|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
06-02-2021, 09:09 | #51 |
Reputacja: 1 | Czas akcji: 2525.XII.01 mkt; wieczór Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 06-02-2021 o 23:33. |
07-02-2021, 17:14 | #52 |
Reputacja: 1 | XI.362.4.34. Targowisko, Wieczór. XI.362.4.34. Dom Elfów, Noc. XI.362.4.35. Dżungla, okolice Portu Wyrzutków, Poranek
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
09-02-2021, 02:16 | #53 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 06 - 2525.XII.06 fst; popołudnie Czas: 2525.XII.06 fst; popołudnie Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Kordelas”, główna izba Warunki: jasno, gwar i tumult na zewnątrz ulewa, powiew, skwar Wszyscy Pierwszy Festag ostatniego miesiąca okazał się kolejnym skwarnym dniem. Pomimo tego, że złota moneta bogów była przykryta chmurami. Łagodna bryza od oceanu nieco łagodziła ten zaduch. Nawet jak trochę po południu z tych chmur lunęło mocno. Ale wewnątrz karczmy nie było jej czuć. Za to im bliżej południa tym robiło się tłoczniej i gwarniej a tłum gęstniał bardziej niż zwykle. Gospodarzem był kapitan de Rivera który na potrzeby tego spotkania wynajął główną izbę karczmy i w niej właśnie gromadzili się ci co mieli zamiar wyruszyć pod jego przewodem na wyprawę. Dopiero tutaj i teraz zaczynała być widoczna skala przedsięwzięcia. Gdy z godziny na godzinę barwny tłum gęstniał. Wydawało się, że są tu wszyscy przedstawiciele najważniejszych nacji ze Starego Świata. Ci co znali uprawę bretońskich winnic i ci co chowali się w ponurych, imperialnych lasach. Ci ze słonecznej Tilei i mroźnego Kisleva. Z zaśnieżonych gór Norsci i suchych krzaków spieczonych Słońcem Estalii. Nawet ktoś w turbanie się trafił. Gwar też był wielojęzyczny, zupełnie jak dzisiejszego południa zogniskowały się tutaj wszystkie nacje świata. Po ubiorze też było poznać pełną różnorodność. Kupcy i żołnierze, szlachetnie urodzeni i zwykli bosonodzy marynarze, zawodowe zakapiory, weterani tileańskich tecios czy estalijscy konkwiskadorzy. Cały, barwny, pstrokaty tłumek jaki w ciągu ostatniego tygodnia zgłosił swoją chęć przygody i odkrycia oraz złupiania skarbów i tajemnic skrywanych w Lustrii. Żadna z nacji czy języków nie wydawała się w wyraźnej przewadze nad innymi. A wydawało się, że przybyli ci najważniejsi, reprezentanci swoich grup, oddziałów, przedstawicielstw a nie dosłownie wszyscy. Tych musiało być jeszcze więcej ale dzisiaj w “Kordelasie” skoncentrowali się ci najważniejsi i najbardziej charakterystyczni. - Tak, podziękujmy brawami Agnes za jej niebywały talent, prawdziwa przyjemność słuchać pieśni z twoich ust madame. - na niewielkim podwyższeniu jakie w karczmie robiło za scenę do tej pory grała i śpiewem umilała czas szczupła blondynka jakiej przygrywało kilku innych grajków. Teraz jednak kapitan widocznie uznał, że już są wszyscy co mają być więc czas przejść do rzeczy. Podziękował więc uprzejmie Słowikowi za jej występ obdarzając ją uprzejmym uśmiechem i ukłonem za jej występ. Agnes dygnęła grzecznie jemu i widowni po czym zeszła ze sceny tak samo jak jej koledzy. Zrobiło się więc miejsce dla kapitana i jego obwieszczenia. - Panie i panowie! Pozwólcie, że będę mówił w mowie imperialnej i proszę o wyrozumienie jeśli pokaleczę ten niezbyt prosty dla mnie język! - zaczął kapitan i rzeczywiście mówił w reikspiel. Chociaż całkiem znośnie to jednak pewnie trudno byłoby mu udawać kogoś z tamtej krainy rządzonej przez imperatora. Wydawało się jednak, że w takiej mieszance ras i narodów to byłby najbardziej rozpowszechniony język. Na ucho Carstena to reikspiel kapitana by nawet uszedł gdyby trafił na jakichś miejscowych. Mogliby go pewnie uznać, za przybysza z odległego krańca Imperium gdyby się nie przyznał skąd pochodzi. - Cieszę się, że nas zebrało się aż tylu! Aż tylu dzielnych śmiałków! I chciwców gotowych napełnić swoje sakwy lustryjskim złotem! - zaczął oficjalnie i uroczyście ale szybko pozwolił sobie na żartobliwą uwagę. Żart spodobał się sporej części publiczności. Nie było tajemnicą, że zdecydowana większość ochotników zapisała się właśnie dla bogatych łupów jakie zamierzali przywieźć z trzewiów mrocznej dżungli. I jakieś idealistyczne brednie o odkrywaniu nowych lądów i tajemnic ich nie interesowały. - Mam nadzieję, że wiecie na co się piszecie. I nikt nie będzie mi zrzędził nad uchem, że błoto, insekty, gorąco i wszystko jest brudne. Bo tak właśnie będzie. I jak pewnie już słyszeliście to nie tylko czcze gadanie na postrach. Nasz niedoszły towarzysz z wieży magów sam dał nam osobiste ostrzeżenie, że wyprawa w dżugnlę to nie przelewki. Niech Morr go przyjmie gościnnie i ześle mu spokojny sen. - dodał tonem ostrzeżenia. Wieść o śmierci Friedricha zdążyła się już rozejść. Przedwczoraj był jego pogrzeb i kapitan pofatygował się na niego by pożegnać niedoszłego załoganta. Podobno coś młodego maga użarło na wyprawie do dżungli jaka miała go zapoznać z niebezpieczeństwami i warunkami takiego bytowania w dżungli. Nawet żył jeszcze gdy wrócili do wieży magów ale następnego dnia okazało się, że nie przeżył nocy. Więc dżungla pochłonęła swoją pierwszą ofiarę jeszcze zanim ekspedycja zrobiła pierwszy krok z miasta. - A teraz panie i panowie prosze, przywitajcie się z niesamowicie odważną kobietą której śmiałość sięga daleko poza horyzont oceanu, z naszą dobrodziejką bez jakiej ta wyprawa nie doszłaby do skutku. Z bogobojną i czcigodną wicehrabiną Leticią Corona del Lima! - zrobił miejsce i skłonił się przed czarnowłosą, młodą kobietą ubraną w piękną suknię jaka wstąpiła na to niewielkie podwyższenie na jakim zwykle grała orkiestra. Albo ogłaszano różne rzeczy takie jak teraz. - Mili państwo, bardzo się cieszę, że się tutaj spotykamy. Gratuluję wam śmiałości i odwagi, ciekawości i fantazji, chęci przeżycia przygody i zmierzenia się z niebezpieczeństwami skrytymi w dżungli. Musicie byś nietuzinkowymi osobowościami bo tylko takie są w stanie zmierzyć się z przygodą. I dlatego tu dzisiaj oddaję wam hołd dzielni awanturnicy. - wicehrabina była pewnie jedną z najważniejszych osobistości w mieście. Większość zebranych dzisiaj gości pierwszy raz mogła zobaczyć tą sławną osobistość z wmiarę bliska. A była to kobieta niebanalnej urody, w kwiecie wieku i o pewnym głosie. Mówiła bez wahania z pewnością w głosie gdy bez zmrużenia oka stała sama naprzeciwko tak różnorodnych postaci i wydawało się, że chociaż po każdej twarzy prześlizgnęła się spojrzeniem. Więc ktokolwiek i skądkolwiek na nią patrzył i słuchał mógł odnieść wrażenie, że mówi właśnie do niej albo do niego. I widocznie w przemawianiu miała wprawę bo czy to dowódca do swoich żołnierzy, kapitan do swojej załogi czy gospodarz do swoich gości to zwracał się w podobny sposób. A mimo to w głosie dał się słyszeć szacunek czy nawet podziw dla tych co zdecydowali się wyruszyć w nieznane gdzie mogła jeszcze nie postać stopa staroświatowca. A na końcu rzeczywiście im się skłoniła. Co wywołało niemałe poruszenie. Rzadko się zdarzało by ktoś o tak wysokiej pozycji oddawał hołd maluczkim. - Wyruszacie w nieznane. Nie potrafię powiedzieć co was tam czeka. Ale wiem, że możecie liczyć na swojego i mojego kapitana. Mam do niego pełne zaufanie, że jest właściwą osobą do wykonania tego zadania. Wierzę, że jeśli ktoś po zatopieniu swojego statku przez te przebrzydłe mroczne elfy zdołał przez trzewia dżungli przebić się na przekór wszystkim jej niebezpieczeństwom i wrócić do naszej cywilizacji to i z taką ekspedycją sobie poradzi. - wicehrabina gestem przywołała na scenę de Riverę nie przerywając swojej przemowy i ten wrócił stając obok niej. I było widać, że oboje działają w komitywie oraz, że dziedziczka fortuny namaściła właśnie jego na swojego przedstawiciela i szefa całej ekspedycji. - To będzie jutro! A teraz bawmy się! Milady czy zaszczyci mnie pani pierwszym tańcem? - de Rivera w końcu ogłosił koniec tych wstępów i przemów. I zaczęła się ta radośniejsza część dzisiejszego spotkania. Czyli uczta dla duszy i ciała. Agnes z kolegami wróciła na scenę i znów wznowili swój koncert. A pierwszy taniec wicehrabiny i kapitana był niejako sygnałem do rozpoczęcia tej biesiady. Za parę dni mieli już wyruszyć w trzewia dzungli ale dzisiaj była jeszcze okazja ostatni raz się beztrosko najeść, napić i wyszumieć. Carsten Przez ostatnie parę dni Carsten trwał jakby w zawieszeniu. Tak jakby stał w progu gdzie jedną nogą stał jeszcze w dawnym życiu ochroniarza w “Świecy” a drugą już jakby z tego wyszedł. W końcu madame zgodziła się pójść mu na rękę i zwolnić go z jego obowiązków. Powoli wdrażał Lothara aby zajął jego miejsce a powoli już przygotowywał się do wyprawy na jaką się zgłosił. Właściwie to już nie był pracownikiem zamtuza no ale jednak wszyscy go tam wciąż traktowali jakby jednak był. Przez te parę dni zakupił sobie własnego jucznego czworonoga, oswoił ze sobą Bastarda i nakupił różnych szpargałów jakie mogły się okazać przydatne w podróży. Jak to powoli zbierał w swoim pokoju to robiła się z tego całkiem spora sterta. Ten muł rzeczywiście wydawał się właściwą inwestycją. Co prawda kapitan mówił, że jakieś muły i prowiant będzie no ale nie wiadomo jak to się okaże w rzeczywistości. Ale o tym już miał się przekonać lada dzień. - Mam do ciebie prośbę Carstenie. - niedawno znów został poproszony do gabinetu szefowej. Ta była dla niego miła i uprzejma jak właściwie zawsze. Chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że właściwie ona już nie jest jego szefową a on jej pracownikiem. - Czy mogę liczyć na twój rozsądek i dyskrecję? - zagaiła rozmowę nawiązując do cech jakie chyba najbardziej sobie w nim ceniła. No i okazało się, że miała sprawę. Może przemyślała sprawę a może miała inne powody. O tym nie mówiła. Ale w każdym razie wyrażała pewne obawy czy kapitan wywiążę się ze swojej części umowy. Czyli czy dostarczy jej z wyprawy jakąś Amazonkę. Ta co ją kupili była świetna. Cudowna! Idealna! Właśnie o kogoś takiego chodziło. Ale wypraa zanosiła się na długą i ryzkowną, los schwytanej Amazonki był mocno niepewny. De Rivera niby obiecał dostarczyć jakąś Amazonkę po wyprawie no ale… Ale szefowa wolała się ubezpieczyć. I tym ubezpieczeniem miał się zająć właśnie Carsten. Nie prosiła o nic strasznego. Ot podobno i tak mają zawitać do wioski tych Amazonek. Więc dobrze aby Carsten miał oczy szeroko otwarte na tyle by potem mógł tam trafić ponownie. A z tym dogadywaniem się z tymi dziksukami może być trudne no ale może uda mu się jakaś namówić na pracę w “Świecy”? Przecież wystarczyłoby aby się pokazała na scenie, może coś zatańczy czy zaśpierwa. Jak będzie miała ochotę z kimś zlec w sypialni to oczywiście wolna wola ale jak nie no to nie. Nawet jakby pokazała świeczuszkom jak się malują i zachowują te Amazonki to już duży postęp. Taka Koko i tak robi wrażenie swoją egzotyką. A jakby ją tak jeszcze przybrać, umalować jak Amazonkę? Robiłaby furorę! Mniej więcej tak tą pracę w zamtuzie wyobrażała sobie szefowa. Wydawała się bardzo układna i elastyczna na takie propozycje współpracy z taką jedną czy drugą dzikuską. No ale wszystkie opcje miały ten słaby punkt, że wymagały obecności Amazonki w “Świecy”. I najlepiej takiej co by chciała tam pracować, chociaż na krótko. Resztą szefowa i lokal już by się zajął. Tylko jeszcze nie wiedziała co by taka dzikuska chciała za taką współpracę to znów Carsten musiałby się dowiedzieć podczas ekspedycji. - I jeszcze jedna sprawa. Bo obawiam się, że szlachetne głowy mogą dogadać się ponad naszymi. - oświadczyła gdy wyjęła z szuflady jakiś papier. Przeczytała go jeszcze raz po czym przesumęła na drugą stronę biurka. - To jest moje pełnomocnictwo w sprawie tej Amazonki. Chciałabym cię prośić abyś reprezentował moje interesy. - wyjaśniła gdy szybko czytał ten dokument. Rzeczywiście to było to o czym mówiła. Podczas aukcji wpłaciła prawie 1/3 z tych 5 000 jakie oficjalne za Karę zapłaciła baronessa. Więc teraz miała 1/3 udziału. Ale, że ona zostawała tutaj więc nie miałaby wpływu na to co się dzieje na wyprawie więc mogła scedować swój pakiet na swojego człowieka. Czyli Carstena. Cele madame znał więc dzięki temu pakietowi akcji powinno być łatwiej mu go zrealizować. - Szczerze mówiąc Carstenie mam wielkie obawy co do użyteczności tej dziewczyny jako przewodnika. Skąd wiadomo, że nie czmychnie przy pierwszej okazji? Nie wiem jak oni to sobie wyobrażają. Chcą ją cały czas trzymać na smyczy i szukać? Nie wiem. Mam nadzieję, że kapitan o tym pomyślał i ma na to jakiś kolejny sposób. - podzieliła się z nim swoimi wątpliwościami na temat schwytanej dzikuski jaka od paru dni przebywała w celi świątyni Morra pod wspólną strażą jej ludzi i kapitana. A i dzisiaj madame też nie omieszkała się pokazać. Jej też kapitan nie omieszkał poprosić do tańca i wydawał się być wybornym tancerzem. Dała też oficjalnie wolne już do końca wyprawy więc jeśli nie chciał to już nie musiał zajmować się sprawami zamtuza. A na dzisiaj jakby miał ochotę to mógł zabrać ze sobą którąś ze świeczuszek albo i dwie. W końcu to pewnie ostatnia okazja by się zabawić jak należy. Cesar Brodaty Estalijczyk też był na tym uroczystym bankiecie. Miał swoje zajęcia przez ostatnie parę dni. Ale sprawy miały się chyba ku lepszemu. W każdym razie Javier dzięki ich opiece i młodemu organizmowi wrócił do zdrowia. A oni sami, głównie Jordis. Wydawało się, że Kara traktuje ją i jego jak kompletnie dwa różne gatunki. Jemu właściwie nie dała się dotknąć. Był problem by w ogóle podejść do niej bliżej niż na dwa kroki. Chociaż przez ostatnie dni i tak się jakoś do niego oswoiła. Z młodą służką Myrmidii było niby podobnie ale jednak inaczej. Kara też okazywała jej nieufność i ledwo tłumioną agresję podobnie jak pewnie każdy krnąbrny więzień do swoich strażników. Ale wydawało się, że w porównaniu do Cesara to Jordis ma u niej chody. Chociaż musiała zahcować ostrożność jak z dzikim rannym zwierzęciem lub wystraszonym dzieckiem to jakoś tam w końcu tubylcza wojowniczka dała się jej obejrzeć. Ostatnio pojawił się problem kąpieli. Bo od czasu aukcji dzikuska siedziała wciąż zamknięta w swojej celi. I po tylu dniach w takiej spiekocie jaka panowała na zewnątrz Jorsis uznała, że sama miska z wodą jaką zwykle jej zanosiła może nie wystarczyć. No i przydałaby się pełnoprawna kąpiel w balii. Tyle, że to by trzeba jakoś zorganizować zaczynając od tego, że trzeba by przenieść Karę do łaźni no i namówić ją do kąpieli. Oraz braci świąntynnych aby się zgodzili by półnaga dzikuska paradowała po ich korytarzach. Póki była zamknięta w celi to prawie tak jakby jej nie było. Dlatego jak rano dzisiaj Jordis wróciła ze świątyni Morra no to właśnie podzieliła się ze swoim mentorem tą zagwostką licząc, że ten ją jakoś wesprze w tym zagadnieniu. I nie musiała wypowiadać na głos, że nie było żadnej gwarancji, że dzikuska nie spróbuje ucieczki. A i byli jeszcze ludzie kapitana i madame na straży z którymi jakoś wypadało to uzgodnić. Sam Cesar odchorował swoją próbę eliksiru jaki w końcu za solidny trzosik kupił od małej, czarnej wiedźmy. Niewielki słoiczek z ciemną cieczą o specyficznym zapachu. Ale nie umiał go sprecyzować. Właściwie nie było wiadomo co to jest i jak działa poza tym co mówiła Solange. Ale okazało się, że ta pierwsza próba w kontrolowanych warunkach podziałała jak wiedźma obiecywała. Jak wypił ze dwie, przykazane łyżeczki poczuł trochę gorzki, trochę słodki smak. Nawet trochę kwaskowaty. Ani smaczny ani niesmaczny. Po prostu mokry. Trochę jak szybki łyk soku albo wina zbyt szybki aby poczuć jego smak. Z początku nic się właściwie nie działo. Widział Jordis i swój pokój. Ale nie zdążyłby na porządnie zacząć pacierza gdy coś się jednak zaczęło dziać. Naszła go nagła senność, powieki zaczęły mu ciążyć, członki też, w końcu na wszelki wypadek musiał usiąść na łóżku. Coś jeszcze mówił a Jordis coś mówiła do niego. Ale szybko wszystko się rozmywało, coraz mniej do niego docierało jakby tonął i zanurzał się w mroczną głębie. Aż czerń pochłonęła wszystko. Obudził się rano. Właściwie to był to cały proces. Budził się i tracił przytomność ponownie. Ale w końcu świadomość powróciła. Czucie w członkach nie bardzo. Czuł się jakby przespał całą noc na kamieniach. Albo obudził się w cudzym ciele. Tak naprawdę dopiero w południe mógł powiedzieć z czystym sumieniem, że wszystko jest w porządku. Co się działo w nocy to wiedział tylko od Jordis. Zasnął mniej więcej tak jak pamiętał. Z początku wyglądało jak zwykły sen ale oddech stopniowo słabł i wydawał się niewyczuwalny. Podobnie bicie serca. Ciało zaczęło się wychładzać i sztywnieć. Pewnie dlatego po przebudzeniu miał to uczucie zesztywnienia. Jordis po jego powrocie do żywych była na w pół przerażona a na w pół uradowana. No niby uczestniczyła w tym eksperymencie i wiedziała co się może stać. A do tego przecież była wyszkoloną medyczką. Nawet jeśli jeszcze raczej nowicjuszką. A mimo to jak go przez całą noc regularnie sprawdzała to sama nie wiedziała czy to jeszcze eliksir działa czy już Morr się pofatygował by zabrać duszę brodacza do swoich ogrodów. Przez całą noc wydawało jej się, że ciało jest albo na granicy śmierci albo tuż po. Mogła się pomylić i jedynie świadomość zażycia specyfiku od starej wiedźmi dawała jej nadzieję, że jego działanie w końcu minie. No i rano rzeczywiście minęło. Ale zabraniała mu więcej tak ją straszyć i się wygłupiać! To niebezpieczne! A jak następnym razem umrze naprawdę a nie na niby?! No i tak po tamtej nocy zostało mu ze 3/4 słoiczka tego eliksiru. Czy i jak zadziała przy następnym użyciu tego nie miał żadnej gwarancji. Ale ten pierwszy raz zadziałał tak jak wiedźma obiecywała. Ale to też było parę dni temu. Przez te parę dni miał okazję