Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2011, 22:21   #41
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Parabelum nie było jakimś tam stoiskiem czy też zwykłym sklepem z bronią, co to to nie! Od razu po przekroczeniu progu Denton wiedział, iż trafił do miejsca, w którym trzymano naprawdę poważny arsenał. Zero tandetnych samoróbek, odnowionych byle jak spluw i ledwo się trzymających reliktów dawnego świata, właściciele Parabelum szanowali siebie i swoich klientów, nie oferowali tandety. Takie przynajmniej robili wrażenie. Na ścianach pełno było wszelkiego rodzaju wielkich zabawek dla dużych chłopców, lecz Dentona bardziej interesowały mniejsze egzemplarze. Konkretnie zaś mówiąc poszukiwał szyny montażowej do swojego Glocka, przydałoby się go trochę wzmocnić tak na wszelki wypadek.

Cohen na szczęście rzeczywiście na rzeczy się znał, nie tylko szybko znalazł poszukiwany przedmiot, ale również od razu zaproponował kilka ulepszeń. Bob poświęcił parę minut na wysłuchanie propozycji sprzedawcy, w gruncie rzeczy sam wiedział co może mu się przydać, więc nie musiał się specjalnie o nic dopytywać. Koniec końców zdecydował się zakupić kolimator oraz baterie do niego, wydał na to trochę grosza, lecz zakup zapewne prędzej czy później mu się zwróci.

Denton spojrzał na swoich towarzyszy, obaj mocno zainteresowani byli otaczającym ich sprzętem, Scorch zdawał się być pod sporym wrażeniem i gdy tylko Bob za wszystko zapłacił, podszedł do Cohena.

- No, no panie Cohen ładny towar tu macie, chylę czoła. A jakieś materiały wybuchowe się znajdą? - zapytał JT z własnej ciekawości, ale też by rozmowę zagaić, słysząc jego słowa Cohen jedynie rozłożył bezradnie ręce.

- Niestety, ale skupiamy się tylko na broni – odparł - Chyba, że szuka pan prochu do produkcji naboi albo granatów, wtedy coś się znajdzie.

- No trudno, ale jak jest proch to chociaż jego trochę wezmę. Ale musi Pan tu mieć sporą klientelę, pewno nawet z poza miasta wpadają. Nawet w Jorku ciężko o takie zaopatrzenie dla zwykłego klienta. – Scorch na dobre wciągnął sprzedawcę w rozmowę, Denton postanowił się jej jedynie przysłuchiwać.

- A owszem zjeżdżają się tu do nas z całych stanów, a to dlatego, że stawiamy na indywidualnego klienta – powiedział wyraźnie ożywiony Cohen - W NJ ciężko dorwać coś co nie jest kałachem lub emką, a tutaj mamy wszystko snajperki, karabiny szturmowe czy rkmy. Sam dobrze wiem, że wyruszając na pustkowia trzeba dobrze dobrać sprzęt do swoich potrzeb. Czego innego potrzebuje żołnierz, czego innego łowca, a czego innego łowca mutów. Dobra, bo się rozgadam. Proch czarny czy bezdymny? Do tego spłonki i pociski? – Niczym dziewczyny w dawnych reklamach ruchem ręki przedstawił bogaty asortyment sklepu. - Mamy spory przedwojenny zapas. Trzy naboje 9mm lub 5,56 za 100 g czarnego, a dziewięć za 100 bezdymnego.

Scorch grzebnął w kamizelce i wydobył zapasowy magazynek do swojej eMki, wyłuskał trzy naboje 5,56 mówiąc:
- Czarny może być, a byli tu ostatnio jacyś zawadiacy z New Yorku? Szukamy znajomych, pewno w podobnym umaszczeniu co my - zerknął na Granta jakby chcąc podkreślić ich typowy wojskowy wygląd. A proch tak czy siak się przyda, nie koniecznie do naboi, miał przy tym nadzieje, że parę gambli zmiękczy sprzedawcę, gdyby nie ufał kolesiom wpadającym do jego sklepu i od razu zadającym pytania.

Mężczyzna przyjął naboje i przez moment ważył je w dłoni.
- Proszę za mną. Różni tu się kręcą z czego połowa w umaszczeniu.

Zaprowadził ich do stojącej pod jedną ze ścian lad, wyjął spod niej woreczek i położył go na prostej wadze, następnie kładąc na drugiej jej stronie stugramowy odważnik. Szale zawisły dokładnie na tej samej wysokości i już po chwili Cohen przekazał przedmiot mężczyźnie.

- Proszę, w czymś jeszcze mogę pomóc?

Saper wziął woreczek kiwając głową z uznaniem, po czym spojrzał na sprzedawcę:
- Właściwie to tak. Poszukujemy też naszych chłopaków, którzy bawili ostatnio w tej okolicy i nie dotarli później na miejsce zbiórki. Dowodził nimi Kapitan Willis było ich w sumie 9. z capt. Kojarzy ich Pan może, Panie Cohen?
Scorch miał autentycznie zafrasowaną minę kończąc zadawać pytanie i spoglądając prosto w oczy Detroitczyka.

- Byli, byli, ale to dawno było... Z dwa tygodnie temu, może więcej... Pamiętam ich jednak bo zrobili niezłe zakupy. Kupili strikera, trochę naboi hollow point i mój cały zapas zapalających do półcalówki. Na mutki szli ponoć. Bodajrze te zombi pod miastem.

- To którędy planowali wyjechać? – spytał JT.

- A ja wiem? U mnie robi się zakupy a nie zwierza się z planów na przyszłość. Podać coś jeszcze? - Głos sklepikarza stał się lekko poirytowany.

- To co, te zombiaki, to się wam wszędzie pod miastem kręcą? Jak wjeżdżaliśmy to nie widziałem, stąd pytam, myślałem, że w jakiejś konkretnej okolicy, nie denerwujcie się Panie Cohen. Przepraszam.

Sklepikarz uspokoił się.
- Źle się wyraziłem. Pod miastem w jakiejś dziurze, nie pod miastem w sensie kanałów czy przedmieścia. Słyszałem wcześniej jakieś plotki, ale od dawna czynnie nie poluje to się nie zainteresowałem.

Scorch zmarszczył brwi - po co marines z towarem chcieli jechać do jakiejś dziury by zapolować na mutki? Jakoś nie trzymało się to kupy.
- Aha, ok, a słyszałeś jak znaleźć to miejsce albo jak je zwą?

- Czekajcie, czekajcie... To było... Findlay! Jakiś szczur je wyczaił i cudem przekradł się do miasta, a potem zbierała się ekipa łowców. Chyba jeszcze się nie uzbierała swoją drogą.

- Kojarzysz do kogo zagadać by tych łowców albo szczura znaleźć?.

- Mi to mówił Tonny Fanningan, sierżant policji. U niego możecie spróbować. Tak swoją drogą to czemu żołnierze interesowali się zombiakami? – Jego pytanie zawisło w powietrzu, Denton sam chciałby znać na nie odpowiedź, jego towarzysze zapewne również.

- Przyznam Panie Cohen, że mnie to też zastanawia. Nie mieli w programie zwiedzania, a też nie myśleliśmy, że będą chcieli sobie załatwić jakieś atrakcje fakultatywnie. - Uśmiechnął się JT. - No nic, popróbujemy u sierżanta - ja już dziękuję bardzo - ale może koledzy coś będą chcieli dodać. - Spojrzał na towarzyszy.

- Nie ma sprawy, jakbyście jakoś tam zawędrowali i będziecie mieli po drodze to zajedźcie i opowiedzcie o nich.

- Jasna sprawa - Traviss uśmiechnął się przyjaźnie.

- Odwiedzamy sierżanta? - spytał po chwili Denton - Jeśli facet orientuje się co w jego mieście piszczy to może wie nie tylko o łowach, ale i bandzie wojskowych, która szwendała się po jego terenie całkiem nie dawno.

John był bardzo zadowolony z wizyty w sklepie. Zakupy były równie udane, czuł się jak w sklepie z zabawkami, jak małe dziecko przed Gwiazdką. na pytanie Dentona odpowiedział: - Jasne, że idziemy, to nasz jedyny trop. Swoją drogą to coś tu śmierdzi na milę. Jakim cudem regularne wojsko NJ, które ma konkretne rozkazy, po odebraniu jakiejś, zajebiście ważnej przesyłki, zabawia się w polowania na pieprzone mutanty?

- Właśnie, jakby to byli gangerzy albo banda wyzbieranych na chybił trafił najemników, to jeszcze bym zrozumiał to włóczenie po jakiś norach, ale tak... - mimo zasępienia JT nie mógł sobie darować pewnej aluzji do nowej drużyny.

Grant ruszył z Travissem i Dentonem do wyjścia, musiał przyznać, że ich nowy kompan wyglądał na takiego co miał głowę na karku. Choć wdepnął w jakieś cholerne gówno, to FBI trzymało go za jaja i ani pisnąć nie mógł. Miał nadzieję, że nie zrobią nic Joann... ale póki co cieszył się, że nie musi pracować z resztą tej wesołej kompanii, a już ludzie z Vegas wydawali mu się najmniej wiarygodni.

- To nie są standardowe procedury, skoro odebrali przesyłkę powinni od razu ruszyć do NY - odezwał się ponownie Denton - To bez sensu, coś musiało przykuć ich uwagę, nie mogli tak po prostu sprzeciwić się rozkazom i zacząć organizować sobie czas wedle uznania. Za tym kryje się coś więcej.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mN3hH8LG4Yw[/MEDIA]

O tym, że znalezienie sierżanta rzeczą najprostszą nie jest, dowiedzieli się dość szybko, kluczyli po mieście blisko godzinę i zapewne nawet o krok nie zbliżyliby się do swojego celu, gdyby nie czar małej łapówki złożonej w odpowiednie ręce. Jak się okazało szwendał się gdzieś niedaleko, akurat miał patrol w okolicach Strefy. Każde miasto miało takie miejsca, w których za odpowiednią sumkę można było kupić i załatwić niemal wszystko, to czego się nie dało, zapewne i tak nie zwróciłoby niczyjej uwagi. Detroit było miastem dużym, pełnym ludzi, nic dziwnego, że Strefę usłyszeli na długo przed tym nim ją zobaczyli. Ryki zapalanych silników, jakieś krzyki czy nawoływania, wreszcie klaksony i nawet strzały. Wszystko było dozwolone, gdy argumenty słowne nie działały jak powinny.

