Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-08-2012, 13:07   #231
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Antonia w milczeniu składa odpowiednie słowa. Mądre i właściwe, żeby nie urazić, żeby parias nie zaczął znowu trzaskać drzwiami.
- Komuś, kogo zostawiłam. Tak jak ciebie.
- Ach. Skoro to robisz – powiódł białą ręką po krwawym kręgu – to nie tak jak mnie.
- Nie. Chyba nie – przyznaje łagodnie Antonia.
- Miło wiedzieć, że ktokolwiek jest ważny na tyle, że potrafisz się złamać.
- To tylko umowa. My dotrzymujemy obietnic.
- Niektórych. I pieprzysz bzdury, Antonia – Melba odwraca się do schodów. - W porządku. Nie mam żalu. Ale nie oczekuj, że będę się cieszył... skoro to nie dla mnie.
- Nie. Nie dla ciebie – przyznaje.
- I znowu prawda... jednak o lata za późno.
- Melba, co z pogodą? - przypomina sobie Antonia, kiedy albinos stoi już przed drzwiami na górę.
- Powietrze zadrgało. Pierwszy raz, kiedy otwierałem ci drzwi. Teraz znowu.
- Musiałeś się pomylić. Tu nie ma wiatru.
- Może, może... może czasami wszyscy musimy się pomylić, hm? Powodzenia, wiedźmo.
Antonia skinęła mu głową i założyła maskę.

Powietrze w mieście szaleńca nie drgnęło. Drgnęła ziemia pod naciskiem potężnych łap. Melba pochylony nad ekranem komputera również drgnął, kiedy z piwnicy dobiegł euforyczny i ekstatyczny kobiecy krzyk
- Babska magia – sarknął sam do siebie i zalogował się do systemu, żeby sprawdzić odczyty ze stacji meteorologicznych.

Na betonowej wylewce piwnicy naga Antonia tańczyła w kałuży krwi, po jej ciele raz za razem przebiegały paroksyzmy rozkoszy i krzyk przerywał jej zaśpiew. Ludzie żyjący w trzewiach szalonego dziecka Nemeyera podnosili głowy, odrywali się od swoich zajęć, jakby naprawdę zastały gorąc, nieruchome wyziewy potwora poruszył podmuch wiatru. Rzeczywistość trzeszczała, naginana potężną wolą i zza granicy, z ciemności, wynurzył się łeb bestii. W wirującej ciemności szukał własnego kształtu, buchał to kaskadami piór, to sierści i łusek, metamorficzny i nieokreślony, bowiem jeszcze nienarodzony, słowo, które jeszcze nie stało się ciałem.

Antonia stała, już nie w zagraconej piwnicy Melby, ale w iluzorycznej przestrzeni miasta, pośród ulatujących w niebo skrzydlatych szarańczaków, świetlistych kwiatów pnących się po betonowej skórze miasta. Wygrała. Pokonała Nemeyera i jego dzieło. Jej bestia miała oczy, wykwitały raz po raz w różnych miejscach jej ciała.

Wyciągnęła ręce i przytuliła do nagiego uda płynny, metamorficzny pysk zwierzęcia.
- Idź. Wiesz, kogo masz znaleźć. Wiesz, co masz zrobić.

PONIEWAŻ WSZYSCY SIĘ MYLIMY

Melba jak jakiś kretyn porozwierał na noc okiennice, więc ciśnięta przez gówniarzy cegłówka dobiegła celu.
- Dziwadło!
- Frankenstein!
- Chupacabra!

To ją obudziło. To i brzęk szkła z rozbitej szyby... sięgnęła pod łóżko. Oczywiście. Niewyciagający wniosków Melba broń też trzymał w tym samym miejscu.

- Wypierdalać! - wrzasnęła, wypadając w samych majtkach przed dom. - Wypierdalać, gnojki!
Struchleli, i wtedy wypaliła w powietrze. I kolejny raz, i kolejny, dopóki nie odjechali. Zdążyła jednak zauważyć, że auto do tanich nie należało.
- Melba! - krzyczy, wpadając z powrotem do domku, w którym zalega nieruchomy gorąc i cisza śmierci. - Melba!

Biegnie przez ciemne pomieszczenia z tym cholernym gnatem w ręku, wywraca się o niewidoczne w mroku sprzęty. I sama przed sobą przyznaje, że gówno wiedziała. Gówno dotąd wiedziała o prześladowaniach i rasizmie.

Stał nieruchomo we własnym ogródku, całkowicie nagi, i przez białą skórę wzięła go poczatkowo za jego własnego ducha... ale nie. Żebra rozpierał oddech, opuszczone luźno wzdłuż ciała dłonie poruszały się lekko jak liście na wietrze. Odłożyła gnata na kamień i delikatnie położyła mu rękę na napiętych mięśniach na ramieniu.

- Antonia... popatrz na liście... poruszają się – powiedział z czerwonymi oczami wbitymi w rachityczny palmowiec. Antonia wysilała wzrok jak mogła, ale nie dopatrzyła się żadnego ruchu.
- Zdawało ci się – tłumaczy łagodnie.
- Nie. Widziałem. Czuję to w powietrzu. Czuję to w wodzie i ziemi. Czuję to na własnej skórze i we własnych flakach. Nadchodzi.
- Em... co?
- Wiatr – szepce Melba, a jego bezbarwna twarz przybiera wyraz, który Antonia oglądała dotąd tylko w chwilach miłosnych uniesień.

- Chodź do domu. Stoisz tu goły. Sąsiedzi patrzą. Znowu będą cię mieli za dewianta. Musimy zadzwonić na policję, szybę ci gówniarze wytłukli.
- Chrzanić szybę. Chrzanić bogate dzieciaki. Nadchodzi wiatr.
- Jasne, Melba, oczywiście – zgadza się Antonia dla świętego spokoju i Melba faktycznie się uspokaja. - Nadchodzi. Ty też już chodź.
- Musimy zabić kozę.
- Zabijemy jutro. Chodź.

W trzewiach potwora o betonowej skórze czarownik Joshua Melba wreszcie zasnął, i śnił o wietrze, który pędził przez miasto, rozganiał duszny smród i niszczył, by można było od nowa budować. Antonia Ramos drzemała obok na rozłożonym fotelu i śniła spokojne sny, w których nie było Christophera Ruhla. W tym śnie na niebie wisiało oko po przebitej źrenicy, a okaleczeni strażnicy patrzyli niemo i ze zgrozą, jak zebrane na potworze robactwo czeka na wiatr, by wzbić się w niebo.


CHMARA

Pogrzeb Dominica Warda wyglądał dokładnie tak, jak Antonia chciała, żeby wyglądał. Indianka śpiewała pieść pogrzebową w swoim narzeczu, ciągle piękna, szczególnie piękna w szydełkowej spódnicy do kostek i białej bluzce z mereżką przy dekolcie. Jej córki stały obok z całą powagą, na jaką stać kilkuletnie dziewczynki, i więdnącymi z każdą chwilą w oddechu potwora kwiatami. Niemowlę darło się w wózku tak głośno, że aż dziwne, że Augusto Ramos i wszyscy szanowni zmarli nie poruszyli się w trumnach, nie wystawili głów nad powierzchnię ziemi i nie zawrzasnęli chóralnie: cisza!

Świecki mistrz ceremonii miał elegancki garnitur, prezentował się godnie i równie godnie przemawiał, gdy grabarze opuszczali w głąb grobu małą urnę z jasnego drewna. Niebawem pod nazwiskiem Augusto Ramosa kamieniarz wyłupie nazwisko Dominica, ostatni ślad, jaki młody pozostawi na świecie dla swojej siostry. Antonia płakała, niepowstrzymanie i długo, dopóki grób nie został zamknięty i mogła po raz ostatni obiecać Dominicowi, że spełni jego ostatnie życzenie.

Jednego tylko Antonia nie widziała w swojej wizji. Skaczących po ziemi, po grobach, grabarzach i żałobnikach szarańczaków. Były wszędzie i były ich tysiące. Skakały i padały, i znowu skakały, by wreszcie znieruchomieć ostatecznie, martwe wśród martwych ludzi.

- Zaczęła się migracja – tłumaczył cokolwiek zawstydzony mistrz ceremonii, gdy szli przez nekropolię na parking. - Mamy z tym problem co roku. Nadlatują chmarami, i jeśli usiądą w mieście, nie mogą odlecieć. Umierają. Każdego dnia ściągamy ich tony z ulic.

- Biedne robale – mówi Antonia, i rozdeptuje skaczącego szarańczaka, bo nie sposób iść, by ich nie rozdeptać.

ZGUBA

Miasto rzęziło w upale. W dusznej i ciemnej piwnicy domku Melby Antonia położyła na ziemi zdjęcie siostry Dominica i przyjrzała się dziewczynce uważnie przez oczodoły maski.
- Nic nie jest stracone, dopóki ktokolwiek szuka -szepnęła do małej, która już małą przecież nie była.
Nie wiedziała, co z nią zrobi, gdy już ją odnajdzie. Czy przejdzie jej przez usta, jaka była jej własna rola w śmierci Dominica. Czy w ogóle powinna jej powiedzieć, czy taki umysł będzie potrafił pojąć prawdę i się przy tym nie złamie.
Jednak rozlała na ziemię krew i wyciągnęła ręce, gdy duchy przyszły pić.

STRATA

Obudził ją skurcz, oplatający talię płonącą obręczą, paraliżujący nogi i myśli. I choć nie był – jeszcze – dotkliwy, już wiedziała, co się dzieje. Już wiedziała, bo to się już zdarzyło, i tym razem miało boleć tak samo jak wtedy.

Zwlekła się z łóżka, póki jeszcze miała siłę, krok za krokiem posuwała się do łazienki. Każdy kolejny skurcz odmóżdżał ją do białości. Starała się nie krzyczeć, by nie obudzić śpiącego Melby, i starała się oddychać głęboko, chociaż gorący wyziew bestii nie przynosił wcale ulgi.

Jestem Antonia Ramos i jestem już cholera, lekarzem, a nie durną naćpaną smarkulą. Wiem, co robić, wiem...

Na pralce leżał pozostawiony na stosie bielizny telefon. To należało zrobić. Zadzwonić. Do Rulera. I powiedzieć mu, póki jeszcze można mówić. Potem...

Całe opanowanie Antonii i lekarski profesjonalizm wytrysnęły z niej razem z krwią. Ciemna posoka popłynęła po udach i Antonia krzyknęła na skurczu, nogi rozjechały się jej na okrwawionych kafelkach i zaczęła krzyczeć. Chyba krzyczała, bo czuła, że spada, i czuła, że umiera. Telefon spadł z pralki razem z majtkami i sukienką.

- Jezu! Jezu! - wrzeszczy Melba przez opary oddechu bestii i opary jej własnego bólu. Dźwiga ją z ziemi i wtedy na kafelki z Antonii wypada płód, nie więcej jak skrzep krwi, widać jakieś oko, jakąś nogę i chitynowy pazur. Potem płynie już tylko krew, jasny i wartki strumień. Płynie i nie chce przestać płynąć

- Jezu! Jezu! Kurwa mać! - drze się Melba, unurzany w jej krwi, a Antonia drżącą ręką próbuje wybrać numer. Jeszcze głupio wierzy, że można to cofnąć.
- Muszę do niego zadzwonić! Kurwa puszczaj! Muszę! - szarpią się na podłodze jak kapłani, którzy się pokłócili przy hekatombie.
- Chyba na pogotowie, głupia cipo! Jezu! - wyrywa jej telefon ze słabnącej ręki. - Nie umieraj! Antonia, nie umieraj!

- Nie umieraj! Antonia, nie waż się umierać! Słyszysz?
Nad jej głową suną jarzeniówki, jedna za drugą, jedna za drugą. Całkiem jak wtedy. Pod nimi wisi twarz Melby, która nie jest już biała. Jest szara jak popiół, z pacynkami jej krwi. Parias dusi jej rękę i biegnie obok, dopóki nie zatrzaskują się jakieś drzwi. Antonia próbuje sobie przypomnieć, czy wtedy też ktoś przy niej był, ale wspomnienia giną i gną się w narkotycznych wizjach.