samemu coś zmajstrować na szykującą się podróż. A teraz był tutaj, w “Kordelasie”, na zewnątrz lała ulewa a wewnątrz trwała biesiada. --- Mecha 06: Cesar: działanie eliksiru pozornej śmierci (ODP) 50-10=40; rzut: Kostnica 92 > 40-92=-52 > du.por = eliksir działa po 8 min i przez 8 h Jordis: sprawdzanie ciała Cesara (INT) 40+20-10=50; Kostnica 43 > 50-43=7 > remis = może tak, może nie --- Iolanda W pewnym sensie gdy sprawa z aukcją się wyklarowała to sytuacja jakoś wróciła do rutyny. Amazonka siedziała pod strażą ludzi kapitana i madame, siedziała zamknięta w celi świątyni boga snów i śmierci i jakoś wszystkich znikła z oczu. Bo chociaż wciąż krążyły plotki o schwytanej i sprzedanej dzikusce, o nowej baronowej co wkroczyła na scenę tutejszych ważniaków to jednak to było właśnie to. Plotki. Z każdym dniem temat sprzedanej dzikuski powoli przykrywały nowsze i świeższe sprawy. A baronowa miała okazję zająć się przygotowaniami do wyprawy. Chociaż owa aukcja aż tak nie nadszaprnęła jej sakiewki jak to pierwotnie się zanosiło to jednak swoje musiała wyłożyć. Wciąż jednak zostało jej całkiem sporo by myśleć co by można kupić na wyprawę. Z tego co mówił de Rivera wynikało, że zapewnia on ze swojej strony całkiem sporo. Lub niewiele. Zależy co kto oczekiwał. Muły do niesienia bagaży, prowiant, tragarze, eskorta plus osoby różnej barwy i specjalizacji jakie się zaciągnął na ekspedycję wicehrabiny. Więc sporo jeśli ktoś miałby samemu sobie zorganizować to wszystko chociaż tak na własne potrzeby. Z drugiej strony nie ukrywał, że będzie to ciężka przeprawa na własnych nogach przez błotniste bezdroża dżungli. Nie było co liczyć na luksusy. I każdy musiał przez te parę dni samemu pomyśleć w co by się zaopatrzyć na tą eskapadę. Co prawda dzień targowy już minął ale przecież sklepy i pomniejsze targi były nadal otwarte i dostępne. Wystarczyło tam pójść i wymienić momenty na coś potrzebnego. - Tak moja pani, troszeczkę niezręcznie wyszło z tą Amazonką. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Ale taka półnaga dzikuska bardzo działa na wyobraźnie. A gdy kupiła ją kobieta no cóż… Może lepiej, że jej nigdzie nie widać na mieście. A może nie? Chyba wszyscy się zastanawiają co się z nią stało. - parę dni temu Ralf jak co rano przyszedł na to już trochę tradycyjne śniadanie. I przyniósł właśnie takie plotki co w trawie piszczy. Ale wydawało się, że dzięki tej aukcji baronowa zaistniała w świadomości tego miasta. Jednak na razie wszyscy ją kojarzyli jako “ta która kupiła Amazonkę za 5 000”. Miało to swoje dobre i mniej dobre strony. Wydawało się jej, że ilekroć wychodziła z gospody to częściej ktoś jej się kłaniał czy uchylał kapelusza. Ale i częściej wystawiał żebraczą miseczkę na datki. Z tego co przekazywał Ralf wynikało, że miejsce przebywania Amazonki chyba nie jest jeszcze powszechnie znane. Bo raczej wszyscy się zastanawiali gdzie ją baronowa trzyma i co z nią robi. O świątyni Morra chyba nikt nie pomyślał. A przynajmniej nie na głos i nie w obecności Ralfa bo ten nie przekazał nic takiego. Co chyba było dobrym omenem skoro już za parę dni mieli opuścić miasto i zanurzyć się w trzewia parnej dżungli. Tej samej jaka niedawno “niechcący” pochłonęła blondwłosego adepta magii. - Czy zaszczyci mnie pani przyjemnością tańca? - de Rivera i dzisiaj podszedł do niej z kurtuazją prosząc ją do tańca. Co by nie mówić pod względem manier i szarmanckości na niczym mu nie zbywało. Z takimi manierami śmiało mógłby bawić na salonach nie tylko Lustrii. A tancerzem okazał się wyśmienitym. Tylko ta nieco zaniedbana broda nadawała mu nieco nieokrzesany wygląd jakiegoś herszta rozbójników i kapitana piratów. A teraz podszedł do niej, strzelił obcasami i poprosił do tańca. Bertrand - To bardzo miłe ze strony Carlosa, że pamiętał o Friedrichu. - siostra dzielnie stała obok swojego starszego brata. Tym razem założyła swoją najlepszą suknię jaką przywiozła przez ocean na takie właśnie okazję. Wszyscy zdawali się odstawić w swoje odświętne ubrania. Całkiem inaczej niż oni sami gdy parę dni temu razem z Lergiem i Friedrichem ruszyli w dżunglę a ona z początku z pewnym zawstydzeniem przywdziała krótką spódniczkę jaka tu i teraz okazałaby się pewnie o tyleż śmiała co nieprzyzwoita. Śmierć młodego magistra położyła się cieniem na tamtej wyprawie. Z początku wszystko szło dobrze. Było trudno ze względu na ten tropikalny skwar ale jak szli na lekko, jak to Lerg mówił “po myśliwsku” czyli bez zbędnych bambetli to jakoś się szło. Wszyscy byli młodzi, zdrowi i silni na tyle by znieść te trudy. Tak dotarli nad strumień gdzie imperialny myśliwy planował rozbić obóz. Nawet było całkiem sympatycznie. Zbieranie drewna na ognisko, rozwieszanie a potem zwijanie hamaków co jednak nieco wprawy wymagało. No i skórkowanie i przygotowywanie tego węża. Właściwie żmii wedle kryteriów Lerga. Bo zabrał też odcięty łeb gada i potem demonstrował jak się wyciska z kłów jadowych truciznę. Mało, ledwo pociekła kropla czy dwie z każdego kła. Ale wszystko to było niczym poznawanie nowego świata pod okiem kogoś obeznanego w tej krainie. W którym momencie coś dziabnęło Friedricha to chyba nawet sam Friedrich nie wiedział. Razem z elfami Ekheliona zwijali już obóz gdy Lerg zorientował się, że blondyn jakoś dziwnie idzie. Trochę jakby kulał ale ten mówił, że tylko sę uderzył i trochę go boli ale nic mu nie jest. No to ruszyli w stronę miasta. Ale z Friedrichem wyraźnie robiło się coraz gorzej. W końcu myśliwy zarządził postój i obejrzał go dokładnie. Odkrył spuchnięcie z niewielkim, ciemnym punktem pośrodku. Friedrich nie panikował i jak człowiek nauki przystąpił do rozcięcia rany i spuszczenia krwi i trucizny. Wydawało się, że kryzys został zażegnany. Ale na krótko. Kulał coraz bardziej, zaczął się pocić, dostał gorączki, miał problemy z oddychaniem. Ale nic nie mogli poradzić. Byli w trzewiach dżungli i musieli się z niej wydostać. Sprokurowano więc nosze dla magistra i elfy na zmianę z myśliwymi Lerga niosły go czym prędzej. A i tak wrócili do miasta może z godzinę przed zmierzchem. Odstawili już ledwo przytomnego magistra do wieży magów, pod opiekę jego mistrza. Ale nawet im się nie udało odratować młodego maga. Okazało się na drugi dzień, że nie przeżył nocy. Dzień później był jego pogrzeb. - Tak to bywa w tej dżungli. Czasem nie ma mocnych. Nie wiadomo co i jak i już po tobie. - mruknął fatalistycznie Lerg na pogrzebie Friedricha. Wydawał się traktować taki los jak wkalkulowane ryzyko w wyprawy do dżungli. Tak jak burze, gradobicie albo powódź. Po prostu takie rzeczy się zdarzały i zwykli śmiertelnicy nie mieli na to wpływu. - Czy mogę prosić twoją siostrę do tańca? - ale to było przedwczoraj. A dzisiaj Carlos podszedł do dwójki rodzeństwa i jak wymagała kurtuazja zapytał o zdanie opiekuna kobiety jaką miał zamiar poprosić do tańca. Sądząc po jej spojrzeniu to Isabella nie miała nic przeciwko i liczyła, że brat poda właściwą odpowiedź. Podobnie nie miała nic przeciwko elfim łukom gdy na owej pamiętnej wycieczce do dżungli miała okazję z jednego postrzelać. Była nimi zachwycona i sądząc po tym jak o nich opowiadała to chyba nie miałaby nic przeciwko by mieć taki na własność. Niestety w mieście wydawał się to towar dość deficytowy. Z drugiej strony nie bardzo mieli okazję się za nimi zakręcić. Ektehlion Teraz na tym bankiecie dopiero było widać jaka wielobarwna mieszanka zgłosiła się na tą wyprawę. A to podobno właśnie ci najważniejsi, najbardziej charakterystyczni, szefowie grupek i oddziałów więc na wyprawie musiało być ich jeszcze więcej. Szykowała się całkiem spora ekspedycja. Oddział elfów miał widocznie być jednym z wielu albo chociaż kilku innych. Chyba raczej nikt nie spodziewał się kłopotów bo mało kto miał przy sobie broń, jak już to może pistolet za pasem, kordelas u pasa czy sztylet. Raczej nikt nie przyszedł w zbroi. I raczej wszyscy mieli okazję się poznać, w sporej mierze chyba po raz pierwszy. No i biesiadować! Można było pierwszy i pewnie ostatni raz przed wyprawą najeść i napić się do syta, zatańczyć, zaśpiewać, pożartować. Atmosfera była całkiem wesoła i przyjemna. Zabawę wspomagało wino oddane do dyspozycji gości i blondwłosa minstrelka jaka miała całkiem niezły głos. Niespodziewanie zaśpiewała elficką balladę. Co prawda po bretońsku co u ludzi był językiem sztuki i poezji. Więc nie znał dokładnie tych słów. Nie wiedział czy celowo wybrała taką pieśń widząc na sali elfy czy nie. Ale słyszał o tej pieśni. Znał jej przekład na elficki. To było echo prastarych czasów. Z czasów tragedii i rozłamu który doprowadził elfy do podziału na te z Ulthuanu i Druchii. Pieśń na Ulthuanie była praktycznie nieznana. W końcu była to pieśń ludzi. Nawet nie był pewny czy ludzie zdają sobie sprawę, że unieśmierelnili w tej pieśni echo prawdziwych wydarzeń. Sami chyba traktowali jako na wpół zapomniane