Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-06-2012, 16:30   #181
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Ciało, krew i tłum gapiów.
Niedobrze mi.

Ciało, krew, tłum gapiów i policja.
Cholera.

Ciało, krew, tłum gapiów policja i ratownicy medyczni.
Ktoś musiał przecież stwierdzić zgon.

Ciało, krew tłum gapiów, policja, ratownicy medyczni i pytania.
- Tak, znałam go...

Krew, tłum gapiów, policja, ratownicy medyczni.
Zapakowali go w plastikowy worek.

Antonie mnie zabije.



Komisariat. Dochodzi czwarta, zaczyna świtać. Prowadza ją na kolejne przesłuchanie. Te same pytania, te same odpowiedzi. Jednak oni wciąż pytają.
Ciężko zachować trzeźwość umysłu, odpowiadać wymijająco na trudne pytania, ale udaje się. - Tak jesteśmy członkami ekipy filmowej - odpowiada po raz setny. - Tak, raczej byliśmy -przytakuje odpalając kolejnego papierosa - on był. Powieki są coraz cięższe. Przynieśli kawę. Niesmaczną i mocną.
Policjanci wydają się znudzeni, jakby co dzień znajdowali zwłoki młodego człowieka ze śladami śniegu pod nosem. Pewnie tak jest.
Dominic to tylko kolejne nazwisko na liście ludzi, którym Miasto Aniołów odebrało marzenia o wielkiej karierze.
Amy wie, że tak nie jest, ale nie próbuje wyprowadzić ich z błędu. Tak jest bezpieczniej.



Już prawie jedenasta. Prosi taksówkarza, by się zatrzymał.
- Reszty nie trzeba - rzuca nieprzytomnie wysiadając z samochodu.
Ludzie dziwnie na nią patrzą. Czy to wina rozmazanego makijażu i wymiętej wieczorowej sukienki? Chyba tak.
Jest zimno. Wchodzi do pierwszej lepszej knajpy. Opada ciężko na krzesło, zamawia kawę.
- Tak wszytko w porządku - odpowiada na pytanie pytanie kelnera zadane służbowym tonem.

Kawa sprawia, że czuje się nieco lepiej. Kofeina znów okazuje się wiernym przyjacielem. Chyba może już wracać do studia.
Dzwoni telefon. Po chwili orientuje się, że dźwięk dochodzi z jej torebki.

-Amy...?! -
głos Antonii Ramos miał inną barwę niż zwykle. Nie był jak zwykle nonszalancki. Był poważny, cholernie poważny i Amy od razu się to nie spodobało - Amy...Muszę z tobą pogadać. Jest źle. Jest bardzo źleeeee...

- I pewnie chcesz porozmawiać ze mną o tym, o czym ja chcę z Tobą od kilku godzin - wydusiła po kilku ciężkich sekundach myślenia. Jej ręce drżały. Właściwie drżało całe ciało.

Z drugiej strony zaległa cisza, i ta cisza się przeciągała. Potem rozległ się głos Antonii, jakże różny od codziennej natarczywości, łagodny i współczujący.
- Już wiesz? Nawet nie pytam skąd, my, kobiety, czujemy takie rzeczy. Ech, pamiętasz, jak mówiłam, że nie ma się co spieszyć z zamawianiem karawanu... więc wychodzi na to, że jednak jest to opcja, której... nie możemy wykluczać. Przykro mi, Amy.

- O czym Ty mówisz? - spytała powoli. W skroniach pulsował ból. Nie, wie cholera, ona o niczym nie wie. Antonia mnie zabije. Zabije mnie. Bała się.
Nie o siebie, o nią.

Antonia weszła jej w zdanie nim wybrzmiało ostatnie słowo... jakby nie chciała, by teraz milczenie się przeciągało, jakby pustkę trzeba było niezwłocznie czymś wypełnić, nawet jeśli miały to być tylko... słowa.
- O naszym wspólnym przyjacielu. Amy, nie rozklejaj mi się tu, do cholery. Potrzebuję, żebyś teraz była silna... dla niego, rozumiesz?

- Przyjacielu... co? - jej głos był niewyraźny. Myślenie było trudne. Składanie myśli w słowa przebiegało bardzo wolno.
- Antonia... - głos Amy ożywił się nagle - czy ty mówisz o Willu? Co z nim?!

- Tak, mówię o Willu - Antonia mówiła wolno, poważnym tonem. - [i]Posłuchaj, wysłałam go do najlepszych ludzi... Najlepszych z najlepszych, z najlepszym sprzętem. Niestety, nie może być mowy o pomyłce. Will jest śmiertelnie chory. Możemy próbować go leczyć. Standardowo i niestandardowo, to już kwestia postanowień, które Will musi podjąć. Możemy... musimy... być z nim przy odczytaniu wyników. Pytanie do ciebie, ty znasz go lepiej[/I] - która z nas, czy też może obie? - ze słuchawki dobiegło ciężkie westchnięcie. - To właściwie nie jest rozmowa na telefon. Gdzie jesteś? Przyjadę do ciebie.

Z każdym słowem Antonii, Amy czuła się coraz gorzej. Filiżanka kawy, którą trzymała upadła na stół przykryty białym obrusem. Resztka czarnego płynu rozlała się po materiale formując się w dziwny, niepokojący kształt.
Zaczęła płakać. Ciche chlipanie zmieniło się po chwili w histeryczny szloch.
Tego wszystkiego było już za wiele. Will... Dominic... a Antonia nic nie wie... Ona mnie zabije... i Will. Kolejny głośny szloch.
- W kawiarnia - powiedziała hamując łzy. Podała adres. - Pospiesz się - poprosiła cicho.

Antonia rozłączyła się bez słowa. Nie minęło 20 minut, a pod kawiarnię ze zmysłowym mruczeniem silnika zajechał złocisty kabriolet. Wrażenie byłoby większe, gdyby zaparkował gładko... ale Antonia z werwą skosiła słupek i zatrzymała się w połowie na klombie kwiatów, a w połowie na chodniku, tarasując przejście przechodniom. Kiedy Brazylijka wpadła do kawiarni, rzuciła torebkę na krzesło i zamknęła Amy w objęciach, przyczyna tych popisów stała się jasna. Z ust Antonii dobywała się woń soku z ananasów i alkoholu, słodko-ostry, wiercący w nozdrzach zapach.
- Amy, nie jest dobrze - szepnęła współczująco we włosy Fałszerki - ale to nie znaczy, że tu już koniec. Musimy się wziąć za Willa, razem, rozumiesz?

Amy kiwnęła głową jakby na odwal. - Siadaj - poleciła głosem wypranym z emocji. Sama była zdziwiona, że udało jej się wydusić z siebie teraz taki ton.

- Siedzę przecież -
fuknęła Antonia, chociaż stała i pikała na swojej wysadzanej kryształami Svarowsky-ego komórce. - O, kurwa - oznajmiła i usiadła naprawdę. - Will nas zaprasza na odczytanie wyników. Obie.

W tej samej chwili komórka Amy dała znać o przychodzącym SMSie.

- To co robimy? - spojrzała na Amy. Sytuacja musiała być naprawdę poważna i delikatna. Antonia z własnej woli nigdy chętnie nie oddawała sterów decydowania o... czymkolwiek lub kimkolwiek. - Jezu, co za dół - poskarżyła się ścianom, wszystkim klientom i nadciągającemu kelnerowi. - Muszę się napić!

- Służę pięknej pani. - młodzik z brutalnym wąsikiem skłonił się przesadnie nisko, dochodząc do stolika. - Coś lekkiego czy wprost przeciwnie? Przy okazji...może przeparkować wozik? Tutaj gliniarze szybko walą mandaciki...

- Whiskey dwa razy i spadaj stąd szybko -
Fałszerka warknęła przez zaciśnięte żeby ignorując zupełnie uwagę o samochodzie.
Wzruszył ramionami i skinąwszy głową ulotnił się jak dym.
Amy wzięła głęboki oddech. Uniosła wzrok i spojrzała na Antonie. - Dominic nie żyje - powiedziała powoli i zupełnie poważnie, tak, by nie musiała powtarzać tego kolejny raz.

Antonia po raz kolejny dała dowód tego, że nawet wybuch bomby atomowej nie jest w stanie zbić jej z obranego celu... co było spowodowane tym, że po prostu... rzadko naprawdę słuchała, co inni mają do powiedzenia.
- Przemyślałam to. Mówiłam, jestem fanką nowoczesnej medycyny, ale tu kupa będzie straszna - galopowała Brazylijka. - Trzeba ściągnąć curandera, uzdrowiciela... Pech, że najlepszy, jakiego znam, wyciągnął kopyta w następstwie gościnnych występów Malcolma i Tonego w Rio. Ale są inni. Posmarujemy ich grubo zielonymi, może nawet da się jakiegoś ściągnąć tutaj... - chyba jednak jakieś fragmenty słów Amy przebiły się do świadomości Antonii. - Co? Powiedziałaś, że... CO?

- Powiedziałam - Amy kiwnęła głową. Włosy w nieładzie, rozmazany makijaż i pognieciona sukienka z wczorajszej imprezy dodawała dramatyzmu całej sytuacji.

Antonia nawet nie drgnęła. Tylko skóra obciągnęła się jej mocniej na kościach policzków, w oczach strzelił ognisty błysk, jak odbicie pożarów na zboczach piekła. Przez chwilę zdała się podobna demonowi z hotelu, nie przez fizyczną bliskość - ale przez natarczywą obecność i niewypowiedzianą groźbę - oddychasz jeszcze tylko dlatego, że chwilowo tego chcę.
- Co się stało? - głos ma cichy, bez śladu emocji.

- Z tego, co mówi policja, przedawkował - Amy starała się mówić spokojnie. Nie patrzyła już na Antonie.

- Jak to, przedawkował? - Antonia nie zmieniła tonu, a rozmowa niebezpiecznie zbliżyła się do przesłuchania. - On nie ćpał. Już. Powtarzałam mu zakazy z automatu. Nie były naprawdę potrzebne. Co się stało? - powtórzyła. - Od początku do końca.

- Jakiś czas po tym jak wyszłaś - Amy zaczęła niepewnie. Ona mnie zabije - przeleciało jej przez myśl nim znowu otworzyła usta. - Dominic stwierdził, że musi się przewietrzyć. Wyszedł na pokład... - Fox próbowała jak najlepiej odtworzyć zdarzenia ubiegłej nocy, ale pojawiała się jakaś blokada - za nim poszła jakaś dziewczyna. Młoda, pewnie ładna pod tą ogromną warstwą makijażu, chyba za młoda. Wtedy widziałam go ostatni raz - umilkłą na chwilę. - Żywego - skończyła z zaciśniętym gardłem.

- Czuję... - rzuciła Antonia w przestrzeń - ... że muszę kogoś zabić. A potem widziałaś go martwego? Amy, skup się, proszę.

Ciałem Amy wstrząsną mimowolny dreszcz. Znów zrobiło się zimno. Tak okropnie zimno. - Widziałam. Leżał w łazience, w kałuży krwi. - Jaj palce błądziły nerwowo po pustej filiżance.

Oczy Antonii błądziły spojrzeniem pod sufitem.
- Skoro zmarł z przedawkowania, to skąd krew? - drążyła bezlitośnie. Ani jedna łza nie wymknęła się z kącika umalowanych oczu. - Amy, weź się w garść i opowiedz wszystko, żebym nie musiała wyciskać słowo po słowie.

- Z nosa... ta krew chyba była z nosa. Tyle widziałam. Leżał w kałuży krwi - powtórzyła. - Nie wiem nic więcej. Policja nie dopuściła mnie do niego. Jeśli liczysz na to, że obejrzałam go z każdej możliwej strony i przyniosłam Ci jego krew w próbówce to niestety muszę Cię rozczarować. Nie miałam takiej możliwości. Moja impreza skończyła się na twardej ławce w zimnym, ciemnym komisariacie - sięgnęła po telefon. - I teraz jeszcze to - syknęła po odczytaniu wiadomości od Willa. Jej oczy znów się zaszkliły. Emocje i zmęczenie wychodziły na wierzch.

Antonia przysiadła się bliżej. Objęła Amy ramieniem i odczekała, pozwalając płynąć łzom. Jej oczy były suche, i takimi pozostaną. Jest czas odpowiedni na łzy, i to nie jest ten czas. Dominic zrozumiałby i przyjął tę prawdę za własną. Żywi zawsze mają pierwszeństwo przed zmarłymi, bo nie mogą czekać. Cierpliwość jest tym, czego człowiek nabywa zaraz po przekroczeniu granicy. Zamek na straszliwej torebce Brazylijki odskoczył z trzaskiem i Antonia dobyła z przepastnych głębi paczkę chusteczek, wypakowała jedną i otarła Amy oczy, twarz i nos, pewnym, mocnym gestem, jakim nierozczulająca się matka zgarnia smarki swego dziecka.
- Posłuchaj mnie, Amy. Jeśli się obwiniasz, przestań. To nie była twoja wina. Częściowo moja, nie powinnam go zostawiać. I nie powinnam... - zamilkła. Próbowała odtworzyć swój sen, widziała swoje brudne ręce i kości rzucone w błoto, czuła słowa i groźbę zawisłą na swoich... a może nie swoich ustach. Tylko tej wiedźmy, która walczyła o życie swego ludu. Czy te słowa opuściły jej usta? Nie dokończyła. Ścisnęła mocniej dłoń Amy. Żywi przed zmarłymi. Zawsze. Gdyby odwrócić tę kolejność, czas by się zatrzymał i ludzkość wymarła.
- Posłuchaj mnie. Zaraz zadzwonię do Malcolma i powiem, co się stało. Pojadę też na policję i dowiem się dokładnie, co jest na rzeczy. Musimy odzyskać ciało Dominica, i wszystko, co przy nim było. Mam tylko nadzieję, że nie nosił przy sobie niczego... - co mogłoby nas wydać, pomyślała, ale dokończyła: - ... kompromitującego. Ty wrócisz do studia i ogarniesz się. Przyjmiesz też moje maszyny, skoro nie ma Dominica, ktoś inny musi to zrobić. Wieczorem idziemy obie do Willa. Przy doktorku nie mówimy niczego takiego, ale potem możemy zaproponować Willowi usługi curandero... albo moje. Też zła w tym nie jestem. Ale musimy być tam obie. Ty żeby trzymać go za rękę i po prostu być. A ja żeby była tam choć jedna osoba, która ma dość dystansu i umiejętności, by zrozumieć medyczny bełkot. Wtedy też, znaczy jak spławimy doktorków, razem z Willem, musimy podjąć decyzję - czy powiemy Malcolmowi. Rozumiesz? - głos Antonii był ciepły i silny. Jakby nic się tak naprawdę nie wydarzyło. Jakby planowały wyjazd w góry, a nie dwa pogrzeby, jeden pewny, drugi ewentualny.

Amy otarła nadgarstkiem podkrążone oczy. Musiała wziąć się w garść, skupić na konkretach. To nie był dobry czas na pokazywanie słabości. - O której przywiozą Ci te maszyny? - jej głos był matowy, wyprany z emocji, ale spokojny. - Odbiorę je, prześpię się chwilę i na wizytę u Willa będę jak nowa - spróbowała się uśmiechnąć, co musiał wyglądać żałośnie.

Antonia zerknęła na zegarek. - Och, sądzę, że już tam dojechały. Dlatego powinnaś się raczej pospieszyć. Gdzie złożyli doczesne szczątki Dominica?

- Właściwie to... nie wiem -
wyglądała na nieco zawstydzoną. Poszperała chwilę w czerwonej, wieczorowej torebce. Za chwilę na stole pojawiła się jakaś wizytówka. Amy przesunęła ją w kierunku chemiczki. - To kontakt do policjanta, który zajmuje się tą sprawą - powiedziała - możemy mieć problemy z odzyskaniem...ciała. Nie jesteśmy jego rodziną.

- Mnie się nie odmawia.

- Oby.

- Whiskey - chłopaczyna stanął nad nimi z tacką, na której spoczywały dwie wielkie szklanice z napojem. - Aha, nie chciałbym znowu przeszkadzać, ale szanownej pani niestety właśnie wypisują mandacik. Będę w pobliżu jakbym był jeszcze potrzebny.
Nie był.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 19-06-2012, 10:10   #182
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Natarczywy brzęczyk telefonu kolejny raz wypełnił hałaśliwym dźwiękiem wnętrze niewielkiego mieszkania przy West Laurel Street. Automat sekretarki nie działał już od trzech tygodni, toteż starszy mężczyzna z energią przedarł się przez zamki drzwi i pierwsze, pośpieszne kroki skierował wprost do aparatu.
- Da? – stare nawyki znowu wzięły górę – Hello? – poprawił się natychmiast.
- Doktor Sukin? – zapytał nieznajomy głos ze słuchawki.
Doktor? Wyraz zdziwienia przemknął przez twarz mężczyzny bo całe lata minęły, jak ktokolwiek zwrócił się do niego wymieniając przed nazwiskiem dawno już nie używany naukowy tytuł. Czasem tylko, jeśli jakiś klient pragnął zaskarbić sobie jego przychylność tytułował go – zgodnie zresztą z prawdą – inspektorem. Znajomi z pracy złośliwie mu profesorowali, jednak choć posiadał doktoraty z architektury i historii sztuki, dla większości był po prostu Jewrenijem Sukinem. Yev’em. Tak wymawiali to Amerykanie.
- Tak – padła odpowiedź – Przy telefonie. Z kim mam przyjemność?
- Tu Richie DiMeola – usłyszał, a pośpieszny spacer po pamięci nie zamrugał żadną alarmową lampką we wspomnieniach inspektora Everroad Inc. Nie przypominał sobie żadnego klienta o takim nazwisku. Jakiś nowy?... W takim razie czemu nie telefonuje do biura?... Może adwokat któregoś z… - zaniepokoił się, lecz z wyjaśnieniem na nie zadane pytanie pośpieszył głos w słuchawce – Nie znamy się. Jestem współproducentem… pewnego artystycznego przedsięwzięcia i jeśli poświęci mi pan… pięć minut, chciałbym przedstawić panu pewną propozycję. Atrakcyjną propozycję – dorzucił natychmiast jakby już widząc przez łącze grymas wylewający się na twarz Sukina.

Podziałało. Ciekawość sprawiła że nie zakończył rozmowy i nie odwiesił słuchawki. Zgodził by się i tak. Facet raczej nie był z tych natrętów próbujących wcisnąć ci coś przez telefon, ale i tak podziałało.

Po czterech minutach i wymianie kilku doprecyzowujących zdań byli już umówieni. Lot do Tucson w sobotę, dwudziestego siódmego o szesnastej czterdzieści. Hotel Eceno Lodge. Rezerwacje na nazwisko Jewgienij Awramowicz Sukin. Studio płaci. Pożyczyli sobie miłego dnia i się pożegnali. Robił już takie rzeczy.

Jeszcze tylko załatwić urlop… zastępstwo… dwa tygodnie. Jones powinien się zgodzić. Zawsze był chciwy…. Moralez też powinien mieć blisko na jego budowę ze swojej…. Z nieba mu spadła ta oferta….