Antonia odpływa gładko w niebyt. Stoi na stadionie, z którego unoszą się chmarą szarańczaki. Na niebie wisi otwarte, czujne oko. Strażnicy szepczą coś w swoim maszynowym języku. Na murawie czarnoskóra dziewczynka rzuca piłkę psu.

Siedział przy niej, kiedy otworzyła oczy. I do końca życia mu nie zapomni, że pomimo wszystkiego, chociaż przeszła mu przez życie jak niszczycielski tajfun, ujął ją w tej chwili za owenflonowaną rękę.
- Przykro mi, Antonia, naprawdę mi przykro – mówi. W tle pika monitor tętna. Za oknem ciemność.
- Nie trzeba – chrypi z łóżka i próbuje zmienić pozycję, ale jej ciało waży tony i szybko się poddaje. - To nie było dziecko. Nie prawdziwe.
- Mimo wszystko. Było twoje. Wiesz... kiedy mnie zostawiłaś ostatnio... życzyłem ci tego. Żeby cię trafiło to samo. Żebyś chciała dać, choć raz, komuś coś z siebie. Żeby twój dar został odrzucony i żebyś to widziała.
Antonia głupieje, choć już dostatecznie jest ogłupiona wszystkimi środkami, które konowały wpompowały jej w żyły.
- Weź nie pieprz rzewnych smut i nie pochlebiaj sobie. To nie ty.
- Skąd wiesz?
- Stąd, że kozia dupa z ciebie, a nie czarownik. Poza tym, jakby każde ostre słowa, które ciskamy za kimś w gniewie miały się ziścić, ten świat byłby jedną katastrofą.
- Mimo wszystko... przykro mi.
- Wiem. Mi też. Jak nigdy w życiu. Zrobisz coś dla mnie?
- Wszystko.
- To... ten płód. Nie wyrzucaj go, dobrze? To mimo wszystko, nie jest śmieć.
- Zrobię mały pogrzeb. Pojadę teraz, żebyś... nie musiała go oglądać. Potem muszę do pracy, do instytutu.
- Meteorologii.
- Tak. Zostawię ci telefon, jakby coś... jakby cokolwiek i byś mnie potrzebowała.
- Tak.
- Em... jak pracujesz tam... to skąd masz dane? Joshua? Skąd wiesz?
- Z satelity. I z wież na ziemi.

Antonia patrzy się w sufit. Plamy farby wirują i zdaje się jej, że patrzy na nią oko olbrzyma, wielkie oko na ołowianym niebie.

- Sprawdź swój sprzęt. Miałeś rację, ja się myliłam, to ja się okazałam kozią dupą, a nie wiedźmą. Nadejdzie wiatr. Ale żadna twoja maszyna ci o tym nie powie. Nic, co będziesz mógł pokazać ludziom. Satelita nie ściągnie danych. A z wież nie przyjdą odczyty. Myślę, że...
- Co? - Melba potrząsnął ramieniem Antonii, ale wiedźma znowu osunęła się w sen.

SOLO

Pod stopami Antonii chrzęściły pancerzyki szarańczaków. Głupich robali, które wylądowały w mieście bez wiatru i skakały idiotycznie wokół w rosnącym skwarze w nadziei, że wiatr jednak nadejdzie.

Antonia była wściekła, i jej wściekłość rosła z każdym krokiem jej obolałego ciała, z którego ulatniały się już zbawienne znieczulacze. Była wściekła na lekarzy, którzy wypisali ją z łaską i dopiero po karczemnej awanturze. Wściekła na niegustowne ubranie ze szpitalnego sklepu. Wściekła na Melbę, który zostawił jej telefon do pracy i pieniądze, i telefon nawet, ale nie zostawił kluczy do domu, więc musiała jechać do niego do pracy przez arterie potwora. A rozmawiała z nim przecież po operacji, choć z samej rozmowy pamiętała tylko fakt, że zaistniała, przecież na pewno chciałaby klucze... Była wściekła na Oskara Niemeyera, który stworzył to szalone miasta, po którym musiała chodzić, i Anthony'ego Smitha, przez którego po nim chodzić musiała.

Przede wszystkim jednak była wściekła na Christophera Ruhla, cholernego gringo, przez którego o mały figiel a by się przekręciła. Fakt, że odprawiając rytuał sama się na to godziła, był skrzętnie omijany przez jej buzującą furię. Dopadła terminala z internetem przy miejskim muzeum, które sławiło etapy powstawania przeklętej bestii Nemeyera, która jednak, ostatecznie, odniosła nad nią zwycięstwo. Otworzyła okno z tym mailem, doprawdy, wspaniałym mailem, cudownym, aż proszącym, tutaj mnie kopnij, Antonio, właśnie tutaj, wal z całej siły.

- Jesteś potrzebna mnie i Teamowi – odczytała sobie na głos, żeby należycie nakarmić swoją wściekłość. I kopnęła.

Kłamiesz.

Gdybyś mówił prawdę, zareagowałbyś, gdy Smith do mnie mierzył.

Kłamiesz.

Gdybyś mówił prawdę, poparłbyś mnie, kiedy o to prosiłam.

Kłamiesz.

Gdybyś mówił prawdę, piłbyś zioła, które ci dałam.

A.


-Flaki ci wypruję – mełła w ustach, depcząc przez plac po rozłażących się bezładnie we wszystkich kierunkach robalach – Oczy ci wydrapię, obrzezańcu! Wykastruję cię! Tym razem cię wykastruję! Solo, kurwa twoja mać! Solo! Masz swoją solówkę, idioto!

Nachyliła się z rwącym bólem w trzewiach i podniosła na ręce jednego z szarańczaków. Wybrała takiego szczególnie wielkiego, i trzymała go za odwłok, patrząc z nienawiścią w oczka bez wyrazu. Podrzuciła go w górę i poleciał ciężko. I oczywiście, kilka metrów dalej wylądował znowu na ziemi, i znowu kicał idiotycznie i bezradnie po coraz bardziej rozpalonym słońcem betonie, w stadzie podobnych sobie.

- Masz kurwa swoją solówkę! - wydarła się ku uciesze nielicznych przechodniów. - Solo mogłeś odejść! Ale nie! Będziesz bredził o samotności i zostaniesz zdechnąć w tłumie! Kurwa! Kurwa! Kurwa!

Antonia stała pośrodku placu i łapała oddech. I sama przed sobą musiała przyznać, że sytuacja wymaga jednak kontaktu z Malcolmem. Miała wrażenie, że minęły wieki, zanim przebrnęła przez ukrop do budki telefonicznej i zaczęła pakować w rozwartą paszczę serię monet.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 02-08-2012 o 15:43.
Asenat jest offline  
Stary 03-08-2012, 10:48   #232
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
NAD ZERWANYM MOSTEM

Budka telefoniczna pod Ministerstwem Zdrowia była pomnikiem idei równości szans, i jako taka była przystosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych. Oznaczało to, że Antonia musiała zgiąć swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu do poziomu gruntu. Telefonów dla pełnosprawnych, i do tego takich, w których żyłach płynęła krew rosłych Mandingo, nie było widać jak okiem sięgnąć. Antonia zaklnęła i zgięła swoje metr dziewięćdziesiąt. Jakiś robal wpełzł jej na łydkę i machał czułkami. Kliknięcie oznajmiło początek połączenia, ale z drugiego brzegu, ponad mostem, który Antonia wysadziła w powietrze z taką spektakularną pompą, nie dobiegł żaden głos. W żołądku Antonii, obok szarpiącego epicentrum bólu, zaczęła rosnąć zimna gula strachu. Malcolm się wściekł. Tym razem naprawdę się wściekł, i nie będzie rozmawiać. Szlag trafił Ruhla i szlag trafił wszystko.

- Hallo, Malcolm? - głos Antonii przebijał się z trudem przez gwar sąsiedniej ulicy i trzaski na linii. - Hallo, mówi się?
Automat zimnym głosem poinformował, że rozmowa zaraz będzie przerwana, zagłuszając nawet Antonię.
- Hallo? Słyszysz mnie? - tym razem już wyraźniej.
- Tak, słyszę - sucho odpowiedział Whitman. - Musimy pogadać, wiesz o tym.
Coś na kształt ulgi zalało Antonię, klęczącą przed automatem w pozie grzesznika błagającego o zlitowanie. Ta pozycja była kiepskim punktem wyjściowym do twardych negocjacji i Antonia potrzebowała chwili, by zebrać się w sobie. Była też niemożebnie wdzięczna niebiosom, że Malcolm nie ma możliwości, by ją teraz zobaczyć w tym upokarzającym pokłonie.
- Nie mamy o czym - sarknęła. - Wszystko, co istotne, zostało już powiedziane. Dzwonię, żeby cię poinformować, że Ruler zlał twoje polecenia oraz moje zalecenia lekarskie i nie zażywa zamienników koksu. Wiesz, czym to grozi, czy mam ci to wyłuszczać? - zakończyła groźnie, a cholerny Malcolm w ogóle się nie przejął.
- Trudno - skomentował krótko - mam poważniejsze problemy na głowie. Najważniejszym jest brak Chemika. Antonia … potrzebuję cię. Wiem co zaszło i obiecuję, że więcej nie będzie mieć to miejsca. Zresztą, to nie jest rozmowa na telefon.

Antonia nakarmiła automat kolejną porcją bilonu. Z jękiem zmieniła pozycję z upokarzających klęczek na mniej upokarzający przykuc. W tej jednej chwili miała naprawdę ochotę wrócić. Wrócić, by przywalić puszką z ziołami pomiędzy oczy Christophera Ruhla, a przedtem z rozmachem kopnąć Malcolma w tyłek, żeby poleciał w powietrze, ciągnąc za sobą świetlisty ogon jak kometa.
- Nie jest - przyznała sucho. - Toteż tej rozmowy nie będzie. Ani teraz, ani nigdy. Chemika nie masz tymczasowo. Każdy z miejsca poleci na to, co ci zostawiłam w studio, nawet za darmo, za możliwość pracy na czymś takim. Zbagatelizuj teraz samowolkę Chrisa - a oprócz Chemika będziesz szukał także Solo. On ci się rozsypie, Malcolm. Zostawiłam mu wszystko, co trzeba, żeby temu zapobiec, ale... po prostu mnie cholera olał!!! - Antonia podniosła głos po raz pierwszy, a raz podniesiony, nie chciał już wrócić do normalnego tonu. Cały ciężar ostatnich dni zebrał się nad jej głową i runął z siłą kiloton rażenia. Śmierć Dominica i choroba Willa, szaleństwo Smitha i podła zdrada Chrisa, krew cieknąca jej po udach i ciąg migających jarzeniówek na suficie szpitalnego korytarza. To wszystko rąbnęło w Antonię i zamiast roznieść ją na strzępy, sprowokowało tylko wybuch wściekłego wrzasku. - I znajdziesz czas, żeby wtłuc właściwe postępowanie do jego tępego łba! Jest twoim człowiekiem! Jesteś za niego, szlag by go trafił, odpowiedzialny! - Antonii puściły nerwy i z każdą chwilą coraz głośniej ryczała w słuchawkę. - Zostawiłam ci tę bezrefleksyjną kupę mięcha tak samo, jak zostawiłam ci mój wychuchany lab! Zwolniłam go z naszej umowy, żeby był wolny, żeby mu się obwody nie przegrzewały przy konflikcie hierarchii! Zostawiłam go, kurwa, bo wiedziałam, że to dla niego ważne, że najważniejszy dla niego jest Mart! Zostawiłam go, bo wiedziałam, że to będzie dla niego najlepsze! Siedzę tu teraz, w pierdolonym mieście, które jest snem szaleńca, bez pieniędzy, które miałam mieć, bez wpływu na cokolwiek, i bez mężczyzny, bez którego nie zamierzałam w ogóle wracać do domu! - wywód przerwał zimny komentarz automatu i kolejne podzwanianie bilonu, po czym Antonia podjęła z werwą przerwany wątek: - A TY MI KURWA MÓWISZ, ŻE NIE MASZ DLA RUHLA CZASU?!!
- Nie chcę innego Chemika, cały czas pamiętam Rio... - klarował Malcolm z końca świata, który w sposób oczywisty nie był jej. Na jej końcu świata właśnie szalał huragan gniewu, a na osobistym końcu świata Malcolma najwyraźniej zza chmur przebiło się słoneczko. - Chcę pracować z tobą. Inny chemik to ryzyko nie tylko dla Ruhlera ale dla nas wszystkich. Antonia, urywasz się … ok., miałaś powód, chociaż powinnaś poczekać do mojego powrotu, albo chociaż kurwa zadzwonić … ale ty albo udawałaś że nie słyszysz dzwonka, albo że jesteś poza zasięgiem. Mimo tego chcę z tobą pracować, narozrabiałaś a ja chce nadal z tobą pracować. Czy to nic nie znaczy? Teraz dzwonisz i mówisz mi tu o Solo i tylko o nim. Zakochałaś się w nim czy co? To są wasze sprawy a mnie ta telenowela nie interesuje. Przestał brać ziółka od ciebie, każe mu pić to świństwo przy mnie, a potem otworzyć usta i pokazać język, jeśli poprawi ci to humor. – Whitman zaczerpnął powietrza – Antonia, wracaj, potrzebuję cię. Do czasu … wyjaśnienia sytuacji zamieszkasz w hotelu. Nie musisz widzieć się ze Smithem. Wracaj.

Brazylijka zamilkła, trawiąc odpowiedź. Pół królestwa i zdzirowatą księżniczkę za jeden rzut oka na myśli Malcolma... Żaden przebłysk wiedzy oczywiście się nie pojawił. Na kucającą przy telefonie Antonię lał się tylko bezlitośnie śmiertelny ukrop szalonego miasta, w jej włosach gmerał się bezradnie upieczony jak i ona owad.
- Nie o telenowelę chodzi. Chodzi o jego zdrowie. Życie nawet. Jakie życie będzie miał ktoś taki jak on, jak zostanie kaleką? Gdyby chodziło o kogoś innego, też bym dzwoniła. Może tylko na mniejszym wścieku... Nieważne. Każ mu wypić, co ma wypić, według wskazań, które zostawiłam. Moja skłonność do rozmów będzie rosła proporcjonalnie do stabilizującego się stanu zdrowia Chrisa.
Akurat byś dzwoniła - pomyślał Malcolm, a Antonia doczekała się jednak oczekiwanego przebłysku. Zamiast czegokolwiek, co mogłaby wykorzystać, dostała to: gorzki osąd, który wypełnił ją poczuciem niesprawiedliwości i niezrozumienia jej poczynań i jej samej,
- Jeśli zostanie kaleką, będzie czekał go podobny los jak Mirandy – skomentował Malcolm głośno. - A jeśli nie wrócisz my wszyscy możemy podzielić jej los. Przypadkowy Chemik równa się kłopoty. W Rio nie był przypadkowy, a sprzedał nas wszystkich. Ok. Każę mu to pić przy mnie, albo jeszcze lepiej przy tobie. Ty to najlepiej przypilnujesz … Solo i tak pomyli dawki, a ja się na tym nie znam zresztą herbatek parzył mu nie będę. Wracaj.
Akurat pomyli, skrzywiła się Antonia w myślach. Akurat pomyli, cholera jego mać, Solo. Solo działający Solo, odmierzający sobie solo kolejne dawki trucizny, która kastruje mu ciało i kastruje myśli. Nic nie pomyli. Jest w tym doskonały. Co ja mu chcę ucinać? Sam już sobie uciął...
- Powiedziałam coś, czy tylko mi się wydawało? - sarknęła Antonia cierpko. - Jestem nieziemsko wściekła i mam czarne wizje, Malcolm. Na przykład, że podczas akcji Solo dostaje arytmii serca i wali się bezwładnie na zieloną murawę stadionu. Tak mnie to wkurza, że nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Nie wiem, Malcolm, co bym zrobiła w takiej sytuacji... chyba jednak szukałabym winnych... może ciebie, co? Nie będę rozmawiać, dopóki Chris nie będzie chlał ziółek. I nie wracam, do cholery! Co ty sobie myślisz? Że wyjechałam, żeby cię wkurwić? Nie, wyjechałam, bo Smith odstrzeliłby mi głowę do twojego przyjazdu, pierdolony paranoik z traumą wojenną!

Malcolm Whitman milczał, i chyba jakimś mistycznym zawirowaniem wiatrów wiejących po drugiej stronie zyskał krótki wgląd w stan ducha Antonii. W słuchawce rozległ się głośny, ale jednocześnie jakby przytłumiony głos Ekstraktora.
- Dajcie mi tu Chrisa i niech weźmie ze sobą te ziółka, będzie wiedział które!
- Solo i ziółka masz załatwione. Solo to pistolet, najpierw robi potem myśli, czy mam z tego powodu otaczać go specjalną opieką. Może, nie wiem. Jeśli jest dla ciebie ważny, przyjedź i miej go na oku. Ja sprawię, że będzie zażywał cokolwiek mu podasz … nie dlatego, że tak chcesz, ale dlatego, że mam do ciebie zaufanie. Ze Smithem sobie poradzę. Wracaj.

Co za gość, pomyślała Antonia na fali nagłego podziwu. Ona na jego miejscu dostałaby już dawno ciężkiego pierdolca i cisnęła słuchawką. A ten, jakby nigdy nic, nawet się nie zasapał. Z niezmienionym tonem i pewnie niezmienioną twarzą pokerzysty dzielił i rządził. Była przekonana, że siedzi teraz z kieliszkiem w ręku, i szklana szyjka nawet nie drgnęła w jego palcach. Nie drgnęły mu wypracowany fryz i wymuskane wąsiki. Atak nagłej cholery to nie było coś, co miało prawo mu się przydarzyć. Malcolm Whitman miał klasę, a Antonia zawsze lubiła mężczyzn z klasą. Do wszystkich wyrzutów sumienia dołączyło jeszcze to jedno: że tak go podle urządziła, i teraz równie podle wykorzystuje.
- To leciało na głośnomówiącym? - wyraziła podejrzliwe przypuszczenie. - A zresztą, wszystko jedno... Z Chrisem doskonale wiesz, jak powinieneś postępować. Nic ci nie muszę klarować. Wiesz to. Rozmowy z tobą to sama przyjemność, Malcolm, mówiłam ci kiedykolwiek? Nie? To mówię teraz. Obiecałeś mi, że będziesz pilnował rozpiski Chrisa. Bardzo się cieszę, naprawdę... Ale to tylko słowa. Teraz będę czekać, aż się upewnię, że naprawdę pije to, co powinien. Będę to wiedziała, Malcolm. A jak już będę to wiedziała, może będę skłonna do rozmów. Tymczasem, żeby nie było, że jestem niewdzięczna, i nie doceniam słów. W zamian za twoje słowa, moje słowa. Cztery, i ani jednego więcej. Słuchasz?
Miała niemiłe podejrzenie, że Malcolm wie. Wie, że ustawienie Ruhla na baczność w kwestii ziółek nie skłoni Antonii do powrotu. I mimo tego, decyduje się na to i teatralnie krzyczy „baaaaaczność, Ruler!”, żeby pokazać własną skłonność do koniecznych ustępstw. Co za gość, w sumie...
- Nigdy nie rozmawiam przez głośnomówiący. Chris zaraz tu będzie razem z ziółkami. Co do rozmów ze mną, możemy rozmawiać częściej. Nawet jest to wskazane … - Malcolm chciał dodać coś jeszcze ale urwał w połowie zdania. - Wiesz, planuję sen, za całkiem niedługo. Nowy Architekt pracuje nad dekoracjami. Bez ciebie nie jesteśmy wstanie zrobić nawet treningu. Antonia, potrzebuję cię.

Gówno, gówno prawda. Wszyscy śpiewacie na tę samą nutę. Podziw dla Malcolma zjechał do poziomu gruntu, na którym kucała Antonia. Nie różnisz się nic a nic od Ruhla, w sumie...

- Czekaj, bilon ładuję - poinformowała rzeczowo. - Dobra, słuchaj. Pogadajmy teraz o Anthony’m. Pamiętasz, rozmawialiśmy o mrówkach, podobało ci się, więc teraz też będzie z entomologicznym porównaniem. Skup się. Był sobie kiedyś człowiek, który miał szalony sen, i szalony plan, by ten sen stał się rzeczywisty, i szaloną wolę, by ten plan wcielić w życie. Na środku wielkiego niczego, w klimacie, który dla ludzi jest za ciężki, by żyć, zbudował miasto. Zaplanował i przewidział wszystko. Nawet klimat. Kazał wykopać wielkie sztuczne jezioro, które złagodziło gorąc. Zaplanował wszystko dokładnie, aż do koloru kafelków w miejscowym muzeum. Jego miasto było sterylne i uporządkowane. Tylko w jednej dzielnicy restauracje. Tylko w jednej dzielnicy kościoły. Tylko w jednej fabryki, w innej domy mieszkalne. Pomiędzy nimi arterie ulic, bez chodników, bo w tym idealnym, uporządkowanym mieście nikt nie miał szwendać się pieszo bez celu i tracić czasu na łażenie... To miasto, szalony twór szaleńca, stanęło i stoi. Potem przyszło życie i zweryfikowało miasto. Miasto, które było idealne, uporządkowane i wspaniałe, ale nie do życia. Ludzie nie chcieli jeździć na drugi koniec miasta po bułki i gazetę. Chcieli wychodzić po nie rano w papuciach i szlafroku do obskurnego sklepiku pod domem. Stoję sobie właśnie w tym mieście... kiedy szukałam telefonu, przeszłam przez wielki plac. Hektary, powiadam ci, hektary betonu, aż po horyzont. I ukrop, że krew się gotuje w żyłach. Nadleciała chmara. Szarańczaki. Były zmęczone i usiadły na tym placu. Nie mogły już wzlecieć, potrzebują do tego wiatru... a tu nigdy nie będzie wiatru, bo szaleniec nie życzył sobie, żeby w jego idealnym mieście między budynkami hulały przeciągi. Te biedne szarańczaki setkami i tysiącami skakały więc ku krawędzi placu, ale ona była daleko poza ich zasięgiem. Ja szłam do telefonu, a one kicały, kicały i padały, i piekły się na rozgrzanym betonie. Czasami, na ogół, jest tak, że życie triumfuje nad siłą ludzkiego rozumu... ale czasami to właśnie życie przegrywa, musi się ugiąć. Tak, to takie bezsensowne, że te biedne robale się upiekły na śmierć. Ale szalony architekt... wygrał. Ostatecznie rozchodzi się przecież o to - żeby wygrać. Mówiłam to na odprawie, powtórzę i teraz. Nie zmieniłam zdania. Potrzebujesz Anthony’ego. Jest ci niezbędny. Ty zawsze próbujesz się ugadać, dostosować, odgiąć się trochę i odpuścić, by i druga strona odpuściła. To dobrze, to skłonność, którą i ja podzielam, nie mów tego nikomu. Tylko że... to nie zawsze działa. Czasami trzeba stworzyć szalone miasto, z całą jego bezkompromisowością, a do tego potrzeba bezkompromisowego szaleńca. Smitha. Ale nie ma miejsca w grupie i dla mnie, i dla niego. Nie po tym, co zaszło. A teraz obiecane cztery słowa, za twoje słowa. Na dowód mojego zaufania i troski, żeby oczyścić pamięć zmarłego... a także żebyś nie stracił nigdy świadomości tego, z kim w ogóle teraz rozmawiasz...

Kolejne monety poleciały brzęcząc w trzewia automatu... jak obole dla Charona.
- Igła was nie zdradził.
- Wniosek będzie krótki … nie chcę szaleńców w teamie. Tyle i aż tyle. Uważam, że cel można osiągnąć metodami nie narażającymi postronnych ludzi, co do teamu … wiemy na co się piszemy. Masz przykład Mirandy. Roszady w teamie są niezbędne i nie chodzi tu tylko o Architekta. Chemik jest niezbędny, ty jesteś niezbędna. Rozumiesz to … czy mam polecieć do miasta szaleńca i ci to powiedzieć w oczy? - Malcolm zamilkł na chwilę. - Igła to przeszłość, wszystko wskazywało na to, że nas sprzedał. Może kiedyś mi o tym opowiesz, ale teraz … Antonia … wracaj.