legendy. Co nie było dziwne bo działo się to na setki lat przed Sigmarem. Pieśń mówiła o tym jak zła wiedźma omamiła dzielnego, szlachetnego księcia tak bardzo, że zabił on prawowitą żonę swojego króla wierząc, że zabija wrogich agentów. Tak wielkie ogarnęło go szaleństwo spowodowane przez czary i złe szepty królowej wiedźm. Ale w chwili śmierci dzielna królowa uroniła łzę przebaczenia i miłości tak wielkiej, że urok prysł i wiedźma straciła moc nad księciem. Ten jednak pojął co uczynił i z rozpaczy rzucił się w przepaść. Jego armia widząc śmierć swojego przywódcy wycofała się z plaży jaka wieki później miała stać się bretońska a niedobitki zabitej królowej wróciły do lasu aby zanieść żałobne wieści ich pani i siostrze zabitej królowej, Ariel. Właściwie to tylko dzięki imieniu królowej Athel Loren dało się nieco odszyfrować te dawne dzieje. Skoro chodziło o siostrę Ariel to pewnie o Alisarę. Rzeczywiście kroniki Ulthuanu pamiętały, że zginęła ona na starym kontynencie z rąk księcia Valedora ogarniętego szaleństwem i podstawionymi informacjami jakie jawiły mu oddział leśnych elfów jako mrocznych kuzynów. Zwłaszcza, że Alisara nie ukrywała, że podróżowała do swojego dawnego męża, Malekitha aby wpłynąć na niego i zatrzymać tą krwawą rebelię jaka groziła rozłamem w pradawnej rasie. Ale w tamtych dniach jeszcze nie wydawało się przesądzone. Nikt z Asurów jeszcze wówczas nie przypuszczał, że podzielą się na dwie nacje rozdzielone oceanem krwi, bólu, śmierci i tragedii. I niespodziewanie milenia później echo tamtych wydarzeń wróciło w tej bretońskiej pieśni śpiewanej przez blondwłosą minstrelkę która nawet nie była elfką. Chociaż w elfich kronikach nic nie było o żadnej wiedźmie. A przynajmniej Ekthelion nic takiego sobie nie przypominał.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
09-02-2021, 16:57 | #54 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Festag, zamtuz „Czerwona świeca”, ranek Ostatnio edytowane przez Deszatie : 09-02-2021 o 20:42. |
14-02-2021, 16:19 | #55 |
Reputacja: 1 | post wspólny, Lord Melkor, MG i ja 12.06; fst; popołudnie; “Wesoły kordelas”; Taniec Iolandy z de Riverą - Z przyjemnością - odpowiedziała równie kurtuazyjnie baronessa podając dłoń kapitanowi i dając się u poprowadzić. - Wcale udane przyjęcie - dodała gdy już dali się ponieść melodii. - Oh, skromny poczęstunek na koszt naszej dobrodziejki. Ale cieszę się, że przypadł ci baronowo do gustu. - kapitan odparł z równą gracją z jaką prowadził partnerkę w tańcu. A jak teraz Iolanda miała się okazję przekonać tancerzem był wybornym i pewnie nawet partnerce z drewnianymi nogami tańczyłoby się mu z nim przyjemnie. A humor widocznie mu dopisywał jak i komplement sprawił mu przyjemność. - Czyli wiceharbinie należy składać podziękowania? - Zapytał rozbawiony głosem lekko drocząc się z mężczyzną. - Na pewno by jej było przyjemnie z tego powodu. - odparł kapitan z podobnym uśmiechem. Prowadził lekko i przyjemnie. Gdy zrobili zwrot w przeciwną stronę sam zagaił o coś swoją partnerkę. - A jak z tobą baronowo? Cóż cię sprowadziło za ocean i jakiż jest twój cel ośmielę się zapytać. - zagaił patrząc na Iolandę z zaciekawieniem. - Przygoda. Chęć sprawdzenia czy można. Chęć pokazania, że można - opowiedziała. - Kaprys. Ciekawość. I pewnie jeszcze kilka powodów. Ale bynajmniej nie pusta szkatuła. - No proszę. Interesująca kobieta z interesującą osobowością. Może mamy ze sobą więcej wspólnego niż można sądzić na pierwszy rzut oka. - kapitan zaśmiał się wesoło i chyba był w dobrym humorze. - Tych interesujących kobiet z interesującymi osobowościami będzie więcej na tej wyprawie - i baronessie dopisywał humor w czym ewidentnie taniec i to z tak dobrym partnerem miał swój udział. - Nie lękasz się panie o swoją pozycję? - Zapytała żartem. - Muszę przyznać, że troszkę się obawiam. - niespodziewanie kapitan obdarzył partnerkę tajemniczym uśmiechem jakby miała rację z tymi swoimi żartobliwymi przypuszczeniami. - Obawiam się, że tyle pięknych i dzielnych kobiet jakie wezmą udział w tej wyprawie mogą swym splendorem i blaskiem przyćmić mój własny. - powiedział tonem jakby zdradzał jej tajemnicę. I dlatego zbliżył się tak bardzo, że prawie wyszeptał jej to do ucha. I wtedy mogła wyczuć aromat perfumy jakiej użył i ciepło bijące z jego ciała. - I cóż wtedy zostanie z dzielnego i śmiałego kapitana i pogromcę mórz i oceanów? Marność nad marnościami jego dzielne czyny i dokonania w starciu z kobiecą mocą i urodą. - odsunął się ponownie i niczym jakiś bard czy aktor przyłożył dłoń do swojej piersi by wydać ten niby lament nad własną niemocą. Aż się jedna czy dwie tańczące obok pary roześmiały rozbawione takim popisem. - Och nie mój panie! - dziedziczka fortuny de Azuaraów podjęła tę grę i na jej twarzy pojawił się bardzo udany wyraz przerażenia i żalu. - Do tego dopuścić nie możemy - puściła przy okazji oko do kapitana. - Gdyż wtedy i my marnie skończym. - Doprawdyż? Twoja uprzejmość moja pani dorównuje jedynie twojej śmiałości i urodzie. - Estalijczyk też musiał się świetnie bawić tym tańcem i konwersacją bo trzymaną dłoń baronowej skierował do swych ust i ją szarmancko pocałował oddając jej cześć w ten sposób. - W takim razie będziemy chyba musieli popracować nad jakimś kompromisem w tej sprawie. Może porozmawiamy o tym przy stole o ile da się pani do niego zaprosić. - zatrzymał się i skłonił się w podzięce za ten taniec bo akurat skończył się kawałek jaki grała orkiestra. Po czym zaoferował partnerce swoje ramię i zapraszającym gestem wskazał jeden z zastawionych stołów. - Z pewnością będziemy musieli - powiedziała baronessa z gracją oddając ukłon. Rękę swą delikatnie wsparła na ramieniu kapitana gdy ruszyli do stołu. - Im szybciej tym lepiej - uśmiechnęła się przy tym lekko. - Cóż pan zatem proponuje? - Doczekała aż mężczyzna pomoże jej zająć miejsce przy stole i sam usiądzie. - Na początek może coś do zwilżenia gardła. Przyznam, że zaparło mi dech w piersiach wrażenia. - przyznał i jak na kawalera z zacnego rodu przystało sięgnął po wolne kieliszki i nalał do nich wina. Wydawał się pełen życia z tym nieco bezczelnym uśmiechem i żwawym spojrzeniem. - No to za taniec i piękne kobiety. - uśmiechnął się i wysunął swój kieliszek do toastu. Baronessa uniosła swój kielich i spuściła skromnie wzrok przyjmując komplement kapitana. Upiła łyk by spełnić toast. - Wśród twoich ludzi widziałam kobietę panie de Rivera. Któż to taki? - Zapytała. - Mam nadzieję, że pytasz przez ciekawość. - odparł rozbawionym tonem kapitan i przez chwilę przeczesywał wzrokiem salę aż znalazł tą jasnowłosą kobietę która razem z krasnoludem i wytatuowanym osiłkiem często mu towarzyszyła przy różnych spotkaniach. - To Zoe. Zoe Glebova. Kislevitka z Erengradu. Moja specjalistka od inflitracji. - odpowiedział patrząc na blondynkę o włosach tak jasnych, że wydawały się prawie białe. Akurat biesiadowała przy stole z innymi kamratami i bawiła się świetnie. - Czyżbym wyczuła nutę zazdrość kapitanie? - Iolanda zapytała pół żartem pół serio a jej wzrok powędrował w tę samą stronę co i spojrzenie Estalijczyka. Przez chwilę baronessa przyglądała się towarzyszom kapitana by zaraz wrócić do niego samego i z niewinną miną przyglądać się mu. - Zazdrość jest słabością na jaką mogę sobie pozwolić. Zwłaszcza o tak piękne kobiety do jakich mam słabość niestety. Otwierają mnie jak słoik no i wszystkie srogie miny i mars na czole idą w morskie diabły. - estalijski szlachcic, awanturnik i kapitan przyznał z rozbrajającym uśmiechem sięgając przy tym po dłoń baronowej by ją ucałować. * 12.06; fst; popołudnie; “Wesoły kordelas”; rozmowa Iolandy i Bertranda Gdy kapitan de Rivera oddalił się z panną de Truville Iolanda podeszła do Bretończyka. - Pięknie razem wyglądają - wskazała głową na tańczącą parę. - Nie uważa Pan, Panie de Truville? Bertrand, który przed chwilą odpowiedział de Riverze, że oczywiście nie ma problemu żeby ten zatańczył z jego uroczą siostrą, wydawał się nieco zamyślony patrząc teraz na ich oboje. -No, naturalnie…. moja siostrą jest wspaniałą młodą kobietą. Co do Rivery, maniery ma dobre jak na awanturnika, choć nie poznałem go tak dobrze jakbym sobie życzył. Pamiętam jak rozmawialiśmy kilka dni temu, miałaś wobec niego Pani mieszane odczucia…. ponadto oczywiście chciałbym pogratulować pomyślnego załatwienia sprawy z Amazonką. - Twierdzisz zatem panie de Truville, że jeden komplet i to jeszcze taki, który jest zasługą twej siostry zmienia coś w mym mniemaniu o kapitanie? - Zapytała nieco przekornie i z lekkim rozbawieniem w głosie po czym dodała już poważniejszym tonem - Mnie również to cieszy. Choć jak sam wiesz nastręcza to kolejnych problemów. Jak choćby jej utrzymanie przy sobie i nagłośnienie do współpracy. - Ten cały pigmej, Togo, który pracuje dla Rivery, podobno zna jej język… choć to jakiś dziwak, mi