Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-02-2021, 09:09   #51
 
Lord Melkor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputację
Czas akcji: 2525.XII.01 mkt; wieczór
Miejsce akcji: Port Wyrzutków, gospoda przy Placu Targowym

- Tłumacz Friedrichu? - wczoraj de Rivera zapytał go jak już zeszli z zablokowanego eskortą piętra i wracali przez izbę gospody do wyjścia. - Ciekawa propozycja młodzieńcze. Na pewno przyda nam się utalentowany tłumacz. A jak z twoim pismem od mistrza? Masz je może przy sobie? - no nie miał. Tyle się działo, że od rana nie był w wieży magów. Nie miał pojęcia czy mistrz

- To kwestia czasu Kapitanie, ale Pan dobrze rozumie, że warunek który Pan postawił jest bardzo… specyficzny. - Friedrich mówił spokojnie, choć było się czuć, że nie był do końca zadowolony -Nie mniej, straciliśmy dość czasu na tą farsę aukcji i tracimy go ciągle. Naprawdę chce Pan narażać na szwank całą wyprawę biernie czekając zamiast skorzystać z moich usług które, nie ukrywajmy, wymagają czasu? Czy może wierzy Pan tej czarnej kreaturze o umyśle i potrzebach nam obcych i być może gotowej nas zdradzić? Czarne tubylce nie są jak my. Ufa Pan bardziej istocie która nigdy nas nie zrozumie i pewnie nawet nie będzie chciała, czy człowiekowi z kontynentu jak Pan?

Nie było innego wytłumaczenia dlaczego ten czarny i niepocieszny, ponury niziołek był tutaj jak nie robić za tłumacza. Nie ufał im. Głównie dlatego bo ich nie znał. “Mroczne Niziołki”... Już widział jak de Rivera zawierza mu życie swoje i całej wyprawy. Ta, jasne, jeśli w ogóle ta istota znała język Amazonek… jeśli tak, to pewnie i kulturę… wtedy po cholerę ta wyprawa skoro można przepytać w szczególe te czarne cosie? Chyba, że im się z natury nie ufa. No, to by było wytłumaczalne dlaczego do tej pory nie było opracowań o Amazonkach, a tylko mity i legendy!

- Rad jestem, że udało się wam porozumieć z Baronessą, przekonywałem ją że powinniśmy połączyć siły. No i mamy kogoś kto rozumie jej język, choć ten Pigmej sam w sobie też by się chyba na przewodnika nadawał? - Bertrand odezwał się do do Carlosa, zaintrygowany oboma dzikusami.

- Nie do końca Bertrandzie. - kapitan uśmiechnął się do Bretończyka chociaż z ciekawością oglądał jak jego siostra ogląda z bliska Amazonkę. Ta też jej się przypatrywała chyba nie bardzo wiedząc dlaczego się zatrzymali i co robi ta kobieta naprzeciwko niej.

- Togo jest tubylcem i jest z dżunglą za pan brat. Ale nie pochodzi z tych okolic więc ich nie zna. Dlatego nie bardzo nadaje się na przewodnika. - wyjaśnił mu dlaczego mimo posiadania w załodze takiego wyjątkowego osobnika raczej nadal szuka przewodnika po planowanej trasie.

- Co do ciebie Friedrichu to ten specyficzny warunek jak to ładnie nazwałeś jest niezbędny bym mógł z czystym sumieniem uznać twoje zgłoszenie. Bardzo szanuję waszą instytucję, zwłaszcza mistrza Ambrosio i nie chciałbym popadać z nim w konflikt. Tuszę, że to tylko formalność jaka nie powinna chyba sprawić ci trudności. - powiedział de Rivera zerkając na stojącego obok młodzieńca. Ten zdawał sobie sprawę, że to rzeczywiście jest formalność skoro mistrz wyraził zgodę na jego wyprawę i wystawienie takiego dokumentu. Ot pewnie przez ten festyn i uroczystości pewnie miał co innego na głowie by do dzisiejszego poranka sprokurować taki dokument.

- Zaś co do zaufania to nie Friedrichu. Nie mam zaufania do obcych których spotykam drugi czy trzeci raz. A nie pamiętam ile razy bliźni z mojego kraju, rasy i kontyntnetu próbowali mnie zabić, okraść i okłamać. Więc nie Friedrichu, nie jestem zbyt ufnym człowiekiem. Mam natomiast zaufanie do sprawdzonych towarzyszy, takich jak Togo. Z którymi maczetami wyrąbywaliśmy sobie drogę przez dżunglę aby umknąć przeznaczeniu jakie nam zgotował los. - odpowiedział spokojnie ale takim tonem jakby nie jedno już przeżył i sporo z tych przeżyć nie było zbyt przyjemnych. Zaś ten mały, czarny dzikus nie był jakimś przypadkowo spotkanym wczoraj czy dzisiaj dzikusem tylko kimś z kto był w jego załodze już od jakiegoś czasu.

Młody mag założył w geście oporu ramiona na piersi.

- Dużo wymagacie Kapitanie i decyzja nie ode mnie zależy… - powiedział poważnie - ...pytanie co oferujecie w zamian? Jakby nie było żądacie bardzo poważnej gwarancji na wagę życia i śmierci. Jaką gwarancję z waszej strony mamy? Ostatecznie, to mi przypada przekonać mojego przełożonego do waszej... “prośby” i obydwoje wiemy, że nic jeszcze nie jest pewne..

- Mogę ci zagwarantować młodzieńcze to samo co innym. Prawo udziału w wyprawie i część łupów jakie zdobędziemy. Nic więcej. - kapitan pokręcił głową i nie wyglądało by miał zamiar udzielać magowi jakichś specjalnych względów czy uprawnień.

- Rozumiem, ci Pigmeje są dla mnie niemal równie tajemniczy jak Amazonki, słyszałem pogłoski że są kanibalami, ale rozumiem że tego tutaj Togo darzysz zaufaniem…. a czy on dużo wie o Amazonkach? To przecież nie może być plemię samych kobiet…. - zadumał się Bertrand.

- Nie wiem czy naprawdę są kanibalami na szczęście nie miałem okazję potwierdzić tych plotek ale mogę potwierdzić istnienie takich plotek. Togo w każdym razie lubi opowiadać jak zjada albo zjadłby swoich wrogów. Ale czy to takie opowieści czy nie tylko opowieści to właściwie nie wiadomo. - kapitan pokręcił głową spoglądając na podrygującego, czarnoskórego kurdupla.

- Z tego co mówi Togo to właśnie jest plemię samych kobiet z tych Amazonek. No ale jak mówiłem Togo mówi różne rzeczy, często żartuje albo przesadza. Do tego jego estalijski jest dość skromny. Więc to trochę domyślanie się i zgadywanie co on ma właściwie na myśli. - de Rivera przyznał wpatrzony w swojego czarnoskórego pomocnika który cały czas się tak szeroko i beztrosko szczerzył jakby rzeczywiście był skory do żartów i zabawy.

- Hm, witaj Togo, miło cię poznać. - Bertrand zaintrygowany zaczął powoli mówić do Pigmeja po estalijsku jakby zwracał się do dziecka.
- Czy w drodze do piramidy możemy natknąć się na twoich braci Pigmejów, mogą być dla nas groźni?

- Tak, tak! Dużo nas! Jesteśmy wszędzie! Za każdym drzewem! Nikt nie przejdzie! Chyba, że przejdzie! - zarechotał Pigmej z wyraźną uciechą. Odpowiadał szybko i zrozumiale ale widać było, że estalijski jest dla niego jeszcze mniej rodzimym językiem niż dla Bretończyka.

- Czyli twoi pobratymcy nas zaatakują? Nie martwi cię to? - Bertrand spytal się ostrzejszym tonem, nie rozumiejąc co tak rozbawiło tego dzikusa.

- Nie, nie! Togo wie, dużo wie! Wie gdzie nie iść a gdzie iść! - zawołał radośnie dzikus w swoim łamanym estalijskim.

- To dobrze, czyli wiesz jak ominąć tereny wrogich plemion? -Bretończyk zadał kolejne pytanie, nie czując zaufania do tego dziwacznego karła przypominającego raczej błazna.

- Tak, tak! Togo dużo wie! Togo bardzo sprytny! - karłowaty dzikus wydawał się niezmiennie uradowany i dumny z siebie, swoich umiejętności, przebiegu rozmowy a właściwie to kto go tam wie z czego tak naprawdę.
Bertrand nie przekonany odwrócił się od Togo i podszedł z powrotem do Rivery:
- Wybacz, ale nie jestem przekonany czy naprawdę możemy ufać temu błaznowi? Nie robi na mnie dobrego wrażenia.

- Pewnie nie. Ale idzie się do niego przyzwyczaić. Także do tego co mówi. I obawiam się, że trudno nam będzie znaleźć innego tłumacza. - kapitan przyjął ten komentarz ze spokojem i do pewnego stopnia pewnie go rozumiał. Ale może sam przyzwyczaił się już do tego czarnego niziołka tak jak mówił albo wchodził jeszcze jakiś inny czynnik. Ale z alternatywą tłumacza rzeczywiście mogło być trudno jak obie cywilizacje praktycznie się nie mieszały.

- Oczywiście, rozumiem że Togo ci już pomógł podczas wcześniejszych podróży. Dla mnie jest dziwaczny, ale nigdy nie widziałem kogoś takiego.

- Myślę, że można tak powiedzieć o wielu rzeczach jakie na nas czekają po tej stronie oceanu. - kapitan skwitował tą wypowiedź z uśmiechem zadumy jakby nie pierwszy raz spotykał się z taką reakcją staroświatowców na cuda i tajemnice tego nowego kontynentu.



************************************************** *******

zas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, dżungla, wyprawa
Warunki: półmrok, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, skwar



- A jak z wami? Jak się czujecie? Właściwie to co chcecie zobaczyć w tej dżungli? - jak już trochę tej drogi czuli w nogach i mieli już jakieś pojęcie jak to się maszeruje na przełaj przez dżunglę ale dzień był jeszcze młody to zapytał jakby chciał sobie trasę na resztę dnia ułożyć.

- Dziękuje, jak na razie całkiem przyjemna i pouczająca wycieczka. Wszystko w porządku Isabello? - Betrand obrócił się w stronę siostry. On oraz towarzyszący mu bracia, którzy kiedyś służyli pod jego dowództwem w jednym oddziale (choć co prawda on nigdy zwykłym żołnierzem nie był, bo z racji pochodzenia dostał od razu szarżę porucznika), odbyli już w swoim życiu kilka wyczerpujących podróży, ale Isabella nigdy chyba nie musiała cały dzień chodzić pieszo. No cóż, lepiej żeby okazało się że nie daje sobie rady teraz, niż podczas właściwej ekspedycji, choć wiedział że ona potrafi być uparta…
- Chcielibyśmy jak najwięcej zobaczyć w tej dżungli, by przygotować się do dłuższej wyprawy - dodał po chwili, rozglądają się z zaciekawieniem dookoła. Zastanawiał się czy spotkają jakieś dzikie zwierzęta?

- Tak, bardzo byśmy chcieli. I ja czuję się dobrze, nic mi nie jest. - Isabella szybko odpowiedziała chyba po to by nie wyjść na słabeusza i to w dodatką kobietę czy wręcz “babę”. Więc poparła pomysł brata nawet jak wyglądała na nieźle rozgrzaną dotychczasowym marszem.

- No tak, dłuższa wyprawa, tak… - Lerg zamyślił się opierając się o swoją włócznię. Patrzył gdzieś w krzaki niedaleko a Isabella nieco potrząsnęła nogą bo jakiś żuk jej po niej łaził.

- No to jak dotrzemy na obiad pokażę wam jak się rozbija obozowisko. Te hamaki, ogień i takie podstawy. Jak się oprawia węża. I odpoczniemy trochę. Potem można zacząć wracać jeśli chce się zdążyć wrócić przed zmrokiem. Ciepło jak w lato u nas, nawet bardziej. Ale pora zimowa to dzień nie taki długi. - powiedział myśliwy jak to widzi taki plan dnia i popatrzył na trójkę podopiecznych jak się na to zapatrują.

- A spotkamy jakieś Amazonki? - zapytała młoda Bretonka z nieukrywaną ciekawością. Traper uśmiechnął się dobrodusznie jak dobry wujek słyszący pytanie od jakiegoś siostrzeńca.

- Mam nadzieję, że nie. Nie zapuszczają się w te okolice. A i z tego co słyszałem spotkać je w dżungli to niekoniecznie taka przyjemna sprawa. - wyjaśnił cierpliwie kiwając do tego głową.

- No myślę że na pierwszy raz dobrze by było wrócić przed zmrokiem…. a co do tych Amazonek, czy coś więcej o nich wiesz? Nie do końca mogę uwierzyć że to plemię samych kobiet… - odparł Bertrand, który z powodu gorąca schował swój kapelusz do plecaka.

- Tak słyszałem. A przynajmniej nigdy nie słyszałem by był jakichś ich mężczyzna. Jak ktoś coś mówił to zawsze o nich. Znaczy o kobietach. - tropiciel podrapał się po brodzie gdy chyba próbował sobie przypomnieć o tych dzikich kobietach z dżungli.

- Jakby nie miały mężczyzn to jak by się rozmnażały? Przecież by w końcu wymarły. - Isabella szybko skorzystała z okazji by zadać swoje pytanie. Ale tropiciel wymownie rozłożył ramiona na znak, że nie zna na nie odpowiedzi.

- Krąży legenda, że ponoć niegdyś wygnano ze Skeggi, z tej osady Norsów trochę na północ stąd. Że wygnano grupę kobiet. Albo same odeszły? Już nie pamiętam. W każdym razie zniknęły w dżungli. I podobno to były pierwsze Amazonki. Chociaż… - powiedział powoli mrużąc oczy i wpatrując się gdzieś w dal pomiędzy pniami, pnączami i porostami.

- Chociaż co? - dopytała się siostra Bertranda z trudem opanowując zniecierpliwienie.

- Chociaż to już było chyba dość dawno. Wydaje mi się, że nawet jak tak było naprawdę to i tak już by dawno umarły. - przyznał, że tutaj dostrzega pewną niedogodność tej opowieści.

- A ja słyszałem, że te Amazonki porywają mężczyzn i wykorzystują ich jako niewolników do płodzenia dzieci. Dobrze, że Lady Isabella wyrusza z nami na ekspedycję, by uchronić nas od tego strasznego losu….- zaśmiał się Emilio.
- Pewnie jak ciebie pojmą to zaczną od wyrwania języka - Bertrand wyszczerzył się do swojego lubiącego żarty przybocznego. Następnie znów spojrzał na łowczego.

- Czyli czy dobrze rozumiem, że wszelkie spotkania z Amazonkami w dżungli o których słyszałeś kończyły się wrogo?

- Trudno to tak jednoznacznie powiedzieć. - tropiciel widząc, że zanosi się na dłuższą dyskusję dał znak do wymarszu i dalej rozmawiali po drodze.

- Czasem znajduje się kogoś ze strzałą w bebechach albo szramą na plecach. Albo nie znajduje w ogóle. No i jak potem zastanawiają się kto go załatwił to różnie mówią. Część mówi, że to robota Amazonek. A część, że co innego. Trudno powiedzieć. - tropiciel wyjaśnił na czym polega jedna z trudności z oszacowaniem liczby ofiar czy kontaktów z Amazonkami.

- Z nimi jest trochę tak jak u nas z elfami. Z tymi lasu. No wejdziesz do takiego lasu i one gdzieś tam niby są ale raczej trudno jakiegoś spotkać prawda? - nieco odwrócił się do tyłu by spojrzeć na podróżnych. Rzeczywiście elfy z lasu miały opinię na w pół mitycznych stworzeń jakie niby są ale jakoś ich nie ma. Zwłaszcza jak nie chciały być spotkane.

- Podobno czasem pomagają niektórym. Albo po prostu dadzą się dojrzeć. Zwykle po to by dać znać, że dalej lepiej im nie włazić w paradę. Tak słyszałem. Ale sam żadnej nie spotkałem. Dlatego się dziwię, że ta jedna dała się złapać. Dziwne. Nie słyszałem o takim przypadku. - przyznał po chwili, że ta złapana Amazonka raczej nie wpisuje się w standard tajemniczych i sporadycznych kontaktów z jej współplemieńcami.

- A to prawda, że porywają mężczyzn? Albo w ogóle kogoś? - Isabelle widząc, że imperialny myśliwy milczy już kilkanaście kroków zapytała o jedno z pytań obu braci z ich eskorty.

- A kto to wie? Przecież jeśli nawet kogoś porwały to raczej nie wrócił by o tym opowiedzieć. Szczerze mówiąc bardziej bym się spodziewał, że jak już to będą porywać kobiety. - przyznał znów po kilku kroków. Siostra szybko obejrzała się na idącego za nią brata by posłać mu zaskoczone spojrzenie.

- Porywają kobiety? - upewniła się z lekkim niepokojem w głosie.

- Nie wiem czy porywają. Kogokolwiek. Ale jeśli naprawdę nie mają u siebie mężczyzn to skąd biorą kolejne Amazonki? Zresztą wśród nich podobno są białe kobiety a nawet blondynki. No ale właściwie trudno porównać. Poza nimi są tylko Pigmeje, Jaszczuroludzie no i my. A skąd są te Amazonki to właściwie chyba nikt nie wie. Po prostu są. - ramiona myśliwego poruszyły się na znak, że są takie tajemnice tego lądu z których i on nie zna odpowiedzi.

- No tak, ci Pigmeje…. Carlos ma jednego z nich, twierdzi że oswojonego. Jestem ciekaw co o nich słyszałeś, myślisz że mogą być zagrożeniem dla naszej ekspedycji? - Bertrand zadał kolejne pytanie, potem jak zabił komara który próbował napić się z wystającego spod podciągniętego rękawa koszuli ramienia. Kilka lat spędzonych w bretońskiej armii nauczyło go jak ważne jest zdobycie jak największej ilości informacji o potencjalnym przeciwniku.

- Pigmeje? Tak samo jak Amazonki. Gdzieś tu są. Ale gdzie dokładnie to nie wiadomo. Chociaż ci już częściej pojawiają się w mieście. Jak ich nie spotkacie to nie macie się czym martwić. A jak spotkacie będziecie musieli coś wymyślić. Przecież nie każde spotkanie wilka czy niedźwiedzia w lesie kończy się jakoś strasznie prawda? A jak wasz kapitan ma jednego to może jakoś się dogadacie jeśli spotkacie jakichś innych. - Lerg chyba traktował tych małych, czarnych dzikusów jako kolejną siłę natury. Jak burze i pijawki. Ot była szansa na jakieś porozumienie z nimi. Albo nieporozumienie.

- Ciekawe, czyli jeśli przybywają do miasta handlować pewnie można się z nimi spróbować porozumieć. A jeśli nie, to raczej nie mają broni ani wyszkolenia by stawić czoła większej grupie wyszkolonych zbrojnych, czyż nie? Właściwie to najbardziej niepokojący wydają się jaszczurolodzie…. - Bertrand wydawał się myśleć głośno.

- Nie słyszałem o żadnej wojnie z tymi dzikusami. Ani, żeby większą grupą przybyły do miasta. Ot, czasem można jakiegoś spotkać tam czy tu. Może nieco częściej niż inne tubylcze plemiona. Wydaje mi się, że jeśli ktoś w trzewiach dżungli miał z nimi nieprzyjemności mogło to nie dotrzeć do naszych uszu. Ale to właściwie można powiedzieć o każdym z rodzajów tubylców. - odparł spokojnie brodacz jak tak szli gęsiego przez ten zacieniony, duszny, tropikalny i świergoczący odgłosami i las. Chciał powiedzieć coś jeszcze a może to siostra Bertranda chciała o coś zapytać gdy idący na czele myśliwy niespodziewanie dał susa za pień najbliższego drzewa momentalnie wzbudzając czujność i podobne reakcję pozostałych. Wydawało się, że coś nagle wzbudziło jego czujność ale było zbyt nagłe by dało się poznać co albo kto.

Ekthelion obserwował ze swojego miejsca tą scenę i miał nieco inną perspektywę. Trafili na tą grupkę przypadkiem. Po prostu jakiś ruch gdzieś między drzewami jaki się powtórzył. Gdy elfy zwróciły na to uwagę okazało się, że to kilkuosobowa grupka idąca nieco pod skosem do nich. Starali się skrócić odległość i im się udało. Krzaki i pnie drzew stanowiły niezłą osłonę przed wykryciem. Zwłaszcza, że u tamtych trzon ich grupki był pogrążony w rozmowie. Rozpoznał wśród nich Lerga z jego łukiem i włócznią jak rozmawiał z idącymi za nim towarzyszami. Idący na czele myśliwy był nieco z przodu, nie brał udziału w rozmowie. Ten co był najbliżej elfów w końcu się zorientował, że nie są sami i schował się za drzewo chwilowo znikając elfom z oczu. Większość jego grupki zachowała się podobnie i złowróżbny bezruch i milczenie zapadło pomiędzy obiema grupkami.

Ekthelion podniósł do ust swoją świstawkę. Po chwili każdy z wojowników, ukryty za krzakami, drzewami, lub w ich cieniu wychynął zza osłony, z bronią gotową do użycia.
- Dobre oko człowieku. Dać się podejść elfowi to nie wstyd. Witaj Lerg. Jak głowa po wczorajszym? Mówią, że spotkanie zesłane przez Lileath tak wcześnie rano zwiastuje albo kłopoty, albo wielkie szczęście - zaśmiał się serdecznie elf, wychodząc powoli z dżungli, i dając znak reszcie wojowników by rozproszyła się w kierunku zielonej ściany lasu.

