Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-11-2009, 21:36   #141
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Kurt, ty kretynie... - Hans mógł tylko mruknąć pod nosem i zamknąć oczy.
Twarz kobiety poczerwieniała, a jej kości policzkowe poruszyły się parokrotnie po śmiałych słowach gladiatora. Rycerze nie czekali na jej przyzwolenie. Wszyscy wyraźnie słyszeli co powiedział, a to nie mogło ujść płazem nikomu. Długie półtoraręczne miecze zgrzytnęły metalicznie podczas wyjmowania z pochew. Albert z Valdredem unieśli desperacko swoje bronie gotowi stanąć do nierównej walki. Za przyłbicami widać było tylko zmrożone oczy. Przez chwilę wydawało się, że to już koniec.
- Dosyć! - po kategorycznym rozkazie kobiety rycerze się zatrzymali. Wyraz wściekłości jednak szybko opuścił jej minę. Powrócił poprzedni – Czas to pieniądz, a ja nie mam w zwyczaju tracić ani jednego ani drugiego na takie odzywki. Moja oferta nie dotyczy już waszego towarzysza. Pójdzie z nami i zostanie wydany władzom miasta i zapewne wróci do kopalni. A jak będzie stawiać opór to wszyscy poniesiecie identyczne konsekwencje. A teraz słucham.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 11-11-2009, 23:31   #142
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
gościnnie występuje Kelly

O słodka normalności.
Pleven przywitało ich czym chata bogata. Morza szum, ptaków śpiew, ostry zapach zdechłych ryb. Tłum i zgiełk targowiska, po którym przechadzali się jak zwykli mieszkańcy miasta. Mnogość zapachów i barw pieściła zmysły i uwodziła tak mocno, że gdyby nie świeżo zakupione ubrania, zapomnieliby o pozostawionej w kopalni reszcie.
Akurat. Tak, jakby było to możliwe.

- Jak myślisz? Wróci do nas? – Callisto pierwszy powrócił do niewygodnego tematu. - Ryzykujemy powrót do magazynu, bo przecież tam chyba szukałaby nas?
Nie wiedziała co mu powiedzieć. Lubiła Bobby, ale nie zaryzykowałaby stwierdzenia, że ją zna. Któż mógłby powiedzieć coś podobnego o jakiejkolwiek kobiecie? A już jednostki tak niezrównoważone jak ona wymykały się wszelkim ocenom.
- Mam nadzieję, Callisto. Raz już wróciła, a wtedy przecież nie mieliśmy jej pieniędzy.
- Może masz rację. Cóż, trzeba będzie wrócić pewnie. Po prostu widocznie jestem przewrażliwiony.
- Dobrze
- powiedział poważnie. - Czy mówiłem ci już, że masz bardzo ładne oczy? - zmienił gwałtownie temat uśmiechając się.
- Mówiłeś, dziękuję - odpowiedziała niepewnie, zaskoczona tak nieprzystającym do sytuacji wyznaniem. Bezinteresowne komplementy były w jej świecie novum. Nie wiedziała jak reagować.
- Widzisz więc, że czasem mądrze mówię. