|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
21-02-2021, 05:35 | #61 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 21-02-2021 o 11:46. |
21-02-2021, 16:58 | #62 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 08 - 2525.XII.09 mkt; wieczór Czas: 2525.XII.09 mkt; zmierzch Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, ujście rzeki, obóz na plaży Warunki: noc, światła obozu, gwar, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar Wszyscy https://q-xx.bstatic.com/xdata/image...195d4224175&o= Wreszcie sytuacja zaczynała się normować. Większość namiotów było już ustawione, ogniska rozpalone, muły i inne zwierzaki zagnane i powiązane aby nie narobiły kłopotów i można było odpocząć po tym całym dniu marszu po piachu i w pyle. Sam marsz mógł nieco ciążyć. W końcu szło się po piachu. Najłatwiej było iść na pograniczu wody i lądu gdzie piach był mokry, cięższy i stabilniejszy. Dlatego kolumna w dość naturalny sposób po upuszczeniu murów miasta rozproszyła się w dość wąski szereg bo każdy wolał iść po tym mokrym niż sypkim piachu. Łatwiej się wtedy szło. Jedynie jeźdźcy jintes i piesi zwiadowcy szli albo jechali na pograniczu dżungli i plazy. Tam też piach był bardziej zwarty to podróżowało się lżej niż po złocistej plaży. Pierwszy dzień podróży był nawet przyjemny. Od oceanu wiała przyjemnie chłodząca bryza, wody morskiej było pod dostatkiem a chmury łagodziły zasłoną słoneczny blask. Szło się więc całkiem przyjemnie przy pięknej pogodzie i równie pięknej scenerii. Pewnym mankamentem mógł być sam marsz. W końcu trzeba było iść na własnych nogach przez większość dnia. No i gorąco jakie sprawiało, że każdy element ekwipunku wydawał się cięższy niż powinien. Póki ktoś jednak nie dźwigał całego plecaka na sobie albo nie szedł w ciężkiej zbroi to też dało się jakoś znieść. Pewnie dlatego gdy przy końcóce dnia najpierw elfia czołówka a potem reszta armii dotarli do ujścia rzeki o jakiej mówił kapitan to humory dopisywały. Zabrano się za rozbijanie obozu. Samo rozbijanie obozu też trwało z jeden czy dwa dzwony. Jak ktoś był sam czy nawet w parę osób to na takiej pięknej plaży mógł się rozbić gdzie chciał w pacierz czy dwa. Nazbierać drewna w pobliskej dżungli aby rozpalić ognisko, rozbić swój namiot i tak dalej. Ale gdy robiła się z tego pstrokata, hałasliwa zbieranina na kilkaset osób to wszystko to ulegało zwielokrotnieniu. Praktycznie przez cały dzień każdy starał się nieść jak najmniej by nie dźwigać zbędnych rzeczy. Zbrojni zwykle mieli przy sobie broń i pancerz i niewiele więcej. Te inne zbędne w marszu rzeczy a niezbędne do rozbicia się na noc dźwigały muły. A te szły na samym końcu kolumny więc najpierw trzeba było czekać aż dotrą do ujścia rzeki, potem odnaleźć swojego muła, zabrać co trzeba, znaleźć miejsce na obozowisko i zacząć się szykować do spędzenia pierwszej nocy poza miastem. Zwykle ktoś brał się za rostawioanie namiotu, ktoś szedł do dżungli po drewno, ktoś nabierał wody na kolację a temu wszystkiemu towarzyszył gwar rozmów, gwizdków sierżantów, pokrzykiwania, ryczenie zwierząt i cały ten tumult jaki czyniła każda armia i większe skupisko osób. W międzyczasie dzień się skończył i zapadł zmierzch a ten przeszedł w wieczór. Mimo wszystko był ostatni miesiąc w roku więc chociaż było ciepło a nawet gorąco jak w lato to zmierzch przychodził wcześniej niż później. Wieczór okazał się jednak ciepły i przyjemny. Światła ognisk i pochodni dawał przyjemny blask. A pogranicze oceanu, rzeki i plaży było bardzo przyjemne dla oka. Obóz był rozbity więc zrobiło się ciszej, spokojniej i luźniej. Większość grup i oddziałów właśnie była na etapie kolacji co sprzyjało luźniejszym rozmowom i odpoczynkowi. Większość zbrojnych już z ulgą pozdejmowała swoje pancerze i mogła usiąść na ciepłym piasku, kłodzie czy kamieniu aby sobie odpocząć po całodziennym marszu. Jedynie pechowcy jakim przypadła warta na skraju obozu wciąż musieli tkwić w pełnym rynsztunku mając nadzieję, że ta służba się skończy, ktoś ich zmieni i będą mogli dołączyć do innych. --- Kara i Zoja Pierwszy obóz przyniósł też pierwsze zgrzyty. Lub patrząc z innej strony pierwsze widowisko. Zwłaszcza, że brały w nim udział dwie, całkiem przyjemne dla oka kobiety, Kara i Zoja. Obie wydawały się dobrane jak dla największego kontrastu. Zoe miała rak jasno blond włosy, że prawie białe a Kara miała tak ciemne, że prawie czarne. Kislevitka miała jasną karnację jaka wciąż była jasna mimo tropikalnego słońca a Amazonka była miedzianej barwy. Obie jednak miały broń i jak się okazało umiały jej używać. A cała scenka zaczęła się dość niewinnie. Od tego, że Kislevitka siedziała sobie na jakimś wysuszonej kłodzie i bawiła się nożem. Dość machinalnie, zajęta czym innym, tak jak czasem ludzie przewracają monetę w pomiędzy palcami. Namiot przeznaczony dla ich przewodniczki z dżungli był już rozbity, kolacja się gotowała nad ogniskiem więc można było sobie usiąść i odpocząć. https://i.pinimg.com/originals/df/66...a9fffa0db6.jpg Zoe chyba nie zwróciła uwagi na to, że Kara jej się przygląda. Dopóki Amazonka nie wyjęła własnego noża. To w naturalny sposób zwróciło na nią uwagę nie tylko blond Kislevitki. Dzikuska jak się okazało też powtórzyła te ruchy nożem jakie do tej pory wykonywała siedząca Kislevitka z jej eskorty. Ta roześmiała się krótko i chyba potraktowała to jak wyzwanie. Bo wstała, pokazała na swój nóż i teraz dopiero zaczęła nim wiwjać różne sztuczki. Musiała być zawodową nożowniczką, że tak wprawnie się posługiwała tą drobną bronią. Coraz więcej głów kierowało się w stronę tych popisów bo było na co popatrzeć. Kara jak się okazało też była z nożami za pan brat. Bo z kolei zaczęła swój pokaz. Krótkie, myśliwskie ostrze z wprawą śmigało między jej palcami, z jakąś płynną, taneczną gracją. Też było co oglądać jak ta wymalowana w różne wzory wojowniczka tak się popisywała swoimi umiejętnościami. Trudno było określić która z nich jest lepsza w takich popisach. Nawet jak się je tylko oglądało. One chyba też miały podobnie a może były na tyle ambitne, że chciały udowodnić swoją wyższość nad tą drugą. Może dlatego w końcu Zoja widząc, że z tymi nożami trudno o rozstrzygnięcie niedbale rzuciła swój nóż w pień na jakim niedawno siedziała a ten wbił się w niego solidnie. A blondynka dobyła szabli. Uśmiechnęła się z wyższością do swojej konkurentki a ta popatrzyła na nią nieco niepewnie nie widząc na co się zanosi. A Kislevitka okazała się także całkiem wprawna w szermierce tą zakrzywioną bronią tak lubianą przez jej nację. Dała wspaniały popis władania tą bronią, szabla ze świstem śmigała w jej dłoniach, kręciła nią młynki, markowała ciosy znad głowy i od dołu, robiła wypady i odskoki. Widocznie z szablą znała się równie dobrze jak z nożami. A coraz częściek kierowała swoją broń w kierunku obserwującej ją Amazonki. W końcu nieco zdyszana opuściła szabkę i spojrzała wyzywająco na dziką wojowniczkę. A ta bez wahania podjęła to wyzwanie. Cofnęła się o kilka kroków i złapała za swoją włócznię. Poza nożem nie miała innej broni. Ale jak się szybko okazało włócznią posługiwała się z nie mniejszą wprawą niż Kislevitka szablą. Włócznia