś strzelbę.

- Popatrzcie co znalazłem. - powiedział pokazując znalezisko.

- Mało pestek. Ale fajna zabaweczka. Zaczynamy? - zapytał Indianiec poprawiając pasek na P90.

Rączka skinął głową a Thomas czekał na to już od dawna. W końcu jakaś otwarta akcja i to przeciwko ludziom. Z krwi i kości. Jak za starych, dobrych czasów.

- Obstawiasz tylne wejście. - powiedział do Jeffa Indianiec.

- Wyjście. - odparł z przekąsem komandos.

- Wejścio-wyjście. Ruszcie tyłki. - powiedział Indianiec i ruszył cicho w kierunku garażu.

Thomas i Rączka znowu stracili poruszającego się we mgle Indiańca z oczu. Droga przez ruiny do drzwi garażu była krótka i przebiegła bez żadnych problemów. Rączka ściskał w łapach zdobycznego shota a Jeff swój karabin. Thom po raz kolejny spojrzał na to co sam niósł. Oby ten gnat go nie zawiódł. Komandosi ustawili się przy drzwiach do garażu a migami wskazali Thomasowi aby stanął pod ścianą. Ten przykleił się do muru niedaleko wejścia. Chciał aby akcja przebiegła szybko i z dreszczykiem. Kochał go. Może nawet był od niego uzależniony.

Młodszy z komandosów stanął na skos od wejścia a Rączka delikatnie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Jeff przykucnął i nieco się odsunął a Rączka pociągnął za spust. Strzelba wywaliła z jednej rury rozpierdalając jeden z zawiasów. Po chwili zniknął drugi zawias a Rączka wyważył butem drzwi. To się bardzo gladiatorowi spodobało. W końcu otwarta akcja. Bez podchodów. Bez zbędnego pierdolenia. I to już zaraz... lada chwila plan się miał spierdolić. Czemu? Bo ogarnięty rządzą mordu czarny sukinsyn nie zrozumiał co do niego wcześniej mówili towarzysze. Albo nie pamiętał. Raczej nawet to drugie…

Jeff strzelił serią do środka a Rączka pokazał gladiatorowi aby wbiegał. Thomas zobaczył, że nie ma żadnych osłon. Pomieszczenie jakie mu się okazało było cholernie ciemne. Na środku siedział, przywiązany do krzesła, Justin. Było tak drugie krzesło przy którym latynoska sięgała po jakiś rewolwer. Za Rushem klęczał najemnik ze stenem w kamizelce kuloodpornej. Inny typ leżał trzymając się za brzuch i okropnie krzycząc gdyż ubrania zapaliły mu się od leżącej obok pochodni. Dwóch pozostałych ludzi odpowiedziało ogniem. Po chwili Rączka wychylił się i ściął jednego z nich. I tu, dokładnie w tym momencie zaczęło się wszystko jebać. Nie będąc świadom swej pomyłki Thomas wycelował i pociągnął za spust. Nie celował, nie miał żadnych skrupułów czy wątpliwości. Po prostu strzelił. Latynoska akurat podnosiła rewolwer - krótką trzydziestkę ósemkę - w momencie, gdy dostała kulkę. Dziewczyna upadła na plecy wypuszczając broń, która wpadła do wielkiej dziury w podłodze garażu. Koleś w kamizelce oraz jego kumpel odpowiedzieli ogniem. Thomas przykleił się do ściany tuż przy wejściu do pomieszczenia. Nie opancerzony mężczyzna po chwili był trupem a koleś ze stenem wymieniał magazynek po czym wypruł w kierunku ekipy długą serię. Wszyscy przylgnęli do ściany. Gladiator dodatkowo przykucnął aby celniej móc oddać strzał jaki za chwilę miał zamiar posłać. Jak strzały ucichły Thomas wychylił się szukając wzrokiem najemnika. Ten rzucił się biegiem w kierunku tylnych drzwi. Jeff oraz Thomas oddali strzał, ale obie kule zatrzymały się na płytach kamizelki. Mężczyzna na chwilę zwolnił, ale był już przy samych drzwiach. Rączka z Jeffem szybko weszli do pomieszczenia sprawdzając czy trupy są na pewno trupami i czy nikt się nie czai w kanale. Thom wpadł do pomieszczenia podnosząc z jednego z ciał Glocka 18 oraz parę magazynków do tej broni. Inny trup miał starszą wersję Glocka więc Thom mógł zabrać więcej amunicji. Nawet w takich sytuacjach człowiek myślał jak zarobić. Jak uciułać te parę kulek aby nie musieć się męczyć wręcz. Aby się zanadto nie narażać. Po schowaniu łupu gladiator podszedł do Justina. Chłopak wyglądał na całego a pani kapitan właśnie wyzionęła ducha. A mieli ją brać żywcem o czym Thom całkowicie zapomniał...