Szlachcic wysunął się do przodu, obrzucając elfy nieufnym spojrzeniem i na razie nie chowając rapiera, którego błyskawicznie dobył. Emilio i Guido nie opuszczali kusz.

- Co tu robicie?! Widziałem was chyba wcześniej na targu.

- Jestem Ekthelion z Tor Dranil, a to moi wojownicy. Trenujemy tutaj, mości panie, jak zwykle o tej porze dnia, o ile nie jesteśmy na polowaniu, lub inne sprawy nas nie zajmują. Ja również widziałem was wczoraj na targowisku. I jeśli ta urocza panienka to Isabella de Truville i wasza siostra, zaiste musisz być panie Bertrandem du Truville - elf kiwnął głową w przywitaniu - Możecie państwo być spokojni. Nie mamy złych zamiarów. - Ekthelion uśmiechnął się, taksując szlachcica wielkimi oczami o kształcie migdałów.

- To prawda, jest tym kim mówi. - Lerg też zareagował podobnie jak inni ale gdy sprawa się wyjaśniła z kim mają do czynienia zrobił się spokojniejszy. Na wszelki wypadek potwierdził słowa przywódcy elfów by dać swoim podopiecznym jakieś niezależne potwierdzenie.

Bertrand zmierzył przywódcę elfów taksującym spojrzeniem, po czym włożył rapier z powrotem do pochwy i podszedł by uścisnąć mu dłoń.
- Miło mi więc poznać Panie Ekthelionie, zaskoczyliście nas, dlatego w pierwszym odruchu sięgnęliśmy po broń. Mówisz że trenujecie tutaj, rozumiem, że podobnie jak my przybyliście ze Starego Świata?
- Już jakiś czas temu, panie Bertrandzie - potwierdził elf taksując cały orszak ludzi uważnym spojrzeniem

- Wasze rodzinne lasy były dla was za małe? Ta dżungla jest zupełnie inna niż puszcze w mojej ojczyźnie…. - kontynuował szlachcic, ciekaw jakie są intencje elfów.

- Powiadają, że nie istnieją lasy zdolne zadowolić elfa. Można powiedzieć, że przybyliśmy, aby zaspokoić pewną ciekawość - uśmiechnął się - A z ciekawości, jakie lasy są w pańskiej ojczyźnie, panie Bertrand? - zainteresował się elfi wojownik - Cóż sprowadza do dżungli na końcu świata bretońskiego szlachcica i jego uroczą siostrę? Jeśli to oczywiście nie tajemnica - zapytał spokojnym, i grzecznym tonem elf.

- Lasy w Bretonii? Jest ich wiele, w tym też elfie królestwo Athel Loren, czyżbyś o nim nie słyszałł? - Odparł Bertrand z nutą zdziwienia.

- Słyszałem. Niewielu jednak miało okazję oglądać Athel Loren, jeszcze mniej może dziś pochwalić się tym, że widziało go na własne oczy - pokiwał głową elf.
- A co do tego co nas tutaj sprowadza - z pewnych przyczyn opuściliśmy ojczyznę i zdecydowaliśmy się badać tajemnice tej jakże fascynującej i tajemniczej krainy…. przy okazji z tego co widziałem też byliście zainteresowani aukcją Amazonki?

- Słyszałam że elfie łuki są najlepsze na świecie, czy bylibyście tak mili by mi je pokazać? - zaintrygowana Isabella wysunęła się nieco do przodu, wciąż trzymając w ręku swój łuk, który naszykowała gdy zostali wcześniej zaskoczeni.

- Cis z wrzosowisk z pod Tor Dranil, moja pani. Najlepsze drzewa rosną w Avelornie, i słyszałem, że można z nich zrobić łuk którym silny strzelec przebija łuski starych wyrmów. Nie ma tu takich, niestety, a i wielka siła tu nie potrzebna. Drzewa za gęste, i przy wielkiej sile, strzały na polowaniu łamałyby się niemożebnie. A ciężko tu o dobre drzewo. Widzę, że panienka też strzela? Wśród ludu Asur wojowniczka nie jest rzadkością. Służą nie gorzej niż mężczyźni. Proszę - Elf podał swoją broń Isabelli, by mogła spokojnie ją obejrzeć. W jego oddziale były kobiety, i wojująca szlachcianka była dla niego czymś zupełnie naturalnym.

- Och, bardzo dziękuję, mogę spróbować z niego strzelić? - spytała się rozpromieniona Isabella.

- Proszę się nie krępować. - elf sięgnął do kołczanu i podał szlachciance długą strzałę, upierzoną piórami jakiegoś drapieżnego ptaka.

Podczas gdy jego siostra zaczęła się bawić elfim łukiem, Bertrand dał znać gestem Emilio i Guido by mieli na nią oko a sam ponownie spróbował zagadnąć przywódcę elfów.

- Jak wspominałem widzieliśmy się wczoraj przelotnie na aukcji Amazonki, czyżbyście byli powiązani z jedną z zainteresowanych stron?

- Już kilka osób zadało mi takie pytanie. Niezmiennie odpowiem, że wyprawa ma już swojego przywódcę a elfy dołączą do wyprawy, niezależnie od okoliczności. Nie interesowała nas Amazonka panie Bertrand, przynajmniej nie od razu, ale w chwili obecnej stan rzeczy jaki jest całkowicie nas zadowala - odparł Ekthelion - My mamy bardzo konkretny pomysł, jak wybrać się do dżungli. Jaki pomysł ma pan panie Bertrand? - zapytał z wyczuwalną w głosie nutą ciekawości

- Planujemy dołaczyć do wyprawy organizowanej przez wicehrabinę de Limę, która za parę dni ma wyruszyć pod przewodnictwem Carlosa de Rivery i dotrzeć do jednej z piramid. Wiem, że dużo osób jest nią zainteresowanych, czy dobrze zrozumiałem że macie podobne plany? - Bertrand przyjął spojrzenie elfa, równie ciekawy jak on.

- Można tak to ująć. Nasze plany są zbieżne z ekspedycją wicehrabiny. Mimo całego zamieszania z tym barbarzyńskim zakupem. - Ekthelion spojrzał na słońce, które stało już całkiem wysoko. Poranek najwyraźniej się kończył - Zepsuliśmy państwu spacer, nasze manewry również zostały przerwane. Czy mógłbym zaoferować nasze towarzystwo, o ile oczywiście państwu nie zawadza? Moi wojownicy poćwiczą nieco zabezpieczenie, my będziemy mogli porozmawiać nieco dłużej, a pańska siostra nieco dłużej będzie mogła oddać się swojej rozrywce? - zaproponował elf.

- Myślę że byłoby nam miło gdyby Panowie chcieli nam potowarzyszyć, tym bardziej że jak się wydaje nasze przyszłe plany są powiązane… - Odparł Bretończyk, który wcześniejszą nieufność zastąpił kurtuazją.
- Rozumiem, że nie jest to problem, Panie Lerg? - Zwrócił się do Łowczego.

- Ależ skąd, żaden kłopot. - łowczy dał znać, że nie ma nic przeciwko by elfy dołączyli do ich małej wycieczki. - Ale jeśli wolicie wracać do miasta to też żaden kłopot. - dodał chyba nie do końca mając pewność jak przybycie długouchych wpływa na plany czwórki podopiecznych.

- Nie musimy się chyba spieszyć, tak długo jak wrócimy przed nocą chciałbym jak najdłużej pozostać w dżungli - odparł szlachcic, traktujący tę wyprawę jako istotny trening przed główną ekspedycją.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 06-02-2021 o 23:33.
Lord Melkor jest offline  
Stary 07-02-2021, 17:14   #52
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
XI.362.4.34. Targowisko, Wieczór.


Ekthelion uśmiechnął się, widząc finał licytacji. Baronowa jednak zwyciężyła w licytacji, co wiele mówiło o zasobności jej portfela i miało pewne konsekwencje. Elf rozważał w tej chwili kolejną zmianę w układzie sił pomiędzy najważniejszą szlachtą w osadzie, która dokonywała się właśnie na jego oczach. Amazonka, ciemnoskóra nagroda i widoczna oznaka owej władzy schodziła właśnie ze stopni pomostu.
Użycie siły nie było konieczne, co również przyjął ze spokojem i zadowoleniem. Elfy były gotowe do rozlewu krwii, nawet pomimo trudności, które zastały na placu. Sygnał do rozpoczęcia walki mógł być mało słyszalny, ale kiedy strzały wypuściłby Ambrath, Finreir lub on osobiście, elfy ukryte w zaułkach spokojnie rozpoczęłyby ostrzał. W tych warunkach jednak, los mógłby być kapryśny. Tłum był chaotyczny w zachowaniu i zmienny. Prawdziwy cel elfów mógłby ukryć się w tłumie, a wojownicy musieliby się rozproszyć aby uniknąć rozzłoszczonego walką motłochu. Bo wybicie takich ilości ludzi przekraczało możliwości jego oddziału, i choć w pozorowanych ucieczkach i walce w luźnym szyku nie mieli sobie równych, osada nie była ich terenem, terenem na którym mogliby polegać, i który znali jak własną kieszeń.

Życzenie kapitana, aby amazonkę dodatkowo zabezpieczyć kilkoma elfimi wojownikami też było mu na rękę, Środki bezpieczeństwa oczywiście należało podjąć bo najwyraźniej niezadowolonych z przebiegu transakcji było w osadzie co najmniej kilku ludzi.
Wyznaczył więc połowę wojowników pod dowództwem Ambratha, aby objęli pierwszą zmianę, resztę zaś wojowników sprowadził na wieczór, aby zajęli się przygotowaniem prostej z konieczności, acz wyjątkowo obfitej wieczerzy i przyjęcia Lerga.
Ekthelion, wierny tradycjom zamierzał odprawić zwyczajowe dla elfiej kultury święto zimowego przesilenia, które dosyć proste w swojej formule zakładało po prostu wspólną wieczerzę z zaprzyjaźnionymi osobami, lub najbliższymi towarzyszami. Dobrze było, że Thairis, Uffial i Nimue zdążyli przygotować wcześniej nieco strawy, której zapach żegnał Ambratha i Ektheliona przyjmującego obiad u baronessy. Kiedy Ekthelion z kilkoma wojownikami przybyli z powrotem na kwaterę, pozostawało jedynie przygotować izby i ogród kamienicy na przyjęcie gościa. W międzyczasie przybył goniec, niosąc list od baronessyj. Ekthelion długo wpatrywał się w odpieczętowaną już na osobności kartę, ważąc słowa baronowej. W końcu wezwał ponownie Ambratha
- Widzisz, Ambrath, nie ma nic za darmo. Jutro udasz się z odpowiedzią do pani de Azuary i jej towarzysza.
- Nie powinniśmy mieszać się do polityki ludzi. Asur pozostają bezstronni, jeśli chodzi o podział władzy. To nie nasze królestwa - przypomniał Finreir, patrząc na kartkę. Ambrath, który sprawę z baronessą znał, jedynie się uśmiechnął.
- Nie mieszamy się do władzy, Finreir, zapewniam. Droga Morai-heg jest w swej naturze pokrętna i ulotna. Młody adept sztuki cienia musi czasem cofnąć się o kilka kroków i ukryć się, aby móc z cienia wyjść, zwycięzcą. Co u Ambrosia? Czy magister szacownego kolegium zainteresował się współpracą z nami? - Ekthelion zmienił temat.
- Przyjął nas, ale odesłał do swojej konfraterki, Morny. To magister Shyish. Pracujemy i póki co, owocnie. Szczegóły masz w dzienniku. Możliwe, że jutro będzie mi dane zerknąć w księgi w ich wieży kolejny raz - Finreir oddał Ekthelionowi jego dziennik.
- Dobrze spędzony dzień jak widzę. Warto więc go uczcić - Ekthelion słyszał już z dołu nawoływania w eltharinie.
-Zdaje się, że nasz gość właśnie przybył. Jutro zajmiemy się obiema sprawami - Temat politycznych rozgrywek i tajemnej wiedzy póki co zszedł na dalszy plan. Czas był najwyższy, aby uczcić bogów.
XI.362.4.34. Dom Elfów, Noc.

Lerg nie zawiódł Ektheliona, i przybył, choć nieco spóźniony, co elf wybaczył mu od razu.
Przygotowania były przez to nieco dłuższe, i kiedy wszystko było gotowe, nawet Ekthelion, którego marsowa mina mówiła wszystko, wydawał się być zadowolony z efektu jaki osiągnęli jego podkomendni.

Izby kamienicy wypucowano starannie morską wodą, której zapach przyjemnie maskował smród dżungli i błotnistego rynsztoka za oknami. Świeże zioła i wyrwane gałązki jemioły, innej niż w Ulthuanie czy Starym Świecie, o mlecznobiałych owocach porozwieszano na krokwiach sufitu, uchwytach pochodni czy wiszących, drewnianych kandelarbach.
Stół zastawiono po żołniersku. Brakowało w osadzie zbytkownych nakryć i zastawy stołowej, a wojownicy nigdy nie grzeszyli przepastnymi sakiewkami. Nadrobiono jednak obfitością jedzenia. Z suchych porcji wojownicy wyczarowali przyprawy do mięsnego w ogromnej większości menu. Nawet twarde, łykowate nieco mięso obu waranów zostało podane. Ogony jaszczurek, najlepsza część drapieżnika pływała w gęstym, czerwonym sosie, a jeśli podlało się całość solidną porcją cierpkiego wina, albo ciężkiego, zaparzonego w upalnym klimacie, i zaprawionego korzeniami i rumem z trzciny. Te ostatnie bardzo szybko uderzało do głowy, mącąc smak i zmysły. Uffial przygrywał na lutni, początkowo skocznie i wesoło do wspomnianego steka, aby zakończyć wieczór melancholijnymi balladami, które mogłyby poruszyć niejedno niewieście serce. Z konieczności pił głównie magik, Lerg i Kilrath, wymieniając się w najlepsze poradami jak oskórować to, czy tamto. Reszta wojowników musiała picie ograniczyć, bo źle było iść na nocną wartę, mając za dużo szumiącego w skroniach alkoholu.
Mniej więcej w okolicy północy nastąpiła właściwa celebracja. Ekthelion z konieczności musiał pełnić rolę mistrza ceremoni, bo Finreir zbyt mocno wlewał w siebie puchary chrzczonego rumem wina. Inni zaś nie znali formuł na tyle dobrze, by mogli je powtórzyć.

- Koło życia zatacza krąg. Zimny wiatr odsłania korzenie oplatające gołą ziemię, lud kuje krawędzie rzek i strumieni, bielą się oddechy. Tylko stworzenia które nie śpią, mogą doświadczyć ciszy i spokoju zimowych dni, oczekując nadejścia wiosny. - Ekthelion podniósł swój puchar do góry, wznosząc toast - Ale koło życia toczy się dalej. Pradawni ustalili pory roku, i porządek rzeczy. Po zimie, następuje wiosna, zwiastun życia, obietnica nowego roku. Poczęcia i odrodzenia. Z zimnej, zimowej gleby, pod ciepłym słońcem wiosny, wybija pierwszy przebiśnieg. Taka jest mądrość przedwiecznych, i taką musimy przyjąć, jako obietnicę nowego roku i odrodzenia. My, lud Asura, jesteśmy wiecznym płomieniem, który nie wygasa nigdy, i żadna zima go nie ugasiła, i nie ugasi. Niech obietnice pradawnych rozniecą wasz ogień, i uzbroją was w mądrość, abyście przetrwali zimę! - Ekthelion spełnił toast, i kiedy podniosła chwila, poświęcona zadumie i refleksji minęła, towarzystwo rozbawiło się znów na dobre.
Lerg wytoczył się dobrze po północy, co Ekthelion wykorzystał, aby odprowadzić sympatycznego łowcę, i przy okazji podmienić część wart przed kwaterą amazonki. Nad ranem kapitan zabezpieczył amazonkę swoimi ludźmi, i elfy mogły spokojnie udać się na spoczynek.
XI.362.4.35. Dżungla, okolice Portu Wyrzutków, Poranek

Dla niektórych wojowników, odpoczynek był dosyć krótki, bo Ekthelion był bezlitosny i o świcie poderwał swoich wojowników do kolejnego treningu w dżungli. Aby jednak nie forsować ich zbyt mocno, zaordynował jedynie praktyczne manewry i chodzenie po buszu, słusznie uznając, że duchota i ciężki teren skutecznie wycisną z podkomendnych resztki alkoholu i kaca, który niewątpliwie mogli mieć. Sam Ekthelion również miał ciężką głowę, pijąc zbyt wiele ciężkiego, i niezbyt dobrego wina, na które jednak skazani byli wszyscy mieszkańcy Portu Wyrzutków.

Polecenia jednak wydawał i ze zdziwieniem obserwował, że były wykonywane całkiem sprawnie. Wojownicy, najpewniej z ciężkimi głowami nie mieli najwyraźniej siły, by protestować czy sarkać.
Nimue żuła jak zwykle liście tutejszego ziela, zwanego koką, które w dziwny sposób pobudzało umysł i przywracało siły w zdrętwiałych od wina członkach, oczy Thairisa były wielkości niewielkich spodków, co znaczyło, że zażył przed treningiem pewien specyfik zwany Okiem Sokoła. Misktura ta znacznie wpływała na sposób postrzegania pewnych rzeczy, i w pewnych przypadkach korzystnie było ją zażyć. Thairis w obecnej chwili najpewniej mógł trafić w złotą monetę z dwustu kroków, jednakże mikstura miała również efekty uboczne. Ekthelion nie dawał mu wielkich szans aby Thairis był w stanie trafić stopą we własny but, więc gdyby przyszło do walki włócznią lub mieczem, Thairis najpewniej pierwszy dałby się zabić. Większość jednak używała specyfiku, który na targowiskach znany był jako Dar Grety, a w elfim języku Łzy Ishy. Specyfik wyostrzał zmysły, a jednoczesnie nieco uspokajał, co przydawało się po spożyciu większej ilości wina.

Mijały minuty, słońce podnosiło się, a dziesięciu wojowników, podzielonych na trzy grupy, ćwiczyło w buszu kolejne manewry. Atak z flanki, podkradanie się do celu, zasadzki, podchody. Nie padł ani jeden strzał, ale jeśli napastnik podszedł na kilkanaście kroków, cel był martwy. Każdy Asur był wyszkolony, by z przyklęku opróżnić kołczan w niecałą minutę. W tak gęstym terenie jak dżungla, ten kto atakował z reguły nie miał problemu, by zabić.

“Ludzie” pomyślał Ekthelion słysząc milknące ptactwo, potem trzaski listowia i rozmowę
“Zatem nie wróg” pomyślał, ale nie mógł odmówić sobie pewnego ćwiczenia, które pozwoliłoby na sprawdzenie sprawności bojowej oddziału.
“Kilkanaście kroków powinno wystarczyć” pomyślał i zagwizdał melodyjnie, wydając rozkaz słyszalny właściwie jedynie dla wojowników, którzy umieli odróżnić do od skrzeczącego dookoła ptactwa. Trzy grupy wojowników, niczym wataha wilków na polowaniu, ruszyło w kierunku celu, w zgrabnej formacji zwanej “Skrzydłami orła”. Dwie grupy podkradły się z obu stron hałasującej grupy, jedna zamknęła drogę ucieczki. Ekthelion z magikiem i Ambrathem zaczajeni od frontu, jedynie obserwowali. Kilkanaście kroków. Tuzin. Dziesięć. Odliczał w myślach Ekthelion uśmiechając się pod nosem. I to na kacu.
Przy kilku krokach, jeden z ludzi uniósł kuszę. Thairis i jego specyfik.
“Pewnie źle ocenił odległość i stanął na jakiejś gałęzi” pomyślał i od razu zagwizdał, sygnalizując oddziałowi, aby ukazał się ludziom. Ostatnie czego chciał, to postrzelić Lerga i jego podopiecznych tylko dlatego, że jakiś człowiek nie zrozumiał sytuacji.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 09-02-2021, 02:16   #53
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 06 - 2525.XII.06 fst; popołudnie

Czas: 2525.XII.06 fst; popołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Kordelas”, główna izba
Warunki: jasno, gwar i tumult na zewnątrz ulewa, powiew, skwar



Wszyscy



Pierwszy Festag ostatniego miesiąca okazał się kolejnym skwarnym dniem. Pomimo tego, że złota moneta bogów była przykryta chmurami. Łagodna bryza od oceanu nieco łagodziła ten zaduch. Nawet jak trochę po południu z tych chmur lunęło mocno. Ale wewnątrz karczmy nie było jej czuć. Za to im bliżej południa tym robiło się tłoczniej i gwarniej a tłum gęstniał bardziej niż zwykle. Gospodarzem był kapitan de Rivera który na potrzeby tego spotkania wynajął główną izbę karczmy i w niej właśnie gromadzili się ci co mieli zamiar wyruszyć pod jego przewodem na wyprawę. Dopiero tutaj i teraz zaczynała być widoczna skala przedsięwzięcia. Gdy z godziny na godzinę barwny tłum gęstniał. Wydawało się, że są tu wszyscy przedstawiciele najważniejszych nacji ze Starego Świata. Ci co znali uprawę bretońskich winnic i ci co chowali się w ponurych, imperialnych lasach. Ci ze słonecznej Tilei i mroźnego Kisleva. Z zaśnieżonych gór Norsci i suchych krzaków spieczonych Słońcem Estalii. Nawet ktoś w turbanie się trafił. Gwar też był wielojęzyczny, zupełnie jak dzisiejszego południa zogniskowały się tutaj wszystkie nacje świata. Po ubiorze też było poznać pełną różnorodność. Kupcy i żołnierze, szlachetnie urodzeni i zwykli bosonodzy marynarze, zawodowe zakapiory, weterani tileańskich tecios czy estalijscy konkwiskadorzy. Cały, barwny, pstrokaty tłumek jaki w ciągu ostatniego tygodnia zgłosił swoją chęć przygody i odkrycia oraz złupiania skarbów i tajemnic skrywanych w Lustrii. Żadna z nacji czy języków nie wydawała się w wyraźnej przewadze nad innymi. A wydawało się, że przybyli ci najważniejsi, reprezentanci swoich grup, oddziałów, przedstawicielstw a nie dosłownie wszyscy. Tych musiało być jeszcze więcej ale dzisiaj w “Kordelasie” skoncentrowali się ci najważniejsi i najbardziej charakterystyczni.

- Tak, podziękujmy brawami Agnes za jej niebywały talent, prawdziwa przyjemność słuchać pieśni z twoich ust madame. - na niewielkim podwyższeniu jakie w karczmie robiło za scenę do tej pory grała i śpiewem umilała czas szczupła blondynka jakiej przygrywało kilku innych grajków. Teraz jednak kapitan widocznie uznał, że już są wszyscy co mają być więc czas przejść do rzeczy. Podziękował więc uprzejmie Słowikowi za jej występ obdarzając ją uprzejmym uśmiechem i ukłonem za jej występ. Agnes dygnęła grzecznie jemu i widowni po czym zeszła ze sceny tak samo jak jej koledzy. Zrobiło się więc miejsce dla kapitana i jego obwieszczenia.

- Panie i panowie! Pozwólcie, że będę mówił w mowie imperialnej i proszę o wyrozumienie jeśli pokaleczę ten niezbyt prosty dla mnie język! - zaczął kapitan i rzeczywiście mówił w reikspiel. Chociaż całkiem znośnie to jednak pewnie trudno byłoby mu udawać kogoś z tamtej krainy rządzonej przez imperatora. Wydawało się jednak, że w takiej mieszance ras i narodów to byłby najbardziej rozpowszechniony język. Na ucho Carstena to reikspiel kapitana by nawet uszedł gdyby trafił na jakichś miejscowych. Mogliby go pewnie uznać, za przybysza z odległego krańca Imperium gdyby się nie przyznał skąd pochodzi.

- Cieszę się, że nas zebrało się aż tylu! Aż tylu dzielnych śmiałków! I chciwców gotowych napełnić swoje sakwy lustryjskim złotem! - zaczął oficjalnie i uroczyście ale szybko pozwolił sobie na żartobliwą uwagę. Żart spodobał się sporej części publiczności. Nie było tajemnicą, że zdecydowana większość ochotników zapisała się właśnie dla bogatych łupów jakie zamierzali przywieźć z trzewiów mrocznej dżungli. I jakieś idealistyczne brednie o odkrywaniu nowych lądów i tajemnic ich nie interesowały.

- Mam nadzieję, że wiecie na co się piszecie. I nikt nie będzie mi zrzędził nad uchem, że błoto, insekty, gorąco i wszystko jest brudne. Bo tak właśnie będzie. I jak pewnie już słyszeliście to nie tylko czcze gadanie na postrach. Nasz niedoszły towarzysz z wieży magów sam dał nam osobiste ostrzeżenie, że wyprawa w dżugnlę to nie przelewki. Niech Morr go przyjmie gościnnie i ześle mu spokojny sen. - dodał tonem ostrzeżenia. Wieść o śmierci Friedricha zdążyła się już rozejść. Przedwczoraj był jego pogrzeb i kapitan pofatygował się na niego by pożegnać niedoszłego załoganta. Podobno coś młodego maga użarło na wyprawie do dżungli jaka miała go zapoznać z niebezpieczeństwami i warunkami takiego bytowania w dżungli. Nawet żył jeszcze gdy wrócili do wieży magów ale następnego dnia okazało się, że nie przeżył nocy. Więc dżungla pochłonęła swoją pierwszą ofiarę jeszcze zanim ekspedycja zrobiła pierwszy krok z miasta.

- A teraz panie i panowie prosze, przywitajcie się z niesamowicie odważną kobietą której śmiałość sięga daleko poza horyzont oceanu, z naszą dobrodziejką bez jakiej ta wyprawa nie doszłaby do skutku. Z bogobojną i czcigodną wicehrabiną Leticią Corona del Lima! - zrobił miejsce i skłonił się przed czarnowłosą, młodą kobietą ubraną w piękną suknię jaka wstąpiła na to niewielkie podwyższenie na jakim zwykle grała orkiestra. Albo ogłaszano różne rzeczy takie jak teraz.

- Mili państwo, bardzo się cieszę, że się tutaj spotykamy. Gratuluję wam śmiałości i odwagi, ciekawości i fantazji, chęci przeżycia przygody i zmierzenia się z niebezpieczeństwami skrytymi w dżungli. Musicie byś nietuzinkowymi osobowościami bo tylko takie są w stanie zmierzyć się z przygodą. I dlatego tu dzisiaj oddaję wam hołd dzielni awanturnicy. - wicehrabina była pewnie jedną z najważniejszych osobistości w mieście. Większość zebranych dzisiaj gości pierwszy raz mogła zobaczyć tą sławną osobistość z wmiarę bliska. A była to kobieta niebanalnej urody, w kwiecie wieku i o pewnym głosie. Mówiła bez wahania z pewnością w głosie gdy bez zmrużenia oka stała sama naprzeciwko tak różnorodnych postaci i wydawało się, że chociaż po każdej twarzy prześlizgnęła się spojrzeniem. Więc ktokolwiek i skądkolwiek na nią patrzył i słuchał mógł odnieść wrażenie, że mówi właśnie do niej albo do niego. I widocznie w przemawianiu miała wprawę bo czy to dowódca do swoich żołnierzy, kapitan do swojej załogi czy gospodarz do swoich gości to zwracał się w podobny sposób. A mimo to w głosie dał się słyszeć szacunek czy nawet podziw dla tych co zdecydowali się wyruszyć w nieznane gdzie mogła jeszcze nie postać stopa staroświatowca. A na końcu rzeczywiście im się skłoniła. Co wywołało niemałe poruszenie. Rzadko się zdarzało by ktoś o tak wysokiej pozycji oddawał hołd maluczkim.

- Wyruszacie w nieznane. Nie potrafię powiedzieć co was tam czeka. Ale wiem, że możecie liczyć na swojego i mojego kapitana. Mam do niego pełne zaufanie, że jest właściwą osobą do wykonania tego zadania. Wierzę, że jeśli ktoś po zatopieniu swojego statku przez te przebrzydłe mroczne elfy zdołał przez trzewia dżungli przebić się na przekór wszystkim jej niebezpieczeństwom i wrócić do naszej cywilizacji to i z taką ekspedycją sobie poradzi. - wicehrabina gestem przywołała na scenę de Riverę nie przerywając swojej przemowy i ten wrócił stając obok niej. I było widać, że oboje działają w komitywie oraz, że dziedziczka fortuny namaściła właśnie jego na swojego przedstawiciela i szefa całej ekspedycji.

- To będzie jutro! A teraz bawmy się! Milady czy zaszczyci mnie pani pierwszym tańcem? - de Rivera w końcu ogłosił koniec tych wstępów i przemów. I zaczęła się ta radośniejsza część dzisiejszego spotkania. Czyli uczta dla duszy i ciała. Agnes z kolegami wróciła na scenę i znów wznowili swój koncert. A pierwszy taniec wicehrabiny i kapitana był niejako sygnałem do rozpoczęcia tej biesiady. Za parę dni mieli już wyruszyć w trzewia dzungli ale dzisiaj była jeszcze okazja ostatni raz się beztrosko najeść, napić i wyszumieć.



Carsten



Przez ostatnie parę dni Carsten trwał jakby w zawieszeniu. Tak jakby stał w progu gdzie jedną nogą stał jeszcze w dawnym życiu ochroniarza w “Świecy” a drugą już jakby z tego wyszedł. W końcu madame zgodziła się pójść mu na rękę i zwolnić go z jego obowiązków. Powoli wdrażał Lothara aby zajął jego miejsce a powoli już przygotowywał się do wyprawy na jaką się zgłosił. Właściwie to już nie był pracownikiem zamtuza no ale jednak wszyscy go tam wciąż traktowali jakby jednak był.

Przez te parę dni zakupił sobie własnego jucznego czworonoga, oswoił ze sobą Bastarda i nakupił różnych szpargałów jakie mogły się okazać przydatne w podróży. Jak to powoli zbierał w swoim pokoju to robiła się z tego całkiem spora sterta. Ten muł rzeczywiście wydawał się właściwą inwestycją. Co prawda kapitan mówił, że jakieś muły i prowiant będzie no ale nie wiadomo jak to się okaże w rzeczywistości. Ale o tym już miał się przekonać lada dzień.

- Mam do ciebie prośbę Carstenie. - niedawno znów został poproszony do gabinetu szefowej. Ta była dla niego miła i uprzejma jak właściwie zawsze. Chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że właściwie ona już nie jest jego szefową a on jej pracownikiem.

- Czy mogę liczyć na twój rozsądek i dyskrecję? - zagaiła rozmowę nawiązując do cech jakie chyba najbardziej sobie w nim ceniła. No i okazało się, że miała sprawę. Może przemyślała sprawę a może miała inne powody. O tym nie mówiła. Ale w każdym razie wyrażała pewne obawy czy kapitan wywiążę się ze swojej części umowy. Czyli czy dostarczy jej z wyprawy jakąś Amazonkę. Ta co ją kupili była świetna. Cudowna! Idealna! Właśnie o kogoś takiego chodziło. Ale wypraa zanosiła się na długą i ryzkowną, los schwytanej Amazonki był mocno niepewny. De Rivera niby obiecał dostarczyć jakąś Amazonkę po wyprawie no ale…

Ale szefowa wolała się ubezpieczyć. I tym ubezpieczeniem miał się zająć właśnie Carsten. Nie prosiła o nic strasznego. Ot podobno i tak mają zawitać do wioski tych Amazonek. Więc dobrze aby Carsten miał oczy szeroko otwarte na tyle by potem mógł tam trafić ponownie. A z tym dogadywaniem się z tymi dziksukami może być trudne no ale może uda mu się jakaś namówić na pracę w “Świecy”? Przecież wystarczyłoby aby się pokazała na scenie, może coś zatańczy czy zaśpierwa. Jak będzie miała ochotę z kimś zlec w sypialni to oczywiście wolna wola ale jak nie no to nie. Nawet jakby pokazała świeczuszkom jak się malują i zachowują te Amazonki to już duży postęp. Taka Koko i tak robi wrażenie swoją egzotyką. A jakby ją tak jeszcze przybrać, umalować jak Amazonkę? Robiłaby furorę!

Mniej więcej tak tą pracę w zamtuzie wyobrażała sobie szefowa. Wydawała się bardzo układna i elastyczna na takie propozycje współpracy z taką jedną czy drugą dzikuską. No ale wszystkie opcje miały ten słaby punkt, że wymagały obecności Amazonki w “Świecy”. I najlepiej takiej co by chciała tam pracować, chociaż na krótko. Resztą szefowa i lokal już by się zajął. Tylko jeszcze nie wiedziała co by taka dzikuska chciała za taką współpracę to znów Carsten musiałby się dowiedzieć podczas ekspedycji.

- I jeszcze jedna sprawa. Bo obawiam się, że szlachetne głowy mogą dogadać się ponad naszymi. - oświadczyła gdy wyjęła z szuflady jakiś papier. Przeczytała go jeszcze raz po czym przesumęła na drugą stronę biurka.

- To jest moje pełnomocnictwo w sprawie tej Amazonki. Chciałabym cię prośić abyś reprezentował moje interesy. - wyjaśniła gdy szybko czytał ten dokument. Rzeczywiście to było to o czym mówiła. Podczas aukcji wpłaciła prawie 1/3 z tych 5 000 jakie oficjalne za Karę zapłaciła baronessa. Więc teraz miała 1/3 udziału. Ale, że ona zostawała tutaj więc nie miałaby wpływu na to co się dzieje na wyprawie więc mogła scedować swój pakiet na swojego człowieka. Czyli Carstena. Cele madame znał więc dzięki temu pakietowi akcji powinno być łatwiej mu go zrealizować.

- Szczerze mówiąc Carstenie mam wielkie obawy co do użyteczności tej dziewczyny jako przewodnika. Skąd wiadomo, że nie czmychnie przy pierwszej okazji? Nie wiem jak oni to sobie wyobrażają. Chcą ją cały czas trzymać na smyczy i szukać? Nie wiem. Mam nadzieję, że kapitan o tym pomyślał i ma na to jakiś kolejny sposób. - podzieliła się z nim swoimi wątpliwościami na temat schwytanej dzikuski jaka od paru dni przebywała w celi świątyni Morra pod wspólną strażą jej ludzi i kapitana.

A i dzisiaj madame też nie omieszkała się pokazać. Jej też kapitan nie omieszkał poprosić do tańca i wydawał się być wybornym tancerzem. Dała też oficjalnie wolne już do końca wyprawy więc jeśli nie chciał to już nie musiał zajmować się sprawami zamtuza. A na dzisiaj jakby miał ochotę to mógł zabrać ze sobą którąś ze świeczuszek albo i dwie. W końcu to pewnie ostatnia okazja by się zabawić jak należy.



Cesar



Brodaty Estalijczyk też był na tym uroczystym bankiecie. Miał swoje zajęcia przez ostatnie parę dni. Ale sprawy miały się chyba ku lepszemu. W każdym razie Javier dzięki ich opiece i młodemu organizmowi wrócił do zdrowia. A oni sami, głównie Jordis. Wydawało się, że Kara traktuje ją i jego jak kompletnie dwa różne gatunki. Jemu właściwie nie dała się dotknąć. Był problem by w ogóle podejść do niej bliżej niż na dwa kroki. Chociaż przez ostatnie dni i tak się jakoś do niego oswoiła.

Z młodą służką Myrmidii było niby podobnie ale jednak inaczej. Kara też okazywała jej nieufność i ledwo tłumioną agresję podobnie jak pewnie każdy krnąbrny więzień do swoich strażników. Ale wydawało się, że w porównaniu do Cesara to Jordis ma u niej chody. Chociaż musiała zahcować ostrożność jak z dzikim rannym zwierzęciem lub wystraszonym dzieckiem to jakoś tam w końcu tubylcza wojowniczka dała się jej obejrzeć. Ostatnio pojawił się problem kąpieli. Bo od czasu aukcji dzikuska siedziała wciąż zamknięta w swojej celi. I po tylu dniach w takiej spiekocie jaka panowała na zewnątrz Jorsis uznała, że sama miska z wodą jaką zwykle jej zanosiła może nie wystarczyć. No i przydałaby się pełnoprawna kąpiel w balii. Tyle, że to by trzeba jakoś zorganizować zaczynając od tego, że trzeba by przenieść Karę do łaźni no i namówić ją do kąpieli. Oraz braci świąntynnych aby się zgodzili by półnaga dzikuska paradowała po ich korytarzach. Póki była zamknięta w celi to prawie tak jakby jej nie było. Dlatego jak rano dzisiaj Jordis wróciła ze świątyni Morra no to właśnie podzieliła się ze swoim mentorem tą zagwostką licząc, że ten ją jakoś wesprze w tym zagadnieniu. I nie musiała wypowiadać na głos, że nie było żadnej gwarancji, że dzikuska nie spróbuje ucieczki. A i byli jeszcze ludzie kapitana i madame na straży z którymi jakoś wypadało to uzgodnić.

Sam Cesar odchorował swoją próbę eliksiru jaki w końcu za solidny trzosik kupił od małej, czarnej wiedźmy. Niewielki słoiczek z ciemną cieczą o specyficznym zapachu. Ale nie umiał go sprecyzować. Właściwie nie było wiadomo co to jest i jak działa poza tym co mówiła Solange. Ale okazało się, że ta pierwsza próba w kontrolowanych warunkach podziałała jak wiedźma obiecywała. Jak wypił ze dwie, przykazane łyżeczki poczuł trochę gorzki, trochę słodki smak. Nawet trochę kwaskowaty. Ani smaczny ani niesmaczny. Po prostu mokry. Trochę jak szybki łyk soku albo wina zbyt szybki aby poczuć jego smak.

Z początku nic się właściwie nie działo. Widział Jordis i swój pokój. Ale nie zdążyłby na porządnie zacząć pacierza gdy coś się jednak zaczęło dziać. Naszła go nagła senność, powieki zaczęły mu ciążyć, członki też, w końcu na wszelki wypadek musiał usiąść na łóżku. Coś jeszcze mówił a Jordis coś mówiła do niego. Ale szybko wszystko się rozmywało, coraz mniej do niego docierało jakby tonął i zanurzał się w mroczną głębie. Aż czerń pochłonęła wszystko.

Obudził się rano. Właściwie to był to cały proces. Budził się i tracił przytomność ponownie. Ale w końcu świadomość powróciła. Czucie w członkach nie bardzo. Czuł się jakby przespał całą noc na kamieniach. Albo obudził się w cudzym ciele. Tak naprawdę dopiero w południe mógł powiedzieć z czystym sumieniem, że wszystko jest w porządku.

Co się działo w nocy to wiedział tylko od Jordis. Zasnął mniej więcej tak jak pamiętał. Z początku wyglądało jak zwykły sen ale oddech stopniowo słabł i wydawał się niewyczuwalny. Podobnie bicie serca. Ciało zaczęło się wychładzać i sztywnieć. Pewnie dlatego po przebudzeniu miał to uczucie zesztywnienia.

Jordis po jego powrocie do żywych była na w pół przerażona a na w pół uradowana. No niby uczestniczyła w tym eksperymencie i wiedziała co się może stać. A do tego przecież była wyszkoloną medyczką. Nawet jeśli jeszcze raczej nowicjuszką. A mimo to jak go przez całą noc regularnie sprawdzała to sama nie wiedziała czy to jeszcze eliksir działa czy już Morr się pofatygował by zabrać duszę brodacza do swoich ogrodów. Przez całą noc wydawało jej się, że ciało jest albo na granicy śmierci albo tuż po. Mogła się pomylić i jedynie świadomość zażycia specyfiku od starej wiedźmi dawała jej nadzieję, że jego działanie w końcu minie. No i rano rzeczywiście minęło. Ale zabraniała mu więcej tak ją straszyć i się wygłupiać! To niebezpieczne! A jak następnym razem umrze naprawdę a nie na niby?!

No i tak po tamtej nocy zostało mu ze 3/4 słoiczka tego eliksiru. Czy i jak zadziała przy następnym użyciu tego nie miał żadnej gwarancji. Ale ten pierwszy raz zadziałał tak jak wiedźma obiecywała. Ale to też było parę dni temu. Przez te parę dni miał okazję samemu coś zmajstrować na szykującą się podróż. A teraz był tutaj, w “Kordelasie”, na zewnątrz lała ulewa a wewnątrz trwała biesiada.


---


Mecha 06:

Cesar: działanie eliksiru pozornej śmierci (ODP) 50-10=40; rzut: Kostnica 92 > 40-92=-52 > du.por = eliksir działa po 8 min i przez 8 h

Jordis: sprawdzanie ciała Cesara (INT) 40+20-10=50; Kostnica 43 > 50-43=7 > remis = może tak, może nie


---




Iolanda



W pewnym sensie gdy sprawa z aukcją się wyklarowała to sytuacja jakoś wróciła do rutyny. Amazonka siedziała pod strażą ludzi kapitana i madame, siedziała zamknięta w celi świątyni boga snów i śmierci i jakoś wszystkich znikła z oczu. Bo chociaż wciąż krążyły plotki o schwytanej i sprzedanej dzikusce, o nowej baronowej co wkroczyła na scenę tutejszych ważniaków to jednak to było właśnie to. Plotki. Z każdym dniem temat sprzedanej dzikuski powoli przykrywały nowsze i świeższe sprawy. A baronowa miała okazję zająć się przygotowaniami do wyprawy.

Chociaż owa aukcja aż tak nie nadszaprnęła jej sakiewki jak to pierwotnie się zanosiło to jednak swoje musiała wyłożyć. Wciąż jednak zostało jej całkiem sporo by myśleć co by można kupić na wyprawę. Z tego co mówił de Rivera wynikało, że zapewnia on ze swojej strony całkiem sporo. Lub niewiele. Zależy co kto oczekiwał. Muły do niesienia bagaży, prowiant, tragarze, eskorta plus osoby różnej barwy i specjalizacji jakie się zaciągnął na ekspedycję wicehrabiny. Więc sporo jeśli ktoś miałby samemu sobie zorganizować to wszystko chociaż tak na własne potrzeby. Z drugiej strony nie ukrywał, że będzie to ciężka przeprawa na własnych nogach przez błotniste bezdroża dżungli. Nie było co liczyć na luksusy. I każdy musiał przez te parę dni samemu pomyśleć w co by się zaopatrzyć na tą eskapadę. Co prawda dzień targowy już minął ale przecież sklepy i pomniejsze targi były nadal otwarte i dostępne. Wystarczyło tam pójść i wymienić momenty na coś potrzebnego.

- Tak moja pani, troszeczkę niezręcznie wyszło z tą Amazonką. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Ale taka półnaga dzikuska bardzo działa na wyobraźnie. A gdy kupiła ją kobieta no cóż… Może lepiej, że jej nigdzie nie widać na mieście. A może nie? Chyba wszyscy się zastanawiają co się z nią stało. - parę dni temu Ralf jak co rano przyszedł na to już trochę tradycyjne śniadanie. I przyniósł właśnie takie plotki co w trawie piszczy. Ale wydawało się, że dzięki tej aukcji baronowa zaistniała w świadomości tego miasta. Jednak na razie wszyscy ją kojarzyli jako “ta która kupiła Amazonkę za 5 000”. Miało to swoje dobre i mniej dobre strony. Wydawało się jej, że ilekroć wychodziła z gospody to częściej ktoś jej się kłaniał czy uchylał kapelusza. Ale i częściej wystawiał żebraczą miseczkę na datki.