świstała swoją bojową pieśń w wieczornym powietrzu. Okazało się, że Amazonka też umie nią dźgać się i robić wypady albo efektownie obrócić za plecami i unieść nad głową jak do rzutu. Też nie omieszkała kierować ostrza włócznie w stronę blondynki dla jakiej głównie był skierowany ten popis. Albo wyzwanie. W ruchach dzikuski było coś co przypominało taniec wojenny czy rytualny. Jak się nie znało ich kultury trudno było być do końca pewnym czy to jeszcze jakiś rytuał czy już wyzwanie do walki. Zoja chyba też nie była tego pewna ale była pewna, że nie spodobało jej się ostrze włóczni jakie poszybowało ju niej. Nie było wiadomo czy Kara zatrzymałaby swoją broń w ostatniej chwili czy naprawdę zamierzała uderzyć blondynkę. Było wiadomo, że szabla śmignęła w powietrzu i zbiła ten atak włóczni czy był pozorny czy nie. Stal stuknęła o drewno a Kislevitka przyjęła postawę bojową ustawiając się nieco bokiem i wystawiając przed siebie szablę gotowa do podjęcia walki. Kara ustawiła się podobnie i włócznia była już gotowa aby skrzyżować się z szablą. W dwa przyspieszone oddechy coś co dotąd wyglądało na popisy szermieczych umiejętności zmieniło się w coś co zaraz mogło się zacząć prawdziwym pojedynkiem. W tym momencie huknął strzał i brodaty brunet z dymiącym pistoletem wkroczył na scenę. - Świetnie! Cudownie! Brawo! Brawo dla tych pięknych i odważnych wojowniczek! Dziękujemy i kłaniamy się za ten wspaniały pokaz! - de Rivera uśmiechał się promiennie i po wsadzeniu pistoletu za pas zaczął klaskać. A po chwili zaczęła klaskać i zgromadzona widownia jaka zdążyła się zebrać. To sprawiło, że i dwie wojowniczki rozejrzały się dookoła dość zmieszanym wzrokiem jakby dotąd zajęte głównie sobą nie zauważyły, że stały się sercem widowiska. Kislevitka ogarnęła się pierwsza, może dlatego, że rozumiała w reikspiel co kapitan mówi, bo uśmiechnęła się i skłoniła widowni. Kara nadal patrzyła na nią, na kapitana i otaczających ją okrąg ludzi nieco niepewnym wzrokiem. Ale sytuacja znów się rozluźniła i zrobiło się luźniej i weselej. Skoro widowisko się skończyło to i widzowie zaczęli wracać do przerwanych zajęć. Nie wszyscy musieli widzieć jak kapitan gestem wezwał do siebie blondwłosą podwładną a te niechętnie podeszła do niego i odeszli przez rozchodzacy się tłum rozmawiając o czymś. --- Wieczorna narada - No i co radzicie swojemu kapitanowi? - kapitan zapytał siedząc na składanym krześle za niewielkim rozkładanym stołem. Na którym zresztą niewiele poza kubkiem i butelką wina było. Jego goście musieli jednak stać bo więcej mebli w tym namiocie nie było. Kapitan zebrał na tą wieczorną anradę większość najznaczniejszych dowódców. Było dwóch jego kapitanów jaki każdy dowodził frontem i tyłem maszerującej kolumny, była Kara, był Togo który robił za tłumacza i jeszcze parę innych charakterystycznych osobistości ich wyprawy. Wszyscy zdążyli się poznać chociaż z widzenia jak nie z ostatniego bankietu w “Kordelasie” no to z dzisiejszego poranka jeszcze w mieście albo całego dnia marszu po plaży. - Z całym szacunkiem panie kapitanie ale nie rozumiem nad czym się tu zastanawiać. Jak mamy iść dalej to idźmy. - pierwsza odezwała się brunetka jaka była dowódcą imperialnych najemników. Teraz podobnie jak kapitan i większość zebranych była bez zbroi no i bez swojego wielkiego miecza. Nazywała się Anette Konig i tytułowała się kapitanem a nawet sam de Rivera też ją tak tytułował. Chociaż widać było gołym okiem, że oboje są całkiem innymi kapitanami, ona była zawodowym oficerem wojsk lądowych a on dowódcą statku. Ale zdawali się darzyć siebie szacunkiem. - Tak, ale ona nie chce tam iść. - kapitan wskazał na miedzianoskórą dyskusję. Jak się wszyscy zebrali to na początku streścił na czym polega trudność. Wedle planu jutro z rana powinni ruszyć w górę rzeki przy jakiej się dzisiaj rozbili na noc. I przed zmierzchem powinni dotrzeć do Leifsgard. No może pojutrze. Trochę zależało od tego jak będzie się szło. Wzdłuż rzeki nie było już plaży to zapowiadało się, że będzie trudniej niż dzisiaj. Zwłaszcza, że dżungla schodziła praktycznie do samej rzeki. Osada Leifsgard należała do Norsów. Nie była tak wielka i znana jak Skeggi ale była ostatnim okruchem cywilizacji przed zagłębieniem się w trzewia pradawnej dżungli. Więc kapitan planował, że tam właśnie odpoczną uzupełnią zapasy i zasięgnął języka. Ale pojawił się problem. Kara nie chciała tam iść. Bo wychodziło na to, że jej siostry mają z Norsmenami mocno na pieńku. Więc nie żywiła do nich przyjaznych uczuć. No chyba, że przybysze zza oceanu planowali atak na osadę Norsów. Wtedy bardzo chętnie służyła wszelką pomocą i była gotowa walczyć z nimi ramię w ramię. No ale de Rivera kompletnie nie miał w planie ataku na Norsów. Chciał odnaleźć piramidę i zgarnąć jak najwięcej skarbów a nie siec się i strzelać z Norsmenami. Zwłaszcza, że przecież czekała ich jeszcze droga powrotna do miasta a najłatwiej było podróżować przy rzece tak długo jak się da. Co by znów oznaczało spotkanie z osadą Norsów albo wrogą po poprzednim spotkaniu albo zniszczoną po poprzednim spotkaniu. Więc walka z Norsmenami kompletnie mu się nie uśmiechała. Zaś Karze kompletnie nie uśmiechała się wizyta we wrogiej jej plemieniu osadzie. No i po to kapitan wezwał swoich dowódców i doradców aby usłyszeć jakie rozwiązania proponują w takiej sytuacji. Carsten Pierwszy dzień podróży Carstenowi przeszedł dość lekko. Jako ochroniarz nie napracował się zbytnio. Szedł razem z innymi mając na oku miedzianoskórą wojowniczkę. Do pomocy miał Zoję, Babette i Jordis. No i Bastarda. Pies był w siódmym niebie. Biegał na przemian wzdłuż i w poprzek plaży, wskakiwał do wody, pływał, chlapał się, czasem zaszczekał i generalnie wyglądał dość pociesznie. Bo trochę jak maskotka całej armii. Wiele głów i twarzy zwracało się ku niemu, często ktoś na niego gwizdał czy wołał głaszcząc, poklepując albo rzucając coś do jedzenia. Wiele osób, nawet poważnych wojaków, uśmiechało się albo wręcz smiało jak Bastard otrzepywał się z wody albo próbował złapać przelatującego ptaka. Chyba tylko na skrzeczące małpy miał awersje bo jak tylko jakąś wyczuł gdzieś na drzewach to zaczynał je obszczekiwać. A te rewanżowąły mu się piskami i skrzeczniem z koron drzew wiec ten pojedynek werbalny zwykle raczej nie przynosił przełomu. Amazonka wbrew obawom kapitana nie skorzystała z pierwszej okazji by czmychnąć w mrok dżungli zaraz po opuszczeniu bram miasta. Szła sobie spokojnie przed siebie razem z innymi w towarzystwie swojej kobiecej eskorty, Carstena no i Togo. Z oczywistych względów z nim rozmawiała najwięcej. A szło się jak na jakiejś wycieczce w plener. Można było uwierzyć, że ta półnaga wojowniczka jest tylko kolejnym członkiem ekspedycji. Chociaż o egzotycznej urodzie i wyglądzie. To już chyba czarny niziołek bardziej rzucał się w oczy. Miał prawie czarną skórę no i czubek głowy gdzieś na wysokości połowy torsu dorosłego. Szedł tylko w przepasce biodrowej, z jakimiś naszyjnikami na szyi oraz włócznią. W ciągu całego dnia egzotyka obojga tubylców chyba wszystkim spowszedniała na tyle, że nie wywoływali już takiej sensacji jak na aukcji albo na początku