***

Zacisnął zęby i nie kryjąc irytacji ani rozczarowania wziął się za nabijanie fajki. Wiedział że nie będzie mu smakowało. Nawet nie chciało mu się palić. Było jeszcze dobrze przed lunchem, a on nie zwykł wypalać fajki w porach innych niż po lunchu. No, okazyjnie po dobrym obiedzie czy kolacji. Po prostu musiał coś zrobić z rękoma. Musiał je czymś zająć. Tak dłonie jak i umysł. Musiał skierować nagromadzone emocje na jakieś neutralne tory, byle nie powiedzieć słowa za dużo, nie spalić mostu. Cholera, potrzebował tych pieniędzy.
Potrzebował czeku który spoczywał w kieszeni tego profana, tego ignoranta, któremu przez ostatni kwadrans uparcie tłumaczył drobne, ale fundamentalne różnice geograficzne, a co za tym szło klimatyczne, a w konsekwencji dotyczące stylu życia i ubioru późnośredniowiecznych nomadów przemierzających stepy środkowej i wschodniej Wyżyny Syberyjskiej.
Tłumaczył… i jak grochem o ścianę! A przecież nie mógł sobie pozwolić, by te pieniądze przeszły mu koło nosa! W końcu nie był na wakacjach…. No niby był. Formalnie. Do czasu zakończenia urlopu pozostało jeszcze dziesięć dni, ale nie brał przecież wolnego żeby tłuc się bezproduktywnie po pustyni…. Swoją drogą to należało mu się… Jak diabli należał mu się odpoczynek… Przez ostatnie trzy lata ani razu nie wziął więcej niż cztery dni wolnego z rzędu… Kredyt… ubezpieczenie… mechanik i remont tego cholernego piecyka… A do tego kryzys. Jak mantra powtarzane z mnogich ust słowo-zaklęcie nadużywane przez każdego dupka pragnącego wykpić się z danego słowa, czy obiecanego dolara. Zamówienie? – kryzys. Rachunek? – recesja. Podwyżka? – zapomnij, kryzys!
Potrzebował tych pieniędzy. Potrzebował ich, więc z energią poświęcił się nabijaniu tytoniu w fajkę dając w ten sposób temu niedoukowi czas na przetrawienie dopiero co zasłyszanych argumentów.

Richie DiMeola, nieuk i ignorant, a prócz tego szef zespołu scenarzystów planu filmowego na którym się znajdowali, oraz właściciel czeku na 1500 $, obiecanego honorarium dr Sukina milczał również. Całą jego uwagę zdawał się poświęcać iphon, oraz operacje, jakich oszczędnymi ruchami dokonywały na nim jego palce. Kiedy się do owianego siwą chmurą doktora wreszcie odezwał oderwawszy wzrok od wyświetlacza, w jego spojrzeniu nie było już tego tępego niedowierzania, jakie towarzyszyło przez cały czas długiej tyrady dr Sukina.
- Ok., doc. – usłyszał sklejone gumą do żucia słowa DiMeoli – Pewnie i ma pan rację. Może i nie-za-prze-czal-nie jest jak gadasz doc. Ale widzisz doktorku… miss Kitty Lee to jest dziewczyna kwietnia. Dziewczyna kwietnia, kapujesz? A ludzie nie pójdą do kina oglądać pańskich kamiz czy… salwarów, tylko jej cycki.
Trzeba mu było przyznać. Nie tracił czasu ani energii na owijanie w bawełnę. Nie silił się na dyplomację. Po raz pierwszy mu zaimponował. Ale i zaskoczył prostolinijnością wywodu.
- To jak doktorku… - zwrócił się do oniemiałego, zastygłego z cybuchem przy ustach Sukina DiMeola - …temat kostiumów miss Lee mamy, rozumiem, załatwiony? – cisza jaka zapadła była wielce wymowna – No… - stwierdził DiMeola jakby był przekonany, że takiej i tylko takiej odpowiedzi się doczeka - … to mamy deal?

Franca, dur i chore glisty!!! Potrzebował tych pieniędzy!!!

- Mamy deal – odparł doktor historii sztuki i architektury, inżynier Jewgienij Awramiwicz Sukin słabą chrypką, a Richie DiMeola, Richie Rabbit, jak mawiało się w środowisku pozwolił przez jakąś chwilę w szerokim, pełnym satysfakcji uśmiechu podziwiać swoje nienaganne uzębienie i sięgnął do kieszonki koszuli.

***

Powrót do hotelu to była łaska. Pięćdzisięcioczteroletnie ciało dzielnie znosiło trudy całego dnia na pustyni. Nie takim wyzwaniom w ciągu długiego życia przychodziło mu sprostać. To, czego doświadczył tego dnia było wobec szarej codzienności inspektora drogowego Everroad Inc. takim samym drobiazgiem, jak jego aktualne służbowe obowiązki wobec katorgi Karagandy. Jednak całodniowa walka o każdy detal scenografii, wszystkie próby przebicia się przez mur ignorancji szczegółów ekipy tego filmidła! przestawał się łudzić co do wysokości artystycznych lotów produkcji, której zgodził się zostać konsultantem, zwyczajnie wyssały z niego siły. Prysznic i szklaneczka burbona nieco poprawiły nastrój. Pozwoliły z przynajmniej cieniem nadziei spojrzeć w przyszłość dwóch kolejnych dni. Ostatnich jakie miał spędzić na planie tej żenady. Temudżyn – Płomień na stepie. Boże! – bezmyślnie i z automatu odwołał się do siły, w którą nie wierzył ani nawet nie uznawał – żeby tylko nikomu nie przyszło do głowy umieścić jego nazwiska w końcowych napisach. Teraz już wiedział. Stawka 30 $ za godzinę, niezwykle atrakcyjna, jak mu się jeszcze przed dwoma tygodniami wydawało wcale nie była wygórowana.
Ale był uparty. I ambitny. Nikt. Żadne zero nie zmusi go do pójścia na łatwiznę. Nie machnie ręką, nie przymknie oka. Wiedział to i wiedzieli by tamci, gdyby go znali, że dr Sukin nie toleruje półśrodków! Na ile starczało sił przebijał się przez ignorancję ekipy już nawet nie dla podniesienia walorów tej produkcji, ale dla spokojności sumienia. Zrobi to, co należało zrobić. Zarzuci ich całą swoją wiedzą, a oni zrobią z nią co zechcą.
A jeszcze dopilnuje, żeby jak najmniej przeciekło przez palce. A potem…
Potem zainkasuje resztę wypłaty, zapomni i ze spokojem ducha powróci do domu. Ta pięknotka mogła mieć najlepsze cycki, jakie kiedykolwiek na oczy widział, ale skoro zatrudnili w roli konsultanta właśnie jego… cóż, przynajmniej staniki, które będą je opinały choć od Triumpha, skrywały stylizowane na autentyczne zapachy . Chociaż tyle… Bo w temacie siodeł i wielkości jurt niestety przegrał z kretesem.

***

Samolot kołował nad miastem już dobre czterdzieści minut. Wystarczająco długo by każdy, przynajmniej z tych co nie bali się latać, zerknął choć raz na rozciągającą się w dole panoramę miasta. Miasta Los Angeles. Miasta Aniołów jak je nazwali Hiszpanie. Miasta nieograniczonych możliwości, jak mawiali Amerykanie. Miasta, w którym ludzie tacy jak Frank Gehry czy goście z Pei Cobb Freed & Partners rozwijali skrzydła i stawiali cuda takie jak US Bank Tower. Z podziwem i zazdrością zerknął przez okienko na strzelające w niebo z poziomu miasta trzysta metrów architektonicznego geniuszu wieży First Interstate World Center. Konstrukcji, jakiej nigdy nie miał szansy zaprojektować. Nie miał… bo czy ktoś człowiekowi z taką przeszłością powierzył by swoje pieniądze i zaufanie? Odpowiedź była prosta. On sam, który znał prawdę, z pewnością… ale czy ktokolwiek jeszcze..?

Chyba że teraz. Po tym, czego dokona w Los Angeles. Mieście, gdzie znajduje się największa na ziemi fabryka snów – Hollywood. Gdzie dostrzegł go i zaangażował Ron Kowalsky. Nie do jakiegoś tam gniota za parę dolców gdzie z taką samą uwagą patrzyło się na kostiumy głównej bohaterki, co wzory na derce klaczy której dosiada, ale superprodukcji! Prawdziwego filmu za prawdziwe pieniądze. Z prawdziwą scenografią! Profesjonalizmem. Oraz nim! Jewgienijem Awramowiczem Sukinem w roli głównego konsultanta i scenarzysty!

Życie podało ci rękę mój panie – powtarzał sobie w duchu głupkowato uśmiechając się do przechodzącej obok stewardesy – chwyć więc mocno za ramię i daj się wciągnąć na pokład! Kto wie? Być może wbrew powszechnej opinii szczęście uśmiecha się więcej niż jeden raz…

***

Cios był tym dotkliwszy, im bardziej uwierzył w odmianę losu. A uwierzył. Jak ćma dał się omamić blaskiem złotego amerykańskiego snu. Jak szczeniak uwierzył w ten frazes. Ten banał że każdy, absolutnie każdy, byle tylko dostatecznie utalentowany i zdeterminowany w osiągnięciu celu go osiągnie na przekór głupim ludziom i wszelkim przeciwnościom losu.
Było mu wstyd. Stary, ślepy cap! Bo jak stary cap pobiegł w podskokach gdy tylko dali mu powąchać młodą kozę – plik dolarów i szansę na stworzenie makiety godną jego talentu. Niczym ślepiec dał się poprowadzić za rękę nie pomny dopiero co otrzymanej lekcji. Stary głupiec! Sparzył się, a zaraz potem znowu włożył rękę w ogień… A jeszcze do tego prawie cztery tygodnie wolnego, jakie wydarł niemal Sparre’owi z gardła… I co teraz miał zrobić z tym czasem..? Przecież spali się ze wstydu, kiedy wróci wcześniej i zapytany jak poszło w LA odpowie… właśnie. Co odpowie? Szlag, dur i czarna ospa!!

A do tego jeszcze ten elegancik w garniturze ze tysiąc dolarów, któremu wydaje się że sam strój i bezczelne zachowanie daje mu prawo do wchodzenia z butami w cudze życie i ględzenia o jakichś tam… zaraz, zaraz. Czy on zwrócił się do mnie wymieniając nazwisko? Propozycję?
Kolejny dziany szczeniak wyobrażający sobie, że gadając zagadkami uchroni się od wzięcia po mordzie o tyle tylko nie minął się z prawdą, że Sukin był wciąż jeszcze zbyt mało pijany. Szybka kalkulacja zalanego wódką z kinleyem mózgu wykazała dwie poważne przeszkody przed zakończeniem tej rozmowy, monologu właściwie tak, jak w pierwszej chwili miał zamiar skończyć.
Pierwsza, to że bójka nie wyjaśni, a z pewnością uniemożliwi dowiedzenie się, skąd ten nie znany mu człowiek, miejscowy jak wynikało z wywodu, w mieście w którym przebywał od trzech zaledwie dni zna jego nazwisko.
Druga, że facet był o wiele młodszy i zdecydowanie bardziej wysportowany od niego samego i wobec takiego układu sił kilka siniaków to była ostatnia rzecz, jakiej mu w tej chwili brakowało.

Opadł więc nieco zrezygnowany na oparcie krzesła i wbił wzrok w twarz nieznajomego.
- O pańskich prrrapozycjach jak i odmianie mojego życia pomówimy może – Sukin położył nacisk na to słowo – później. Puki co nie odpowiedziałeś pan na moje pytania. Pytam więc drrugi raz. Kim pan jesteś i czego pan ode mnie chce?
 
Bogdan jest offline  
Stary 23-06-2012, 03:28   #183
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


W drzwiach sąsiedniego pomieszczenia! Na granicy widzialności!
Mdły blask szmaragdowego kryształu ze szczytu krótkiej, ciemnozielonej laski. Melonik ze znakiem zapytania. Garnitur. Krawat.
Uchodziłby za eleganckiego faceta, gdyby nie wszechobecny odcień zieleni przyozdobionej pytajnikami.

-Kiedy? Od kiedy? Do kiedy? Jak długo?-twarz całkowicie skryta w cieniu uniemożliwiała identyfikację.
A jednak wiedział, że stoi tam mężczyzna. Może mówiły o tym kształty. Może sposób poruszania się.
Nad odwróconą wierzchem do góry dłonią pojawił się holograficzny noworodek w skali.

-Gdzie? Dokąd? Skąd? Którędy?-kontynuował daleko za plecami Samsona, a jego stylizowana laska obracała się między palcami przesłoniętymi zieloną, skórzaną rękawiczką.
Noworodek zmienił się w logo. Logo służb specjalnych. KGB.

Znał treść wypowiadanych słów. Wiedział co Zielony zaraz powie.
-Jak? W jaki sposób? Po co? W jakim celu? Dlaczego? Z jakiego powodu?-rozpędzał się Pytajnik.
Obraz znów się zmienił. Postać w mundurze z karabinem opartym o ramię. Tak dobrze znany stary karabin.
AK-47. Kałasznikov. Kałach.
Spojrzał zaintrygowany na twarz za całunem ciemności. Kim był ten facet?

-Pod jakim warunkiem? Pomimo czego? Mimo co?
Obracający się hologram z opuszczoną głową nie pozwalał na rozpoznanie. Nagle podniósł głowę, a oczy Smitha zwęziły się.

Dzień dobry, panie premi... prezydencie-pomyślał chłodno, a Zielony roześmiał się zimnym, bezlitosnym śmiechem.
Skądś znał ten głos... Skąd?!

Człowiek w garniturze cofnął się, rozpływając w mroku.
Jeszcze go spotkam-pomyślał nie wiedzieć czemu. Był cierpliwy. Pozna jego tożsamość prędzej czy później.

-Odpowiedź jest prosta-odparł bez namysłu Clay, wyrywając Point Mana z zamyślenia.
-Będzie musiała panu wystarczyć dyscyplina wewnętrzna i siła woli. Może to pozwoli panu wtedy przetrwać. Może. Jeśli natomiast dąży pan do konfrontacji, potrzebuje pan mnie. Umiejętności operowania pewnymi mocami, które mogą się tu przysłużyć, to nie lata - ale dziesiątki lat ćwiczeń. Nauki. Żadnego człowieka nie jestem w stanie przygotować do takiego starcia w ciągu dni, tygodni czy nawet miesięcy. Ja poświęciłem takiej wiedzy całe życie.

Point Man nie odzywał się przez kilka długich chwil, z zamyśleniem wpatrując w buty Clay’a.

Będzie mu to musiało wystarczyć.

Jak? W jaki sposób?
Zamyślił się. Rozważał przychodzące mu do głowy słowa i uśmiechnął się w duchu. To nie były właściwe pytania.

Gdzie? Kiedy?
Cały problem mógł być prostszy do rozwikłania niż mu się wydawało. Nie musiał. Mógł.

Podniósł głowę.
-W takim razie pozwolę sobie zachować kontakt z panem...


Klucze brzęknęły o blat stołu.

-Cześć rudzielcu-rzucił niefrasobliwie do faceta siedzącego po drugiej stronie lustra.
Oblicze młodego faceta uśmiechało się, rozciągając lekko piegi na nosie.

-Jutro umrzesz, wiesz?-zapytał zastanawiając się nad zmianami. Dalej będzie rudzielcem, ale co by było, gdyby skrócił włosy i je wyprostował?
Pomniejszyć oczy i odchylić uszy od czaszki.
Idąc na fali zdecydował zmienić owal twarzy na nieco bardziej okrągły. Wydął policzki.
Ciemnobrązowe soczewki.
Uśmiechnął się szeroko.




Małe dziecko:
-Mamo, mamo! Mogę mu urwać ucho?! Tylko ucho! Proooszę!
Skrzekliwy głos:
-Sam sobie urwij... Wiesz co? Wiesz? Pit...
Torebka mamy:
-Pierdut!


Skrzywił się, niemalże czując ją na swojej głowie. Gwałtownie wypuścił powietrze.

Dziękuję, wysiadam.
Tym razem nie będzie miętoszenia.

Potrząsnął energicznie głową, ale szeroki uśmieszek nie schodził mu z twarzy.
Wchodził w rolę...

Plask!
Plask!

Głuchy dźwięk w całym pomieszczeniu, dwa krwiste ślady palców, pieczenie policzków, kretyński uśmiech i Anthony czujący się jak dziwka na tanich filmach porno.

Studio!






-Co tam masz, chłopcze?-powiedział tuż przed stuknięciem kostek lodu o ściankę szklanki.
Odstawił ją na stolik obok fotela, na którym leżał wyciągnięty z podnóżkiem pod stopami.
W ciemnopomarańczowym płynie odbijał się ekran powitalny komputera z wetkniętą w slot kartą pamięci.

-Oootwórz-mruknął i zmarszczył brwi.
Wewnątrz folderu roiło się od zdjęć. Było ich blisko setki, ale prawdopodobnie dokumentacja wakacji, ludzi bardziej bądź mniej znanych. Nawet kilkanaście zrobionych było w Los Angeles po przybyciu.
Prawie wszystkie skupiały się na pojedynczych postaci.
Oto baza danych Wingmana Amy Fox. Należało ją zwrócić właścicielowi, ale nie na tej karcie.

Nagle zobaczył miniaturę pierwszego interesującego Smitha obrazu.
Nie jedną fotkę pstryknął zmiennokształtny. Nie dwie. Nawet nie trzy.
Tu było ich ponad trzydzieści. Dokładnie to czterdzieści i cztery.

Po dwukliku ukazała się pierwsza fotografia przedstawiająca ciemny zaułek, a w nich wspomnianego przez Johna, Christiana Bale'a.
-No, no. Znowu w roli głównej. Gratuluję, panie Bale.

Christian Bale i kobieta. Byłby to idealny temat dla brukowców na romans miesiąca, gdyby nie to, iż trzymał ją bardzo mocno.
Oczywiście można by było tłumaczyć to ogromną miłością aktora do swojej znajomej, a strach malujący się na jej twarzy za... lęk przed utratą ukochanego.
I historyjka gotowa.

Następne zdjęcie nie różniło się wiele od pierwszego, zaś drugie od trzeciego.
To mógłby być całkiem ciekawy film.
Podciągnąć w Photoshopie czerń i biel, usunąć kolory na tyle, by uzyskać odcienie brązu i stary film gotowy.

Wcisnął strzałkę i nie puszczał, zaś zdjęcia w istocie przesuwały się jak na dawnych filmach, gdzie kadry dzieliła całkiem spora przestrzeń zauważalna przez ludzie oko.

Anthony patrzył jak odtwórca roli Batmana odepchnął kobietę wprost na ścianę.
Zaciśnięta w pięść dłoń unosiła się i opadała na nieszczęśnicę. Po każdym kolejnym uderzeniu, w kadrze występowało coraz więcej czerwieni.
Pierwsza wydobyła się z nosa.

Cios zaczynający i kończący walkę. Najprawdopodobniej złamał jej nos, co zdawało się potwierdzać buchnięcie krwi.
Dziewczynie w tamtym momencie łzy zasłoniły oczy, ból wypełnił umysł. Po takim ciosie honorowy przeciwnik nie kontynuuje walki, ponieważ staje się ona czystą egzekucją.
Ręce przy centralnej części twarzy, zerowe możliwości obrony, ujemne możliwości ataku.

Bale nie przestawał. Zniszczył wargę o jej własne zęby, które z pewnością uszkodził.
Usta napełniały się miliardami krwinek nadającymi się tylko do wyplucia. Ona nie miała takiej okazji.
Jedyne co należało zrobić przy takim szoku, oszołomieniu i ranach, to osłonięcie głowy i próba ataku.
Jednak kobieta po prostu osunęła się, a jej szanse na przeżycie drastycznie spadły.

Podobno była dziwką, ale nic z jej ubioru na to nie wskazywało. W ten element opowieści był skłonny nie uwierzyć, aczkolwiek nie dało się go wykluczyć.

Point Mana jednak zainteresowało coś innego. Wyraz oszołomienia na facjacie aktora oraz jego dziwne oczy.
Zmarszczył brwi w zamyśleniu. Przyglądał się jednemu zdjęciu.
Coś zwróciło jego uwagę.
Jego podświadomość coś wychwyciła. Coś śliskiego jak węgorz, wymykającego się przed uściskiem umysłu.

-Co ukrywasz, skurwielu? No dawaj. Powiedz wujkowi Anatolijowi, a zrobi ci z dupy Przesmyk Panamski-mówił łagodnie, jak do małego dziecka przy stłuczonej szybie sąsiada.

Tuż za plecami Bale'a z ciemności wyłonił się "znajomy bez twarzy".
-Kto? Co? Kim? Czym? Komu? Czemu?-pytał, pukając szczytem laski w plecy napastnika.