nie wydaje się zbytnio wiarogodny. - Bertrand rozłożył ręce. - A słyszałaś Pani o śmierci tego młodego maga, Friedricha? Był z nami na jednodniowej wycieczce do dżungli, nagle ugryzła go żmija i w ciągu jednego dnia było po nim…..to dziwne że czarodziej z Kolegium Życia zginął w ten sposób i nieco niepokojące. - Coś obiło mi się o uszy - odparła. - Nie zgodzę się jednak z tobą, że to dziwne i niepokojące. Być może przecenił swoje możliwości, a być może naraził się bogom. Całe szczęście, że wam nic się nie stało - Ostatnie zdanie dodała z troską w głosie. - Uraczysz mnie panie opowieścią o waszej wyprawie? - Właściwie wydawała się ona przebiegać spokojnie, nie napotkaliśmy oprócz tej sytuacji ze żmiją większych niebezpieczeństw. Isabella wytrzymała całodzienny marsz, chociaż pomyśleć że ona mogła tę żmiję napotkać…. Spotkaliśmy natomiast grupę elfów, pod dowództwem niejakiego Ekhteliona, wcześniej widziałem ich na aukcji Amazonki. Widzę, że dzisiaj też są z nami, może i dobrze się składa że będą brać udział w naszej wyprawie… - Port Wyrzutków to nie jakaś metropolia, to i nie dziwota że co rusz można te same twarze zobaczyć. Takie wyprawy przyciągają ludzi. A że nie często się zdarzają, to i mamy kumulację zainteresowanych. A wracając do sprawy żmii. Czy Isabella nadal jest chętna do udziału w wyprawie? - Zapytała baronessa. - Tak, chociaż po tym incydencie i śmierci Friedricha cały czas zastanawiam się czy jej nie zabronić… - Bertrand zmarszczył brwi, widać że było że to sprawa która leży mu na sercu. - No, no, no panie de Truville - baronessa zaczęła karcąco. - Zmienia pan ładnie niczym rozkapryszona pannica. Siostra pana tego nie przeżyje. Ja również będę bardzo ubolewać z tego powodu. Nie chce pan chyba nam obu sprawić zawodu? - W oczach kobiety dało się zauważyć wyszukiwanie połączone z nadzieją. - Czyżbyś Pani Iolando pragnęła towarzystwa Isabelli na wyprawie? - odparł Bertrand z nutą rozbawienia. - I prosze nie używać takich krzywdzących metafor, to chyba normalne że martwię się o moją młodszą siostrę. A przy okazji zapraszam do tańca? - Skłonił się z kurtuazją. - Wybacz mi panie, nie było mym zamiarem urazić ciebie - powiedziała skruszonym głosem Iolanda. Prawą dłoń położyła na sercu i lekko opuściła głowę. Po chwili położyła tę samą rękę na ręce bretońskiego szlachcica by służąc jej swym ramieniem mogli zatańczyć. - Byłam pewna, że sprawa jest już przesądzona. Zwłaszcza gdy oboje tak bezinteresownie zaoferowaliscie swą pomoc przy negocjacjach z kapitanem de Riverą. Myśl o tym, że twa siostra panie będzie mi towarzyszem czyniła to przedsięwzięcie łatwiejszym - dodała baronessa gdy lekko i z gracją poruszała się w tak melodii wygrywanej przez najętych artystów prowadzona przez Bertranda. - Chyba masz rację Pani i nie powinienem już zmieniać raz podjętej decyzji. - odparł Bertrand, starając się odprężyć przy tańcu i godnie poprowadzić baronessę. - A jak idą wasze przygotowania do wyprawy? - Spytał się po kilku minutach tańca, gdy zbliżał się moment na przerwę. - Cieszy mnie to niezmiernie panie de Truville - powiedziała Iolanda zadowolona z takiego obrotu sprawy. - Poleciłam już służbie poczynić odpowiednie sprawunki zgodnie z sugestiami signore Arrarte. - odpowiedziała na pytanie swojego tanecznego partnera. - Nic specjalnego. A wasze jak idą? -W ramach przygotowań konsultowaliśmy się z łowczym Lergiem i odbyliśmy tę nieforutunną wyprawę do dżungli - odparł.
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
14-02-2021, 16:35 | #56 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin Ostatnio edytowane przez Marrrt : 14-02-2021 o 16:51. |
14-02-2021, 18:44 | #57 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 14-02-2021 o 18:52. |
15-02-2021, 15:28 | #58 |
Reputacja: 1 | XI.362.4.39. Wieczór, “Wesoły Kordelas”
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
16-02-2021, 07:26 | #59 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 07 - 2525.XII.09 mkt; przedpołudnie Czas: 2525.XII.09 mkt; przedpołudnie Miejsce: Port Wyrzutków, centrum miasta, Plac Ratuszowy Warunki: jasno, gwar i tumult, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar Wszyscy Od ostatniego Festag było wiadomym, że ekspedycja wyruszy albo w Marktag albo dzień przed lub po. W Wellentag, do południa wykrystalizowała się wreszcie ostateczna wersja, że jak bogowie nie wtrącą się w sprawy śmiertelników i nie będzie jakiegoś kataklizmu to ekspedycja ruszy w Marktag o poranku. Dlatego kapitan de Rivera rozesłał wici poprzez posłańców do wszystkich dowódców poszczególnych grup i oddziałów. Więc od dzisiejszego ranka na Placu Ratuszowym zbierał się pstrokaty i różnobarwny tłum ludzi i zwierząt. Częściowo przynajmniej dowódcy tych grupek zdążyli się mniej lub bardziej poznać podczas bankietu w ostatni Festag to i teraz było łatwiej. Punkt zborny był przy fontannie jaka stała w centrum placu i tutaj od rana ściągali ochotnicy wyprawy. A przy okazji różni ciekawscy i gapie co szli albo wracali z targu jaki był niedaleko na Placu Targowym albo po prostu byli tutaj. Przyszli też znajomi, koledzy, koleżanki, żony, dzieci, rodzice i narzeczone jacy mieli ostatnią jeszcze okazję porozmawiać, zjeść jeszcze razem śniadanie, pożartować no ale przede wszystkim pożegnać się. Pożegnania były różne. Swawolne i poważne, smutne i rozdzierające, takie z uśmiechami i łzami. Wszyscy i ci co mieli odejść i ci co mieli zostać znali ponurą opinię jaką cieszyły się ekspedycję w trzewia kontynentu. I to jak niewielu z nich wracało o własnych siłach. Były więc spore szanse, że ktoś drogi czyjemuś sercu nie wróci z takiej wyprawy. A jego ciało zgnije w bagnach czy ściółce dżungli pozostawiając jedynie bielejące kości jako przestrogę dla następnych śmiałków. Ale oczywiście każdy liczył, że jemu się uda i padnie ktokolwiek inny ale nie on. Wszystko to całościowo przypominało wymarsz jakiejś armii na wojnę. Zwłaszcza, że wśród członków wyprawy dominowali zbrojni. Znów przyjechała sama wicehrabina w swoim powozie drogim i eleganckim jak i ona sama. Sprawdzało się powiedzenie, że taki powóz jest wizytówką właściciela. Hrabina de Lima wyglądała jak jakaś królowa czy księżniczka która żegna swoją armię wyruszającą do boju. Jeśli tak by porównywać do de Rivera był jej generałem któremu powierzyła pieczę nad tą armią i zadanie do zrealizowania. On też prezentował się dumnie i bogato. Pierwszy raz było go widać na koniu i w pełnej zbroi. Bo do tej pory jak już to wszędzie pokazywał się pieszo i bez żadnego pancerza co w takich tropikalnych i miejskich warunkach było zrozumiałe. Na głowie miał morion jaki tak lubili Estalijczycy, na sobie płytowy pancerz, szpadę, pistolety i całą resztę przytroczone do bogatego siodła i pięknego rumaka. Właściwie dopiero teraz było widać, że to nie jest jakiś herszt przypadkowej bandy rzezimieszków tylko szlachcic i rycerz w pełnej krasie. Mało kto z ludzi i nieludzi jacy się zaciągnęli na tą ekspedycję mógł mu dorównać bogactwem wyposażenia. Członkowie wyprawy zbierali się i zbierali. Podzieleni na mniejsze grupki i oddziały dyskutowali ze sobą, śmiali się, przekrzykiwali, poganiacze mułów pilnowali mułów a jeszcze w to wszystko przemieszał się tłumek rodzin i przyjaciół co przyszli się pożegnać. Wreszcie wydawało się, że wszyscy co mają być to już raczej są. Kapitan dał więc sygnał do zbiórki. I te wszystkie luźne dotąd grupki powstały i zaczeły formować coś bardziej na kształt wojska. I właściwie dopiero teraz dało się całościowo ogarnąć skalę tego przedsięwzięcia. Na placu mogła być z setka ale raczej dwie setki osób. W przeważającej większości ludzie. Elfy Ektheliona były jedyną zwartą, grupką nieludzi. Do tego z pół setki mułów, poganiacze, tragarze, ciury obozowe i ci wszyscy co byli niezbędni w wyprawie jaka miała polegać sama na sobie, z dala od cywilizacji. Brakowało jednak wozów na jakich zwykle przewożono zaopatrzenie dla armii. Ale jak w tym kraju nie było dróg ani chociaz otwartych przestrzeni to i dla wozów nie bardzo było miejsca. Z tego samego powodu nie było żadnej artylerii. A dominującą rolę odgrywała piechota, kawalerii było niewiele. https://static.wikia.nocookie.net/wh...20190914004114 A gdy kapitan dał sygnał do wymarszu przekazany przez trębacza w ten pstrokaty tłum poszczególne oddziały ruszały z placu kierując się ulicami ku południowej bramie. Na samym czele szły elfy Ektheliona. A następne różne inne oddziały. Byli estaliscy pikinierzy z tercios. Byli kusznicy których broń nie była tak wrażliwa na deszcz i wilgoć jak broń palna albo łuki. Byli wielobarwni morscy zabijacy z pokładów różnych jednostek z czego przynajmniej część musiała pochodzić z oryginalnej załogi kapitana de Rivery. Bo właśnie na ich czele szli ten wytatuowany osiłek i szczupła blondynka jacy zwykle dotąd stanowili osobistą świtę estalijskiego