wyprawy. W końcu szli jak inni i nic specjalnego się nie działo. To już u celu, przy tej rzece jak rozbijali obóz było więcej stresu niż przez cały dzień marszu. Nie było trudno sobie wyobrazić, że Kara może próbować się ulotnić w zamieszaniu. Jak ludzie na przemian pokrzywkiwali do siebie, mijali się, szli do dżungli albo wracali z dżungli z naręczami zebranego drewna. A i zmrok się zrobił a w końcu i ciemność wieczoru. Sytuacja była idealna by się gdzieś ulotnić. Ale Amazonka jakoś nie skorzystała z okazji. Wreszcie ich namiot był rozbity, kolacja lada chwila powinna być gotowa, było już po tym zebraniu u kapitana gdy pojawiła się pewna dyskretna sprawa. Panie chciały dokonać wieczornych ablucji aby zmyć z siebie ten całodzienny kurz, pot i pył. A wokół w obozie dominowali mężczyźni. Też się kąpali w rzece czy oceanie, nawet czasem któryś pływał no ale męska nagość jakoś tak nie rzucała się w oczy gdy wokół byli prawie sami mężczyźni. Nie było jednak trudno sobie wyobrazić co by było gdyby kobiety, w większości młode, okazały się podobną swobodą. - Właśnie kończą rozbijać łaźnie polową. - zauważyła Zoja zerkając na rozwiązanie tego problemu. A był nim jeden z zapasowych namiotów rozstawiony w płytkiej wodzie rzeki. Co sprawiało, że panie mogły wejść do wnętrza i tam zadbać o swoją higienę. Dlatego już teraz kilka z nich czekało przy brzegu z ręcznikami aż prace z tym namiotem dobiegną końca. Carstenowi przypadło w udziale stanie na straży przyzwoitości i dobrych manier gdy Kara i większość kobiet z eskorty skorzystała z dobrodziejstwa tej rzecznej łaźni. Wszystko wydawało się w porządku gdy w pewnym momencie z wnętrza nie doszedł go zaskoczony i przejęty głos Babette. - Hej co robisz? Wracaj! Ubierz się! Musisz się ubrać! - nie wiedział co tam się dokładnie działo za ścianą namiotu ale szybko się przekonał bo poła namiotu uchyliła sie i ukazała się ociekajaco wodą postać Amazonki. Poza przepaską biodrową i pasa z nożem nic więcej na sobie nie miała. Zmyła z siebie te malunki jakie miała do tej pory na sobie. Na szczęście jej długie i mokre włosy opadały na tyle litościwie, że zasłaniały od przodu te atrybuty których szanująca się cywilizowana kobieta nie powinna pokazywać publicznie. Dzikuska coś powiedziała może do niego a może do dziewczyn w namiocie wskazujac w bok namiotu jakby tłumaczyła co robi. Ale bez Togo oczywiście nikt nie zrozumiał co ona mówi. Zaraz poła namiotu uchyliła się ponownie i wybiegła z niej Zoja gorączkowo naciągając koszulę jak najniżej a wyglądała jakby nic poza tą koszulą nie miała. Babette pewnie miała na sobie jeszcze mniej bo tylko wychyliła głowę z namiotu kurczowo trzymając połę płachty aby się więcej nie obnażyć. - Kara! Wracaj tu! Co ty robisz?! Cholera Carsten ona chyba idzie pływać! - Zoe była zdenerwowana widząc jak Amazonka obeszła namiot i zaczęła wchodzić do wody, właśnie jakby miała zamiar popływać. A ona sama była tylko w koszuli i sądząc z konsternacji w głosie nie była pewna czy powinna tamtej na to pozwolić, łapać ją, gonić czy jeszcze co innego więc w rozterce spojrzała na dowódcę eskorty. Bertrand - Oh, zobacz jak tu pięknie! Mogłabym tu zostać na zawsze. Może jak wrócimy ze złotem zbudujemy sobie tutaj dom? Z ogrodem i widokiem na plażę. - Isabella w pełni uległa urokowi tego malowniczego miejsca. Rzeczywiście jak się stanęło plecami do obozu można było udawać, że są tu sami. A widoki były przepiękne. Z jednej strony otwarty ocean, bure chmury nad głowami i czerń nieba tam gdzie były dziury. Do tego mroczna ściana dżungli od strony lądu i szeroki pas plaży oraz ciepły, złoty piach pod stopami. Tak, niewątpliwie to miejsce miało swój urok. Może troszkę psuli go mali krwiopijcy którzy wieczorem zlatywały się chmarami by wyssać krew z rozgrzanych marszem i słońcem ciał. Isabelle właśnie jednego trzasnęła dłonią na swoim ramieniu ale to chyba nie mąciło jej szczęścia. - Pójdziemy do tej Amazonki? Teraz jest okazja. Widziałeś co ona potrafi tą włócznią? Ale ta blondynka też. Tylko, że szablą. - mówiła idąc spokojnie boso po plaży. Trochę dalej widać było światła obozu zresztą na słuch też on się odznaczał chociaż nieco dalej odgłosy zmieniały się w nierozpoznawalny szum. Ale w miarę jak wracali z tej wieczornej przechadzki po plaży to znów było słychać i widać coraz więcej detali. - A może do tej pani kapitan? Bez tego pancerza i miecza wcale nie jest taka duża. Przyjrzałam się jej jak rozbijaliśmy obóz. Myślę, że podobna do mnie. - Bertrand jak miał okazję się przyjrzeć tej Konig na naradzie w namiocie kapitana mógł dojsć do podobnych wniosków. Bez pancerza i broni sylwetką i gabarytami jakoś nie wyróżniała się na tle innych kobiet w jej wieku. Może była ze dwa czy trzy palce wyższa ale całościowo to mogło łatwo umknąć. - Strasznie ci dziękuję, że mnie zabrałeś! Jesteś najlepszym bratem na świecie! - młodsza siostra niespodziewanie objęła swojego najlepszego brata na świecie i przytuliła się do niego ściskając mocno by okazać swoją radość i wdzięczność. - A myślisz, że jak one strzelają z łuku? Bo ta kapitan to nie widziałam aby miała coś do strzelania. Chyba nikt w ich grupie nie ma. Tylko te wielkie miecze mają. Kara ma tylko nóż i włócznie. No Zoja ma pistolety. Ale łuku chyba nie. - gdy już szli między pierwszymi namiotami siostra na głos chyba porównywała swoje umiejętności z trójką kobiet o jakich mówiła. Osobiście raczej nie miała wprawy w posługiwaniu się szablą, nożem czy mieczem. Ale umiała się posługiwać łukiem. A łuku u żadnej z owych kobiet nie można było dostrzec. - O zobacz, rozstawili już łaźnię. To będzie można się umyć. - powiedziała ucieszonym tonem widząc ten jeden, jedyny namiot jaki stał w wodzie. A jak było mówione wcześniej to właśnie było miejsce gdzie wszystkie panie z obozu mogły spłukać z siebie trudy dnia. Jak odchodzili na przechadzkę to dopiero służba stawiała ten namiot. - A to nie jest ta kapitan? Co tam się dzieje? - gdy skrócili dystans dostrzegli grupkę czekających na plaży kobiet aby dokonać wieczornych ablucji w namiocie. Wśród nich jedną z brunetek faktycznie mogła być Konig. Chociaż stała w samej koszuli, i w grupce kobiet bez charakterystycznego chabrowego kubraka albo swojej broni to tak do końca jeszcze nie można było być pewnym. Ale nie zdążyli nawet podejść by się przyjrzeć gdy przy namiocie zrobiło się jakieś zamieszanie. Jakaś ciemnowłosa kobieta wyszła z namiotu wywołując małe zamieszanie. Kolejna, tym razem blondynka w białej koszuli wybiegła za nią coś krzycząc jakby chciała ją zatrzymać a osoby jakie były w pobliżu świadkami tej sceny patrzyli, śmiali się albo coś mówili dodając swoje do tego zamieszania. Cesar Podróż po plaży nie okazała się za bardzo uciążliwa. Nie tak jak to złorzeczylo mnóstwo osób. Z drugiej strony dzisiaj szli po plaży a nie na przełaj przez dżunglę. Tak czy inaczej gdy popołudniu dotarli nad rzekę i zaczęli rozbijać obozowisko siwowłosy brodacz nie był za bardzo zmęczony. Zwykle szedł z Javierem bo kapitan przydzielił Jordis do eskorty Amazonki pod komendę Carstena. Za to miał do towarzystwa dwójkę wykształconych wsztuce medycznej towarzyszy. Dobranych jakby dla