Z tego co przekazywał Ralf wynikało, że miejsce przebywania Amazonki chyba nie jest jeszcze powszechnie znane. Bo raczej wszyscy się zastanawiali gdzie ją baronowa trzyma i co z nią robi. O świątyni Morra chyba nikt nie pomyślał. A przynajmniej nie na głos i nie w obecności Ralfa bo ten nie przekazał nic takiego. Co chyba było dobrym omenem skoro już za parę dni mieli opuścić miasto i zanurzyć się w trzewia parnej dżungli. Tej samej jaka niedawno “niechcący” pochłonęła blondwłosego adepta magii.

- Czy zaszczyci mnie pani przyjemnością tańca? - de Rivera i dzisiaj podszedł do niej z kurtuazją prosząc ją do tańca. Co by nie mówić pod względem manier i szarmanckości na niczym mu nie zbywało. Z takimi manierami śmiało mógłby bawić na salonach nie tylko Lustrii. A tancerzem okazał się wyśmienitym. Tylko ta nieco zaniedbana broda nadawała mu nieco nieokrzesany wygląd jakiegoś herszta rozbójników i kapitana piratów. A teraz podszedł do niej, strzelił obcasami i poprosił do tańca.


Bertrand



- To bardzo miłe ze strony Carlosa, że pamiętał o Friedrichu. - siostra dzielnie stała obok swojego starszego brata. Tym razem założyła swoją najlepszą suknię jaką przywiozła przez ocean na takie właśnie okazję. Wszyscy zdawali się odstawić w swoje odświętne ubrania. Całkiem inaczej niż oni sami gdy parę dni temu razem z Lergiem i Friedrichem ruszyli w dżunglę a ona z początku z pewnym zawstydzeniem przywdziała krótką spódniczkę jaka tu i teraz okazałaby się pewnie o tyleż śmiała co nieprzyzwoita.

Śmierć młodego magistra położyła się cieniem na tamtej wyprawie. Z początku wszystko szło dobrze. Było trudno ze względu na ten tropikalny skwar ale jak szli na lekko, jak to Lerg mówił “po myśliwsku” czyli bez zbędnych bambetli to jakoś się szło. Wszyscy byli młodzi, zdrowi i silni na tyle by znieść te trudy. Tak dotarli nad strumień gdzie imperialny myśliwy planował rozbić obóz. Nawet było całkiem sympatycznie. Zbieranie drewna na ognisko, rozwieszanie a potem zwijanie hamaków co jednak nieco wprawy wymagało. No i skórkowanie i przygotowywanie tego węża. Właściwie żmii wedle kryteriów Lerga. Bo zabrał też odcięty łeb gada i potem demonstrował jak się wyciska z kłów jadowych truciznę. Mało, ledwo pociekła kropla czy dwie z każdego kła. Ale wszystko to było niczym poznawanie nowego świata pod okiem kogoś obeznanego w tej krainie.

W którym momencie coś dziabnęło Friedricha to chyba nawet sam Friedrich nie wiedział. Razem z elfami Ekheliona zwijali już obóz gdy Lerg zorientował się, że blondyn jakoś dziwnie idzie. Trochę jakby kulał ale ten mówił, że tylko sę uderzył i trochę go boli ale nic mu nie jest. No to ruszyli w stronę miasta. Ale z Friedrichem wyraźnie robiło się coraz gorzej. W końcu myśliwy zarządził postój i obejrzał go dokładnie. Odkrył spuchnięcie z niewielkim, ciemnym punktem pośrodku. Friedrich nie panikował i jak człowiek nauki przystąpił do rozcięcia rany i spuszczenia krwi i trucizny. Wydawało się, że kryzys został zażegnany. Ale na krótko. Kulał coraz bardziej, zaczął się pocić, dostał gorączki, miał problemy z oddychaniem. Ale nic nie mogli poradzić. Byli w trzewiach dżungli i musieli się z niej wydostać. Sprokurowano więc nosze dla magistra i elfy na zmianę z myśliwymi Lerga niosły go czym prędzej. A i tak wrócili do miasta może z godzinę przed zmierzchem. Odstawili już ledwo przytomnego magistra do wieży magów, pod opiekę jego mistrza. Ale nawet im się nie udało odratować młodego maga. Okazało się na drugi dzień, że nie przeżył nocy. Dzień później był jego pogrzeb.

- Tak to bywa w tej dżungli. Czasem nie ma mocnych. Nie wiadomo co i jak i już po tobie. - mruknął fatalistycznie Lerg na pogrzebie Friedricha. Wydawał się traktować taki los jak wkalkulowane ryzyko w wyprawy do dżungli. Tak jak burze, gradobicie albo powódź. Po prostu takie rzeczy się zdarzały i zwykli śmiertelnicy nie mieli na to wpływu.

- Czy mogę prosić twoją siostrę do tańca? - ale to było przedwczoraj. A dzisiaj Carlos podszedł do dwójki rodzeństwa i jak wymagała kurtuazja zapytał o zdanie opiekuna kobiety jaką miał zamiar poprosić do tańca. Sądząc po jej spojrzeniu to Isabella nie miała nic przeciwko i liczyła, że brat poda właściwą odpowiedź.

Podobnie nie miała nic przeciwko elfim łukom gdy na owej pamiętnej wycieczce do dżungli miała okazję z jednego postrzelać. Była nimi zachwycona i sądząc po tym jak o nich opowiadała to chyba nie miałaby nic przeciwko by mieć taki na własność. Niestety w mieście wydawał się to towar dość deficytowy. Z drugiej strony nie bardzo mieli okazję się za nimi zakręcić.



Ektehlion



Teraz na tym bankiecie dopiero było widać jaka wielobarwna mieszanka zgłosiła się na tą wyprawę. A to podobno właśnie ci najważniejsi, najbardziej charakterystyczni, szefowie grupek i oddziałów więc na wyprawie musiało być ich jeszcze więcej. Szykowała się całkiem spora ekspedycja. Oddział elfów miał widocznie być jednym z wielu albo chociaż kilku innych.

Chyba raczej nikt nie spodziewał się kłopotów bo mało kto miał przy sobie broń, jak już to może pistolet za pasem, kordelas u pasa czy sztylet. Raczej nikt nie przyszedł w zbroi. I raczej wszyscy mieli okazję się poznać, w sporej mierze chyba po raz pierwszy. No i biesiadować! Można było pierwszy i pewnie ostatni raz przed wyprawą najeść i napić się do syta, zatańczyć, zaśpiewać, pożartować. Atmosfera była całkiem wesoła i przyjemna. Zabawę wspomagało wino oddane do dyspozycji gości i blondwłosa minstrelka jaka miała całkiem niezły głos. Niespodziewanie zaśpiewała elficką balladę. Co prawda po bretońsku co u ludzi był językiem sztuki i poezji. Więc nie znał dokładnie tych słów. Nie wiedział czy celowo wybrała taką pieśń widząc na sali elfy czy nie. Ale słyszał o tej pieśni. Znał jej przekład na elficki. To było echo prastarych czasów. Z czasów tragedii i rozłamu który doprowadził elfy do podziału na te z Ulthuanu i Druchii.

Pieśń na Ulthuanie była praktycznie nieznana. W końcu była to pieśń ludzi. Nawet nie był pewny czy ludzie zdają sobie sprawę, że unieśmierelnili w tej pieśni echo prawdziwych wydarzeń. Sami chyba traktowali jako na wpół zapomniane legendy. Co nie było dziwne bo działo się to na setki lat przed Sigmarem.

Pieśń mówiła o tym jak zła wiedźma omamiła dzielnego, szlachetnego księcia tak bardzo, że zabił on prawowitą żonę swojego króla wierząc, że zabija wrogich agentów. Tak wielkie ogarnęło go szaleństwo spowodowane przez czary i złe szepty królowej wiedźm. Ale w chwili śmierci dzielna królowa uroniła łzę przebaczenia i miłości tak wielkiej, że urok prysł i wiedźma straciła moc nad księciem. Ten jednak pojął co uczynił i z rozpaczy rzucił się w przepaść. Jego armia widząc śmierć swojego przywódcy wycofała się z plaży jaka wieki później miała stać się bretońska a niedobitki zabitej królowej wróciły do lasu aby zanieść żałobne wieści ich pani i siostrze zabitej królowej, Ariel.

Właściwie to tylko dzięki imieniu królowej Athel Loren dało się nieco odszyfrować te dawne dzieje. Skoro chodziło o siostrę Ariel to pewnie o Alisarę. Rzeczywiście kroniki Ulthuanu pamiętały, że zginęła ona na starym kontynencie z rąk księcia Valedora ogarniętego szaleństwem i podstawionymi informacjami jakie jawiły mu oddział leśnych elfów jako mrocznych kuzynów. Zwłaszcza, że Alisara nie ukrywała, że podróżowała do swojego dawnego męża, Malekitha aby wpłynąć na niego i zatrzymać tą krwawą rebelię jaka groziła rozłamem w pradawnej rasie. Ale w tamtych dniach jeszcze nie wydawało się przesądzone. Nikt z Asurów jeszcze wówczas nie przypuszczał, że podzielą się na dwie nacje rozdzielone oceanem krwi, bólu, śmierci i tragedii. I niespodziewanie milenia później echo tamtych wydarzeń wróciło w tej bretońskiej pieśni śpiewanej przez blondwłosą minstrelkę która nawet nie była elfką. Chociaż w elfich kronikach nic nie było o żadnej wiedźmie. A przynajmniej Ekthelion nic takiego sobie nie przypominał.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 09-02-2021, 16:57   #54
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Festag, zamtuz „Czerwona świeca”, ranek

- Sprawy przestrzegania umów mają taką dziwną właściwość, że zwykły się gmatwać... - powiedział Carsten poważnym tonem. -Zwłaszcza podczas takich wypraw, kiedy sytuacja nagle potrafi się odmienić, sojusze rozerwać, a do głosu dochodzą ludzkie pożądliwości i pragnienia. Złotu nie zawsze jest po drodze ze sławą...

Lady Eliana słuchała go z uwagą, a gładkie oblicze miała nieprzeniknione.

- Oficjalne reprezentowanie ciebie, Madame, może oprócz oczywistego podniesienia mojej pozycji, narazić też na pewne.. niedogodności... Nie to, żebym obawiał się trudności - dodał wyjaśniająco. - ale po co prowokować konflikty?

- Dlatego za twoim Pani pozwoleniem, zalecam dyskretne postępowanie, które większy profit może przynieść twym zamierzeniom. Wolę działać samodzielnie, lecz z twoim poparciem. Obiecuję solennie przysłużyć się twojej sprawie, byś odniosła korzyść godną twojego zaangażowania i poniesionych wydatków. Skłonił się, choć formalnie nie był już jej pracownikiem, okazał żywiony szacunek i zapewnienie o lojalności.

- Teraz, Madame - chrząknął nieco speszony, jak uczeń przed swoją mentorką. - Mam prywatną prośbę odnośnie spotkania w „Kordelasie”.

Eliana tylko uśmiechnęła się, kiedy wyjawił jej swoje rozterki.

- Zaradzimy temu, Carstenie - rzekła wielkodusznie, nadal w dobrym humorze.

Festag, Port Wyrzutków, karczma “Kordelas”, główna izba, popołudnie

Po skończonym występie Carsten pojawił się przy podeście. Postronni i ci, co go kojarzyli, mogli w pierwszej chwili nie poznać ochroniarza. Brygantynę i charakterystyczny płaszcz, zamienił bowiem na białą koszulę i modnie obszyty kaftan z kwadratowym dekoltem. Rozcięcia tkaniny sprawiły, że prześwity ukazywały śnieżnobiałą barwę koszuli. Wszystko to eksponowało rosłą sylwetkę ochroniarza. Włosy, na co dzień w nieładzie i pokręcone, miał teraz upięte oraz zaczesane na szlachecką modłę. Lady Eliana, a w zasadzie jej garderobiani, wykonali świetną robotę, mimo że mieli na to niewiele czasu. Ochroniarz z gracją wyciągnął dłoń do Agnes i sprowadził z podestu. Minstrelka spoglądała na niego zaskoczona i lekko spąsowiała.

- Cóż za zmiana! - szepnęła. - Naprawdę wybierasz się do serca dżungli? - zapytała przejęta. Skinął potakująco głową i poprowadził ją do stolika. Niespodziewanie obok wyrósł Gilles Moncan i bez skrępowania przysiadł się do nich. Z wdziękiem ucałował dłoń Agnes, zaś na widok Carstena stłumił parsknięcie.

- Widzę udzielił ci się nastrój, czyżbyś porzucił swoją profesję? Może wicehrabina zatrudniła cię jako herolda? - zaśmiał się przy tym serdecznie, bez okazywania drwiny.
- Dziś jestem tu prywatnie. - odrzekł ochroniarz bez cienia złości. - To ostatnia okazja, aby zrobić dobre wrażenie. Nie chciałem odstawać od gości i być wziętym za służebnego.

- No to ci się udało. - poklepał go po ramieniu. - Wypijmy coś! - zawołał uradowany Bretończyk.

Po przemówieniu Rivery i wystąpieniu de Limy, które przyćmiło rangę kapitana, radosna atmosfera udzieliła się wszystkim zgromadzonym w karczmie. Moncan pierwszy poprosił bardkę do tańca, ta jakby nieco zakłopotana przyjęła propozycję, zerkając na Eisena, ten jednak zachował spokój i wydawał się być pochłonięty gwarem towarzystwa.

Carsten obserwował jak tych dwoje zgrabnie porusza się po sali. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tańczył. Zawsze dbał o to, by inni dobrze się bawili na rautach i balach. Kolejny taniec Antille oddała jakiemuś bliżej nieznanemu Eisenowi mężczyźnie. Chyba należał do jej bractwa - przedstawicieli tutejszych poetów i artystów. Tymczasem Gilles przysiadł się do mniej ponurego, niż zazwyczaj wykidajły.


- W porcie już ruszyły zakłady o to, kto powróci żywy... - sondował minę Eisena, ten nie okazał żadnych widocznych emocji. - Sam postawiłem na ciebie nielichą sumkę, mam nadzieję, że nie zawiedziesz przyjaciela i dasz mi zarobić. - rzekł rozbrajająco, ni to żartem, ni w pełni poważnie.

- Powiadasz... - Carsten zdawał się być nieobecny, znacząco zawiesił głos, kiedy partner Antille pocałował ją czule w policzek i rękoma przyciągnął do siebie jej smukłą kibić.
Bretończyk nie miał więc najmniejszych kłopotów z odczytaniem jego uczuć i stwierdzeniem, co teraz całkowicie zaprzątało uwagę ochroniarza.

- A... to o nią ci chodzi... - oczami wskazał blondynkę. - Sam mówiłeś, że jesteś tu prywatnie, nie musisz jej chronić... wyraźnie widać, że dziewczyna, chce wzbudzić w tobie trochę zazdrości. Idę o zakład, że darzy cię jednak wielką sympatią i chętnie by ogrzała twoje łoże. A słyszałem, że minstrelki są biegłe i utalentowane, niczym...

- Daruj sobie, Gill - Eis wycedził zimno, a hazardzista zamilkł w jednej chwili. - Poza tym, mam żonę...

- Akurat! - nie wytrzymał przechera. - Najpewniej miałeś... - a zachęcony tym, że ochroniarz nie oponował, ględził dalej. - Mnie bracie nie oszukasz, tym swoim chłodem i pozorną obojętnością. Za oceanem zostawiłeś zgliszcza dawnego życia. Nie zbudujesz na nich fundamentu i domu. Przepraszam, nie chcę drażnić wspomnień, ale poradzę ci, że trzeba chwytać dany nam czas jak.. motyla... - uśmiechnął się na te wymowne dwuznaczne porównanie do przydomku artystki. - Ona jest normalną kobietą, nadto urodziwą i przyznaję niezwykle pociągającą. Nie narzeka na brak wielbicieli, lecz wiem, że od jakiegoś czasu owi amanci odchodzą z kwitkiem. Agnes ma do ciebie słabość, jesteś ślepy albo nie chcesz tego zauważyć. Niebawem wyruszasz na wyprawę, radzę ci, zadbaj o to byś miał motywację, by tutaj powrócić... - jednym haustem wychylił kielich rubinowego trunku.

Eisen zastanowił się nad słowami hazardzisty, którego uważał za przyjaciela. Ważył jego argumenty, były nawet rozsądne, chociaż dotyczyły sfery uczuć. Może zbytnio zatracił się w rozpamiętywaniu przeszłości? Może Lustria oferowała coś innego, coś nowego? Może dziś warto zapomnieć o zobowiązaniach, odpędzić smutki, cienie przeszłości, po raz pierwszy od dawna pomyśleć o sobie? Napotkał wzrok Agnes, a dziewczyna pomachała mu wesoło ręką wyswobodziwszy się z ramion kolegi. Po chwili gestem przesłała ochroniarzowi całusa.

Carsten jeszcze nie wiedział, jak skończy się ten dzień i najbliższa noc. Niespodziewanie mogła okazać się dlań nowym początkiem...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 09-02-2021 o 20:42.
Deszatie jest offline  
Stary 14-02-2021, 16:19   #55
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
post wspólny, Lord Melkor, MG i ja

12.06; fst; popołudnie; “Wesoły kordelas”; Taniec Iolandy z de Riverą


- Z przyjemnością - odpowiedziała równie kurtuazyjnie baronessa podając dłoń kapitanowi i dając się u poprowadzić. - Wcale udane przyjęcie - dodała gdy już dali się ponieść melodii.

- Oh, skromny poczęstunek na koszt naszej dobrodziejki. Ale cieszę się, że przypadł ci baronowo do gustu. - kapitan odparł z równą gracją z jaką prowadził partnerkę w tańcu. A jak teraz Iolanda miała się okazję przekonać tancerzem był wybornym i pewnie nawet partnerce z drewnianymi nogami tańczyłoby się mu z nim przyjemnie. A humor widocznie mu dopisywał jak i komplement sprawił mu przyjemność.

- Czyli wiceharbinie należy składać podziękowania? - Zapytał rozbawiony głosem lekko drocząc się z mężczyzną.

- Na pewno by jej było przyjemnie z tego powodu. - odparł kapitan z podobnym uśmiechem. Prowadził lekko i przyjemnie. Gdy zrobili zwrot w przeciwną stronę sam zagaił o coś swoją partnerkę.

- A jak z tobą baronowo? Cóż cię sprowadziło za ocean i jakiż jest twój cel ośmielę się zapytać. - zagaił patrząc na Iolandę z zaciekawieniem.
- Przygoda. Chęć sprawdzenia czy można. Chęć pokazania, że można - opowiedziała. - Kaprys. Ciekawość. I pewnie jeszcze kilka powodów. Ale bynajmniej nie pusta szkatuła.

- No proszę. Interesująca kobieta z interesującą osobowością. Może mamy ze sobą więcej wspólnego niż można sądzić na pierwszy rzut oka. - kapitan zaśmiał się wesoło i chyba był w dobrym humorze.

- Tych interesujących kobiet z interesującymi osobowościami będzie więcej na tej wyprawie - i baronessie dopisywał humor w czym ewidentnie taniec i to z tak dobrym partnerem miał swój udział. - Nie lękasz się panie o swoją pozycję? - Zapytała żartem.

- Muszę przyznać, że troszkę się obawiam. - niespodziewanie kapitan obdarzył partnerkę tajemniczym uśmiechem jakby miała rację z tymi swoimi żartobliwymi przypuszczeniami. - Obawiam się, że tyle pięknych i dzielnych kobiet jakie wezmą udział w tej wyprawie mogą swym splendorem i blaskiem przyćmić mój własny. - powiedział tonem jakby zdradzał jej tajemnicę. I dlatego zbliżył się tak bardzo, że prawie wyszeptał jej to do ucha. I wtedy mogła wyczuć aromat perfumy jakiej użył i ciepło bijące z jego ciała.

- I cóż wtedy zostanie z dzielnego i śmiałego kapitana i pogromcę mórz i oceanów? Marność nad marnościami jego dzielne czyny i dokonania w starciu z kobiecą mocą i urodą. - odsunął się ponownie i niczym jakiś bard czy aktor przyłożył dłoń do swojej piersi by wydać ten niby lament nad własną niemocą. Aż się jedna czy dwie tańczące obok pary roześmiały rozbawione takim popisem.

- Och nie mój panie! - dziedziczka fortuny de Azuaraów podjęła tę grę i na jej twarzy pojawił się bardzo udany wyraz przerażenia i żalu. - Do tego dopuścić nie możemy - puściła przy okazji oko do kapitana. - Gdyż wtedy i my marnie skończym.

- Doprawdyż? Twoja uprzejmość moja pani dorównuje jedynie twojej śmiałości i urodzie. - Estalijczyk też musiał się świetnie bawić tym tańcem i konwersacją bo trzymaną dłoń baronowej skierował do swych ust i ją szarmancko pocałował oddając jej cześć w ten sposób.

- W takim razie będziemy chyba musieli popracować nad jakimś kompromisem w tej sprawie. Może porozmawiamy o tym przy stole o ile da się pani do niego zaprosić. - zatrzymał się i skłonił się w podzięce za ten taniec bo akurat skończył się kawałek jaki grała orkiestra. Po czym zaoferował partnerce swoje ramię i zapraszającym gestem wskazał jeden z zastawionych stołów.