awanturnika. Wśród nich byli sławni estalijscy szermierze wyrózniający się niewielkimi puklerzami. https://cdnb.artstation.com/p/assets...jpg?1560408433 Niespodzianką był oddział ciężkiej, imperialnej piechoty z wielkimi mieczami złożonymi na ramieniu. Nawet podwójną niespodzianką bo byli prowadzeni przez kobietę która przystrojona w fioletowo - żółte barwy i finezyjny beret była dowódcą knechtów. Niektórzy mogli kojarzyć ją z owego powitalno - pożegnalnego bankietu w “Kordelasie” ale wówczas bez tej zbroi i broni aż tak się nie wyróżniała w tym barwnym tłumie jak obecnie gdy szła na czele swojego oddziału. Byli też kawalerzyści którą bez trudu rozpoznali tak Cesar i Iolanda jak i Bertrand. Chociaż każdy będący po różnych stronach estalijsko - bretońskiego pogranicza mógł mieć inne wspomnienia związanymi z konnymi oszczepnikami, jintes jak ich nazywano w ojczyźnie. To była lekka, szybka kawaleria świetna do działań zwiadowczych na rzecz większych oddziałów albo właśnie na samodzielne rajdy na przykład na bretońskie pogranicze. https://mendolaart.com/wp-content/up...dor-High-5.jpg Było też kilku prawdziwych konkwistadorów niczym elitarny oddział uderzeniowy do przełamujących szarż. W ciężkich zbrojach ale z pistoletami i arkebuzami stanowili bardzo uniwersalny i przekonywujący argument w konfliktowych sytuacjach. Byli też i strzelcy. Zarówno z lżejszymi arkebuzami jak ciężkimi muszkietami. Była wreszcie te wszystkie służby pomocnicze jakie wymaszerowywały za tym zbrojnym ramieniem wyprawy. Wśród wiwatów, okrzyków zachęty piesi i konni mijali kolejne ulice i domy najpierw wychodząc z Placu Ratuszowego, potem przechodząc przez Plac Targowy by wreszcie skierować się ku południowej bramie aby wydostać się poza rozgrzane upalnym skwarem mury miasta. Pogoda znów była bardzo tropikalna. Co dało się odczuć zwłaszcza im więcej kilogramów miało się na sobie. Carsten Wśród tych co czekali a potem ruszali w drogę był też ciemnowłosy Carsten. Bynajmniej nie musiał siedzieć i czekać sam. Miał całkiem przyjemne towarzystwo. Gdy madame zwolniła go z wszystkich obowiązków mógł się zająć samym sobą i swoimi sprawami. Po tym bankiecie w Festag udało mu się spędzić całkiem sporo czasu z blondwłosą minstrelką. Całkiem przyjemnie. Utalentowana artystka nie skrywała, że miło jej się spędza czas z człowiekiem z Imperium. I starała się nie wspominać o tym wyjeździe jakby mieli dla siebie nie wiadomo ile czasu. Aż do dzisiaj. Dzisiaj rano też przyszła na plac przed ratuszem, przyniosła wino i kanapki na drogę. Tak chociażby Carsten miał coś na pierwszy dzień drogi. I też była miła i sympatyczna. Aż się nie chciało wstawać i odchodzić. A gdy już trzeba było to niespodziewanie sięgnęła do swojej szyi i zdjęła z niej cienki, srebrny łańcuszek z medalikiem Pani jaką czcili Bretończycy. - Weź to proszę Carstenie. Na szczęście. I niech cię chroni. - powiedział zakładając mu ten medalik na jego szyję. I pod wpływem impulsu pocałowała go krótko pomimo, że przecież byli na placu i pełno było ludzi. Z drugiej strony nie tylko ona jedna uległa takiej słabości. A przy okazji okazało się, że kapitan na swój sposób dotrzymał obietnicy złożonej w zeszłym tygodniu w “Kordelasie” i powierzył Carstenowi odpowiedzialną rolę. Nawet jeśli ten nie był szefem żadnego oddziału ani grupy. - Mam dla ciebie zadanie specjalne Carstenie. - powiedział mu wczoraj wieczorem gdy przy okazji wizyty Kary w zamtuzie jaką mu przekazała Zoe. Ta blondynka z Erengardu. Lub Erengradu jak mówiła ona sama. I wieczorem rzeczywiście powierzył mu specjalne zadanie w sam raz dla ochroniarza. Miał bowiem ochraniać Karę. Ponieważ jak się okazało Amazonka żywi nieskrywaną podejrzliwość i nieufność do rodzaju męskiego więc zbliżanie się do niej jakiegoś mężczyzny zwiastowało kłopoty. Ale jak przez ostatnie dwa dni się okazało, trójka dziewcząt pierwotnie przewidzianych do roli osobistej eskorty Amazonki do odpowiedniego lokalu w mieście sprawdziła się na tyle dobrze, że widocznie kapitan postanowił tego nie psuć. Zwłaszcza, że trudno było o inną, żeńską alternatywę a do tego każda z dziewczyn była niejako od innego patrona. Od kapitana, Iolandy i Eliany. Co też było polubownym kompromisem od trójki największych udziałowców. - Ale jednak przydałby się ktoś kto jest zawodowcem. No i miałby pieczę na całokształt. - de Rivera powiedział mu wczoraj wieczorem w “Kordelasie”. Było to wymagające ale i zaszczytne zadanie. Niejako kwalifikowało Carstena do boku samego kapitana, miejsca zarezerwowanego dla najważniejszych dowódców z jego sztabu. Bo nie ulegało wątpliwości, że wiele się będzie działo wokół Amazonki i jej postać może być kluczowa dla dalszych losów wyprawy. Kapitan też dał mu wolną rękę gdyby uznał, że któraś z pań nadaje się do tej osobistej eskorty dzikiej przewodniczki. W końcu jasne było, że dla trójki strażniczek taka fucha na dłuższą metę może być męcząca. A wczoraj Amazonka przyszła w swojej kobiecej eskorcie do “Świecy” aby skorzystać z ablucji. I szefowa skorzystała z okazji by spróbować ją oczarować jaka świetlana przyszłość mogłaby ją tu spotkać. Było jej o tyle łatwiej, że towarzyszył im Togo więc za pośrednictwem tego czarnego niziołka można było się porozumieć z dzikuską. Jaki był tego efekt trudno było obecnie zgadnąć ale wbrew obawom kasztanowłosej Aldi jakoś nikogo da dzika nie pozażynała a właśnie ją, czarnoskórą Koko i blondwłosą Giselelle madame przydzieliła jako łaziebne i przewodniczki dla Kary. Ale jakoś obeszło się bez przemocy. Obecnie Kara miała nieporównywalnie większą swobodę manewru niż do tej pory. Kapitan zdecydował się postawić na zaufanie. Więc nie dość, że obecnie ta dzika wojowniczka szła sobie swobodnie, bez żadnych lin i więzów to jeszcze miała u pasa jakiś nóż myśliwski i włócznię. Szła dumnie i swobodnie wcale nie okazując skrępowania a jej miedziana skóra była przystrojona barwnymi wzorami jakie jeszcze bardziej odróżniały ją od maszerującego otoczenia. Na ten temat kapitan też powiedział swoje wczoraj wieczorem. A poza Carstenem i trójką kobiecej eskorty towarzyszył im ich kurduplowaty tłumacz. Swoją drogą ten mały konus był chyba jedynym mężczyzną jaki mógł się swobodnie zbliżać do Amazonki bez skrępowania dla obu stron. I właściwie był jedynym rozmówcą z jakim Kara mogła swobodnie porozmawiać. Iolanda Estalijska baronowa też szła przez miasto jako część tego pochodu przez skwarne tropikiem rozkrzyczane miasto. Szła na czele swojej świty jaką zdecydowała się ze sobą zabrać. Od owego bankietu w Kordelasie minęły dwa dni. Minęły nie wiadomo kiedy. Baronowa była zajęta przygotowaniami do tej ekspedycji. Trzeba było spakować mnóstwo rzeczy, wydać dyspozycję swojej służbie no ale tutaj dużą pomocą okazał się wierny Joao. Brodacz okazał się mieć głowę na karku i sprawnie wykonywał polecenia baronowej przemieniając je w namacalny ekwipunek. Co prawda najłatwiej było coś kupić w Marktag na targu no ale i poza tym przecież te wszystkie sklepy i stragany były otwarte. Już tradycją stały się poranne wizyty Ralfa. On właśnie podpowiedział Iolandzie, że jeśli szuka jakiś zapisków o tym pieklielnie gorącym i niebezpiecznym kontynencie to najlepiej się udać do wieży magów. To był chyba najpewniejszy adres by szukać takich zapisków. Na miejscu rzeczywiście pozwolono jej skorzystać z zasobów całkiem sporej bilblioteki. Przy okazji spotkała tam bladolicą magister śmiercy, Mornę która pełniła tam rolę gospodyni i przewodniczki. - Więc baronowa też wyrusza na tą wyprawę? Ciekawe. Uważajcie na zdechlaków. Coś niepokojąco wiele plotek jest ostatnio na temat chodzących trupów. Może nie w samym mieście ale poza. A wy przecież właśnie idziecie poza. - poradziła jej młoda, odziana w czerń kobieta której jakoś nie imało się tropikalne słońce jak się dowiedziała, że baronowa ma dołączyć do tej ekspedycji. Zastanawiała się na głos czy to coś ma wspólnego z tym nieumarłym przekleństwem jakie się działo na nomen - omen Wybrzeżu Wampirów. No ale ono było wcale nie po sąsiedzku. Bardziej na południe nawet jakby płynąć statkiem to wcale nie tak blisko. Ale dowód ani nawet poszlak na to magister nie miała więc zostało jej tylko gdybanie. A przez te dwa dni okazała się całkiem uprzejmą i gościnną gospodynią chociaż dość chłodną, zdawało się, że nigdy się nie uśmiechała i jakoś ciarki mogły człowieka przejść gdy ona na kogoś zwracała uwagę. Poza poznaniem magister Morny, Iolanda spotkała w bibliotece jednego z elfów. Dokładniej tego Finreira, przybocznego Ektheliona, też siedział zanurzony w bibliotecznych księgach i prowadził jakieś zapiski. Pokazywał się też mistrz Ambrosio i nie ukrywał, że gdyby z trzewi dżungli udało się baronowej przywieźć jakieś ciekawe rośliny, nawet zasuszone, pestki, owoce no cokolwiek, nawet ich rysunki i opisy to naturalnie na pewno by potrafił okazać swoją wdzięczność. I