kontrastu, patykowaty, starszy nawet od niego mężczyzna i młoda, młodsza od niego kobieta. Mężczyzna nazywał się mistrz Bartolomeo i był Tileańczykiem. Z racji tego, że jak sam mówił przez 30 lat był lekarzem pokładowym na różnych statkach to i podłapał nieco języków obcych. Jak sam mówił mógł się dogadać z estalijczykami i bretończykami a parę prostych zdań znał nawet w reikspiel i po kislevsku. Ulryka zaś pochodziła z Marienburga i więc reikspiel był jej ojczystym językiem a sama żywiła wielki szacunek do Mannana. Z zamiłowania jednak uwielbiała Imperium a zwłaszcza Altdorf gdzie przez kilka lat pobierała nauki i praktyki medyczne. Bardzo ciepło wyrażała się o tamtym okresie swojego życia który sądząc po jego wyglądzie musiał zakończyć się nie tak dawno. I tak brodaty Estalijczyk, mianowany szefem medycznym wyprawy znalazł się między starym a młodym, między kobietą a mężczyzną, między doświadczeniem a powiewem świeżości. Pod wieloma względami wydawał się być pośrodku drogi pomiędzy tym dwojgiem. - A ty kawalerze? Gdzie praktykowałeś do tej pory? Pierwszy raz w tych stronach? - Bartolomeo zapytał w którymś momencie podróży gdy szli piaszczystą, słoneczną plażą w tłumie innych podróżników. Pytał w reikspiel bo chociaż jak się okazało lepiej władał choćby estalijskim czy bretońskim to właśnie język poddanych imperatora był najlepszą platformą do porozumienia między całą trójką. Chociaż w wykonaniu Tileańczyka brzmiał mocno topornie. Z tego co mówił wynikało, że w samej Lustrii nie jest pierwszy raz ale zwykle służył na pokładzie statków. Pierwszy raz brał udział w wyprawie lądowej. Ulryka za to była w mieście już drugi rok i wcześniej miała praktykę w szpitalu do jakiego zwożono rannych żołnierzy i marynarzy ze statków jakie toczyły walki z najazdem dzikusów z północy podczas ostatniej wojny. Sam obóz na piaszczystej plaży, w narożniku między oceanem a rzeką był położony bardzo malowniczo. Rzeka zapewniała świeżą wodę a ocean bryzę zwiewającą tropikalne opary wgłąb dżungli. Cała rozciągnięta do tej pory kawalkada stopniowo skumulowała się w jednym hałaśliwym punkcie przygotowując się do spędzenia pierwszej nocy poza miastem. Obóz udało się rozbić, obozowicze zaczęli szykować sobie kolację i zajmować się swoimi sprawami. Kapitan zorganizował naradę dowódców grup i sekcji na jaką szef medyków też był zaproszony. Ale teraz było już po więc miał resztę wieczoru do dyspozycji. Amris Wyglądało na to, że elfy Amrisa są ostatnim oddziałem jaki dołączył do maszerującej przez miasto kawalkady różnych oddziałów. Słyszał już co prawda że inny oddział elfów z Ulthuanu bierze udział w tej ekspedycji ale dopiero dzisiaj się spotkali. I w pierwszej chwili dość przelotnie bo elfy Ektheliona szły na czele maszerującej armii więc mogli się tylko pozdrowić. Potem Amris ze swoją świtą dołączył do maszerującej kolumny i tak razem szli przez resztę dnia. Podróż nie okazała się aż taka ciężka gdy szło się po zalewanych oceaniczną wodą śladach poprzedników. Na pewno lżej niż po luźnym piachu jaki wyglądał uroczo i kusząco ale jednak maszerowałoby się po nim znacznie trudniej niż po tym mokrym i zbitym. Podczas tej wędrówki nie bardzo była okazja aby rozmówić się z kim kto nie maszerował tuż obok. Więc dopiero pod koniec dnia, jak dotarli do ujścia rzeki zagradzającą dalszą drogę była okazja się rozejrzeć i porozmawiać z kimś. Zwłaszcza, że zaraz po rozstawieniu namiotów kapitan de Rivera wezwał co istotniejszych dowódców i doradców do swojego namiotu na naradę. Amris jakiego ominął pożegnalny bankiet w ostatni Festag dopiero tutaj mógł się dokładniej przyjrzeć pozostałym dowódcom jak i oni jemu. No ale nie po to dowódca wyprawy ich wezwał tylko chciał usłyszeć ich opinię jak należy postąpić w danej sytuacji. Bo rano to już trzeba było ruszać dalej, tym razem wzdłuż rzeki i w głąb lądu. Po naradzie zaś wieczór każdy miał do swojej dyspozycji.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
21-02-2021, 21:48 | #63 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Deszatie : 22-02-2021 o 08:07. |
25-02-2021, 22:26 | #64 |
Reputacja: 1 |
|
26-02-2021, 18:02 | #65 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
04-03-2021, 22:10 | #66 |
Reputacja: 1 | Wymarsz z Portu Wyrzutków był spektakularny. Tak pod względem ilości osób, która w tym przedsięwzięciu zdecydowała się brać udział, jak i oprawy wymarszu. Starannie przygotowane i wyreżyserowane przedstawie, którego dodatkowy elementem były pożegnania, przyniosło zamierzony efekt. Całe miasto podziwiało idącego na czele kapitana de Riverę. Oczywiście idącego w przenośni. Wszak to rumak, którego dosiadał pokonywał odległości. A człowiek, który wygodnie w siodle siedział wygląd jeszcze dostojniej. Idealny spektakl. Baronessa de Azuara musiała przyznać, że kapitan był doskonałym aktorem w wyreżyserowanym przez siebie spektaklu. Już na pierwszy postój pojawila się pewien zgrzyt, który przez większość za takowy nie został na pewno uznany. Ba, większość odebrała go w kategoriach rozrywki. Ot, popis umiejętności dwóch wojowniczek. I zapewne płeć wpłynęła na takie postrzeganie sprawy. O ile baronessa mogła zrozumieć postawę przedstawicielki obcej im wszystkim kultury i tym wytłumaczyć w pełni nieproporcjonalnie zachowanie, to już wcale nie było wytłumaczenie zachowania przybocznej de Rivery. Chęć popisania się była nie na miejscu. A kapitan swoją interwencją zrobił jedynie dobrą minę do złej gry. Podczas narady baronessa przysłuchiwała się uważnie. Jako, że signore Arrarte wyłożył sprawnie punkt widzenia, który oboje reprezentowali Iolanda nie widziała sensu by wtrącać jeszcze swoje trzy grosze. Po samej naradzie baronessa wróciła do swojego namiotu. Trud podróży dał się jej we znaki. Ja to dobrze, że Pilar przygotowała kolację, którą można było spożyć przysłuchując się gwarowi obozowiska. A to tętniło życiem. W tej sporej grupie była i siła, ale i niebezpieczeństwo. Nie dało się być niezauważonym. Nie dało się ukryć. I było się łatwym celem tak do śledzenia jak i do ataku. A to był spory problem
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
05-03-2021, 18:44 | #67 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
06-03-2021, 00:10 | #68 |
Reputacja: 1 |
|
