Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-01-2011, 16:20   #31
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Propozycja Derek’a była niegłupia. Napić się i pogadać…

Miasto było poukładane. Dla kogoś takiego jak James nie różniło się od innych… jak w każdym byli tacy, którzy pilnowali porządku czyli interesów wybranych. Iluzja normalności. Dla jednych była nią posprzątana ulica i rozświetlające mrok latarnie dla innych czyste majtki, a jeszcze dla kogoś innego odrobina tornado. Pozory bezpieczeństwa, pozory porządku, pozory demokracji… James DeLucca umiał się odnaleźć w grze pozorów. Nowy Jork miał jednak tę zaletę, że nie trzeba było kropnąć najpaskudniejszego faceta w knajpie aby się w spokoju napić. Zlokalizowanie jakiejś przyjemnej knajpki na Pierwszej nie nastręczało problemów. Parę schodków w dół i znaleźli się w jakimś pubie z muzyczką, przyciemnianymi lampami i papierosowym dymem. Usiedli przy jakimś stoliczku w rogu tak żeby zbytnio się nie rzucać w oczy. Chociaż jak każdy z widocznymi opatrunkami wzbudzali mniej lub bardziej dyskretne spojrzenia. Pomimo przedwojennej scenerii James nie był zadowolony z swojej obecności w tym miejscu. Nawet butelka z banderolą nie wprawiła go w dobry nastrój. Musiał teraz odzyskać utraconą kontrolę.
Rozmowa się nie kleiła mafiozo raczej wolał poobserwować innych niż samemu się udzielać. Miał też oko na szpicli… jak mniemał Gary nie pozostawił ich bez opieki anioła stróża. Lepiej go zlokalizować wcześniej niż później. Wyjaśnił im pokrótce w czym rzecz, co musieli zrobić żeby się stąd wydostać. Taka ich ucieczka z Nowego Jorku…

Kiedy pani doktor poszła przypudrować nosek nakreślił Derekowi ich sytuację. Człowiek z Vegas miał wyznaczone swoje zadania przez szefa. Sytuacja poszła w bardzo złym kierunku dlatego nakreślenie planu na najbliższe dni było konieczne. Tak samo jak pokazanie mu, że dla Forbeca gra jest w dalszym ciągu warta świeczki, może nawet bardziej niż wcześniej. Bez fury nie mieli szans wydostać się z miasta na tyle daleko aby facet z FBI ich nie dopadł. Do Detroit będą musieli grać i wykorzystać sytuację do ucieczki. Tak by móc kontynuować to co zaplanowali… Dodatkowym problemem był jeszcze rewolwerowiec, pojawił się dość nieoczekiwanie tak samo jak dość nieoczekiwanie zaczęło się wszystko komplikować. Gary też wyjaśnił mu, że ich „przypadkowa” znajomość się nie będzie kończyć od razu co sugerowało, że w tych wszystkich niefortunnych zdarzeniach była jakaś celowość. Pan Debney wiedział tak samo DeLucca jak kończyły się takie przypadkowe znajomości.

Wieczorem jeszcze musiał porozmawiać z panią doktor… Hotelowy pokoik nie gwarantował odpowiedniego poziomu prywatności. Polecany przez Sandersona mógłbyć naszpikowany pluskwami, a to co James chciał powiedzieć dziewczynie wolał aby się nie dostało do niepowołanych uszu.
 
baltazar jest offline  
Stary 30-01-2011, 19:43   #32
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Dzień zbliżał się ku końcowi. Cholernie emocjonujący dzień co tu dużo mówić. Generalnie chyba każdego z Was ktoś próbował zabić co najmniej raz. W wypadku co niektórych zdawało się, że się na nich uwzięto pod tym względem. Na koniec tego pięknego dnia dla części z Was nawet grożono i to bynajmniej nie bez pokrycia.
W sumie sprawa wyglądała teraz czysto. Mieliście zostać wysłani do Detroit po części z nieznanymi sobie ludźmi. Banał. Co to dla Was? Szczegół, że jedna z Was nie wiedziała na dobrą sprawę gdzie jest i gdzie jedzie. Większość nie miała pojęcia o co tak naprawdę biega a wszyscy mieliście przeczucie, że coś się spieprzy.
W takim lub innym miejscu, w taki lub inny sposób doczekaliście ranka. Wszyscy żywi. Sukces! Mniej lub bardziej ochoczo (z znacznym naciskiem na mniej) stawiliście się na miejsce spotkania stary rynek.

Jeszcze nie tak dawno na obrzeżach Pierwszej funkcjonował mały ryneczek. Nawet politycy lubili kupić świeże owoce bezpośrednio od dostawców. Do tego ryneczek miał swój urok, możliwość targowania cen, zakupienia jakiegoś niecodziennego towaru czy po prostu przejście się nim i posłuchanie gwarów głosów. Niestety został zamknięty. Zbyt uderzał po kieszeniach właścicieli sklepów oferujące cenę bez marży. Innymi słowy uderzał w gospodarkę i dobrobyt kraju oraz stanowił siedlisko dla interesów półświatka oraz elementów wywrotowych. Nie trzeba chyba mówić, że rynek będący bądź co bądź w Pierwszej nie stał nawet obok jakichkolwiek nielegalnych interesów, prawda?

Powoli docieraliście na miejsce. Z mgły wyłaniały się najpierw zarysy dwóch samochodów. Bus i jakiś mniejszy. Czym bliżej podchodziliście tym więcej mogliście dostrzec. Ludzi, rkm na mniejszym samochodzie, jeepie. Kolejnych ludzi obstawiających całe otoczenie. Broń w ich rękach a w końcu mieliście możliwość dokładniejszego przyjrzenia się wszystkiemu.

Do dyspozycji mieliście dwa samochody. Niebieskiego sporego busa i jeepa wranglera.





Ktoś na dach jeepa dospawał mnimi tworząc stanowisko ogniowe.
Nie licząc Was i dyskretnej obstawy trzymającej wcale nie dyskretnie broń była trójka osób.



Pierwszy z nich ewidentnie żołnierz obsztorcował drugiego, młodszego i mniej militarystycznego. O tyle o ile pierwszy miał niemal na twarzy wypisane "żołnierz" to drugi miał na twarzy wypisane inne słowo, znacznie krótsze a brzmiało ono "kac". Niby nosił kamizelkę taktyczną a przy pasie pistolet. Niby trzymał niedbale mini 14 ale przy większości z Was na żołnierza nie wyglądał.



Trzecim z obecnych był znany dla Piątki i Granta Mike. Szpicel w mundurze o postawie wojskowego i z oślizgłym uśmiechem na twarzy. Poczekał aż wszyscy się zjawicie i zaczął mówić.
- Witam wszystkich. Zgodziliście się na naszą współpracę. Cel macie prosty, pojechać do Detroit i odebrać stamtąd pewne części. Wszystko jest ugadane z Schultzami. Zadanie wydaje się łatwe ale nie jesteście pierwsi. Przed Wami posłaliśmy drużynę marines, nie wrócili. Jeżeli zdążyli odebrać części macie je zlokalizować, jeżeli nie dobrze by było jakbyście ich zlokalizowali. Priorytetem są jednak części. Całą operacją dowodzie porucznik Jacob Gilroy. To do niego należy podejmowanie wszelkich decyzji. W większości się nie znacie więc pozwolę sobie na krótką prezentacje. John Grant jako doświadczony wojskowy jedzie jako doradca do spraw bezpieczeństwa.
Szpicel wskazał na postawnego mężczyznę nie pierwszej już młodości. Mimo to przypominał chodzącą zbrojownię: wielki karabin, granatnik, wielki pistolet i równie wielki nóż. Do tego obwieszony był amunicją.
- Jako dodatkowe wsparcie ogniowe jedzie Bob Denton i Piątka.
Bobem okazał się nie wiele młodszy od "doradcy" mężczyzna z trzema świeżymi ranami na lewym policzku i bez płatka nosa. Rany były świeżo zszyte. Piątką zaś był młody mężczyzna w długim płaszczu i z kapeluszem na głowie. Zdawał się zamyślony i jakby lekko nieobecny.
- W razie poważniejszego starcia będzie z Wami też saper w osobie JT i Michael pełniący funkcje sanitariusza polowego. Dodatkowo Michael był nie raz w Detroit i okolicach.
JT stał obok Granta i był tylko trochę mniej obwieszony sprzętem za to znacznie młodszy. Masował sobie właśnie potylicę.
Rolę drużynowego sanitariusza i przewodnika pełnił lekko skacowany koleś.
- Jako, że coś może pójść nie tak w rozmowie z Schultzami będzie z Wami James, nasz negocjator. A wraz z nim jedzie jego świta Charli i Derek.
Korpus dyplomatyczny pełniła trójka elegancko ubranych osób. Wyłupiastooki przeciętniak, młoda kobieta i mężczyzna po czterdziestce.
- Tyle wstępnych uprzejmości. Oprócz dwóch wozów dostajecie też trochę sprzętu. Nie wiemy co się stało z marines dlatego na jeepie macie rkm a na coś cięższego Słonika. Poruczniku proszę za reprezentować.
Wasz dowódca podniósł oparty o bus sztucer. Na kolbie z obu stron miał zamontowaną ładownicę z pięcioma kulami kalibru .50.
- M83 nazywany z racji na kaliber Słonikiem jest karabinem przeznaczonym do eliminacji cięższego sprzętu. Jest to wyniki produkcji powojennej dlatego nie oczekujcie celności barretta, ma też spory odrzut. Jeden nabój w magazynku dlatego radzę celować dokładnie. Mamy dziesięć sztuk naboi do niego dlatego nie będzie stanowił naszej głównej broni.
Mike spojrzał po Was.
- Tyle. Wszelkie pytania albo teraz do mnie albo potem do porucznika. Unikać starć jeżeli to jest możliwe. Każdy chyba wie po co tam jedzie. Jeżeli nie ma pakujecie się do wozów. W jeepie jedzie porucznik, John, JT i Derek. Reszta w busie, Michael za kółkiem, będziecie ewentualnie się zmieniać.

***

Podróż do Detroit przed wojną trwała dziesięć godzin, teraz nie było tak lekko. Przede wszystkim musieliście nadłożyć drogi, przejazd 80 nie był teraz za bezpieczny dlatego jechaliście przez zajęte przez Nowy Jork Allentown, objeżdżaliście zniszczony York i na wszelki wypadek omijaliście neutralny Pittsburg. Potem już tylko zostało Wam przejechać przez w miarę bezpieczne Toledo i już byliście w Detroit. Banał, kiedyś to była tylko dodatkowa godzina jazdy. Kiedyś... Dzisiaj były to bite trzy dni jazdy. Bite trzy dni w towarzystwie de facto nie znanych osób. Godziny spędzone na wspólnej jeździe a w nocy na biwakowaniu sprzyjały jednak poznaniu się.

W jeepie atmosfera była raczej napięta. Jacob starał się przez całą drogę nie okazywać pogardy dla Waszej zbieraniny. Starał się nie dawać do zrozumienia, że wolałby teraz być ze swoim oddziałem. Starał się... Był pewnie dobrym dowódcą, nawet bystrym ale kiepskim aktorem. A może takiego udawał? Nigdy nie wiadomo. Derek zaś był spięty. Mieszkaniec Miasta Neonów nie czuł się zbyt pewnie w towarzystwie samych wojskowych.

W busie atmosfera była luźniejsza, może z racji na brak wojskowych? Szybko wywiązała się rozmowa między Michaelem a Jamesem dotycząca Miasta Neonów i rozrywki w nim. Mówili o kasynach, burdelach, barach, palarniach... Zeszło na NJ i sztywne zasady, zaraz też sanitariusz polecił na przyszłość parę "luźniejszych" miejsc.

Również noclegi za sprawą Michaela, Jamesa i Boba były w miarę normalne. To znaczy atmosfera była po prostu ciężka ale nikt się nie pozabijał ani nie dał sobie w ryj. Trójka panów najlepiej potrafiła odnaleźć się w trudnej sytuacji i nadać jej pozory normalności.

Ruch nie był duży. Większość podróżnych, gangsterów i innych osobliwości albo Was mijała widząc rkm albo się chowała. Wyjątkiem był wielki konwój 8 mili, złożony z dwóch tirów, poprzedzany dwoma zwiadowcami na motocyklach i jeepem z świnią. Całość zamykał pancerny hummer z półcalówką. W tym wypadku to Wy staraliście się wyglądać nie agresywnie. Handlarze jednak nie szukali zwady, spokojnie Was minęli.

Stanęliście trochę przed Detroit. Wszyscy wysiedliście i mniej lub chętniej wysłuchaliście Michaela.
- Dobra czas na kurs przeżycia w Detroit. Nie oczekujcie tam cywilizacji jak w Yorku lub Vegas. Wbrew temu co mówi Schultz nie ma tam jednej władzy a kupa gangów ze sobą walczących. Łatwo dostać w ryj chociażby za kolor skóry. Ale po kolei. Jedziemy do Downtown, siedziby Schultza. Jest tam naprawdę bezpiecznie i porządnie. Życie jak w Madrycie. Ludzie są porządni, nie ma szczurów i banditos. Kto dymi dostaje kulkę. Kto odstaje od normy dostaje kulkę. Nam to nie grozi, raczej łachmaniarzom. Jeżeli się rozdzielimy radzę się nie afiszować zbytnio z cięższą bronią. Karabinami, granatnikami... Może to zwrócić uwagę policji. Ludzi Schultza można poznać po czarnych garniturach, swoją drogą mają niezłego krawca, są skrojone na miarę. Gliny chodzą również na czarno tyle, że w mundurach. Zatrzymamy się przed główną siedzibą Schultza, hotelem Ambasador. Jeżeli znajdziemy chwilkę to dla wszelkich fanów klamek radzę zajrzeć do Parabelum. Nie ma chyba lepiej zaopatrzonego sklepu z bronią. Dla mniej zmilitaryzowanych radzę odwiedzić kawiarenkę przy Bridget Street. Jedyne chyba miejsce w ZSA gdzie można zjeść ciasteczko i wypić kawę z ekspresu.
- Do rzeczy Morgan. Nie jedziemy tam na pokaz mody ani degustację pączków.
- Akurat polecam bardziej kremówki. Takie szczegóły pozwalają zrozumieć podejście Schultza. Jego kult starego świata. Dobra pominę kina i zoo. Nie licząc Downtown Detroit nie jest tak bezpieczne. Szwendanie się po terytorium Caimno Rulez, gangu kolorowych to pewna śmierć. Również odradzam odwiedzanie dzielnicy Gas Drinkers, na bank będą szukać zadymy. Typowi gangerzy. Odradzam również zadawanie się z Parker Lots, sektą zabójców. Nigdy nie wiadomo kiedy uznają Was za worek treningowy. W sumie jedynym bezpiecznym miejscem po za Downtown jest siedziba 8 mili, organizacji handlarzy. Najbardziej zdyscyplinowani, nie będą szukać dymu ale też nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Nie prowadzą sprzedaży detalicznej więc nie macie czego tam szukać. Reasumując bez konieczności nie opuszczać Downtown jak już to róbcie to w jak największej grupie tym razem z bronią długą. Najlepiej weźcie mnie ze sobą, orientuje się w sojuszach i animozjach. Tyle.

***

Michael miał rację, Downtown było naprawdę porządne. Generalnie w większości miast jest takie miejsce, w lepszym stanie. Na terenie Schultza było lepiej niż w Detroit. Nie wisiało takie napięcie, nie było widać tylu ludzi z bronią maszynową. Generalnie żołnierze byli tylko przy hotelu Ambasador i oni Was parę razy sprawdzili. Niezbyt nachalnie ale Jacob parę razy musiał się tłumaczyć. Ale oprócz tego ludzie byli jacyś tacy normalni. Wykąpani, porządnie odziani i przed wojną nie zwróciliby niczyjej uwagi. Gdzieniegdzie wybijał się czarny garnitur Schultza.
Sam hotel prezentował się dostojnie. Jak na warunki powojenne. Obcięty w połowie "jedynie" z trzydziestoma piętrami z szybami we wszystkich oknach. Przed nim stały zaparkowane odpicowanie, czarne audice i jeden merc. Obok stał szofer w nienagannym garniturze i palił papierosa. Cały porządek kontrastował z posterunkami i zasiekami jakie przed chwilą minęliście.
Wysiedliście ze swoich aut, Girloy rozmawiał właśnie z jakimś garniakiem a Wy staliście paląc fajki, rozmawiając czy też milcząc. Jacob podszedł do Was.
- Uzyskamy audiencję u niejakiego Mathewa Schultza. Nie możemy się mu wwalić całą gromadą. Pójdę ja, James i John. Nie chce byśmy wyglądali jakbyśmy szli na wojnę ale chce byśmy wywarli... odpowiednie wrażenie. Łapiecie?
Wasza delegacja się oddaliła zostawiając Was przed samochodami.

Charli

Gdy tylko drzwi od hotelu się zamknęły podszedł do Ciebie Michael, stanął obok i poczęstował papierosem.
- I jakie wrażenie na Tobie wywarło Miasto Schultzów? Lepsze niż Vegas i NJ?

John Grant i James DeLucca

Podrostek w stroju boja hotelowego poprowadził Was na piętro. Z ciekawością przypatrywaliście się działającej windzie. Hotel wydawał się jak z wizji wywołanej Tornado. Czysty, z pomalowanymi ścianami i wielkimi oknami wychodzącymi na ulicę. Jedynym szczegółem psującym ten widok były trofea powywieszane zamiast obrazów na ścianach. Zmumifikowane, powykrzywiane twarze mutantów, części robotów, wykrzywione w wściekłym grymasie pyski bestii.
Szliście po schodach, tak było szybciej. Złote poręcze, czerwony dywan, marmurowe schody... Całość ta sprawiała wrażenie, że czuliście się brudnymi intruzami wkraczającymi do edenu.
Pokój do którego Was wprowadzono został przerobiony na biuro. Solidne, dębowe biurko było z pewnością antykiem jeszcze przed buntem maszyn.



Z boku stał stojak na wino, wypełniony po brzegi i regał zapełniony książkami. Okno centralnie na przeciwko Was prezentowało widok na plac i Waszych towarzyszy. Widok może niezbyt okazały z racji na małą wysokość.
Gdy weszliście z krzesła wstał młody mężczyzna wyglądając jak z przedwojennego czasopisma reklamującego garnitury. Świeży, czysty, zadbany. Pewnie świeżo po manicure czy innym pedicure.
- Witam panów. Nazywam się Matthew Schultz. Proszę usiąść. Czy panowie życzą sobie wina?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 31-01-2011, 19:49   #33
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
„Schodzę po schodach niewidocznej wierzy stalowych przęseł. Ich koniec niknie spiralą w gęstej mgle niczym ogon węza zatopiony w nicości. Nagą dłonią badam powierzchnię balustrady. Zimna stal delikatnie drży od podmuchów wiatru. Cały drżę. Przystaje między stopniami i próbuję ciaśniej zakryć się kurtką, lecz wiatr – wiatr przeszywa mnie na wskroś.
Idę dalej. Krok za krokiem w dół. Ostre drobinki ciemnych snów wirują u mych stóp. Świat zakrywa szarość mgły, tylko stopnie przede mną i kilka za mną. Co jakiś czas nagi pręt mija mnie w oparach niewzruszenie.
Czarny śnieg zaczyna padać z dołu. Zasnuwa stopnie od spodu. Ciemną zawieją spowija mnie w całun.
Zapada mrok.
Błądzę po omacku, stopami i rękami rozpoznając drogę. Zimny stalowy łuk prowadzi mą dłoń. Czubkami butów badam stopnie. Schodzę na dół z mozołem, wytężam słuch, lecz nie słyszę już nawet ciszy, wtem uderzam o dno.
Delikatny głos otula mnie. Słabe światło schładza podłogę szpitalnej sali. Ciemny sen rozmywa się pode mną w rdzawą kałużę odłamków. Słyszę Twój głos. Rozpoznaję melodię…
Fi?
YouTube - Gaeta's Lament

Zrywam się i staję przy pustym łóżku w martwej sali…
Światło poraża mnie”

***

JT przybrał na twarz najbardziej zdziwioną i przerażoną maskę, jaką tylko potrafił sobie wyobrazić, zaraz też zaczął kręcić głową i wybełkotał:
- nie, nie, nie, nie, to straszna pomyłka ja tylko znalazłem nieśmertelniki tego żołdaka i troche jego sprzętu. Był zjarany na skwarek więc se wziołem, a tagi ładnie błyszczały to pomyślałem że poszpanuje - ja sie nazywam Jacob Tums - Spytajcie chłopaków Jacob, nie żaden Traviss...- zwiesił głowę próbując załkać - Tums, tums tums
- Gdzie go znalazłeś?
- Niedaloko Arroyo pod Kansas podróżowałem tedy z chopakami z East-West ponoć jakieś szczury widziały jak spieprzał z gruzów jakiegoś budynku który prawie zawalił się mu na łeb, psze pana - powiedział patrząc w czubki butów i delikatnie się kołysząc - do przodu, do tyłu

“Alone she sleeps in the shirt of man”

Śmiech, ochrypły, szyderczy.
- Dobre. Dobrze Wasz szkolą w tym Trzecim. Jonathan.Obserwujemy Ciebie od początku. Mamy Twoje zdjęcia, akta z Posterunku...

“With my three wishes clutched in her hand“

- Warto było spróbować - Scorch wyprostował się i spojrzał mrużąc oczy w stronę mówiącego - Ty odrobiłeś swoją lekcje, znasz moje imie, nickname, odznaczenia nawet - to może teraz powiedz coś osobie. To nie ładnie zaczynać randkę bez powitania - uśmiechnął się krzywo
- I to mi się podoba Scorch. I to mi się podoba. Możesz mi mówić Max. Muszę mówić skąd jestem?
- Chętnie posłucham
- Wiesz to. Ale ja z chęcią Ciebie posłucham. Czemu ktoś z Frontu wspiera rebeliantów? Chyba nie widzisz w nich lekarstwa na przyszłość?
- Jest takie powiedzenie, kiedyś dawno pewien filozof zdaje się odezwał tymi słowami, kiedy pytano go o podobną kwestię. Wypowiedź, pozwól że nie zacytuję dokładnie brzmiała mniej więcej tak - Scorch z poważna miną wypluł z siebie : chuj Ci do tego panie kolego…

“The first that she be spared the pain”

Przesłuchujący znowu się zaśmiał.
- Bo jestem ciekaw. Nie tu bym Ciebie widział. Też nie w Zwiadowczym... Rozumiem czemu zwiałeś.
- Taak? no popatrz to mamy tyle wspólnego. fajnie nie?
- Może coś jeszcze? Udajmy, że nie siedzisz związany a ja Ci nie świecę lampką po oczach. Masz nawet ją obniżę.
Zniżył lampkę na biurko. Mogłeś dostrzec szczupłą sylwetkę.

“That comes from a dark and laughing rain”

- Gdzie byś się widział. Po proszę wersje bez nadmiernego cynizmu. Bo i ja użyje nadmiernych środków.
- Wiesz, tak całkiem szczerze - pochylił się trochę do przodu - czasem sobie marzę, najchętniej to o plaży - palemki, morza szum i tupot mewek. Własna wyspa w cieniu palm, na piaseczku leżę sam i trotylu tyle mam, że sam już nie wiem - końcówkę prawie że podśpiewywał rytm wystukując sobie nogą

“When she finds love may it always stay true”

Koleś postąpił dwa kroki do przodu i zamachnął się. Rąbnął Ciebie prosto w szczękę, boleśnie.
- Wiesz co Traviss. Rzygać mi się chce jak widzę takie ścierwa. Zabiłeś swoich kumpli, którzy Ci ufali, przyszedłeś tu, chwyciłeś za karabin od tak dla zasady i zacząłeś strzelać. Chuja z tego, że do zwykłych chłopców, którzy zawinili światu znacznie mniej niż Ty. Ty nawet nie widziałeś w tym celu. Ideii. Robiłeś to, bo tak łatwo ścierwo. A co lepsze pewnie za jakiś miesiąc i ich byś wysadził. Lubisz to, nie?

“This I beg for the second wish I made too”

- Tak masz rację - zwiesił smutno głowę patrząc jak krew z rozciętej wargi skapuje na kolano - Jestem pieprzonym sssssadystą lubię sobie powysadzać. Po prostu nie mogłem się bez tego obyć, a wy tu u władzy tak fajnie wybuchacie - znacznie fajniej niż te ciotki od rebeluchów
- Chcesz sprawdzić swój próg wytrzymałościowy? Zginąć za Zwiadowczy?

“But wish no more”

Pokręcił głową z niesmakiem
- Jak nie byłeś na froncie i nie wyrzygiwałeś sobie flaków uszami to łaskawie nie pierdol mi o progach chłoptasiu
- Jak nie widziałeś jak człowiek się zachowuje z akumulatorem na zębach i jajcach to nie pierdol mi o progach bólowych. A z tego co wiem mało osób się o tym przekonało na własnej skórze i przeżyło
- No i widzisz sam sobie zaprzeczasz - jak chcesz żebym gadał to nie możesz mnie zabić - więc po to te brednie o akumulatorze
- Ale ja nie chce byś gadał. Nie chce nazwisk. Nie chce adresów.
- A więc to ty w tym pokoju jesteś sadystą.

“My life you can take”

- Może.
- To zdradź mi swój kosmiczny plan, czemu mnie tu trzymasz i zadajesz jakieś durne pytania skoro nie chcesz niczego wiedzieć? trzeba było od razy zacząć od wyrywania mi paznokci
- Ale ja chce wiedzieć. Tylko Ty mi nie odpowiadasz na pytania.
- Jak to nie? Ja na prawdę widzę się na plaży, myślisz, że po co spierdalałem z 3. - wasi chłoptasie na froncie tyle opowiadali o big apple że im uwierzyłem - uwierzyłem w palemki, pokój, szczęście i pralnio-kawiarnie z półnagimi dupeczkami
- Już na samym początku próbowałeś bajek. Powiem w prost. Chcemy rozpieprzyć Zwiadowczy. Dokumentnie. Potrzebujemy do tego specjalistów najwyższej klasy. Między innymi właśnie byłych członków Trzeciego.

„To have her please just one day wake?”

- Co? po kiego grzyba chcecie zadzierać z chłopakami Nestugowa- przecież tłuką się za was na froncie - jak by na to nie patrzeć. Zwiadowczy jest zjebany, ale nie wierze, że chcecie wszczynać jeszcze wewnętrzne wojenki. Nie macie na to siły. Nie ma to też sensu jest coś większego, z czym my mokrzaki powinniśmy walczyć, zamiast ze sobą. kiedy wy to kurwa zrozumiecie ??! - zacisnął szczęki by nie wrzeszczeć. Złość się w nim gotowała
- No i widzisz. Można z Ciebie wykrzesać jakieś emocje. To co,odłożymy cynizm i przemoc na rzecz dyskusji. Jak to widzi szpicel, a jak Frontowiec?
- No dawaj zawsze możemy wrócić do gadki o akumulatorach i wyuczonego "Johnatan Traviss RC1262 USArmy"
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 05-02-2011, 12:30   #34
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Nowy Jork – Detroit.

Dwie bryki, grupa palantów i trzy dni jazdy. Idealne składniki wymarzonej zabawy. James DeLucca nie miał modlitewnika, więc w czasie jazdy chwalić Pana nie mógł. Nie miał nawet śpiewnika dlatego musiał pomyśleć o innych atrakcjach. Nie należał do skautowskiej części ekspedycji więc perspektywa biwaku poza miastem nie wprawiała go w dobry nastrój. Właściwie to ta cała wyprawa do Detroit była mu potrzebna jak hemoroidy czy inne cholerstwo. Delikatnie rzecz ujmując był w kiepskim nastroju. Trzy dni aby coś zaplanować. Trzy dni na znalezienie sposobu na odzyskanie swobody ruchów. Trzy dni aby przypomnieć sobie kogo przydatnego znał w mieście. Trzy dni aby dowiedzieć się z kim podróżuje... Z tego co zdążył się zorientować to ta nowojorska wyprawa miała bardzo mało nowojorskiego składu… a to był bardzo kiepski znak. Jaki był powód, że najwspanialsze miasto – państwo Nowy Jork mające tylu wspaniałych obywateli musi wysyłać ludzi wątpliwych moralnie takich jak na przykład DeLucca by reprezentowali ich interesy? Coś tutaj śmierdziało trupem schowanym w szafie.

Już po pobieżnym spojrzeniu z kim będzie spędzał czas odniósł wrażenie, że w tych dwóch wozach będzie więcej broni niż w niejednej osadzie czy gangu meksów marzących o teksańskim steku. Pierwsze godziny podróży spędził na dosypianiu, co miało mu zrekompensować niewygody wczorajszego dnia i nocy. Mógł też zapoznać się z całą mieszanką akcentów, detali strojów, czy w przypadku tych bardziej rozmownych historii. Początkowo samokontrola, samodyscyplina, bronienie swojej prywatności była na odpowiednim poziomie. Każdy podchodził do każdego z odpowiednią rezerwą. Jednak godziny spędzone w wozie, w motelu czy przy posiłkach wprowadzały rozluźnienie. Stare nawyki, czy wyrobione przez lata rytuały brały górę i zaczynały opowiadać o minionych latach każdego z uczestników wyprawy.

James DeLucca nie brylował w busie. Nie był królem dowcipu ani prowodyrem każdej rozmowy… zdecydowanie oddał prym młodszemu i przystojniejszemu Michealowi. Sam zdecydowanie więcej patrzył i słuchał. Oczywiście do takich milczków jak Grant czy porucznik było mu lata świetlne. Tematy przez niego poruszane można było uznać za dość neutralne. O sobie za wiele nie opowiadał… nie ukrywał skąd pochodzi czy jakichś takich oczywistości to jednak jakby ktoś chciał wyłowić z tego co powiedział to za dużo tego nie było.

Przemieszczali się starą autostradą, która była w miarę przejezdna. Oczywiście największe rozpierduchy i graciarnie było przy obwodnicach miast. Tam gdzie przed dziesięcioleciami masy uciekających przed zagładą ludzi spowodowały zatory, które tylko w niewielkim stopniu zostały teraz usunięte. Tylko na tyle na ile to było konieczne. W końcu po co teraz komuś było dziesięć pasów autostrady? Na horyzoncie majaczyły jakieś zapomniane przez boga fabryki i ciężkie ołowiane chmury.



***

Detroit przywitało ich z typową sobie gościnnością Zasranych Stanów… czyli miało ich głęboko w rurze wydechowej, podobnie jak setki innych przyjezdnych. Nie było to niczym nadzwyczajnym. Ci którzy mieli wiedzieć o ich przybyciu dawno już o tym wiedzieli na wiele godzin przed pogadanką Michaela. Swoją drogą dzieciak mocno przykozaczył. Ton i postawa jaką przyjął delikatnie rzecz ujmując była lekko nie na miejscu. Pan Profesor i grupa uczniaków ze szkółki niedzielnej… James wysłuchał bez słowa co tamten miał do powiedzenia. Swoją wiedzę na temat Detroit i jego wcześniejszych wizyt w tym miejscu zostawił dla siebie. Jak to mawiali przed wojną know how kosztuje. A za swoje człowiek z Vegas zapłacił dlatego nie widział powodów aby dzielić się nim za darmo… a może nawet i lepiej nie być uważanym za speca od Detroit. Da mu to większą swobodę ruchów.

Na początek zadecydowana, że trzeba załatwić interesy. Z jednej strony tak powinno się działać – przyjeżdżasz do czyjegoś miasta to idziesz się przywitać. Z drugiej strony szli nie mając żadnej informacji o poprzedniej grupie. Nie wiedzieli czy dojechali, czy byli u Schultza, czy zabrali to co chcieli i czy wyjechali. Jamesowi nie pozostawało nic innego jak udać się z kurtuazyjną wizytą…

***

Gdy weszli z krzesła wstał młody mężczyzna wyglądający jak z przedwojennego czasopisma reklamującego garnitury. Świeży, czysty, zadbany. Pewnie świeżo po manicure czy innym pedicure.
- Witam panów. Nazywam się Matthew Schultz. Proszę usiąść. Czy panowie życzą sobie wina?

Wino? Co to kurwa ma być!? Pomyślał DeLucca. Nawet dwa galony jakichś kwaśnych szczochów nie wypłukałby mi gardła z tego syfiastego pyłu. A gdzie stary dobry amerykański zwyczaj i okolicznościowy bourbon? – Miło mi pana poznać panie Schulz. Nazywam się James DeLucca. Wino, chętnie… jeżeli to nie będzie problem. Odpowiedział na propozycję z niezwykle uprzejmym uśmiechem na twarzy.

Gdy szkarłatny trunek znalazł się w kieliszku James uważnie zaczął mu się przyglądać unosząc go w kierunku okna. Zupełnie jakby szukał w niej trucizny albo innych narkotyków. Zabiegi te powtarzał przez kilka chwil ale chyba nie dało to żadnego rezultatu bo następnie zaczął wprawiać ciecz w ruch i ją wąchać… Powtarzał ten zabieg kilkukrotnie, jakby sam nie dowierzał swoim zmysłom. Poczym zdecydował się na kolejny test. Nabrał z głośnym siorbaniem odrobinę trunku i chwilę mlaskał. Wypluł do spluwaczki. Nabrał ponownie, siorbiąc równie głośno tym razem jeszcze pomlaskał. Ponownie wypluł… Gdy nalana odrobina wina opuściła kieliszek James chwilę się przyglądał jego resztkom pozostawionym na ściankach. Na twarzy pojawił się uśmiech a zaraz po nim jakby konsternacja. Dopiero teraz zauważył zdziwione twarze które się w niego wpatrywały.

- Wyborne. Jestem pod dużym wrażeniem takiej piwniczki… Aż boję się pomyśleć co skrywają najgłębsze jej najgłębsze zakamarki...i powiem szczerze, nieco panu zazdroszczę. Dodał półżartem.

Schultz uśmiechnął się uprzejmie do Jamesa i spojrzał jakby nieco przychylniejszym okiem. - Miło spotkać konesera win. Jeżeli tylko znajdzie pan czas podczas pobytu w naszym pięknym mieście zapraszam na degustacje. Mało można spotkać osób potrafiących docenić dobry trunek. Ale do rzeczy bo widzę, że pana ludzie się niecierpliwią. Jeżeli dobrze słyszałem chodzi o części jakie nie dawno od nas odebrał niejaki kapitan Wills. Czy nie spełniają one warunków?

Jacob pierwszy zabrał głos, trochę za szybko jakby chciał uprzedzić Jamesa czy gadatliwego niczym głaz Granta. - W tym sęk, że do nas nie doszły.

Schultz zrobił zmartwioną minę. James widział, że insynuacja Jacoba mu się nie spodobała. - Przykro mi drodzy panowie. Kapitan Wills odebrał od nas części, mogę okazać stosowne pokwitowania jeżeli panowie sobie życzą.

James w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie przyglądając się jak pracowały mięśnie twarzy młodego Metthew’u. Jak jego dłonie zataczają kręgi i jak wodzi wzrokiem. Nie odzywał się jednak pozwalając by Jacob spełnił swoje zadanie. Nie to jakie wyznaczył mu Gary Sanders czy inny przydupas z NY ale jakie chciał by spełnił człowiek z Vegas.

Jacob był zdecydowanie zbyt prostolinijnym człowiekiem na takie rozmowy. - Poprosimy. Głos miał zimny w przeciwieństwie do Schultza, który wręcz rozpływał się w uśmiechu. Z szuflady wyjął kartkę papieru i podał ją... Jamesowi. - Proszę.

DeLucca nawet nie spojrzał na dokument. - Nie mam powodów by panu nie wierzyć panie Schultz. Niemniej jednak muszę przyznać, że mamy mały problem. Coś się nam zgubiło i chcielibyśmy wiedzieć gdzie i kiedy. Popatrzył na młodzieńca i z lustrzanym, kurtuazyjnym uśmiechem oddał mu gówno warty skrawek makulatury. - Dlatego dla dobra naszych obopólnych interesów i na dowód nieskazitelnych intencji chciałbym prosić o pomoc w zdobyciu tej wiedzy. Jeżeli to nie nadszarpnie pana gościnności... rzecz jasna.

James mógł dostrzec błysk uznania w oku Schultza. - Oczywiście panie DeLucca. Kapitan Willis nie mówił nam jaką obierze drogę powrotną ale wiem, że on i jego ludzie bawili dzień w naszym mieście. Postaram się dowiedzieć jak najwięcej i poinformować o tym panów.

- Dziękujemy za zrozumienie. Skłonił lekko głowę. - Mam nadzieję, że nie będzie nietaktem jak spróbujemy zadać parę pytań o naszych chłopców na mieście? Ewidentnie zapytał, a nie stwierdził. Konwenanse konwenansami, uprzejmość uprzejmościami, a ego każdy swoje ma. Małe połechtanie nigdy nie zaszkodzi.

- Oczywiście panowie. Oczywiście. Czy życzycie sobie może przewodnika? Detroit bywa... trudne dla osób go nie znających.

James nie zamierzał odmawiać pomocy. Tam gdzie mogła ona się przydać chętnie ją będzie wykorzystywać... przynajmniej do czasu pojawienia się drugiego dna. Nic z resztą nie stało na przeszkodzie, żeby on wraz z przewodnikiem poznawał jedną prawdę, a taki Michael na własną rękę drugą. Dla Jamesa same korzyści. Tym bardziej, że znajomość miasta, ludzi i całej otoczki była mu bardzo potrzebna.

- Zatem pozostaje mi życzyć panom powodzenia. Jutro z rana o dziesiątej zapraszam panów do naszej Ciastkarni. Przekażemy tam to czego się dowiemy. A teraz niestety muszę panów przeprosić, zapowiada się pracowity dzień przede mną. Zaraz przyślę panom kogoś znającego miasto.

Gdy zostali sami w oczekiwaniu na ich przewodnika James dyskretnie nakreślił jaki ma plan. Wraz ze swoimi ludźmi chciał wziąć na siebie człowieka Schultz’a. Wiedział jaki zamysł będzie mu przyświecał. Będzie sprzedawał im nieprzydatne informacje w takim opakowaniu żeby nie nabrali podejrzeń, że coś nie gra. Dlatego trzeba będzie go podejść i… zająć. To będzie zadanie Jamesa i jego ekipy. Michael z jakąś klamką powinien działać na własną rękę korzystając ze swoich dojść… dlatego droga nieoficjalna będzie dla niego idealna, a ochrona może być przydatna. Trzecia ekipa powiedzmy Jacob i Bob rozpytywaliby w sposób mniej lub bardziej otwarty. Oni i tak ciężko mieliby się wkomponować w tutejszy tłum. Człowiek od neonów tak to widział… przedstawił tylko luźną propozycję. Najchętniej do omówienia z resztą tylko, że obawiał się iż nie będzie to możliwe przy przewodniku. Jacob co nie było wielkim zaskoczeniem skinął głową na akceptację pomysłu.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 05-02-2011 o 13:21.
baltazar jest offline  
Stary 09-02-2011, 23:27   #35
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
„Dryfuję ponad martwym lasem. Nagie gałęzie, całkiem pozbawione liści podrygują na wietrze niczym palce szkieletów. Nic jednak nie narusza spokoju lasu. Smutne drzewa stoją w nierównych rzędach niczym żołnierze powracający z przegranej bitwy – kalecy, puści, rozbici. Trwają w bezruchu niczym galeria mogił – uschniętych krzyży.
Lecz gdzieś po środku, między obdartymi z kory pniami, coś się porusza.
Skupiam wzrok i szybuję w dół. Pomiędzy chmury i w dół. Wiatr uderza mnie w twarz, wyciska łzy. Ale nie ustaje, pędzę ku postaci skradającej się wśród drzew. Choć moje członki, zbliżając się ku ziemi, zdają się tężeć i umierać, w człowieku poniżej jest coś znajomego, co nie daje mi odejść do gwiazd.
Jego krok, pewny i cichy, napięte barki, skupiony wzrok. Przemyka wśród gałęzi niczym duch martwego lasu.
Ląduje naprzeciw niego, z hukiem, jękiem w tumanach kurzu i łez.
Nie widzi ich zbliża się do mnie, spogląda przeze mnie.
Spoglądam we mnie.
W moje oczy, w moją twarz…


On jest mną z przed lat. Przed frontem, przed rzezią, przed śmiercią, przed zdradą…
Wyciągam dłoń, wzdraga się. Mięśnie pod skórą napinają się nerwowo, ale ja nie ustępuje, rzucam się na niego wygłodniały, dawnego mnie…

Las umarł, spłonął i sczezł, nie przeżył nikt w okolicy. Nie wiem, czego tu szukam, choć część mnie pamięta jego woń.
Idę na przód, zmęczony i zły. Mam już dość. Skóra krwawi, mięśnie płoną, las umiera i przerzedza się.
Dostrzegam go. Stoi na polanie - Milczący Kojot – zrywam się do biegu – Znalazłem Cię! Wyrywa mi się z ust… i zamiera.
Mdlący swąd spalenizny uderza w nozdrza, oczy łzawią widokiem spalonego ciała, zwęglonych mięśni i sczerniałych kości. Kojot unosi łeb, strzępy uszu rozwiewają się w drobny pył, nagie zęby rozwierają się, skóra pęka i rozlewa się kałużą krwi
- Idź, synu, idź nie oglądaj się za siebie… Żyj
Wicher dmie. Kojot Milczy…”


***

Scorch masując potylicę stał w pełnym rynsztunku przygotowany do drogi. Czaszka łupała go jeszcze – od uderzenia i od snów. Coś się zmieniało. Wcześniej sny były marą rozmywającą się o brzasku. Teraz wyraźne, zostawiały cierpki posmak na języku.
Przetarł twarz. Mimo odpoczynku czuł zmęczenie, jednak nie mógł sobie na to pozwolić. Choćby dla zasady.
Spojrzał po twarzach zgromadzonych – szczury miejskie, skacowani młodociani i nadęci wojacy. Nie wróżyło to najlepiej. Traviss westchnął i spojrzał na nieruchomego Granta.- Stary posterunkowiec wydawał się niewzruszony.
JT postanowił póki, co przyczaić się i obserwować, choćby miał się zakopać głęboko w swej podświadomości, zachowa czujność.

Nie było to wcale takie trudne – Porucznik zdawał się odbywać jakąś karę, niczym klawisz przydzielony na spacerniak, Grant milczał, a Neonówka Derek skupiał się na spinaniu zwieraczy, że na mowę już mu nie starczało.
Scorch wsłuchiwał się, więc w pomruk silnika i również milczał. W myślach zaś relaksował się:
„Trotyl (2,4,6-trinitrotoluen, TNT), (NO2)3C6H2CH3 – organiczny związek chemiczny, nitrozwiązek, powszechnie stosowany jako kruszący materiał wybuchowy.
W temperaturze pokojowej trotyl jest żółtawym, krystalicznym ciałem stałym o gęstości 1,654 g/cm3. Topi się w temp. 80 °C, wydzielając kopcący, czarny, toksyczny dym. Ulega rozkładowi powyżej 295 °C. Temperatura wrzenia: 245 °C pod ciśnieniem 50 mm Hg. Praktycznie nie rozpuszczalny w wodzie (0,15% w temperaturze 100 °C). Rozpuszcza się w rozpuszczalnikach organicznych.
Otrzymuje się go poprzez dwustopniowe nitrowanie toluenu [(metylobenzen), C6H5CH Otrzymywany jest w wyniku katalitycznego reformowania ropy naftowej lub frakcyjnej destylacji smoły pogazowej albo na drodze destylacji balsamu peruwiańskiego z południowoamerykańskiego drzewa woniawca balsamowego (Myroxylon balsamum).], mieszaniną kwasu siarkowego i azotowego... ”

Tylko czasem ktoś mu przerywał – tak jak DeLucca. Facet z Vegas co prawda poprosił go tylko o ogień, co wydało się lekko zabawne saperowi, ale w końcu JT podał mu własnoręcznie zrobione zapałki i chwile niezobowiązująco i niezbyt na poważnie pogadał z Jamesem o Detroit, Vegas, Fronci i innej dupie Maryni…
I choć nie przyznał się DeLucce- widział już wcześniej Detroit – na zdjęciach z rozpoznania Drugiego przez 3.Zwiadowczy.
Miasto jednak jak i na fotkach tak i w rzeczywistości nie kręciło go, ba wręcz brzydziło. Hałdy nieprzebranego samochodowego złomu, trupy sprzed i po wojnie zapuszkowane, zakonserwowane i banda maniaków rycząca spalinami w ciasnych uliczkach. Ponad tym wszystkim zaś król ćpunów, lord gangerów, prezydent spalin – Pan Schultz.
Rzygać mu się chciało, gdyby, chociaż zechcieli wziąć w troki swoje, garniaki i urządzić sobie wyścigi z Mob sprzętem, wtedy może Scorch miałby do nich krztę szacunku. W tej jednak sytuacji zastanawiał się jak długo wytrzyma czyściutkie Downtown gdy synalek Bestii przeprawi się przez Michigan…
Póki, co jednak miał zupełnie inną misję, którą miał zamiar wykonać na zasadach zaserwowanych mu przez Nowojorczyków. Przynajmniej na razie…
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 10-02-2011 o 20:22.
Nightcrawler jest offline  
Stary 10-02-2011, 18:06   #36
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
z gościnnymi występami wiadomo kto

- Co to za miejsce? Czego chcieli? – Hotelowy pokój, w którym się znaleźli nie do końca spełniał oczekiwania Charlie. W pierwszym życiu przywykła oczekiwać innego standardu. Wystrój wnętrza potęgował niepokój, który zagnieździł się jej pod czaszką w chwili wybudzenia. NAPRAWDĘ nic nie wyglądało już jak kiedyś. Przemknęło jej przez myśl, że jest być może jedną z garstki najbardziej cywilizowanych ludzi w tym świecie. Obecna stale na obrazku broń dawała świadectwo zasad rządzących życiem w nowym, wspaniałym świecie.
- To właśnie nowy, Nowy Jork. - Odpowiedział jej DeLucca częstując ją papierosem. Mina mężczyzny wskazywała, że nie był on najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie... a wręcz bardzo daleko mu było do takiego stanu. - Złożyli nam propozycję, której nie możemy nie przyjąć. Zatem jedziemy do Detroit.
- A dokąd mieliśmy jechać wcześniej? Zanim zmieniły się plany?
- Najpierw jak najdalej stąd... a później porozmawialibyśmy o możliwościach i opcjach.
- Mówiłeś, ze jestem lekarzem? Dobrym?
- Tak mówiłem?
- Zwracałeś się do mnie per “Pani doktor”.
- Istotnie. Tak się zwracałem.
- Ok. W zasadzie nie musisz mi odpowiadać - umilkła lekko obrażona. James chwilę przyglądał się jak żar trawił tytoń i bibułę jego papierosa. Patrzył jak dym przybiera fantastyczne kształty i rozpływa się nie wiadomo gdzie. By w końcu spojrzeć jej w oczy i stwierdzić poważnym tonem. - Wiem. Jeżeli chcesz się dowiedzieć co o tobie wiem to po prostu mnie zapytaj. Dzisiaj nie jest dobry dzień na podchody i inne gry wstępne.
- Właśnie zapytałam, jeśli nie zauważyłeś. Unikasz odpowiedzi.
- Być może to kwestia traumatycznych przeżyć mijającego dnia. Parę trupów, parę maszynek, parę guzów... ale istotnie nie zauważyłem. Dostrzegam tylko grę, w którą zaczęłaś się bawić po wyjściu z lodówki.
- Schlebiasz mi. Nie jestem pewna, czy zasłużenie. Mam sporą lukę w pamięci. Najwidoczniej proces zamrażania miał więcej skutków ubocznych niż świat oczekiwał.
- Zatem poczekajmy aż twój mózg pozwoli ci przypomnieć sobie kim byłaś. Nie bombardujmy go nadmiarem informacji.
Pani doktor nie była pierwszą rozmrożoną zmarzlinką w jego życiu... nie była nawet w pierwszej trzydziestce. Jednak jej komora hibernacyjna na pewno nosiła znamiona jednej z najnowocześniejszych. Niestety bajka należała do tych ogranych i często stosowanych. Szczególnie przez tych najcenniejszych.
- Skoro tak mówisz. Masz pewnie większe doświadczenie - przez dłuższa chwilę oglądała paznokcie. - Zamierzasz mnie komuś odsprzedać? Dlatego przyszedłeś?
- A uważasz, że oddawanie ci broni byłoby rozsądne gdybym istotnie chciał cię przehandlować?
- Nie wiem, a byłoby? Po co jedziemy do Detroit?
- Po wojnie to w dalszym ciągu miejsce gdzie można kupić najlepsze bryki w najrozsądniejszej cenie. A ostatnio straciliśmy wóz. Uśmiechnął się do niej kącikiem ust. - Nosi nowi przyjaciele z Nowego Jorku chcą od nas żeby w razie czego otworzyć za ich żołnierzy gębę wtedy kiedy trzeba i tak jak trzeba.
- Wojnie? Co się stało?
James nakreślił dziewczynę sytuację. Na tyle dokładnie, żeby wiedziała co się dzieje i na mieście nie robiła zdziwionej miny przy każdej okazji i na tyle skrótowo by jej nie zanudzić. �-Opowiedział jej o największych miastach, o frakcjach i polityce. Kto z kim trzyma i kto jakie ma priorytety. Oczywiście nie zagłębiając się w zbytnie szczegóły… lokalne interesy czy zwalczające się grupy. Jednak po tej rozmowie Charlie wiedziała dlaczego Hegemończykowi ciężko będzie się dogadać z Nowojorczykiem lub Teksańczykiem. Powiedział gdzie wydobywa się węgiel i przetapia stal, gdzie można kupić sprawny samochód, a gdzie można załatwić przeszczep wątroby. Świat nie był do końca taki do bani jeżeli znało się odpowiednich ludzi i wiedziało jak się w nim poruszać. Oczywiście był Moloch, neodżungla i inne syfy… Charlie musiała sobie zdawać sprawę z tego, że Moloch najprawdopodobniej ją zidentyfikował a to rodzi poważny problem. Który skomplikowałby się jeszcze bardziej gdyby ją tutaj zidentyfikowano. Ważne było dla niej żeby to ona miała inicjatywę a nie kto inny... i tak to James jej przedstawił. Od dziś była Charlie Sig - Sauer, którą przywlekł ze sobą do tego miasta z jakiejś dziury. .
- Mam nadzieję, że szybko wróci ci pamięć bo jakąś drogę będziesz musiała dla siebie wybrać - powiedział na zakończenie. – Im szybciej to się stanie tym więcej będę mógł ci pomóc … wiem, że nie jestem tym kogo się spodziewałaś spotkać po przebudzeniu ale też domyślasz się co by się stało gdy �-znalazły cię jakieś szczury czy gangi. Albo gdyby zasilanie padło… a niestety takie przypadki nie należą do rzadkości.
- Zastanów się czy nie przyda ci się jakiś sprzęt, jeszcze jest czas na zakupy.
Całe szczęście zanim zdążyła przegłosować samą siebie, okazało się, ze mają mniej czasu niż sądzili. James DeLucca zaiste nie był królewiczem z bajki. Może chodziło o przerzedzone włosy, a może o warstwę śluzu, którą wydawał się być pokryty. Nie budził zaufania. Choć już w poprzednim życiu była lekko upośledzona społecznie, instynkt przetrwania kazał jej trzymać się na dystans. Obudziła się w piekle. W jej czasach takie historie były tematami mniej lub bardziej udanych filmów sci fi. Nie lubiła ich nigdy, tak i teraz odnajdowanie analogii pomiędzy własnym losem a tamtymi opowieściami kompletnie jej nie bawiło.
Poznawanie tego obcego i nieprzyjaznego świata było jak podróż w głąb amazońskiej dżungli na spotkanie z nie znającym cywilizacji plemieniem ludzkim, od zarania swoich dziejów żyjących w leśnych ostępach. Tyle tylko, że broń jej towarzyszy miała zasięg dalszy niż pałki i zatrute kurarą strzałki. Syf, kurz, gruz i chemiczny opar wyciskający z oczu łzy. Nie tak to miało wyglądać. Plan zakładał, ze przyjedzie po nią profesjonalna jednostka z zamiarem przewiezienia jej do ukrytego w masywie Appalachów kompleksu wojskowo-medycznego, gdzie będzie mogła kontynuować swoją pracę. Wyjście awaryjne w postaci komory kriogenicznej było obligatoryjne dla każdego, kto wszedł w projekt Generacji O na tyle głęboko, że wartość zawartych w jego głowie informacji zaczynała być wyrażalna w dziesięciocyfrowych liczbach. Nie myślała wtedy o rodzicach, o bracie. O wszystkim tym, co utraci bezpowrotnie, bo kiedy się obudzi, ich może już nie być. Czy Jonah żył jeszcze? Czy mimo blisko siedemdziesiątki na karku czekał na siostrę tak, jak jej obiecał? Jak miała go szukać?
Nieznajomość realiów nowego lepszego świata stanowiła szklany sufit, przez który nieprędko uda jej się przebić.

A potem była podróż. Trzy dni w pełnym mężczyzn busie. Nie było to doznanie, które zaliczyłaby do najlepszych w życiu. Przyglądała się im i słuchała, starając się pić jak najmniej i nie zwracać uwagi na żołnierski język. Nawet jej zbieranina ludzi wydawała się osobliwą, w większości jednak robili wrażenie z grubsza porządnych ludzi. Szczególnie uważnie przyglądała się tym naprędce połatanym – radzili sobie z bólem naprawdę dobrze, co mogło świadczyć o solidnej praktyce w tej dziedzinie. Lub o zmianach genetycznych, jakie zaszły w ludzkim genomie na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Tak szybka ewolucja nie wydawała się możliwa, rodzaj ludzki nie dałby rady wyhodować znaczących zmian w obrębie jednego czy dwóch pokoleń. Może to ta chemia w powietrzu? Może promieniowanie. W Nowym Yorku co najmniej kilkakrotnie obserwowała efekty choroby popromiennej.
Detroit oglądała przez szyby busa jak Disneyland. Miasto zaiste wyglądało inaczej niż NY. Echa dawnej świetności, choć zniekształcone przez odległość w czasie, były rozpoznawalne. Przed hotelem, pod którym zatrzymały się ich wozy, trzymała się na uboczu, nieświadomie prowokując rozmowę z tak zwanym sanitariuszem.

- I jakie wrażenie na Tobie wywarło Miasto Schultzów? Lepsze niż Vegas i NJ?
- Inne - stwierdziła imitując akcent DeLucci. - Często tu bywasz?
- Lubię tu odpocząć. Ma niepowtarzalną atmosferę. Wbrew powszechnej opinii miasto w którym można odpocząć i się wyciszyć.
- Takie okoliczności nie są specjalnie wyciszające - uśmiechnęła się, gestem ręki ogarniając oba wozy - a jednak udaje Ci się znaleźć czas na kremówkę?
Zaśmiał się.
- Dokładnie. Czasem taka kremówka jest lepszą kotwicą niż tornado. Okoliczności są jakie są. Uwierz bywają gorsze. Raptem któregoś dnia się budzisz a tu nie wiadomo skąd ktoś próbuje Ciebie zastrzelić.
- Popieprzyło się - zapatrzyła się w dal. - Ale skoro mamy chwilę, to skorzystalibyśmy z tek kotwicy?
- Z przyjemnością ale teraz musimy poczekać aż nasze trio wróci z góry i oznajmi nam co tam mają do oznajmienia.
Westchnęła z rozczarowaniem i umilkła, uznając że wyczerpali limit small talks na ten dzień. Odpaliła papierosa. Jednego z tych, które schowane miała wśród swoich rzeczy osobistych. Smak dawnych czasów. Miała ochotę zapytać chłopaka, gdzie uczył się fachu, ale jaki to miało sens? Ivy League nie istniała już pewnie od dobrych trzech dekad, a cokolwiek bardziej współczesnego nie powiedziałoby jej wiele na temat jego stanu wiedzy.
- Często z nimi jeździsz? - spróbowała jeszcze raz.
- Parę razy pracowałem dla NJ. Nie zawsze chcą narażać swoich ludzi a ja mam dobrą renomę. A Ty? Często musisz ochraniać DeLucce po za Vegas?
- Czasami, nie żebym za tym przepadała. Co zrobić, potrzebujesz kasy, bierzesz, co wpadnie w ręce - uśmiechnęła się znów.
- Takie życie. Takie czasy. Ciężkie. Czyli nie należysz do rodziny? Na kontrakt robisz? W sumie tak lepiej, chociaż niekoniecznie łatwiej.
- Powiedzmy, że ośrodki miejskie nie robią na mnie dobrego wrażenia. Nie znajduję przyjemności w wielkoformatowej rozgrywce.
- Kiedyś usłyszałem, że polityka jest czymś takim do czego żaden porządny człowiek nie powinien się wtrącać. W sumie to dobrze o nas świadczy. Szkoda tylko, że zdanie pochodzi z książki dla nastolatek...
- Gdyby wszystkie nastolatki wchodziły w dorosłość z tym przekonaniem, szybko nasz świat byłby lepszy, panie Morgan.
- Cóż droga pani.
W głosie Michaela usłyszałaś akcent, który zawsze przybierał gdy mówił pseudo oficjalnie.
- Niestety nasza dzisiejsza młodzież jest obecnie zbyt zajęta zapewnianiem sobie podstawowych potrzeb. Mówię tu oczywiście o hierarchii ustanowionej przez Maslowa.
- Jednocześnie uniemożliwiając to samej sobie. Nie wierzę, że ktokolwiek w tym świecie może się czuć bezpieczny.
- Obecnie za zachowanie bezpieczeństwa jest uważane nastawanie na bezpieczeństwo innych. Przemoc niestety rodzi przemoc i przy braku centralnej władzy oraz aparatu policyjnego dochodzi do tego co mamy obecnie. Bezprawia.
- Czyli nie ma wyjścia, dobrze rozumiem?
Machnął ręką w której trzymał papierosa.
- Wyjście zawsze jest. Tylko, że wymaga wyłamania się, działania pod prąd a to jest trudne, męczące i niebezpieczne. Niektórzy przecież próbują coś z tym zrobić. Posterunek, NJ, Appalachy, Teksas a ostatnio i Hegemonia. Może im się uda? Może za dwadzieścia lat będziemy mogli pójść do kawiarni nie zabierając ze sobą trzech armat? Kto wie?
- Porażający optymizm - roześmiała się. - Świat, proszę pamiętać, rodzi się w naszych głowach.
- Spójrz.
Ciągle trzymając papierosa ogarnął ręką najbliższe otoczenie. Waszą ekipę, strażników, garniaków.
- Chciałabyś żyć w świecie taki jaki jest w ich głowach? Ja wolę myśleć, że nasze drobne uczynki pozwalają nam zmienić świat na lepsze a idee, które narodziły się w chorych głowach tam zostaną.
- Są tacy z jakiegoś powodu, prawda? Szkoda, że ta dyskusja nie zmierza do konkretu. Gadaniem między sobą nic nie zmienimy, obawiam się.
- A co proponujesz? Jak chciałabyś to zmienić?
Odpowiedź utknęła w jej gardle na widok wracającej trójki. Ideologiczne dywagacje, niezależnie od stopnia ich przyjemności, ulec musiały imperatywowi rozkazów ludzi dzierżących większą broń. Charlie poczuła, że znów zanurza się w zabarwionej mułem wodzie. Może powinna traktować to jako zbawienie, bo chyba powiedziała aż nadto? Choć łgała gładko, nie sądziła, by wiele osób w tym dzikim świecie słyszało o Masłowie. Powinna schować swoją gówno wartą erudycję do kieszeni i zacząć się porozumiewać ze światem za pomocą chrząkania i ryków. A może powinna nawet kogoś wyiskać? Parsknęła śmiechem, ściągając kilka zdziwionych spojrzeń. Przyglądała się członkom ekspedycji, zastanawiając się, komu mogłaby zaufać? Kogo wciągnąć w rodzący się w jej głowie plan? Musiała decydować szybko, póki byli w Detroit, bo przymusowa wycieczka do enklawy odrapanej na rogach i pokrytej łuszczącą się farbą normalności w starym stylu, otworzyła przed nią nieoczekiwane możliwości.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 10-02-2011, 18:53   #37
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Dialog by Bebop & Baltazar