- No. To im dojebaliśmy... - powiedział do skrępowanego uśmiechnięty murzyn.

Właśnie wtedy z podwórza dobiegły strzały. Jeden pojedynczy oraz seria. Czarnuch zaklął siarczyście. Komandosi spojrzeli po sobie. Jeff rzucił mięsem a Rączka pokazał na tylne wyjście.

- Zostańcie tutaj. - powiedział i ruszył w kierunku wyjścia.

- Ja się zajmę tym tutaj. Tamci chyba go jeszcze nie przycisnęli. - powiedział gladiator oswabadzając Justina.
 
Lechu jest offline  
Stary 18-09-2011, 23:14   #109
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Kolejna noc w Nowym Jorku. Obsługa jednego z lepszych klubów była przesłuchiwana przez FBI. Murzyn-gladiator przytulał właśnie kolejną spluwę nie mogącym zrozumieć czemu inni pozwalają by taki majątek leżał na ziemi. Jego kumpel, który pragnął tylko spokojnego życia w końcu powoli rozumiał, że nikt już go nie będzie przypalał ani gwałcił a obok na podłodze wykrwawiała się kapitan wywiadu Hegemoni. Całkiem niedaleko rebeliant bawił się w powojenną, śmiertelną odmianę berka z najlepszym zwiadowcą marines a dwaj kumple wspomnianego komandosa próbowali zrozumieć gdzie rzeczony do licha się zapodział. Kawałek od nich jeden z lepszych agentów FBI dyskutował o moralności, przeszłości, przyszłości i innych filozoficznych bzdetach z najemnikiem o przeszłości którego żadne specsłużby nie miały najmniejszego pojęcia. Tak... To zdecydowanie była tylko kolejna, zwykła noc w Wielkim Jabłku.

Thomas i Justin Rush Junior


Zaczęło się od imprezki, przez tortury (pomińmy kto w jakim charakterze je przeżył) dotrwaliście z grubsza w jednym kawałku do końca. Szczegół, że tuż przy Rushu ciągle krzyczał metys z wielką dziurą w brzuchu. Szczegół, że kawałek dalej Caroline (o ile to było jej prawdziwe imię) drapała konwulsyjnie beton a z ust ciekła jej krew. Szczegół. Wy żyliście to było najważniejsze.
Po chwili wyszliście na zewnątrz, tym samym wyjściem co kolo w kamizelce, co komandosi.
Jeff klęczał kawałek dalej tuż przy resztce jakiejś ściany, Rączka stał obstawiając okolicę z stenem, u jego stóp leżały łuski. Najmłodszy z komandosów wstał z klęczek.
- Nie ma Indiańca.
- Pewnie pobiegł za tamtym skurwielem.
- Co robimy?
- Czekamy. Jak tam Justin? Żyjesz? Siadaj, opatrzymy Ciebie. Skurwiele.
Po dłuższej chwili, czas we mgle cholernie się dłużył usłyszeliście znajomy głos.
- Buldog.
- Akwarium.
Rączka odwrócił się w stronę skąd dobiegło hasło. Widać, że się odprężył na widok sylwetki swego kumpla. Nożownik podszedł bliżej, nie był ranny.
- Skurwiel zgubił mnie. Wbiegł w ruiny a potem do piwnicy, kanał.
- Latynoska zginęła. Trop jednym słowem nam się urwał. Kurwa, kret będzie o nas wiedział a my o nim nie.
- Bywa. Zbierajmy się. Ja wiem chłopaki, że Wy jesteście w związkach ze swoimi klamkami ale ja mam kobiete.
- Zbierajmy się stateczny obywatelu. Chociaż... Jeff, daj kluczyki Indiańcowi. My mamy tu trochę roboty zanim sępy się zlecą. Przekimasz u mnie.
- Ech... Więcej z Wami chłopaki nie pije.
Młodzieniec rzucił nożownikowi kluczyki, obaj komandosi wrócili do garażu.