-Kurwa-mruknął upijając kolejny łyk whisky.
Alkohol? Możliwe.
Narkotyki? "Możliwsze".
Niemniej podświadomość nie dawała za wygraną. Zobaczyła coś innego.
Oszołomienie na twarzy i dziwne oczy. Gdzieś to widział.

Nagle otworzył szeroko oczy. Szklanka uderzyła o stół równocześnie ze stopami spadającymi na podłogę.
Potrzebował dalszego zdjęcia! Kolejne!

Aktor wolno obracał się w kierunku fotografa, a Zielony roześmiał się bezlitośnie i usunął w cień.
Smith dotarł do ostatniej fotografii. Nie dowierzał, zaś podświadomość darła się wniebogłosy.
Znalazł.

-Ja pierdolę-sapnął cicho.
-Nie, kurwa, możliwe. Nie, kurwa! Nie za dużo was, jebańce?

Wpatrywał się zmrużonymi, stalowymi oczyma w Christiana wydającego się patrzeć wprost na Anthony'ego.
Teraz było to wyraźne, oczywiste.

Ten dziwny wzrok. Ostatnimi czasy widział go dwa razy i tylko drugi zdawał się miażdżyć Bale'a intensywnością. Raz w koszmarze, a raz...

U Samsona Clay'a...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 23-06-2012, 20:19   #184
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Telefon

Czemu teraz?
To miało być pięć minut tylko i wyłącznie dla niego. Przecież przed chwilą wrócił ze służbowego biegu z druhem!

Swoją drogą Smith dobrze wiedział czemu jego znajomy tak bardzo lubił rozmawiać z nim podczas joggingu.
Bynajmniej nie dlatego, że chciał wszystko załatwić jak najszybciej. W nawale pracy znalazłby dla Point Mana czas. Nawet dużo czasu.
Chodziło o rywalizację sportową.

Stary zgred nie rozmawiał z Inżynierem o niczym póki ten zaczął mieć problemów z udawaniem, że wogóle się nie męczy.
Scenariusz zawsze był ten sam. Najpierw walka na zmęczenie przeciwnika, a potem walka na kamienną twarz.
Zawsze Anthony wymiękał pierwszy, bo jego rywal biegał od lat co najmniej raz dziennie.

Zakręcił kurek z wodą i spojrzał na upaprane smarem dłonie oraz trzymaną w nich część - centrum brudu.
-Kto?-zapytał w przestrzeń.
-Dzwoni Thomas Blackwood. Dzwoni Thomas Blackwood-odezwała się komórka.

-Połączenie głośnomówiące-zakomenderował.
Dzwonek ucichł. Zamiast niego rozległ się głos Turysty.


-Połącz z Antonia Ramos.

Ciężarówki pod studiem!
Blackwood nic nie wie. Co gorsza, Inżynier również nie ma o nich żadnych danych.
Według relacji: Tiry na podjeździe, zniecierpliwieni ludzie, sprawdzona zawartość - sprzęty. Wszystko wyglądało w porządku włącznie z papierami, których Turysta nie omieszkał sprawdzić.

Beeeep... Beeeep...

Coraz bardziej cenił sobie obecność tego człowieka w zespole, zaś po zakończeniu akcji Smith osobiście pogratuluje Woodsonowi wyboru pracownika.

[cebter]Beeeep... Beeee...[/center]

Ze słuchawki dobiegł głos Antonii. W tle łupała rześko elektroniczna perkusja i męski głos wyśpiewywał marszowo: “Eins, zwei, Polizei. Drei, vier, Grenadier!”.

-Jest taka zabawna sprawa. Całkiem śmieszna-powiedział, kiedy usłyszał głos Chemiczki.
-Przed studio stoją mi jakieś złomy przywiezione przez tiry. Ja sądzę, że to pomyłka, a kierowcy mieli odwieść to na wysypisko, ale adresy im się popieprzyły.
Bo przecież gdyby to były twoje sprzęty, to potrzebowałabyś pieniędzy, których ci nie dałem...


-Co? Cooooo?-wydarła się Antonia w próbie przekrzyczenia muzyki.
-Nie mam czasu na pierdoły, więc się Tony wysłów konkretnie!

-Rozumiem, to nie twój transport. Już dzwonię do Blackwooda, żeby odesłał ich na złomowisko-odparł nieco głośniej po przedmuchaniu rurki wyglądającej jak lufa odłączona od karabinu.




-Jaki kurwa transport?!-wrzasnęła Brazylijka i chyba ją nagle olśniło.
-Mój lab! Cholera! To mój lab jest! Tony, masz tam Blackwooda na miejscu?
Point Man uśmiechnął się lekko podczas przyglądania się z bliska metalowemu elementowi.
Nie wyglądał na wadliwy. Żadnych pęknięć, rys, skaz. Dobry towar.

-Mam. Powiem mu, żeby wjechali z twoim grajdołkiem do środka. Żeby nie zmókł jakby padało.
-To jest dobrze zapakowane-odparła Antonia, zaś starszy mężczyzna westchnął cicho.
Nie istniało dobre zapakowanie inne niż całkowite uszczelnienie. Wystarczyło, żeby podczas transportu zrobiła się mała dziurka, a woda znajdzie drogę, ale nie było to takie istotne w tej chwili.

-Tony, powiedz Blackwoodowi, żeby tego nie ruszali. Ci tam cali transportowcy wiedzą co i jak trzeba nosić. Blackwood niech weźmie tylko listę z mojego biurka i odkreśla po numerach magazynowych, czy wszystko przyszło... Jezu, no soryy Tony, że tak wyszło, ale ja i tak tam nie dojadę, a że Dominica nie ma już z nami, to ktoś to musi zrobić-kontynuowała Chemiczka, gdy jej rozmówca włożył czyszczony element do koszyka pełnego podobnych rur.

-Spokojnie, wszystko będzie ustawione delikatnie. Wiem, że to sprzęt... Co, do kurwy nędzy?! Jak to, kurwa, nie ma?!-sięgnął po kolejnego brudasa, gdy nagle poderwał się na nogi.
Stalowe oczy zwęziły się ostrzegawczo, a sylwetka wyprostowała w wojskowym drylu.

Antonia westchnęła i wyłączyła radio. Piosenka urwała się gwałtownie na “neun, zehn, Auf Wiedersehen”.

-Nie ma go z nami już. Nie żyje.

Cisza. Nie wiedział co powiedzieć.
Wyrazić żal? To tak kurewsko płytkie!
Zapewnić o współczuciu? Jeszcze gorzej.

Zginęła osoba z jego załogi. To się liczyło!
Zginął mu żołnierz, czego absolutnie nie tolerował.
Kto do tego dopuścił?! Nie mogli ginąć! Nie ginąć! To rozkaz, tępe koty! Wykonać!

-Kiedy, gdzie i co się stało?-zapytał bezbarwnie. Starał się maksymalnie złagodzić rzeczowy chłód i dystans brzmiące nieugiętą nutą cisnącą się na usta.

-Na jachcie jakiegoś szejka. Kiedy dokładnie - nie wiem. Tej nocy. Wziął i zaćpał, z tego co teraz wiem. Jutro z rana uderzam do policjantów, wyprowadzić ciało i jego rzeczy. I będę wtedy wiedzieć więcej-głos miała spokojny, wręcz odbarwiony z emocji. Ale i tak co jakiś czas pociągała nosem i było znać, że płacze.

Niedoskonały, niepełny raport.
Ale jakiś był i to mu wystarczało. Metoda małych kroków, a więcej dowie się już wkrótce.
Usiadł w końcu na progu wanny, chwytając za pełną od smaru część.
Zdawał sobie sprawę z siły uderzenia, jakim ta informacja była dla Brazylijki.

Dwóch Wingów wyłączonych z obiegu. Jeden na stałe, drugi czasowo. Przynajmniej takiego zdania jest Koroniew.

-Załatwiałem mu jego sprawę. Machina ruszyła i zaczęło się poszukiwanie-rzekł Smith z ponurym zamyśleniem.
Zrobił to jeszcze kilka godzin temu. Kilka godzin!

Po drugiej stronie ciszę co jakiś czas przerywało smarknięcie.
-Śmierć jednej ze stron umowy tę umowę kończy. Ale ty miałeś umowę ze mną, nie z Dominikiem. Ona jest dalej w mocy. Ty znajdziesz dziewczynę, a ja stworzę formuły.

Miał ochotę się roześmiać. Nie było żadnej umowy. Absolutnie żadnej, zaś to nie był czas na gadaninę o przepychankach w interesach, które starała się wprowadzić i wykorzystać.
Chętnie powiedziałby, że nie jest jedynym ich źródłem i wcale mu aż tak bardzo na nich nie zależy.
W każdej chwili mógł wytropić jednego z najlepszych chemików, posadzić go z guru jakichś wierzeń, obu posmarować jak temu Staremu Lisowi za informacje i z pocałowaniem w rękę, w podskokach stworzyliby mu je.
Cóż... To nie był na to czas.

Teraz należało zapewnić wszelką pomoc, jaką tylko można było zapewnić.
Nie żeby był specjalnie sentymentalny, lecz to był jego człowiek. Jego żołnierz. Żołnierzy nigdy nie zostawia się samych.
Nawet jeśli są martwi.

-Jakby ci kretyni robili jakiś problem z wydaniem ciała, a pewnie będą robili, to zadzwoń, a wtedy będą musieli go wydać. Załatwię to.

-Nie będzie problemów. Mnie się nie odmawia-znów w jej głosie zadźwięczała niezachwiana pewność.
Smith przewrócił oczami. Oby nie trafiła na służbistę, tylko na człowieka.

-Jeszcze nie zaczęliśmy, a już tracimy ludzi. Jeden nieżywy, jeden pod znakiem zapytania...
-Hm? Kto jest znakiem zapytania? Miranda?
-Nie. Ona wypadła już na początku i nie bardzo wierzę w jej powrót, a mnie potrzebny jest Wing...
- Kto? Halo, Tony, tu jestem, po drugiej stronie linii! Nie recytuj mi planów, tylko powiedz, co się stało, że powątpiewasz w czyjeś siły... Cholera! To Ruhl, tak?!

To była cenna informacja. Nawet bardzo.
Ta kobieta miała w dupie wszystko i wszystkich. Oprócz Dominica i tylko jego, jak się zdawało.
Do listy dochodził Ruler. Przeciętnie bystry, piekielnie skuteczny Solo. Ciekawe zestawienie.

-Cryer.
-Bogu niech będą dzięki! odetchnęła Antonia pełnią swego egoizmu.
-To co się stało?

Nie powiedziałby tego teraz. Przemilczałby, ponieważ nie czas na to.
Wyrzuty na temat tego, co się stało należało zostawić w spokoju aż do przyjazdu.
Ale wyrażanie się o współczłonkach zespołu w takim charakterze zasługiwało jedynie na pogardę.

-Już lecę mu dziękować. Rozpędziłem się-odparł złośliwie.
-Podziękuję mu też za stratę Dominica i Mirandy, a co się będę. Polecę hurtem. A jak wrócę, to zastrzelę Koroniewa i pobiegnę na kolanach mu podziękować.
W nocy był napad na studio. Ktoś...
-położył nacisk na ostatnie słowo, dając do zrozumienia, że ów persona jest mu znana.

-Całkowicie usunął pierwszą linię obrony, jaką zastosowałem. Mianowicie drzwi wejściowe. Ktoś! Zgniótł sobie kartkę. Dzięki Bogu-świadomie zastosował wypowiedziane wcześniej słowa z zamiarem ironicznej identyczności do sensu ich pierwowzoru.

-To straszne, Tony!-wykrzyknęła Antonia, bo przypomniało się jej, że miała głaskać Smitha, by się lepiej poczuł i uznała, że to właściwy moment. Coś jej nie grało, że co - Bóg zgniótł kartkę? - ale stanowiło to nieważny szczegół.
Grała idiotkę większą niż była w rzeczywistości.

-I jak sobie z tym poradziłeś?
-Na nieszczęście mieliśmy w studiu prawie samych ludzi zdolnych do walk kontaktowych. Niestety nikt nie zginął, a przyszli faceci z bronią i równie dobrze mogli wszystkich rozstrzelać. W tym Rulera-kontynuował zgryźliwie, ignorując wypowiedzi Chemiczki.

-Wystopuj ten galop na moment-głos Antonii stał się nagle zimny i rzeczowy.
-Kto i dlaczego w ogóle wlazł do studia z bronią? Przecież my jesteśmy spokojni ludzie i kręcimy dramat historyczny na Islandii! Więc czego u nas szukali, hm?

Dramat historyczny z gromadą nagich kobiet. Na ich nieszczęście zostali zakwalifikowani do kategorii filmów, w których scenarzyści mieli swój raj.
Mało tekstu, dużo akcji.
A jak już się coś mówi, to wyłącznie po niemiecku.

-Jeszcze nie wiem-położył nacisk na pierwsze słowo.
-Ale domyślam się. Domyślałem się jeszcze przed wyjazdem i dlatego położyłem na studiu dwie linie obrony. Dwie.
Jedna została spieprzona przez ciebie i Dominica.


-Dobra, dobra...-wcięła się bezlitośnie.
-To najpierw dowiedz się kto, a potem miej pretensje do Boga. Czy do mnie. Dominica nie ruszaj, bo wytykanie zmarłym jest mało godne i nawet ktoś taki jak ty to wie. I wyciągnij z tego wniosek - więcej komunikacji, mniej gadżetów. Masz skutki swojego tajniaczenia, cholera. Mam jeszcze gdzie lab postawić? Zostały tam choć dwie ściany w miarę proste, z dachem?

Miał ochotę roześmiać się na akt bezmyślność, jaką się wykazała.
Zamiast tego powrócił do czyszczenia.
-Stwierdzam fakty, których nie zmieni nawet śmierć, a taki, nie inny skutek napaści jest efektem nie tajniaczenia tylko twojej ignorancji i nie stosowania się do poleceń, których nie wydaję na podstawi widzimisie-odparł z chłodem bijącym z głosu.

-Ignorancji owszem... Twojej. Zostawiasz ważne polecenia na kartce na bramie? Poważnie, Tony? Bo dla mnie to wyglądało na cienki żart, żeby nakręcić majtki Amy, jak będzie przełazić w mini przez parapet. Wyciągaj wnioski, powiedziałam. Ja to robię caluuuuuuuutki czas. Do zobaczenia.

Musiała być naprawdę zdesperowana, by uciec się do tak tandetnej linii obrony.
Każdy musiał zauważyć jego wojskową manierę i charakter jaki przedstawiał. Nie był skory do wielu żartów, a już z pewnością nie wprowadzał ich w polecenia.
Tego się nie robi.

Smith miał już do czynienia z Brazylijką. Ona doskonale zdawała sobie sprawę, że wydając rozkaz, nie ma ochoty na robienie sobie jaj.
Tym bardziej żałosne były te słowa, ale miał ważniejsze sprawy niż wyśmiewanie jej głupoty.

-Wyciągnij je i tym razem, ale pogadamy w studiu-warknął i rozłączył się krótkim poleceniem.

Czekał go jeszcze montaż ulepszenia guzika...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 26-06-2012 o 21:53.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 24-06-2012, 02:56   #185
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


Sklepy z odzieżą to jeden z najczęściej występujących rodzajów branż starających się zaspokoić potrzeby klientów.
Najczęściej wykreowane przez marketingowców potrzeby.

Jednakże potrzebę Antony'ego Smitha na nowe ubrania wykreowały nie lisy marketingu, a sam Christian Bale oraz Christopher Ruhl.
Solo spisał się doskonale podczas napadu na studio, zaś teraz ponosił tego konsekwencje.

Ruler z całą pewnością będzie chciał wrócić do studia i miał do tego prawo, choć dla Point Mana było to nieco niewygodne.

-Dobry wieczór. Mogę w czymś pomóc?-zapytała ekspedientka, kiedy ostrzyżony na jeżyka rudzielec w średnim wieku wszedł do sklepu.
Nie było w nim wielu klientów, gdyż dzień mocno chylił się ku końcowi, mając daleko w tyle godziny szczytu.
Zmęczone, młode dziewczyny rozmawiały w swoim własnym gronie, nie zwracając zbyt wielkiej uwagi na niedobitki, jakie jeszcze przeglądały zawieszone na wieszakach produkty.

Wszystkie bez wyjątku z bladymi, wymuszonymi uśmiechami przestępowały z nogi na nogi po wielu godzinach stania.
Każda uprzejmość była już wymuszona.

-Tak-odparł, niemalże dostrzegając cień zawodu na twarzyczce dziewczyny.

-Potrzebuję dużych jeansów, koszulkę i bluzę.

-Tutaj mamy spodnie z naszej najnowszej kolekcji...

-Nie, dziękuję-przerwał jej Anthony, gdy tylko zobaczył szerokość nogawki.
Pasowałyby na niego, ale już na Rulera nie.

Przez chwilę dało się obserwować szybko ukryty za sztucznym uśmiechem grymas niezadowolenia.
-Potrzebuję czegoś na urodziny mojego brata. On jest dużym człowiekiem. Jest mniej więcej... Taki i... taki-wyciągnął dłoń nad głowę, pokazał pożądaną szerokość barków.

-Rzeczywiście pana brat jest duży. Proszę za mną-rzekła, a wyraz zmęczenia choć na chwilę zniknął z jej twarzy ustępując mentalnym poszukiwaniom obiektu.
Poprowadziła Inżyniera wgłąb sklepu. Zatrzymała się przed metrowym podestem ze stosikami spodni ułożonymi w rzędy.

Spódniczka z tyłu napięła się, kiedy jej właścicielka pochyliła się nad metkami, zaś szczupłe palce przeszukiwały sterty jedna po drugiej.
W końcu wyciągnęła i rozłożyła je z włosami założonymi za uszy z prawej strony głowy.
Długie, proste spodnie bez charakterystycznych ozdobników o nieskomplikowanym kroju. Spodnie mogące przypominać każde inne.
Point Man wyobraził sobie Rulera. To mógł być dobry rozmiar.

-Doskonale. Biorę je. Jeszcze tylko koszulka i bluza-pokiwał głową z uznaniem i przewiesił je przez ramię.

-Poprosiłabym konkretniej. Ta koszulka. Jasna, ciemna, jakiś kolor, typ wzoru?-zapytała podczas marszu w kierunku działu z t-shirtami.

-Prosta, zwykła. Może być szara.

-...time I close my eyes, I see my name in...
Z głośników płynęły słowa Travie McCoy'a przy akompaniamencie cichego podśpiewywania pracownicy po kolei przerzucającej wieszaki.
Wyciągnęła dwie.
Pierwsza posiadała dużego, czarnego orła z rozłożonymi skrzydłami, zaś druga charakteryzowała się jedynie liniami utworzonymi z nici w kolorze t-shirtu.

-Ta z orłem jest świetna, ale potrzebuję czystej. Biorę-kolejna rzecz spoczęła na ramieniu mężczyzny.

-Jeszcze bluza-odgarnęła smoliste włosy za uszy.

-Zdaje się, że nie trzeba. Wezmę tamtą-wskazał na manekina ubranego w rozpinaną, szarą bluzę z kieszeniami bez zdobień, ale za to z głębokim kapturem.
Wyjął portfel, a z niego trzy dwudziestodolarówki.

-To za wybór spodni. To za wybór koszulki. A to... Jak znajdziesz mi właśnie tamtą bluzę we właściwym rozmiarze...


Cały czas pedał w podłodze.
Ten samochód szybciej już pojechać nie mógł. Wskazówka prędkościomierza drgała na liczbie sto osiemdziesiąt.
Silnik wył zawodząco w tytanicznej pracy tłoków, zaś szosa uciekała spod wirujących kół.
Linia ciągła miejscami przechodziła w przerywaną, lecz nie miało to najmniejszego znaczenia, gdyż zlewały się one, zamykając wolne przestrzenie.

Dolina Krzemowa. Okolice Menio Park.
Był na miejscu.

Zdjął nogę z gazu. Samochód jakby odetchnął z ulgą. Wycie ustało, obrotomierz ustabilizował się przed czerwonym polem.
Kierowca wyjął komórkę.

-Wybierz Bastian Szulc.

-Szulc-odebrał prawie natychmiast.
-A, to ty. Słuchaj, przedszkole gotowe. Miałem właśnie dzwonić.

-Perfekcyjnie. Projekt jest gotowy i prawdopodobnie jeszcze dzisiaj go otrzymasz. Jak z częściami? Co jesteś w stanie załatwić i za ile? Oczywiście ze standardowych części.

-No wszystko co chciałeś. Z Szulcem rozmawiasz, do cholery. Pytanie tylko na kiedy i na gdzie. Bo cenę znasz, płatne z góry jak zawsze.

-Znam-powiedział krótko Anthony, stając na światłach.
Spojrzał w górę z pochyloną głową. Światło nie chciało się zmienić.

-Najlepiej by było, gdybyś zorganizował jakieś miejsce w OHB, bo tam mielibyście wszystko, co wam potrzebne pod ręką, ale nie jestem pewien czy masz jakiś kącik wolny.

-Dla ciebie się znajdzie.
Anthony kiwnął głową z zadowoleniem.
Żółte.
Redukcja.
Gaz.
Zielone.

-Tak jak mówiłem, dzisiaj wieczorem dostaniesz projekt. Zapoznaj się z nim i zaczęlibyście tak szybko, jak możecie.
Części niestandardowe dostaniecie niedługo. Ja sam postaram się do was dołączyć za jakiś czas.


-Zaczynamy zabawę, jak tylko dostaniemy zabawki.-zadeklarował się jasno Szulc.
-No i kiedy popatrzę na konto z dużym uśmiechem.
Bastian poruszył zasadniczy problem.

-Nie mogę wam wszystkiego przelać od razu. Takie transakcje nie przechodzą bez uwagi. Dziś wieczorem dostaniecie część. Drugą dostaniesz w czeku. Trzecią dowiozę osobiście. Czwartą i piątą załatwię w inny sposób. Dam ci znać gdzie je znaleźć.
Ale już po pierwszej będziesz mógł się troszeczkę cieszyć, bo to trzecia część całej sumy
-uśmiechnął się lekko Point Man.

-To rozumiem-widział wręcz już znajomy szeroki uśmiech Szulca.
-Czekamy zatem. Oczywiście na Ciebie.
Głos przycichł, profesor mówił już do kogoś obok siebie.

-Słonko, rzuć to gówno. Bierzemy się do prawdziwej roboty.
-Dobrze będzie zobaczyć was ponownie. Czas zacząć grę. Oczekuj prezentów za godzinę do półtorej-powiedział Anthony z błyszczącymi oczami.
Dojeżdżał na miejsce.

-Trzymajcie się-zakończył rozmowę.


Czteropiętrowy blok z czerwonej cegły. Nic specjalnego, ale wydawało się, że to tutaj.
Spojrzał na kartkę z adresem, a następnie na tabliczkę zawieszoną tuż obok wejścia, do którego prowadziły kilkustopniowe schodki.
Przez chwilę chodnik wraz z posadzonymi w równych odstępach drzewkami utonął w nowym świetle różnym od blasku pochodzącego z okolicznych latarni.
Równie szybko zniknął wraz z odjeżdżającym samochodem. Ford. Escort w wiśniowym kolorze mającym maskować wżery w lakierze.
Młody blondyn westchnął lekko, po czym dziarskim krokiem wszedł po schodach, stając przed czarnym domofonem w starym stylu.
Srebrne przyciski opatrzone ponadrywanymi numerami wypełniały tablicę.
Zielone oczy przez chwilę błądziły po niej, by w końcu wcisnąć wypustek znajdujący się pod numerem 31.
Nie działał, ale drzwi były otwarte.

Wszedł na oświetloną zdychającym bździdełkiem u sufitu. Naprzeciwko wejście znajdowały się bladoniebieskie drzwi ze srebrnymi cyframi "3" i "1".
Podszedł do nich. Wcisnął przycisk.
Niemalże równocześnie rozległ się dźwięk dzwonka, który ustał po opuszczeniu dłoni.

-Kto tam?!-głos dobiegający zza drzwi potrzebował minuty by zaistnieć, chociaż Smith słyszał że ktoś tam od dawna stoi. Głos należał do kogoś młodego i był bardzo mocno przestraszony.

-Przysyła mnie Diodak. A ja jestem podobno Wujaszek Sknerus. Tak mi powiedział Diodak-wzruszył ramionami Anthony.

-Sknerus?!-krzyknął facet za drzwiami.
-Kurwa mać, Sknerus? A są z tobą...Siostrzeńcy?

-Pilnuje ich Donald. Poza tym, oni nie znają się na interesach.
-Kurwa. Nie ma Donalda?-rozległo się za drzwiami. Trwała cisza.

Nagle, nieoczekiwanie drzwi otworzyły się. Za nimi Smith zobaczył na oko dwudziestoparoletniego chudego gościa, o zmierzwionych czarnych włosach. Był ubrany we wzorzysty szlafrok i jeden klapek. W ręce trzymał przepychaczkę do klozetu. Na widok Smitha otworzył szeroko oczy o czarnych, wielkich jak spodki źrenicach. Był spocony i trząsł się dziwnie. Patrzył na Pointa jak na jakieś zjawisko, z otwartą gębą.

Od samego progu nie zapowiadało się dobrze.
Nie dało się nie zauważyć, że facet był naćpany, co nie wróżyło pomyślnych interesów.
Jedyne, co ubiją, to muchę w kiblu.

-Wejdź!-rozejrzał się nagle jak szalony po ulicy i wciągnął Smitha do środka, zamykając drzwi z czym miał duże problemy. Klamkę najwyraźniej mylił z przybornikiem do kluczy.
-Odejdź, ja zamknę-westchnął cicho Anthony, wyręczając młodego Mookiego. Było jeszcze gorzej niż myślał.

-Dzięki!-na spoconej twarzy wykwitł ogromny, najprawdziwszy uśmiech rozkoszy.
-Chodź, wejdź... Sknerus, w moim domu... No coś takiego.... Ale interesy, jak Sknerus może chcieć robić interesy?- zastanawiał się. Smith zauważył, że facet prowadzi go prosto do łazienki.

Idziemy ubić muchę-pomyślał z lekką rezygnacją Point Man.

-Racja. Poza tym zbyt oczywiste powiązania z Diodakiem. Wolałbym tego uniknąć. Umówmy się, że przestanę być Wujkiem Sknerusem, a zacznę Reedem Richardsem.
-NIE!-ryknął Mookie potrząsając nim. A potem nagle uspokoił się, śmiejąc się pod nosem.
-Nie. Nie. Wyglądasz fajnie jako Sknerus. A mówiłeś...Diodak. Diodak. Coś mi to mówi, cholera.

Facet kontaktował jak niepodłączone gniazdko. Oświecenia może nie być.

-Ciężko go opisać po wyglądzie, bo... No cóż... To ten facet z dojściami niewiadomo dokąd, ale załatwia różne ciekawe rzeczy. Polecił mi ciebie-rzekł Point Man z zainteresowaniem patrząc na dom, przez który przeprowadzał go chłopak.
Na razie Mookie wprowadził go uprzejmie do dużej, czystej łazienki. Smith przestąpił jej próg, myśląc że może chodzi o zagłuszenie wodą ewentualnego podsłuchu. Ale gospodarz najwyraźniej miał inne plany.

-Siadaj.-wskazał dłonią na pralkę, a sam podszedł do kranu.
-Napijesz się czegoś?
Do ręki wziął kubek ze szczotkami do zębów i zaczął się do niego śmiać. Potem spoważniał.

Smith nagle zmienił zdanie. Z nim nie miał ochoty ubijać tej muchy.

-Nie, dzięki. Nie trzeba. Właściwie to chodzi tylko o kilka gadżetów... Zza pleców. No i oczywiście uzgodnienie kwestii płatności. Gotówka, przelew?-zapytał blondyn.
Przejechał wzrokiem przez łazienkę. Ktoś władował tu sporo kasy i ktoś często tu sprzątał.

-Gadżetów?-zapytał Mookie nalewając sobie wody i pijąc ją, połowę wylewając na szlafrok.
-Ga..dże...tów...-smakował sobie jakby to słowo.
-Ga...ga...ga...

Point Man patrzył na niego z nieustającą powagą, choć irracjonalny, chaotyczny młodzieniec miał zdecydowanie destrukcyjny wpływ na uporządkowanie.

-Tak. W pierwszej kolejności matrycę gigapikselową i nakładki na nią. Termowizyjną i noktowyzyjną-powiedział, patrząc jaki wpływ wywarły jego słowa.
Nie wiedział czy chłopak jeszcze dalej jest na tym świecie czy już odleciał.

-O! O! Gi-ga-pi-kse-lo-wa...- Mookie szeroko rozwartymi, zaćpanymi oczyma patrzył na coś w powietrzu, pokazując palcem.
-Powiedz to jeszcze raz! Proszę!

-Maatryycaa. Giigaapiikseeloowaa-powtórzył nieco wolniej.
Za jakie grzechy?!

-Naakłaadkii teermoowiizyyjnee i nooktoowiizyyjnee-dodał, czując się jak debil.
Brakowało mu zeza i przesuniętej w lewo szczęki.

-O! O!-pokazywał zachwycony Mookie na coś w powietrzu.
-Widziałeś Sknerus? Zobacz, krótsze sylaby mają ciepłe barwy, a długie przeciwnie! Ale “z” wygląda brzydko. Cholera! “Z” wygląda bardzo brzydko!
Przestraszył się wyraźnie.

-A te cieplejsze zdają się falować nieco bardziej niż te zimniejsze, nie uważasz?-zapytał, spoglądając we wskazywane miejsce.
Pomysł na kontynuowanie absurdu w ten sposób zrodził się z fizyki, gdzie cząstki cieplejsze poruszały się szybciej, a zimniejsze wolniej, co było spowodowane różnicą w energii.

-Chyba tak-mówił szybko, przelękniony.
-Myślę, że ma to związek z szerokością geograficzną i smogiem. I przestań mówić zdania z literą “Z”, dobra?!
-Postaram się pomijać tą literkę. Dodałbym wpływ fal elektromagnetycznych. Co ty na to?-zapytał Smith.
Czuł jednocześnie, że daleko to oni tak nie dojdą.

Mookie położył sobie szczotkę do zębów na głowie i spoważniał.
-No, teraz lepiej-powiedział do siebie i nagle jakby się ocknął.
-Zaraz. Powiedziałeś: Diodak?! Trzeba było tak od razu. To co, interesują cię gadżety związane z falami elektromagnetycznymi, tak?

Iskierka nadziei zabłysła w tym niepodłączonym kontakcie.

-Nie tylko. Moje zamówienie jest stosunkowo rozległe. Potrzebna mi wspomniana matryca gigapikselowa i nakładki na nią. Dodatkowo procesor, najlepiej w technologii i7, 32 GHz. Chyba, że masz coś lepszego. Jestem na to otwarty. Do tego karta graficzna i dźwiękowa. Dodatkowo dysk twardy. Minimum 32 TB.

-Noooo...- Mookie podrapał się w głowę, a Anthony prosił w duchu, by ta szczoteczka nie spadła mu z czupryny, bo wtedy strąci mu dyńkę z patyka.

-...i tu dochodzimy do momentu w którym niestety muszę prosić, byś nie był już Sknerusem. Da radę? Bo to będzie cię kosztować. Tylko złote krążki, oczywiście.

-Jakoś się dogadamy. Jakie sumy chodzą ci po głowie?-zapytał Smith. Za późno ugryzł się w język. Nie głowa.
Ta szczoteczka była jego kluczem... Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.

-Za to, co mówiłeś?-Mooki zadzwonił zębami, jakby przeszedł go nagły dreszcz. Wypchnął pół pasty do zębów na swoją dłoń, a następnie rozsmarował ją na lustrze. Potem palcem wypisał na mazi cenę, aż skręcało go z podniecenia gdy oglądał z szeroko otwartą gębą swoje własne dzieło sztuki.

-Ile z tego jest dla ciebie?-zapytał Anthony, patrząc na lustro, a Mookie pogroził mu palcem, choć jego oczy zdawały się raczej widzieć jakieś zupełnie inne rzeczy.

-Miałeś przestać być Sknerusem... A co ja widzę?
-Miałem przestać być Sknerusem dla ciebie. Nie dla innych. Dlatego mam dla ciebie układ. Im więcej utniesz innym, tym więcej dam tobie, a przy okazji sam trochę zaoszczędzę.

-To dla mnie zbyt skomplikowane-westchnął.
-Jak widzisz, nie do końca jestem sobą. Po prostu, ze względu na Diplodoka dam ci 5 procent upustu. Więcej nie mogę - wiesz że sukces wymaga dobrej drużyny.

Facet okazywał się zbyt oporny na inteligencję. Przynajmniej w tym momencie.
Prosty układ przyniósłby zyski obu stronom, ale to nie był koniec pomysłów Inżyniera.

-Może inaczej. To ja dodam ci do tego-wskazał na lustro.
-Dwadzieścia pięć procent tej kwoty, z czego pięć jest tylko dla ciebie, a ty dorzucisz mi baterie słoneczne, nadajniki przesyłowe, najlepszy moduł nasłuchowy jaki zdobędziesz, blokery elektromagnetyczne o małym zasięgu i paczkę mikrosztyftów do karabinu typu “Dmuchawka”. Same sztyfty, bez łusek. Deal?-zapytał, wyciągając rękę.

-Wszystko za wyjątkiem blokerów. No nie mam panie szanowny po prostu...-Mookie próbował chwycić rękę Smitha, ale nie trafił - przeszywając dłonią powietrze obok Anthony’ego.
-No to...deal?

-Deal-uśmiechnął się lekko Point Man.
-Dodam jeszcze dwa tysiące gratis, jak jutro sztyfty będą gotowe do odbioru.

-Jutro?-podrapał się szczoteczką po głowie.
-Nooo...Dobra. Da się zrobić. Zaraz wsiadam w samochód i jadę na bazę rozmawiać z chłopakami.

-Lepiej zadzwoń. Nie chcę usłyszeć, że zdrapują cię z latarni albo płacić kaucję czy jeszcze coś-uprzedził Smith.
-Może i masz rację-Mookie chwycił za rączkę od prysznica i przystawił ją do ucha.

-Cholera, na razie nie odbierają. Spróbuję później. A Sknerus niech szykuje walizkę z tymi zielonymi karteczkami.
-Dostaniesz przelewem. Najlepiej na dwa konta. To już taka średnia suma, więc lepiej ją przepołowić. Dyktuj numery kont. Tylko się nie pomyl, bo nie będę płacił dwukrotnie-wyjął z kieszeni kartkę i długopis.

-Dlaczego miałbym się pomylić?-naprawdę szczerze zdziwił się Mookie.
-Matematyka wygląda tak samo po obu stronach fazy. Ale zaraz zaraz...Jakie konta? Żadnych śladów. My, okularnicy z Silicon Valley lubimy tylko tłuściutkie, szeleszczące, pachnące farbą drukarską kawałki papieru. Najlepiej by nie miały tych swoich numerków po kolei. To będzie wielki problem?

-Problemy są tylko dla tych, którzy nie mają ochoty ich rozwiązać-powiedział Anthony z szerokim uśmiechem.
-Tu masz-wyciągnął jeden ciasno spięty bloczek o grubości około pięciu centymetrów.
-Część pieniędzy-na poprzedniej kupce wylądowała druga, identyczna.
-Którą możesz potraktować-trzecia trafiła na mały stosik.
-Jako zaliczkę lub zaliczki dla innych-czwarta była ostatnią.
-I jednocześnie jedna trzecia całej sumy. Jutro, przy odbiorze sztyftów dostaniesz dopełnienie do połowy. Druga połowa czekać będzie w skrytce, a jej dane i sposób otworzenia otrzymasz jak ja otrzymam swój towar.

-Pięknie! Przepięknie, znakomicie!-rozemocjonowany zupełnie nagle Mookie rzucił się w ramiona Smitha i zaczął obcałowywać jego policzki.
-Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność, przyjacielu!
Łzy radości płynęły mu z oczu, ściekając po wykrzywionej w wielkim uśmiechu spoconej twarzy.
Nagle coś zwróciło jego uwagę, wyszarpał z jednego bloczka jeden banknot i z przestrachem przyglądał mu się pod światło.

-Zaraz zaraz...O, shit...-popatrzył szeroko otwartymi oczyma na Smitha.
-Czy jesteś pewien, że na tym zawsze był narysowany ten właśnie facet? Przecież to Michael Jordan!

-W końcu Jordana zna każdy, nie?-zadał pytanie retoryczne Smith, po czym dodał:
-Czas mnie goni. Zobaczymy się jutro. Zadzwoń do kolegów, ale nie z tego telefonu. Nie płaciło się abonamentu za tą linię, to i dodzwonić się nigdzie nie można. Spróbuj z innego-rzekł, wskazując na słuchawkę prysznicową.
-Do zobaczenia jutro.

-Jasna sprawa, brachu-potykając się o próg Mookie wyprowadził go z łazienki. Smith musiał sam skierować go do drzwi wyjściowych, bo facet szedł nie wiadomo gdzie. Stanęli w przedpokoju, a po chwili Anthony był już po drugiej stronie drzwi. Mookiego zostawił, gdy ten w pewnym szoku oglądał jakąś starą wiszącą tam kapotę, mamrocząc coś o kosmosie.

Smith obejrzał się jeszcze raz na podjeździe, bo nagle Mookie wybiegł za nim w szlafroku przeraźliwie krzycząc:
-Uważaaaaaaaaajjjj!!!
Anthony spiął się, odruchowo przygotowując się na możliwe zagrożenia, ale nagle Mookie zatrzymał się tam na schodach a jego twarz zmieniła się z przerażonej na błogosławioną.
-A nie...- uspokajająco pomachał do niego chłopak.
-Wszystko w porządku. Wydawało mi się, że coś na Ciebie spada. Pozdrów ode mnie kota Pluto, dobrze?
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 24-06-2012, 16:21   #186
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hTWKbfoikeg[/MEDIA]



Load up on guns and bring your friends.
It`s fun to lose and to pretend.



Na horyzoncie rosło w oczach Los Angeles - świecący blado moloch na tle nocy, w którego paszczę właśnie zmierzał na pełnej prędkości.

Miał konkretną robotę do wykonania, a czas ściśle rozplanowany. Im szybciej będzie w stanie odfajkować kolejne punkty na liście, tym szybciej będzie mógł przejść do kolejnych.
Tym szybciej zakończy pracę.

Priorytetem okazało się zamontowanie ochrony na studio.
Czyszczone cierpliwie lufy z tłumikami były bez zarzutu, pojemniki z amunicją pełne, zakupione w kilku sklepach kamery zostały uszczelnione i przygotowane do połączenia z zaprogramowanym łożyskiem.
Mocne komputery gotowe były na przesył i odbiór danych.
Anteny przesyłały dane na centralny dysk.

Dokładnie wszystko zaplanował.
Łożyska zapewniały odpowiednie płaszczyzny ruchu, zaś przymocowana do nich kamera obserwowała teren w poszukiwaniu ruchu.
Znaleziony cel był rozpoznawany, namierzany i śledziony przez komputer.
W trybie pasywnym na tym kończyło się działanie wszystkich systemów, lecz po uzbrojeniu w tryb aktywny znaleziony cel ruchomy zostawał poddawany ogniowi ciągłemu z żelaznych kulek.

Naturalnie nie obeszło się bez obliczeń precyzyjnie ustalających optymalną odległość między celami.
Tylko jedna kamera musiała łapać ruch na granicy widzenia obiektywów. Przynajmniej do czasu, gdy tamten nie wejdzie głębiej.
Wtedy do ostrzału włączały się dodatkowe dwa działa.

Czujnik termiczny przy lufach miał uruchamiać cichy alarm wewnątrz budynku.
Kable z kamer zbiegały się w jednym punkcie, natomiast węzeł połączony był z dyskiem.
Zaprogramował automatyczne uzbrajanie się na godzinę dwudziestą drugą oraz rozbrajanie na szóstą.