Z podróżami już tak jest, że kiedy towarzyszą ci twoi dobrzy znajomi czas leci ci nad wyraz szybko, może nawet zbyt szybko, inaczej sprawa ma się jednak, gdy w jednym wozie podczas trzy dniowej trasy spotkają się faceci, którzy nic o sobie nie wiedzą i jakoś nie mają ochoty tego zmieniać. Zawieranie przyjaźni w takich warunkach wcale nie należy do rzeczy najprostszych. Mimo wszystko Denton śmiało przyłączał się do rozmowy, gdy tylko taka wywiązała się między Michael i Jamesem, obaj rozprawiali nieco na temat Las Vegas, omawiając to i owo, obieżyświat Morgan chętnie o tym mówił, a już szczególnie jeśli chodziło o różnego rodzaju przybytki dla spragnionych uciechy. Bob nie był milczkiem, kiedy trzeba słuchał, innym razem gadał jak najęty, wszystko zależało od sytuacji. Michaela już znał, spotkali się co prawda tylko raz, ale dzięki temu nie mieli już większych oporów i w miarę swobodnie ze sobą rozmawiali. W miarę, bowiem ogólne konwersacje o miastach, pogodzie i stanie dróg nie były spełnieniem marzeń, lecz lepszy rydz niż nic. Pozostało jeszcze choć trochę poznać Jamesa, skoro już brał w tym udział, to chciał wiedzieć jaki to typ człowieka.

- Więc jesteś z Vegas? - spytał mimochodem Bob Jamesa przerywając ciszę - Daleko od domu, zebrała nam się tu ekipa z różnych stron jak widzę.

DeLucca skinął głową na potwierdzenie, a potem chwilę rolował papierosa w palcach by w końcu go odpalić. – Istotnie, Nowojorczycy zebrali dość egzotyczną ekipę jak na sprowadzenie jakiegoś gaźnika.

- Ta, dokładnie, sprawa śmierdzi na kilometr - stwierdził poważnie - Nie wiem co tam N.Y. kombinuje, dziwny pomysł nawet jak na nich. Skoro banda nieznanych sobie ludzi wykonuje dla nich zadanie to już chyba na prawdę słabo u nich ze “specjalistami”. Co sądzisz?

- Ha ha ha, być może potrzebowali specjalistów od zakupów globalnych... tak jak za starych dobrych czasów kiedy to korporacje motoryzacyjne miał swoje działy zakupów rozlokowane po całym świecie. Uśmiechnął się półgębkiem człowiek Vegas. - Ale widać, że ty musisz być spec na spece skoro cię ze szpitalnego łóżka ściągali. Potarł wymownie palcami po swoim policzku tam gdzie u jego rozmówcy były jeszcze dość świeże rany.

- Mówisz o tym? - poklepał się po twarzy - Nic wielkiego, ale jeśli już mowa o ściąganiu z łóżka, to raczej mnie z niego zwlekli i powitali radośnie wielkimi karabinami - roześmiał się głośno - W N.Y. ludzie mają naprawdę fajne metody przedstawiania propozycji przyjacielu, wychowałem się tam, widziałem nie jedno, ale pewnie i tak nie raz mnie zaskoczą. - Uśmiechnął się i jeszcze raz dotknął swej rany - A ciebie przywitali odpowiednio?

Jak dla Jamesa Bob Denton nader często używał “trzeciej osoby liczby mnogiej” na określenie Nowojorczyków… tym bardziej, że był jednym z nich. Ale być może to jakaś lokalna maniera językowa lub przejaw odmienności politycznej w mieście niebezpiecznie haczącym o działalność wywrotową. – Czasem waga sprawy może sprawić, iż zapomina się o konwenansach. Dzięki temu możemy wspólnie budować nowy lepszy… świat. Kto wie może to szansa dla takiego grzesznika jak ja aby wkroczyć na jedyną słuszną drogę. Nadmierny patos w głowie i grymas na twarzy jasno wskazywał na ironię. - Zatem, od ciebie oczekuje się wsparcia ogniowego? Jak myślisz dlaczego na tobie porucznik Jacobs może bardziej polegać niż na marines... swoją drogą ciekawe czym on podpadł dowódcom?

- Choćby dla tego, że strata mnie będzie mniej bolesna niż jakiegokolwiek żołnierza ze szkółki, taka prawda - odparł spokojnie - A tamten marine mógł się nawet na ochotnika zgłosić, bym się nie zdziwił tym w cale. - Spojrzał na Jamesa i powtórzył po nim - Budować nowy świat, dobre przyznam - znów wesoło się roześmiał - Byłeś kiedyś w Detroit? Można jakoś skorzystać na wizycie tam? Ja jakoś nigdy nie miałem okazji zawędrować w głąb miasta.

- Cóż miasto zupełnie obce mi nie jest, ale żebym był od razu znawcom od Detroit to nie powiem. Wzruszył ramionami po czym dogasił butem peta. - Jak ktoś szuka czterech kółek to z całą pewnością na tej wizycie nie straci.

W tym mniej więcej tonie utrzymywały się rozmowy między nimi, James nie był człowiekiem nad wyraz rozmownym co skrzętnie wykorzystywał Michael często wyskakując ze zwrotem typu A słyszeliście o… albo Bo u nas w… W sumie jednego nie można mu było odmówić, potrafił opowiadać ciekawe historyjki. Podczas postojów nie działo się nic ciekawego, utrzymywali warty, ale Denton jakoś nie mógł sobie wyobrazić by ktokolwiek tutaj miał czelność na nich uderzyć, co nie zmienia faktu, iż wciąż zachowywał czujność i stale sprawdzał swoją broń. Regularne czyszczenie było już zresztą normą.

Właściwie można by rzecz, że sama podróż nie minęła jakoś źle, na pewno sytuacja w ich wozie była bardziej komfortowa niż ta w drugim, dobry… a raczej zły i brzydki Gilroy już się pewnie o to postarał. Nie obyło się oczywiście bez przypadkowych spotkań, taktyka zawsze wyglądała tak samo, albo pokazywali, że są dość silni by rozsmarować jakąś bandę albo też przemykali jak szare myszki byle by nie wzbudzać podejrzeń i nie dawać pretekstu do ataku.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ghHzClzmBaI[/MEDIA]

W końcu znaleźli się w Detroit, miasto jak miasto, w sumie jakoś szczególnie nie podobało się Dentonowi, trzeba jednak przyznać, że szalejące tu i ówdzie fury dodawały temu miejscu smaczku. Działy się tu podobno naprawdę dzikie rzeczy, kiedy tylko była okazja, mieszkańcy ścigali się nie zważając na nic, chcieli wyciągnąć z swoich maszyn jak najwięcej nim te by się rozpadły. Do ryzyka ciągnęło ich jak uzależnionych do tornado, świat dla wielu z nich kończył się na wymianie części i dociśnięciu pedału do samej ziemi. Tak wyglądało tutejsze życie, a fury rzeczywiście mieli naprawdę wypasione. W okolicy można było wpaść do kilku ciekawych lokalów, ale pierwszym wartym odwiedzenia na liście Boba był sklep z bronią. Oferowano tam sporo przydatnego sprzętu, więc nie mógł tak po prostu przejść obok niego obojętnie. Zresztą skoro już musiał tutaj być, to dlaczego nie miałby na tym skorzystać? Na razie musiał jednak poczekać na to co zdecyduje reszta, póki co musiał respektować zwierzchnictwo wojskowego.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 11-02-2011, 15:13   #38
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Sprawy się komplikują. Pierwotnie miało to być proste zadanie z cyklu: pojedź/odbierz/przywieź co prawda niecodziennym i nie zawsze przyjemnym towarzystwie ale proste. Teraz okazało się, że marines zaginęli. Przyjechali, odebrali rzecz, zabawili dzień w Detroit i... wsiąkli.

Co się z nimi stało? Może postanowili zwiać, w końcu każdy wie, że części do transportera opancerzonego opchnie się wszędzie. W takim wypadku szukaj wiatru w polu a raczej opancerzonego hummera z półcalówką i ósemką komandosów w środku.
Zawsze pozostaje opcja, że Schultzowie ich zniknęli. Mieli środki, mieli okazje... Nie mieli motywu, przynajmniej na razie. Mimo to dla niektórych z Was ciągle nie opuszczało przeczucie, że są oni w to zamieszani.
Ale to nie koniec opcji. Zwyczajnie podczas powrotu ktoś mógł na nich napaść. Co prawda potrzebowałby do tego materiałów wybuchowych lub wyrzutni rakiet. A kto w dzisiejszych czasach tym dysponował? W sumie to Wy, SSA, FA, Hegemonia, Schultzowie i... Zwiadowczy. To właśnie nazwa "Trzeci Zwiadowczy" jakoś ciągle niepokoiła część z Was.
Tylko kto miał motyw? SSA, FA i Hegemonia odpadały raczej. Jeżeli to były części przeznaczone na Front to na rękę im było by NJ je miało. W końcu nikomu nie zależało na zwycięstwie Besti. Zawsze mógł to być jakiś gang, który połasił się na sprzęt marines. Ot jadą sobie i nadziali się na gangerów z ciężkim sprzętem.
Zawsze mogli też spotkać Molocha lub wkurwić kogoś w Detroit. Sand Runners, Ósmą Mile, Hurronów...
Pomysłów co mogło się stać było dużo, szkoda tylko, że tak mało tropów.

Postanowiliście podzielić się na trzy grupy.
Pierwsza pod wodzą DeLucci w osobie Newsom i Debneya miała oficjalnie, nieoficjalnie po rozpytywać się to tu, to tam. Przewodnik mógł wiele ułatwić ale i utrudnić śledztwo.
Dlatego druga grupa miała rozpytać się zupełnie niezależnie. W końcu kto odmówi dla Scorcha, Grant i Dentona gdy użyją swego uroku osobistego. Cała trójka zgodziła się z całą pewnością fanatyków pukawek, że inna grupa fanatyków pukawek musiała pójść do "Parabelum", chociażby po to by pogapić się na wypasione klamki. I wcale nie chodziło tutaj o zrobienie zakupów.
Ostatnią grupą "przewodził" Michael. Na lekką sugestie Jamesa od razu stwierdził, że z chęcią spotka się na kielicha z znajomkiem z Ósmej Mili. Nie miał też nic przeciwko towarzystwu takich dusz towarzystwa jak Piątka czy Jacob. Wasz "szef" jakoś nie oponował i nie rzucał się, że to on tutaj dowodzi.

Oczywiście nie tylko Wy interesowaliście się losem zaginionych marines. Ambasadora opuścił Matthew Schultz w towarzystwie dwóch "garniaków" wyglądających jak gladiatorzy z Hegemoni. Na pewno dostaną odpowiedzi na swoje pytania, to już w kwestii pytanych było by mogli jeszcze jeść coś innego niż kleik. A może mieli zrobić coś zupełnie odwrotnego? Zatrzeć ślady, upewnić się, że nikt już nie powie tego co nie trzeba?

Gdy Michael odjechał busem a trójka wojskowych poszła "popytać się" w sklepie z bronią do Jamesa podszedł Wasz przewodnik. Zdecydowanie nie wyglądał jak Schultz, nie nosił idealnie skrojonego garnituru a gdy się odezwał nie mówił z tą sztuczną elegancją.



- Nazywam się Steve i mam Was zaprowadzić gdzie będziecie chcieli. Ja to bym zaczął od barów, sklepów z bronią może Strefy. Jak się ściemni możemy zahaczyć o kluby i burdele.