Sama Strefa usytuowana byłą na olbrzymim parkingu zapełnionym przez ciężarówki i tiry, to właśnie z tego miejsca ruszała większość karawan. Tutaj drobni handlarze opychali swój towar starając się wytargować jak najkorzystniejszą dla nich cenę, gangerzy szukali okazji do rozróby, a służby porządkowe dbały o to by się nie zawiedli. Największą uwagą cieszył się jednak słup z licznymi ogłoszeniami.

Pochodzili trochę po okolicy póki co nie zapuszczając się w rejon Strefy i po jakimś czasie udało im się znaleźć rzeczonego sierżanta. Ubrany był w standardowy czarny uniform, przy pasku miał służbową pałkę oraz ogromny rewolwer, który był zapewne świetnym atrybutem używanym przy pertraktacjach. Całkowicie łysy, potężnie zbudowany i wysoki, robił wrażenie nie mniejsze niż sama Strefa. Jego towarzyszem na patrolu był jednooki mężczyzna mniej więcej w wieku ich towarzysza Granta. Był tam również niezbyt wysoki, szczupły chłopak z nieprzyjemnymi śladami choroby popromiennej na twarzy, mógł mieć może z dwadzieścia lat.

Grant wraz z resztą podszedł do miejscowych krawężników i odezwał się:
- Dzień dobry panie władzo, czy z sierżantem Faninnganem mamy przyjemość? - niezwykle uprzejmie zapytał. Sam w duchu się zdziwił, że puścił taką gadkę, na Południu wyłapałby w mordę bez pudła.

Policjanci nieco się spięli, nic dziwnego, trójka wesołych turystów obwieszonych bronią niczym choinka bombkami oraz urocza twarz Boba, to wszystko mogło być jedynie zwiastunem kłopotów. Dwudziestolatek niezbyt pewnie oplótł palcami dotąd zwisający luźno automat, jednooki zrobił krok do tyłu, zaś dłoń sierżanta zawisła nad rękojeścią jego rewolweru, Wyatt Earp mógłby być dumny.

- Taaa... Co potrzeba?

Grant uniósł puste dłonie do przodu, sugerując glinom, że nie ma złych zamiarów.

- Skierował nas do pana, pan Cohen z “Parabellum”. Jesteśmy zainteresowani Findley, ponoć szykuje się jakaś wyprawa łowców? Chcielibyśmy z nimi pogadać... ewentualnie z odkrywcą tej dziury, jeśli by była taka możliwość.

Sierżant i jednooki się uspokoili, tylko chłopak ciągle stał nerwowo z automatem.
- Findley... Ano trochę wiem. Ale sporo tego, a ja teraz jestem na służbie. Ale wieczorkiem przy piwku mogę co nieco opowiedzieć. A jak się uda to znajomego z tych łowców zgarnę.

- Nie dałoby rady teraz kilku słów zamienić? Nas też goni czas, a chcielibyśmy się przed wieczorem z tymi łowcami spotkać. A nie ma pan może namiarów na tego znalazcę Findley?

Gliniarz podrapał się po głowie.
- Namiarów to nie mam... No dobra jak się śpieszy to się śpieszy, kapitan jaj może mi nie urwie. Kumpel mi opowiadał o tym. Ponoć z Findley zwiał szczur, wszyscy tam byli zarażeni jakimś wirusem i zachowywali się jak zombie z opowieści szamanów. Szczura pewnie już ktoś kropnął na wypadek jakby był zarażony. A Pięknisia znajdziecie niedaleko siedziby Sand Runners, kuma się z nimi. Tutaj rzadko zagląda, bo Schultzowie nie mogę znieść jego mordy. He he. Jakiś pokręcony pojebus pochlapał go kwasem

- A w którą stronę to Findley i Ci Runnerzy? - zapytał saper.

- Findlay jest na południe od Toledo, a Runnerzy... Ha, nowy w mieście, co? Ja bym wyszedł na zachód z Downtown i poszedł prosto jak w mordę strzelił. Co prawda przez ruiny, ale druga droga wiedzie przez teren Camino Rulez. Musicie dojść do Southfield i odbić na wschód wtedy traficie do siedziby Runnersów. A tam powinni Wam pokazać Pięknisia. - Wszyscy doskonale pamiętali jak mijali Toledo po drodze.

- A no tak prosto przez Camino to jasna sprawa - zaśmiał się Scorch

- Są różne pojebusy. Kiedyś jeden taki Texańczyk poszedł do Camino... – zaczął, ale urwał w półzdania – No, ale dobra, my tu gadamy, a obchód się sam nie zrobi. A tak swoją drogą, to po co Wam info o zombiakach?

- Może się uda zarobić trochę gambli. - Grant poklepał spluwę. - Taka parszywa praca, że się z tego żyje.

- Na zombiakach? Kontrakt ktoś na nie wystawił?

- Skoro łowcy się za nich zabierają, to chyba raczej charytatywnie tego nie robią? Cohen coś wspominał, że nawet jacyś żołnierze z NJ się za nie zabrali? – Padło sprytne pytanie.

- A o żołnierzach nie słyszałem... Łowcy robią to, bo to nowy rodzaj. Ciekawość zawodowa, a i tak zanim tyłek ruszą... Do tego Wy nie wiedzieliście wcześniej co tam dokładnie siedzi. Znaliście tylko nazwę miasteczka. To jak? – Sierżant spojrzał na nich twardo.

- Co jak? Szukamy roboty i tyle, Cohen wspominał o tym miasteczku to się zaciekawiliśmy i tyle. Koniec pieśni. Nie każdy ma tak dobrze - wskazał na mundur - że ma stałą pensję.

- Właśnie widzę...
Sierżant wymownie przebiegł spojrzeniem po Waszym sprzęcie.
- No, ale nic, pytanie się to nie przestępstwo. Zabijanie mutów też. Powodzenia.

- W porządku sierżancie - wtrącił nagle Denton gładząc się palcami po ranie na twarzy - Nie chcieliśmy przeszkadzać, dziękuje za informację i znikamy.

- Miłej służby. - Uśmiechnął się szeroko Scorch po czym odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Gdy znów byli sami dodał:
- Wracajmy do naszych, wyprawa przez Camino do Runnerów w trzech to chyba kiepski pomysł. Zobaczmy też co reszta wyniuchała, co?

- Jestem za, nie ma się co pchać na ich teren na razie - poparł poprzednika Denton - Obgadamy sprawę, musimy też zwrócić uwagę na sierżanta, nie wiem czy za mocno go nie zainteresowaliśmy.

- Racja, nie wiadomo czy to tylko jego "psia" ciekawość, czy coś wyniuchał. Wracajmy, w trójkę możemy być za krótcy, by dojść do Runnersów, choć pewnie tanio skóry byśmy nie sprzedali. Tylko wiecie co - zażartował John - ja swoją lubię.

Stanęło więc na tym, że na razie powinni sobie odpuścić przeprawę i wrócić do pozostałych, żaden nie chciał ryzykować swojego życia na tak wczesnym etapie zadania, a może raczej, żaden w ogóle nie chciał ryzykować? W każdym razie ruszyli w pożądanym kierunku, do Runnersów powinni się w końcu wybrać większą grupą.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 23-02-2011, 11:03   #42
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Charli Newsom i James DeLucca

Ogólnie nie było tak źle. Właściwy człowiek na właściwym miejscu jest wstanie wydobyć informacje od każdego. W wypadku Jamesa nie było nawet konieczne przestrzelenie kolan dla pytanych.
Wzięty na spytki Steve szybko się rozgadał a nie wiele później stracił hamulce. DeLucca usłyszał wiele. Po odsianiu informacji o tym jak to ich przewodnik dogodził Patty mafiozo usłyszał parę ciekawych rzeczy.
W mieście nie mówiono głośno o współpracy niepopularnego tutaj NJ z Detroit, była to raczej cicha wymiana o której Steve wiedział tylko dzięki swojej wysokiej pozycji. Dziwne było to, że do przewozu nie została wynajęta Ósma Mila. Zwykle tak robiono w podobnych sytuacjach. A Patty na ostatniej... Co? Fura? W Strefie, w warsztatach, od ludzi... Chociażby od mego kuzyna. Sprzedaje Navare bo mu się znudziła. Heh, pił ostatnio z jakimś kolem, który się dowiedział, że jego miasteczko zostało zaatakowane przez zombiowate mutki. W Toledo to chyba było. A może Findlay? A mówiłem jakie miała zderzaki? Jak to kto? Patty.
Tak mniej więcej wyglądała rozmowa z Stevem. Pełno plotek, nic niewartych informacji a w tym gnoju ukryte prawdziwe perełki, które tylko ktoś taki jak James potrafił dostrzec.

Na Strefie nie poszło tak źle. Tutaj trzeba było dać w łapę, tu przesłać pozdrowienia od wspólnego znajomego... Po jakimś czasie DeLucca miał już swoją własną sieć w Detroit. Co prawda w porównaniu do tej jaką miał Schultz czy chociażby sam James w Vegas ta była kawałem ale kawałem mogącym uratować życie. Owszem wszystko za gamble ale i tak uzyskaliście dostęp do szarej strefy. Charli wolała nie wiedzieć co należy do szarej strefy w mieście gdzie na każdym rogu stoi prostytutka i dealer, czasem w jednej osobie.
Usłyszeliście trochę o żołnierzach, który dziwnym trafem dokładnie wtedy gdy marines byli w mieście szukali miotacza ognia. Płacili wojskowym sprzętem.