Czy przeszłość, tego nie była pewna. Była natomiast pewna, że nie dość mocno dobite trupy mają irytujący zwyczaj wyłazić z grobów i latać po świecie z żądzą mordu w oczach. Ten cały Strormrider... Cel z Rio. Czy nie śledziła go przez miesiące, czy nie wbijała oczu w ekran telewizora, by dopatrzyć się... czegokolwiek? Czy ten cały Stormrider nie odwiedził kliniki Friedmanna akurat przypadkiem wtedy, gdy leżał tam Will? Przegapiony fakt z porannej gazety, błahostka zdawałoby się, urosła do rozmiarów mamuta przez kilka chwil, w których Antonia odwróciła od niego oczy.

Zaśmiała się. Cichutko, gorzko, i chyba z jakąś nutką politowania. Dla Malcolma i dla samej siebie. Melba miał rację. Wszyscy czasami się mylimy. Wszyscy czasami musimy się pomylić.
- Masz Architekta. I masz Pointa, którego musisz mieć. Potrzebujesz tylko Chemika, który nie będzie skłaniał go do większego szaleństwa. Jeśli tu przylecisz... - powiodła spojrzeniem po rozgrzanej betonowej skórze potwora - zanim mnie znajdziesz, już mnie tu nie będzie. Możesz co najwyżej pomodlić się nad grobem Dominica. Pochowałam go już, symbolicznie. W grobie brata mojego dziadka, Augusto Ramosa. Zginął na budowie tego szalonego miasta. Całkiem jak Dominic. Będzie im się razem dobrze leżało... Mało miałeś z nami do czynienia, więc możesz tego nie rozumieć... nie znajdziesz czarownika, Malcolm, jeśli on sam nie chce być odnaleziony.
- Dlatego proszę cię abyś wróciła. Nie chcę wynajmowywać detektywów czy innych tropicieli. Chce abyś sama wróciła i coś mi mówi, że przemyślisz to jeszcze. Mam nowego Architekta i mam szalonego Pointa, z którym muszę coś zrobić. Nie potrzebuje … “tylko Chemika” … potrzebuję ciebie.

Była zwrotka, a teraz refren, i heja, i od nowa!

- A po co nowy Architekt? - zdziwiła się automatycznie Antonia. - Z Willem wszystko gra. Amy nie odpuściłaby, gdyby cokolwiek było nie tak... Malcolm, jeśli głaskasz mnie tu z włosem i pod włos i smarujesz grubo komplementami po to, żebym dostała ataku wyrzutów sumienia, to daj sobie spokój. Miałam je już kiedy wsiadałam do samolotu. Odpowiedź brzmi: nie. Nie będzie też dalszych rozmów, dopóki Chris nie zmieni zdania co do ziółek. I będę wiedziała, że naprawdę je pije - uzupełniła z naciskiem. - Wiszę tu na linii nie dlatego, żeby być świadkiem tej szopki, bo mam lepsze sposoby. Wiszę, bo chcę usłyszeć jego głos... - wyznanie wyfrunęło jej z ust, zanim się spostrzegła.
- Bo potrzebuje stabilnego zespołu a nie Willa leżącego pod nożem chirurga. Głaskam cię … wiesz co … coś w tym jest bo z jednej strony mam ochotę cię udusić a zaraz potem mocno przytulić. Nie wiem co w tobie takiego siedzi, że wywołujesz we mnie dwie sprzeczne reakcje jednocześnie. Co do Solo, nie wiem czy zmieni zdanie ale na pewno zacznie zażywać mikstury. Zresztą Chris zaraz tu będzie … usłyszysz go.
- Zawieś na chwilę racjonalność, a potem zapytaj... Dominica, kim jest – zamilkła i wydusiła z siebie znowu – Zapytaj go o Stormridera. Pamiętasz Stormridera, twój Cel z Rio? Przeszłość to nie jest zamknięta księga, pokryta kurzem, do której sięgają tylko badacze o pryszczatych gębach nerdów. To korzenie, z których wyrasta teraźniejszość i przyszłość. Byliśmy tam: ty, ja, Smith, i Stormrider, Igła i inni. Przeżyliśmy my dwoje, Smith, i... Stormrider. A teraz Stormrider odwiedził klinikę, do której posłałam Willa na diagnostykę. Nie wierzę w przypadki, Malcolm, i ty też nie wierz. Mam przeczucie, zbyt blade, bym mogła ci opisać jego kształt, ale je mam. Przeczucia to czasami efemeryczne kwiaty wyrastające ze skłębionych myśli, ale czasami to dotyk prawdy. Takiej prawdy, która jest zbyt wielka, byśmy mogli ją ogarnąć... Nie wiem, nie widzę kształtu tego przeczucia, ale wiem jedno: musiałam odejść i musiałam być tu, gdzie teraz jestem. To miasto to koszmar takich jak ja, choć pewnie Smithowi by się spodobało. Cierpię w każdej chwili, którą muszę tu spędzić. Ale od wielu dni nie myślałam tak jasno. Rozumiesz wiele rzeczy, Malcolm, za to cię lubię. Czasami nie do końca rozumowo, ale... rozumiesz. Wtedy, w Rio, też zrozumiałeś i posłuchałeś, kiedy przyszłam do ciebie, obca, i wrzeszczałam, byś za mną szedł. Bo wokół szalała prawda, która przerastała... nas oboje. Tak... - Antonia urwała i po zwrotce nadszedł jej osobisty refren: - Gdzie ten sierota Ruler? Bilon mi się kończy!
 
Asenat jest offline  
Stary 03-08-2012, 12:52   #233
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
PRAWDA

Marsz pomiędzy rządowymi budynkami w piekielnym skwarze był długi jak powolne umieranie i jedynym, co umilało Antonii miarowe stawianie kroków, było drobiazgowe planowanie, kiedy, co i w jakiej kolejności urwie Christopherowi Ruhlowi. Na prywatnej shitliście Antonii Ramos Solo wysunął się grackim pędem maratonisty na ostatnich 500 metrów na czoło, bijąc w przelocie Pointa. Nawet nie zauważyła, do ostatniej chwili, jak wparadowała się w oddział popalających papieroski przy furgonetkach żołnierzy, a przecież brazylijskie siły opresji na ogół od razu rzucały się jej w oczy. Wyszło w całej krasie, że i w tym Malcolmowi nakłamała. Dupa tam, a nie myśli jasno.

Wyciągnęła komórkę i w tej samej chwili ją schowała. Z głównego wyjścia Ministerstwa Infrastruktury wyleciał dzikim biegiem Joshua Melba, z plikiem papierów w garści i gnatem za pasem. I oczywiście, też ją zobaczył, i zaraz zastrzelił mało wygodnym pytaniem.
- Co ty tu robisz? Miałaś leżeć w szpitalu!
- A wyszłam sobie. Dawaj klucze do domku – przeszła od razu do sedna w nadziei, że Melba weźmie i odpuści. Nie odpuścił, i pośrodku rosnącego zainteresowania żołnierzy 2653 odcinkiem telenoweli „Antonia i Joshua”, w którym Melba odkopany w odcinku 2640 na odległość galaktyk przyczołguje się z powrotem jak wierny pies, Antonia musiała wysłuchać tyrady o swojej nieodpowiedzialności. Wysłuchała, bo wiedziała, że pod koniec odcinka dostanie klucze.

- Zaraz zawołam stażystę. Odwiezie cię do domu. Masz leżeć w wyrze i nie ruszać się na krok z domu, aż nie wrócę.
- Tak, tak.
- Nie tak, Antonia. Dotarło do ciebie, durna cipo? Naprawdę dotarło? Prawie zszedłem wczoraj przez ciebie ze strachu. Cholera, ty prawie zeszłaś, a teraz spacerujesz sobie w skwarze...
- Naprawdę pojadę do domu. I naprawdę będę się oszczędzać – obiecała solennie Antonia, bo i zeszła jej już ochota na spacery. - Gdzie jedziesz?
- Do wież za miastem – nieludzka twarz Melby zmienia się równie nieludzko w niezwyczajnym podnieceniu – To była prawda, to, co mówiłaś. Mieliśmy awarię oprogramowania. Amerykańce ostrzegali nas od paru dni, a myśmy myśleli, że to ich satelita szwankuje. To był nasz... pompował nam dane sprzed czterech miesięcy. Nikt się nie zorientował. I ja miałem rację – zaznacza nie bez triumfu – będzie wiatr. Nad Atlantykiem formuje się już oko huraganu. Teraz jadę do wież, dostałem obstawę... - wskazuje na żołnierzy.
- To świetnie – rzuca Antonia, bo wie, że Melba takiego właśnie komentarza oczekuje, więc mówi to, choć nie pamięta żadnej rozmowy o satelitach i nie ma zielonego pojęcia, w jakich okolicznościach zainteresowałaby się czymś takim. Mądre wiedźmy nie przyznają się do niewiedzy, tylko brną dalej. - Ale po co obstawa? Jesteś naukowcem chyba, co nie?
- Powiedziałaś, że strażnicy mieli okaleczone usta. Z satelitą to była prawda. Więc i tu będzie. Złodzieje sprzętu zawsze są uzbrojeni. Nie będę pchał się w jatkę goły i bosy.
- To po co tam jedziesz w ogóle? Nie musisz tam być, oberwiesz i tyle będzie!

Odcinek 2654. Antonia nagle uświadamia sobie, że może oglądać po raz ostatni Joshuę, którego los nie obchodził jej przez 2653 poprzednie odcinki. Widzowie wyciągają chusteczki.

- Antonia. Nie możesz mówić ludziom, za co chcą żyć i za co zdychać.
- Mogę.
- Dobrze, możesz – zgadza się Melba spokojnie. - Tylko że nie powinnaś. Siadaj do auta i nie szalej. Jak wrócę, zabijemy kozę.
- A jak nie wrócisz?
- To zabijesz sama. Cholera, Antonia, muszę jechać.

I się odwrócił i wsiadł do furgonetki między żołnierzy, po raz pierwszy w tym łzawym tasiemcu to on mógł od niej odejść. Antonia stała obok stażysty i czuła się niemożebnie słabo, niemożebnie łzawo i idiotycznie. Kulminacja odcinka, co do którego miała obawy, że może być końcem serii i końcem telenoweli również, pchnęła ją do przodu, kiedy silniki aut zarzęziły i puściły w kiszki potwora kolejną porcję cuchnących wyziewów.

- Melba,em... powiedz mi coś – uwiesiła się drzwi, starając się zignorować obecność żołnierzy i luf karabinów.
- Powiem. Daj mi wreszcie odjechać, to piekielnie ważne.
- To też. Kochałeś mnie?

Miała wrażenie, że z barwnik z czerwonych tęczówek Melby wylewa się na jego gałki oczne i przelewa w dół, ścieka na policzki, z policzków na podłogę furgonetki, skąd wartkim strumieniem pędzi zrosić rozgrzaną skórę miasta.

- Za każdym razem.

A myślałam, że się nie da.

Pom pom pom. Firli firli. Obsada: Antonia Ramos jako Antonia Ramos. Joshua Melba jako Joshua Melba. Żołnierze jako drugoplanowy bohater zbiorowy. Miasto jako Miasto.
W następnym odcinku zobaczycie największą sukę, jaką spotkaliście w swoim życiu!

BRUJA

Zanim stażysta z Instytutu Meteorologii dowiózł ją do domu, racząc po drodze peanem na cześć Melby, po którym nikt się nie spodziewał, że wytropi huragan, i zostawił, upewniając się, że niczego jej nie brakuje, wściek Antonii cokolwiek przyklapł. Przyklapła też sama Antonia, której stan zdrowia nie predystynował do szaleńczych wysiłków w szalonym mieście, więc musiała teraz za swoje spacery zapłacić. Kafelki w łazience były wyczyszczone starannie i nie było nawet śladu po wydarzeniach z zeszłej nocy. Na sznurku suszyła się jej sukienka i jak sztandar powiewały purpurowe majtki. Zniknęło truchełko bestii. Nie była prawdziwym dzieckiem, ale po raz kolejny ktoś pochował jej potomstwo za nią, i znowu nie wiedziała, gdzie jest ten mały grób.

Leżała plackiem w fotelu i zbierała siły. Wszystko pomału zaczynało się układać w jakiś sensowny kształt. Popełniła błąd na samym starcie. Chciała być cholernym Chemikiem w cholernym Teamie, i jednocześnie być sobą, więc wszystko się sypało. Może i Ruler miał rację, trzymając się kurczowym chwytem tonącego swoich wypieszczonych zasad pistoleta. On sobie niech będzie Solo, a Antonia będzie bruja. W tym jest najlepsza. Zawsze.