John Grant, Scorch, Bob Denton
Aby trafić do "Parabelum" musieliście na dobrą sprawę przejść tylko na drugą stronę granicy. Minęliście strefę z drutu kolczastego bezpośrednio przy hotelu bez problemów. Strażnicy musieli zostać o Was uprzedzeni.
Nad klatką schodową ściętego ale o dziwo nie mocno zniszczonego wieżowca wisiał czerwony neon "Parabelum". Mimo dnia zapalony, na prądzie zdecydowanie nie oszczędzali.
Weszliście do środka a potem po schodach, sklep chyba się mieścił na parterze w jednym z mieszkań. Parter się zgadzał, sklep jednak zajmował całe piętro, ktoś poburzył ściany.
Na całej długości do ścian poprzykręcane były różnego rodzaju bronie. I to nie jakieś stare M4 czy powojenne AK, wszystko było odnowione i w idealnym stanie. Widzieliście tu prawdziwe rarytasy.
Barretta w wersji bullpup:




Czy futurystyczne FN2000



Widzieliście też mniej futurystyczne bronie jak stare dobre MP5SD:



czy rosyjskiego wujka kałacha z wielkim magazynkiem:



Miejsce wyglądałoby jak raj każdego fana militariów gdyby nie jedno, ceny. W dolarach nowojorskich przebitka była trzy lub nawet cztery krotna, trochę lepiej sprawa wyglądała jakbyście płacili nabojami. Pod każdą bronią była tabliczka z ceną w dolarach, nabojach 5,56 i 9 mm. Gdzieniegdzie wisiały tabliczki z przelicznikiem na inne naboje.
Po sklepie kręciło się paru facetów w garniakach z delikatnymi wypukleniami pod marynarkami. Ochrona nie była jakaś nachalna, w końcu na przeciwko była główna siedziba Schultza. Broń na pewno była niezaładowana a zdjęcie jej ze ściany i nabicie zajęłoby zdecydowanie dłużej niż przybycie odsieczy.
Na Wasze spotkanie wyszedł starszy, siwawy mężczyzna z potężnym wąsem.
- Witamy w "Parabelum". Panowie jak widzę prosto z podróży. Nazywam się Harry Cohen, czy mogę w czymś pomóc?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 15-02-2011, 17:02   #39
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Ocynkowana blacha wymyślnego krzesła, przeszywała chłodem. Ktoś obdarł go z kurtki i koszuli, zostawiając mu jedynie t-shirt. Ręce i nogi, skrepowane były solidnymi klamrami, których wytrzymałość zdążył już sprawdzić, naciągając je ile sił w kończynach. Grant rozejrzał się, głowa jeszcze napierdalała go od uderzenia w potylicę. Pamiętał tylko oślepiający wybuch, oszołomienie i cios. Jak przez mgłę kojarzył olbrzymi pancerz wspomagany Molocha, upadający po celnym strzale.

Krzesło stało przed zwykłym biurkiem, najbardziej zwykłym biurkiem, dla pierdzących w stołek gryzipiórków. Po drugiej stronie, na miękkim obitym skórą fotelu, siedział mężczyzna. W półmroku, którego nie dała rady rozświetlić żarówka małej lampy biurowej, nie widział dokładnie jego rysów twarzy. Mógł stwierdzić jedynie, że jest młodszy od niego. Stwierdził też inną rzecz, był pieprzonym szpiclem, takich jak on patafianów wykrywał na kilometr. Brzydził się nimi, nie nadawali się nawet do tego, żeby nimi pole nawozić... Teraz taki skurwiel miał go w ręku.

Skoncentrował się i odezwał chłodnym, zimnym głosem, starając się ukryć furię pełzającą gdzieś, tuż pod jego skórą:

- Gdzie ja jestem? I kim Ty jesteś?

- Mów mi Mike. Chociaż pierwsze Twoje pytanie powinno brzmieć inaczej. Sugerowałbym coś w stylu: “Co muszę zrobić, żebyście mnie wsparli i dopierdolili Służbom Bezpieczeństwa Królewskiego?” Swoją drogą idiotyczna nazwa ta SBK, nieprawdaż?

John starannie ukrył to, że słowa szpicla go zaskoczyły. “Skąd te skurwysyny wiedzą o ty...? O porwaniu Joann i szantaży ze strony pieprzonych Federacjonistów?” Po chwili odezwał się, choć jego głos nie był już tak ostry jakby chciał:

- Znam głupsze... zwłaszcza FBI mi się chujowo kojarzy.
Twój rozmówca zaśmiał się.

- Ale ma tradycje. I jest skuteczne. Gdy SBK nie dość, że ma chujową nazwę, wybacz jeśli to Ciebie obraża, chujowo działa.

- Dobra dość pieprzenia
- Grant szarpnął się w więzach - Wiecie o tym, że SBK porwało moją kobietę... i ja jeszcze żyje, zamiast być pochowany z kulką we łbie w jakimś dole za NY. Więc krótka piłka, czego ode mnie chcecie i co możecie dać w zamian? – John postanowił zgrać w otwarte karty.

- Wyrwiemy Twoją kobietę. Całą i zdrową. Damy jej domek... W zasadzie gdzie chcesz. Jeżeli w okolicy NJ to nawet stałą kasę na życie. Będziesz mógł się z nią widywać, będzie cała i zdrowa. Nie będzie w więzieniu ani pod stałą obserwacją. Tylko, że będziesz to robił po pewnej przysłudze dla nas. Jeżeli będziesz chciał przedłużymy naszą współpracę, jeżeli nie... Żyjcie sobie.

- Jakiej przysłudze? I jaką mam gwarancję że dotrzymacie słowa? I czy przeżyję tę waszą propozycję?


- Przywieziesz nam wraz z paroma innymi osobami części z Detroit a potem będziesz ochraniał naszego ambasadora. Gwarancje masz jedną. Moje słowo. Zanim je wyśmiejesz pomyśl o jednym. Jak taka instytucja jak FBI mogłaby istnieć gdyby nasi ludzie mieli się bać o życie swoich i swoich bliskich. O to mają się bać ich wrogowie, na przykład SBK. Nie masz gwarancji, że przeżyjesz. Akcja będzie trudna. Ale masz gwarancję, że Twoja żona przeżyje i nawet po Twojej śmierci będzie miała z czego żyć.


- Brzmi sensownie, ale warunek jest jeden, SBK nie może się dowiedzieć o tym. Bo inaczej…
- głos mu zachrypł i urwał na chwilę. - Co to za ludzie z którymi mam współpracować? I czy dostanę swój sprzęt z powrotem? – zmienił temat.

- SBK to nasz problem. I to uwierz, problem, który rozwiążemy w pięć minut. Jak wrócisz z Detroit spędzisz miły wieczór z ukochaną. Sprzęt dostaniesz, nie ruszony a wręcz dostaniecie trochę zabawek od nas. Co do ludzi... W znacznej mierze najemnicy. Być może nawet Twój przyjaciel Jonathan. Scorch znaczy się. Misją będzie dowodził nasz oficer. Nie z FBI, z piechoty.

- Piechoty
? - prychnął cicho pod nosem - Jak sobie chcecie... a JT to też jeden z moich warunków. Idzie z nami, albo możecie mi kulkę wpakować już teraz. Przynajmniej wiem co umie, w przeciwieństwie do reszty której nie znam.

Mężczyzna nachylił się tak, że widziałeś kontury jego twarzy. Krótko ostrzyżony, kwadratowa szczęka.
- Z piechoty. Bo uznaliśmy go za nadającego się do tej misji. Ratujemy życie Twojej kobiecie, bo SBK by ją zabiło bo chcemy Twoich usług. Bo jesteś dobrym cynglem. Cynglem, zabójcą czy jak to mówiła jedna moja znajoma operatorem bojowym. Ale nie jesteś od warunków. Jeżeli Jonthan, czy jak chcesz JT będzie się stawiał to dostanie kulkę. Jeżeli Ty będziesz się stawiał dostaniesz kulkę. A Joann... Jej nie zabijemy. Po prostu zostawimy. Jeżeli będzie jeszcze w federacji zostawimy ją w rękach SBA. Jeżeli będzie właśnie zwożona do wskazanego przez Ciebie miejsca to ją zostawimy na środku drogi. Jeżeli będzie już w tym miejscu to zostawimy ją bez opieki. Jakieś szanse będzie miała... Ale Ty nie będziesz mógł jej pomóc. Więc będę wdzięczny jak swoje pytania i żądania ograniczysz do swoich obowiązków. Dajmy na to: “chcę granat 40mm fosforowy bo w tych rejonach są mutki”. Albo “kto z tych wafli potrafi strzelać, żebym wiedział jak ochronić konwój”. Łapiesz już zasady tej gry?

- Łapie, ale jak macie zamiar wysłać mnie z bandą ćwoków, to lepiej od razu daj mi kulkę. Zaoszczędzę sobie i wam wysiłku. Mam nadzieję, że łapiesz zasady tej gry? To nie zabawa, tylko wojna, kretyni giną szybko... dlatego wolałbym JT przy boku...


Szpicel odchylił się z powrotem jednak zdążył Ci mignąć cień uśmiechu.
- Dlatego chcemy go pozyskać. Tak samo jak chcemy pozyskać Ciebie. Ci ludzie są dobierani pod pewnym kontem... Masz za mało informacji by go zrozumieć. Po prostu wyleciałeś z obiegu. Dobra, dostaniesz krótkie info na kim możesz polegać a na kim nie. Kto ma jaja a kto gdy tylko zaczną latać kulki popuści. Oprócz Ciebie i dowódcy będzie jeszcze dwójka żołnierzy. Jeden nawet służył w Zwiadowczym. Teraz Ciebie odepnę. Nie muszę chyba mówić, żebyś nic nie kombinował?

Ktoś obrócił lampkę świecącą Ci w oczy w dół tak by oświetlała biurko. Wtedy zobaczyłeś Mike. Okazał się totalnym przeciwieństwem szpiclowatości. Wysoki, barczysty o oszczędnych ruchach. Trochę po trzydziestce, pierwsze pokolenie powojenne. Przy pasie miał zapiętą kaburę z pistoletem. Ominął biurko i zaczął rozpinać Ci klamry. Najpierw na nogach, potem tą na dalszej ręce, dopiero na końcu uwolnił Ci prawice.

- Łapy szpiclowi pewnie nie uściśniesz na przypieczętowanie umowy?

- Pieprz się... - rozmasowywał obtarte ręce - kurwa, coś mnie łapska świerzbiły na twój widok. Teraz wiem dlaczego... No dobra co dalej?
Zaśmiał się, jakoś tak smutno.

- Masz wolne do jutra rana. Możesz zostać u nas lub dostać kasę na hotelik. Radzę nie opuszczać Pierwszej. A na opuszczanie miasta masz zakaz. Powiedz gdzie Ciebie szukać to podeśle kogoś by obgadał z Tobą szczegóły uzbrojenia.
*****
John przyglądał się zbieraninie ludzi, wybranych przez NJ na misję. Swoją drogą zastanawiał się jakie kryteria decydowały o przyjęciu na wyprawę. Przekrój typów ludzkich był ogromny. Wnioski nasuwały się dwa, albo to jakaś gówniana misja, i dlatego nie wysyłają marines, albo to bardzo trudna misja i … dlatego nie wysyłają marines. Kiedy jednak dowiedział się o zaginionym oddziale komandosów, konkluzja przyszła sama… „nie wiedzą komu ufać… albo obawiają się, że mają kreta”. Drużyna wyszkolonych żołnierzy nie znika sobie „ot tak”. Ktoś musiał im pomóc „zniknąć”, albo sami się „zniknęli”, choć w opcje z dezercją raczej szczególnie nie wierzył.
Podróż minęła mu spokojnie.