Strażnik wiedział całkiem sporo, nie pilnował co prawda "Kociaka" a parkingu na którym akurat stali marines. Dwóch pilnował hummera i drogocennej przesyłki. W środku nocy przyszło do nich dwóch kolegów w tym jeden lekko zawiany i wyjechali. Strażnikowi wydawało się, że padła nazwa Findlay. Wyjechali koło 11 w nocy i więcej ich nie widział. Całość działa się jakieś dwa tygodnie temu. Jamesowi coś tu śmierdziało podpuchą.

W końcu trafiliście do "Kociaka", nocny klub został dopiero co otworzony i gości jeszcze nie było.



Barman okazał się mało pomocny i rozgarnięty. W ogóle nie kojarzył marines twierdząc, że wojskowych ma tu od cholery. Sand Runners też lubią się zabawić.
Trochę więcej dowiedzieliście się od dziwek. Od razu skojarzyły marines. Według tego co Wam powiedziały, jeden z nich, najmłodszy dowiedział się od miejscowych, że jego rodzinne miasto jest pacyfikowane przez mutanty. Najpierw chciał wybiec z klubu i chyba pieszo dotrzeć do Findlay. Kumple jednak go usadzili i zaczęli rozmawiać z swoim dowódcą. Ponoć doszło do kłótni, która przeniosła się na zewnątrz. Nikt jakoś nie chciał iść i podsłuchiwać sześciu zabijaków.
Po chwili rozmowy postanowiliście udać się pod Ambasadora, może reszta będzie tam czekać.

Scorch, Bob Denton i John Grant

Zdobyliście informacje, wiecie już gdzie udali się marines! Szczegół, że zwróciliście chyba uwagę glin. Udaliście się na miejsce spotkania. Które było w... W sumie nikt go nie ustalił. Jak zwykle wszystkiemu winny był kiepski wywiad. No nic, jako asy posterunku (i NJ) długo nie debatowaliście i zaszyliście się w knajpie niedaleko Hotelu Ambasador. Knajpka była nie duża ale klimatyczna a Wy musieliście pozwolić ulżyć swoim nogom. Szczególnie Granta coś trafiało. Był przyzwyczajony targać ze sobą colta i scara ale ciężki granatnik powoli przeważał szalę. Nieporęczny, cholernie ciężki... Ale szybkostrzelny.
Wracając do knajpy to nosiła wdzięczną nazwę "H.M.S. Ulisses" i była urządzona w marynarskich klimatach. Mapy mórz, przedwojenne zdjęcia marynistyczne czy chociażby stojąca nad barem drewniana miniatura statku z lekko ułamanym tym czymś z przodu (nikt z Was jakoś nie wiedział z czego składał się statek więc określiliście to jako deskę na której stoi maszt).
Zamówiliście miejscowy specyfik, który wyglądał jak zielone piwo, smakował trochę jak piwo i siekł bardziej niż piwo. Ale było dobre. Rozsiedliście się przy stoliku wcześniej mocując się z sprzętem by Wam nie zawadzał ale był pod ręką. Wcale nie mieliście paranoi.

Jedno piwko, drugie piwko, trzecie... Do tego każde z wkładką. Nie byliście pijani, byliście profesjonalistami ale już się rozluźniliście. Bob skończył opowiadać właśnie jakąś anegdotkę gdy Scorch wstał sprawdzić czy reszta już wróciła.
I po chwili spokój został zaburzony, ktoś przed barem zaczął napieprzać z rkmu 7,62. To był moment, pochwycenie broni i podbiegnięcie do drzwi, wzajemna asekuracja. Nigdy razem nie walczyliście ale dobrze wiedzieliście jak macie się zachować. Lokal był w piwnicy, nie było żadnych okien. Ostrożnie wyjrzeliście tylko po to by zobaczyć tył odjeżdżającego hummera.

Piątka

Droga przez ruiny była spokojna. Gdy wyjechaliście z Downtown nawet Michael się zamknął. Jechaliście w stronę jeziora. Pierwszy raz widziałeś jezioro. Słońce znajdujące się na szczycie nieba odbijało się w brązowej wodzie na której kołysały się nieduże łódki rybackie.
Zatrzymaliście się trochę przed obozem wojskowym. Michael wysiadł rzucając tylko byście wyglądali profesjonalnie ale nie za bardzo. Cokolwiek to miało znaczyć. Sam zostawił karabin w samochodzie i podszedł do wartowników. Chwila rozmowy podczas której sanitariusz przedstawił się jako przyjaciel spod Warren i powiedział, że chce się zobaczyć z Bułką. Dał jeszcze jakąś łapówkę, mały woreczek czegoś i poprosił by mieli oko na busa.
Obóz Ósmej Mili przylegał do jeziora, jednej z bezpieczniejszych dróg przewozowych w Detroit. Sam obóz składał się z baraków i magazynów, otoczony ogrodzeniem z wieżyczkami strażniczymi. Po placu kręcili się ludzie w beżowych mundurach z wysokimi butami na masę klamer. Właśnie ładowali do tira prądownice.
Michael pewnym krokiem skierował się do jednego z magazynów, jak ktoś Was zatrzymywał mówił tylko, że idziecie z ważną sprawą do Bułki.
Magazyn do którego się udaliście był chyba warsztatem, grupa mechaników właśnie kręciła się wokół hummera z ciężkim karabinem na dachu. Morgan zignorował ich i poszedł na górę po schodach do małej kanciapy. Otworzył drzwi bez pukania i wszedł do niedużego pomieszczenia. Na środku stało biurko z laptopem o dziwo włączonym. Na ścianach wisiały skóry różnych zwierząt, centralne miejsce na przeciwko drzwi zajmował wielki, brzydki karabin. Za biurkiem siedział chudy mężczyzna, który na Wasz widok wstał. Nijak nie pasował do swego przezwiska. Żylasty, wysoki i w miarę młody z blizną na prawym boku skroni na którą zaczesywał długie, czarne włosy. Michael rozpostarł ręce jakby widział starego przyjaciela.
- Jack!
- Sylve...
- Michael, Jack. Michael. Wybaczysz staremu kumplowi najście?
- Pewnie, siadaj. Zaraz krzyknę dla młodych by przynieśli krzesła dla Twoich kumpli.
Ósmo Milowiec podszedł do schodów i rozdarł się.
- Dwa krzesła dla moich gości! Migiem!
Odwrócił się do Was.
- Wódy?
- Czemu nie, polej.
Jack wyjął z biurka butelkę z wódką i cztery szklanki od różnych kompletów. Rozlał na dwa palce, wódka była dziwna, mętawa.
- Kukurydziana, prosto z teksasu. Whisky!
- Jack koło whisky to, to nawet nie stało. Awansowałeś.
- No wiesz. Docenili moje doświadczenie, a tak serio to jako jedyny wiedziałem jak ten sprzęt na biurko obsłużyć. Wiesz, wiedziałem, że przyjedziesz?
- Serio?
- Ano. Popatrz co znaleźliśmy na murze Aniołów.
Z biurka wyjął kartkę z równym pismem. Sanitariusz przebiegł wzrokiem i podał Wam kartkę.

Cytat:
Michael Morgan
Bob Denton
Jacob Girloy
Jack "Piątka"

Przybyli do miast aby przygotować przybycie demonów.
- Ja wiem, że jestem kurwa brzydki ale czy wyglądam jak mutek? Przyjęli?
- A ja wiem?


Charli Newsom i James DeLucca

Byliście już niedaleko gdy usłyszeliście strzały z broni maszynowej. Macie jakiegoś pecha. Wyjęliście broń i ostrożnie zaczęliście podchodzić do Ambasadora. Steve oczywiście pierwszy a Derek ostatni, byliście zbyt wartościowi by ginąć.
Gdy dotarliście na miejsce zobaczyliście pobojowisko. Trupy ludzi Schultza, wyjących rannych i masa uzbrojonych, biegających typów. Ktoś odpalił samochody i ruszyli w pościg.

Charli

YouTube - The Future Sound Of London - everyone in the world ism doing something without me

Ten świat był piekłem. Stałaś w swoim eleganckim ubraniu, w butach na obcasie w kałuży krwi. Wielki dryblas leżał niedaleko dosłownie ścięty na pół. Blade oczy wpatrywały się w niebo a dłoń w przedśmiertnym skurczu zaciskała się na karabinie.
Obok ktoś kto miał mniej szczęścia darł się z bólu i trzymał za ramię z którego lała się krew. Ktoś inny klęczał przy kumplu i powtarzał, że będzie dobrze. Nie będzie, oberwał w płuco. Zdechnie bez pomocy specjalisty i przykładanie szmat do rany nic nie pomoże.
To nie była śmierć do której byłaś przyzwyczajona. To nie było umieranie przy cichym dźwięku aparatury i beznamiętnym krzyku "tracimy go". Nikt tu nie szprycował umierających środkami przeciwbólowymi. Nikt litościwie nie odsyłał ich w niebyt by nie cierpieli. Zdychali jak zwierzęta a inni, tacy jak oni rozpaczliwie czepiali się nitek nadziej, że może będzie dobrze. Wierzyli w to mimo, że dziesiątki razy wcześniej nigdy nie było dobrze.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 27-02-2011 o 10:39.
Szarlej jest offline  
Stary 06-03-2011, 00:01   #43
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Wycieczka po Detroit nie była dla Jamesa zaskoczeniem. Oczywiście poznawał miasto, słyszał wiele historyjek tych ciekawych i tych beznadziejnych. Z jednej strony szedł po sznurku wytyczonej trasy przez pana Schultz’a z drugiej jednak… DeLucca swój rozum miał i swoje plany. Skrzętnie notował w pamięci miejsca, ludzi, twarze, ich rolę w przedstawieniu i wygłoszone kwestie. Korzystając z okazji zaczął też roztaczać swoją sieć. Nitka po nitce. Póki co cholernie delikatną ale… swoją własną. Co miał zakomunikować tutejszemu bossowi to zakomunikował. Musiał oczywiście zdać się na „rozgarnięcie” Steve’a, ale w końcu skończonego osła by im nie przydzielono. Walory artystyczne w Kociaku oczywiście też nie były nie do przecenienia. Dziewczyny czyste! Gibkie! Powabne! Seksowne… głupiutkie ale mające swój urok. Jak każdy facet James umiał docenić chwilę spędzone z takimi miejscu. Whiskey, cycki i bajeczki laseczek.