- Z pewnością będziemy musieli - powiedziała baronessa z gracją oddając ukłon. Rękę swą delikatnie wsparła na ramieniu kapitana gdy ruszyli do stołu. - Im szybciej tym lepiej - uśmiechnęła się przy tym lekko. - Cóż pan zatem proponuje? - Doczekała aż mężczyzna pomoże jej zająć miejsce przy stole i sam usiądzie.

- Na początek może coś do zwilżenia gardła. Przyznam, że zaparło mi dech w piersiach wrażenia. - przyznał i jak na kawalera z zacnego rodu przystało sięgnął po wolne kieliszki i nalał do nich wina. Wydawał się pełen życia z tym nieco bezczelnym uśmiechem i żwawym spojrzeniem.

- No to za taniec i piękne kobiety. - uśmiechnął się i wysunął swój kieliszek do toastu.

Baronessa uniosła swój kielich i spuściła skromnie wzrok przyjmując komplement kapitana. Upiła łyk by spełnić toast.
- Wśród twoich ludzi widziałam kobietę panie de Rivera. Któż to taki? - Zapytała.

- Mam nadzieję, że pytasz przez ciekawość. - odparł rozbawionym tonem kapitan i przez chwilę przeczesywał wzrokiem salę aż znalazł tą jasnowłosą kobietę która razem z krasnoludem i wytatuowanym osiłkiem często mu towarzyszyła przy różnych spotkaniach.

- To Zoe. Zoe Glebova. Kislevitka z Erengradu. Moja specjalistka od inflitracji. - odpowiedział patrząc na blondynkę o włosach tak jasnych, że wydawały się prawie białe. Akurat biesiadowała przy stole z innymi kamratami i bawiła się świetnie.

- Czyżbym wyczuła nutę zazdrość kapitanie? - Iolanda zapytała pół żartem pół serio a jej wzrok powędrował w tę samą stronę co i spojrzenie Estalijczyka. Przez chwilę baronessa przyglądała się towarzyszom kapitana by zaraz wrócić do niego samego i z niewinną miną przyglądać się mu.

- Zazdrość jest słabością na jaką mogę sobie pozwolić. Zwłaszcza o tak piękne kobiety do jakich mam słabość niestety. Otwierają mnie jak słoik no i wszystkie srogie miny i mars na czole idą w morskie diabły. - estalijski szlachcic, awanturnik i kapitan przyznał z rozbrajającym uśmiechem sięgając przy tym po dłoń baronowej by ją ucałować. *



12.06; fst; popołudnie; “Wesoły kordelas”; rozmowa Iolandy i Bertranda



Gdy kapitan de Rivera oddalił się z panną de Truville Iolanda podeszła do Bretończyka.
- Pięknie razem wyglądają - wskazała głową na tańczącą parę. - Nie uważa Pan, Panie de Truville?

Bertrand, który przed chwilą odpowiedział de Riverze, że oczywiście nie ma problemu żeby ten zatańczył z jego uroczą siostrą, wydawał się nieco zamyślony patrząc teraz na ich oboje.

-No, naturalnie…. moja siostrą jest wspaniałą młodą kobietą. Co do Rivery, maniery ma dobre jak na awanturnika, choć nie poznałem go tak dobrze jakbym sobie życzył. Pamiętam jak rozmawialiśmy kilka dni temu, miałaś wobec niego Pani mieszane odczucia…. ponadto oczywiście chciałbym pogratulować pomyślnego załatwienia sprawy z Amazonką.

- Twierdzisz zatem panie de Truville, że jeden komplet i to jeszcze taki, który jest zasługą twej siostry zmienia coś w mym mniemaniu o kapitanie? - Zapytała nieco przekornie i z lekkim rozbawieniem w głosie po czym dodała już poważniejszym tonem - Mnie również to cieszy. Choć jak sam wiesz nastręcza to kolejnych problemów. Jak choćby jej utrzymanie przy sobie i nagłośnienie do współpracy.

- Ten cały pigmej, Togo, który pracuje dla Rivery, podobno zna jej język… choć to jakiś dziwak, mi nie wydaje się zbytnio wiarogodny. - Bertrand rozłożył ręce.

- A słyszałaś Pani o śmierci tego młodego maga, Friedricha? Był z nami na jednodniowej wycieczce do dżungli, nagle ugryzła go żmija i w ciągu jednego dnia było po nim…..to dziwne że czarodziej z Kolegium Życia zginął w ten sposób i nieco niepokojące.

- Coś obiło mi się o uszy - odparła. - Nie zgodzę się jednak z tobą, że to dziwne i niepokojące. Być może przecenił swoje możliwości, a być może naraził się bogom. Całe szczęście, że wam nic się nie stało - Ostatnie zdanie dodała z troską w głosie. - Uraczysz mnie panie opowieścią o waszej wyprawie?

- Właściwie wydawała się ona przebiegać spokojnie, nie napotkaliśmy oprócz tej sytuacji ze żmiją większych niebezpieczeństw. Isabella wytrzymała całodzienny marsz, chociaż pomyśleć że ona mogła tę żmiję napotkać…. Spotkaliśmy natomiast grupę elfów, pod dowództwem niejakiego Ekhteliona, wcześniej widziałem ich na aukcji Amazonki. Widzę, że dzisiaj też są z nami, może i dobrze się składa że będą brać udział w naszej wyprawie…

- Port Wyrzutków to nie jakaś metropolia, to i nie dziwota że co rusz można te same twarze zobaczyć. Takie wyprawy przyciągają ludzi. A że nie często się zdarzają, to i mamy kumulację zainteresowanych. A wracając do sprawy żmii. Czy Isabella nadal jest chętna do udziału w wyprawie? - Zapytała baronessa.

- Tak, chociaż po tym incydencie i śmierci Friedricha cały czas zastanawiam się czy jej nie zabronić… - Bertrand zmarszczył brwi, widać że było że to sprawa która leży mu na sercu.

- No, no, no panie de Truville - baronessa zaczęła karcąco. - Zmienia pan ładnie niczym rozkapryszona pannica. Siostra pana tego nie przeżyje. Ja również będę bardzo ubolewać z tego powodu. Nie chce pan chyba nam obu sprawić zawodu? - W oczach kobiety dało się zauważyć wyszukiwanie połączone z nadzieją.

- Czyżbyś Pani Iolando pragnęła towarzystwa Isabelli na wyprawie? - odparł Bertrand z nutą rozbawienia.

- I prosze nie używać takich krzywdzących metafor, to chyba normalne że martwię się o moją młodszą siostrę. A przy okazji zapraszam do tańca? - Skłonił się z kurtuazją.
- Wybacz mi panie, nie było mym zamiarem urazić ciebie - powiedziała skruszonym głosem Iolanda. Prawą dłoń położyła na sercu i lekko opuściła głowę.
Po chwili położyła tę samą rękę na ręce bretońskiego szlachcica by służąc jej swym ramieniem mogli zatańczyć.
- Byłam pewna, że sprawa jest już przesądzona. Zwłaszcza gdy oboje tak bezinteresownie zaoferowaliscie swą pomoc przy negocjacjach z kapitanem de Riverą. Myśl o tym, że twa siostra panie będzie mi towarzyszem czyniła to przedsięwzięcie łatwiejszym - dodała baronessa gdy lekko i z gracją poruszała się w tak melodii wygrywanej przez najętych artystów prowadzona przez Bertranda.

- Chyba masz rację Pani i nie powinienem już zmieniać raz podjętej decyzji. - odparł Bertrand, starając się odprężyć przy tańcu i godnie poprowadzić baronessę.

- A jak idą wasze przygotowania do wyprawy? - Spytał się po kilku minutach tańca, gdy zbliżał się moment na przerwę.

- Cieszy mnie to niezmiernie panie de Truville - powiedziała Iolanda zadowolona z takiego obrotu sprawy. - Poleciłam już służbie poczynić odpowiednie sprawunki zgodnie z sugestiami signore Arrarte. - odpowiedziała na pytanie swojego tanecznego partnera. - Nic specjalnego. A wasze jak idą?

-W ramach przygotowań konsultowaliśmy się z łowczym Lergiem i odbyliśmy tę nieforutunną wyprawę do dżungli - odparł.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 14-02-2021, 16:35   #56
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Bal. Cesar nie planował w nim uczestniczyć. Ostatecznie zmienił jednak zdanie i wybrał się. Zebrał się później i wziął ze sobą Jordis i Javiera. Uznał, że zasłużyli na trochę zabawy. Oboje, choć szczególnie Javier, który w końcu doszedł do siebie. Chłopak miał nadal problemy z poukładaniem całej sytuacji i nie wszystko pamiętał, ale przypomniał sobie, że jeden z napastników powiedział, do tego, który go kopał per "Drzazga".
Przywdziawszy więc swój drugi popielaty dublet z równie co w pierwszym odsłoniętym prawym rękawem i odświeżywszy się, nieco spóźniony stawił się w Kordelasie. Młodym dał dziś wolne od obowiązków.
Występ minstrelki, Cesar podziwiał zasiadając nieadekwatnie do swojego wieku zasiadając na poręczy jaka oddzielała salę główną od szynkwasu. I musiał przyznać, że występ ów był wcale miły dla ucha. Milszy w każdym razie od późniejszego kadzenia jakie z racji bycia dobrym kapitanem zaserwował im de Rivera i nie tak zaskakujący jak widok i przemowa wicehrabiny w tawernie. Zastanawiał się co kryło się za tą kokieterią, której nieoczekiwanie zaznali wszyscy członkowie wyprawy. Bo jak okiem sięgnąć, herbowych było wśród nich niewielu. Większość zdecydowanie stanowili mniej lub bardziej przypadkowi awanturnicy…
Nie zaprzątał sobie tym jednak głowy. Złowiwszy kilka spojrzeń niezainteresowanych nim dam, a także również, choć tych już było mniej, tych wymownych ruchów rzęs niby otwierających się drzwi alkowy, przeszedł obok jednych i drugich mimochodem i skierował się do stołu gdzie dojrzał dwie znajome twarze.
- Pan Moncan i pan Eisen. I żadnych kart ni kości na stole? - Udał zdziwienie zagadując mężczyzn. Pierwszego znał, bo był to stały bywalec wielu tawern w tym i Rogu Obfitości. Z drugim mieli przyjemność poznać się parę dni temu przed świątynią Morra.
Ochroniarz spojrzał na przybyłego mężczyznę i rozpoznał w nim reprezentanta świty baronessy. Mówiąc szczerze to nie spodziewał się zagajenia, złożył je na karb grzeczności i dobrych manier cudzoziemca. - Fundusze zostały znacznie uszczuplone na poczet wyprawy. - odpowiedział. - Samo zaś przedsięwzięcie jest tak wielce hazardowne, że dziś przeszła nam ochota na dreszczyk dodatkowego ryzykanctwa. - spojrzał uważniej na Cesara. - Ale ponoć wysokie stawki idą na zakłady, kto zdoła powrócić żywy z dżungli. Tak przynajmniej głoszą tutejsze plotki…
- To w wojsku uświęcony już zwyczaj - odparł Cesar ręką wskazując otoczenie. Trudno było jego rangę ocenić. Niby na dłoni nosił sygnet, ale wpasował się raczej w obraz karczmy niż salonów - żołnierzom na dzień przed ryzykownym atakiem, dać z przydziału porcję mięsa i alkoholu. Względnie zabawy. A kapitan chce być dobrym dowódcą. Proponuję uczynić mu choć symboliczną zadość. I zagrać. Co panowie na to?
- Waszmość słyszę, że cenisz żołnierskie zwyczaje i proste wojskowe uciechy. To objaw słabości, sentymentu, czy znudzenia? - Eis zerknął wymownie na cudzoziemca, którego traktował z rezerwą i respektem.
- Nietaktem byłoby jednak odmówić, tak zręcznie wyrażonej intencji. Szczęściem dla nas, damy zajęte są jeszcze tańcem i przyjmowaniem komplementów, więc nie obrazimy ich oczu występkiem i przedkładaniem kart nad sławienie kobiecych zalet. Zatem, szybkie rozdanie. - Carsten otwartym gestem zachęcił Cesara do zajęcia miejsca.
Gilles miał już talię w ręce, na wprawny rzut oka tileański wzór. Ochroniarz lepiej znał imperialną symbolikę kolorów, lecz w tym momencie nie miało to większego znaczenia.
- O co zagramy? Czy to ma być jedynie ukłon w stronę naszego kapitana, jako znawcy żołnierskiej duszy, a może wróżba na przebieg wyprawy? - zapytał, kiedy już Moncan przetasował stos i zaczął rozdawanie pierwszych kart. Ciekawe do kogo powędrują figury, a do kogo blotki? - mimowolnie pomyślał Eisen, starając się dobrze maskować emocje.

- Zwykła gra panie Eisen - odparł swobodnie Cesar z przyjemnym westchnieniem wsłuchując się w trzask tasowanych kart. W odpowiedzi na wcześniejsze pytanie o przyczynę chęci gry uśmiechnął się tylko - Ukłony zostawmy pochlebcom, a wróżby kapłanom. A stawka? Nie nadwerężajmy tego z czym zostaniemy gdyby z wyprawy przyszło wracać z pustymi rękami. Proponuję więc o dniówkę pana Moncana.

Trójka graczy obsiadła wspólny stół, podzieliła talię na poszczególne pule i zaczęła grę. Spędzili sobie we wspólnym towarzystwie całkiem emocjonujące chwile gdyż okazało się, że we trzech są dla siebie godnymi przeciwnikami. Decydowało więc głównie fart w karach jakie się komu trafiły.

Z początku najsłabiej szło Gillesowi. Trafiły mu się niezbyt dobre karty w przeciwieństwie do Cesara. Carstenowi w tej partii szło tak w kratkę. Raz dobrze raz mniej. Więc na początku to właśnie Estalijczyk wyszedł na prowadzenie a bard został w tyle stawki. Później jednak stawki się bardziej wyrównały. Karta przestała już tak dobrze iść brodaczowi a dwaj pozostali wyraźnie zaczęli skracać dystans do niego. Zrobiło się emocjonująco bo znów się prawie wyrównali i wydawało się, że kolejne rozdanie czy dwa może całkiem odmienić wyniki. Ostatnie rozdania jednak przesądziły sprawę. Carstenowi znów nie podpasowały kary i musiał przedwcześnie spasować bo z tymi blotkami może by coś ugrał jakby grał z jakimiś amatorami no ale widocznie dwaj pozostali do takich nie należeli i nie dali mu odrobić straty. Karta za to znów uśmiechnęła się do Estalijczyka. Więc chociaż Gilles starał się jak mógł to ostatecznie dystans znów zaczął się zwiększać między nimi.

- No to chyba mamy zwycięzcę. - powiedział Gilles uśmiechając się do swoich towarzyszy i unosząc kielich w kierunku Cesara by oddać mu cześć jako zwycięzcy tych paru rozdań. - Miło mi się grało panowie, mam nadzieję, że kiedyś uda nam się jeszcze to powtórzyć. - dorzucił, skłaniając się grzecznie głową ku obu towarzyszom.

Nie ma słabych kart, są tylko źle rozegrane ręce. Carsten przypomniał sobie szulerskie powiedzenie. Partia od początku mu nie szła, był dziwnie rozproszony, a Ranald też wyraźnie poskąpił łask ochroniarzowi. Wymówki jednak nic nie zmieniły, trzeba było uznać wygraną cudzoziemca i to z klasą.

- No, Panie Cesar, w decydującym rozdaniu los uśmiechnął się do pańskiego oblicza - to mówiąc spasował, kładąc na stół blotki. - Dwie winorośli dychy i niech zagrają kielichy. - Eisen oddał symboliczny toast dla zwycięzcy. - Nie mamy warunków, by czekać aż karta się odwróci. Może w innych okolicznościach podejmę ten temat… kiedy stawka będzie zdecydowanie wyższa… - w głosie można było wyczuć zakamuflowane echo chęci przyszłego rewanżu. - Miłego wieczoru, kawalerze.

- Nawet wicehrabia chodzi bez butów, gdy nie ściąga atutów -
odrzekł filozoficznie Cesar niby nadal w temacie wygranej partii - Również panom dziękuję.


***

Pożegnawszy się z przybocznym lady Eliany i jego znajomym, Cesar schował wygraną i również wstał od stołu. Nie spodziewał się, że tak mu karta pójdzie. Oczywiście te parę dodatkowych monet go nie martwiło, ale były one tylko miłym dodatkiem do rozrywki na jaką miał ochotę w oczekiwaniu na to co było bodaj głównym powodem, dla którego się stawił na balu.
Przez czas jakiś przyglądał się zabawiającej się na parkiecie lokalnej arystokracji i koterii artystycznej. Wyraźnie coś ważąc w głowie popijał słabe, słomkowe piwo o tropikalnej nucie. Po czym odczekawszy na odpowiedni moment, ruszył w kierunku wicehrabiny, od której odchodził właśnie jakiś artysta.
- Wicehrabino - zaczął wyprostowany po czym swoim zwyczajem skłonił się nisko i odrobinę zamaszyście - Zwę się Cesar Arrarte. Do Twoich usług, Pani. Czy poświęcisz mi chwilę swojego czasu?

- Witam kawalerze Arrarte. Cóż cię do mnie sprowadza?
- czarnowłosa arystokratka odwróciła się w stronę rozmówcy jaki do niej podszedł i lekko oddała mu ukłon na przywitanie. I czekała na ciąg dalszy.

- Sprawa dotyczy Kary - odparł Novareńczyk przechodząc do sedna sprawy - Zakupionej przez baronessę de Azuarę Amazonki. I związana jest poniekąd z wyprawą kapitana de Rivery. Ale jest dość... osobliwa. Jako medyk mam zastrzeżenia co do jej stanu. Czy moglibyśmy porozmawiać o tym gdzieś indziej? - Cesar obrzucił znaczącym spojrzeniem hałaśliwą kapelę, oraz wszędobylski tłumek, który swobodnie mógł dosłyszeć rozmowę, która najwyraźniej nie była przewidziana dla każdych uszu. - Taras tawerny jest jak się zdaje również otwarty. Może tam?

- Dobrze. - hrabina zgodziła się z gracją i spokojem wysoko urodzonych. Chyba się nie spodziewała takiego tematu jaki zagadnął ją brodacz ale zaintrygował na tyle, że wyszła z nim razem na taras z widokiem na ulicę wśród zachodzącego dnia.
- O co chodzi z tą Amazonką? - zapytała zatrzymując się przy tarasie. Wzięła od swojej służącej kieliszek wina jaki ta jej podała i jej gościowi również. Trzymała się dyskretnie kilka kroków dalej by nie przeszkadzać w rozmowie a jednak być pod ręką.

Cesar przyjął kieliszek skinieniem głowy dziękując swej rozmówczyni i służce i upił nieco wina. Żeńska ochrona sprzyjała sprawie, z którą przyszedł.
- Amazonka na ciele zdaje się zdrowa. Również na umyśle nic nie wskazuje na razie na jakieś choroby. Choć bariera językowa utrudnia jakiekolwiek stwierdzenia na pewno. Ale przez długi czas przetrzymywano ją w klatce. Według mnie dramatycznie potrzebuje porządnej kąpieli. Sprawa z pozoru błaha nastręcza jednak wielu trudności. W kapłańskiej celi jest to niemożliwe. Trzeba więc ją na ten czas gdzieś przenieść. Jest jak rozumiem publiczna łaźnia. Ale wzbudzi to trudne do opanowania zainteresowanie tłumu. Można zapytać panią Elianę, ale i do zamtuza można się dostać. A obawiam się, że kupiec Bashir nie pogodził się jeszcze z porażką. Dlatego chciałbym Cię wicehrabino zapytać czy udostępniłabyś Pani Amazonce jednorazowo swoją łaźnię w swojej rezydencji. To jak zrozumiałem najbezpieczniejsze miejsce w Porcie. I utrzyma ciekawskich z dala. Jednocześnie zaś takie względy mogłyby korzystnie wpłynąć na jej skłonność do współpracy podczas wyprawy.
Kończąc mówić, przyjrzał się badawczo wicehrabinie. Arystokratów w zasadzie dzielić można było na dwie grupy. Pierwszą dzikusi brzydzili. Drugą fascynowali. Jeśli da Lima należała do drugiej, to nie powinno być problemu. Ponownie popił ciężkiego porto.

- A to w świątyni Morra nie mają balii? - w pierwszej chwili szlachcianka żachnęła się jakby może nie dowierzała w to co mówi jej rodak albo aż tak ją to zaskoczyło. Podeszła jednak do balustrady tarasu i spojrzała gdzieś w dal ulicy z zachodzącym Słońcem na horyzoncie i tak się wpatrywała rozmyślając przy tym nad tym zagadnieniem. A przy okazji artysta pewnie dostrzegłby bardzo malownicza kompozycję pięknej i pięknie zamyślonej kobiety na równie pięknym tle. Ze swojej perspektywy Cesar ją widział trochę z bocznego a trochę z tylnego profilu.
- No nie wiem… - powiedziała w końcu upijając krótki łyk ze swojego kieliszka odwracając się tyłem do barierki a przodem do rozmówcy. - No jak to taka trudność by wykąpać kobietę w tej świątyni no to ją przyprowadźcie tutaj. Ale przyznam, że wolałabym aby się obeszło bez jakichś awantur i hec. - właściwie patronka i sponsor ich ekspedycji wyraziła zgodę chociaż nie tryskała entuzjazmem z tego powodu. Raczej mówiła tak jakby spodziewała się kłopotów po wizycie dzikuski w swojej rezydencji po tym jak to przedstawił Cesar. Ale chyba jednak mimo wszystko była skłonna zaryzykować i pójść na rękę w tej sprawie.