Jedynie chwilowym problemem byli strażnicy włóczący się w nocy po okolicy.
Należało zmienić profil tworzonego filmu.
Pornos miał stać się nieporozumieniem, zaś newralgiczny rejon otoczony białymi liniami.
Nocą nikt nie mógł tam wchodzić.



With the lights out it`s less dangerous.



Światła uliczne zmieniały natężenie jak reflektory na parkiecie sinusoidalnie słabnąc i wzmacniając się.
Tworzyły ogłupiający wzór interferencyjny przypominający strzelnicę rewolwerowego mistrza - Feynmana.

Point Man spojrzał w lusterko wsteczne.
Facet w zielonym garniturze obracał rotacyjnie swoją krótką laskę wzdłuż najdłuższej współrzędnej.

-Połącz z Jack Anderson-powiedział Smith i ściszył radio.
Opowiedział mu spokojny głos chłopaka. Nie działo się nic szczególnego.
Bardzo dobrze.

Zaledwie kilkanaście minut później telefon zadzwonił.
Ponownie Anderson, lecz tym razem nie miał tak optymistycznych informacji.
Przyjechał karawan z ciałem, a Anthony skrzywił się lekko.
Zakład pogrzebowy z pewnością zapamięta nietypowe zlecenie.

Oni mieli wtapiać się w tłum, nie z niego wyróżniać!

Wyszli bardzo szybko, zaś w moment później ze studia wypadła również Antonia.
Dopadła do strażników. Starała się przekonać ich do czegoś i najwyraźniej udało się, gdyż ci poszli z nią uprzednio przywiązując psa.

Inżynier mógł zarządzić natychmiastowe wejście. Wtedy dysponowałby siłą Rulera, Blackwooda, Koroniewa i Andersona. Wystarczyło jedno polecenie, by zamierzenia Chemiczki mogły wziąć w łeb.
Nie zrobił tego. Cokolwiek by się tam nie działo był całkowicie przekonany, że ona wie co robi.
Choć finezja i subtelność przypominała bardziej tępego osiłka.

-Czekacie na mnie-rozłączył się.

-Kto? Co?-usłyszał zza pleców, zaś jego umysł natychmiast odpowiedział sobie "Antonia, ale... co?".
Wcisnął mocniej pedał gazu doprowadzając samochód do potępieńczego jęku.

-Połącz z Jack Anderson.
Zniknijcie gdzieś za rogiem. Tak za tym może być. Podjadę do was od drugiej strony
-rzekł Anthony i pokręcił głową.


Delikatnie skręcił kierownicę, jednocześnie trącając dłonią o kierunkowskaz. Boczna uliczka szybko objawiła kolejne zakręty, ale Smith był zainteresowany tylko jednym.
Trzecia w lewo.
Trącił kierunkowskaz i ponownie skręcił. Wyłączył światła, po czym przystanął za Nissanem Jacka.

Ruler wysiadł z niego prawie natychmiast, by wsiąść do samochodu starszego mężczyzny od strony pasażera.

-Mówiłem, że zadzwonię do ciebie, ale trochę się spieszyłem, żeby zdążyć tu wrócić-przywitał wsiadającego do samochodu Solo i wygiął się do tyłu. Jego ręka natrafiła na torbę z logiem Wranglera, którą podał Rulerowi, uprzednio wyjmując drewnianą kasetkę.

-Przebierz się. Mamy dziesięć minut. I tak już zbyt dużo mam do roboty w studiu-otworzył pudełeczko, ukazując zawartość.
Były tam takie akcesoria jak pudry, kremy czy kredki.

-Nie no kurwa...-jęknął Ruler.
-Choćby skały srały, nie zrobisz ze mnie panienki, nawet jakbym chciał. Co do kurwy nędzy mam z tym zrobić?

I nagle jakby coś mu się przypomniało.
-A w ogóle, liczę, że powiesz mi, z kim się napierdalałem? To nie były ruscy kibole, tylko świetnie wyszkoleni ludzie. Mogłem zginąć-dodał poważniej, choć trochę bez przekonania w głosie.
-Więc?-pytanie zawisło w powietrzu.

Point Man uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie umalowanego Christophera z uroczym różem na policzkach w stroju baletnicy.

-Chcę od ciebie odwrócić uwagę, nie ją ściągnąć, a tak wielką panienką nie była nawet She-Hulk. W torbie masz bluzę z kapturem i spodnie. Brałem na oko-mówił, rozstawiając się ze swoimi przyborami, by następnie przyjrzeć się uważnie pędzelkowi do pudru.

-Przebieraj się. W tym czasie wyjaśnię kilka kwestii-zamilkł na chwilę Point Man, wyciągając z kasetki jedną z tubek.
-Do rzeczy. Nie mogłeś zginąć. Sroka cię nie wysrała. Oczywiście nie wątpię, że byli dobrzy, ale ja wiem, że ty jesteś lepszy, a tuż za sobą miałeś Andersona, a ja nie miałem żadnej osoby, którą mógłbym dodatkowo rzucić na wsparcie. Walka trzema żołnierzami wcale prosta nie jest.
A kto to był? Faceci od Bale’a. Wynajęci. Jestem tego prawie całkowicie pewien. Tylko trzymaj się od niego z daleka. Mam jakieś dziwne przeczucie co do niego
-powiedział, mając przed oczami widziane zdjęcia aktora.

-Od Bale’a? Tego Bale’a?-Christophera już nawet to nie dziwiło.
-Co on ma z tym wspólnego?

-Cryer widział zbyt wiele i udokumentował zbyt wiele. Obecnie mam zdjęcia, którymi mógłbym zniszczyć Bale’a-rzekł spokojnie Point Man.
-Kiedy masz dowody, zaczyna się wojna na pieniądzie-dodał wyjaśniając.

-A teraz nadstaw się.
Ciemna substancja z tubki została wyciśnięta na dłoń Anthony’ego.

-Będziesz śniadym latynosem. Twoim znakiem charakterystycznym będzie kolczyk w uchu, a jak będziesz szedł, to idź z pochyloną głową, lekko skul ramiona, ugnij nogi, ręce schowaj do kieszeni. Będziesz wyglądał na trochę mniejszego. Pod kapturem zrobię ci trochę włosów. No i jakieś drobne modyfikacje twarzy-głośno zdradzał swoje zamiary, substancją podobną do kremu przyciemniając twarz Rulera.

-A twoja akcja z vanem była mocna. Świetna robota, tylko szkoda, że finalnie nie ukręciłeś im łbów. Następnym razem nie przejmuj się policją. Zabij. Prawo biorę na siebie. Rozsmaruj to sobie do połowy przedramion. Tylko plam nie rób-wycisnął trochę barwnika, by Christopher włączył się we własną przemianę.

-Zmiana kilku elementów potrafi potężnie zmienić człowieka. Jedni mają do tego większe predyspozycje, inni mniejsze, ale zawsze zmienia. Zmyjesz to... w sumie nie ważne jak to się nazywa. Mam to w studiu-mówił dalej Inżynier, by w końcu przyjrzeć się zakończonej pierwszej fazie.
Oczy skieruje w dół, a brwi pogrubi. Usta mogą zostać takie same. Nos też mógł zostać taki, jaki jest. Wyjął kredkę.

-Nie wiadomo czy cię nie szukają, a jakby trafili do studia, to byłaby prawdziwa katastrofa. Ludzie nie mogą nas ze sobą wiązać. Nawet jak już zwiążą, to nie na trwałe. Nie ma znaczenia, że zobaczą nas jacyś faceci z dyżurki. Kolejna ekipa. Jeszcze tylko kolczyk i włosy-pogrzebał w pudełeczku, z którego wyjął cienki pasek włosów. W chwilę później dyndał jako brązowa grzywka a’la Justin Bieber.
Następnie małe, złote kółeczko zalśniło między palcami.

-To klips. Delikatny, bo ma małą powierzchnię trzymającą. Nie zabrałem kleju. Uważaj, żeby go nie zgubić-to mówiąc zamknął zatrzask na uchu Sola.

-No!-klepnął Christophera w ramię z lekkim uśmiechem zadowolenia. Pudełeczko zostało zatrzaśnięte.

-Idziemy-Smith otworzył drzwi od strony kierowcy.

-Jeszcze jedno - co takiego zobaczył Cryer u Bale’a, co miałoby związek z naszym zadaniem? Tak krótko-dodał, przeczuwając, że to mogłaby być dłuższa historia.
Anthony usiadł ponownie z jedną nogą na zewnątrz.

-Z naszym zadaniem? Najprawdopodobniej nic. Cholerny przypadek naprowadził Cryera na Bale’a i John pstryknął mu kilka ślicznych fociaszek. Bale’owi się to nie spodobało i teraz chce mieć Winga Amy. Wiesz, tak jakbyś szedł do sklepu po mięcho i nagle wdepnąłeś w gówno. Niewygodny przypadek. Sam zauważony znęcał się nad jakąś kobietą i brzmi to zdecydowanie lepiej niż wygląda na zdjęciach.

Ruler nawet nie zastanawiał się, czy ma w to uwierzyć. Dostał jakieś mniej lub bardziej logiczne wytłumaczenie i tu mu wystarczało.


-Jesteśmy na miejscu-oznajmił Blackwoodowi.

-Jesteśmy?

-Jest ze mną Ruhl. Zaraz będziemy w środku. Wszystko u was w normie?

-Wyjdę do was. Spotkajmy się przy głównym wejściu.-odparł wymijająco Turysta.
To nie podobało się Anthony'emu, który spojrzał na Solo z pytaniem w oczach.
Pokręcił głową, chowając komórkę do kieszeni.

Oboje zbliżyli się do dyżurki, ale tym razem to nie Point Man wyglądał jak nie on.
Tym razem zakamuflowany był ucharakteryzowany Chris w nowych ciuchach.
Sporo zależało również od samego Ruhla. Musiał pochylić głowę, lekko zgarbić się i ugiąć nogi w kolanach, by sprawiać wrażenie mniejszego.

Druga część należała do najstarszego członka zespołu. Szedł wyprostowany, zaś jego zdecydowany krok nieznacznie wyprzedzał swego towarzysza.
W ten sposób ściągał uwagę na siebie.

Rozszczekał się pilnujący posesji pies. Strażnicy już wiedzieli o ich nadejściu. Snop światła latarki omiótł ich sylwetki, a Smith wyszedł przed swojego człowieka, by wzrok padał głównie na niego.

-Zgaś pan kurwa tę latarnię-odezwał się Christopher. On nie może się odzywać!
Zwraca na siebie uwagę!

-Kto tu po nocy?!-odezwał się gburowato nienajszczuplejszy mężczyzna, skupiający wzrok na Point Manie.
Bardzo. Bardzo dobrze.

Jego wytężony wzrok zmienił wyraz twarzy z podejrzliwego na pełen szacunku.
Bardzo dobrze, niech dalej na niego patrzy.

-To nasze identyfikatory. Otwieraj-pokazał dwa identyfikatory ze swoim na wierzchu, by zasłonić nim plakietkę Rulera.
W ten sposób pokazał jedynie dwie sztuki, ale dokładnie zobaczyć można było jedynie kartonik na szczycie.

-Oczywiście... Oczywiście, panie reżyserze...-odparł, zaś wejście stanęło im otworem, lecz w głowie Smitha rozbłysła ostrzegawcza lampka.

Kto? Co? Gdzie? Skąd? Dokąd? Kogo? Co? Dlaczego? Z jakiego powodu?

Smith wymienił spojrzenia z Rulerem, po czym przystanął.

-Skąd pan wiedział, że jestem reżyserem?-zapytał Anthony. Przystanął w drzwiach dyżurki.

-Nooo...-zawahał się ochroniarz.
-Przecież ta duża niunia mi powiedziała... Taka z ekstra cycorami, pyskata zupełnie jak moja stara. Pewnie aktorka? Pomogliśmy jej przenieśc dla pana sprzęt, no jutro macie coś kręcić, nie? Jest się tym, kurwa, dżentelmenem.

Smith uśmiechnął się szeroko.

-No, no. Ma pan oko, to trzeba przyznać. Oczywiście ma pan rację, to nasza aktorka. No i rzeczywiście jutro kręcimy. Długo pan już tu pracuje? Mnie się coś zdaje, że nowy, bez doświadczenia nie zobaczyłby tyle-pokiwał głową z uznaniem.

-Długo, długo-powiedział bez entuzjazmu gruby latynos.
-Czasem myślę, że za długo.

-Pan pozwoli, że zapytam co jeszcze panu mówiła? Sam pan rozumie, scenariusz...-zostawił pewne niedopowiedzenie, by otyły osobnik mógł się wypowiedzieć.

-Co mówiła?-rozparł się na krześle i bezmyślnie popatrzył na niedziałające ekrany.
-Że muszą przygotować sprzęt na jakąś małą scenę. Powiedziała, że chce pan kręcić w jednym z tych pokojów dla biedniejszych aktorów którzy nie mieszkają w trakcie zdjęć na mieście... No i razem z Mosquito zgodziliśmy się jej tam zatachać kamerę i lefrektory. Powiedziała, że w nocy ma być próba sprzętu a jutro kręcicie. Jakieś horrory czy coś. No by się to zgadzało, bo tam stała też trumna... Ta sama co ją dopiero co przywieźli.

Popatrzył dość podejrzliwie na Anthonyego.

-Aha. I mówiła że jakby hałasy jakieś ze studia były to żebyśmy się nie dziwili. Jakaś scena z... opętaniem, czy coś.
Nagle podniósł się i popatrzył Smithowi w oczy.

-Panie reżyserze. Niech pan mi, kurwa, powie. Ale szczerze. Wiem, że wy tam kurwa różne rzeczy kręcicie. Ale Rodrigo mi mówił już pierwszego dnia że wy to ekipa od pornoli jesteście. No to jak wy tam jakie rzeczy zboczone...znaczy wie pan...z trupami znaczy...noo, zboczone kurwa...-wykrzywił się gniewnie z obrzydzeniem.

-...to ja to kurwa katolik jestem, i nie wytrzymam. Jak Boga kocham, jak kabel nie jestem, tak wtedy pójdę na mentownię i niech was wsadzą, no i w ulu was już oduczą zboczonych rzeczy. Niech pan mi powie, że to nie to. Bo z tego co sam widziałem, to chujowo to wygląda.

-Panie! A skądżeby znowu! Porzygałbym się na takiej scenie i większość ekipy też! Nie mówiąc o aktorach! Łech, kurwa-wzdrygnął się nagle.

-Żadnych takich! W zaufaniu panu powiem, że za to, co my tu dostajemy, to prędzej sam scenarzystę wypierdoliłbym na zbity ryj. Własnoręcznie. Może mi pan wierzyć-odbiło mu się i gwałtownie podniósł ręce do góry, jakby wzbraniał się przed jakimś obrazem.

-Nie! Proszę, niech pan mi takich obrzydliwych myśli nie podsuwa, bo mam wrażliwy żołądek.

-No- kiwnął niezbyt pewnie głową facet.
-No to dobrze. No mam nadzieję, że mówi pan prawdę. Nie widzę inaczej.

Stuknęły drzwi. W progu pojawiła się twarz kolejnego, chudego jak szczapa latynosa. To musi być ten drugi ze strażników, pomyślał Smith. Szybko okazało się, że ma rację. Facet obrzucił Anthony’ego zblazowanym spojrzeniem i powiedział do grubego.

-Zmiana bociana, Gomez. Twoja kolej pobiegać trochę z pieskiem. A pan co tu robi? Do dyżurki wolno wchodzić tylko pracownikom ochrony.
-Daj spokój, Mosquito-westchnął grubszy, podnosząc się ciężko.
-To reżyser, nie? Figura, znaczy. Ale co racja to racja, szefie. Kierownik rzadko bo rzadko, ale czasem wpada na inspekcję. Jak pana tu zobaczy, będziemy mieli kłopoty.

-DiCaprio znowu ma sraczkę-poskarżył się Mosquito, zajmując miejsce na fotelu dyżurki, przed martwymi ekranami.
-Pewnie znowu dawałeś mu lody, kurwa.

-Wiesz, jak je lubi-Gomez wzruszył ramionami, wciągając na grzbiet kurtkę. Noc robiła się chłodna.

-Nie przeszkadzam już. Dobrej nocy panom-skłonił się uprzejmie Smith, zapamiętując dane o strażnikach i psie. Nie wiadomo kiedy się przydadzą. Wyszedł z dyżurki, napotykając oczekującego na dole Ruhlera. Razem ruszyli po betonie w kierunku budynku studia.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 26-06-2012, 19:59   #187
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


-To jest sprzęt wspinaczkowy. Sprawdza się jedynie na gładkich powierzchniach. Szczególnie na metalowych, wrażliwych na pole magnetyczne-objaśniał Rulerowi i Blackwoodowi starszy mężczyzna tuż po wyjęciu z torby półtorametrowej linki stalowej z wklęsłymi, gumowymi zakończeniami wokół płaskiej, okrągłej płyty.

-Ta część-wskazał na metalowy prostopadłościan z obrotowym karabińczykiem.

-Przesuwa się tylko w jedną stronę. W górę. A tu masz pas. W środku znajduje się siatka cieńszych niż ta stalowych linek, ale wytrzymałych-rzucił Turyście szeroki, skórzany pas również posiadający obrotowy karabińczyk.

-Ostatni element - lina asekuracyjna-kolejna stalowa linka zakończona tak jak przypinka przy pasie oraz na linie wspinaczkowej.

-Dziecinnie proste. Przypinasz tu i tu. Blokujesz z obu stron tutaj i z obu tutaj. Teraz główna część zabawy-rzekł Smith, po czym stanął przy rogu studia filmowego.

-Zaczynasz przyssawką magnetyczną wolną od klocka. Tym przytwierdzasz, tym zwalniasz. To jedziemy-zarzucił sobie torbę na ramię i zaczął się wspinać.
Po chwili był już na szczycie, gdzie poczekał na przybycie Thomasa.

Podobno Antonia zamknęła się w pokoju Williama z jego gospodarzem, a Amy nie wpuszczała nikogo do środka.
Point Man zaczynał wątpić czy słusznie uwierzył, że Chemiczka wie co robi.
Na razie były to jedynie wątpliwości.
Dalej jednak zostawiał jej wolną rękę, mając nadzieję, iż zakończy to, co chciała wykonać nim on wykona obchód.
Tylko to mógł dla niej zrobić, ponieważ niezbędna była interwencja.

-Teraz najważniejsza część. Bierzesz łożysko i przytwierdzasz do dachu. Tu jest przygotowane miejsce na to pudełko. To zabezpieczona kamera. Broń idzie tutaj, pojemnik z amunicją tutaj. Kabel wrzuć na dach. Wszystko włącza się tutaj-łożysko ożyło, a Inżynier patrzył wprost w lufę swojej broni.
Uśmiechnął się szeroko, widząc działający produkt własnej pracy.

-Taaak. O to chodziło. Staraj się zamontować w takich miejscach. Wtedy są maksymalnie osłonięte. Jedziemy dalej. Aha, pamiętaj o właściwej odległości-powiedział, schodząc pod Blackwooda, by go ominąć.

-Wracając do twoich pytań...-odezwał się Point Man instalując kolejne działko.

-Zacznę od napadu. Chrisowi już to mówiłem.
Cryer wyszedł w miasto i trafił na Christiana Bale'a w osobliwej scenie z kobietą, a John robił zdjęcia.
Bale znęcał się nad nią i najprawdopodobniej zatłukł ją na śmierć. Można powiedzieć, że nie spodobała mu się sesja zdjęciowa, jaką urządził mu Wing Amy. Właź... Jest...