Cały zaserwowany im spektakl był całkiem niezły. Dobrze zagrany. Bohaterowie wiarygodni. Gra aktorska godna statuetki. Scenografia bomba. Charakteryzacja super. Tylko, że scenariusz kompletnie z dupy! Co robi oddział marines po przejęciu towaru? Idzie do night clubu? Nie trzyma się to kupy. Żołnierz też człowiek ale brak dyscypliny na poziomie pierwszego lepszego gangu z Nowego Meksyku to mało przekonywujące. Gdzie się wybierają z Detroit? Do miejsca ogarniętego zarazą? Hmmm… ciężko mu to było łyknąć. Nawet jeżeli któryś z nich miał w tym cholernym miasteczku matkę, córkę, siostrę, dziewczynę… to do jasnej cholery było jeszcze kilku G.I. Joe, którzy mieli mózg a nie budyń w głowie. Rzucić wszystko i jechać ratować nie wiadomo kogo… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego… Ha ha ha… dobre sobie.

Z całej tej bieganiny po mieście pozostał mu ból w nogach, wspomnienie ponętnych tancerek z klubu go go i rozeznanie w cenach samochodów na tutejszym rynku.

Już prawie byli w Ambasadorze kiedy zaczęła się rozróba. Prawdziwy, kurwa mać rozpiździel. Ktoś walił z CKM’u do czarnych jak do kaczek! BAM BAM BAM BAM BAM BAM BAM BAM BAM. Ręka automatycznie powędrowała po spluwę, a nogi sierowały resztę za zasłonę! Człowiek z Vegas nie był typem bohatera co to musi brać udział w każdej akcji… to nie była jego akcje! Dlatego nie wystawiał się na żadną przypadkową kulkę… tak samo jak Charlie czy Dereka. Szybko się zaczęło i szybko skończyło. Nie dla wszystkich szczęśliwie, ale to już nie był problem Jamesa.

W centrum wydarzeń nadzwyczaj prędko odnaleźli go koledzy z misji. Propozycję pościgu musiał szybko wybić im z głowy. Jedynym argumentem przemawiającym za tym, że trzeba gonić kolesi z Hummera z wielką armatą na dachu było to, że … uciekali! Bosko! Oczywiście nie było JT, ale nikt nie widział żeby miał coś wspólnego z tym samochodem. Pomijając umiejętności Jamesa, brak znajomości topografii miasta czy wielkie działo na dachu ściganych DeLucca nie był chartem, który goni za króliczkiem. Pościg odpadał.

Przekonał ich, a raczej odmówił i nie chciał wsiąść by prowadzić samochód. Dlatego zostali na miejscu masakry. JT był jednym z nich i jakby na to nie patrzeć warto było wiedzieć co się z nim stało. Czy dostał kulkę, czy dał dyla lub czy go porwali… Łażenie pomiędzy rannymi, skomlącymi i wijącymi się z bólu nie było najprzyjemniejsze. Jednak nigdzie nie było ich człowieka… James zaczął się rozpytywać o niego. Strażnicy generalnie widzieli jak co raz ktoś z ich trójki wychodził na zewnątrz. Kojarzyli jak chwilę przed tym jak nadjechał hummer JT stał przed wejściem do knajpy. Samochód nadjechał szybko i saper zdążył odskoczyć. Samochód zasłonił go a ekipa otworzyła ogień z rkmu na dachu i z środka z karabinów. Gdy odjechali JT już nie było. Przed barem nie było śladów krwi. Mało prawdopodobne, żeby zdążyli wrzucić go na pakę i odjechać. Czy wykorzystał zamieszanie i zwiał? Cóż… jeżeli miał taki sam stosunek do NY jak James to nie byłby to wcale takie dziwne…

***

Gdy już usiedli w spokojnym miejscu bez zbędnych uszu James wyłożył im czego mógł się dowiedzieć i co o tym sądzi. W bajkę o wyjeździe do miasta zombie nie wierzył, ale wiedział że jak się podrąży temat to ktoś się wysypie. Zawsze tak jest… Jakaś dziwka będzie chciała się odkuć na alfonsie za kolejnego siniaka, jakiś cwaniak rzuci się na parę gambli czy ktoś wsypie jakiegoś konkurenta do funkcji. Ludzie są tylko ludźmi a czas w tego typu przypadkach jest nieocenionym sojusznikiem. James chciał przyjrzeć się temu dokładniej.
 
baltazar jest offline  
Stary 06-03-2011, 19:29   #44
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JfZKokoczuo[/MEDIA]

Zabawa rozpoczęła się mnie więcej wtedy, gdy Bob kończył mówić I tak skończył Żółty Jim z Wybrzeża, a przed tym nim zaczął A słyszeliście o Franku Dziewięć i Pół Palca? JT zdążył dopiero wyjść z lokalu, kiedy nagle na zewnątrz rozpętało się małe piekło. Kule potężnego kalibru siały popłoch na ulicy, uderzały w ściany i raniły przechodniów. Denton to wiedział, Grant zapewne też, nie musieli nawet wychodzić by oczami wyobraźni widzieć co tam się dzieje.

Zareagowali błyskawicznie, bez gadania, myślenia, nie musieli się też przygotowywać, bo na walkę gotowi byli w każdej chwili. Bob mocniej chwycił broń i obaj wzajemnie się jakoś instynktownie asekurując dostali się do drzwi akurat by zobaczyć jak uzbrojony w Rkm 7,62 Hummer odjeżdża. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby komuś mocno zależało na pozbyciu się JT, jeśli jednak tak było, gdzie były ślady krwi? Żołnierz całkowicie rozpłynął się w powietrzu, knajpa była umiejscowiona w piwnicy, więc Bob i John stracili całe widowisko.

Po krótkie wymianie zdań ruszyli do jedynego faceta, który mógł zasiąść za kierownicą auta i prowadząc nie pozabijać wszystkich na swojej drodze. Mowa oczywiście o Jamesie. W tak zwanym między czasie Bob podziwiał masakrę urządzoną na ulicy, komuś bardzo zależało na tym żeby ukatrupić kilku czarnoskórych gości i choć tuman kurzu już opadł, a Hummer całkowicie zniknął, ludzie zapewne długie będą jeszcze o tym rozprawiać i raczej nie będą się tu czuli zbyt pewnie. Można było powiedzieć, iż napastnicy wpadli jedynie na chwilę, uderzyli mocno i wycofali się zostawiając po swojej wizycie małą kupkę trupów.

Denton na moment odszedł od swoich towarzyszy, miał zamiar nieco podpytać jednego z strażników, było ich tutaj wielu gdy zaczęła się jatka, musieli więc co nieco widzieć. Trafił na jakiegoś niezbyt wysokiego mężczyznę, który jednak swoje braki w wysokości mocno nadrabiał masą mięśniową. Był jednym z tych, których ludzie nie chcą spotkać późną porą w jakimś słabo oświetlonym zaułku.

- Często macie tu najazdy Ku Klux Klanu? – spytał Denton mimochodem.

- Ani kurwa razu – odpowiedział mu od razu strażnik jakoś dziwnie na niego patrząc – Za waszym kolesiem chujce przyjechali. – Na koniec zdania sugestywnie splunął na ziemię.

- Urządzili sobie taką rzeźnię, ale jednak mojego kolesia tutaj nie ma – odparł Denton spoglądając na ciała zabitych, nigdzie nie było w końcu widać charakterystycznego munduru JT.

- No, kurwa właśnie. Podejrzane, nie? – znów zmierzył go wzrokiem i położył wolną dłoń na swojej broni.

- Nie, a przynajmniej nie mnie to oceniać. Dzięki za info – rzekł Bob chcąc jak najszybciej zakończyć rozmowę, strażnik chyba również nie był zainteresowany jej prowadzaniem, bo chwilę później całkowicie zamilkł.