Coś w wicehrabinie rzeczywiście odróżniało ją od innych uczestników balu. Nie olśniła go ni słowem ni urodą. Tego Cesar był pewien. Ale miała w sobie coś zdecydowanie arystokratycznego. Jakąś aurę, która w męskich sercach sprawiała, że Cesar czułby się na miejscu gdyby mógł jej jakoś służyć. Jakkolwiek. Choćby i krwią. Bo skoro słońce przedzierało się przez deszczowe chmury by jej z ochotą służyć, to czemuż i on by nie miał?
Przepłukał zwodniczy urok łykiem wina i skłonił się przed da Limą.
- Porozmawiam zatem jeszcze z kapłanem Wicehrabino. Być może zgodzi na takie przedsięwzięcie wewnątrz murów świątynnych. Jeśli jednak nie, pozwolę sobie skorzystać z Pani zgody i zaaranżuję wszystko tak by nie wynikła z tego żadna awantura. W każdym przypadku… dziękuję. Możliwość poznania Pani, poczytuję sobie za przyjemność i osobisty zaszczyt.
Co rzekłszy opróżniony kieliszek oddał służce i skłonił się przed lokalną suwerenką.

***

Wróciwszy na salę balową miał już się zebrać i wrócić do Rogu, ale dostrzegł Iolandę. Baronessa zakończyła właśnie taniec z bretońskim szlachcicem, którego chyba widział na placu aukcyjnym w towarzystwie kapitana. Jej twarz jak zwykle zdobił trudny do odgadnięcia wyraz, który w jakiś jednak sposób intrygował Novareńczyka. Jak wtedy, gdy dojrzał ją po raz pierwszy na nabrzeżu w Porta del Sol gdy podziwiała okręt którym przyjdzie jej przemierzyć świat. Uśmiechnął się nieznacznie gdy go dostrzegła. Choć zważywszy na wypomadowaną brodę pewnie bardziej śmiały mu się oczy. Po czym ruszył w jej kierunku przez salę balową.
- Widzę, że nie tylko ja dostrzegłem, że doskonale wyglądasz Iolando - rzekł - Czy i ja mogę liczyć na taniec?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 14-02-2021 o 16:51.
Marrrt jest offline  
Stary 14-02-2021, 18:44   #57
 
Lord Melkor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputację



12.04 knt; popołudnie; rezydencja de Lima; rozmowa Bertranda z de Limą

- Bardzo mi miło, droga kuzynko, że znalazłaś czas by mnie przyjąć - stwierdził szlachcic po stosowanym przywitaniu.

- Drobnostka Bertrandzie, usiądź proszę. Jak się miewa twoja urocza siostra? - czarnowłosa gospodyni przyjęła go na swoim ulubionym tarasie z pięknym widokiem na błękit oceanu i ładną zieleń z dżungli oraz złoty pas plaż. Naprawdę ładnie to stąd wyglądało. Jedna ze służących stała w rogu i bez pośpiechu machała wielkim wachlarzem dla ochłody swojej pani i jej gościa. Druga przyniosła tacę z owocami i butelką wina oraz rozlała je do kieliszków po czym cofnęła się ze dwa kroki gotowa czekać na kolejne polecenia.

Szlachcic usiadł, natomiast z napiciem się wina zdecydował się poczekać na gospodynię by uczynić zadość etykiecie. Choć śmierć Friedricha pogorszyła mu nastrój i miał ochotę się napić.
- Och, Isabella ma się świetnie, bardzo podoba się jej Lustria i egzotyka tej krainy. Jak pewnie już wiesz, szykujemy się do udziału w organizowanej przez ciebie i Carlosa wyprawie.

- Tak, doszły mnie takie słuchy. Sama nie wiem czy powinnam się martwić czy cieszyć. - szlachcianka wzięła swój kielich w swoją zgrabną dłoń i upiła z niego skromny łyk. - To cudownie, że odnaleźliście dla siebie miejsce w tej ekspedycji no ale jednak to nie jest przechadzka po ogrodzie a nie chciałabym aby coś wam się stało. - gospodyni przyznała się do swoich mieszanych uczuć jakie miała pod kątem udziału w wyprawie dwojga jej bretońskich kuzynów.

- Cóż, nie przybyłem do tej dzikiej i egzotycznej krainy tylko po to by się tutaj bawić. Jeśli ekspedycja się powiedzie, będziemy pierwszymi którzy dotrą do jednej z tych starożytnych piramid, co będzie oznaczać i chwałę i bogactwo. Mam doświadczenie w żołnierce a i memu ostrzu niewielu dostoi. Myślę, że Carlosowi przyda się moje wsparcie, pomimo całego jego doświadczenia, którym się szczyci. - Popił z kielicha, jednocześnie bacznie patrząc na reakcję de Limy na wzmianki o de Riverze. Czy to możliwe, że brała pod uwagę małżeństwo z nim?

- Zaś co do Isabelli, ona bardzo chce wyruszyć, powołując się na przykład baronessy Iolandy. Stwierdziłem, że tam przynajmniej będę mógł mieć na nią baczenie.

- Ciekawe czy gdybym ją zapytała to co by mi odpowiedziała z tym baczeniem. - zastanawiała się na głos rozbawiona hrabina. - A odrobina sławy, chwały i bogactwa przydałaby się każdemu z nas. Dobrze wygląda w rodowych zapiskach czyż nie? - odparła swoją uwagą na temat udziału w tej ekspedycji. Co prawda większość chyba chciała wziąć udział ze względu na możliwość zdobycia bogatych łupów z jakich słynęła ta kraina. Ale nie wszyscy a przy okazji każdy kto by wrócił z trzewi dżungli byłby godny opowieści.

- Ależ oczywiście, bardzo niewiele rodów może poszczycić się odkrywaniem takich legendarnych krajów i ich skarbów. A wierzę, że nam się uda, dzięki twojej wspaniałej inicjatywie - odparł pewnie Bertrand. Nie dodał, że rodzina de Truvillów naprawdę potrzebuje teraz sukcesów, biorąc pod uwagę sytuację w domu, skąd od jakiegoś czas nie miał dobrych wieści.
- Przygotowania de Rivery wyglądają profesjonalnie, on też robi dobre wrażenie, Isabella go lubi. Jeśli mógłbym się spytać, współpracowaliście już wcześniej?

- Nie na taką skalę. Przyznam, że z początku miałam pewne wątpliwości co do tego całego pomysłu. Ale Carlos potrafi być przekonywujący. Uznałam, że gra jest warta świeczki. Jak z tymi wyprawami po korzenie wschodu. Może trzeba sporo włożyć na tą wyprawę i ryzyko jest spore. Ale jak się uda to zyski wielokrotnie przewyższają koszty pierwotne. - przyznała hrabina i mówiła jakby już po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich tygodni zastanawiała się nad tym wszystkim. Upiła łyk ze swojego kieliszka i wydawało się, że nadal nie zmienia zdania i uważa tą wyprawę za właściwą inwestycję.

- I mówisz, że Isabella aż tak rwie się do tej wyprawy? Przyznam, że ma bardzo zgrabne nóżki ale czy stworzone do tego aby wędrować na nich po dżungli? Bo co do ciebie kuzynie to nie mam wątpliwości, że podołasz trudom no ale ona jest taka młoda… - wróciła pytaniem do Bertranda jakby nie była pewna czy jego młodsza siostra jest gotowa na takie trudy. Zazwyczaj taki ton przybierały starsze ciotki i matrony gdy mówiły o młodszym pokoleniu chociaż gospodyni była raczej rówieśniczką bretońskiego kuzynostwa ale chyba przemawiała przez nią troska o nieco młodszą kuzynkę.

Bertrand westchnął i pogłaskał się po swojej bródce w zamyśleniu:
- No właśnie, nie ukrywam że mam z tym dylemat. Isabella poradziła sobie dość dobrze gdy dla próby zrobiliśmy jednodniową wycieczkę do dżungli, choć taka daleka wyprawa prawie w nieznane to oczywiście co innego… myślisz że powinienem zabronić jej udziału wbrew jej woli? W takiej sytuacji chyba oddałbym ją pod twoją opiekę pod moją nieobecność.

- Trudne pytanie. - szlachcianka zamyśliła się i wymownie postawiła pusty kieliszek na stole. Służąca bez wachlarza zrozumiała przekaz bez słów i podeszła do stołu aby ponownie gospodyni i gościowi uzupełnić poziom wina w kieliszkach.

- Myślę, że rozsądek podpowiada aby ją tutaj zostawić. Tak pewnie postąpiłoby wielu ojców, mężów i braci na twoim miejscu. To rozsądne. Przecież nie chodzi o spacer po własnym ogrodzie. Cóż niewiasta z dobrego domu miałaby robić na takiej wyprawie w tych dzikich chaszczach? - Leticia zaczęła od negatywów czyli rzeczy jakie w jej mniemaniu przemawiały za tym aby zostawić młodszą siostrę tu na miejscu i pod jej opieką.

- Ale z drugiej strony odniosłam wrażenie, że strasznie zapaliła się do tego pomysłu. Pewnie by posłuchała twojej woli gdybyś okazał wystarczającą stanowczość. A ja oczywiście zajęłabym się nią jak własną siostrą to ci mogę obiecać. Jednak nie wiem czy to nie byłoby zamknięciem tego młodego, pięknego ptaka w klatce. Nawet tak pięknej i złotej jak ta. Nie wiem jakby się czuła jak wrócicie i będziecie opowiadać o tym wszystkim co i ona sama chciała zobaczyć. - odpowiedziała wicehrabina odbierając ponownie swój pełny kieliszek a służąca znów cicho wróciła na miejsce pod balustradą nie zwracając na siebie większej uwagi niż posąg młodej kobiety czy balustrada właśnie.

- Nie zazdroszczę ci tej decyzji Bertrandzie. Ale przyjmę i poprę cię każdą jaką podejmiesz. Znasz najlepiej swoją siostrę ja was znam o wiele krócej. - podsumowała swoją wypowiedź i lekko uniosła swój kieliszek w niemym toaście za pomyślność.

Spojrzenie Bretończyka podążyło na balustradę, a kiedy de Lima wróciła na miejsce i zakończyła swoją wypowiedź, skinął jej głową. Przedstawiła sprawę rozsądnie, choć był nieco rozczarowany, że nie udzieliła mu jednoznacznej odpowiedzi. W sumie mógł się tego spodziewać….
- Zaiste, mądrość Vereny spływa z twych ust, tak jak mądrze podjęłaś decyzję o patronowaniu naszej ekspedycji. - Skinął głową - Decyzję oczywiście będę musiał podjąć sam, ale dziękuje za twoją opinię. Stwierdził, że wicehrabina była mądrą kobietą jak na swój wiek. Może faktycznie po powrocie z sukcesem z ekspedycji mógłby poprosić ją o rękę, jak mu poradziła Isabella?

- Przy okazji, doszły cię może jakieś słuchy o sytuacji mojej rodziny w Bretonii? Jestem pewien że mój ojciec poradzi sobie z tymi bezpodstawnymi i bezczelnymi oskarżeniami, choć już od jakiegoś czasu nie mam jednoznacznych wieści.

- Niestety nie. Nie doszły mnie słuchy by ostatnio przypłynął jakiś statek z Bretonii albo z wieściami o waszych rodzinnych stronach. - gospodyni pokręciła głową i zrobiła niezbyt radosną minę, że nie ma żadnych dobrych wieści dla swojego gościa. Ani żadnych innych.

- No cóż, to teraz nieistotne, najważniejsza jest wyprawa - Bertrand machnął ręką jakby chciał odpędzić niepokój o sytuację rodu i jego członków którzy pozostali w Bretonii.
- Mam nadzieję, że Carlos jako dowodzący ekspedycją weźmie pod uwagę moje doświadczenie i będzie się nam dobrze współpracować. Po nim to ja i baronessa Iolanda będziemy jak rozumiem najbardziej znaczącymi członkami ekspedycji. Notabene baronessa to interesująca osoba, zakładam że już ją miałaś okazję spotkać? - Bretończyk przypomniał sobie że Iolanda z dużym trudem porozumiała się z de Riverą.

- Nie chciałabym wtrącać się kapitanowi jak ma zarządzać swoją wyprawą. Po to go mam by się samej tym nie kłopotać. Ale myślę, że ma na tyle taktu i doświadczenia, że potraktuje was odpowiednio. - gospodyni dyplomatycznie dała znać, że wolałaby się nie mieszać w sprawy które bezpośrednio podlegały pod de Riverę. Ale widocznie miała zaufanie co do jego rozsądku i doświadczenia w podobnych sprawach.

- A baronowa wydaje się ciekawą osobą chociaż dopiero niedawno przypłynęła do miasta i miałam ją okazję poznać dość pobieżnie. Szczerze mówiąc trochę zdziwiłam się jak usłyszałam, że ona też chce dołączyć do wyprawy no ale tuszę, że wie na co się pisze i mam nadzieję, że przyniesie to nam wszystkim przyjemność i korzyści. - co do estalijskiej baronessy widocznie nie łączyły ich więzy pokrewieństwa a i obie panie znały się dość pobieżnie. Co nie było dziwne jeśli baronowa rzeczywiście była krócej niż miesiąc w tym mieście.

-Tak, baronessa wydaje się być osobą zdecydowaną i przygotowaną do takiego przedsięwzięcia. Nie wątpię że jej wsparcie będzie przydatne dla wyprawy. - Odpowiedział Bretończyk, a reszta rozmowy minęła im sympatycznie choć nie poruszali już szczególnie drażliwych tematów.


************************************************** *******

Bertrand ostatecznie postanowił nie zabraniać Isabelli udziału w wyprawie. W kończy mężczyzna i to szlachcic nie powinien zmieniać raz danego słowa.

Ostatnie dni spędził na przygotowaniach swojego małego oddziału do wyprawy, choć znalazł też wieczór dla swojej aktualnej kochanki Elizy, która nie miała takich ambicji jak jego siostra i nie wyruszała z nimi na wyprawę.

Zdecydował się wziąć wszystkich swoich tuzin gwardzistów, w tym wiernych mu braci Emilio i Guido. Każdy z nich był uzbrojony w skórzaną lekką zbroję, lekką kuszę, włócznię i krótki miecz. Oprócz tego wybierała się z nimi Isabella i jej służąca niziołka Esmeralda, która nie chciała rozstawać się z młodą podopieczną, twierdziła że kiedyś dużo podróżowała i wytrzyma trudy wyprawy. Za radą łowczego upewnił się że mają okrycia do ochrony przed deszczem, wygodne ubrania podróżne i hamaki. Cenny dobytek którego nie byli w stanie wziąć pozostawił pod opieką wicehrabiny.

Zaniepokojony żmiją która zaatakowała Friedricha, chciał się upewnić czy z de Riverą wyruszają na wyprawę jacyś medycy. Jeśli nie, dobrze byłoby zaopatrzyć się w lekarstwa przeciwko chorobom i ukąszeniom....
 

Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 14-02-2021 o 18:52.
Lord Melkor jest offline  
Stary 15-02-2021, 15:28   #58
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
XI.362.4.39. Wieczór, “Wesoły Kordelas”
To był pracowity tydzień dla elfów, którzy o ile nie wychodzili do dżungli, niemal cały dzień spędzali nad upolowanym mięsem, zdecydowani uratować przed upałem tyle funtów zdobyczy, ile się dało. Jako pierwsze oskórowano samice, jako najtłustsze ze stada. Potem dopiero zajęto się samcem i młodymi prosiakami, z których wykrawano ogromne połacie boczków, żeberek i golonek. Te mięso można było przetopić na przydatny w czasie wędrówki tłuszcz, do którego wystarczyło dodać wszystko od sucharów po skrawki mięsa, aby uwarzyć pożywną potrawkę. Tłuszcz nie psuł się w wysokiej temperaturze, a w dodatku całkiem dobrze konserwował inne, bardziej wartościowe skrawki mięsa. Jednocześnie elfy obrabiały bardziej zwarte mięso, z nóg, karku i szyi. Szyb pieca zawalony był wręcz drągami do wędzenia i suszenia, a zapach wydobywający się z kamienicy powodował, że większość burków z okolicy ochoczo przesiadywało w pobliżu drzwi lub furtki prowadzącej do ogrodu.
W trzech beczkach na deszczułkę, wypróżnionych, wisiały szynki, osolone starannie i natarte ziołami. Te, dzięki soli mogły spokojnie przetrwać długie nawet wędrówki w buszu, spokojnie dojrzewając w zacienionym plecaku podróżnika. Resztę zaś mięsa i podrobów, oraz takiego, co i tak mogło nie przetrwać w dżungli Ekthelion oddał dla niziołków z “Rogu Obfitości” w zamian za kilkanaście paczek ich słynnych sucharów. Imperialne korony, zaproponowane mu przez łowczego za mięso i skóry nijak nie mogły się w tej chwili przydać.

Oddział wzbogacił się także o dwa dorodne muły z jukami i oporządzeniem, które skubały sobie w najlepsze trawę w ogrodzie. Co prawda pasły się w takim tempie, że Kilrath przewidywał całkowitą dewastację trawnika w przeciągu tygodnia, Ekthelion i jego oddział nie zamierzał pozostawać w tym miejscu na tyle długo, by taka perspektywa go przerażała.
Pozostawiwszy los trawnika w paszczach mułów, oddział elfów kontynuował zbieranie ekwipunku. Przygotowano włócznie, hamaki, dwa szerokie, płócienne okapy, mocowane na długich tyczkach, zebrano odpowiedni zapas hubki i krzesiwa, piór i grotów na strzały, konopnych lin, bukłaków na wodę i innego, obozowego sprzętu, który przydatny jest w czasie wyprawy.
Finreir zaś, po śmierci Friedricha spędzał niemal całe dnie w bibliotece, zapisując co bardziej ciekawe fragmenty zapisków wszelkiej maści awanturników, piratów, i innych szumowin, od czasu do czasu okraszając jednak zapiski jakąś perełką cytując nieco poważniejszych badaczy. W każdym razie Ekthelion, pozbywszy się chwilowo swojego dziennika, który chwilowo służył magowi za swoisty kapownik, miał nieco więcej czasu na przypilnowanie, aby przygotowania zakończyły się o czasie.


Festag jednak przyszedł szybko, i tak szybko jak przyszedł, tak i się zakończył. Tradycja nie zabraniała elfom uczestnictwa w balu. Elfy miały nieco podobny obrzęd, jednak skromniejszy, i poświęcony bogom. Najczęściej przed wyruszeniem na wyprawę składało się odpowiednią ofiarę do któregoś z nich, który akurat był patronem tego konkretnego wodza, prosząc boga o pomyślną wróżbę, przepowiednię lub znak. Uczczenie zbrojnego wymarszu tańcami i zabawą też mogło być swoistą formą modlitwy, choć tańcem i zabawą czczono w Ulthuanie jedynie Loeca. Ten jednakże, jak każdy elfi bóg miał dwa oblicza. Te uśmiechnięte i roześmiane, kojarzono niemal od razu. Loec jednak, był również panem podstępu, i oszustwa, a jego złośliwe, pokręcone żarty przywiodły do zguby nie jednego śmiertelnika.
Ekthelion przybył jednak, wraz z całym oddziałem, odzianym odświętnie w białe, tradycyjne w elfiej kulturze, długie kubraki o powłóczystych rękawach.
Bal trwał w najlepsze, choć elfy, zawsze obce i pozostające na uboczu nie brały w zabawie wielkiego udziału.
Kiedy jednak minstrelka zaśpiewała pieśń, Ekthelion przerwał picie, wsłuchując się w znaną melodię i słowa. Nagarythe, lud Asrai, Wiedźmi król. W tamtych czasach był jedynie księciem Nagarythe, nie Wiedźmim królem, arcyzdrajcą, i był istotnie mężem Aliatry. Co wydarzyło się na tej plaży w koloniach w Starym Świecie pozostaje pewnie jedynie Bretońską legendą, ale faktem było, że rebelia która w tamtym czasie jedynie tliła się, wybuchła niczym ogień w suchym lesie, pożerając wszystko, co było w Ulthuanie najlepsze. Nie było w oddziale Ektheliona elfa, który nie wiedziałby nic o Rozpadzie.
Ludzkie powiedzenie brzmiało, że czas leczy rany. Elf dodałby jednak, że rana nie zaleczona krwawi nadal.

- Ludzie. Zbyt krótkowieczni by wiedzieć, i pamiętać. Zbyt weseli, by zrozumieć - stwierdził Ekthelion i dopił resztę wina.
- Trzeba im jednak wybaczyć, właśnie z tego względu - podsumował Ambrath
Finreir jedynie pokiwał głową, a reszta siedziała, słuchając ballady.
Chwila zadumy jednak, szybko minęła, odmierzana śpiewem i melodią wygrywaną przez minstrelkę. Echa dawnych wydarzeń przyblakły, zostawiając elfy w niezbyt dobrym nastroju. I w takim też nastroju opuściły w końcu bal, aby powrócić do swojej kwatery.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 16-02-2021, 07:26   #59
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 07 - 2525.XII.09 mkt; przedpołudnie

Czas: 2525.XII.09 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, centrum miasta, Plac Ratuszowy
Warunki: jasno, gwar i tumult, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar


Wszyscy



Od ostatniego Festag było wiadomym, że ekspedycja wyruszy albo w Marktag albo dzień przed lub po. W Wellentag, do południa wykrystalizowała się wreszcie ostateczna wersja, że jak bogowie nie wtrącą się w sprawy śmiertelników i nie będzie jakiegoś kataklizmu to ekspedycja ruszy w Marktag o poranku. Dlatego kapitan de Rivera rozesłał wici poprzez posłańców do wszystkich dowódców poszczególnych grup i oddziałów. Więc od dzisiejszego ranka na Placu Ratuszowym zbierał się pstrokaty i różnobarwny tłum ludzi i zwierząt. Częściowo przynajmniej dowódcy tych grupek zdążyli się mniej lub bardziej poznać podczas bankietu w ostatni Festag to i teraz było łatwiej. Punkt zborny był przy fontannie jaka stała w centrum placu i tutaj od rana ściągali ochotnicy wyprawy. A przy okazji różni ciekawscy i gapie co szli albo wracali z targu jaki był niedaleko na Placu Targowym albo po prostu byli tutaj. Przyszli też znajomi, koledzy, koleżanki, żony, dzieci, rodzice i narzeczone jacy mieli ostatnią jeszcze okazję porozmawiać, zjeść jeszcze razem śniadanie, pożartować no ale przede wszystkim pożegnać się.