-Teraz słuchaj Ruler, bo tego jeszcze nie mówiłem. John wpadł do mnie z przestraszony i wypadł z tą samą prędkością. Rzucił mi kilka niezrozumiałych słów i tyle go widziałem.
Domyśliłem się, że będą chcieli mieć jego i aparat, bo z tego to by mu było ciężko się wybronić.
Dlatego przed wyjazdem wezwałem Andersona, żeby miał oko na studio. Kolejną do tego założyłem prowizoryczną ochronę na drzwi studia, ale...
-skrzywił się przy następnym sprzęcie.

-Antonia zniszczyła tą linię obrony. Tego nie będzie w stanie rozmontować, nawet jakby chciała, ponieważ... tu nie wejdzie, a jak wejdzie, to nie będzie umiała tego zdjąć.
Do rzeczy
-kontynuował, przechodząc do montażu następnego oczka w sieci obronnej.

-Otóż okazało się to niewystarczające. Jak sami zauważyliście. Zauważyliście też, że zabrali ze sobą Cryera i tylko to ich obchodziło. Resztę mieli gdzieś aż do momentu, w którym ich zniszczyliście-obrócił się na karabińczyku, by spojrzeć na pozostałą dwójkę.

Teraz już rozumiesz czemu żałowałem, że ich nie dobiłeś? Teraz nie tylko Cryer jest targetem. Jesteście nim wszyscy. Cryer, Koroniew, wy. Teraz studio stało się dla nich podejrzanie-zabrał się ponownie za montaż.

-Teraz wasza zjebka z trupa. Cóż... To normalne, że na imprezach się umiera. Jeden trup w jedną czy w drugą. Co za różnica. Oni wszyscy są do zlikwidowania. Chyba nie myślicie, że można pozwolić im odejść-wzruszył ramionami.

-Jak najbardziej profesjonalne i finezyjne jebnięcie łomem, jak słusznie zauważyłeś-pochwalił Blackwooda.

-Dalej. Sprawa Rico i Rodrigo. Ile mogą kosztować takie tanie wakacje?-wyjął z kieszeni portfel.

Między palcami ukazał się gruby plik banknotów o trzech najwyższych nominałach w euro.
-Jeszcze nie zdążyłem wymienić. Myślicie, że dziesięć tysięcy dolarów na wakacje wystarczy?-spojrzał z powątpiewaniem.

-Rodrigo dostałby... hmmm... połowę tego, co Rico na wakacje? Pomyślę. Negocjacje w stosunku do drugiej części przeprowadzę sam. Właściwie to sam z nim o tym pogadam.

-No, no, panowie-cmoknął z zadowoleniem, wisząc na wysokości, całkowicie zawierzając swej uprzęży.
Front był obstawiony.

-Jeszcze tylko trzy ściany-zatarł ręce Smith, by ponownie wziąć się do roboty.


Point Man już raz był w magazynie. Duże pomieszczenie z różnymi rupieciami nazywanymi przez filmowców sprzętem.
Jedne bardziej potrzebne przy tworzeniu filmu, inne mniej.
Taśmy odgradzające to zdecydowanie przydatna i prosta forma komunikowania ludziom, by nie wchodzili na pewien teren.

Smith postanowił skorzystać z tego dobrodziejstwa, ale nie miał zamiaru otaczać takiej powierzchni taśmami!
Codzienne rozwijanie i zwijanie zajmowałoby co najmniej kwadrans, natomiast zobowiązywanie zespołu, by pamiętał o tej czynności codziennie, kiedy można załatwić to raz, było zwykłym marnotrawstwem. Czasu, naturalnie.

Jeszcze w magazynie rozwinął całą rolkę, formując warstwy pasków o długości około trzydziestu centymetrów.
Poprosił Rulera o przytrzymanie, a sam uciął blisko milimetr po całej wysokości z obu boków.
W ten sposób każdy pasek był rozłączną całością. To samo czekało również drugą rolkę.

-Tylko pamiętajcie, że to ma być równoległe do studia. Nikt nie może dostać kulką, nie przechodząc za tą linię-uprzedził Turystę i Sola.

W rzeczywistości jednak wziął margines błędu na metr, więc jeśli któryś z ich trójki pomyli się nawet o trzy ćwierci metra, nawet metr, to nic się nie stanie.

-Panowie, jedziemy! Jak skończymy, to pójdę uprzedzić, że codziennie przez całą ciszę nocną będziemy kręcić.
Powiem im, że przez większość czasu nic się nie będzie działo, ale to taki zamysł artystyczny mojego nowego hitu filmowego. Oczywiście dodam, że liczę na dyskrecję, bo jakby się konkurencja dowiedziała, to od razu zeżarłaby mi pomysł.
No... To hop, hop!



Gdzieś tu musiała być. Gdzieś tu musiał ją zostawić.
Spieszył się, więc wrzucił ją w pierwsze lepsze jako tako ukryte miejsce.
Gdzie leżał?

Point Man ustawiłby się mocno niekonwencjonalnie, narażając się na wykrycie po oddaniu pierwszego strzału dla zmaksymalizowania ilości zestrzeleń.
Tu liczyły się ułamki sekund, więc nie mógł leżeć oparty na łokciach. Potrzebował pełnej dyspozycji rąk na przeładowanie. Potrzebował dodatkowej amunicji w pobliżu.
Broń musiała być maksymalnie nisko, by droga do pocisków była jak najkrótsza.
Wysunięcie do przodu miało zapewniać pełny komfort dobierania kąta.
Nie mógł być osłonięty od wiatru, by przewidywanie toru lotu mogło być pełne.
Naturalnie mógł uwzględniać wiatr jedynie od pewnego momentu, ale zabierało to ułamek sekundy.
Taki czas mógł ocalić życie. Własne lub czyjeś.

Ale Andorson by tak nie zrobił. On leżałby...
Zauważył kawałek wystającej kolby.

-Mam cię-mruknął, wyjmując broń zza dużego wylotu wentylacji. Leżały tam dwie paczki amunicji - ostra i specjalna. Broni krótkiej nie było. Nabojów do niej też.
Jack podwędził i niech mu pójdzie na zdrowie.

Niemniej Anthony nie mógł być niezabezpieczony. Musiał mieć jakąś swoją ostatnią deskę ratunku. Coś na czarną godzinę.
Podczas ostatniej wizyty na dachu dokładnie przeanalizował jego powierzchnię.
W jego umyśle znajdowała się mapa stropu łącznie z jego krzywizną delikatnie opadającą w kierunku boków prostopadłych do frontu.

Automatycznie w jego głowie pojawiały się koncepty, linie obrony, linie ataku z różnych miejsc przed przeciwnikiem różnych kategorii i zmiennych ilościowych.
Napływały falami.

Wrzucił znalezioną broń do torby razem z portfelem i malutkim pilocikiem przypominającym pilot do DVD.

Zostawić sobie coś na czarną godzinę.
Zdjął kratkę z wentylacji i zajrzał do środka. Nic specjalnego. Półtora do dwóch metrów pionu, przechodzącego w poziom.
Wślizgnął się do środka, delikatnie stawiając nogi na samym dole krótkiego "komina".
Wyjął z kieszeni swoje wielofunkcyjne narzędzie, z którego jednym ruchem wydobył przecinak do metalu.

Wbił ostrze w ściankę szybu po stronie wlotu. Weszło prawie bezdźwięcznie, a cięcie za jego pomocą przypominało cięcie papieru ostrym nożem.
Jeszcze tylko dwie krótkie, pionowe proste.

Odgiął wycięty kawałek i zabrał się za broń, z której zdjął zamek i wsadził przed lufę metalową blaszkę.
Złożył ponownie i przymocował zewnętrznej części odgiętego płata. Wepchnął go na swoje miejsce.
-Powodzenia w użyciu. Upieprzy łapę koło samej dupy-wyszedł i rozejrzał się ponownie.

Pierwsze koło ratunkowe zarzucone. Czas na drugie.
Podszedł do anteny, a z torby wiszącej na ramieniu wyjął srebrne opakowanie przypominające sreberko na wapno zakupowane w aptece i przykleił w najmniej widocznym miejscu srebrną taśmą klejącą.
Ostrze skalpela.
Rączkę można zrobić ze wszystkiego. Nawet z odłamanego kawałka anteny. Żeby jednak dobrze leżało w dłoni, można było odciąć kawałek bluzki.

Trzecie i ostatnia linia obrony dwa usypiające pociski. Schowane pod obluzowanym, ledwie widocznym kawałkiem powierzchni dachu.

Pora wejść do środka...


Szedł korytarzem marszowym krokiem ze wzrokiem wlepionym w mapę studia. Rozkład pomieszczeń znał na pamięć, gdyż była to podstawa każdej defensywy.
Skoro walki miałyby odbyć się na ich terenie, czemu by nie skorzystać z przewagi wiedzy?

Jakież to było proste... W teorii. W praktyce większość osób nie zawracała sobie tym głowy.
Było tutaj kilka miejsc umożliwiających zastawienie pułapek. Właśnie patrzył na korytarz proszący się o użycie ognia krzyżowego.

To na daną chwilę było całkowicie nieistotne. Gdy przyjdzie odpowiedni czas, będzie wiedział co robić.
Tymczasem podążał do pomieszczenia oznaczonego na planie jako "Pokój tłumiący". Z nim Inżynier wiązał ogromne nadzieje, ponieważ to właśnie tam mógł urządzić sobie pokój przesłuchań dla niegrzecznych jeńców.

Smith przez wszystkie przeżyte lata zdążył utwierdzić się w przekonaniu, że tortury psychiczne są dużo gorsze niż fizyczne.
Fizycznym towarzyszył jedynie ból, na który jedni byli bardziej, inni mniej podatni.
Po szkoleniu można było znieść duże natężenie cierpienia, zaś mnisi buddyjscy potrafili całkowicie go wyłączyć.
Psychiczne nie są łagodne. Większość z nich jest powolnych, acz podkopujących same fundamenty, by budowla mogła runąć. Uszkadzały korzenie, żeby roślina zwiędła. Załamywały człowieka, by ten mógł upaść lub umrzeć.

Starzy psychopaci nie mieli litości. Bardzo dokładnie zaprezentowali całą gamę możliwości i sprowadzili innych do samego piekła.
O nie, po torturach nigdy nikt nie jest już taki sam. Nigdy.

Otworzył drzwi.




-Hohooooo!-uśmiechnął się szeroko, widząc puste pomieszczenie średniej wielkości w odcieniu przykurzonej bieli.
Nie zawierało ani jednego mebla. Nie posiadało okien. Wszystko w nim było w monotonnej, jednakowej barwie.

Westchnął.

-Jest idealne. Kaczka!-krzyknął do wewnątrz i nadstawił ucho.
Było to ciężkie i ledwie słyszalne. Właściwie to niesłyszalne, ponieważ miał nadzieję nie usłyszeć dźwięków odbitych od powierzchni.
Innymi słowy liczył na brak pogłosu, echa.

Oczywiście pokój z gładkimi, pionowymi ścianami prostopadłymi do podłoża i sufitu nie mógł być tak efektywny jak wyspecjalizowany pokój o dostosowanych krzywiznach.
Niemniej oba modele działały na zupełnie innych zasadach.

Popukał w ściany od wewnątrz. Twarde, lecz nie tak jak na zewnątrz. Ich budowa pomagała w wytłumianiu.

-Kałasznikow, stary druhu!-powtórzył doświadczenie.
Roześmiał się chłodno.
Będzie działać podwójnie. Uszy i oczy.

-O to chodziło-pokiwał głową.
Drzwi trzasnęły przy akompaniamencie niezdrowego rozbłysku w stalowych oczach Anthony'ego.


Nie mógł jej dać więcej czasu.
Co prawda mógł jeszcze udać się na poszukiwania pewnych punktów na terenie studia, ale byłaby to oczywista zwłoka.
Oby Chemiczka skończyła już to, co miała zrobić.

Podobno Amy stróżowała przy drzwiach. Nie mogła im przeszkodzić i zapewne nie zrobi tego.
Szedł do pokoju Williama na pamięć. Już tam kiedyś był, przedstawiając Architektowi brązową, skórzaną walizkę łącznie ze wszystkimi jej zabezpieczeniami oraz szyfrem dostępu.

Oczywiście ani Architekt, ani Point Man wiedzieli, iż Anthony zmieni szyfr. Było tam zbyt wiele tajemnic, by mogły być użyte przez inną osobę niż jej właściciel.
Przynajmniej na Poziomie 0.

Smith spojrzał powątpiewająco na Thomasa, kiedy strażniczka pokoju była nie na swoim miejscu.
Amy nie pilnowała już drzwi, a starszy mężczyzna idący na czele pochodu zarzucił pewniej torbę na ramię.
Otworzył drzwi z impetem.

Nagle stanął. Znieruchomiał zaskoczony, a jego zimne oczy zwęziły się niebezpiecznie.
Jego twarz przypominała rozdrażnionego węża pomimo braku konkretnego podobieństwa.

Nie tego się spodziewał tego. Oczami wyobraźni przez cały czas widział wszystko od lewitującego Williama po nieprzytomną z zaćpania Antonię.
Od zabaw gumowymi kaczuszkami po zajadłe debaty filozoficzne.

Blackwood i Ruler wepchnęli się do środka, jednocześnie zmuszając Inżyniera do wejścia dalej.

Smród farb, wymiocin, ekskrementów i może jeszcze czegoś.
Okultystyczne symbole na podłodze i ścianach.
Roztrzaskane meble. Gdzieś leżał fragment czegoś, co było oparciem krzesła. Przy stopie Point Mana znajdował się pretendent do miana byłej nogi.
To jednak nie było aż tak dziwne, nadal mieszcząc się w wyobrażeniach, jakie miał.
Antonii odwalało i to porządnie, więc coś takiego nie bardzo wykraczało poza granice przewidywań.

Na łóżku, oświetlony reflektorami leżał w nienaturalnej pozycji William umazany tak jak jego pokój. Przy jego nogach leżał pies.
Przy ścianie stała na podwyższeniu trumna z nagim ciałem Dominica.
Pod łóżkiem znajdowała się Antonia.
Całe to towarzystwo przypięte było do srebrnej walizki sygnalizującej nieustanną pracę.

Będzie się, kurwa, z tego tłumaczyła-pomyślał gorzko.
Czuł zawód, gdyż zaufał jej. Nie spieszył się. Dał jej czas wierząc w jej zdolności. Myślał, że Antonia wie co robi.

Teraz będzie musiała się natrudzić, by mi to udowodnić-spojrzał na włączoną kamerę.
Podszedł bliżej, przerzucając między palcami koraliki Mala.

Spomiędzy ust maski założonej na twarz Chemiczni wypływała piana, zaś wymiociny zdawały się pochodzić od niej.
Ciało miała poorane własnymi paznokciami.
Inżynier spojrzał na swoje Mala. Coś mu nie pasowało jego podświadomości. Kątem oka dostrzegł zielony melonik.
Ostrzegawcza syrena wyła.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 26-06-2012, 20:00   #188
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Wyprostował się, przerzucając ze spokojem koraliki.
Dominic.
Co w nim było nie w porządku?

Oczy Point Mana strzelały po pomieszczeniu, by ponownie spojrzeć na Wingu Antonii.
Czy to możliwe, by nie żyjący Dominic Ward stał się jaśniejszy?
Czy to możliwe, by leżący przed nim William Eakhardt ściemniał?
Czy to możliwe, by czarny pies był jeszcze bardziej czarny?

Bzdura-pomyślał i skupił się na Mala.

Ciałem Brazylijki wstrząsnęły drgawki. Trzeba będzie ją przytrzymać, by nie zrobiła sobie krzywdy.
Potrzebowali Chemika szczególnie wtedy, kiedy jeden już nie żył.

Smith uśmiechnął się. Jego wyraz twarzy był iście paskudny, gdy omiótł wzrokiem pokój oraz zdezorientowaną Amy, najwyraźniej nie wiedzącą co robić.
Ba! Nie wiedziała co czuć!

Turysta podszedł do trumny, by sprawdzić funkcje życiowe Dominica w ślad za Fałszerką.

Nagle oczy Williama rozwarły się, a on sam rzucił się na Ruhla, chcąc go zagryźć!
Dominic usiadł w trumnie!
Ramos powoli zaczęła się podnosić spod łóżka, wyjąc i zawodząc niecałe dwa metry od patrzącego z chłodnym spokojem Smitha.
Mężczyzna rozczapierzył palce lewej ręki. Mala wskoczyło na nadgarstek.
Brazylijka oszalała! Rwała sobie włosy z głowy, zerwała maskę!

Jak wystrzał karabinowy przeszło przez umysł Point Mana, ze ta kretynka zaraz pokaleczy się jeszcze bardziej!

-Ruhl! Black! Brać najbliższych!-krzyknął Point Man samemu skacząc w kierunku Antonii.

Dopadł Chemiczkę! Chwycił jej dłoń i pociągnął, wykonując przerzut przez bark!
Wysoka kobieta z impetem uderzyła w podłogę. Powietrze uciekło z płuc wypompowane siłą upadku, powodując chwilowe oszołomienie.
Niemniej Anthony nie czekał ani chwili. Ani na chwilę nie wypuścił z ręki nadgarstka przeciwniczki.
Natychmiastowo założył dźwignię pomagającą w obrocie z pleców na brzuch, gdzie założył identyczną dźwignie na drugą rękę.
Błyskawicznie wsunął kończyny górne pod własne kolana na wysokości uniemożliwiającej podrapanie go długimi, zakrwawionymi paznokciami.
Nogi zacisnęły się, pieczętując pozycję prawie niemożliwą do zniesienia.
Jedynym ratunkiem były nogi obezwładnionego przeciwnika, lecz jedynie wyszkolona osoba mogło wprawnie ich użyć, wykonując duszenie lub skręcając kark - praktycznie jedyne linie obrony, gdyż ciosy z obecnej pozycji nie mają mocy.
Jednakże by skręcić kark z tak niekorzystnej pozycji, potrzeba było siły tura i gibkości węża.

Umysł Smitha odnotował, iż Ramos wcale się nie broni. Jej ciało było jak szmaciana kukła, nie stawiało oporu, Chemiczka dyszała tylko ciężko, z policzkiem przytulonym do posadzki łypiąc jednym okiem na to co działo się z ożywionym ciałem Dominica Warda.
Anthony, nie zwalniając ucisku podniósł energicznie głowę omiatając sytuację na środku pomieszczenia.

-Co z nim teraz?!-usłyszał zza siebie Rulera.

-Trzymaj!-odkrzyknął.
Nie widział co Chris zrobił, lecz wiedział, iż ma sytuację pod kontrolą. Inaczej dalej mocowałby się miast pytać.

Wzrok postaci siedzącej w trumnie skierowany był teraz na Amy Fox, a na wymalowanej w niepokojące symbole twarzy pojawił się nikły uśmiech. Wzrok ten niczym wzrok bazyliszka unieruchomił Amy, dziewczyna patrzyła szeroko otwartymi oczyma, wyraźnie wystraszona.
-Will?!-szepnęła.

Antonia zwiotczała w uścisku Pointa jak pozbawiona wody roślina. Jej oczy były obce, niewidzące i nieobecne, jak oczy Mirandy, którą w Wenecji zawieźli do kliniki, jakby ciągle patrzyła na coś po drugiej stronie, i to coś, co napełniało ją przerażeniem, ale nie mogła zmusić się, by przestać patrzeć.

-Kurwa mać-warknął do siebie.
Chciał zacząć mówić do czarnoskórej kobiety. Ona nie mogła odejść!
Ta idiotka musiała się trzymać!

Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, napięła wszystkie mięśnie, wizgnęła głową w tył a z jej ust popłynął strumień bełkotliwej mowy. Nie był to angielski, i o ile Anthony się orientował, nie był to też rodzimy język Brazylijki ani żaden z języków, którymi mówiono na tej ziemi, o czym Anthony był święcie przekonany.

Uderzyły go obrazy szkolenia, jakie przeszedł. Szkolenie akcentów i podstawowych zwrotów z większości języków świata.
Wyjazdy w tamte rejony, by utrwalić wiedzę, osłuchać się.