Denton wrócił do Jamesa i Johna, dla niego najważniejsze było teraz spotkanie oraz wymienienie się zdobytymi informacjami, poza tym nagłe zniknięcie JT trzeba było omówić na spokojnie. Może po prostu nie wszystko o nim wiedzieli? W życiorysie mógł mieć niejedną rewelację, która mogła co nieco wyjaśnić. Zastanawianie się jednak nad tym nie miało sensu, a przynajmniej nie przed spotkaniem z resztą.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 06-03-2011, 19:35   #45
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Usiedliście w feralnym barze w pełnym składzie. No prawie pełnym bo JT zniknął. Za to Michael, Jacob i Piątka się znaleźli. Usiedliście na końcu knajpy tak by widzieć wejście do niej i obsługę. Gdy ta podchodziła z nowymi drinkami milkliście albo Michael z James jakby nigdy nic toczyli jakąś niezobowiązującą, luźną rozmowę. Zebraliście to co wiedzieliście a całość wyglądała tak:

Około dwa tygodnie temu do Detroit przyjechali marines, od razu udali się do Ambasadora i dokonali gamblingu. Naboje za części. Wszystko się zgadza. Żołnierze jednak zamiast przenocować lub od razu ruszyć w drogę powrotną poszli do klubu nocnego. Tam jeden z nich dowiedział się, że jego rodzinna mieścina została zaatakowana przez zombiowate mutki i cała ekipa radośnie ruszyła na odsiecz. Co ciekawe wcześniej sprzedając wojskowy sprzęt w zamian za miotacz ognia i strzelbę.
Jamesowi coś nie pasowało. Wyglądało to dla niego mało profesjonalnie. Faktycznie wojskowa część ekipy od razu to potwierdziła. Wyglądało to mało profesjonalnie nawet jak na średnią półkę zwykłych wojskowych, najemników... A tu przecież była mowa o marines! Najwyższej półce, gotowych poświęcić własną matkę dla Ameryki!
Wracając jednak do informacji to i Bob z Johnem mieli coś ciekawego. Do Findlay miała wyruszyć z Detroit ekipa łowców mutów mająca swą siedzibę niedaleko Sand Runnersów.
Wszystko zakończyła rewelacja Michaela. Miejscowi zabójcy Parker Lots najprawdopodobniej zaczęli pościg za Wami. Na stole, między drinki położył, krótkie zlecenie.

Cytat:
Michael Morgan
Bob Denton
Jacob Girloy
Jack "Piątka"

Przybyli do miast aby przygotować przybycie demonów.
I jak to on zaczął swój mini wykład.
- Brzmi jak chrzanienie szaleńca z Salt Lake ale nie radzę tego bagatelizować. To są cholerni sekciarze wierzący, że wojna była apokalipsą ale ostateczna bitwa jeszcze nie nadeszła. Gdy nadejdzie anioły zejdą na ziemię wchodząc w ciała Parker Lots i zaczną walkę z demonami. Całe życie ćwiczą się do tej bitwy więc są cholernie niebezpieczni. Za demony uważają maszyny i mutki. Więc generalnie mamy zgraję morderczych fanatyków religijnych na karku. Spójrzcie jednak na co innego. Listę. Nie ma na niej JT, więc to nie oni stali za ewentualnym porwaniem. Nie ma też Jamesa, Johna, Charli i Dereka. Z tego co wiemy zostali dołączeni na ostatnią chwilę. Czyli ktoś sypnął wcześniej podając pierwotny skład. Czyli macie kreta u siebie.
Ostatni słowa skierował do Girloya. Wojskowy jednym łykiem dopił piwo.
- Na to wygląda. Kurwa! Wolałem napieprzać do łowców na Froncie!
Na podkreślenie swych słów uderzył pięścią w stół. Obsługa od razu na Was spojrzała, musieli słyszeć podniesiony głos. Oficer się zmitygował i mówił już ciszej.
- Dobra. Ja bym sprawdził te Findlay ale najpierw kopnął się do łowców. Zawsze to lepiej mieć kogoś kto zna się na odstrzeliwywaniu odmieńców. Sand Runners… Oni udają wojskowych, nie? To może pojechałbym do nich z Morganem i Grantem. Michael zna się na gadce a my jesteśmy wojskowi. Chuj ich wie jak zachowają się widząc garniaki. Bez obrazy James. Jeżeli się potwierdzi pojedziemy do Findlay. Wygląda to kurewsko podejrzanie ale może te młodziki tam serio pojechali. No bo…
Zamilkł wahając się chwilę.
- Dobra kurwa. Macie prawo wiedzieć. Siedzicie w tym gównie po uszy. Ostatnio marines przestali praktycznie istnieć. Parę pechowych akcji, ataki na nich… Zostali tylko ci na froncie i dwie kompanie w Nowym Jorku. W sumie trzy pełne kompanie w tym jedna złożona z niedobitków innej. Szefostwo niechętnie teraz ich gdzieś wysyła. A jeszcze ostatnio ktoś jedną wyrżnął w sercu Nowego Jorku. Dlatego te chłopaki mogły być świeżo po szkoleniu do tego z dość kiepskiego materiału… Ja pierdole, nie mogli po prostu pchnąć kompani piechoty? Już my byśmy to lepiej zrobili… Dobra kurwa. Nie czas na jęczenie, trzeba posprzątać to co tamci schrzanili. Ja to widzę tak. Jedziemy do Sand Runners, jeśli informacje się potwierdzą do zapieprzamy Findlay. Jadę ja, Grant, Denton i Morgan. James z Piątką, Charli i Derekiem zostaje i sprawdza czy Schultzowi nic nie kombinują. Przy okazji rozpyta się o JT. Jak nie wrócimy wracają do stolicy i mówią o co biega. Co o tym myślicie?
Michael upił łyk swego piwa i pierwszy zabrał głos.
- Czy jest konieczność zostawiać tu aż czwórkę naszych? Schultzowie raczej nie będą chcieli sprzątnąć Jamesa. Myślę, że sztab by się jednak wkurwił jakby pod ich nosem przepadła druga ekipa. Myślę, że mogliby na przykład posłać tu pierwszą w towarzystwie kompani piechoty z grzecznym pytaniem. Myślę, że sformują je bardzo dyplomatycznie. Na przykład: co wy kurwa odpierdalacie? Ewentualnie co bardziej prawdopodobne poślą tu paru tajniaków z naprawdę „dyplomatyczną” misją. A jeżeli Findlay roi się od mutów, które wchrzaniły mieszkańców i marines to dodatkowa spluwa nam się przyda.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 12-03-2011, 15:48   #46
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Gadki szmatki

- Dobra kurwa. Macie prawo wiedzieć. Siedzicie w tym gównie po uszy. Ostatnio marines przestali praktycznie istnieć. Parę pechowych akcji, ataki na nich… Zostali tylko ci na froncie i dwie kompanie w Nowym Jorku. W sumie trzy pełne kompanie w tym jedna złożona z niedobitków innej. Szefostwo niechętnie teraz ich gdzieś wysyła. A jeszcze ostatnio ktoś jedną wyrżnął w sercu Nowego Jorku. Dlatego te chłopaki mogły być świeżo po szkoleniu do tego z dość kiepskiego materiału… Ja pierdole, nie mogli po prostu pchnąć kompani piechoty? Już my byśmy to lepiej zrobili… Dobra kurwa. Nie czas na jęczenie, trzeba posprzątać to co tamci schrzanili. Ja to widzę tak. Jedziemy do Sand Runners, jeśli informacje się potwierdzą do zapieprzamy Findlay. Jadę ja, Grant, Denton i Morgan. James z Piątką, Charli i Derekiem zostaje i sprawdza czy Schultzowi nic nie kombinują. Przy okazji rozpyta się o JT. Jak nie wrócimy wracają do stolicy i mówią o co biega. Co o tym myślicie?

Michael upił łyk swego piwa i pierwszy zabrał głos.

- Czy jest konieczność zostawiać tu aż czwórkę naszych? Schultzowie raczej nie będą chcieli sprzątnąć Jamesa. Myślę, że sztab by się jednak wkurwił jakby pod ich nosem przepadła druga ekipa. Myślę, że mogliby na przykład posłać tu pierwszą w towarzystwie kompani piechoty z grzecznym pytaniem. Myślę, że sformują je bardzo dyplomatycznie. Na przykład: co wy kurwa odpierdalacie? Ewentualnie co bardziej prawdopodobne poślą tu paru tajniaków z naprawdę „dyplomatyczną” misją. A jeżeli Findlay roi się od mutów, które wchrzaniły mieszkańców i marines to dodatkowa spluwa nam się przyda.

Trzykrotne podkreślenie przez Michaela, że “myśli” jakoś nie przekonało Jamesa. Po pierwsze sztab utratą Jamesa przejąłby się jeszcze mniej niż utratą marines i towaru. Po drugie gdyby mogli tu posłać “pierwszą” to by już posłali. Po trzecie to dyplomatyczne sformułowanie skończyłoby się równie tragicznie jak zabawa z odbezpieczonym granatem. - Findlay brzmi mimo wszystko mało wiarygodnie. Odpowiedział James. - Jeżeli będziecie to w stanie potwierdzić u Sand Runnersów to świetnie... Co do Schuultzów i tego co by raczej zrobili, a właściwie czego by nie zrobili to raczej by nie sprzątnęli własnych ludzi pod własnym hotelem. A jednak trupów było sporo. Dlatego Detroit nie kończy się na Schultzach i myślę, że czwórka niekoniecznie oznacza nadmiar. Tym bardziej, że mieli kiepski interes w tym aby uniemożliwiać transakcję z NY.

- Poproś o ochronę. Oczywiście rozważamy wyjście gdy Findlay się potwierdzi. Hummer z karabinem maszynowym to nie w kij dmuchał. Nie każdy ganger takim się buja. Ósma Mila ma taki ale to handlarze. Po co by mieli strzelać do Schultzów i spierdalać? Po za tym może Runnersi... Może na haju by coś takiego odpalili... To w sumie jest możliwe. Mało no ale kto po wypaleniu stuffu działa racjonalnie? No ale dobra. Motyw. Kto miał by motyw by wykosić marines? Ósma Mila bo ich pominięto? Możliwe ale wydaje mi się że zrobili by to inaczej. Runnersi... Co innego ostrzelać kogoś a co innego wykosić ósemkę ludzi tak by nikt nie widział. Anioły też by się nie przejmowały zatuszowaniem sprawy... Chyba nikt z Detroit nie ma motywu. A jakby spróbować dowiedzieć się kto wystawił za nami list gończy?

- Prosić nie muszę. Człowiek z miasta neonów krótko i stanowczo skwitował impertynencję Micheala. - Czwórka wystarczy. A motyw jest dość oczywisty. Nie wszystkim jest ta współpraca na rękę. A pewnie nie jednemy psuje szyki.