Pożegnania były różne. Swawolne i poważne, smutne i rozdzierające, takie z uśmiechami i łzami. Wszyscy i ci co mieli odejść i ci co mieli zostać znali ponurą opinię jaką cieszyły się ekspedycję w trzewia kontynentu. I to jak niewielu z nich wracało o własnych siłach. Były więc spore szanse, że ktoś drogi czyjemuś sercu nie wróci z takiej wyprawy. A jego ciało zgnije w bagnach czy ściółce dżungli pozostawiając jedynie bielejące kości jako przestrogę dla następnych śmiałków. Ale oczywiście każdy liczył, że jemu się uda i padnie ktokolwiek inny ale nie on. Wszystko to całościowo przypominało wymarsz jakiejś armii na wojnę. Zwłaszcza, że wśród członków wyprawy dominowali zbrojni.

Znów przyjechała sama wicehrabina w swoim powozie drogim i eleganckim jak i ona sama. Sprawdzało się powiedzenie, że taki powóz jest wizytówką właściciela. Hrabina de Lima wyglądała jak jakaś królowa czy księżniczka która żegna swoją armię wyruszającą do boju. Jeśli tak by porównywać do de Rivera był jej generałem któremu powierzyła pieczę nad tą armią i zadanie do zrealizowania. On też prezentował się dumnie i bogato. Pierwszy raz było go widać na koniu i w pełnej zbroi. Bo do tej pory jak już to wszędzie pokazywał się pieszo i bez żadnego pancerza co w takich tropikalnych i miejskich warunkach było zrozumiałe. Na głowie miał morion jaki tak lubili Estalijczycy, na sobie płytowy pancerz, szpadę, pistolety i całą resztę przytroczone do bogatego siodła i pięknego rumaka. Właściwie dopiero teraz było widać, że to nie jest jakiś herszt przypadkowej bandy rzezimieszków tylko szlachcic i rycerz w pełnej krasie. Mało kto z ludzi i nieludzi jacy się zaciągnęli na tą ekspedycję mógł mu dorównać bogactwem wyposażenia.

Członkowie wyprawy zbierali się i zbierali. Podzieleni na mniejsze grupki i oddziały dyskutowali ze sobą, śmiali się, przekrzykiwali, poganiacze mułów pilnowali mułów a jeszcze w to wszystko przemieszał się tłumek rodzin i przyjaciół co przyszli się pożegnać. Wreszcie wydawało się, że wszyscy co mają być to już raczej są. Kapitan dał więc sygnał do zbiórki. I te wszystkie luźne dotąd grupki powstały i zaczeły formować coś bardziej na kształt wojska. I właściwie dopiero teraz dało się całościowo ogarnąć skalę tego przedsięwzięcia.

Na placu mogła być z setka ale raczej dwie setki osób. W przeważającej większości ludzie. Elfy Ektheliona były jedyną zwartą, grupką nieludzi. Do tego z pół setki mułów, poganiacze, tragarze, ciury obozowe i ci wszyscy co byli niezbędni w wyprawie jaka miała polegać sama na sobie, z dala od cywilizacji. Brakowało jednak wozów na jakich zwykle przewożono zaopatrzenie dla armii. Ale jak w tym kraju nie było dróg ani chociaz otwartych przestrzeni to i dla wozów nie bardzo było miejsca. Z tego samego powodu nie było żadnej artylerii. A dominującą rolę odgrywała piechota, kawalerii było niewiele.





https://static.wikia.nocookie.net/wh...20190914004114


A gdy kapitan dał sygnał do wymarszu przekazany przez trębacza w ten pstrokaty tłum poszczególne oddziały ruszały z placu kierując się ulicami ku południowej bramie. Na samym czele szły elfy Ektheliona. A następne różne inne oddziały. Byli estaliscy pikinierzy z tercios. Byli kusznicy których broń nie była tak wrażliwa na deszcz i wilgoć jak broń palna albo łuki. Byli wielobarwni morscy zabijacy z pokładów różnych jednostek z czego przynajmniej część musiała pochodzić z oryginalnej załogi kapitana de Rivery. Bo właśnie na ich czele szli ten wytatuowany osiłek i szczupła blondynka jacy zwykle dotąd stanowili osobistą świtę estalijskiego awanturnika. Wśród nich byli sławni estalijscy szermierze wyrózniający się niewielkimi puklerzami.





https://cdnb.artstation.com/p/assets...jpg?1560408433


Niespodzianką był oddział ciężkiej, imperialnej piechoty z wielkimi mieczami złożonymi na ramieniu. Nawet podwójną niespodzianką bo byli prowadzeni przez kobietę która przystrojona w fioletowo - żółte barwy i finezyjny beret była dowódcą knechtów. Niektórzy mogli kojarzyć ją z owego powitalno - pożegnalnego bankietu w “Kordelasie” ale wówczas bez tej zbroi i broni aż tak się nie wyróżniała w tym barwnym tłumie jak obecnie gdy szła na czele swojego oddziału. Byli też kawalerzyści którą bez trudu rozpoznali tak Cesar i Iolanda jak i Bertrand. Chociaż każdy będący po różnych stronach estalijsko - bretońskiego pogranicza mógł mieć inne wspomnienia związanymi z konnymi oszczepnikami, jintes jak ich nazywano w ojczyźnie. To była lekka, szybka kawaleria świetna do działań zwiadowczych na rzecz większych oddziałów albo właśnie na samodzielne rajdy na przykład na bretońskie pogranicze.





https://mendolaart.com/wp-content/up...dor-High-5.jpg


Było też kilku prawdziwych konkwistadorów niczym elitarny oddział uderzeniowy do przełamujących szarż. W ciężkich zbrojach ale z pistoletami i arkebuzami stanowili bardzo uniwersalny i przekonywujący argument w konfliktowych sytuacjach. Byli też i strzelcy. Zarówno z lżejszymi arkebuzami jak ciężkimi muszkietami. Była wreszcie te wszystkie służby pomocnicze jakie wymaszerowywały za tym zbrojnym ramieniem wyprawy. Wśród wiwatów, okrzyków zachęty piesi i konni mijali kolejne ulice i domy najpierw wychodząc z Placu Ratuszowego, potem przechodząc przez Plac Targowy by wreszcie skierować się ku południowej bramie aby wydostać się poza rozgrzane upalnym skwarem mury miasta. Pogoda znów była bardzo tropikalna. Co dało się odczuć zwłaszcza im więcej kilogramów miało się na sobie.



Carsten



Wśród tych co czekali a potem ruszali w drogę był też ciemnowłosy Carsten. Bynajmniej nie musiał siedzieć i czekać sam. Miał całkiem przyjemne towarzystwo. Gdy madame zwolniła go z wszystkich obowiązków mógł się zająć samym sobą i swoimi sprawami. Po tym bankiecie w Festag udało mu się spędzić całkiem sporo czasu z blondwłosą minstrelką. Całkiem przyjemnie. Utalentowana artystka nie skrywała, że miło jej się spędza czas z człowiekiem z Imperium. I starała się nie wspominać o tym wyjeździe jakby mieli dla siebie nie wiadomo ile czasu. Aż do dzisiaj.

Dzisiaj rano też przyszła na plac przed ratuszem, przyniosła wino i kanapki na drogę. Tak chociażby Carsten miał coś na pierwszy dzień drogi. I też była miła i sympatyczna. Aż się nie chciało wstawać i odchodzić. A gdy już trzeba było to niespodziewanie sięgnęła do swojej szyi i zdjęła z niej cienki, srebrny łańcuszek z medalikiem Pani jaką czcili Bretończycy.

- Weź to proszę Carstenie. Na szczęście. I niech cię chroni. - powiedział zakładając mu ten medalik na jego szyję. I pod wpływem impulsu pocałowała go krótko pomimo, że przecież byli na placu i pełno było ludzi. Z drugiej strony nie tylko ona jedna uległa takiej słabości.

A przy okazji okazało się, że kapitan na swój sposób dotrzymał obietnicy złożonej w zeszłym tygodniu w “Kordelasie” i powierzył Carstenowi odpowiedzialną rolę. Nawet jeśli ten nie był szefem żadnego oddziału ani grupy.

- Mam dla ciebie zadanie specjalne Carstenie. - powiedział mu wczoraj wieczorem gdy przy okazji wizyty Kary w zamtuzie jaką mu przekazała Zoe. Ta blondynka z Erengardu. Lub Erengradu jak mówiła ona sama. I wieczorem rzeczywiście powierzył mu specjalne zadanie w sam raz dla ochroniarza. Miał bowiem ochraniać Karę. Ponieważ jak się okazało Amazonka żywi nieskrywaną podejrzliwość i nieufność do rodzaju męskiego więc zbliżanie się do niej jakiegoś mężczyzny zwiastowało kłopoty. Ale jak przez ostatnie dwa dni się okazało, trójka dziewcząt pierwotnie przewidzianych do roli osobistej eskorty Amazonki do odpowiedniego lokalu w mieście sprawdziła się na tyle dobrze, że widocznie kapitan postanowił tego nie psuć. Zwłaszcza, że trudno było o inną, żeńską alternatywę a do tego każda z dziewczyn była niejako od innego patrona. Od kapitana, Iolandy i Eliany. Co też było polubownym kompromisem od trójki największych udziałowców.

- Ale jednak przydałby się ktoś kto jest zawodowcem. No i miałby pieczę na całokształt. - de Rivera powiedział mu wczoraj wieczorem w “Kordelasie”. Było to wymagające ale i zaszczytne zadanie. Niejako kwalifikowało Carstena do boku samego kapitana, miejsca zarezerwowanego dla najważniejszych dowódców z jego sztabu. Bo nie ulegało wątpliwości, że wiele się będzie działo wokół Amazonki i jej postać może być kluczowa dla dalszych losów wyprawy. Kapitan też dał mu wolną rękę gdyby uznał, że któraś z pań nadaje się do tej osobistej eskorty dzikiej przewodniczki. W końcu jasne było, że dla trójki strażniczek taka fucha na dłuższą metę może być męcząca.

A wczoraj Amazonka przyszła w swojej kobiecej eskorcie do “Świecy” aby skorzystać z ablucji. I szefowa skorzystała z okazji by spróbować ją oczarować jaka świetlana przyszłość mogłaby ją tu spotkać. Było jej o tyle łatwiej, że towarzyszył im Togo więc za pośrednictwem tego czarnego niziołka można było się porozumieć z dzikuską. Jaki był tego efekt trudno było obecnie zgadnąć ale wbrew obawom kasztanowłosej Aldi jakoś nikogo da dzika nie pozażynała a właśnie ją, czarnoskórą Koko i blondwłosą Giselelle madame przydzieliła jako łaziebne i przewodniczki dla Kary. Ale jakoś obeszło się bez przemocy.

Obecnie Kara miała nieporównywalnie większą swobodę manewru niż do tej pory. Kapitan zdecydował się postawić na zaufanie. Więc nie dość, że obecnie ta dzika wojowniczka szła sobie swobodnie, bez żadnych lin i więzów to jeszcze miała u pasa jakiś nóż myśliwski i włócznię. Szła dumnie i swobodnie wcale nie okazując skrępowania a jej miedziana skóra była przystrojona barwnymi wzorami jakie jeszcze bardziej odróżniały ją od maszerującego otoczenia. Na ten temat kapitan też powiedział swoje wczoraj wieczorem. A poza Carstenem i trójką kobiecej eskorty towarzyszył im ich kurduplowaty tłumacz. Swoją drogą ten mały konus był chyba jedynym mężczyzną jaki mógł się swobodnie zbliżać do Amazonki bez skrępowania dla obu stron. I właściwie był jedynym rozmówcą z jakim Kara mogła swobodnie porozmawiać.



Iolanda



Estalijska baronowa też szła przez miasto jako część tego pochodu przez skwarne tropikiem rozkrzyczane miasto. Szła na czele swojej świty jaką zdecydowała się ze sobą zabrać. Od owego bankietu w Kordelasie minęły dwa dni. Minęły nie wiadomo kiedy. Baronowa była zajęta przygotowaniami do tej ekspedycji. Trzeba było spakować mnóstwo rzeczy, wydać dyspozycję swojej służbie no ale tutaj dużą pomocą okazał się wierny Joao. Brodacz okazał się mieć głowę na karku i sprawnie wykonywał polecenia baronowej przemieniając je w namacalny ekwipunek. Co prawda najłatwiej było coś kupić w Marktag na targu no ale i poza tym przecież te wszystkie sklepy i stragany były otwarte.

Już tradycją stały się poranne wizyty Ralfa. On właśnie podpowiedział Iolandzie, że jeśli szuka jakiś zapisków o tym pieklielnie gorącym i niebezpiecznym kontynencie to najlepiej się udać do wieży magów. To był chyba najpewniejszy adres by szukać takich zapisków. Na miejscu rzeczywiście pozwolono jej skorzystać z zasobów całkiem sporej bilblioteki. Przy okazji spotkała tam bladolicą magister śmiercy, Mornę która pełniła tam rolę gospodyni i przewodniczki.

- Więc baronowa też wyrusza na tą wyprawę? Ciekawe. Uważajcie na zdechlaków. Coś niepokojąco wiele plotek jest ostatnio na temat chodzących trupów. Może nie w samym mieście ale poza. A wy przecież właśnie idziecie poza. - poradziła jej młoda, odziana w czerń kobieta której jakoś nie imało się tropikalne słońce jak się dowiedziała, że baronowa ma dołączyć do tej ekspedycji. Zastanawiała się na głos czy to coś ma wspólnego z tym nieumarłym przekleństwem jakie się działo na nomen - omen Wybrzeżu Wampirów. No ale ono było wcale nie po sąsiedzku. Bardziej na południe nawet jakby płynąć statkiem to wcale nie tak blisko. Ale dowód ani nawet poszlak na to magister nie miała więc zostało jej tylko gdybanie. A przez te dwa dni okazała się całkiem uprzejmą i gościnną gospodynią chociaż dość chłodną, zdawało się, że nigdy się nie uśmiechała i jakoś ciarki mogły człowieka przejść gdy ona na kogoś zwracała uwagę.

Poza poznaniem magister Morny, Iolanda spotkała w bibliotece jednego z elfów. Dokładniej tego Finreira, przybocznego Ektheliona, też siedział zanurzony w bibliotecznych księgach i prowadził jakieś zapiski. Pokazywał się też mistrz Ambrosio i nie ukrywał, że gdyby z trzewi dżungli udało się baronowej przywieźć jakieś ciekawe rośliny, nawet zasuszone, pestki, owoce no cokolwiek, nawet ich rysunki i opisy to naturalnie na pewno by potrafił okazać swoją wdzięczność. I może dlatego był tak gościnny dla członków ekspedycji wicehrabiny i kapitana.

Materiałów w bibliotece dotyczącej Lustrii było całkiem sporo. I były bardzo różnorodne. Jedne się czytało lekko i przyjemnie jeśli autor miał lekkie pióro, zupełnie jak jakąś powieść przygodową a inne były ciężkostrawne albo spisane w języku nieznanym baronowej. Zwłaszcza te najbardziej naukowe były często spisane w klasycznym i tutaj już musiała się ona zdać na gościnną magister która po prostu czytała i tłumaczyła jakiś fragment. Trudno było oddzielić prawdę od fantazji jak się nie miało znawstwa w temacie. Tutaj Morna nie bardzo mogła pomóc bo sama czuła się dość nowa w tym mieście, przepłynęła ocean dopiero kilka miesięcy temu a poza rzadkimi wypadami do okolicznej dżungli sama właściwie nie była w trzewiach dżungli więc brakowało jej empirycznych doświadczeń.

- Ale właśnie w tym jest cały ambaras z tą krainą. Mało kto z niej wraca a jeszcze rzadziej ktoś zostawia wiarygodne zapiski z takiej wyprawy. - Przyznała jako, że przez te ostatnie parę miesięcy miała nieporównywalnie więcej okazji do zaznajomienia się z zawartością biblioteki chociaż ją raczej interesował nieco inny profil tematyczny. Niemniej jednak przez te ostatnie dwa dni w bibliotece dowiedziała się więcej ciekawostek o dżungli i tej krainie niż przez ostatnie dwa tygodnie jakie spędziła w mieście. Co z tego okaże się przydatne, co prawdą lub fałszem można będzie zweryfikować dopiero podczas wyprawy.

Poza spędzaniem czasu w wieży magów baronowa odwiedzała też Amazonkę w jej świątynnej celi. Wyglądała teraz dużo lepiej niż poprzednio. Pod względem zdrowia to niczego jej nie zbywało. Miała bystre, czujne spojrzenie i przypominała dzikie stworzenie zamknięte w klatce. Ale wiedziała już, że lada dzień wyruszą w drogę i to chyba dawało jej nadzieję na odmianę swojego losu. Już trochę tradycją się stało, że straż pełni przy niej ktoś od madame i kapitana. Nawet trafiła na tą blondwłosą Zoe jaka reprezentowała de Riverę w tej eskorcie. Blondynka chyba z nudów próbowała się sama dogadać z Karą ale jak jej to wychodziło trudno było do końca być pewnym bo pochwaliła się może dwoma słowami jakie wyłapała od Amazonki. Jedno znaczyło “jeść” a drugie “pić” co biorąc pod uwagę obecną sytuację było zrozumiałe skoro to strażnicy właśnie mieli najwięcej kontaktu z więźniem.
i dbali o jej potrzeby. Przy okazji dowiedziała się, że wyszła mała heca z kąpielą Kary. Przedwczoraj ablucji dokonano w rezydencji wicehrabiny a wczoraj jakby dla równowagi w zamtuzie madame. Dzisiaj też Amazonka szła gdzieś w pochodzie w eskorcie swoich strażniczek oraz Togo i Carstena. Wyglądała dzisiaj naprawdę rewelacyjnie przystrojona w swoje malownicze wzory, z włócznią w ręku i nożem u pasa. Teraz naprawdę wyglądała jak dzika wojowniczka a nie pojmany jeniec w niewoli.



Cesar


I dla kogoś kto szukał odkupienia za dawne grzechy w trzewiach dzisiejszej dżungli znalazło się miejsce w pochodzie tej pstrokatej armii. Cesar maszerował razem ze swoimi przybocznymi. Ostatnie dwa dni przed odjazem też wydawały się mu upłynąć nie wiadomo kiedy. W Wellentat musiał dopilnować tej kąpieli Amazonki. Wcale nie było to takie proste jak kogoś tak dzikiego trzeba było przetransportować przez miasto do rezydencji wicehrabiny a potem zadbać o bezpieczny powrót. Zwłaszcza jak nie było wcale pewności czy ten ktoś będzie chciał współpracować. Może dlatego wtrącił się w to wszystko de Rivera przysyłając Togo w roli tłumacza i negocjatora. Rzeczywiście z pomocą tego żwawego i wiecznie śmiejącego się niziołka sprawa zrobiła się łatwiejsza. Można było przekazać Karze o co chodzi z tą przeprowadzką jak i usłyszeć jej pytania czy odpowiedzi. Te były nieco dziwne ale czy to przez styl wypowiedzi Togo, nieco dziecinny, rubaszny i bezpośredni czy to Kara też tak mówiła to już było nieco trudne do rozwikłania. Czasem nie do końca było wiadomo jak interpretować to co czarny tubylec mówi i trzeba było się dopytywać. Niemniej i tak z jego pomocą wreszcie była możliwa jakakolwiek komunikacja na wyższym niż migowym poziomie.

Sam transport przez miasto był o tyle łatwy, że wicehrabina aż tak poszła im na rękę, że wysłała po Karę i jej eskortę swój powóz. Co znacznie ułatwiło podróż przez samo miasto. A gdy już przyjechali hrabina chyba mimo wszystko była ciekawa tej dzikuski. Bo przyszła ich przywitać osobiście no i traktowała Kare jak conajmniej szlachciankę. Przynajmniej próbowala chociaż rubaszne i bezpośrednie odpowiedzi Togo kompletnie rozjeżdżały się z dworską etykietą jaką uznawała gospodyni i ludzie jej podobni. No a potem zezwoliła by gość skorzystała z łaźni i przydzieliła jej do pomocy swoje dwie służące jakie zwykle jej towarzyszyły. Sama nawet weszła z nimi do łaźni zupełnie jak gospodyni oprowadzająca gości po miejscu gdzie mieli spocząć ale nie została z nimi na samą kąpiel.

- Muszę przyznać, że jest niesamowita. Fascynująca nawet. - powiedziała do czekającego na zewnątrz Cesara. Przed drzwiami czekały też dziewczyny z eskorty jakie doprowadziły Amazonkę aż tutaj i miały zadbać za jej bezpieczny powrót do świątyni Morra.