Być może nie był nawet nie był to język ludzi. Pasmo gęstej, przemieszanej ze skrzepami krwi śliny wyciekło z ust Antonii na brodę. Nie, nie walczyła, a przynajmniej nie z Anthonym - prędzej z samą sobą.
Przynajmniej tak się Inżynierowi wydawało. Skoro miała z czym walczyć, to niech walczy. On nie miał zamiaru jej w tym przeszkadzać.
Przytrzymał delikatnie głowę Chemiczki, kładąc dłonie na nieporanionych jej częściach.

Coś - może własna silna wola, a może nieporuszony spokój, z jakim Point Man trzymał ją w żelaznym uścisku - pozwoliło jej wygrać, i gdy ponownie otworzyła oczy, były one nadal przerażone, usiane krwawymi pajączkami popękanych naczynek, ale ludzkie i przytomne.
Jej ciało stało się całkowicie bezwładne, zaś starszy mężczyzna jeszcze chwilę trwał w poprzedniej pozycji.
Chciał upewnić się, iż atak się skończył. Spokojnie wyjął ręce spod głowy towarzyszki.

Przez chwilę lewa dłoń Smitha przesłoniła świat Brazylijce, która zdążyła zauważyć, iż odbiega ona od schematu ludzkich rąk.

Sytuacja powoli uspokajała się, lecz tendencja nie obchodziła Inżyniera. Czekał na efekt końcowy, by móc wstać z pozycji siedzącej.
Jeszcze w tej chwili nie mógł usunąć własnego ciężaru spoczywającego tuż przy głowie swojego celu.
Jeszcze w tej chwili nie mógł rozluźnić zgiętych nóg, by uwolnić wykręconych z założonymi dźwigniami rąk kobiety spod własnych kolan.

-To-wydyszała charkotliwie, próbując oswobodzić rękę z uścisku Pointa by wskazać na ciało, w którym mieszkał kiedyś jej Wingman.

-To...nie... nie on... nie Will! Will utonął w czarnym oceanie!-wrzasnęła głosem coraz bardziej zbliżającym się do swego zwykłego tonu, z jego siłą, bezkompromisowością osądu i głębokim przekonaniem o własnej racji.
-To nie jest Will!!!

Ciekawe. Aż do tej pory sądził, że Chemiczka przyprowadziła do ciała jakiegoś swojego demonicznego znajomego.
Nagle, ni stąd ni zowąd stwierdziła, iż nie jest to profesor William Eakhardt.
Dlaczego miałby to być Profesor?
Dlaczego kobieta nie ufała temu, co było w ciele jej byłego Winga?

Z pleców Antonii Inżynier uważnie obserwował otoczenie, patrząc spode łba na zgromadzonych. Nagle roześmiał się lodowato nie puszczając Chemiczki.

-Amy. Zmień się w Blackwooda. O nic nie pytaj, tylko się w niego zmień. Blackwood. Popilnuj to ścierwo, co usiadło-mówił cicho, wyciągając telefon z kieszeni.
Fałszerka nie zareagowała.

-Koroniew, przyjdź do pokoju Williama. Zabierz ostrą amunicję i pospiesz się.

Architekt czuł się jakoś inaczej. Usiadł i zamrugał oczami oglądając się dookoła. Trumna była dość niepokojąca. Pokój nie przywodził wspomnień, ale ludzie którzy go wypełniali jak rybki akwarium i owszem. Ludzie, których znał. Tylko skąd ich znał? Jednych chyba lepiej, ale nikt nie wydawał się tu obcy. To czemu spoglądali na niego jakby to właśnie on był tu nie na miejscu. Przerażenie, zaskoczenie, niepewność. Anthony, Blackwood, ten którego nazywali Rulerem. Chwilowo więdnąca Antonia Nawet Amy. Nawet ona. Powiedziała coś do niego. Jego imię. Will jasne, że Will a kto?

-Mam coś na...?

Urwał i przyglądał się przez chwilę swoim dłoniom. Linie papilarne biegły jakoś inaczej. Opowiadały zupełnie inną historię od tej do której przywykł. Były jakby bardziej gładsze, młodsze a co za tym idzie... - zgiął je i obrócił wpatrując się w zaciśnięte pieści - pewniejsze. Utonął... Kto utonął on?

-Nie bądź śmieszna An...

I wtedy go zobaczył. Wtedy zobaczył siebie. Wierzgającego coraz bardziej niemrawo, zmęczonego mężczyznę przygniecionego cielskiem Solo na glebie. Jego doppelganger przyglądał mu się z wyrazem ogłupienia na twarzy. Synapsy w jego głowie iskrzyły i powoli zaczynał rozumieć. Po słowach Point Mana nabrał pewności.

-Udało się... Naprawdę się udało...-jego głos nie był jego głosem i było to dziwne, ale żył i wszystko zeszło na dalszy plan.

Pod połą kurtki Anthony’ego komórka zmieniła się w odbezpieczonego Browninga.
-W co ty grasz-warknął, gdy nachylił się w kierunku Brazylijki i zamilkł na moment.
Gdy jej zdrowiu i życiu nie zagrażało już bezpieczeństwo mógł skupić się na innych aspektach.
Cały czas w umyśle Inżyniera tłukła się jedna, niewygodna myśl: zaufał jej, dał jej czas.

Teraz wątpił w słuszność własnych czynów. Był niemalże pewien, iż popełnił błąd, lecz musiała mieć szansę na obronę.
Musiała spróbować go przekonać, że to, co widzi wkoło ma swoje uzasadnienie godne zaakceptowania.
Zmusi ją do obrony samej siebie, by móc następnym razem zostawić ją tak, jak zrobił to teraz - z przekonaniem, iż ona wie co robi.
Na obecną chwilę nie zrobiłby tego.

-Macie trzydzieści sekund na wyjaśnienie dlaczego William rzuca się jak wściekłe bydle, a trup Dominica zmartwychwstał. Trzydzieści sekund. Czas start-wraz z ostatnim słowem rozbrzmiało piknięcie stopera w zegarku.

Został zignorowany. Kolejny raz.
Taka sytuacja miała już miejsce w ich pierwszym śnie, ale teraz nie miał zamiaru na ro pozwolić.
Miał czas. Nie pozwoli im nic zrobić, póki nie usłyszy żądanych informacji.
Nie obchodziło go, co zrobią.
Nie obchodziło go, co myślą.

On musiał dostać swoje informacje.
Nie dlatego, że tak mu się podobało i nie dlatego, że nie mogły one czekać. Powód był bardzo prozaiczny, a jednocześnie perspektywiczny.
Podczas akcji taka przepychanka, jaka miała miejsce poprzednim razem mogłaby ich zabić. Wszystkich.
Martwa drużyna z powodu niesubordynacji jednej osoby!
Do tego nie wolno było dopuścić! Point Man nie zamierzał poświęcać całej drużyny ze względu na to, iż jednej osobie nie chciało się poświęcić trzydziestu sekund, czyli dokładnie tylu, ile im dał.

Na twarzy Amy pojawił się niepewny uśmiech. Dźwięki otoczenia przestały do niej dochodzić, chyba Anthony czegoś od niej chciał, nieważne.
Udało się, udało się - słowa odbijały się echem w jej głowie. Nie zastanawiając się ani chwili rzuciła ku Willow by rzucić się mu na szyję.

Huk wystrzału! Błysk iskier tuż pod nogami Fałszerki!
Kolejny huk! Tuż nad głowami Amy i ciała Dominica!
-Dwadzieścia dwie sekundy...

Nawet Amy go zignorowała! Nawet ona!
W szczególności tego nie mógł przepuścić. Niesubordynacja Antonii nie może być zaraźliwa.

Amy odruchowo cofnęła się, zasłaniając uszy. Nie zdążyła przytulic się z Willem, który najwyraźniej był jednak w nowym ciele! Nie zdążyła nawet do niego dojść. W szoku spojrzała na tego, kto strzelał. Strzelał! Smith strzelał, o centymetry od niej! Inni też z niedowierzaniem patrzyli na Point-Mana. Chyba tylko za wyjątkiem Blackwooda, który nadal, jakby zamieniony w kamień od momentu zmartwychwstania ciała Dominica, nadal wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w człowieka w trumnie...Do tej pory Turysta nawet nie zareagował na wołania Smitha, dopiero wystrzał sprawił że drgnął i zacisnął jakby odruchowo pięści. Ciało leżące pod Rulerem znieruchomiało jak sparaliżowane hałasem.
-Osiemnaście sekund-kontynuował bezlitośnie Anthony.

Wyprowadzenie z równowagi Amy Fox nie było łatwe. W każdej niemal sytuacji potrafiła zachować zewnętrzny spokój. Smith jednak przegiął.

-Co ty sobie do cholery wyobrażasz?!-krzyknęła. Na jej twarzy malowała się wściekłość.
-Jeśli wystrzelasz nas wszystkich...-stała już na przeciw niego wpatrując się w oczy Pionta.
-...raczej się nie dowiesz.
Słyszała Inżyniera i celowo go zignorowała. Tego nie mógł przepuścić.

Wystrzał! Błysk między Amy i Dominiciem!
Browning ponownie wypluł nabój, lecz Smith nawet nie patrzył gdzie strzela, bez najmniejszego mrugnięcia wpatrując się w Fałszerkę.
-Dwanaście...

Młody chłopak, którego oczy były o wiele bardziej dojrzałe niż mogło się to wydawać zasępił się wyraźnie. Czuł się tak jakby Point Man w jednej chwili przebił balon ze wszystkimi pozytywnymi uczuciami jakie w nim tkwiły. Uspokoił oddech i próbował zrobić to samo z sercem walącym w piersi jak oszalałe. Będzie musiał go przekonać i miał na to trochę ponad 10 sekund. Cudownie.

-Anthony... To ja, Will-nie wiedział co jeszcze mógłby dodać w tak krótkim czasie. Właściwie to chciał wypluć z siebie całe mrowie słów, wyjaśnić, ale chwilowo powstrzymywała go lufa pistoletu skierowanego na niego i Amy. Podniósł tyko dłonie do góry.
-Pozwól mi wyjaśnić.

O to chodziło!
Nie ufał temu czemuś ani trochę. Ani kapkę. Nie ufał niczemu co nie żyło, a żyje.
Niemniej właśnie do tego starszy mężczyzna zmierzał.
Ktoś chciał udzielić wyjaśnień. To się liczyło, więc odliczanie zostało wstrzymane.

Amy nawet nie drgnęła. Słuchała słów wydobywających się z ust Dominica wciąż wpatrzona w Pointa. Ktoś musiał wygrać ten pojedynek na spojrzenia. Na charaktery.
Wściekłość w niej buzowała.

-Na to czekam-warknął Anthony, przyciągając do siebie torbę, z której wydobył rewolwer, do którego włożył jedną kulę.




-Coś mi trudno uwierzyć...-mruknęła Antonia z gleby do tego, co przemawiało ustami Dominika.
-Piekielnie wręcz trudno-szarpnęła się w uścisku Pointa.
-Puszczaj, są ważniejsze pytania niż twoje, musisz poczekać.

Taka ona przewidywalna!-westchnął w myślach Anthony.

Bębenek zakręcił się, sypiąc kliknięciami. W końcu zatrzymał się.
Inżynier spojrzał na broń, jakby ją sprawdzając. Całkowicie zignorował Chemiczkę. Zupełnie jakby dalej milczała.
Kiedy zaczęła się szarpać, szybkim ruchem przystawił lufę do głowy. Delikatnie ukłuło Najwyraźniej lufa nie była gładka. Nacisnął spust.

Ciche kliknięcie. Tym razem bez wystrzału...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 27-06-2012, 09:40   #189
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Berlin, The Regent Hotel, apartament Malcolma Whitmana



Malcolm przez chwilę wyszukiwał w pamięci telefonu kontakt. Zielona słuchawka. Dźwięki wybierania numeru, sygnał, potem cisza, następnie kolejny, był już po drugiej stronie oceanu. Na koniec dźwięk połączenia. Czekanie.
Po dłuższej chwili rozległy się sygnał. I kolejny. I jeszcze jeden. Kiedy już Malcolm miał zrezygnować i wdusić czerwoną słuchawkę, zabrzmiał głos Antonii. Dziwnie poważny. Dziwnie rozwlekły. I dziwnie odległy, jakby Brazylijka przebywała w jakimś innym świecie.
- Malcolm. Ze wszystkich momentów na rozmowę, ten jest najgorszy - westchnęła ciężko. - Dominic nie żyje. Podobno przedawkował. Była też niezła jatka w studio. Nie mogę teraz rozmawiać. Porozmawiamy, jak dojedziesz. Wracaj szybko.
- Stop - odpowiedział Malcolm. Odstawił telefon od ucha, spojrzał na ekran wyświetlacza, po czym ponownie przyłożył telefon do ucha. - Jeszcze raz powoli. Dominik … przedawkował? Nie żyje? Co się stało?
- To, co usłyszałeś. Dominic miał wziąść kokę i wyciągnąć kopyta. Czy to prawda, wie tylko on, a ja nie zamierzam bawić się w medium i wywoływać duchy - głos Antonii stał się zimny i oschły. - Właśnie ratuję, co się da, z naszej specdrużyny, więc, z łaski swojej, nie przeszkadzaj! - zakończyła warknięciem. Po chwili milczenia chyba dopadły ją jednak jakieś wątpliwości, bo odchrząknęła cicho i jakby przepraszająco - I chyba jest w tym wszystkim niemało mojej winy - mruknęła i pociągnęła nosem, a zaraz potem połączenie się urwało. Później już komórka Antonii milczała zaciekle, wyłączona, a operator głosem zblazowanej dziuni informował, że abonent jest chwilowo niedostępny.

- Jesus, kurwa, ja pierdole … Malcolm miotał przekleństwami czwarty raz z rzędu wybierając numer Antonii… - ja ją chyba zabije …
To nie ma sensu … - pomyślał po chwili – Antonia czuje się winna, zapewne coś nawywijała … może Amy wreszcie wyjaśni co się stało.
Whitman nerwowo wyszukał numer Fałszerki. Zielona słuchawka, kolejne dźwięki, szumy, trzaski.


Malcolm dzwonił już po raz kolejny. Reszta obowiązkowości i zdrowego rozsądku kazała jej odebrać telefon. - Witaj Malcolm - powiedziała cichym, słabym głosem.
- Witaj Amy – siląc się na spokój odpowiedział Malcolm. – Antonia powiedziała, że Dominik nie żyje … przedawkował … jak to się stało?
- Przedawkował - przyznała, jakby nie słyszała pytania.
- Gdzie to się stało? Zgłaszaliście to policji? Amy … skup się - Malcolm mówił z naciskiem - … i powiedz mi jak to się stało.
- Na jachcie... na imprezie znaczy. I nie wiem jak to się stało Malcolm, chyba nie spodziewasz się, że trzymałam go za rączkę gdy wciągał koke, co? Dowiedziałam się o wszystkim kiedy przyjechały gliny - pociągnęła nosem, co mogło znaczyć, że płacze.
- Ok. Ważne, że nie znaleziono go w studio, wtedy … nieważne. Biedny chłopak … Amy? Na jakiej imprezie, o czym ty mówisz? - zdenerwowanie w głosie Ekstraktora powróciło.
- Jakiejś... wiesz jesteśmy w Hollywood. Gwiazdy filmowe, producenci i takie tam.
- Gwiazdy, producenci, takie tam?! … Amy … mamy zadanie do wykonania. Kto wymyślił imprezę … zapewne Antonia? - dopytywał Malcolm.
- Ja - odpowiedziała spokojnym, ale pewnym głosem. - Jesteśmy tylko ludźmi Malcolm i czasem chcemy odreagować i oderwać się od tego całego gówna, w którym siedzimy. I mamy do tego prawo, więc z łaski swojej nie podnoś na mnie głosu. Moja odporność na stres została dziś tak nadwyrężona, że jestem na granicy wybuchu. Jestem więc w stanie rzucić słuchawką i już nigdy więcej nie odebrać od ciebie telefonu.
- Amy … posłuchaj mnie uważnie! – coraz bardziej zdenerwowany przebiegiem rozmowy Malcolm mówił podniesionym głosem. - Spotkaliśmy się 8 dni temu. Odprawa … Wenecja … sny nie były przyjemne … fakt. Ale czy ja albo ktoś inny mówił, że to będą wakacje? Nie robisz tego pierwszy raz, więc nie rozumiem o jakim odreagowaniu i jakim gównie mówisz. 8 dni roboty i najbardziej odpornej na stres osobie z teamu siadają nerwy? Amy … - przełknąwszy przekleństwo, które cisnęło się na usta, po chwili Malcolm dokończył - … ja … nadal … nie … rozumiem.
- Może zrozumiałbyś gdybyś wiedział... - chciała powiedzieć o Willu, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język - widział naszego młodego chemika w kałuży krwi i gdybyś w wieczorowej kiecce spędził 14 godzin na ławce w komisariacie zastanawiając się czy najpierw zamarzniesz na śmierć a dopiero później do twojej dupy dobiorą się śmierdzący mieszkańcy sąsiedniej celi czy kolejność będzie odwrotna.
- Zostałaś aresztowana? Amy … co im powiedziałaś? To ważne jest … - zwątpienie zagościło w głosie Malcolma.
- Nie, zostałam przesłuchana jako osoba, która była z nim na tej imprezie. Nie martw się Malcolm - dla nich jesteśmy ludźmi z branży filmowej jakich w tym mieście setki.
- Ok. Podsumujmy … Dominic przyćpał na imprezie … nie żyje. – Whitman mówił dziwnie spokojnym głosem - Ty byłaś z nim więc logicznym jest, że Cię przesłuchiwano. Stało się to na jachcie, więc nikt nie łączy was ze studiem, pozostałymi a tym bardziej ze sprawą. Spędziłaś czternaście godzin na komisariacie więc stało się to wczoraj. Tylko Ciebie z nim łączą więc będziesz teraz musiała zająć się pogrzebem i tak dalej. Sekcja zwłok, procedury … potrwa to kilka dni. Do tego czasu na pewno wrócę. Amy … poradzisz sobie?
- Antonia zajęła się... ciałem.
- Jasne, jak mogłem zapomnieć o Antonii. Czy policja jeszcze kogoś z teamu kojarzy z tą sprawą?
- Nie, nie sądzę. Byliśmy tam tylko we trójkę - odpowiadała mechanicznie na pytania zadawane przez mężczyznę.
- A ten jacht … co to za krezus was gościł?
- Jakiś syn szejka arabskiego, coś w tym stylu. Wielka impreza dla ważniaków, gwiazdek i małolat, które chcą zaistnieć w świecie filmu.
- Gwiazdki i małolaty … nawet nie chcę wiedzieć jak tam się wkręciliście. Jeszcze jedno … dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?
- Przecież wiem, że chcesz wiedzieć - westchnęła. - Poznałam jakiegoś producenta filmowego, który bardzo nalegał, więc stwierdziłam czemu nie. - Dlaczego nie powiedziałam ci o czym? Imprezie czy Dominiku?
- Gdyby nie stało się to drugie, nie dowiedziałbym się o pierwszym. Czemu nikt nie powiedział mi, że Dominic nie żyje?
- Bo i tak ie przywróciłbyś go do życia, więc co za różnica kiedy się dowiadujesz, godzinę po fakcie czy kilkanaście godzin?
- Bo odpowiadam za robotę … czy to takie trudne skojarzenie, że szef powinien o takich rzeczach wiedzieć? - huśtawka emocji ponownie osiągała wysoki pułap zdenerowania. - A ten producent, co to za jeden?
- To już wiesz. Szefie - prychnęła. - Ron Kowalsky - coś jeszcze? Przy jakim filmie ostatnio pracował czy lubi szpinak, blondynki czy brunetki? - pytaj śmiało.
- Nie wierze … beznamętnie odpowiedział Malcolm.- Nie wierzę w przypadki. Amy … nie chcę abyś kontaktowała się z tym facetem. Przekaż to też innym. To nazwisko niedawno pojawiło się już … dopóki się to nie wyjaśni macie zakaz kontaktowania się z nim … chyba, że przez Christophera. Amy ja mówię poważnie.
- Czy wy wszyscy macie jakąś manię prześladowczą? Sprawdzali go już moi ludzie i nie znaleźli niczego ciekawego poza niezbyt rozbudowaną przeszłością w branży filmowej. Ale jak widać sprawdzali źle. Skąd znasz to nazwisko?
- Nie wiem czy sprawdzali go dokładnie czy nie. Faktem jest, że gość pojawia się nie wiadomo skąd, potem Dominic nie żyje. U mnie jego nazwisko wystąpiło w raporcie o mężczyźnie, z którym mam zamiar spotkać się tuż po powrocie do LA. Może to nic, ale za dużo tu przypadków, a ja wolę chuchać na zimne. Dlatego mówię, żebyście na niego uważali. To polecenie, Amy.
Fox zaśmiała się gorzko - Nie martw się Malcolm, umawianie się z tym typem jest ostatnią rzeczą o jakiej teraz marzę - przerwała na moment. - Choć coś mi mów, że jeśli twoje podejrzenie okażą się prawdziwe niedługo sam poprosisz mnie żebym się z nim spotkała.
- Może tylko o wykonanie telefonu do niego. Jeśli moje podejrzenia okażą się prawdziwe, resztą zajmie się Christopher … oby nie musiał - dziwnym tonem głosu dopowiedział Whitman.
- Solo? - chcecie go nastraszyć czy od razu... zniszczyć mu staranną fryzurkę i pobrudzić ciuszki?
- Ani jedno ani drugie, ale Dominic nie żyje. Jeśli ten frajer ma coś z tym wspólnego … nie tylko z tym - dodał po chwili - to nie mam zamiaru tego tak zostawić.
- Ty tu jesteś szefem. Kiedy wracasz?
- Najpóźniej za trzy dni … powinienem zdążyć na pogrzeb. Dominic … trzeba powiadomić jego rodzinę … zajmijcie się tym razem z Antonią.
- Antonia już się tym zajęła - powiedziała krótko chcąc jak najszybciej urwać temat ciała i tego, co Brazylijka zamierzała z nim zrobić.
- Matko kochana … może chociaż pogrzeb zorganizuje bez fajerwerków. Nie zostawiaj jej z tym wszystkim samą. Wiem, że ten chłopak był jej bliski, pewnie też jej z tym ciężko. Próbowaliście się dowiedzieć o wyniki sekcji?
- O sekcje pewnie trzeba wystąpić. Oficjalną przyczyna śmierci było przedawkowanie kokainy. I to może być prawda Malcolm, na tym jachcie koka latała w powietrzu jak confetti.
- Sekcje robi się każdemu kto zmarł z przyczyn nienaturalnych. Może to i koka, kwestia czy sam to wciągnął czy ktoś mu ją podał. Koroner powinien to wyjaśnić. Zapewne nie mówią wam wszystkiego. Ważne, żeby przyłożyli się do tego, a my musimy mieć te wyniki. To ważne … dla pamięci o Dominiku. Jesteśmy mu to winni.
- O to mi właśnie chodziło. Dominik to nie pierwszy i nie ostatni młody chłopak, który odleciał w Mieście Aniołów. Oni zapewne podbili papiery z sekcji od ręki. Nie wiem nic więcej, Antonia odebrała ciało. Jestem na nogach prawie dwie doby, nie wymagaj ode mnie zbyt wiele.
- Co?! Wydali ciało na drugi dzień? Amy co wy znowu knujecie, chyba nie wykradłyście go z kostnicy!?
- Nie, nie wykradłyśmy. Urok osobisty Antonii robi swoje. Może po prostu uznała, że sama zajmie się nim lepiej i szybciej niż panowie, którzy nawet nie raczą przeprowadzić sekcji tak jak powinni.
- Amy … nie kupuję tego. Nawet jeśli Antonia polazła by tam w mini do pępka do żaden policjant w żadnym kraju nie wyda ciała na drugi dzień po śmierci, tym bardziej w USA. Nie wiem co wy wyprawiacie we dwie, ale macie natychmiast przestać. Dosyć mamy już kłopotów.
- Malcolm, ile my się znamy? Przecież nie pracujesz ze mnę po raz pierwszy - zrobiła teatralną pauzę - nie sugeruj mi proszę, że robię coś, co mogłoby zaszkodzić naszej robocie.
- Amy przestań używać psychologicznych zwotów … wiem, że nie chcecie zaszkodzić, ale kradzież zwłok to … nie mamy czasu na pakowanie się w kolejne kłopoty. Wiem, że to sprężyna Antonii, wiem, że Dominic był jej bliski, ale kradzież zwłok. Najlepiej nic nie róbcie do mojego powrotu … tak chyba będzie najbezpieczniej.
- Malcolm! nie ukradłyśmy zwłok, ok?
- Ok. Ale najlepiej … idźcie na plażę albo do jakiegoś fitness … ale nic nie róbcie … ok?
- Masz do mnie pretensje, że poszliśmy na imprezę a teraz każesz nam iśc na plażę? Wiesz ilu typków pokroju Kowalsky’ego można tam spotkać?
- Wiesz, że nie o to mi chodzi, ale jeśli już to możecie zabrać ze sobą Solo … wciągnie tych frajerów nosem.
- Poradzimy sobie. Naprawdę. I przestań się w końcu wszystkim przejmować. Ile razy mam ci to powtarzać - powiedziała przyjacielskim tonem.
- Łykałaś jakieś prochy? - całkiem poważnie zapytał Ekstraktor.
- Pewnie, jak co dzień naszprycowałam się psychotropami.
- Młody Chemik nie żyje, a mówisz mi żebym sie nie przejmował. Pytam więc czy brałaś coś na uspokojenie. Wiem, że nie tykasz psychotropów, co najwyżesz każesz je brać innym.
- Nie Malcolm. Ja po prostu potrzebuję snu. Kilka godzin odpoczynku i będą jak nowa.
- OK. Jeszcze jedno, zadzwoń przed snem do Antonii, bo ode mnie nie odbiera i przekaż jej, że ma przestać robić to co razem wymyśliłyście. Może jeszcze nie jest za późno.