Michael spokojnie wyjął paczkę papierosów, poczęstował najpierw Charli a potem męską część ekipy, na końcu sam zapalił.
- Masz racje. Motyw jest jasny ale miałem co innego na myśli. Kto go ma. Bo czy na prawdę wielu? Schultzom jest to, raczej nie na rękę. Chyba, że ktoś ich przekonał. Pozostaje SBK czyli Służby Bezpieczeństwa Królweskiego, wywiad Federacji, Urząd Inwigilacyjny Hegemoni i III Sztab z Teksasu. Jeżeli mówimy o prawdziwych graczach. Ich sugerujesz?

Młody sprawiał wrażenie nadpobudliwego, jakby dręczyło go jakieś intelektualne ADHD. Wszystko już, wszystko teraz, a najlepiej to dwa razy więcej niż wszystko. Parę minut wcześniej James jasno i wyraźnie stwierdził, że póki co niczego konkretnego się nie dowiedział. - Gdybym chciał coś sugerować to bym nie ruszał tyłka do Detroit. Jesteśmy tutaj chyba po to aby się dowiedzieć, a nie zgadywać.

- Elementem każdego śledztwa jest postawienie hipotezy. Trochę innej niż: “Wszystko jest jasne, zrobił to ktoś komu to na rękę”. No ale dobra. Pora kopnąć się do Runnersów.
James nie kontynuował wątku. Widział, że młody inaczej definiował śledztwo, a inaczej zabawę w zgaduj zgadula niż starszy mężczyzna. O miasteczku żywych trupów już się wypowiadał więc i w tej kwestii nie widział
 
baltazar jest offline  
Stary 13-03-2011, 09:37   #47
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Generalnie powoli stawało się tradycją, że się rozdzielaliście. Wojskowi sobie, James ze swoją świtą sobie. A Piątka tam gdzie go wepchnął James z Michaelem. Wyszliście z Ulissesa i od razu poszliście w swoje strony. Michael raźno odpalił jeepa mając gdzieś wypite wcześniej piwo. Obok niego usiadł Jacob zostawiając tył dla Boba i Johna.
Derek, Piątka i Charli udała się za Jamesem. Tylko jak jeep został wchłonięty w ruiny podeszło do Was dwóch smutnych panów. Obaj barczyści, w nieźle skrojonych garniturach. Obu coś wypychało marynarkę ale był to raczej nieistotny fakt. Jakby chcieli konfrontacji zmietli by Was żołnierze kręcący się po placu. Obaj garniacy nie wyglądali jednak na wrogo nastawionych czy na tępych goryli. Jeden z nich skinął Wam głową i zwrócił się do Jamesa.
- Panie DeLucca. Pan Anton prosi o chwilę rozmowy. Oczywiście w dogodnym dla pana terminie.
Derek drgnął. Anton był szefem samego Schultza do spraw ochrony. Niektórzy nazywali go drugą osobą w Detroit, było to stwierdzenie na wyrost i to dość mocno bo nawet w samym Downtown były ważniejsze osoby. Tak czy siak Anton był jedną z bardziej liczących się osób w Detroit.

Bob Denton i John Grant

Michael znał Detroit całkiem nieźle. Do tego miał głowę na karku, zamiast ufać swojej pamięci wypytał jeszcze jednego z Schultzów jak ominąć tereny Camino Reals. Dzięki temu nikt nie próbował Was odstrzelić podczas jazdy. Po półgodzince wjechali z powrotem na tereny zamieszkałe. Tutaj jednak Detroit przestało przypominać odbudowujące się NJ. Minęliście gruzowisko, które kiedyś było motelem i ruiny bloku z powybijanymi szybami oraz nadpalonymi ścianami. Droga o dziwo była przejezdna, wszystkie wraki ktoś zepchnął na bok ale ich nie usunięto. Powgniatane drzwi, szyby pokryte setkami pęknięć czy zupełnie skasowane przody... Te auta nie nadawały się do użycia. Niektóre były całkiem nowe, pewnie zniszczone podczas wyścigów. Inne, znacznie starsze musiały ucierpieć od wybuchu nuklearnego.

W końcu natrafiliście na Runnersów. Najpierw zobaczyliście wznoszącą się z jakichś ruin wieżyczkę z rkmem i reflektorem na szczycie. Potem na niewielki posterunek obłożony workami z piasku po lewej stronie drogi, autostrada była jednak przejezdna. Na końcu zobaczyliście ich, żołnierzy Detroit. Byli jak te miasto, niby idea zachowana. Rządy, społeczeństwo, armia. Wszystko normalne. Niby… Detroit na wszystkim odciska swoje piętno.
Runnersi nie przypominali karnego wojska NJ, nie przypominali profesjonalnych Posterunkowców. To była parodia. Luźne elementy munduru zdawały się pochodzić z szabru. Tu jakaś ładownica, tam bojówki a gdzie indziej kurtka z insygniami kapitańskimi. Całość pobrudzona, zeszmacona. Broń, w dobrym stanie ale najróżniejsza od strzelb po M4, trzymana niedbale czy wręcz oparta gdzieś niedaleko. No i sami żołnierze. Co drugi z skrętem w ustach, wszystko zdawali się robić niedbale. Całą swoją pozą mówić „mam wszystko gdzieś, jest mi zajebiście i to się liczy”.
Michael zwolnił i przejechał wolno obok posterunku patrząc na reakcje Runnersów. Kazał Wam trzymać się z dala od broni. Jeden z „żołnierzy” machnięciem ręki kazał Wam się zatrzymać. Podszedł do jeepa niedbale poprawiając karabin na ramieniu. Jakichś dwóch innych wstało i podeszło bliżej ubezpieczając funfla. Nawet podnieśli broń.

Michael spokojnie czekał aż Runners podejdzie do Was.
- Dokąd to?
- Pięknisia szukamy.
- Łowcy mutów szukacie… To szukajcie. Możecie jechać.
Niedbałym machnięciem ręki pokazał kumplom, że wszystko jest w porządku. W Posterunku albo Nowym Jorku za coś takiego przez tydzień by czyścił swoją szczoteczką do zębów kible. Skąd miał wiedzieć czy zaraz coś nie odwiniecie? A zdecydowanie wyglądaliście na ekipę zdolną do różnych numerów.
Michael nie odjechał jednak.
- A gdzie go znajdziemy?
-Gdzie go znajdziecie… Pojedziecie prosto, drugi skręt w prawo. Pojedziecie aż do naszego posterunku i tam skręcicie w lewo. Wcześniej powiecie naszym, że do Pięknisia. No i tam będzie stara apteka. No i koło tej apteki mieszka Piękniś.
Runners mówił jakby był na haju. Zresztą pewnie był. Morgan rzucił krótkie „dzięki” i ruszył.

Wskazówki co do drogi okazały się dobre. Zameldowaliście na posterunku i podjechaliście pod starą aptekę. Piękniś ponoć mieszkał na drugim piętrze, w jedynym zdatnym do tego mieszkaniu. Morgan zaparkował wóz i się rozejrzał. Okolica wyglądała na wyludnioną. Typowa, powojenna dzielnica, kiedyś mieszkalna teraz wymarła. Niedaleko stał pordzewiały wrak samochodu i stopiony śmietnik. Ktoś chyba go podpalił. Bloki nosiły raczej nieduże ślady zniszczenia. Pojedyncze pęknięcia nie wróżyły szybkiego zawalenia się. Gdzieniegdzie nawet szyby się ostały.
Wysiedliście, Morgan od razu sięgnął po paczkę szlugów. Jacob rozejrzał się, poprawił pas nośny swojego AKS.
- Dobra, samochodu tak tu nie zostawimy. Nie wparujemy mu też do domu we czwórkę z karabinami. Pójdzie Michael z Johnem. Ja z Dentonem zostaniemy. Nie bierzcie tylko tego całego szajsu.
Morgan z westchnieniem schował papierosy i tak jak stał ruszył do bloku. Jego kamizelka i karabin został na pace. Po chwili Grant do niego dołączył.

John Grant

Budynek był w naprawdę niezłym stanie aż dziw, że mieszkał tu tylko łowca. Pewnie dlatego, że dzielnica leżała na obrzeżach od strony Camino. Owszem kolorowi musieliby najpierw rozwalić posterunki Runnersów ale nikt pewnie nie chciał ryzykować. Nie zaniechaliście jednak ostrożności. Szedłeś pierwszy, Michael jasno dał Ci do zrozumienia, że gra drugie skrzypce. Łapa przy broni, bo wiadomo czy nie siedzą tu szczury albo co strzeli do łba Pięknisiowi? Jak to mawiał Scorch paranoja najlepszym przyjacielem żołnierza. On widać miał za małą…
Drugie piętro, jedyne mieszkanie z solidnymi drzwiami. Zastukaliście, mieliście w końcu interes, nie wypadało wchodzić z drzwiami. Zresztą patrząc po tych drzwiach bez „wytrychu” by się nie obeszło. A Ty swój opchnąłeś.
Po chwili zobaczyliście jak coś od wewnątrz przysłania judasz. Nie usłyszeliście kroków.
- Czego?
- My od sierżanta. Chcemy się czegoś dowiedzieć o tych zombiakach.
- A skąd pomysł, że coś wiem, hę?
- Mówi się, że jesteś największym skurwielem w całym byłym stanie i że nie przepuścisz żadnemu mutkowi.
- Mówi się tak, hę? No to chyba coś w tym jest. Łapy z dala od broni.
Usłyszeliście tylko jak przekręca się zamek a potem drugi, na koniec łowca zdjął łańcuch. Drzwi się otworzyły, ukazując gospodarza. Michael cofnął się o krok.
- Ładnie mnie urządzili, hę?
Mężczyzna, choć młody sylwetką i posturą, z twarzy przypominał bardziej doświadczonego przez życie i los starca. Jego twarz, o wciąż niepomarszczonej skórze i delikatnym jak na ten wiek zaroście, szpeciły jednostronnie zabliźnione juz rany po dawnym poparzeniu. Skóra, nierównomierna w kolorycie, wątpliwie ozdobiona grubszymi partiami ciała w miejscu blizn, zdawała się być pozszywana z ciał co najmniej kilku osób. Asymetryczne białe smugi zagojonego, wrażliwego ciała, mogły wskazywać na poparzenie kwasem. Ciężko było rozpoznać jego emocje. Pod poparzoną powierzchnią mięśnie twarzy zdawały się pracować inaczej niż u normalnego człowieka.
- Dobra żołdacy. Zapraszam.
Otworzył drzwi wpuszczając Was do krótkiego przedpokoju. W wyciągniętej wzdłuż nogi ręce trzymał dziwny rewolwer.