06-03-2021, 13:47 | #69 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 09 - 2525.XII.10 bkt; popołudnie Czas: 2525.XII.10 bkt; ranek Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, ujście rzeki, obóz na plaży Warunki: jasno, gwar obozu, błoto po kostki, zachmurzenie, łag.wiatr, umiarkowanie Wszyscy - Cieszę się, że już jesteśmy w komplecie. Mam nadzieję, że nikogo nie zmyło nam z pokładu. - o poranku kapitan de Rivera ponownie wezwał wszystkich dowódców oddziałów na poranną odprawę. Tego co prawda można się było spodziewać już wczoraj wieczorem. Ale chyba nikt się nie spodziewał takich przygód w nocy. Po tym jak już cały obóz główny i ten pomniejszy elfów Ektheliona uspokoiły się, wyciszyły i nad namiotami zaległa cisza i ciemność. Ogniska przygasły i jedynie tam i tu wartownicy chodzili pilnując snu towarzyszy. Ale już pierwsza noc na skraju dżungli dała się ludziom zza oceanu we znaki. Raz w nocy w jednym z namiotów wybuchły jakieś krzyki i zamieszanie. W pierwszej chwili nie było wiadomo co tam się dzieje. Ostatecznie okazało się, że jakiś zwierzak wlazł czy próbował wleźć do namiotu. Strażnicy nie przyzwyczajeni do nocnych odgłosów nowego świata też mieli nerwową noc. W tej cholernej dżungli co chwila się coś ruszało, fruwało i skrzeczało. Trudno było zgadnąć czy ruch w krzakach to jeszcze jakieś niegroźne zwierzę czy to już coś lub ktoś podkrada się z morderczymi zamiarami. Więc tak ludzie jak i elfy jacy akurat mieli dyżur na straży podrywali się nerwowo na coś w tych ciemnościach. Ale na szczęście albo okazywało się, że to tylko jakieś zwierzę co dało się odstraszyć albo coś równie błahego. Prawdziwy odpust boży przyszedł z godzinę przed pierwszymi oznakami świtu. Zaczęło padać. Zanosiło się na zwykły deszcz ale w ciągu pacierza deszcz urósł do rozmiarów ulewy a ta w oberwanie chmury. Deszcz walący o płachty namiotów większość śpiących jeszcze dała radę zignorować. Ale jak w dwa pacierze później do namiotów zaczęła wpływać woda i robić się kałuże to już było z tym gorzej. Więc gdy na ziemi jeszcze panowały ciemności cały obóz był na nogach i jakoś próbował przetrwać ten atak sił natury. Pogoda bez wyjątków grzmociła namioty zwykłych żołnierzy i oficerów, woda zalewała tak samo namioty ludzi i elfów, biednych i bogatych. Ze dwa namioty zawaliły się gdy rwące potoki wody je wystarczająco podmyły. Szczęściem wraz z szarówką poranka wszystko się uspokoiło. Ulewa zostawiła po sobie mokre, błotniste pobojowisko i paskudne humory obozowiczów. Po części dlatego mało kto się wyspał a rano każdy próbował ogarnąć siebie, swoje rzeczy i namiot. A potem śniadanie. I wreszcie poranna narada u kapitana. Nie było więc dziwne, że też nie wyglądał zbyt radośnie i zaczął ją właśnie w ten sposób. - Jak widzicie pogoda nas nie rozpieszcza. Wczoraj była łatwizna. Piknik na plaży. Ale dzisiaj wchodzimy w dżunglę. Ale wierzę, że jak zachowamy ostrożność, zimną krew i głowę na karku to sobie poradzimy. - kapitan powiódł spojrzeniem po zebranych w jego namiocie twarzach dowódców poszczególnych grup i oddziałów. Skład był podobny jak wczoraj wieczorem. - Po śniadaniu zwijamy obóz i ruszamy dalej. Będziemy maszerować w górę rzeki. Jeśli ktoś się zgubi niech stara się wrócić do rzeki. A potem iść w górę rzeki. Jak dobrze pójdzie przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do Leifsgard. Jest świeżo po porze deszczowej więc stan wszelkich wód będzie wysoki. Trzeba się liczyć, że okolica może być nieco podtopiona. I może trzeba będzie obejść jakiś kawałek. Będziemy szli kolumnami. Ale w dżungli raczej będzie widać tylko najbliższych sąsiadów. Postarajcie się utrzymywać stały kontakt z tymi przed i za wami. - mniej więcej coś takiego de Rivera mówił do swoich dowódców aby mieli to na uwadze podczas dzisiejszego dnia marszu. Potem jak omówił ogólną część dla wszystkich zaczął przydzielać zadania poszczególnym oddziałom. Podobnie jak wczoraj elfy Ektheliona dostały rolę straży przedniej. Trudno było przewidzieć na co mogą natrafić to po prostu musieli uważać. Jakby dzień się kończył a tej osady Norsmenów nie było widać to powinni poszukać miejsca na nocny obóz. A porucznik Olmedo dowodzący swoją lekką piechotą miał przejąć niewdzięczną rolę osłony rozciągniętych sił głównych od flanki. Straż tylną stanowiły oddziały kuszników i pikinierów. - Są jakieś pytania? - gdy już wszyscy otrzymali swoje rozkazy kapitan zakończył odprawę standardowym w takim wypadkach pytaniem. A poza namiotem dowódcy trwało zwijanie obozu i porządkowanie bajzlu jaki uczyniło oberwanie chmury. Czas: 2525.XII.10 bkt; popołudnie Miejsce: okolice osady Leifsgard, dżungla, przedpole osady Warunki: jasno, gwar, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar https://img-aws.ehowcdn.com/560x560p...0/92839399.jpg Wszyscy No i wreszcie weszli w tą dżunglę. Rzeczywiście było całkiem inaczej niż do tej pory. Kontrast do wczorajszego słonecznego, prawie radosnego spaceru po plaży był duży. Niby wstał już dzień i było jasno ale jakoś nie do końca. Buty cały czas grzęzły jak nie w błocie to w kałuży albo mokrej ściółce. Wilgoć była wszędzie. Ściekała z liści, wyciekała spod butów, czuło się ją w powietrzu i odbijała światło dnia w mijanej rzece i cuchnęła bagnem w jej mętnych zakolach. O tak, to nie była kraina w której można było obawiać się braku wody. Zapachy też były obce. W imperialnych, bretońskich czy estalijskich lasach zapachy były inne. Tutaj dominowała parna, zgniła, żywa zieleń i podobne lepkie zapachy. Chociaż zdarzały się przyjemne wyjątki jak mijali jakieś kwitnące krzewy czy drzewa. Egzotycznie wyglądały te wszystkie wiszące i wspinające się na pnie i konary rośliny. Trochę podobne do staroświatowego bluszczu. Przynajmniej w tym, że podobnie się czepiały i owijały. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Wszystko co się dało porastał mech albo coś podobnego. A na dnie lasu może było jasno jak w dzień ale też nie do końca. Czytać to już pewnie byłoby wygodniej jakby trafiło się na jeden z tych promieni światła jakich niewiele docierało przez kolejne piętra drzew na dno lasu. W postrzeganiu na dalsze odległości poza konarami, pniami, naroślami i krzewami przeszkadzała mgła. Dlatego te odleglejsze pnie już były niewyraźne i zamglone. Nie przeszkadzało to na krótkie dystanse ale na te dalsze przysłaniało obraz. Teren okazał się trudny. Zwykle podróżni szli gęsiego, czasem w parach czy trójkach. Nie bardzo było sens na siłę przedzierać się przez korzenie i krzaki. Łatwiej było iść po wydeptanej przez poprzedników ścieżce. Trochę podobnie jak wczoraj większość szła po mokrym piasku plaży. Tyle, że wczoraj z dowolnego miejsca w kolumnie widać było całą resztę ekspedycji. A dzisiaj w tej dżungli może kilkanaście osób przed i za sobą. Czyli tak jak rano mówił kapitan, można było mieć oko i kontakt na najbliższych sąsiadów ale kompletnie nie było widać co się dzieje dalej. Nie dało się z jednego miejsca kontrolować całości więc siłą rzeczy ważne było aby dowódcy lokalnych oddziałów ze sobą współpracowali i potrafili działać samodzielnie. Co jakiś czas wzdłuż kolumny przejeżdżała para lekkich kawalerzystów. Niejako dla kontroli całości a trochę też jak kurierzy gdyby trzeba było przekazać jakąś wiadomość. Widok po lewej się nie zmieniał. Różne rzeczne krajobrazy. Rzeka rzeczywiście przybrała i rozlała się po okolicy bo widać było jak z wody wystają krzewy i drzewa jakie trochę dalej rosły bez tej wodnej podstawki. Po prawej właściwie widok był jeszcze bardziej monotonny. Dżungla. Czasem widać było tylko tych piechurów ze straży bocznej co dbali by nic znienacka nie zaskoczyło sił głównych. I tak zeszło przedpołudnie, południe gdzie zrobili przystanek na obiad i krótki popas oraz większość popołudnia. Pierwszy raz od poranka była szansa aby spotkać się i porozmawiać w większej grupie i odpocząć. Albo odwiedzić medyków. Okazało się, że o ile przeprawa przez plażę nie spowodowała żadnych zgłoszeń to pół dnia marszu przez dżunglę już zaowocowało pierwszymi wypadkami. W większości były to