Frederick F. Boone


Po jakiejś godzinie, gdy już wszyscy przysypiali przyszedł Indianiec z Justinem i Thomem. Sandy od razu rzuciła mu się na szyje. Komandos spojrzał na Waszą dwójkę wymownie i machnięciem głowy pokazał za siebie.
- Z Jeffem i Felixem wszystko okey, musieli coś załatwić. Thom, salon jest Twój a teraz wybaczcie... Mam dość nadgodzin.

Justin


Dzień z pewnością był... Pełen emocji. Szrama na torsie, poparzenia na łapie i przymusowa depilacja pachy boleśnie przypominały o niedawnych wydarzeniach. Ale żyłeś. Z Morganem właśnie rozstaliście się na korytarzu hotelu. Pokój był ciemny. Próbowałeś namacać jakieś świece i zapałki, nic. W końcu zakląłeś i nacisnąłeś włącznik światła. No tak, cywilizacja, prąd, tortury. Na blacie stołu leżał rewolwer, prezent od najemnika.

Fred


Rozstałeś się z Michaelem i Justinem na ulicy, oni poszli do hotelu a Ty do swego mieszkania. Pustego jak nigdy ale Twego. Fredericka. Faceta z rodziną i marzeniami, kiedyś. To pierwsze ktoś brutalnie Ci odebrał. Miałeś przeczucie, że tej nocy nie zaśniesz.

***

Z ulgą pozbył się ciężkiej kamizelki, chociaż uratowała mu życie. Trzy kule przeznaczonego dla niego. Nie pierwsze i pewnie nie ostatnie. Ale nie miał oberwać za swoją sprawę. Stanowczo nie podobało mu się co działo się z Lincolnistami od śmierci Neo. Oddał broń dla strażnika i wszedł do sali odpraw. Cholernie dumna nazwa dla zrujnowanej piwnicy gdzieś w Ziemi Niczyjej. Nie zasalutował, nie salutował nikomu od tamtej cholernej akcji. Był ostatnim z Czerwonych. Widział jak oczy przywódców Lincolnistów wpatrywały się w czerwoną chustę na ramieniu. Symbol niezależności. Nie podobało im się to ale był ostatnim żołnierzem w ich szeregach.
Schrypnięty od fajek, starszy głos rozległ się w pokoju.
- Mam nadzieję, że ogona nam nie sprowadziłeś.
- Bez obaw.
- Czemu do nas przyszedłeś?
Głos pasował do wyglądu mówiącego, doskonała dykcja przywodziła na myśle przedwojennego yuppie. Jego właściciel ubierał się nawet jak laluś. Jasne, Noah też dbał o wygląd ale nie był lalusiem,
- Wszystko się jebnęło. Serries podsunął Hegemonistom jakiegoś frajera. W czasie akcji wpadli żołnierze. Wywiązała się strzelanina, tylko ja przeżyłem.
- Jednym słowem, Mike, uciekłeś zostawiając naszych przyjaciół samych.
- Zgadza się. Zrobiłem to co Ty robisz od dawna.
- Nie pozwalaj sobie na zbyt dużo chłopcze.
- Nie jestem Twoim chłopcem.
Żołnierz chwilę mierzył się z garniakiem wzrokiem, ciszę przerwała kobieta.
- Spokojnie. Dobrze zrobiłeś. To nie nasza sprawa. Wróć do siebie a my zastanowimy się jak możemy to wykorzystać na naszą korzyść. Odpocznij.
Czerwony skinął tylko głową i wyszedł odbierając od strażnika swego glocka. Chwilę kluczył w ruinach, w końcu znalazł to czego szukał. Crossowy motocykl po Grancie.

***

Ranek zastał Was w różnym stanie i w różnych miejscach. Grunt, że doczekaliście. Parafrazując słowa pewnej przedwojennej, kontynentalnej piosenki: mniej osób nie doczekało, ilu ich było nie liczyliście.

Justin

Słońce wdarło się przez okno. Cożesz kurwa? Okiennic zapomniałeś zamknąć. Obejrzałeś się ze złością na okno i słońce prześwitujące przez mgłę i deszcz, wyglądało jak zmrok. Aż tyle spałeś? I czemu oni tu kurwa nie mieli starych dobrych okiennic? Pieprzony NJ. Miałeś nadzieje, że chociaż dzień przyniesie coś lepszego niż poprzednie.