Siedział z tyły terenowego pojazdu, tak, żeby mieć blisko do zamontowanego na dachu minimi. W końcu był „doradcą” do spaw bezpieczeństwa, jakie piękne określenie na słowo najemnik? Tak przecież by było prościej. Nie był nawet tym najemnikiem z własnej woli, FBI trzymało go za jaja i ani pisnąć nie mógł… ale poprzysiągł sobie w duszy, że jeśli go wydymają, to wyrwie im serca… choćby miał to zrobić zza grobu…

*****

Detroit było miastem kontrastów, miastem stateczności i szaleństw. Niczym tygiel charakterów i ustrojów ludzkiej natury. Niektóre obszary przypominał sielską atmosferę miasta sprzed wojny, niektóre były piekłem , w którym łatwiej było o kulkę niż o dobre słowo. Wiele frakcji i gangów, pomimo ciągłego skłócenia i starć, funkcjonowało w miarę żywotnie jak na organizm społeczny, zwłaszcza przy tak bliskim sąsiedztwie Molocha.

Grant nie przepadał z ludźmi z tego miasta, nigdy nie można było im do końca zaufać, pod tym względem mogli by uczyć chłopców z Vegas. Po prostu nigdy nie wiedziałeś co siedzi w mózgo – czaszce takiego gościa. Czy Ci pomoże, czy wpakuje klingę między żebra… świry, a ich nieprzewidywalność była ich bronią.

*****

Wizyta u przedstawiciela familli Schultzów nie była specjalnie owocna. Facet był miły jak dziwka przed zapłatą, a jego słowa doskonale wyważone i stonowane. Grant nie zabierał głosu w tej dyskusji. Wiedział, że nie jest w tej sytuacji od gadania, przyjął postawę baczność i czekał za plecami Jamesa, kiedy skończy się rozmowa. Miał tylko wyglądać na twardziela i tyle, wątpił, że gdyby przyszło co do czego, wyszli by z tego żywi. Niemniej jednak Colt w kaburze przy pasie i nóż na kamizelce taktycznej z przodu tworzyły zauważalny dystans… i o to chodziło.

Kiedy wyszli i zostali sami, Grant sucho stwierdził: - Łże skurwysyn jak nic, nie powiedział nam wszystkiego. Za szybko odpowiadał i za szybko znajdował odpowiedzi na wszystkie pytania… i jeszcze to machanie papierem… nie powiedział nam wszystkiego.

*****

Zostali wysłanie z JT i Dentonem do „Parabellum”. Grant musiał przyznać, że wyprawa do sławnego składu broni, była dla niego czymś w rodzaju namiastki przyjemności. Reputacja sklepu, wychodziła daleko poza granice Detroit, a i Posterunek czasami robił tam zakupy. Wielu zachodziło w głowę, skąd właściciele składu, biorą takie ilości dobrej jakościowo broni i amunicji? Chyba nikt nie poznał dalej odpowiedzi na to pytanie, bo Cohenowie jeszcze nie wypadli z interesu.

Grant oglądał interesując ego egzemplarze, ustawione na stojakach, czy na wieszakach ściennych. Dyskretnie po sklepie przechadzali się ochroniarze, w czarnych garniakach. Nie było szansy by coś zwędzić, właściciele potrafili się zabezpieczyć.

Dał reszcie chwilę na rozejrzenie się, a sam ruszył do lady. Właśnie wpadł mu w oko granatnik, o którym słyszał wiele dobrego, zbudowany na bazie M79. Mieszczący 3 granaty 40 mm, EX – 41, był dobrą bronią na te parszywe czasy. Miał przy sobie trochę gotówki, a był skory opylić także swoją podwieszaną śrutówkę, s której od dłuższego czasu nie miał pożytku i wysłużoną siedemdziesiątkę dziewiątkę.


Po kilkunastu minutach targowania, towary zmieniły właściciela, jak również spora ilość zielonych banknotów z wizerunkiem Collinsa. Przerzucił nowy nabytek przez ramię i zadowolony dołączył do Dentona i Travissa, rozmawiających z innym sprzedawcą.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 20-02-2011, 15:45   #40
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Gdy ekipa zaopatrzeniowa spotkała się przy samochodach, James poinformował ich wszystkich że formuła misji bardzo szybko się przedefiniowała. Stali się teraz poszukiwaczami i ratownikami. Upewnił się czy ktoś się nie postanowił wypisać z takiego przedsięwzięcia, a następnie pokrótce omówił jak to widzi… Oczywiście używając kurtuazyjnego zwrotu „co ustaliliśmy z Jacobem i Grantem”. Rozglądnął się za głosami sprzeciwu, uwagami czy propozycjami… by po kilku minutach się rozejść każdy w swoją stronę.

Odczekali kolejną chwilę w oczekiwaniu na przewodnika. Cała trójka. Zamrażarka. Cyngiel. I mafiozo. Każdy z nich wiedział, że jest nie na miejscu ale chyba nikt nie wiedział jak się z tego wykaraskać. Człowiek z miasta neonów stwierdził lakonicznie – Zobaczymy co się tu wydarzy i jak będziemy mogli się z tego wywinąć… a póki co gramy w tej sztuce. Sam nie wiedział jak to się skończy, a mówiąc szczerze trochę się to skomplikowało. Gdy pojawił się ich młody przewodnik i z miejsca wypalił z rozpoczynaniem poszukiwań DeLucca przyjął propozycję ‘Steva’ z lekkim uśmiechem.

- Steve, nie jesteśmy psami gończym. Żołnierze stracili się już jakiś czas temu i godzinka na prysznic i kawkę im nie zaszkodzi. Da nam również szansę na porozmawianie o tym co wiesz, a co pan Schultz obiecał że nam przybliżysz. Ostudził zapał młodego.

Udali się do ustalonego wcześniej z Nowojorczykiem motelu tam zrzucili graty, zakurzone łachy i wzięli prysznic… przynajmniej James sądził, że to byłoby najrozsądniejsze. Zbiórkę ustalił za godzinę, sam jednak umówił się z przewodnikiem za 30 minut w lobby na kawie. Prysznic, golenie, oporządzenie ubrania i bourbone z lodem. Wrócił do swojej dawnej formy. Business is business.


Rozmowa szła wielotorowo, z jednej strony chłopak mógł odnieść wrażenie, że Jamesa nie interesuje szybkie rozwiązanie zagadki zaginionych żołnierzyków… Może z wrodzonej dociekliwości, a może z innego powodu. Na jednoznaczną odpowiedź chłopak nie mógł liczyć… ale nad tym miał się zastanawiać jego mocodawca nie on. James próbował też ustalić co młodzian sądzi o tym mirażu NY z Detroit. Ponadto sporo pytań kręciło się w sprawie zakupu jakiejś fury. Wśród tego wszystkiego pływały jeszcze zawoalowane pytania mające na celu ustalenia tego co wie chłopak o całej sprawie. Lub jakie ploteczki do niego dochodziły bo nie wierzył, że taka grupa żołnierzy NY mogła zostać niezauważona przez cwaniaczków typu Steva. Te pół godziny James wykorzystał również na poznanie nieco chłopaka, jego gestów, ściem i krętactw. Rozmowa sam na sam pozwalała znacznie szybciej ustalić mowę jaka dla osób znających się na ludziach… czytanie z niego w większej grupie teraz będzie o niebo łatwiejsze. Najbliższa przyszłość pokaże, który z trzech założonych celów zostanie spełniony najlepiej. Wysłany sygnał do rozmów z Schultzami, czytanie Steve’a czy dowiedzenie się czegoś ważnego. Gdy dołączyła do nich reszta złożył kolejne zamówienie, spełniając życzenie Charlie i Dereka sam racząc się wyborną espresso. Boże cena parzącego taką kawę ekspresu musiała być niebotyczna. A potem mogli wyruszyć w miasto.

Downtown miało swój urok, nie wszyscy mieszkańcy Detroit żyli tylko dla zabawy i to właśnie ci „nudziarze” hodujący żarcie czy prowadzący sklepy mieszkali na terenie Schultza. Między ruiny wieżowców wciśnięte były niewielkie ogródki pełniące funkcję pól uprawnych, a we wszystkich oknach były szyby. Mieszkańcy dzielnicy Schultza byli dobrze ubrani ale czarne garnitury zdawały się zarezerwowane dla członków mafii. Trójka poszukiwaczy nie zwracała zbytnio uwagi tak jak to miało miejsce w NJ. Gdzieniegdzie trwały prace remontowe nadające zrujnowanym budynkom znośniejszy wygląd, zdawały się też odpowiednio wzmocnione i nie grożące zawaleniem. To co się rzucało w oczy w Downtown to brak szczurów i gangerów. Owszem gdzieniegdzie szedł jakiś pancur ale starał się nie zwracać uwagi policji. Jednak stanowczo to było Detroit. Było tu więcej samochodów niż ludzi a w samym centrum były dwa duże warsztaty. Stały sobie na uboczu nie przeszkadzając w życiu przeciętnym mieszkańcom. Zwykli ludzie nie śpiesząc się szli załatwiać swoje pracy, ktoś wstąpił do kawiarni, ktoś zachodził do baru a ktoś szedł do fryzjera. Życie jak w Madrycie po zażyciu tornado.

- Prawie jak za dawnych lat. Szepnął James do ucha pani doktor. – Aż pamięć wraca… i mrugnął.

Mieli dwie godziny do otwarcia „Kociaka” nocnego klubu w którym bawili się marines. Wykorzystali ten czas spacerując po Downtown, mijając kina i lombardy aż trafili w końcu do Strefy. Każde miasto ma swoją Strefę. Miejsce gdzie kupisz i załatwisz wszystko. A Detroit było dużym i ludnym miastem. Najpierw ją usłyszeli. Ryk zapalanych silników, krzyki, nawoływania, klaksony i nawet strzały gdy nie wystarczały argumenty słowne. Strefa mieściła się na olbrzymim parkingu pełnym ciężarówek i tirów, to stąd ruszała większość karawan. Drobni handlarze sprzedawali swój towar, gangerzy szukali dymu a służby porządkowe im tego dostarczały. Najwięcej osób kręciło się jednak wokół słupa z licznymi ogłoszeniami.


O dziwo James DeLucca odnajdywał się w tym tłumie równie dobrze jak w gabinecie Schultz’a… oprócz tematów związanych z zaginionymi od czasu do czasu pojawiały się tam jakieś imiona, nazwiska i ksywki… człowiek z Vegas próbował zlokalizować „starych znajomych”. Pomimo tego, że waluta przechodziła z ręki do ręki wynik tych zabiegów nie powalał. Naturalnie James nie liczył, że dowie się gdzie żołnierze są przetrzymywani lub gdzie zostali zakopani… Nie. To by było za prosto. On niczym wędkarz zaczyna rzucać przynętę na łowisko tak by zwabić do niego rybki jeszcze przed przystąpieniem do prawdziwego połowu.

Przeszli po jej obrzeżach praktycznie nie zagłębiając się w nią. Zostawili odgłosy towarzyszące “zawieraniu umów handlowych” daleko w tyle. Po jakichś dwudziestu-trzydziestu minutach znów zagłębili się w Downtown. Steve przystaną na jakimś parkingu. Od łażenia bolały już nogi. Tym razem nie był to raj dla handlarzy, a raczej duży plac przed marketem otoczony siatką zakończoną drutem kolczastym. Z dwóch stron w siatce była przerwa zajęta przez szlaban obok którego w budce siedział starszy strażnik. Parę sztuk jego młodszej i lepiej uzbrojonej wersji chodziło po parkingu. Steve przeszedł pod szlabanem skinął wartownikom głową i kazał iść za sobą. Rozglądał się wyraźnie kogoś szukając w końcu pomachał na jednego z strażników, który do nich podszedł. Wartownik zbliżał się już do pięćdziesiątki i wyraźnie zbyt dobrze jadał. Wyraźnie spokorniał na Wasz widok, czego w Detroit nie załatwił czarny garniak.

- Fred, pan DeLucca chce Ci zadać parę pytań.

Ten wiedząc z kim będzie miał do czynienia nie obiecywał sobie zbyt wiele po tej rozmowie… jednak człowiek stojący przy drzwiach i wpuszczający do lokalu zawsze coś widział. Nie zawsze to pamiętał w konkretnych rozmowach to jednak namaszczenie przez Schultza wymuszało sprzedaniu chociażby ładnej bajeczki…

W takiej sytuacji musiał mieć nadzieję, że panienki z Kociaka będą typowymi przedstawicielkami swojej branży i jedna czy druga będzie miała nieco przydługi język… a może jakiś żal do swoich mocodawców…
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 20-02-2011 o 17:32.
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172