różnego rodzaju ukąszenia od insektów i węży. Ale na razie jakoś nikt nie podzielił losu pechowego Friedricha. Po tym popasie marsz został zmieniony, dyżurne oddziały na straży wymienione na nowe i mniej zmęczone i wyprawa ruszyła dalej. Została już może godzina jak zacznie się etap zmierzchu więc czas już był myśleć o rozbiciu obozu gdy od czoła przyszła wiadomość, że chyba właśnie dotarli do tej osady Norsmenów. - Amrisie, myślę, że biorąc pod uwagę twoje wczorajsze słowa jesteś odpowiednią osobą aby negocjować z Norsmenami nasze przybycie. Kawaler Cesar też wczoraj okazał się niezłym wyczuciem to moglibyście pójść razem. Chyba, że ktoś jeszcze ma ochotę? - chociaż w grzecznej formie to jednak na pospieszenie zwołanej naradzie kapitan wybrał dwóch ochotników aby robili za parlamentariuszy i przedstawicieli reszty ekspedycji. Ot aby przypadkiem gospodarzom nie przyszło do głowy, że to jakaś wyprawa wojenna co przybyła ich napaść. Carsten Poranek nie był zbyt zachwycający. Ale chociaż wczoraj wieczorem wszystko dobrze się skończyło. Kara co prawda nie miała zamiaru dać zię zagnać do brzegu jak mała kaczuszka swojej kaczej matce. Zwłaszcza, że pierwsza weszła do wody to miała przewagę na samym początku. A okazała się całkiem dobrą pływaczką. Żywioł wody nie był jej obcy. Śmiało płynęła pod prąd rzeki jaka po zmroku wydawała się czarna. Za Carstenem dołączyły jeszcze dwie pływaczki z eskorty. Zoya i Babette. Ale póki Kara była na przedzie i wyznaczała kurs miały taki sam kłopot nadążyć za nimi jak Carsten za Amazonką. Koniec końców jednak wszystko dobrze się skończyło. Tubylczej kobiecie chyba znudziło się płynąć pod prąd bo zaczęła płynąć wpoprzek dzięki czemu pozostała trójka mogła ją dogonić. - A jak zacznie płynąć do brzegu i zwiewać to co robimy? - zapytała Babette gdy już mniej więcej byli we czwórkę a dzikuska płynęła w stronę brzegu. Okazało się, że obóz został ładnymi, świetlnymi plamkami ognisk i przytłumionym gwarem tłuszczy. A oni pływali w ciepłej wodzie jaka po ciemku wydawała się czarna jak smoła. No rzeczywiście jakby sobie Kara wymyśliła zwiać to miała świetną okazję. No ale chyba nie po to weszła do rzeki bo w końcu zawróciła w stronę obozu. W jego pobliżu okazało się, że jeszcze jedna, ciemnowłosa kobieta też postanowiła popływać. Dopiero jak się odezwała dało się poznać bretoński akcent. Wreszcie cała ociekająca wodą grupka z powrotem wyszła przy plaży obok wodnej łaźni dla kobiet gdzie już czekała Jordis z ręcznikami. Zwłaszcza dla Amazonki aby przykryć jej nagość. Ale co sobie przed tem Carsten mógł rzucić okiem na te przyjemne dla oka kształty pływaczek to raczej nie należało do przykrych wspomnień. A wszystkie wróciły z tego pływania zadowolone chociaż może nie z tego samego powodu. Eskorcie najwidoczniej ulżyło, że Amazonka cało wróciła do obozu. Tylko Bastard bez żenady otrzepał się z wody i patrzył dookoła radosnym spojrzeniem. A ta coś powiedziała do Togo co też na nich czekał więc przetłumaczył. - On mówi, że ona mówi, że nam mówiła, że idzie popływać. I że dobrze pływacie. - Jordis przetłumaczyła tłumaczenie z ichniego na estalijski a ten na reikspiel. Potem już reszta wieczoru obeszła się bez żadnych sensacji. Aż do przedświtu gdy wszystkich obudziło oberwanie chmury. Przez resztę dnia szli gdzieś w centrum kolumny. Znów im towarzyszył Togo aby w razie czego tłumaczyć w obie strony. Dżungla okazała się trudnym terenem jak się miało na uwadze, że podopieczna tak kluczowa dla wyprawy w każdej chwili może dać dyla w krzaki a potem dalej. Nie było się co dziwić pomysłom aby ją prowadzić spętaną. Ale jakoś Kara szła razem z innymi i nie zdradzała chęci ucieczki. Wydawała się spokojna i swobodna. - Oni mówią, że niedługo dotrzemy do tych Norsów. - gdy popołudnie zaczynało zbliżać się do końca Amazonka odezwała się coś i przez Togo a potem Jordis reszta dowiedziała się co. I rzeczywiście pacierz albo dwa później od czoła przyszła wiadomość, że widać jakąś palisadę. Sam marsz przez tą podmokłą dżunglę i tropiki nie był dla Carstena zbyt przyjemny. Stawiał noga za nogą i jakoś szedł i dawał radę. Ale myśl o odpoczynko robiła się naprawdę miła. Jakby jeszcze miał dźwigać cały swój plecak z zapasami to mogłoby być kiepsko. - O, Carstenie, dobrze, że jesteś. Jak się sprawy mają? - gdy się już zatrzymali i czekali jak się sprawy rozwinął kapitan podjechał do nich na swoim koniu. - Zobaczymy jak to wyjdzie z tym noclegiem w wiosce. Jeśli się uda to wy zostaniecie na zewnątrz i postarajcie się przenocować do rana. Rano przyślij kogoś by zasięgnąć języka. Czy będzie potrzebować czegoś jeszcze? - właściwie to nie było to niespodzianką. Coś podobnego kapitan mówił już rano na wypadek gdyby dotarli dziś do Leifsgard. No i jak się właśnie okazało dotarli. Rano zaproponował, że może zostawić jeden z oddziałów do pomocy. --- Mecha 09 Carsten; żar tropików; (ODP) 45+20-15=50; rzut: Kostnica 56 > 50-56=-6 = remis > nic --- Amris Wczorajszy dzień nie bardzo sprzyjał zawieraniu nowych znajomości. Cały dzień w marszu to najwygodniej było rozmawiać z kimś kto idzie obok. A nie dało się iść obok całej rozwleczonej kolumny. Dopiero wieczorem jak stanęli obozem na noc. Najpierw w namiocie dowodcy na wieczornej naradzie a później już jak był czas wolny przy kolacji i po. Okazało się, że plotki o tym, że w ekspedycji biorą udział inne elfy się sprawdziły. Ich dowódcę, Ektheliona, spotkał pierwszy raz na wczorajszej naradzie. Okazało się, że nie tylko są to jakieś tam elfy ale nawet ich pobratymcy z Ulthuanu. Ale rozbili się osobnym obozem w górę rzeki, nieco na uboczu głównego obozu. I jakoś nie pałali chęcią do integracji z innymi. Ponownie spotkali się z Ekthelionem na porannej odprawie. I niejako kapitan wymusił bliższą współpracę między nimi. - Ekthelionie nie wątpie w umiejętności twoich wojowników ale to niewdzięczna praca cały czas torować drogę przez dżunglę. Dlatego sugeruję abyście z Amrisem doszli do porozumienia w tej sprawie. Byłoby przykre gdyby coś zaczęło się dziać a straż przednia padała ze zmęczenia. - i tak to oba elfickie oddziały miały iść na czele kolumny. I wedle planu Estalijczyka wymieniać się co jakiś czas. Ci co akurat nie byli na przedzie szli na czele głównej kolumny jaka człapała przez tą podmokłą dżunglę. I widocznie kapitan wierzył, że elfy najprędzej dogadają się ze sobą niż z kimkolwiek innym. A dzięki rączym nogom ci na czele mogli szybko wesprzeć tych ze straży przedniej. A przynajmniej szybciej niż pozostała piechota. I tak Amris z towarzyszami przewędrował od tego pełnego wodnych niespodzianek poranka aż po koniec dnia. Jeszcze było jasno jak wcześniej ale dało się dostrzec, że niewiele już pełnego światła dnia zostało gdy padła wiadomość, że dostrzeżono palisadę. I dobrze. W samą porę. Myśl o odpoczynku była całkiem przyjemna. Zwłaszcza jakby się dało przespać niekoniecznie w namiocie. Jak na cały dzień marszu na przełaj przez tropikalną dzunglę to czuł się nieźle ale był właśnie ten moment co dobrze by było zrobić sobie przerwę. A niedługo potem dwaj kawalerzyści co regularnie objeżdżali maszerującą kolumnę przynieśli zaproszenie kapitana na