Fred

Obudziłeś się, jakoś tak sam z siebie. Niewyspany, zły, przybity. Butelki nie było. Od dawna nie sięgałeś po nią w ramach leku ale teraz jakoś chciałeś. I wiedziałeś, że dzień nie przyniesie nie lepszego niż poprzednie. Wręcz przeciwnie.

Thom

Obudziłeś się z rana, jak zwykle. Tak wstawałeś na arenie. Tak wstawałeś w Legionach. Tak wstałeś i tutaj. Pora na codzienną rozgrzewkę. Wiedziałeś, że cokolwiek nie przyniesie ten dzień będziesz na to gotowy. Tak jak i na poprzednie.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 19-09-2011 o 10:40.
Szarlej jest offline  
Stary 19-09-2011, 20:14   #110
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Nie miał kaca. Zwykłego ani moralnego. Mimo to chciał sięgnąć po butelkę, której jak na złość nie było. Może to i lepiej? Alkohol pomagał tylko na chwilę. Powoli zbliżał się czas zajęcia się najważniejszymi rzeczami. Wszystko miało się zacząć po pogrzebie syna. Akcja zbliżała się wielkimi krokami.

Frederick nie wyglądał na sentymentalnego typa, który chomikuje przedmioty z czymś mu się kojarzące. Mimo wszystko wśród zakurzonych regałów z książkami i na wpół rozpakowanych pudeł kryło się coś więcej. Nieliczne przedmioty z własną historią, z zapisem dawnych losów, z duszą. Pierwszym z nich niewątpliwie był mundur, relikwia reprezentująca to co Boone miał już za sobą. Wyprasowany, elegancki, pamiątka po czasach, gdy jako kapitan dowodził grupą marines. Wzbogacony kilkoma nic już nie znaczącymi medalami. Wspomnienie wszystkich przełożonych i podopiecznych, przyjaciół i wrogów, problemów i ich rozwiązań, życia i śmierci na Froncie. Znów miał go na sobie. Kapitan Frederick F. Boone, minęło dobrych kilka lat, lecz strój wciąż dobrze na nim leżał. To właśnie w nim miał udać się na pogrzeb. Kolejnym z takich przedmiotów był zegarek na pasku z potłuczoną szybką. Leżał tuż przy łóżku, Fred jakoś nigdy go nie naprawił, ani też nie nosił przy sobie. Była to pamiątka po jego starszym bracie Eugenie. Browning Dotana dopiero co dołączył do kolekcji zapisując na swej rękojeści wspólne losy ojca i syna. Wreszcie ostatni, choć o największej wadze. Rodzinne fotografie zrobione ledwo trzymającym się w całości Polaroidem. Poważny Fred, uśmiechnięta Roxie z trzyletnim Juniorem rękach. Następna zdjęcia jest już wykonane po śmierci żony. Boone chwali się swoją córeczką Sarą, ośmioletni Junior ciągnie go za spodnie. Też chce na ręce! Boone uśmiecha się delikatnie, zapewne minie nieco czasu nim po raz kolejny będzie mógł to zrobić. Odkłada zdjęcie i wychodzi.

***

Nowojorczycy wiedzą jak żegnać poległych, wycisnęli z dawnej kultury i historii Stanów Zjednoczonych ile tylko się dało. Cmentarz przy Pierwszej to miejsce elitarne, przeznaczone dla kadry oficerskiej. Elity, do której Junior z pewnością nie należał. Nie miał czasu się o to postarać. FBI miało jednak gest, szeregowiec miał spocząć wśród zasłużonych ze względu na jego ojca. Chociaż tyle mogą dla niego zrobić. Frederick skinieniem głowy pozdrawia znajomych z wojska, salutuje też przed kilkoma dowódcami. Nieco dalej widać młodych i niedoświadczonych kadetów oraz jednostkę, w której służył jego syn. Wszyscy oni znali Juniora. Jest również Mark, młodszy brat Fredericka, ubrany w granatowy garnitur wyróżnia się na tle pozostałych. Przyszedł z żoną i córeczkami. Urosły, w końcu tak dawno ich nie widział. Mark Boone jako jedyny odciął się od zamiłowania do wojska, tym samym również od rodziny. Od dziecka pacyfista, nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy. Zawsze sprzeciwiał się polityce prowadzonej przez Nowy Jork, nie obnosił się z tym jednak, nie chciał sprowadzać na swych bliskich niepotrzebnych problemów. Uważał wojskowych za ślepe marionetki, które jedynie wypełniają rozkazy, nie zdolne są zaś do refleksji. Morgan mógłby się z nim dogadać pod pewnymi względami. Został nauczycielem chemii, nie uciekł z miasta, postanowił przyczynić się do rozwoju jego dobrej strony. Ich spojrzenia na moment się spotykają. Oczy Marka błyszczą zawziętością, wbijają się w Fredericka, który nie odpowiada jednak tym samym. Po chwili nauczyciel mówi coś do żony i kilka minut później jest już przy bracie. Stoją obok siebie, bez przywitania, bez słowa.