Nalała sobie solidnego drinka i zasiadła do komputera Melby. Odpaliła sieć i odpaliła radosne łupanie z wieży. Nie będzie żałoby. Przy radosnych pokrzykiwaniach Rity Ribeiro wyznającej śpiewnie, że lubi czekoladowe ciastka, Antonia Ramos zagłębiła się najpierw w historię wojny Cezara z Ariowistem, a potem wyprawy za Ren w 55 roku p.n.e., podczas której Cezar dla większego wrażenia w dziesięć dni zbudował most.... Nie ma to jak epicki rozmach. Co za gość, w sumie...

Kiedy uznała, że nie wyciśnie już ani krzty więcej z globalnej sieci, zrobiła to, co robią bruja, gdy dochodzą do ściany. Z pietyzmem wykręciła numer telefonu do mądrzejszego od siebie.

- Panna Ramos – stwierdził krótko profesor Adrien Foe, zawsze pamietający wszystkich swoich nieszczęsnych studentów, i cichutki zgrzyt oznajmił, że pomimo tylu lat dalej z tą samą pasją miażdży studentów jak i landrynki – Miło słyszeć.
- Pana również, profesorze – zapewnia Antonia poważnie, choć podczas studiów nienawidziła serdecznie wykładowcy, z uporem maniaka wbijającego jej do łba łacińską koniugację i wyciągajacego bezlitośnie konsekwencje, gdy popełniała błędy, a popełniała je zawsze.
- Miałem przyjemność... bodajże w zeszłym miesiącu... czytać pani rozprawę, pracę kazuistyczną o operacji zastawki serca. Piękna rzecz, i mój znajomy chirurg również był pod wrażeniem pani metod... Niemniej, czuję się w obowiązku zauważyć, że wszystkie łacińskie terminy w pani pracy zawierały niewybaczalne babole.

O, Jezusie Nazareński, jęknęła rozdzierająco w myślach Antonia, zaczyna się.

- Czuję się zaszczycona, że czyta pan moje prace – wtrąca i ma nadzieję, że łacinnik jej odpuści.
- Niepotrzebnie. Czytam prace wszystkich moich studentów. Większość do czegoś dochodzi, tak jak pani...

Niemniej..., pomyślała Antonia.

- ...niemniej większość z nich przykłada większy szacunek do szlachetnej łaciny – ciągnie Foe flegmatycznie i rozgryza bezlitośnie landrynkę. - Jeśli już nie jest pani w stanie zrobić tego samego, a nie mam złudzeń, że pani jest, powinna pani zatrudnić lepszego redaktora. Czemu zawdzięczam zaszczyt tego kontaktu?
- Widzi pan, profesorze... - Antonia przeszła z ulgą do sedna i do ataku.
- Nie widzę, ale słucham – uściślił z flegmą łacinnik.
- Czytałam sobie ostatnio o wyprawie Cezara za Ren – Antonia nie dała się zbić z pantałyku, a profesora zatkało na tyle, że mogła kontynuować. - I przypominam sobie mgliście, że gdzieś kiedyś obiło mi się o uszy, że zanim Cezar wyrżnął do nogi plemię Sugambrów, spotkał się w lasach Germanii z wiedźmą... nie daje mi to spokoju!
- Domyślam się, że nie daje...
- Więc dzwonię do pana, profesorze, człowieka, który historię starożytnego Rzymu ma w małym palcu!
- Bez... przesady. I bez zadęcia, do którego pani ma niesłabnącą skłonność, panno Ramos. Nawet nie pytam, dlaczego nagle obudziła się w pani miłość do żywota Cezara. Niech mam jednak złudzenie, że to pokłosie moich wykładów.

Długich jak dzień w mieście szaleńca
, Antonia pamiętała to dokładnie. I tak samo wyczerpujących.

- Sprawdziłby pan to dla mnie, profesorze?
- Jakże mi odmówić, po takim wstępie – żachnął się łacinnik z pewnym namaszczeniem.
- Jestem taka ogromnie, przeogromnie wdzięczna, profesorze! Że aż przeredaguję pracę, do której ma pan uwagi, do kolejnych wydań... Mam jeszcze jedną prośbę...
- A ja mMam obawy.
- Czy Cezar kiedykolwiek, w jakiejkolwiek formie, wspomniał o chłopcu, który miał mu podać rękę? I Czy kiedykolwiek wspomniał o końcu świata?
Milczenie po drugiej stronie miało wagę tysiąca kilogramów dzieł zebranych Juliusza Cezara.
- Coś mi tu śmierdzi? - wyznał profesor Foe. - Jakby... Erich Daniken puścił bąka.
- Ale sprawdzi to pan? Profesorze?
Foe ciamknął landrynką.
- Jakże mi odmówić. Doprawdy...

Raz, pomyślała Antonia, kiedy przedyktowała łacinnikowi swój numer i żegnając się wylewnie, odłożyła słuchawkę. Wyciągnęła świeżą, nierozpakowaną ryzę papieru i z namaszczeniem wybrała kartkę, trzymając ją w znalezionych w piwnicy gumowych ogrodowych rękawiczkach. Melba zadzwonił w momencie, w którym cyzelowała etap drugi, ostatnie słowa w liście do Władymira Władymirowicza Putina, hojnie korzystając sobie z zawartości barku Melby.

- Antonia! Odpalaj TV! - krzyczał radośnie w słuchawkę. - Pierwszy publiczny!
- Ale ossssochoziiiii...?
- Odpalaj i nagraj mi wiadomości!
- Cooooo?
- Zaraz będę w telewizji!
- Eeeeee...
- Nagrywaj! Już jadę!

Antonia przeczołgała się do ołtarza telewizyjnego. Odpaliła co trzeba. W końcu, bruja dba, by robić innym z brujerii przysługi. Brujeria to feria charakterów zbyt silnych, by mogły egzystować obok siebie, a jednak, właśnie dzięki temu, i dzięki mocy rosnącej dzięki obecności innych, czarownicy wadzą się i kłócą, a jednak trzymają się w kupie.

Kiedy wrócę
, postanowiła sobie Antonia solennie i poprawiła się zaraz: Jeśli wrócę, nie wrócę sama.

Najpierw spikerka poinformowała o planach Ministerstwa Edukacji, i to było tak nudne, że Antonia straciła zainteresowanie. Potem dziennikarzyny chyba się zapomniały, że mają od tego blok wiadomości sportowych, i przez kwadrans wałkowali temat Euro. A potem na ekranie rozlało się zdjęcie satelitarne wschodnich wybrzeży Brazylii. Spiker grobowym głosem poinformował, że Instytut Meteorologii wydał ostrzeżenie przed huraganem, który formuje się właśnie nad Oceanem Atlantyckim.
- Huragan, któremu nadano imię Antonia, zagraża Salwadorowi, Espirito Santo i Rio de Janeiro.
Zanim Antonia wyszła z szoku, twarz spikera zastąpiła pociągnięta wybielaczem gęba Melby. Albinos patrzył prosto w oko kamery, ale Antonia miała wrażenie, że patrzy na nią.
- W tej chwili ciężko nam wyrokować, jak daleko się posunie i czy zagrozi miastom w głębi lądu– mówił parias poważnie, choć w czerwonych oczach tańczyły wesołe ogniki i Antonia wiedziała, była tego absolutnie pewna, że Melba skręca się ze śmiechu. - Jednakże jedno już wiemy na pewno... - zawiesza teatralnie głos, i durny dziennikarzyna oczywiście leci z pytaniem jak pociągnięta sznurkiem marionetka.
- Już teraz możemy być pewni, że to największa suka, jaką mieliśmy okazję poznać w życiu. Choć równocześnie – najpiękniejsze zjawisko...

Odcinek 2655. Antonia ryczy ze śmiechu w stopklatkę na wideo. Potem ogląda sobie newsa raz jeszcze. I kolejne cztery razy, kiedy Melba, nowa gwiazda publicznej telewizji, wraca wreszcie do domu. Drobiazgowa analiza domniemanej fotogeniczności. Przegląd pojawiających się już demotów z albinosem w roli głównej w sieci.

Odcinek 2656.
Antonia i Melba przez cały odcinek kłócą się w piwnicy, kto przy zabijaniu kozy będzie trzymał nóż, a kto kozę.

Odcinek 2657.

- Daj pilota.
- Mój dom i ja trzymam pilota – oponuje Melba. - Dałem ci zabić kozę, miej trochę wstydu. Co ty chlejesz? Czemu ty w ogóle chlejesz? Można pić po lekach przeciwbólowych?
- Jako lekarz odradzam takie działania – stwierdza Antonia i pociąga z gwinta. - Dawaj pilota. Jestem po operacji, nogi mi spuchły, nie denerwuj mnie!
- Pilot jest mój. Nogi ci mogę wymasować.
- Dobra, zamknij się... Zaczyna się już! Gdzie chipsiki?

W małym domku na pryszczu na ciele bestii dwójka czarowników nachyla się do pobłyskującego ekranu. Zaczyna się mecz towarzyski Niemcy – Rosja.

- Patrz no tylko... ten ruski bramkarz. Zaczynam odkrywać w sobie pierwiastki gejowskie.
- W ogóle ci Ruscy. Zaczynam odkrywać w sobie pierwiastki zainteresowania grupowymi orgiami.
- To nie miałaś tak wcześniej... ooooo...
- O cholera, ale im Szwaby przywalili.

W trzeciej minucie meczu. W kolejnych Niemcy metodycznie wcierali Rosjan w murawę, a w dwudziestej, kiedy padło 3:1 dla Szwabów, Antonię tchnęła nagła myśl.

- Ej Melba. Ten huragan.
- Twój huragan.
- Twój chyba?
- Nie, dzięki. Nigdy nie chciałem napierdalać we wrogów latającymi krowami.
- Powiedziałeś, że nie ma pewności, że on wejdzie w głąb lądu?
- Powiedziałem. Bo maszyny nie mają pewności. Ja... ja mam. Przejdzie przez Salvador i pójdzie prosto na stolicę. Antonia, wszystko tutaj będzie fruwało.
- O cholera – skomentowała Antonia z oczami wbitymi w boisko. - Gringo zesra się ze szczęścia. Biedne robale też. Doczekają się na wiatr. Nemeyer przegra. One odlecą.

Zadzwonię do Malcolma. Później. Teraz to mi się nie chce.

Pomimo piłkarskich emocji, głowa Antonia robiła się przyciężkawa i chyliła się coraz bardziej. Tuż przed przerwą Antonia drzemała już z czołem na ramieniu Melby i nie usłyszała spikera informującego, że z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że sam Władymir Putin zamierza zaszczycić ruską reprezentację swoim pańskim okiem w drugiej połowie.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 03-08-2012 o 16:07.
Asenat jest offline  
Stary 03-08-2012, 14:34   #234
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Kings of leon - Closer - YouTube

I. Las

Sowa w koronach drzew pohukiwała złowieszczo dla każdego intruza. Była to pierwsza rzecz jaką zarejestrował mózg Williama Eakhardta zanim jeszcze ten otworzył oczy w miejscu, którego w żadnym razie nie poznawał. Leżał w głębokiej na pół łokcia kałuży z twarzą skierowaną ku górze tak jakby dryfował na morzu. Czuł przenikliwy chłód w kościach, które protestowały gdy tylko zostawały zmuszone do ruchu. Nie widział nieba, jedynie drzewa. W tym miejscu to on był obcy. Stranger in a strange land... Ta myśl przemknęła mu przez głowę jak wiewiórka pomykająca po długich gałęziach drzew. Poskręcane cienie rzucane przez i dźwięki nocy zniekształcone przez ludzką wyobraźnie jeszcze bardziej pogłębiały u niego uczucie wyobcowania. Chłód zmroził mu krew w żyłach. Woda, która przesiąkła mu ubranie powodowała niekontrolowane dreszcze i szczękanie zębami. Wstał, z trudem utrzymując się na nogach i trwał przez chwilę w miejscu chociaż czuł się tu całkiem nie na miejscu. Co jakiś czas przerywał tylko ciszę głośnym nawoływaniem, ale żaden z bogów nocy nie miał zamiaru mu odpowiadać. Las otaczał go nieprzenikniętym całunem mroku. Nie mógł już zostać tu ani chwili dłużej. Szedł na oślep zagubiony jak nigdy dotąd. Przedzierając się leśnym zagajnikiem podarł ubranie i poranił sobie ręce odginając nisko wiszące gałęzie. Te jak odcięte dłonie wyciągały ku niemu swoje przeraźliwie długie palce. Czuł ich przenikliwy zimny dotyk kiedy próbowały go pochwycić w swoje macki. Głosy nawoływały go po imieniu, groziły, błagały... Ale może były jedynie wytworem jego umęczonego umysłu? Strach dodawał mu sił, wciąż pchał w nieznane, ale dla profesora nie była to bynajmniej pasjonująca przygoda. Dla niego była to walka o własne ja, które uciekało z niego jak oddech biegacza, który przecenił zanadto swoje siły. Poranione, zmęczone i zziębnięte ciało było tylko ciałem. To wewnątrz jego głowy wyrastały oplatające go korzenie. Potykał się coraz częściej. Szedł coraz wolniej a światło stawało się jedynie wspomnieniem z odległego świata. Nie zastanawiało go nawet jak bardzo uproszczone jest w tym momencie jego myślenie. W dziczy kierował się jak zwierzę, wyłącznie instynktem, zapominając o tym kim był i co czyni człowieka kimś więcej niż dziką bestią. Musiał jednak stać się tym kim się stał, żeby wyjść z tej głuszy, musiał porzucić wszelkie uczucia i wątpliwości, które czyniły go istotą ludzką, które czyniły go słabym.
I stało się. Ciemności ustąpiły bieli, która przytłoczyła go swoją mocą. Chwilę trwało zanim jego oczy przyzwyczaiły się do otwartego nieba i nowego świata oświetlonego przez morze gwiazd. Z morza tego ku jego zdumieniu wyłaniał się kształt ogromnego raka zaciskającego swe szczypce w powietrzu. To jednak promienista gwiazda betlejemska świecąca o wiele większym blaskiem od swoich kuzynów robiła tu największe wrażenie. Z tego co pamiętał to wskazywała ona pielgrzymom właściwą drogę tak jak pomogła mędrcom znaleźć drogę do Betlejem. Za sobą miał mur drzew, które przestały nagle być takie straszne. Przed nim jawiła się kolejna przeszkoda. Masywne wzniesienie sięgające chmur bez widocznego szczytu. Góra, która dumnie niczym Olimp przywodziła na myśl boskie skojarzenia. Blask światła przedzierał się przez gęste, białe chmury kusząc swoim ciepłem. Padał on przy tym wprost na szlak pnący się w górę zbocza. Nie był już bezimienny. Znów czuł się jak człowiek. Czuł się Williamem Eakhardtem. Widział przed sobą cel w życiu i to jaśniej niż kiedykolwiek.

II. Wspinaczka

Wszedł na szlak pewny siebie, pełen wiary we własne możliwości. Nie wiedział po co dokładnie musi dojść na szczyt. Po prostu czuł, że tak trzeba. Jego obuwie nie nadawało się jednak zbytnio do takich wędrówek. Jedna elegancka podeszwa odpadła po kilku minutach, więc wyrzucił oba zużyte buty. Dalej szedł boso a mimo to nie robił przerw na odpoczynek. Droga była szeroka, pozbawiona kamieni a podejście dość łatwe nawet dla niedzielnego turysty. Przynajmniej gdy nie poczuł na sobie czyjegoś wzroku. Niepokój przetoczył się po jego ciele jak niewidzialny promień rentgena. Krok przestał być tak pewny a coś podpowiedziało mu, żeby spojrzeć w górę. Kilka metrów nad sobą dostrzegł sylwetkę wielkiego czarnego kota wodzącego za nim spojrzeniem. Przez chwilę nie był pewien czy stworzenie nie napręży swoich potężnych mięśni nóg i nie skoczy na niego szybciej niż zdążyłby choćby ruszyć powieką. W tym momencie rozważał czy się nie cofnąć i nie porzucić marzenia o wejściu na szczyt. Badawcze spojrzenie żółtych ślepi przygwoździło go do podłoża. Nie wiedzieć czemu poczuł jak smakuje wstyd. Przypomniał sobie jak początkowo zareagował na wiadomość o pierwszej ciąży Emmy, moment kiedy nie zareagował gdy na jego lekcji dręczono jednego ze studentów oraz o tym jak sam zerkał w niejeden nastoletni biust czując na palcu bolesny ciężar obrączki. Było tego więcej... Z jego pamięci wyłoniło się dużo, więcej mało chwalebnych epizodów z życia, których wolałby nie pamiętać. Poczuł, że się czerwieni, ale minuty mijały a pantera nie zrobiła nic poza świdrowaniem go wzrokiem. Stopniowo zaczął, więc odzyskiwać pewność siebie przezwyciężając wiążące go myśli.

Podjął przerwaną wspinaczkę, która od tego czasu nie była już jednak tak łatwa i przyjemna. Na drodze zaczęły pojawiać się małe kamyczki boleśnie odczuwalne przez jego stopy. Pantera tymczasem znikała mu z widoku, ale uczucie, że wciąż gdzieś tam jest nie opuszczało go ani na krok. Był pewien, że nie przestaje go obserwować a jak tylko podniesie wzrok to zobaczy na nowo te przenikliwe żółte ślepia. Szedł aż gwiazdy zmieniły swą pozycję na niebie i nie przestawiały już wielkiego raka. Zamiast tego był prawie pewny, że widzi rybaka siedzącego na brzegu z zarzuconą w morzu wędką. Rak skrył się gdzieś w głębinach. Niedługo później Will wszedł na sporych rozmiarów płaskowyż. Świadczyło to o tym, że przebył równo połowę drogi. Widok w dół przyniósł lekko konsternację. Naprawdę pokonał tak już tak ogromną odległość? Nawet z tej wysokości wielkie las rozciągał się aż po horyzont a przebyta część górskiego szlak przywodziła na myśl długie łańcuchy górskie w Himalajach. Właśnie tutaj czuł się jak na dachu świata. Ogarnęło go znużenie, rozejrzał się więc wokół i z ulgą dostrzegł sporej wielkości gładki kamień leżący na środku drogi w niedalekiej odległości od siebie. Usiadł nań wzdychając z nieskrywaną ulgą a następnie powoli rozmasowywał stopy poznaczone żylakami i strupami. Wtem rozległ się straszny ryk najpewniej należący do jakiegoś groźnego dzikiego zwierza. Anglikowi aż zjerzyły się włosy na głowie od tego głośnego ryku. Czyżby pantera wrócila? Ukrył się za kamieniem próbując wypatrzeć źródło dźwięku, ale dostrzegł jedynie wejście do jaskini, którego dziwnym trafem nie widział wcześniej. Logicznie było założyć, że dźwięk dochodził wlaśnie z jej wnętrza. Czekał, więc na dalszy rozwój wypadków, wychylając się ostrożnie zza skały. Najpierw zobaczył dwie wielkie kocie łapy z długimi pazurami pokryte złocistą sierścią a następnie z cienia wyłoniła się reszta majestatycznej istoty, które bez wątpienia było wręcz książkowym przykładem króla zwierząt. Stał pewnie na czterech łapach; potężny, budzący lęk na równi z podziwem, z wagą ponad trzykrotnie przewyższająca jego własną, gęstą grzywą i dumnym obliczem. Obrócił swój koci łeb jakby od niechcenia w kierunku przestraszonego mężczyzny. Will poczuł się jak chłopiec przyłapany na wykradaniu słodyczy z matczynego kredensu. Nie cofnął jednak spojrzenia. W mądrych oczach lwa zobaczył coś czego się nie spodziewał.

Zobaczył siebie zbyt dumnego, żeby przyznać, że nie ma racji w zbyt wiele sytuacjach. Siebie zbyt dumnego, żeby prosić o pomoc innych w tym nawet najbliższych. Siebie, który w swoim zadufaniu myśli, że wie co jest najlepsze dla jego własnych dzieci. Siebie, który w szóstej klasie pobił się z bratem z powodu dziewczyny, która nawet mu się nie podobała. Zobaczył znów samego siebie szydzącego z innego profesora, który śmiał skrytykować jego badania chociaż nie był w tym zupełnie bez racji. Zobaczył wnętrze własnego domu w Cambridge i siebie trzaskającego drzwiami wejściowymi. Wtedy ostatni raz widział Emmę wychodząc na zimny listopadowy deszcz. Zbyt dumny żeby przeprosić, żeby cofnąć się i ratować własne małżeństwo... Odwrócił głowę od mądrych lwich źrenic nie mogąc znieść fali napływających uczuć. Nogi ugięły się pod nim tak jakby ktoś przywiązał mu do pasa kamień syzyfowy. Lew posłał mu ostatnie spojrzenie po czym obojętnie odmaszerował z powrotem do swojego legowiska tak jakby znudził się niezapowiedzianym gościem. Will oparł się tyłem o kamień oddychając ciężko i wstał z wysiłkiem dopiero dłuższą chwilę później. Spotkanie z drugą bestią kosztowało go sporo sił. Zaczął zastanawiać się czy da radę przebyć resztę drogi, ale mimo wątłego ducha nogi same pchały akademickiego profesora historii przed siebie. Zostawił za sobą otwarty teren i lwi płaskowyż. Szlak znowu piął się ku górze ostro zakręcając w prawo. Ścieżka była coraz węższa i bardziej stroma. Zdarzało się, że kamień na krawędzi przepaści kruszył się tak bardzo, że musiał odskakiwać pod ścianę góry. Jego mięśnie pozostawały w ciągłej gotowości a górski spacer zamienił się w mordęgę. Zaczynał coraz bardziej wątpić czy kiedykolwiek uda mu się dotrzeć na sam szczyt i sam dziwił się, że jeszcze nie zawrócił. Nie był w stanie stwierdzić jak długo jeszcze szedł zanim drogę zastąpił mu szary rozmazany kształt sięgający mu ledwo do pasa.
Był na wpół-materialny, jakby dopiero formował się z czystego powietrza. Błysnęły długie, zakrzywione kły. Biały pies zaparł się łapami o podłoże. Nie pies... Wilk. Nastroszył uszu i położył długi wilczy łeb przy ziemi. Warczał przy tym zajadle odsłaniając kolekcje ostrych jak sztyletów zębów. Nozdrza drapieżnika zadrżały jakby zwietrzając zwierzynę oszalał od samego zapachu. Z całą pewnością nie zamierzał pozwolić Willowi przejść dalej.

Czysta niepohamowana wściekłość, nienawiść nad którą nie da się zapanować w jego ostro zawężonych oczach sprawiała, że Anglikowi aż serce podeszło do gardła. Kim był człowiek, którego obicie w nich dojrzał? Obrzydzenie, że ktoś mógłby być tak chciwy i myśleć tylko o swoich potrzebach. Kto mógłby nie pojawić się u matki, która konając w szpitalu powtarzała z uporem jego imię, kto mógłby zdradzić żonę z jedną ze stażystek a potem zrobić jej awanturę o pytania czemu nie wrócił na noc, kto przedłożyłby pracę nad szczęście rodzinne, kto mógł pomyśleć o posuwaniu najbliższej przyjaciółki kochając się z własną żoną. Strach i niedowierzanie wraz z nim pojawiły się kiedy wreszcie rozpoznał nieznajomego. Odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Biegł w dół zbocza nie patrząc pod nogi. Nie patrząc przed siebie. Żegnało go szydercze, triumfalne wycie wilka. Wstyd, pycha i chciwość pobrzmiewały mu w uszach kiedy w końcu potknął się i spadł w dół.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day
traveller jest offline  
Stary 04-08-2012, 11:51   #235
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny


THE CHEMIST



- Ramos!
Już ze wstępu Antonia wiedziała ze nie jest dobrze. Friedmann gotował się ale coś jeszcze się krygował.
- poczekaj...- syczał przez zęby - przejdę do kuchni, tu nie mogę...

Minutę pózniej, już z wielkiej kuchni planu filmowego swej własnej telenoweli profesor Friedmann wyrzucił z siebie wreszcie stek wrzasków, nie dając Antonii dojść do głosu co było już samo w sobie dużym osiągnięciem.

- Ramos! Niech cię...Niech cię...ufff...Ty...Suko! Tak dobrze słyszysz, oglądasz może newsy z Ameryki Południowej? Antonia, tak nazwali pieprzony największy huragan i wiesz co? Mieli KURWA...- sciszyl nagle ton strachliwie patrząc na drzwi - Kurwa rację. Ty jesteś jak on.

Nawet jej głos szarpal mu nerwy. Sam głos.

- Co się Kurwa stało? - wybuchł znowu - Czy się udało? Jasne Kurwa ze tak. Zależy komu. Zrobiłem to. Taa. Facet będzie żył. No to Kurwa o co mi chodzi? A o to, ze moich sponsorów badań chuj strzelił, może o to? Staję przed radą, mogę mieć przesrane, a metoda...10 lat badań mogę sobie wsadzić w...do kosza. A wiesz dlaczego? Bo ten twój kochas czy kto to tam jest myśli teraz ze jest psem! Tak, takim szczekającym i gryzącym...Tak, obserwacja a co myslalas. Nie. Nie, nie, NIE!!! Ramos, jeśli...

Nagły trzask. Rzucona słuchawka.

-To ona, prawda? - Żona Friedmanna miała twarz stojącej w drzwiach kuchni Kasandry
- Jaka ona?
- Jaka, do cholery? - dłoń chwyciła pierwszy lepszy talerz - Wybierz sobie! Może Nancy? A może ta zdzira z recepcji?

Odcinek 4066. Doktor Friedmann zasłania się przed lecacą zastawą. Dzwiekowcy lapią huk tłukacej się porcelany. Jest krew. Drzwi trzaskają, ona wybiega. Zblizenie na Friedmanna, chowa twarz w dłoniach.

Stanie się coś strasznego.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-08-2012 o 08:57.
arm1tage jest offline  
Stary 09-08-2012, 21:50   #236
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Ciało udające martwego Dominica Warda odjechało w drewnianej trumnie do krematorium. Nikt po nim nie płakał.
Zastanowiła się przez moment, próbując ustalić, co dalej. Sprawa rozwiązała się sama.
Fox westchnęła żałośnie widząc zbliżającą się do niej Antonię. - Will, teraz Will -pomyślała.

- Nie Antonia, wytłumaczysz mi teraz - głos Amy był niesamowicie spokojny i zdecydowany, gdy w końcu zdołał przebić się przez niekończącą się lawinę słów Chemiczki.

Brazylijka przerwała próby umalowania obrzękniętych ciągle ust. Schowała do swej straszliwej i wypakowanej już do granic możliwości torebki lusterko i szminkę. Spojrzała na Amy taksująco. Fałszerka prezentowała się o wiele lepiej niż ona sama. Nawet gruba warstwa fluidu nie zamaskowała podkrążonych oczu Antonii i sieci zmarszczek, które rozchodziły się promieniście z ich kącików. Zdawała się postarzeć o 10 lat, w ciągu tej jednej, strasznej nocy. Jednak w jej ruchach nie było starczej niepewności, choć nie było i zwyczajnej dla Brazylijki figlarności i zalotności. Przetoczyła się pod drzwi jak lokomotywa na pełnej parze i zamknęła je, aż huknęło.
- Ponieważ mnie tu nie będzie - oznajmiła twardo, gdy usiadła z powrotem na krześle. - Nie będzie mnie, kiedy ciało Willa wybudzą po operacji. Jeśli je wybudzą. Ktoś będzie musiał przekazywać konowałom życzenia Willa co do jego osobistego ciała i wolę, aby był to ktoś kłamiący tak dobrze jak ty, i życzący Willowi tak dobrze jak ty - niż jakaś przypadkowa osoba, którą wygrzebią z historii jego życia.

Fox głośno przełknęła ślinę. - Gdzie będziesz w tym czasie - chciała dodać coś w stylu jeśli mogę wiedzieć, lecz rozmyśliła się. Stała oparta o ścianę wpatrując się w Brazylijkę.

- Och. Nie wiem. Możliwe, że w domu. A możliwe, że w jakimś miejscu z ciepłym oceanem i białym piaskiem, gdzie nawet z lunetą Point mnie nie wypatrzy - Antonia wzruszyła ramionami. - W każdym bądź razie wystarczająco od Anthony’ego daleko, żebym mogła mieć go w dupie. I wystarczająco daleko, aby nie mógł mnie znaleźć i zatruć mi życia widokiem swej mordy. Gęby większości grupy zresztą chętnie zapomnę... To już nie ma prawa się udać, Amy. Nie z udziałem moim i Pointa jednocześnie. Wiesz to równie dobrze jak ja. To, czego nie wiesz, to fakt, że to Anthony musi zostać. Mówiłam to już na odprawie, i nie zmieniłam zdania. Cokolwiek bym o nim nie myślała, Tony jest niezastępowalny. Ja jestem. Każdym dowolnym Chemikiem, którego z wielkiej Chemicznej sakwy wyłowi ręka Malcolma. Trochę mnie to wyznanie kosztowało, więc doceń teraz, cholera, moją nadzwyczajną szczerość. Doceń i to, że zamierzam dokończyć sprawę z Willem i odtransportować jego ciało pod nóż Friedmanna, załatwiając wszystkie formalności. I zamierzam zostawić, tobie i tylko tobie, numer telefonu, pod którym będziesz mogła mnie złapać, gdy cokolwiek w zachowaniu Willa cię zaniepokoi. Rozumiesz już, Amy? Chcę, żebyś wpisała się do książki jako krewna Willa. Bo mnie tu fizycznie z wami niebawem już nie będzie.

- Zapomnij - głos Fałszerki był twardy i zdecydowany. - Nie będę ci teraz słodzić i rozpływać się nad twoimi zdolnościami, bo sama dobrze wiesz, że jesteś tu potrzebna. I nigdzie się stąd nie ruszysz. Przynajmniej do powrotu Malcolma. Pakujemy Willa do samochody, wieziesz go do szpitala i zostajesz tam z nim. Nie zostawię tu Smitha samego, chyba nie muszę mówić dlaczego.

Antonia oparła policzek na dłoni. Palcami drugiej skubała wargi.
- Ja doskonale wiem, że jestem niezwykła, naprawdę. To nie zmienia faktu, że w naszej obecnej akcji nie jestem niezastąpiona. Wiem, co mówię, Amy... Dobrze. Dzień czy dwa nie zrobią mi wielkiej różnicy. Tylko trzymaj Pointa z dala ode mnie, bo nie ręczę za siebie... My tu gadu gadu, a skalpele się ostrzą. Jadę. Jak będą problemy, będę dzwonić. Wrócę za parę godzin... ale operacji przed północą raczej nie skończą. Tu musimy się uzbroić w cierpliwość. Pa, Amy... I jeszcze jedno: świetnie sobie radzisz.

- Będzie dobrze, musi być - uśmiechnęła się -I dzięki za... za wszystko.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 11-08-2012, 21:47   #237
 
pawelps100's Avatar
 
Reputacja: 1 pawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumny
Na szczęście dla całego Teamu wymiana odbyła się bez żadnych problemów- w przeciwieństwie do obaw Pointa.

Następne dni aż do przyjazdu Whitmana były już pozbawione takich przygód, więc Szósty mógł się zająć innymi, przyziemnymi i równie potrzebnymi jak spektakularne akcje sprawami. Z nich należałoby wymienić przede wszystkim logistyczne przygotowania do wyprawy na biegun, a także trenowanie Cryera, przy czym Piotr uznał, że póki nie będą znane dalsze polecenia, zajmie się przede wszystkim Johnem. A tamten radził sobie nieźle- zrobił duże postępy z nim, można by powiedzieć, że zaskakująco duże. Nie było to nadal wielkie coś, ale jak weźmie się pod uwagę poprzednią sylwetkę i umiejętności Fałszerza można było odtrąbić spory sukces.

A poza tym czas płynął leniwie , aż do przyjazdu Extractora. Jego krótka przemowa była chłodna i rzeczowa, ale Koroniew mu się nie dziwił- dowódca miał prawo być zły, gdy wszystko wymknęło się spod kontroli. A także relacja z ostatnich dni- coś całkiem normalnego, a reszta Teamu chyba się nie kwapiła z tym.

Nikt się nie odzywał, więc po krótkiej chwili Piotr wystąpił przed szereg i stanąwszy tyłem do reszty, wyprostował się i suchym wojskowym tonem powiedział:
- Nikt nie chce zacząć, więc pomyślałem, że pierwszy zdam relację.- po czym wziął głęboki wdech i kontynuował:
-Pierwszego dnia po przyjeździe do LA z mojego punktu widzenia nie działo się nic godnego uwagi- wszyscy porozłazili się po mieście i załatwiali swoje sprawy. Ja także- szukałem sprzętu potrzebnego do zadania, które mi zlecono. Drugiego dnia też się nic nie działo- przynajmniej dla mnie, bo wiedziałem, że Antonia, Amy i Nobody gdzieś się wybierają. W studiu byłem ja, Solo, Blackwood i Cryer. Nasi łatwo obezwładnili ochronę, ale z nami już było nieco gorzej. Porwali Cryera- nieważne po co, trzeba go było odzyskać. Ja i Ruler i Turysta musieliśmy ich gonić po całym kompleksie, aż w końcu na placu przed wejściem nawiązaliśmy walkę. Fałszerz wypadł z samochodu, Solo do niego wskoczył. Byli zabici i ranni. Blackwood nieźle sobie poradził, odprawiając policję, a potem ruszył za Rulerem. Ja miałem zostać i ogarnąć ten bałagan. Cryer został poturbowany, ale nic mu się nie stało. Więźniowie zostali uwięzieni. Potem minęły dwa dni, w czasie których zajmowałem się przede wszystkim więźniami, niestety jeden z nich zmarł.

Pod koniec tego drugiego dnia znowu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Słyszałem jakieś hałasy , a potem strzał. Krótko po tym Smith wezwał mnie do pokoju Architecta z bronią. Nie mogłem udać się od razu, bo więzień uciekł. Potem, gdy z nim skończyłem, zeszła do mnie Amy. Mówiła jakieś dziwne rzeczy, które mnie, racjonalnemu człowiekowi wydały się po prostu niedorzeczne. Żyjące trupy? Magia? Jest XXI wiek, a nie średniowiecze. Fałszerka taiła przede mną prawdę, ale w końcu mniej więcej dowiedziałem się, co zaszło. Nie wstydzę się swej decyzji- uznałem, że jest niebezpieczna, podobnie jak Antonia. Chciałem ją zamknąć razem z więźniami, ale wtedy wyciągnęła broń. To skomplikowało sprawę, miałem bowiem tylko dwa wyjścia: strzelać do niej albo odpuścić. Była członkiem naszego zespołu, więc nie mogłem do niej strzelać. Nie z takiego powodu, dlatego postanowiłem przynajmniej jej czasowo posłuchać. Krótko potem Ty do niej zadzwoniłeś. Trzeba było uporządkować ten bałagan, a choć ona wierzyła w te bzdury, to mimo to musiałem słuchać ciebie, a więc i jej. Razem poszliśmy spotkać się z resztą i tam okazało się, że moja wiara w racjonalny rozum została zachwiana.

Potem już nie działo się tak wiele- wymieniliśmy z kimś więźniów. Ja przy tym pomagałem, podobnie jak parę innych osób.

Następne dni już były spokojne, aż do dzisiaj.


To wszystko, co mam obecnie do powiedzenia- zakończył Szósty, po czym wycofał się do reszty grupy.
 
pawelps100 jest offline  
Stary 14-08-2012, 22:39   #238
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Wzywał mnie Pan? - zapytał krótko Ruler z tonem i miną mówiącą “Wiem, o co chodzi, proszę się nie denerwować”. W ręku trzymał kubek z ostygłą już dawno miksturą.

Whitman odwrócił się do Chrisa po chwili. Lekko odsunął telefon, spojrzał na trzymany przez Solo kubek.
- Cheers … - Exstraktor podniósł trzymaną w ręce szklaneczkę i jednym haustem wychylił zawartość. Obserwował jak Solo unosi kubek i wypija zioła. Ruler zrozumiał aluzję i ze śladową niechęcią wypił zimną breję, krzywiąc się z obrzydzenia.