pospieszną naradę. --- Mecha 09 Amris; żar tropików; (ODP) 30+30-15=45; rzut: Kostnica 41 > 45-41=4 = remis > nic --- Ekthelion Elfy schroniły się w namiotach rozbitych w górę rzeki trzymając dystans od reszty wieczoru i obozu. Nikt im nie przeszkadzał poza tym co przeszkadzało w nocy i reszcie. Aż do tego oberwanie chmury jeszcze przed świtem co ich pobudziło i zmusiło do pośpiesznej ewakuacji. Zlało solidnie i tak samo jak większość obozu większość rzeczy mieli mokre przy śniadaniu. A wkrótce po śniadaniu, porannej naradzie i zwinięciu obozu ruszyli przed siebie. Pod względem nawigacji plan marszu brzmiał rozsądnie. Wystarczyło się trzymać rzeki i iść w jej górę. I okazało się, że ten plan da się wykonać w praktyce. Co więcej okazało się, że do ekspedycji dołączyły inne elfy. Elfy Amrisa i jego siostry ale było ich chyba ze dwa razy więcej niż ektheliończyków. A poza tym z rana kapitan przydzielił oba te elfie oddziały na czoło kolumny sugerując współpracę ale nie ingerując jak ta współpraca ma wyglądać. Jak się szło na szpicy to właściwie w ogóle nie było widać tych z tyłu przez te krzaki i pnie drzew. Jak się szło na czele kolumny to nie było widać tych ze szpicy ale widać było najbliższe oddziały podążające z tyłu. Na te czołowe oddziały spadał ciężar wyrąbania drogi maczetami. I było to bardzo niewdzięczne zajęcie. Niewiele lżejsze niż rąbanie drewna. Tylko przez cały dzień a nie na jeden posiłek. Dobrze, że można było się zmieniać co dawało szansę odpocząć. Pod koniec dnia szpica dotarła do wyciętej przesieki za jaką był pas pustej, wypalonej ziemi. A potem palisada i za nią widoczne dachy domów. Ich zwieńczenia były zdobione na norsmeńską modłę. Sama osada wydawała się spokojna. Przynajmniej tak na słuch. Na środku rzeki przed palisadą widać było jakąś łodź a w niej dwie osoby jakie łowiły zdobycz wędkami. Można było przekazać na tyły, że jednak dotarli do norsmeńskiej osady przed zmierzchem. Niedługo potem w odpowiedzi przyszło zaproszenie od kapitana na rozmowę. Samym przedzieraniem się przez tą podmokłą dżunglę Ektelion nie był jakoś przesadnie zmęczony. Ale raczej nie mógł o sobie powiedzieć aby był świeży i wypoczęty. Odpoczynek a zwłaszcza kolacja i możliwość odespania tego marszu wydawał się całkiem ciekawą opcją. --- Mecha 09 Ekthelion; żar tropików; (ODP) 30+30-15=45; rzut: Kostnica 40 > 45-40=5 = remis > nic --- Iolanda O ile wieczorem estalijska baronowa przypuszczała, że tak dużej grupy nic nie powinno zaatakować to przy śniadaniu mogła z pewną satysfakcją stwierdzić, że miała rację. Tylko w rachubach nie przewidziała ataku oberwania chmury przy końcówce nocy co skutecznie rozbudził cały obóz nie mniej skutecznie niż atak jakiegoś wroga. Niestety aura wszystkim zrobiła przedwczesną ppobudke jeszcze jak było ciemno i uspokoiło się dopiero w szarówce świtu. Wraz z początkiem dnia można było wyjść z namiotu i oszacować straty swoje i sąsiadów. Wszyscy dostali podobne ulewne cięgi i mieli kłopot z zamoczonymi rzeczami. Więc i przy śniadaniu i podczas porannej odprawy mało kto miał dobry humor. Złorzeczenie na ten zdradziecki atak pogody zdawało się dobiegać z każdej strony. Ale mimo wszystko kapitan okazał się mieć gest. - Jeśli milady pozwoli to zaoferuję konia. Mam zapasowego. - zaproponował gdy już odprawa się skończyła i wszyscy zaczynali się rozchodzić. Jazda na końskim siodle przy tym całym błocie i kałużach jakie zalegały na ziemi po tej ulewie rzeczywiście brzmiała zachęcająco. Zwłaszcza jak ktoś miał jakieś doświadczenie w tej materii. Potem jeszcze miała okazję porozmawiać z siostrą Bertranda która chyba była jedną z niewielu osób co pomimo tych przykrości zaserwowanych przez pogodę tryskała młodzieńczym entuzjazmem. - Witaj Iolando. Cieszę się, że cię widzę. Jaki okropny poranek. Dobrze, że już się ten deszcz skończył. - przywitała się na początku kręcąc głową na tą ulewną niespodziankę. Ale ciągnęła temat dalej. - Wczoraj rozmawialiśmy z Bertrandem i tą imperialną kapitan. I tak troszkę sobie żartowaliśmy, że można by założyć nasz własny oddział Amazonek. Bo trochę tych pań z mieczami i łukami mamy prawda? - zaśmiała się po dziewczęcemu zadowolona z takiego pomysłu. No i była ciekawa czy Iolanda włada jakąś bronią i by była zainteresowania przystaniem do takiego oddziału albo po prostu luźnego stowarzyszenia. Bo z kobiet to chyba miała najwyższą pozycję. No ta Konig też była niczego sobie, zwłaszcza z tym swoim mieczem i pancerzem no ale jak sama wczoraj przyznała nie była szlachcianką. Niemniej chyba na Bretonce zrobiła dobre wrażenie bo nie wspominała jej źle. A potem zaczęła się przeprawa przez dżunglę. No i już nie było tak miło i pięknie jak wczorajszy spacer po plaży. Było wilgotno i niby jasno ale jakoś nie do końca. Ten gęsty las zdawał się przytłaczać z każdej strony a ludzkie drobinki na jego dnie wydawały się miałkie, mikre i w ogóle nie na miejscu. Wraz ze swoimi ludźmi była gdzieś w centrum kolumny i jej zadaniem była osłona szpitalników którzy maszerowali za nimi. Ale jakoś przez cały dzień nie było takiej potrzeby. Wreszcie gdy już dzień zaczynał mieć się ku końcowi od czoła przyszła wiadomość, że jednak udało się dotrzeć do tej wioski Norsmenów co zamierzali. A kapitan zgodnie z wczorajszą sugestią postanowił wysłać parlamentariuszy aby nie zjawiać się przed murami z całą zbrojną siłą. Wyznaczył Cesara i Armisa ale jak ktoś z dowódców czuł się na siłach w sztuce negocjacji to było jeszcze wolne trzecie miejsce. Estalijska szlachcianka po całym dniu podróży nie była w tak najgorszym stanie. Właściwie to nawet nie bardzo czuła jakieś zmęczenie. --- Mecha 09 Iolanda; żar tropików; (ODP) 40+20-15=45; rzut: Kostnica 32 > 45-32=13 > ma.suk = nic --- Cesar Wyglądało na to, że kapitan chyba nie z nudów albo zabawy wzywa dowódców na te narady. Bo jak się okazało dzisiaj wziął sobie do serca wczorajsze rady między innymi i Cesara i Amrisa co się najwięcej wczoraj udzielali i dzisiaj postanowił je zrealizować w praktyce. A zrealizowanie tych pomysłów w praktyce polecił właśnie im dwóm. No ale jeszcze było miejsce dla kogoś trzeciego. Ale to wyszło dopiero dzisiaj pod koniec dnia jak już prawie stali pod murami wioski. No może nie tak dosłownie bo z tego miejsca gdzie Cesar stał teraz to ten kawałek dżungli i rzeki nie bardzo się różnił od tych co mijali przez cały dzień. A wcześniej jak siłą rzeczy maszerował razem z Bartolomeo i Ulryką znów mógł uczestniczyć w ich rozmowie. Szli gdzieś w środku kolumny, przed nimi szli ludzie Iolandy. I właściwie było widać tylko po kilkanaście osób przed lub za nimi. Początku ani końca kolumny nie ujrzeli ani razu odkąd zagłębili się w dżunglę. - Chciałabym ich zbadać. Tych tubylców. Ciekawi mnie czy czymś się od nas różnią. - zaczęła z rana Ulryka gdy już szli przez tą błotnistą dżunglę. - A czym mieliby się różnić? - starszy pan spojrzał na nią z zainteresowaniem. Młodsza koleżanka po fachu rozłożyła ramiona na znak, że nie bardzo ma pomysł czym. - Nie wiem. Właśnie to bym chciała sprawdzić. Ona wydaje się zbudowana jak zwykła kobieta. Ale słyszałam, że u nich są same kobiety. Co nie wydaje mi się prawdopodobne. Przecież