- Ale ten karabin to możesz tu zostawić. Chcemy w końcu pogadać, hę?

Bob Denton

Staliście przy samochodzie i czekaliście milcząc. Nasłuchiwaliście strzałów, wypatrywaliście potencjalnego zagrożenia. I wtedy go zobaczyłeś.

Wyszedł z zaułku jakieś dwadzieścia metrów od Was. Odziany cały na czarno, długi płaszcz powiewał za nim majestatycznie. Nie dawno zapuszczone i przefarbowane też na czarno włosy nie poddawały się jednak tak łatwo wiatrowi przez co wyglądał mnie majestatycznie, pechowo dla Was nie wpadały mu też w oczy. Nie poznałeś go od razu, zmiana koloru włosów i inne ubranie zrobiło swoje. Zmienił się też na twarzy, z jednej strony zmarniał, kości wyraźnie rysowały się pod twarzą, z drugiej strony płonął jakimś wewnętrznym blaskiem. Sierżant Clint Dotan tym razem nie miał ani munduru ani swego nieodłącznego M24. Nie uśmiechał się przyjacielsko, nie wydawał się czekać tylko by w wolnej od niepotrzebnych uszu chwili rzucić „Co tam Fred?” Szedł do Was z odpiętą kaburą, mógłbyś oddać swoją ręką za to, że siedzi tam jego stary browning. Pamiątka po ojcu.

Usłyszałeś za sobą szczęk odbezpieczanego kałacha. Jacob.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 13-03-2011 o 09:42.
Szarlej jest offline  
Stary 20-03-2011, 22:10   #48
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Na ułamek sekund spojrzał na swojego towarzysza, Jacob już był gotowy do walki, był żołnierzem i wiedział jak musi się zachować, jego karabin już dawno był odbezpieczony. Denton też doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż swobodnie zwisający na jego ramieniu FN Fal powinien już być wymierzony w mężczyznę, który się do nich zbliżał. Tak właśnie by było, gdyby nie jeden, dość istotny szczegół, znał człowieka, który szedł w ich stronę. Clint Dotan - jego dawny druh.

- Gilroy spokojnie – rzekł cicho do wojskowego, tym razem nie spuścił już ze wzroku nadchodzącą postać - Bez pochopnych decyzji.

- To ten pieprzony sekciarz Denton – odparł od razu Jacob, trochę nerwowo, jakby z marszu miał zamiar rozwalić Dotanowi łeb.

Clint zmienił się, mało już przypominał dawnego siebie, mniej przyjacielski, raczej wyjątkowo złowrogi, nawet spojrzenie miał już inne. Bił z jego oczu dziwny żar, który już na początku wyraźnie pokazywał, iż jest to człowiek zdeterminowany, przygotowany na każdą okoliczność, człowiek, który dla swego celu nie cofnie się przed niczym. Mimo wszystko Bob się nie bał, choć wiedział, iż choć spotkanie może zakończyć się na wiele sposobów, musiało nieść ze sobą stosowne ofiary.

- Musiałeś się Fred pakować w to gówno? Ty, który walczyłeś z Molochem... Życie jest kurewsko niesprawiedliwe. – Stanął przed nimi i przemówił niczym rasowy kaznodzieja, który właśnie wziął się za czynne wyplenianie zła z kraju swoich owieczek.

- Clint co tutaj robisz? – Denton powiedział szybko, czuł jak spojrzenie Jacoba na moment przenosi się na niego i wwierca w jego plecy, to jednak nie było ważne.

Dotan z wyraźnym zrezygnowaniem pokręcił głową, jakby pytanie było retoryczne, odpowiedź tak banalna, iż nawet nie powinien otwierać ust. Przygotowany do działania był znakomicie, dłonie trzymał tak, by płaszcz w żaden sposób nie przeszkadzał mu w dostępie do broni. W końcu otworzył usta - Wypełniam wolę Bożą.

- A co nakazuje ci twój Bóg? – powiedział Bob ukradkiem zerkając w stronę towarzysza upewniając się, iż trzyma się on na wodzy i nie ulega od razu żądzy mordu.

Jacob jednak opacznie zrozumiał jego słowa, owszem uspokoił się, jednak dał sobie zbyt wiele luzu, opuścił bowiem broń całkowicie, jakby to, że Denton zaczął konwersacje było stosownym wyznacznikiem bezpieczeństwa. Głupi błąd, który mógł szybko ukazać swoje konsekwencje. Dotan zmierzył Boba wzrokiem.

- Nasz Bóg – wycedził twardo - Nakazuje mi to co robiłem całe życie. Walczyć z diabłami.

- Clint, pytanie brzmi kogo zaliczasz do diabłów? Mnie? – Ton z jakim wypowiadał się Denton był nad wyraz spokojny, spoglądał na Dotana bez agresji czy obaw, nie patrzył na niego jak na swego wroga.

- Dałeś się wmanewrować Fred... Jak dziecko. Cholernie mi przykro. Przekaż ode mnie Jemu, że wypełniam jego wolę. – Zdawało się, iż nie chce zrobić tego, co widocznie musiało być nieuniknione. Jego ręka błyskawicznie złapała za rękojeść Browninga, nawet Denton nie spodziewał się, iż może być aż tak szybki.

- Nie rób tego Clint. – Ręka Boba również trafiła na pistolet. - Czy nie należy mi się chociaż wyjaśnienie?

Był wolny, w porównaniu do Dotana był cholernie wolny, nim zdążył chociaż natrafić na spust… na nic zdała się odpięta kabura i wprowadzony do komory nabój, bo stanął naprzeciwko człowieka, który był od niego szybszy. Browning wyrwał do góry, lufa na sekundę zatrzymała się, a następnie od razu wypadła z niej kula, a za nią następna. Dwa śmiercionośne pociski przeleciały ze świstem i huknęły w swój cel. Denton spojrzał na dwie krwawe plamy, które z każdą chwilą się powiększały, jego palce wciąż tkwiły na Glocku. Jacob upadł chwilę później, Clint nawet przy tym nie mrugnął, Bob również nie, wiedział, że Jacob nie powinien opuszczać karabinu. Nie był odpowiedzialny za los porucznika, którego krew zalewała teraz asfalt.

- Wplątałeś się w niebezpieczną grę Fred. – Browning w ręku Dotana zataczał dziwne kręgi, lecz lufa wciąż była wycelowana w Dentona.

- Wybór nie należał do mnie Clint – odpowiedział spokojnie.

- Wiem Fred. Wiem do cholery! – Podniósł głos.

- Więc dlaczego? Dlaczego wolałeś przyjść tutaj z gnatem zamiast porozmawiać ze mną wcześniej? - Jego ton nagle stał się twardszy.- Przez wzgląd na dawne czasy Clint!

- Bo kurwa nie mogłem! Nie zrozumiesz tego! To nie zależy ode mnie czy od Ciebie! To, to... – Stracił swoją pewność siebie, ręka zaczęła mu drżeć.

- Powiedz co, chcę to chociaż wiedzieć przyjacielu.

- Nie zrozumiesz. Wyśmiejesz mnie. Nigdy w to nie wierzyłeś. Ja też. Ale zobaczyłem! Zobaczyłem to! Zobaczyłem, że błądzę! Zobaczyłem, że świat już się skończył!

- Dlaczego zabijasz? – spytał Bob patrząc na niego groźnie, jego ton znów był jednak spokojny.

- Żeby służyć.

- Co zmienisz zabijając? Czy tylko to już ci pozostało? – Próbował jakoś przekonać do wyjaśnień uzbrojonego mężczyznę.

- Mówiłem, że nie rozumiesz. Ja ratuje świat. Ratuje Twoją duszę! Tylko czemu... Czemu nie mogę!

Jego ręka zadrżała mocniej. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Ostatnią. Najdłuższą. Potem świst. Jeden, dokładny strzał. Kula trafiła perfekcyjnie, utkwiła dokładnie po środku czoła Dotana. Clint jeszcze przez moment trzymał się na swych nogach, siłą swej wiary bądź szaleństwa, tego już nigdy nie miał wyjawić. Padł wreszcie, spojrzeniem odprowadził upadające na asfalt ciało.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=i7MLT4MmAK8[/MEDIA]

Odwrócił się w chwilę później, w oknie budynku dostrzegł Granta. Spojrzenie pozbawione było jakichkolwiek uczuć, nie był ani zły na Johna, ani też mu wdzięczny, rozumiał, że musiał to zrobić, ale wiedział też, iż sam zdolny był przemówić Clintowi do rozumu. Gdyby tylko miał dość czasu. Podniósł rękę ku górze, dając znać, że już wszystko w porządku, zagrożenie w pełni zażegnane. Potem odwrócił się i ruszył w stronę Clinta. Przyklęknął przy jego ciele. Dłonią przejechał po twarzy zamykając wciąż otwarte szeroko oczy.