- Sprawa mikstury załatwiona - rzucił do telefonu - teraz daję ci Chrisa.
Zanim Malcolm przekazał telefon Solo, przycisnął go stroną mikrofonu do nogi.
- Pogadaj z Antonią, Chris … tylko bądź dla niej miły, ok?
Potem przekazał telefon Solo.

- Obedrę cię ze skóry - rzuciła momentalnie słuchawka głosem Antonii Ramos, po czym ciągnęła dalej, w tonie luźnej propozycji: - obedrę ze skóry i zrobię sobie nowy naszyjnik z twoich zębów, flaki ci na supeł zawiążę, mózg ci z żołądkiem miejscami zamienię i puszczę trawienie przez serce, będziesz srał wszystkimi porami ciała! - krótka przerwa na oddech - Co ci odbiło? Dlaczego właśnie ten moment wybrałeś sobie na akty samowoli?! Dlaczego ignorujesz wyniki badań, które robiliśmy w Wenecji?! Dlaczego ignorujesz zalecenia Malcolma, żeby zamienić koks na coś zdrowszego?! Dlaczego kurwa właśnie teraz nie myślisz otrzymanymi rozkazami, a nie kiedy było to zasadne?!! - tym razem krótka przerwa na kolejny oddech przeciągała się w nieskończoność. - Przedtem interesowało mnie wiele rzeczy, które mógłbyś powiedzieć... Teraz interesuje mnie tylko jedno: co ci odjebało?! I dlaczego właśnie teraz?!!

- Skończyłaś? - odparł Ruler niezwykle spokojnie, uśmiechając się lekko do Malcolma. Robiłaś mi jakieś badania w Wenecji? - grzebał pamięcią, ale nic nie mógł sobie przypomnieć. - Co tam wyszło? - spytał już poważnie.
- Nie ja, tylko wypasiona klinika, na którą hojną ręką wyłożył Malcolm! - eksplodowała Antonia. - I nie tobie, tylko wszystkim! Nie pamiętasz? Oprócz wątroby przeżarty masz też mózg? Oprócz arytmii masz też alzheimera? W twoim wieku?! To mi chcesz powiedzieć? Nie piłeś tego, co dałam, bo ZAPOMNIAŁEŚ?!

- Nie zapomniałem - nie do końca byłem pewien, czy to, co mi dajesz, na pewno kazał pić pan Malcolm. Powiesz mi w końcu, co to jest i czemu mam to brać? - zapytał spokojnie, ale z nutą znużenia Ruler.
- Wszystko już ci powiedziałam, tylko ci się zapomniało, do cholery! Pij to, chyba że chcesz się przekręcić w środku akcji. Co ty, pełny skład chcesz znać? To sobie kurwa oddaj do laboratorium!
- Może Pan Malcolm będzie bardziej skłonny do wyjaśnień - mruknął zirytowany Ruler - rzucił jeszcze - Wracasz?
Cisza przeciągała się tak długo, że mogło się zdawać, że Antonia się rozłączyła. A potem słuchawka zapytała gorzko:
- A po co? Dla czego i dla kogo mam znosić towarzystwo Pointa? Dla jakiej przyczyny mam ryzykować, że Smith w kolejnym ataku paranoi nie odstrzeli mi połowy twarzy? Nie ma niczego takiego, Chris... za to pamiętam dokładnie, że tylko Amy mnie broniła. Reszta, włączając w to ciebie, miała gdzieś, co Smith mi zrobi. Pamiętam też dokładnie, że tylko Amy w jakikolwiek sposób poruszyła śmierć Dominica. Reszta, włączając w to ciebie, miała na to wyjebane... Mam wracać i z wami współpracować? A w dupę mnie pocałuj, nie jestem głupia i nie będę następna. Pij te ziółka - temat przewodni wskoczył jak zgrana płyta, tym razem w wersji soft. - Wyślę ci skład na maila, jak ci tak zależy, będziesz wiedział. Ja zaś będę wiedziała, że je bierzesz. Nie próbuj mnie oszukać. Ostatni raz mnie zawiodłeś, Chris. Następnych razów nie będzie. A teraz obiecaj mi, że będziesz pił to zielsko i dawaj mi Malcolma do telefonu.

- Panie Malcolm, może Panu pójdzie lepiej - rzucił Christopher, podając słuchawkę swojemu przełożonemu. - Jeśli to już wszystko, pójdę sobie - zapytał, oczekując reakcji Malcolma.
Whitman machnął ręką po czym przejął telefon od Christophera.


***


Zatem ja już nie będę się powtarzał – powiedział Ruler kiedy już cisza po przemowie Koroniewa przedłużyła się na tyle, że zaczynało robić się dziwnie. – Od siebie dodam tylko, że tego, co się stało w tym cholernym pokoju nie rozumiem i rozumieć nie zamierzam. Zakładam, że nie muszę. Pan Anthony pod pańską nieobecność, Malcolmie, był dla mnie numerem jeden w Teamie i tej hierarchii postanowiłem nie burzyć. Być może to częściowo przez moje zachowanie Antonia nas… opuściła.

Zawiesił na chwilę głos, zerkając na Ekstraktora.

- Jeśli moje zachowanie w jakiś sposób było nieodpowiednie, zmierzę się z konsekwencjami – dodał.

Nie musiał tego dodawać, miał pewność, że Ekstraktor nie miał mu nic do zarzucenia. Chciał jednak raz jeszcze podkreślić swoją bezwzględną lojalność. W normalnych okolicznościach, kiedy brał jakąś robotę, nie obnosił się tak ze swoim oddaniem. Ale Whitman był inny. On wyraźnie tej lojalności wymagał, zwłaszcza od niego. Jego, Christophera, poparcie mogło zmieniać wiele.

Nic już więcej nie miał do dodania, czekał na reakcję Malcolma…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 15-08-2012, 02:10   #239
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
A więc to tak. Pięć dni pracy nad nowoczesnym i niezawodnym programem do wideo-komunikacji — to jest pięć dni integrowania najściślejszych zabezpieczeń i najmocniejszych metod enkrypcji, i najnowszych rodzajów kompresji danych, i niekończącego się dłubania przy interfejsie… Zastosował nawet parę nietypowych rozwiązań, stosując ten niesamowity komputer pana Blackwooda — eee… to znaczy Toma — jako mobilny serwer, choć to akurat była czysta przyjemność, co za maszyna…

I wszystko to na darmo! Ekstraktor po prostu sobie tu przyleciał.

Cryer miał ochotę zazgrzytać zębami i posłać jakieś mordercze spojrzenie Whitmanowi, ale Whitman zdawał się taki dziwny, ponury, chłodny, że hakerowi momentalnie przeszła ochota na ukazywanie swoich żali. No i przynajmniej mógł się wykazać, ustawiając rzutnik. Zawsze to coś. Otwórz nawias trójkąty, slash, "irony", zamknij nawias trójkątny.

Jako że siedział zaraz obok Rulera — kuląc się w zażenowaniu i próbując wciągać brzuch, gdy spoglądał kątem oka na jego potężną, muskularną sylwetkę — uwaga Ekstraktora zwróciła się teraz ku niemu.
— Ach... Eee... No... — Przełknął ślinę. — Eee... U mnie... U mnie po staremu. Nic do raportowania... Nie...

Przerwał nagle, gdyż wszyscy członkowie zespołu jak na zawołanie posłali mu spojrzenia mówiące „daj spokój!”

— No dobra! No więc poszedłem na miasto i wpadłem na Christiana Bale'a! Skąd miałem wiedzieć? Zrobiłem parę zdjęć, a on na mnie wysłał jakichś goryli i zanim się obejrzę, siedzę w jakiejś furgonetce z wielkim guzem na głowie, a ten gość celuje we mnie z pistoletu. To wszystko nie była moja wina, okej?! Ot, tak wyszło. Bywa! Pf. Zresztą pewno i tak pan o tym wszystkim wie. No... A potem tego... Właściwie tylko siedziałem w swoim pokoju albo… trenowałem.

Przyszło mu do głowy, że szef mógłby chcieć wysłuchać jego opinii na temat tych tajemniczych i irracjonalnych wydarzeń, o których mówili Koroniew i solo. Problem w tym, że on nie miał o nich pojęcia! Rozejrzał się po zgromadzonych.

— A-a-a-a-a-a tak w ogóle, to ja nie wiem, co tu się dzieje — stwierdził z rozbrajającą szczerością. — Więc po prostu mnie nie pytajcie.
 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 15-08-2012 o 02:13.
Yzurmir jest offline  
Stary 16-08-2012, 17:46   #240
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Amy Fox nie pchała się przed szereg. Nie lubiła zaczynać, zawsze z chęcią słuchała słów innych i analizowała. A trzeba przypomnieć, że słuchała doskonale.

Nie lubiła też powtarzać tego samego po raz kolejny z tego tylko powodu, że ktoś nie potrafił słuchać, nie zrozumiał, nie wierzył. Nienawidziła wręcz powtarzać, gdy była pewna, że jej – w jej mniemani zupełnie prawdziwa – wersja wydarzeń nie zostanie przyjęta. W tym przypadku tak było. I nie siliłaby się na powtarzanie tego samego, relacjonowanie ludziom, którzy w tym uczestniczyli, co się wydarzyło, gdyby nie wymagał tego od niej szef. Zwykle słuchała poleceń szefa.

- To teraz ja – westchnęła ciężko, po czym wydęła usta obserwując zbieraninę dziwnych osobistości, czując się jak na spotkaniu anonimowych alkoholików. - W piątek wieczorem zabrałam Antonię i Dominica na imprezę z ludźmi z branży filmowej – zaczęła. – Zaproszenia dostałam od kolesia, którego poznałam dzień wcześniej na mieście. Jeśli tylko będziesz chciał – te słowa skierowała do Malcolma – dostaniesz potem jego dane, choć jak znam życie i Anthonego, już dawno masz w raporcie wszystko włącznie z rozmiarem jego buta i numerami telefonu ostatnich kochanek – uśmiechnęła się przelotnie.
– Impreza strasznie nadęta, alkohol lał się strumieniami, koka spadała z nieba jak śnieg na Syberii. Antonia jak to Antonia ulotniła się szybko szukając wrażeń wśród znanych z ekranów twarzy pięknisi, którzy przyszli się polansować. Rozmawiała z Balem. I tyle ją widziałam. – Potem ulotnił się Dominic. Wyszedł się przewietrzyć. Później widziałam go już martwego. – Zamknęła na chwilę oczy, wzięła głęboki oddech.
– Tam – wskazała na ciało Dominica, nie ma już zastępcy Antonii, jest tam William. Wiem, że nie uwierzycie mi na słowo. Sprawdź to Malcolm, albo nich sprawdzi to Anthony. Lub ktoś, kto z nim pracował, kto coś o nim wie. Bo mnie nie uwierzycie. Antonii i jemu też.

Po uroczej nocy spędzonej na komisariacie – kontynuowała – spotkałam się z Chemiczką, potem odebrałyśmy ciało Dominica. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale dostała je bez większych problemów. Wieczorem pojechałyśmy do Willa do szpitala – tu urwała – sądzę, to, co się tam działo opowie on sam. Jeśli chodzi o te najbardziej… kontrowersyjne wydarzenia ostatnich dni. Malcolm, nie karz mi tego powtarzać po raz kolejny. Znasz moją wersję wydarzeń. Wierzę, że Dominic to Will – zaśmiał się w duchu słysząc swoje słowa. – Jak już mówiłam Anthony mierzył do mnie z broni, mam mu to za złe, ale wytłumaczył mi wszystko i w pewnym stopniu rozumiem jego zachowanie. Rosjanie chyb tak mają – posłała Piotrowi krótki uśmiech. – Po całej zadymie przekazałeś mi dowodzenie, Potem Will dostał kulkę od Solo – mówiła szybko. Nie rozumiem takiego zachowanie, ale Nie będę nikogo oceniać. Nie po tym, co widzieli. O więźniach, więcej powiedzą Ci inni, więc nie będę zaczynać tematu – wzięła głęboki oddech. - To wszystko. Czekam na pytania - skończyła.
Założyła nogę na nogę, by znów przybrać pozę zimnej i wyniosłej, za którą często się chowała.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172