Koniec końców obyło się bez przygód. I już wyczyszczona i wypielęgnowana kobieta z dżungli cało wróciła do swojej celi w świątyni boga śmierci. Swój epilog miało to wczoraj gdy jak się dowiedział też zabrano wojowniczkę na ablucję ale tym razem do “Świecy”. Tym już się jednak nie zajmował a tylko usłyszał o tym wydarzeniu. Skończyło się podobnie jak przedwczoraj czyli dzikuska wróciła cało do swojej celi.

Przez te dwa dni jak i przez poprzednie miał całkiem sporo swojej aptekarskiej roboty. Warzył, mieszał, siekał, ugniatał, gotował i odcedzał. Byłoby znacznie łatwiej jakby miał jakiś warsztat do dyspozycji z prawdziwego zdarzenia. Ale miał tylko swój pokój i może kuchnię z “Rogu” ale tam było całe zaplecze karczmy i jej serce więc ruch był tam cały czas. Niemniej efekt tych eksperymentów brzęczał teraz w jukach, plecakach i innych bagażach. Co mógł upichcić ze swojej strony na tą wyprawę do zrobił. Resztę można było zdać się na łaskę bogów.

Właściwie drugim wydarzeniem, poza sprawą ablucji Amazonki, była sprawa Javiera. A raczej Drzazgi, typka co go napadł w zeszłym tygodniu. Tutaj niespodziewanie znów przydatny okazał się Ralf. Jako tubylec miał lepsze rozeznanie kto jest kto w tym mieście i co w trawie piszczy. Więc gdy dowiedział się o tym napadzie Drzazgi powiedział gdzie go można spotkać, zwłaszcza wieczorem. Wczoraj wieczorem więc razem z Javierem udali się pod wskazaną tawernę i tam odnaleźli Drzazgę jak przyjemnie spędzał wieczorny czas z dwoma kolegami. I w końcu udało im się wymierzyć mu sprawiedliwość. Wydawało się jednak, że za tym napadem na Javiera nie stały żadne głębsze pobudki. Po prostu trafiła się okazja a Drzazga nie lubił nowych w mieście, zwłaszcza Estalijczyków. A Javier wracając samotnie znalazł się widocznie w złym miejscu i czasie gdy trafił na Drzazgę i jego kamratów.

Ale to było wczoraj wieczorem. Dzisiaj od rana Cesar spędził czas na placu będącym miejscem zbiórki całej ekspedycji aż ta wreszcie nie ruszyła przy dziewiątym dzwonie jaki był umówioną godziną wymarszu.

- Duża ta wyprawa. - odezwała się Jordis gdy tak szła obok niego w kolumnie jaka ruszała z placu a potem przez ulice skwarnego miasta. Dobrze, że chmury zasłaniały słoneczny blask to chociaż ten nie palił oczu i skóry. A i tak było gorąco i duszno. Idące nogi i kopyta wzbijały pył jaki unosił się w górę dokładając swoje do tej duchoty. Właśnie dla ich dwójki kapitan przewidział kluczową rolę jako służb medycznych tej ekspedycji. Dzisiaj rano gdy czekali na placu mieli okazję się poznać z innymi. Właściwie tylko dwójka z nich wydawała się zawodowcami z branży. Brodaty i patykowaty, stary chirurg i młodsza od niego adeptka z altdorfskiego uniwersytetu. I chyba ich nawet pamiętał z bankietu w “Kordelasie” chociaż wówczas jakoś im nie udało się za bardzo ze sobą porozmawiać. Do tego kilkoro różnych zielarzy i różnych takich co mieli jakieś doświadczenie w udzielaniu pomocy rannym i opieką nad chorymi ale raczej trudno ich było uznać, za prawdziwych chirurgów i medykusów. A przynajmniej nie wyglądali tak po krótkiej rozmowie jaką udało się dziś rano przed wyruszeniem w drogę przeprowadzić. Mimo wszystko kapitan widocznie docenił i zaufał Cesarowi na tyle by właśnie jego postawić na czele tego medycznego zaplecza ekspedycji.



Bertrand



W maszerującej ku nieznanemu armii była też para bretońskiego rodzeństwa. Jak wypadało na dowódcę swoich gwardzistów Bertrand szedł na ich czele. No a jego siostra oczywiście obok niego ramię w ramię. Zabranie jej wydawało się obecnie właściwą decyzją. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ją tak szczęśliwą i roześmianą. No i kiedy ostatni raz miał tak kochaną siostrę. Więc udało mu się jej sprawić przyjemność a ona się rewanżowało promiennym uśmiechem i w ogóle była dla niego bardzo miła i przyjacielska i w ogóle. Nawet dla Elizy była dzisiaj tak miła jakby czarnowłosa kelnerka z “El Pomodoro” była także jej koleżanką. Szła z łukiem i kołczanem na plecach oraz w długiej do samej ziemi spódnicy. Z tą spódnicą to też mieli z rana mały kryzys. Znaczy dla prawdziwej kobiety to była wręcz katastrofa pt. “W co ja mam się ubrać!?”.

Bo jak odkryła na ostatniej wyprawie do dżungli ta krótka spódniczka była o wiele wygodniejsza do chodzenia. Chyba nawet wygodniejsza niż spodnie. Ale wówczas byli w dość kameralnym towarzystwie na ledwo kilka osób. Przynajmniej póki nie pojawiły się elfy Ektheliona. A teraz chodziło o paradę przez całe miasto. W końcu gdy już miała za sobą etap rzucania ciuchów na podłogę i prawie płaczu, że jednak nigdzie nie idzie i zostaje w pokoju to jakoś prawie w ostatniej chwili Esmeralda podpowiedziała jej, że przecież może pójść w zwykłej sukni a potem najwyżej się przebrać w coś wygodniejszego. No i kamień spadł Isabelli z serca na to arcymądre rozwiązanie jej ubraniowej i wizerunkowej tragedii, że aż uściskała niziołkę a potem znów była kochana i w ogóle.





https://i.pinimg.com/736x/2a/c6/9d/2...f8e292f26c.jpg

Jeden z ostatnich wieczorów i nocy Bertrand spędził w ramionach czarnowłosej Elizy. I to była bardzo przyjemna odskocznia od tego całego zamieszania związanego z przygotowaniami do ekspedycji. Kelnerka jakoś tak to zorganizowała, że miała całkiem sporo wolnego więc mieli sporo okazji by spędzić czas razem bez potrzeby nie opuszczając pokoju a głównie łóżka. Przyszła też dzisiaj rano na plac aby się z nim pożegnać. No i nawet Isabella była dla niej miła i koleżeńska.

- Niech cię wszyscy dobrzy bogowie chronią i wróć cały i zdrowy. - życzyła mu w jednym z ostatnich uścisków i pocałunków przed rozstaniem. Potem jeszcze widział jak zostaje na placu i macha mu na pożegnanie. Aż wyszli z placu i całkiem zniknęła mu z oczu.

- Widziałeś drogi bracie jak Carlos dzisiaj wygląda? Wspaniale! I na tym koniu i w zbroi… Takiego go jeszcze nie widziałam. Jak jakiś rycerz. - idąca obok siostra rozradowana ćwierkała do swojego brata przeżywając ten wymarsz z młodzieńczą energią i werwą jako pierwszy krok do niesamowitej przygody. Carlos rzeczywiście pierwszy raz pokazał się w pełnym rynsztunku bojowym. I na tym koniu, jak pozdrawiał przechodzącą armię wyglądał niczym wódz szykujący się na wojnę. Albo wyszarpanie trzewiom dżungli jej skarbów i sekretów. Do tej pory Bertrand zawsze go widywał albo w “Kordelasie” albo wcześniej w rezydencji swojej kuzynki to nawet jak się wystroił na jakąś uroczystość czy wizytę to nie wyglądał tak bojowo jak obecnie. Teraz jak się go widziało na tym pięknym rumaku i w pełnej zbroi można było uwierzyć, że jest gotowy poprowadzić swoją armię na przekór wszystkim i wszystkiemu.

- A widziałeś Karę? Ale ona dzisiaj ślicznie wygląda! I tak trochę groźnie… Widziałeś te kobiety jakie ją otaczają? Myślisz, że one jej pilnują? A jakbym do nich podeszła? Myślisz, że by mnie przegnały? - Amazonka nadal wydawała się fascynować siostrę Bertranda. Ją też widzieli na placu jak czekali aż wybije godzina wymarszu a wcześniej aż wszyscy zbiorą się na placu z różnych zakątków miasta. Rzeczywiście teraz jak była okazja zobaczyć tą dzikuskę z włócznią w dłoni, nożem u pasa, wymalowaną w jakieś tajemnicze malunki na twarzy i ciele wyglądała jak wojowniczka. Dzika i nieokiełznana. Całkiem inaczej niż wówczas na aukcji jak szła związana prowadzana tam czy tu.

- A widziałeś jak ona się ubrała? Właściwie to nie jest tak całkiem nago. No ale niewiele ma na sobie. Myślisz, że ona się nie wstydzi? To jej nie przeszkadza? - Isabella dalej dociekała o tych różnicach kulturowych między nimi a przedstawicielami tubylczych plemion. Bo gdyby jakaś kobieta w Bretonii czy w ogóle w Starym Świecie pokazała się publicznie w tak odważnym i skąpym stroju to byłby skandal na całe miasto. Nawet tutaj Amazonka maszerująca z innymi wydawała się przykuwać sporo uwagi nie tylko Isabelli. Ludzie na poboczach drogi też pokazywali ją sobie palcami albo komentowali. A może po prostu chcieli sobie pokazać tą dzikuskę o jaką ostatnio były takie wojny na aukcji tydzień temu jak teraz wolna i uzbrojona szła razem z pochodem zmierzającym ku bramom miasta. Chociaż Togo też poza przepaską biodrową niewiele miał na sobie. Ale on nie wzbudzał takiego powszechnego zainteresowania jak miedzianoskóra wojowniczka z plemienia dzikich kobiet.

Z tego co się dowiedział przez ostatnie dwa dni to kapitan zadbał o zaplecze medyczne na ile się dało. A na czele medykusów postawił Cesara Arrarte jakiego ostatnio Bertrand miał ostatnio okazję poznać. Właściwie sądząc po tym ogonie jaki towarzyszył zbrojnemu ramieniu wyprawy to całkiem mocno zadbał o zaplecze ekspedycji. Czy to wystarczy trzeba będzie przekonać się już na samej wyprawie.



Ekthelion



Ostatnie dwa dni od owego bankietu w “Kordelasie” minęło jak z bicza strzelił. Na samym bankiecie jakoś nikt elfom specjalnie się nie narzucał. Chociaż więc nacja długouchych przyciągała zaciekawione spojrzenia to wyczuwając rezerwę jaka promieniowała od elfów towarzystwo szanowało ich prywatność. Zwłaszcza rudowłosy duet zdawał się przyciągać wzrok płci przeciwnej no ale przy wyraźnym braku chęci do integracji ze strony elfów obyło się bez przykrych czy choćby zabawnych incydentów ale i bez żadnych nowych znajomości.

Przygotowania do wyprawy mocno uszczupliły sakiewkę Ektheliona. Kupno dwóch mułów pochłonęło zdecydowaną większość posiadanych monet. W południe Weelentag przybył chłopak z wiadomością od kapitana, że zbiórka a potem wymarsz będzie w Marktag rano z placu przed ratuszem. I rzeczywiście tak było.

Dopiero dzisiaj było widać pełną skalę przedsięwzięcia jaką zorganizowali kapitan i hrabina. To może nie była wielotysięczna armia liczona na całe regimenty i chorągwie. Ale taka jej miniaturka. Liczebnie jednak zdecydowanie większa od oddziału elfów z Ulthuanu. Elfy Ekteheliona wydawały się tylko jednym z jej komponentów. Chociaż rzucającym się w oczy swoją obcością i egzotyką. Kapitan też to widać dostrzegł i docenił bo dziś rano jak jeszcze czekali aż wszyscy dotrą na ten plac poprosił do siebie dowódcę elfickiego oddziału.

- A dobrze, że jesteś Ekthelionie. Mam dla ciebie specjalne zadanie. - oznajmił mu gdy jeszcze siedział na cembrowinie fontanny i miał zdjęty morion. Ale i tak wyglądał tak bojowo jak nigdy dotąd go elf nie widział. Dotąd jedynie co sugerowało, że rozmawia z wojownikiem był jego rapier u pasa i para pistoletów wetknięta za pas. Ale to samo w sobie jakoś za bardzo go nie wyróżniało na tle choćby innych gości “Kordelasa”. Może szacunek jaką okazywała mu jego własna załoga wskazywał, że to nie jest jakiś przypadkowy członek załogi czy kolejny awanturnik. Dopiero dzisiaj dowódca wyprawy pokazał się w całej bojowej krasie i przez to wydawał się kimś całkiem innym. Tylko ten jego przyjazny, nieco bezczelny uśmiech pozostał ten sam jak wstał widząc przychodzącego elfa.

- Chciałbym Ektehelionie abyście ruszyli przodem. Jak już wszyscy będziemy się zbierać. Kierujcie się na południową bramę. A za miastem cały czas na południe, wzdłuż wybrzeża aż dojdziemy do rzeki. Tam rozbijemy pierwszy obóz. - przekazał mu swoje instrukcje. Brzmiały dość prosto. Z początku przypominać to miało małą paradę przez miasto a potem nie zapowiadało się na szczególne trudne. Przy samym wybrzeżu nie rosła dżungla więc powinno iść się łatwiej niż na przełaj a i zgubić się właściwie nie dało. Wystarczyło się trzymać pomiędzy dżunglą a oceanem aż dotrą do owej rzeki o jakiej mówił kapitan. A szacował, że tak właśnie powinni tam dotrzeć akurat jak na pierwszy nocleg w sam raz.

No a na razie Ekthelion na czele swojego oddziału szedł ulicami miasta jakie gościło ich od paru tygodni. Opuszczali je na nie wiadomo jak długo. Maszerowali na czele kolumny, za nimi podążali estalijscy pikinierzy ze swoimi długimi pikami z których mogli zbudować żywą zaporę przeciw szarżującej kawalerii czy piechocie. A za nimi pozostali. Ale tych było widać słabiej, dopiero w oddali widać było estaliskich kawalerzystów bo się wyróżniali ponad poziom maszerującej piechoty.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 16-02-2021, 20:52   #60
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Ostatnie dni przed wyprawą wywróciły do góry nogami dotąd uporządkowany świat uczuć ochroniarza. Nie był pewien, co było impulsem do zmiany. Rozmowa z Gillesem? Atmosfera panująca podczas spotkania w „Wesołym Kordelasie”? Urok i poetycki wdzięk minstrelki? Wszystko to przestało mieć znaczenie kiedy do głosu doszły ostatecznie długo tłumione uczucia, topiąc lód i niszcząc okowy samotności.

Ochroniarz po raz pierwszy od długiego czasu zaufał innej osobie. Szczere rozmowy z Antille pozwoliły mu uwolnić się z brzemienia posępnych myśli. Oboje nie szczędzili sobie czułości gestów i słów. Ich dyskretne schadzki tak, aby uniknąć ciekawskich oczu i uszu, przesycone były tkliwością i aurą rycerskiego romansu. Przez kilka dni przypominali parę zakochanych, którzy nieodgadnionym dotykiem przeznaczenia, odnaleźli siebie na krańcu świata.

Ironią losu było, że niemal natychmiast musieli się rozstać, rozdzieleni przez zobowiązania i wyprawę, której finału nie sposób było przewidzieć.
Pocałunek na oczach gapiów i tłumu świadczył, że wyzbyli się oboje wstydliwości i zerwali kotarę tajemnicy, dając upust żywionym uczuciom. Carsten naprawdę poczuł się, jakby wyruszał na wojnę i zostawiał tutaj to, co kochał, niepewny losu, który go czeka. Równocześnie ogarnęła go euforia i znaczny przypływ sił. Niesiony falą namiętności, był gotowy zmierzyć się z wszelkimi przeciwnościami, byle jak najszybciej wrócić do ukochanej.

- Dziękuję. - z iście rycerskim oddaniem ucałował przeguby rąk dziewczyny. - Nie będę go zdejmował, tylko twoje dłonie ponownie sięgną po ten talizman, kiedy się spotkamy po moim powrocie...- oczy Eisena wyrażały gorącą wiarę, w taki rozwój wydarzeń.

Przez chwilę miał wrażenie, że zostali sami na zatłoczonym placu. A ich ufne spojrzenia karmiły się wzajem nadzieją wspólnej przyszłości...

***

Prośba kapitana nieco pokrzyżowała jego plany. Zamierzał trzymać się trochę na uboczu sceny, unikać rzucania się w oczy szlachcie i skupić na swoim zadaniu, związanym z odnalezieniem roślin. Rivera należał jednak do ludzi, którym się nie odmawia. Carsten mógł tylko wyrazić swój honor, że przypadła mu tak istotna rola, wiążąca się z odpowiedzialnością. W głębi duszy nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy.

Zwłaszcza, że Kara nie miała w sobie już nic z niedawnego więźnia. Patrząc z boku wydawała się być wolnym uczestnikiem wyprawy, swobodnie dysponującym w swoich prawach. Asysta podkreślała tylko jej znaczenie. Dodatkowo różnica kultur mogła nastręczyć kolejnych kłopotów. Przy całym szacunku dla Pigmeja sposób komunikacji nie rozwiązywał wielu niejasności i trzeba było działać z ogromnym wyczuciem, co angażowało czas i uwagę Eisena. Szczęściem dla niego pomoc kobiet z obstawy była wielkim wsparciem i pozwalała Carstenowi na momenty wytchnienia. Nie mógł jednak stracić czujności, bo miał świadomość, iż on sam zostałby obwiniony za wszelkie niedociągnięcia i zaniedbania.

Muła prowadził jeden z przybocznych, szkolony wcześniej przez najemnika. Esteban zgłosił się pierwszy, z nieprzymuszonej woli zadeklarował udział w wyprawie kiedy Carsten zebrał grupę narybku i obwieścił, że szuka ochotnika. Młody chłopak z czupryną koloru słomy, z brzydką oparzeliną na szyi, nie zwykł narzekać na trudy. Do jego zadań należała opieka nad zwierzęciem i doglądanie ekwipunku wykidajły. Drugim towarzyszem był Bastard - pies mieszaniec, który od tygodnia był nieodłącznym przyjacielem mężczyzny. Pies teraz stróżował przy Amazonce i pilnował, by postronni nie zakłócali jej spokoju. Carsten miał nadzieję, że wyostrzone zmysły zwierzęcia w porę ostrzegą przed niebezpieczeństwem i pozwolą skutecznie przygotować się na atak lub zapobiec zagrożeniu.

Najłatwiejszy odcinek trasy ochroniarz pokonywał śmiało, jeszcze w pamięci mając smak ust poetki i woń jaśminowych perfum, które stwarzały iluzję jej bliskości. Wspomnienia ostatnich dni i nocy wróciły z siłą spiętrzonej przybrzeżnej fali. Wiedział, że wkrótce nie będzie już mógł sobie pozwolić na rozpamiętywanie czułości, ponieważ czyhająca obok dżungla nie wybaczyłaby mu popełnionych błędów, zwłaszcza tego dotyczącego braku roztropności...


Festag, Spalony Teatr, noc

Dwa cienie poruszały się w ruinach amfiteatru. Jak aktorzy odgrywający rolę w dawnym spektaklu, który został odegrany w innym miejscu i czasie. Jasnowłosa kobieta stąpała tanecznie po drewnianej belce, niczym akrobatka. Asystujący jej mężczyzna, nie spuszczał oka z pełnej wdzięku sylwetki dziewczyny. Nagle jej stopa omsknęła się ze zdradliwiej kładki. Eisen zareagował błyskawicznie, zręcznie chwytając dziewczynę i tym samym wybawiając od upadku. Zawisła w jego ramionach, lekka jak motyl i jeszcze pełna tanecznej euforii.

- Oh, Carstenie. Ta noc... oby nie skończyła się nigdy...- westchnęła. nie wiadomo czy z powodu poetyckiego uniesienia, czy wpływ na nią miało wino, które tego wieczoru smakowało zaiste wybornie.

- Noc... ona rzeczywiście potraf nas zachwycić, otoczyć tym ciemnoszarym kołem zapomnienia...
- rzekł ochroniarz. - Zamazać dzienny zgiełk i tumult. Zgasić udręki, obudzić senne marzenia...

- A jakie ty masz marzenie?

Zastanowił się chwilę, nie spodziewając takiego pytania.
- Moje marzenie? Właśnie się spełnia.. - okręcił się z dziewczyną, nadal w kołysce jego ramion, w magicznej chwili spleceni węzłem olśniewającej myśli i zmysłowego odurzenia.

Pocałunek przyniósł obojgu zachwyt, obudził lekkość, sprawił, że rozgwieżdżone niebo znalazło się bardzo blisko.
- Wiesz, nie przypuszczałam, że zrobisz coś tak szalonego. - Agnes rozpromieniona, patrzyła z bliska na twarz mężczyzny. Ten cieszył się, że mrok skrywa jego blizny, choć czuł, że nie mają żadnego znaczenia. - Kazałeś mi czekać okropnie długo, ale jestem szczęśliwa.

- Nie dostrzegałem, jaki skarb mam tak blisko... - powiedział szczerze.- Zajmowały mnie inne sprawy, których nie potrafię wyrzucić z pamięci. Ale dziś jesteś tylko ty.

- Chodźmy na plażę, to miejsce jednak kojarzy mi się... - odezwała się minstrelka z nutą zauważalnej goryczy.

...wiem - dokończył. - Ten koszmar już minął... odczarowaliśmy dziś to miejsce... razem... - ponownie złączyli się w czułym pocałunku. Wysoko nad nimi błyskały gwiazdy - echa zamierzchłych legend, mitycznych miłości i boskich poświęceń...

 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 17-02-2021 o 05:43.
Deszatie jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172