jakoś muszą się rozmnażać. A populacja tylko kobiet, tak samo jak tylko mężczyzn, nie jest w stanie tego zrobić. Do tego potrzebny jest mieszany komplet. Dlatego jestem jej ciekawa czy czymś się od nas różni. - przyznała chirurg z Marienburga wykształcona na altdorfskim uniwersytecie. - A on? - starszy pan niczym profesor z takiego uniwersytetu nic nie odpowiedział tylko pokiwał głową spokojnie przyjmując takie wyjaśnienia od żaka i zapytał o drugą sprawę. - On też jest ciekawy. Słyszałam, że mówią na nich “czarne niziołki”. Rzeczywiście na rozmiar jest podobny. Ale proporcje ciała ma nieco inne. Zwłaszcza głowy. No i rysy twarzy. Kompletnie inne. Widziałam kiedyś ludzi z dalekiego południa. On ma trochę podobne do nich rysy. No ale tamci byli normalnych rozmiarów, tacy jak my. A nie tacy krótcy jak on. - młoda uczona w sztuce medycznej wydawała się zafascynowana tą dwójką tubylców jacy im towarzyszyli. Zastanawiała się jak tu się do nich dobrać aby ich zbadać i czy koledzy nie słyszeli jakichś ciekawostek o tych dwóch nacjach jakie ją tak trapiły. Ale wcześniej przy śniadaniu a zwłaszcza potem, przy południowym popasie w dżungli to już mieli trochę roboty. Przychodzili do nich ludzie z ukąszeniami i zadrapaniami jakich nabawili się w nocy a zwłaszcza po drodze. Na szczęście większość to były lekkie przypadki ale było ich ze dwa tuziny. A wczoraj podczas marszu po plaży żadnego. Co dobitnie świadczyło o trudach podróży przez dżunglę która zaczynała pobierać haracz jeszcze zanim padł pierwszy strzał w tej wyprawie. Cesar może nie był już młodzieniaszkiem ale jakoś w momencie jak kolumna się zatrzymała i poszła wieść, że jednak udało się dotrzeć do zaplanowanego celu no to nie był jakoś specjalnie znużony. Dżungla na razie oszczędziła mu przykrości. Więc gdy przyszło to zaproszenie od kapitana na naradę w warunkach polowych no poszedł na nią bez oznak zmęczenia. --- Mecha 09 Cesar; żar tropików; (ODP) 55+40-15=80; rzut: Kostnica 48 > 80-48=32 > śr.suk = nic --- Bertrand - Jak na kogoś z gminu to całkiem miła dziewczyna. I ciekawa. Na pewno zna wiele historii. Musi być bardzo odważna. - wczoraj wieczorem jak już we dwójkę kładli się spać na swoich posłaniach wyglądało na to, że kapitan Konig nie tylko na Bertrandzie zrobiła dobre wrażenie. Chociaż Izabella nie rozmawiała z nią tyle co on. Ale pomysł z założeniem oddziału złożonego z samych kobiet bardzo jej się spodobał. Bertranda już nieco sen morzył jak jeszcze słyszał którą z dziewczyn można by dokoptować do takiego oddziału no i jakie są szanse, że się zgodziła. W końcu zasnął wsłuchany w ten ciepły, kobiecy głos po drugiej stronie namiotu i właściwie nawet nie wiedział do jakich wniosków doszła jego młodsza siostra. A obudziła go wilgoć. Mokra, zimna i nieprzyjemna. Połączona z łomotaniem kropel o płachtę namiotu. Namiot wytrzymywał ale nie zdawał egzaminu przy podtapianiu go od dołu. To nie był zwykły deszcz, nawet nie burza ani ulewa. Tylko cholerne oberwanie chmury! I to jeszcze w nocy, przed świtem jak na zewnątrz jeszcze było ciemno. - O nie, wszystko jest mokre! - Izabella też się rozbudziła. Właściwie to cały obóz się rozbudził. Wszyscy niespodziewanie znaleźli się w tej parszywej sytuacji. No ale jakoś o szarówce świtu przestało padać i wraz ze światłem dnia można było ocenić szkody. Obóz wyglądał jakby go ktoś okładał wodną rózgą i wszyscy zbierali się i swój dobytek to tu to tam. Ale chyba nic poważnego nikomu się nie stało. Tyle, że prawie wszystko było mokre a obozowicze niewyspani. Ta ulewa przyspieszyła o dzwon czy nawet dwa zwyczajową porę wstawania. Potem było śniadanie i poranna odprawa. Śniadanie wydawało się podobnie rozwodnione jak i reszta obozu bo trudno było rozpalić przemoczone drewno. Odprawa poszła sprawnie w podobnej obsadzie jak ta wieczorna. Temat był nieco inny, głównie kto ma za kim maszerować bo chociaż pogoda sprawiła im psikusa i nie poprawiła nikomu humoru to kapitan nie zamierzał zmieniać planu i dziś chciał wkroczyć w dżunglę. Podczas narady widział ten sam skład co wczorajszego wieczoru. W tym także Anette. Coś jakoś nie odwracała od niego wzroku ani nie udawała, że go nie zna, nawet skinęła mu głową na przywitanie gdy wszedł do namiotu dowódcy. Imperialnym wielkim mieczom przypadło miejsce w samym centrum kolumny. Kapitan chciał móc ten ciężki i solidny odwód rzucić do walki w każdą stronę jaką by było potrzeba. Zresztą oddziałowi Bertranda przydzielił podobne miejsce. Gdy po śniadaniu spotkał Isabelle ta poprosiła go aby teraz on przejął komendę nad składaniem ich mokrych namiotów i reszty bagaży oraz pakowanie ich na muły bo sama miała zamiar odnaleźć Iolandę póki nie wyruszą. I zapytać czy by nie chciała przyłączyć się do tego pomysłu o żeńskim oddziale wojowniczek. A potem ruszyli. Oddział za oddziałem ładował się w tą ścianę dżungli i znikał z widoku. Najpierw elfy, potem lekka piechota i strzelcy wreszcie oddziały jakie miały zająć miejsce w centrum kolumny a więc i oni. Szło się całkiem inaczej niż wczoraj. Nie było widać dalej niż kilkanaście osób przed i za sobą. A błotnista po porannej ulewie dżungla zdawała się pochłaniać podróżnych jak wysuszony piach wodę. Marsz trwał większość dnia z przerwą na obiad w samo południe. Dopiero wówczas można było spotkać kogoś kto nie był w sąsiednim oddziale. I przekonać się, że ekspedycja jako całość wciąż istnieje. Bo tak w marszu bez widoczności to wcale nie było takie pewne. Przy okazji miał aż nadto okazji aby nagadać się z siostrą. - A wczoraj jak one we dwie by jednak walczyły ze sobą. Kara i Zoja. Jak myślisz, która by wygrała? Myślisz, że by się zgodziły wstąpić do tego oddziału wojowniczek? - wydarzenia z wczorajszego wieczora i rozmowa o nich widocznie pozwalaly Izabelli zająć czymś myśli i łatwiej znosić trudy podróży przez te bezdroża. Przy okazji wróciła do pomysłu z wczorajszego wieczora by porozmawiać z nimi obiema i resztą dziewczyn z eskorty Amazonki no ale rano przed wyruszeniem w drogę już nie zdążyła. - I elfki myślisz, że też by chciały? Jest ich trochę. Ale nie wiem czy by chciały. Właściwie to od wczoraj całkiem sporo się zrobiło tych elfów. Ale oni wszyscy idą gdzieś tam z przodu. To najwyżej jak się zatrzymamy. - zastanawiała się po drodze. Po dołączeniu elfów Armisa rzeczywiście populacja skośnouchych w ich ekspedycji zauważalnie się powiększyła. Nadal byli mniejszością no ale już nie tak jak choćby wczoraj na placu ratuszowym. Sam marsz nie okazał się dla bretońskiego szlachcica zbyt ciężki. Dobrze mu się szło i nie miał powodów do narzekań. Nawet jak pod koniec dnia jak się okazało jednak dotarli do ten norskiej osady jaką Carlos zaplanował na postój. Teraz trzeba było wybrać trzeciego parlamentariusza jaki dołączy do Cesara i Amrisa aby negocjować z Norsmenami z osady. --- Mecha 09 Bertrand; żar tropików; (ODP) 45+20-15=50; rzut: Kostnica 7 > 50-7=43 > śr.suk = nic
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
06-03-2021, 21:40 | #70 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Marktag, okolice Portu Wyrzutków, ujście rzeki, wieczór Ostatnio edytowane przez Deszatie : 06-03-2021 o 22:20. |