- Tak nie musiało być Clint – wyszeptał – Ale tak będzie lepiej dla ciebie przyjacielu. Obyś spotkał swego Boga. Spoczywaj w pokoju.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 21-03-2011, 17:26   #49
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Grant odłożył karabin przy drzwiach, ale noża i Colta nie zamierzał zostawiać. Ukradkiem nadal przyglądał się twarzy Pięknisia, której obraz był zupełnie nieadekwatny do ksywy. - Ponoć organizujesz ekipę na rozróbę do Findlay? Co tam właściwie siedzą za ścierwa?

Łowca spokojnie schował rewolwer do kabury jednak jej nie zapiął.
- Pierwsze słyszę. Były takie pomysły ale tylko pomysły. Ale coś Wam mogę powiedzieć. Siądniecie? Kawy? Piwa?

- Możemy chwilę zostać. - Granta nie opuszczało poczucie zagrożenia. Coś wszystko za łatwo poszło, przejazd przez terytorium Runnersów i teraz jeszcze słowa Pięknisia. - Co możesz nam powiedzieć?

Łowca machnięciem ręki pokazał byście za nim weszli do pokoju. Nawet sporego z prostym łóżkiem pod ścianą i stolikiem do którego ktoś dorabiał nogę. Przy stoliku stał duży fotel i taboret. Zamiast okna wstawiono drewniane okiennice. Po podłodze walała się książka, jakieś stare ciuchy i brudny talerz. Piękniś usiadł na łóżku i wyjął za niego butelkę piwa. Wysunął w Waszym kierunku.


- Generalnie przypełzło do nas jakieś ścierwo z Findlay. No i te ścierwo mówiło o dziwnym wirusie, który robi z ludzi takich zombiaków jak z tych filmów co w kinie puszczają. Ponoć wystarczy, że taki ugryzie normalnego człowieka i go zamienia. Według ścierwa coś takiego dopadło prawie całe Findlay a on spieprzył. Schultz kazał odstrzelić i spalić za miastem ścierwo żeby uniknąć zarazy i u nas. Plotka chyba jest prawdziwa bo od dawna nikt z Findlay do nas nie przyjeżdża. A generalnie dość często wpadali na gambling czy wyścigi. Mieli dobrą ekipę, heh.

- Czyli kontakt z Findley się urwał? Szukamy zaginionej drużyny marines, mieli cos dostarczyć ale zniknęli. Chodzą słuchy, że pojechali właśnie do Findley, nic Ci się o uszy nie obiło?

Piękniś chwilę się zastanawiał. Otworzył o brzeg łóżka piwo.
- Nie. Nie słyszałem o żadnych marines pytających o Findlay.
- Ponoć tam się udali i nie wrócili... no nic. Chyba będziemy się zbierać.Nasze informacje prowadzą do Findley, więc chyba sami będziemy musieli tak się rozpatrzeć.... chyba że... - urwał celowo w pół zdania.
Piękniś pociągnął solidny łyk piwa.


- Mówisz, że może bym polazł z Wami, hę? Ryzykował zostanie jakimś pokręconym zombim, hę? Wiem, że mam zakazany ryj ale się do niego przywiązałem. No chyba, że zapłacicie to wtedy co innego.

- To zależy co by cię interesowało jako zapłata. W sprawie gambli, możesz pogadać z tym panem - wskazał kciukiem na Michaela. - Ja tu tylko... sprzątam... hehe

Michael gestem dłoni pokazał dla Łowcy by mówił. Piękniś spojrzał na Was, chwilę się zastanawiał.
- Karabin z pełnym magazynkiem. Tylko nie jakieś ścierwo co leżało trzydzieści lat w piachu. Stoi, hę? Jestem tu najlepszy, sam Schultz mnie najmuje gdy ma problem z ścierwem.

Morgan chwilę się zastanawiał.
- Myślę, że coś da się zorganizować. Pogadamy z naszym szefem ale pewnie zaraz zajdziemy albo z karabinem albo z równowartością. Dogadamy się.

- To lubię. Wiecie gdzie mnie znaleźć.
- W zasadzie możesz iść z nami, nie będziemy sie zbierać do wyjazdu tydzień, a poza tym poznasz resztę ekipy? - wtrącił Grant
- Heh, najpierw gamble a potem praca. Tak to u mnie działa. Za marke się płaci. Za to, żebyście nie pomyśleli. Płacicie mi a ja narażam tyłek. Nie będę siedział Wam za plecami a ubijał ścierwa.

- Jak chcesz, zgłosimy się do ciebie już z gnatem. Jakieś preferencje co do broni? Nie wiem czy dysponuje nasz pracodawca, ale jakieś wskazówki mogą się przydać.

- Jakiś automat. M16, kałach... Do tego pełen magazynek. Ewentualnie możemy dogadać się na jakiś inny gambel o podobnej wartości. Chce to na gambling nie do mordowania. Możecie jak dla mnie jakiś samochód mi przytachać.

Grant wstał i ruszył w kierunku drzwi, uważając, że rozmowa została zakończona. Uszedł może ze dwa kroki, kiedy na zewnątrz, gdzie zostawili auto, usłyszeli huk dwóch wystrzałów. „kaliber dziewięć milimetrów” – przemknęło przez myśl najemnika.


Do Scara miał za daleko, a na dole mogło się rozpętać piekło. Ruszył w stronę okna, odpinając kaburę z Coltem . Usłyszał, jak za plecami Michael woła: - Lecę na dół.


Otworzył okiennice i wyjrzał na zewnątrz. Nieco z boku i na ukos, w stronę Dentona szedł facet z wymierzonym w niego pistoletem. Dwie dziury w głowie Gilroya, świadczyły o tym, że gość nie ma pokojowych zamiarów, a na dodatek dobrze strzela. Przymierzył z Colta, podparł wyćwiczonym ruchem prawą dłoń lewą ręką i pociągnął za spust.


Nieznajomy upadł ciężko na gruzy. Denton odwrócił się w jego stronę i tylko skinął głową. Grant zanotował sobie, że muszą sobie pogadać z nowojorczykiem.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 21-03-2011, 18:33   #50
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację

Bob Denton


Usłyszałeś jakiś ruch za sobą, obejrzałeś się. Morgan wyszedł z budynku i uważnie lustrując okolicę podszedł do Ciebie. M9 w łapie w każdej chwili mogło wypluć mordercze, ołowiane osy. Spojrzał na Jacoba, potem na Ciebie i Clinta.
- I po dowódcy. Dobra, wrzuć go na pakę. Spadamy stąd.
Chyba niezbyt przejął się sytuacją, głos miał beznamiętny, twarz poważną.

- Będziemy mieli się z czego tłumaczyć.
Podniosłeś browninga swego przyjaciela i podszedłeś do porucznika.
- Pomożesz może?
Sanitariusz ciągle stał za nic mając Twoją ni to prośbę ni to rozkaz.
- Z czego? Mogli posłać jakiegoś od siebie a nie żołnierza z Frontu. Grant zaraz zejdzie to Ci pomoże. Ugadaliśmy się z łowcą, jedzie z nami. Trzeba mu tylko zapłacić. Kałach będzie jak znalazł. Resztę sprzętu połóżcie obok ciała.
Sanitariusz schylił się i bezceremonialnie zdjął AKS. Sprawdził magazynek i zabezpieczył karabin.

- Może być . Szybko zhandlowałeś spluwę, dorzucisz mu coś extra?
- Kałach z magazynkiem, taka była umowa. Dobra, nie ma co gadać nie wiadomo czy koleś nie miał tu przyjaciół.
- Mam nadzieję, że umiesz dobrze prowadzić. Do dzieła, nie traćmy czasu.
Morgan nie skomentował Twoich słów, zniknął szybko w budynku.

John Grant

Lustrowałeś uważnie okolicę, wyglądało, że jest czysto. Po chwili zobaczyłeś jak wychodzi Michael i również sprawdza okolicę. Nie próbował nawet sprawdzić co z trupami, wystarczył mu rzut oka by postawić wyrok a ten brzmiał jednoznacznie: „trup”. Przysłuchiwałeś się krótkiej wymianie zdań po której sanitariusz zniknął znowu w budynku. Cofnąłeś się od okna i nieomal wpadłeś na Pięknisia. Łowca wyszczerzył w dziwnym grymasie swoją twarz. Pieprzony! Nawet nie usłyszałeś jak podchodzi.
- Cena chyba podskoczyła w górę.
Wzruszyłeś ramionami, to nie Ty byłeś od gadania. Ruszyłeś na dół by pomóc Dentonowi mijając na schodach Michaela. Chłopak pewnie będzie musiał się trochę pogimnastykować.

Charli Newsom i James DeLucca

James nie zdążył dać odpowiedzi gdy krótkofalówka jednego z panów w czerni wyrzuciła z siebie, krótki raport.
- Alarm czarny. Alarm czarny. Veronica Schultz oberwała. Szykować klinikę.
Obaj Schultzowie byli w szoku. Veronica była ukochaną córką i prawą ręką samego Tedda a teraz ktoś ją postrzelił. James nie był by sobą gdyby nie widział w tym zysku dla siebie.
Jeden z garniaków rzucił tylko krótkie „przepraszam ” i odszedł szybkim krokiem z krótkofalówką. Drugi bez słowa odbiegł w stronę Ambasadora. Mijały sekundy a działo się wiele. Patrole zostały wzmocnione i to solidnie. Ciężkie karabiny maszynowe, wyrzutnie, żołnierze w pełnych pancerzach policyjnych i z wielkimi kamizelkami zajęli pozycje. Część gdzieś zniknęła, pewnie na czujkę. Tym razem taką, która nie przepuści nawet pieprzonego czołgu. Ludzie byli usuwani z ulicy, grzecznie ale stanowczo. Nikt nie stawiał oporu. I do Was podszedł starszy mężczyzna koło czterdziestki w kamizelce kuloodpornej i z automatem.
- Proszę się stąd usunąć.
Chwilę milczał zastanawiając się nad słowami.
- Musimy zamknąć tę strefę.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172