Nie powinienem ich zostawiać samych. Ale niby czemu? Przecież jest Point-Man, a to tylko 3 dni. – myśli kołatały się w głowie Whitmana. Zapewne coś nawywijały razem. Jeśli wykradły ciało Dominika … Może Antonia zbyt dosłownie podchodzi do słów „zająć się pogrzebem”. Kurwa po niej można się wszystkiego spodziewać. Tylko glin nam potrzeba.
- Przyjdzie jakaś łajza i będzie węszyć … kurwa.
- Słucham?
Malcolm ze zdziwieniem podniósł głowę. Rozejrzał się dookoła. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zajmuje miejsce w hotelowej restauracji a przy stoliku stoi zdziwiony kelner.
- Nie, dziękuję to wszystko – odpowiedział Ekstraktor. Jeszcze chwilę patrzył na zdziwioną twarz kelnera. Chciał sięgnąć do kieszeni po portfel, gdy poczuł w marynarce wibracje telefonu.
- Malcolm – powiedział odbierając telefon. Jednocześnie wstał od stolika i podszedł do stojącej w hallu kanapy.
- Jaka demolka?! Jaki kurwa pies?! Co tam się dzieje do cholery! – słowa, które usłyszał Whitman sprawiły, że jak poparzony natychmiast podniósł się z kanapy.

Słuchał nieskładnych wyjaśnień Thomasa. Coś mówił, próbował uzyskać wyjaśnienia, gdy nagle w słuchawce usłyszał strzał. Co prawda głuchy, odległy, zniekształcony … ale na pewno strzał. Potem słowa Blackwooda – Kurwa co znowu. Potem kolejny strzał – Malcolm! – krzyk Turysty w słuchawce - Zadzwonię później, bez odbioru!
 
Irmfryd jest offline  
Stary 27-06-2012, 09:45   #190
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Zdziwienie, oszołomienie, osłupienie, zaskoczenie. Chyba tak w najprostrzy sposób można było opisać wyraz twarzy Ekstraktora, po tym jak Thomas przerwał połączenie. Malcolm przez chwilę, w drodze do pokoju, próbował ułożyć sobie w głowie układankę, którą właśnie usłyszał. Niestety nic nie trzymało się kupy. Albo się wszyscy naćpali, albo komuś totalnie odwaliło. Któremu z członków teamu dokładnie, nie był wstanie ustalić będąc w Berlinie. Pozostawał mu tylko szybki powrót albo łącze telefoniczne. Skoro błyskawiczna teleportacja nie wchodziła w grę Malcolm nie wypuszczając słuchawki z dłoni od ostatniego połączenia z Blackwoodem zaczął przeszukiwać kontakty.

- Antonia Ramos … odpada - mówił do siebie - William … gdybym tylko nie znał jego poprzednich problemów, Smith … ponoć strzelał, Amy … pozostaje Amy Fox. - Ekstraktor nacisnął zieloną słuchawkę telefonu.

- Jak zwykle w odpowiednim momencie - syknęła do słuchawki Amy Fox.
- Pomińmy grzeczności Amy - odezwał się Whitman - przed chwilą dzwonił Blackwood, gadał niestworzone rzeczy, potem ktoś strzelił, chyba Smith. Co tam się dzieje Amy?

- Możesz przyjąć, że jakieś 70% z tego co mówił to prawda - mówiła szybo - jest Turystą, wiec pewnie sobie trochę dorysował i sra po gaciach. Ale nie ma sie co dziwić. Zadyma - jednym słowem skwitowała swoją wypowiedź.

Malcolmowi zdawało się że słyszy jakieś dalekie wycie. Wycie człowieka, którego bardzo boli.

- Blackwood mówił od rzeczy, nic z tego nie rozumiem. - Malcolm mówił mocno przyciskając telefon. - Uznałbym to za brednie chorego umysłu gdyby w tle nie padł strzał. Amy … ktoś wrzasnął. Co tam się dzieje, wyjaśnij mi i na wszystkie skarby nie rozłączaj się.
- Nie wiem co tu się dzieje - odpowiedziała przestraszonym głosem zaraz po tym, jak usłyszała krzyk.
- Ok. Amy … przedstaw mi sytuację najlepiej jak potrafisz… obiecuję nie przerywać - Whitman starał się mówić spokojnym głosem.
- Większość bredni Blackwooda byłą prawdą. Tych, tych najbardziej dziwnych, które zapewne usłyszałeś. Ciało Dominica nie jest już martwe, Will szczekał na Solo a Anthony zaczął w nas strzelać. Ale to teraz nie jest ważne Malcolm, opowiem ci wszystko na spokojnie jak wrócisz - mówiła szybko. - Ktoś od kogoś dostał a ja ni cholery nie wiem kto i dlaczego, bo poszłam po Koroniewa i mojego Wingmana - mówiła, choć nie sądziła, ze Malcolm domyśli się czegoś z tych skrótowych opowieści.
- Najwidoczniej nie był martwy, takie rzeczy się zdarzają - odpowiedział Malcolm - zostawmy to na potem. Teraz najważniejsze … jest z tobą Koroniew i Cryer. Co zresztą ludzi?
- Cryera nie wiem i pojęcia nie mam co się z nim dzieje. - Ja z Koroniewem jestem bezpieczna - spojrzała wymownie na Rosjanina. - Ale co się dzieje z resztą....z tego co słyszę strzelają do siebie - powiedziała szczerym i pełnym przygnębienia głosem. Piękną drużynę skompletowałeś.
- Mówiłem pomińmy grzeczności … kto zaczął strzelać? Oberwał ktoś? Co z pozostałymi … kiedy ich ostatnio widziałaś?
- Malcolm - krzyknęła -zacznij mnie słuchać! Nie mam pojęcia kto do kogo strzela jestem z Koroniewem w drugim końcu studia!
- Ok. Musicie z Piotrem sprawdzić co z pozostałymi. Szósty ma broń przy sobie na 99 procent. Odszukajcie pozostałych i zbierzcie team. Nie rozłączaj się … Amy … nie wiem co tam się dzieje ale jeśli ktoś … jeśli ktoś będzie do was strzelał … Amy … powiedz Szóstemu, że ma go rozwalić.
- Oboje mamy broń - powiedziała - a jeśli będzie strzelał ktoś... z naszych? To jest teraz najbardziej prawdopodobne - westchnęła - nie o to chodzi żebyśmy się tu teraz wszyscy wystrzelali.
- Mówię o ostateczności. Słyszałem strzał. Mówisz, że ktoś z teamu strzela do pozostałych. Nie wiem czy jest naćpany czy obłąkany. Na pewno cholernie niebezpieczny. Jeśli traficie wprost na niego … kogo nie wiem … i będzie do was strzelał … wtedy nie będzie innego wyjścia. Jeśli uda się strzelić po nogach ok, jeśli nie … nie wahajcie się.
- Zawsze jest inne wyjście - rzuciła - jest coś jeszcze - powiedziała po chwili zastanowienia. Ciebie nie ma, Anthony jest chwilowo nieprzytomny - kolejna krótka przerwa między słowami. Amy podeszła do Koroniewa - daję na głośnomówiący. Masz teraz dwóch świadków. Musisz wyznaczyć... przywódcę, bo niektórzy się go wymagają i ja zaczynam przyznawać im rację. W tej zadymie przywódca musi być - obdarzyła Piotra kolejnym wymownym spojrzeniem.
- Smith jest nieprzytomny? W takim razie to nie on strzelał. Mówiłaś, że nie wiesz co z pozostałymi … nieważne … Amy do mojego powrotu przejmujesz dowodzenie. Jeśli ktoś będzie miał wątpliwości to Solo ma mu to wytłumaczyć.
- Świetnie - syknęła do słuchawki - czuję się zaszczycona.
- Podziękujesz mi później … teraz ustalcie co z pozostałymi. Nie wyłączaj telefonu … Amy bądź ostrożna … komuś tam nieźle odwaliło.
- Będę. Do usłyszenia. - rozłączyła się.

- Miała się nie rozłączać. Kurwa mówiłem, żeby się nie rozłączała. Kurwa, powiedziałem jak biały człowiek po angielsku …

Telefon do Lufthansy.
- Kiedy odlatuje najbliższy samolot do Los Angeles – powiedział Malcolm gdy tylko usłyszał głos w słuchawce.
- Czy ma pan rezerwacje, jeśli …
- Czy dzwoniłbym gdybym miał rezerwację? – zirytowany Whitman przerwał w połowie zdania. - Nie, nie mam rezerwacji, chcę najszybciej być w Los Angeles.
- Sprawdzam – sekundy, minuty dłużyły się niemiłosiernie. - Najbliższy lot ma pan jutro. Przesiadka we Frankfurcie oraz Nowym Yorku. Czy mam dokonać rezerwacji?
- Tak, w pierwszej klasie.
- Niestety zostały miejsca tylko w klasie ekonomicznej. W klasie pierwszej mogę zarezerwować przelot z Nowego Yorku do Los Angeles.
- Wszystko jedno …

Cholerny telefon. Gdyby wiedział, że zadzwonią z taką informacją wyłączyłby go w diabły. Lot jutro. Tom zapewne jest już na miejscu. Do gry pozostało tylko kilka godzin. Kilka godzin na całkowite wyłączenie się i zapomnienie o problemach w Los Angeles.

- Kurwa, jak oni mogli … - przeklinał Ekstraktor.
Ok. Spokojnie.

- Kurwa, szkoda, że wszyscy razem nie pozabijali się …
Teraz liczy się gra.

- Kurwa, zostali sami tylko trzy dni …
Tom już jest w Berlinie.

- Kurwa, mieli postawić laboratorium i myśleć o tych pieprzonych mistrzostwach w Czechach … tylko kurwa tyle …
Poker. Propozycja.

- … ale kurwa nie! Musieli iść na imprezę …
Przysługa.


- a potem kurwa napierdalać się między sobą …
Wygrana.

- Kurwa, albo Ruler … mogłem mu kazać pozabijać ich wszystkich w pizdu …
Malcolm, kurwa skup się … gra.

- Pierdolę to, sam ich pozabijam …
Tym zajmę się po powrocie … gra.


***


Malcolm leżał nago na łóżku w hotelowym pokoju. Apartament przeznaczony dla graczy … nie wszystkich … tych szczególnych. Cygaro smakowało jak nigdy dotąd. Może to ze względu na rezultat gry, bo w plotki że ich smak wynikał z faktu, że były zwijane na udach kubańskich kobiet nie wierzył od dawna. Uśmiech nie schodził z twarzy Ekstraktora gdy odtwarzał w pamięci kilka ostatnich godzin.

Boyle chyba nie był w formie. Blefował nieudolnie. Potem kolejne rozdanie. Figury, cyfry, żetony, drinki …
Szybkie liczenie w pamięci. Wszystko zależało od szczęścia bo rachunek prawdopodobieństwa krzyczał, że to niemożliwe …
Potem odkrywane przez Toma i Malcolma karty. Karty, które nie powinny się pojawić, kombinacja która nie powinna się zdarzyć.

Wyszła naga z łazienki. Cygaro opadło w ustach Malcolma, gdy ją zobaczył. Wartała każdego centa z wysokiej sumy jaką zażądała za usługę. Widok burzy blond loków sięgających do połowy pleców, jeszcze niedawno gładko spiętych gdy wjeżdżali na górę zatrzymał dym w płucach Whitmana. Usiadła na nim okrakiem. Sprawnym gestem wyjęła cygaro z ust Ekstraktora. Zasyczało gdy umieściła je w niedopitym drinku. Potem schyliła się nad nim i namiętnie pocałowała. Malcolm podziwiał w lustrze jej linię pleców gdy wyprostowała się wypuszczając dym z cygara.

- Świetne cygaro, Ronald – powiedziała.
- Świetne ciało, Lauro – odpowiedział.

Wszystkie dziwki nazywał tak samo. To od czasu, gdy podczas nocy z Laurą wymsknęło mu się imię innej kobiety. Nie uwierzyła mu, że chodziło o drugie imię ex żony. Pamiątką tamtej nocy była blizna na lewym pośladku, gdy Laura w porywie wściekłości wbiła mu w tyłek wiktoriański nóż do otwierania listów.

Laura była zajebista. Sex z nią był jak przedłużenie gry w pokera z Tomem. Do samego końca Malcolm walczył o kontrolę. Gdy myślał, że wreszcie ją okiełznał ona zręcznie wywinęła się oplatając mu głowę udami.
- Widzisz … przegrałeś kotku. Mam teraz u Ciebie przysługę … – powiedziała przesyconym erotyzmem głosem.

Zdyszany ale i zadowolony Malcolm roześmiał się.
- Co tylko sobie życzysz Lauro.


Malcolm leżał nago na łóżku w hotelowym pokoju. Apartament w hotelu Regent.
Cygaro smakowało jak nigdy dotąd. Może to ze względu na rezultat gry, bo w plotki że ich smak wynikał z faktu, że były zwijane na udach kubańskich kobiet nie wierzył od dawna. Uśmiech nie schodził z twarzy Ekstraktora gdy odtwarzał w pamięci kilka ostatnich godzin.

Szło świetnie do samego końca. Ostateczne rozdanie. Pewność, że Tom blefuje. Boyle stawia wszystko na jedną kartę. Udaje być może wspaniale, ale blef zostaje przejrzany. Malcom zwycięża. Ostatecznie.

Z jednej strony super. Zaoszczędził sporo kasy, a Tom i tak wykona zadanie najlepiej jak potrafi, ale z drugiej strony. Niekreślona przysługa … już samo określenie wywołuje dreszczyk na skórze Ekstraktora. Przysługa, która miała być główną wygraną? Czyją? Zapewne obydwóch graczy, bo Malcolma byłaby na bank.

Tom pomimo przegranej zachował się spokojnie, grzecznie pogratulował, porażkę przyjął z klasą. Zapewnił, że wszystkie zobowiązania zostają w mocy. Umówili się w LA. Potem Boyle wyszedł pierwszy. Malcolm natomiast relaksował się w lokalu. Potem taksówka z kierowcą z piłkarami zabrała go do hotelu. Świtało.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172