Ceremonia się rozpoczyna. Żołnierze z jednostki Juniora maszerują równym krokiem, powoli przenoszą trumnę, na której znajduje się flaga Stanów Zjednoczonych oraz godło Nowego Jorku. Wszystko przebiega w grobowej ciszy. Jeden z oficerów zaczyna przemawiać, trudno rzec ile z jego słów dochodzi do uszu Fredericka. To jednak bez znaczenia, on doskonale zna formułę, widział już wiele takich pogrzebów. Wie jak przebiegają. Skupia się więc jedynie na trumnie, jego wzrok wbity jest w nią i nawet na moment jej nie opuszcza. Oficer kontynuuje, wspomina o poświęceniu, o tym jak ważny jest każdy żołnierz, o historii Stanów Zjednoczonych. Przez te kilkanaście minut Frederick Boone Jr. nie jest jedynie jednym z wielu. Jest pojmowany jako jednostka, której strata boli. Bliskich, przełożonych i zwykłych ludzi. Nie jest szeregowcem, jest człowiekiem, który powinien żyć. Po twarzy jego ojca nie widać smutku, ale dobry obserwator bez trudu zauważa jak zaciska pięści. Może ze złości na zabójcę, z bezradności, może z żalu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PK7xF1RGCQY&feature=related[/MEDIA]

Żołnierze znów się zbierają. Z wysłużonych głośników zaczyna wydobywać się znajoma melodia. Mężczyźni zachowują kamienną twarz, podczas gdy część kobiet zaczyna szlochać. Pożegnaliśmy dzisiaj obywatela Nowego Jorku, oddanego żołnierza, przyjaciela. Ojciec pożegnał syna. Słychać salwę honorową z tak charakterystyczną patetyczną otoczką. Flaga powiewa na wietrze. Nadchodzi czas by złożyć trumnę do grobu. Teraz Frederick niesie ją wspólnie z żołnierzami, spędza z synem ostatnie chwile nim zniknie on pod ziemią. Niewidzialna igła wbija się w jego serce, z trudnością utrzymuje oddech, lecz nie daje tego po sobie poznać. Do cholery właśnie oddaje cześć swojemu synowi. Jeszcze kilka minut i będzie po wszystkim. Ludzie powoli się rozchodzą, część z nich zostaje, stoją w oddali, być może zastanawiają się dlaczego tak się stało, być może to życie naprawdę nie jest im obojętne. Przy samym grobie Frederick jest jednak sam. Tak się czuje, choć Mark stoi za nim. Szanuje ciszę i nie przerywa jej. Boone przeciera policzki.

- Pada - stwierdza.

- Nie - odpowiada nieco zaskoczony Mark patrząc w niebo.

- Zdecydowanie pada.

Mark spogląda na brata, zawziętość znika, gdy dostrzega jego twarz, nie maskę. Prawdziwe łzy ojca. - Masz rację, zaczyna padać.

Oczy Boone skryte są pod daszkiem kapitańskiej czapki. Dochodzi on do siebie, znów jest taki jakim go znają. Mark kładzie mu rękę na ramieniu i coś mówi, po czym udaje się do swojej rodziny. Kątem oka Frederick dostrzega dwie sylwetki majaczące gdzieś we mgle. Obserwuje je nieświadomie. To zwykłe wyuczone zachowanie.

Pożegnał syna. Musi się przebrać i doprowadzić etap do końca.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172