może dlatego był tak gościnny dla członków ekspedycji wicehrabiny i kapitana. Materiałów w bibliotece dotyczącej Lustrii było całkiem sporo. I były bardzo różnorodne. Jedne się czytało lekko i przyjemnie jeśli autor miał lekkie pióro, zupełnie jak jakąś powieść przygodową a inne były ciężkostrawne albo spisane w języku nieznanym baronowej. Zwłaszcza te najbardziej naukowe były często spisane w klasycznym i tutaj już musiała się ona zdać na gościnną magister która po prostu czytała i tłumaczyła jakiś fragment. Trudno było oddzielić prawdę od fantazji jak się nie miało znawstwa w temacie. Tutaj Morna nie bardzo mogła pomóc bo sama czuła się dość nowa w tym mieście, przepłynęła ocean dopiero kilka miesięcy temu a poza rzadkimi wypadami do okolicznej dżungli sama właściwie nie była w trzewiach dżungli więc brakowało jej empirycznych doświadczeń. - Ale właśnie w tym jest cały ambaras z tą krainą. Mało kto z niej wraca a jeszcze rzadziej ktoś zostawia wiarygodne zapiski z takiej wyprawy. - Przyznała jako, że przez te ostatnie parę miesięcy miała nieporównywalnie więcej okazji do zaznajomienia się z zawartością biblioteki chociaż ją raczej interesował nieco inny profil tematyczny. Niemniej jednak przez te ostatnie dwa dni w bibliotece dowiedziała się więcej ciekawostek o dżungli i tej krainie niż przez ostatnie dwa tygodnie jakie spędziła w mieście. Co z tego okaże się przydatne, co prawdą lub fałszem można będzie zweryfikować dopiero podczas wyprawy. Poza spędzaniem czasu w wieży magów baronowa odwiedzała też Amazonkę w jej świątynnej celi. Wyglądała teraz dużo lepiej niż poprzednio. Pod względem zdrowia to niczego jej nie zbywało. Miała bystre, czujne spojrzenie i przypominała dzikie stworzenie zamknięte w klatce. Ale wiedziała już, że lada dzień wyruszą w drogę i to chyba dawało jej nadzieję na odmianę swojego losu. Już trochę tradycją się stało, że straż pełni przy niej ktoś od madame i kapitana. Nawet trafiła na tą blondwłosą Zoe jaka reprezentowała de Riverę w tej eskorcie. Blondynka chyba z nudów próbowała się sama dogadać z Karą ale jak jej to wychodziło trudno było do końca być pewnym bo pochwaliła się może dwoma słowami jakie wyłapała od Amazonki. Jedno znaczyło “jeść” a drugie “pić” co biorąc pod uwagę obecną sytuację było zrozumiałe skoro to strażnicy właśnie mieli najwięcej kontaktu z więźniem. i dbali o jej potrzeby. Przy okazji dowiedziała się, że wyszła mała heca z kąpielą Kary. Przedwczoraj ablucji dokonano w rezydencji wicehrabiny a wczoraj jakby dla równowagi w zamtuzie madame. Dzisiaj też Amazonka szła gdzieś w pochodzie w eskorcie swoich strażniczek oraz Togo i Carstena. Wyglądała dzisiaj naprawdę rewelacyjnie przystrojona w swoje malownicze wzory, z włócznią w ręku i nożem u pasa. Teraz naprawdę wyglądała jak dzika wojowniczka a nie pojmany jeniec w niewoli. Cesar I dla kogoś kto szukał odkupienia za dawne grzechy w trzewiach dzisiejszej dżungli znalazło się miejsce w pochodzie tej pstrokatej armii. Cesar maszerował razem ze swoimi przybocznymi. Ostatnie dwa dni przed odjazem też wydawały się mu upłynąć nie wiadomo kiedy. W Wellentat musiał dopilnować tej kąpieli Amazonki. Wcale nie było to takie proste jak kogoś tak dzikiego trzeba było przetransportować przez miasto do rezydencji wicehrabiny a potem zadbać o bezpieczny powrót. Zwłaszcza jak nie było wcale pewności czy ten ktoś będzie chciał współpracować. Może dlatego wtrącił się w to wszystko de Rivera przysyłając Togo w roli tłumacza i negocjatora. Rzeczywiście z pomocą tego żwawego i wiecznie śmiejącego się niziołka sprawa zrobiła się łatwiejsza. Można było przekazać Karze o co chodzi z tą przeprowadzką jak i usłyszeć jej pytania czy odpowiedzi. Te były nieco dziwne ale czy to przez styl wypowiedzi Togo, nieco dziecinny, rubaszny i bezpośredni czy to Kara też tak mówiła to już było nieco trudne do rozwikłania. Czasem nie do końca było wiadomo jak interpretować to co czarny tubylec mówi i trzeba było się dopytywać. Niemniej i tak z jego pomocą wreszcie była możliwa jakakolwiek komunikacja na wyższym niż migowym poziomie. Sam transport przez miasto był o tyle łatwy, że wicehrabina aż tak poszła im na rękę, że wysłała po Karę i jej eskortę swój powóz. Co znacznie ułatwiło podróż przez samo miasto. A gdy już przyjechali hrabina chyba mimo wszystko była ciekawa tej dzikuski. Bo przyszła ich przywitać osobiście no i traktowała Kare jak conajmniej szlachciankę. Przynajmniej próbowala chociaż rubaszne i bezpośrednie odpowiedzi Togo kompletnie rozjeżdżały się z dworską etykietą jaką uznawała gospodyni i ludzie jej podobni. No a potem zezwoliła by gość skorzystała z łaźni i przydzieliła jej do pomocy swoje dwie służące jakie zwykle jej towarzyszyły. Sama nawet weszła z nimi do łaźni zupełnie jak gospodyni oprowadzająca gości po miejscu gdzie mieli spocząć ale nie została z nimi na samą kąpiel. - Muszę przyznać, że jest niesamowita. Fascynująca nawet. - powiedziała do czekającego na zewnątrz Cesara. Przed drzwiami czekały też dziewczyny z eskorty jakie doprowadziły Amazonkę aż tutaj i miały zadbać za jej bezpieczny powrót do świątyni Morra. Koniec końców obyło się bez przygód. I już wyczyszczona i wypielęgnowana kobieta z dżungli cało wróciła do swojej celi w świątyni boga śmierci. Swój epilog miało to wczoraj gdy jak się dowiedział też zabrano wojowniczkę na ablucję ale tym razem do “Świecy”. Tym już się jednak nie zajmował a tylko usłyszał o tym wydarzeniu. Skończyło się podobnie jak przedwczoraj czyli dzikuska wróciła cało do swojej celi. Przez te dwa dni jak i przez poprzednie miał całkiem sporo swojej aptekarskiej roboty. Warzył, mieszał, siekał, ugniatał, gotował i odcedzał. Byłoby znacznie łatwiej jakby miał jakiś warsztat do dyspozycji z prawdziwego zdarzenia. Ale miał tylko swój pokój i może kuchnię z “Rogu” ale tam było całe zaplecze karczmy i jej serce więc ruch był tam cały czas. Niemniej efekt tych eksperymentów brzęczał teraz w jukach, plecakach i innych bagażach. Co mógł upichcić ze swojej strony na tą wyprawę do zrobił. Resztę można było zdać się na łaskę bogów. Właściwie drugim wydarzeniem, poza sprawą ablucji Amazonki, była sprawa Javiera. A raczej Drzazgi, typka co go napadł w zeszłym tygodniu. Tutaj niespodziewanie znów przydatny okazał się Ralf. Jako tubylec miał lepsze rozeznanie kto jest kto w tym mieście i co w trawie piszczy. Więc gdy dowiedział się o tym napadzie Drzazgi powiedział gdzie go można spotkać, zwłaszcza wieczorem. Wczoraj wieczorem więc razem z Javierem udali się pod wskazaną tawernę i tam odnaleźli Drzazgę jak przyjemnie spędzał wieczorny czas z dwoma kolegami. I w końcu udało im się wymierzyć mu sprawiedliwość. Wydawało się jednak, że za tym napadem na Javiera nie stały żadne głębsze pobudki. Po prostu trafiła się okazja a Drzazga nie lubił nowych w mieście, zwłaszcza Estalijczyków. A Javier wracając samotnie znalazł się widocznie w złym miejscu i czasie gdy trafił na Drzazgę i jego kamratów. Ale to było wczoraj wieczorem. Dzisiaj od rana Cesar spędził czas na placu będącym miejscem zbiórki całej ekspedycji aż ta wreszcie nie ruszyła przy dziewiątym dzwonie jaki był umówioną godziną wymarszu. - Duża ta wyprawa. - odezwała się Jordis gdy tak szła obok niego w kolumnie jaka ruszała z placu a potem przez ulice skwarnego miasta. Dobrze, że chmury zasłaniały słoneczny blask to chociaż ten nie palił oczu i skóry. A i tak było gorąco i duszno. Idące nogi i kopyta wzbijały pył jaki unosił się w górę dokładając swoje do tej duchoty. Właśnie dla ich dwójki kapitan przewidział kluczową rolę jako służb medycznych tej ekspedycji. Dzisiaj rano gdy czekali na placu mieli okazję się poznać z innymi. Właściwie tylko dwójka z nich wydawała się zawodowcami z branży. Brodaty i patykowaty, stary chirurg i młodsza od niego adeptka z altdorfskiego uniwersytetu. I chyba ich nawet pamiętał z bankietu w “Kordelasie” chociaż wówczas jakoś im nie udało się za bardzo ze sobą porozmawiać. Do tego kilkoro różnych zielarzy i różnych takich co mieli jakieś doświadczenie w udzielaniu pomocy rannym i opieką nad chorymi ale raczej trudno ich było uznać, za prawdziwych chirurgów i medykusów. A przynajmniej nie wyglądali tak po krótkiej rozmowie jaką udało się dziś rano przed wyruszeniem w drogę przeprowadzić. Mimo wszystko kapitan widocznie docenił i zaufał Cesarowi na tyle by właśnie jego postawić na czele tego medycznego zaplecza ekspedycji. Bertrand W maszerującej ku nieznanemu armii była też para bretońskiego rodzeństwa. Jak wypadało na dowódcę swoich gwardzistów Bertrand szedł na ich czele. No a jego siostra oczywiście obok niego ramię w ramię. Zabranie jej wydawało się obecnie właściwą decyzją. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ją tak szczęśliwą i roześmianą. No i kiedy ostatni raz miał tak kochaną siostrę. Więc udało mu się jej sprawić przyjemność a ona się rewanżowało promiennym uśmiechem i w ogóle była dla niego bardzo miła i przyjacielska i w ogóle. Nawet dla Elizy była dzisiaj tak miła jakby czarnowłosa kelnerka z “El Pomodoro” była także jej koleżanką. Szła z łukiem i kołczanem na plecach oraz w długiej do samej ziemi spódnicy. Z tą spódnicą to też mieli z rana mały kryzys. Znaczy dla prawdziwej kobiety to była wręcz katastrofa pt. “W co ja mam się ubrać!?”. Bo jak odkryła na ostatniej wyprawie do dżungli ta krótka spódniczka była o wiele wygodniejsza do chodzenia. Chyba nawet wygodniejsza niż spodnie. Ale wówczas byli w dość kameralnym towarzystwie na ledwo kilka osób. Przynajmniej póki nie pojawiły się elfy Ektheliona. A teraz chodziło o paradę przez całe miasto. W końcu gdy już miała za sobą etap rzucania ciuchów na podłogę i prawie płaczu, że jednak nigdzie nie idzie i zostaje w pokoju to jakoś prawie w ostatniej chwili Esmeralda podpowiedziała jej, że przecież może pójść w zwykłej sukni a potem najwyżej się przebrać w coś wygodniejszego. No i kamień spadł Isabelli z serca na to arcymądre rozwiązanie jej ubraniowej i wizerunkowej tragedii, że aż uściskała niziołkę a potem znów była kochana i w ogóle. https://i.pinimg.com/736x/2a/c6/9d/2...f8e292f26c.jpg Jeden z ostatnich wieczorów i nocy Bertrand spędził w ramionach czarnowłosej Elizy. I to była bardzo przyjemna odskocznia od tego całego zamieszania związanego z przygotowaniami do ekspedycji. Kelnerka jakoś tak to zorganizowała, że miała całkiem sporo wolnego więc mieli sporo okazji by spędzić czas razem bez potrzeby nie opuszczając pokoju a głównie łóżka. Przyszła też dzisiaj rano na plac aby się z nim pożegnać. No i nawet Isabella była dla niej miła i koleżeńska. - Niech cię wszyscy dobrzy bogowie chronią i wróć cały i zdrowy. - życzyła mu w jednym z ostatnich uścisków i pocałunków przed rozstaniem. Potem jeszcze widział jak zostaje na placu i macha mu na pożegnanie. Aż wyszli z placu i całkiem zniknęła mu z oczu. - Widziałeś drogi bracie jak Carlos dzisiaj wygląda? Wspaniale! I na tym koniu i w zbroi… Takiego go jeszcze nie widziałam. Jak jakiś rycerz. - idąca obok siostra rozradowana ćwierkała do swojego brata przeżywając ten wymarsz z młodzieńczą energią i werwą jako pierwszy krok do niesamowitej przygody. Carlos rzeczywiście pierwszy raz pokazał się w pełnym rynsztunku bojowym. I na tym koniu, jak pozdrawiał przechodzącą armię wyglądał niczym wódz szykujący się na wojnę. Albo wyszarpanie trzewiom dżungli jej skarbów i sekretów. Do tej pory Bertrand zawsze go widywał albo w “Kordelasie” albo wcześniej w rezydencji swojej kuzynki to nawet jak się wystroił na jakąś uroczystość czy wizytę to nie wyglądał tak bojowo jak obecnie. Teraz jak się go widziało na tym pięknym rumaku i w pełnej zbroi można było uwierzyć, że jest gotowy poprowadzić swoją armię na przekór wszystkim i wszystkiemu. - A widziałeś Karę? Ale ona dzisiaj ślicznie wygląda! I tak trochę groźnie… Widziałeś te kobiety jakie ją otaczają? Myślisz, że one jej pilnują? A jakbym do nich podeszła? Myślisz, że by mnie przegnały? - Amazonka nadal wydawała się fascynować siostrę Bertranda. Ją też widzieli na placu jak czekali aż wybije godzina wymarszu a wcześniej aż wszyscy zbiorą się na placu z różnych zakątków miasta. Rzeczywiście teraz jak była okazja zobaczyć tą dzikuskę z włócznią w dłoni, nożem u pasa, wymalowaną w jakieś tajemnicze malunki na twarzy i ciele wyglądała jak wojowniczka. Dzika i nieokiełznana. Całkiem inaczej niż wówczas na aukcji jak szła związana prowadzana tam czy tu. - A widziałeś jak ona się ubrała? Właściwie to nie jest tak całkiem nago. No ale niewiele ma na sobie. Myślisz, że ona się nie wstydzi? To jej nie przeszkadza? - Isabella dalej dociekała o tych różnicach kulturowych między nimi a przedstawicielami tubylczych plemion. Bo gdyby jakaś kobieta w Bretonii czy w ogóle w Starym Świecie pokazała się publicznie w tak odważnym i skąpym stroju to byłby skandal na całe miasto. Nawet tutaj Amazonka maszerująca z innymi wydawała się przykuwać sporo uwagi nie tylko Isabelli. Ludzie na poboczach drogi też pokazywali ją sobie palcami albo komentowali. A może po prostu chcieli sobie pokazać tą dzikuskę o jaką ostatnio były takie wojny na aukcji tydzień temu jak teraz wolna i uzbrojona szła razem z pochodem zmierzającym ku bramom miasta. Chociaż Togo też poza przepaską biodrową niewiele miał na sobie. Ale on nie wzbudzał takiego powszechnego zainteresowania jak miedzianoskóra wojowniczka z plemienia dzikich kobiet. Z tego co się dowiedział przez ostatnie dwa dni to kapitan zadbał o zaplecze medyczne na ile się dało. A na czele medykusów postawił Cesara Arrarte jakiego ostatnio Bertrand miał ostatnio okazję poznać. Właściwie sądząc po tym ogonie jaki towarzyszył zbrojnemu ramieniu wyprawy to całkiem mocno zadbał o zaplecze ekspedycji. Czy to wystarczy trzeba będzie przekonać się już na samej wyprawie. Ekthelion Ostatnie dwa dni od owego bankietu w “Kordelasie” minęło jak z bicza strzelił. Na samym bankiecie jakoś nikt elfom specjalnie się nie narzucał. Chociaż więc nacja długouchych przyciągała zaciekawione spojrzenia to wyczuwając rezerwę jaka promieniowała od elfów towarzystwo szanowało ich prywatność. Zwłaszcza rudowłosy duet zdawał się przyciągać wzrok płci przeciwnej no ale przy wyraźnym braku chęci do integracji ze strony elfów obyło się bez przykrych czy choćby zabawnych incydentów ale i bez żadnych nowych znajomości. Przygotowania do wyprawy mocno uszczupliły sakiewkę Ektheliona. Kupno dwóch mułów pochłonęło zdecydowaną większość posiadanych monet. W południe Weelentag przybył chłopak z wiadomością od kapitana, że zbiórka a potem wymarsz będzie w Marktag rano z placu przed ratuszem. I rzeczywiście tak było. Dopiero dzisiaj było widać pełną skalę przedsięwzięcia jaką zorganizowali kapitan i hrabina. To może nie była wielotysięczna armia liczona na całe regimenty i chorągwie. Ale taka jej miniaturka. Liczebnie jednak zdecydowanie większa od oddziału elfów z Ulthuanu. Elfy Ekteheliona wydawały się tylko jednym z jej komponentów. Chociaż rzucającym się w oczy swoją obcością i egzotyką. Kapitan też to widać dostrzegł i docenił bo dziś rano jak jeszcze czekali aż wszyscy dotrą na ten plac poprosił do siebie dowódcę elfickiego oddziału. - A dobrze, że jesteś Ekthelionie. Mam dla ciebie specjalne zadanie. - oznajmił mu gdy jeszcze siedział na cembrowinie fontanny i miał zdjęty morion. Ale i tak wyglądał tak bojowo jak nigdy dotąd go elf nie widział. Dotąd jedynie co sugerowało, że rozmawia z wojownikiem był jego rapier u pasa i para pistoletów wetknięta za pas. Ale to samo w sobie jakoś za bardzo go nie wyróżniało na tle choćby innych gości “Kordelasa”. Może szacunek jaką okazywała mu jego własna załoga wskazywał, że to nie jest jakiś przypadkowy członek załogi czy kolejny awanturnik. Dopiero dzisiaj dowódca wyprawy pokazał się w całej bojowej krasie i przez to wydawał się kimś całkiem innym. Tylko ten jego przyjazny, nieco bezczelny uśmiech pozostał ten sam jak wstał widząc przychodzącego elfa. - Chciałbym Ektehelionie abyście ruszyli przodem. Jak już wszyscy będziemy się zbierać. Kierujcie się na południową bramę. A za miastem cały czas na południe, wzdłuż wybrzeża aż dojdziemy do rzeki. Tam rozbijemy pierwszy obóz. - przekazał mu swoje instrukcje. Brzmiały dość prosto. Z początku przypominać to miało małą paradę przez miasto a potem nie zapowiadało się na szczególne trudne. Przy samym wybrzeżu nie rosła dżungla więc powinno iść się łatwiej niż na przełaj a i zgubić się właściwie nie dało. Wystarczyło się trzymać pomiędzy dżunglą a oceanem aż dotrą do owej rzeki o jakiej mówił kapitan. A szacował, że tak właśnie powinni tam dotrzeć akurat jak na pierwszy nocleg w sam raz. No a na razie Ekthelion na czele swojego oddziału szedł ulicami miasta jakie gościło ich od paru tygodni. Opuszczali je na nie wiadomo jak długo. Maszerowali na czele kolumny, za nimi podążali estalijscy pikinierzy ze swoimi długimi pikami z których mogli zbudować żywą zaporę przeciw szarżującej kawalerii czy piechocie. A za nimi pozostali. Ale tych było widać słabiej, dopiero w oddali widać było estaliskich kawalerzystów bo się wyróżniali ponad poziom maszerującej piechoty.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
16-02-2021, 20:52 | #60 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Ostatnie dni przed wyprawą wywróciły do góry nogami dotąd uporządkowany świat uczuć ochroniarza. Nie był pewien, co było impulsem do zmiany. Rozmowa z Gillesem? Atmosfera panująca podczas spotkania w „Wesołym Kordelasie”? Urok i poetycki wdzięk minstrelki? Wszystko to przestało mieć znaczenie kiedy do głosu doszły ostatecznie długo tłumione uczucia, topiąc lód i niszcząc okowy samotności. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 17-02-2021 o 05:43. |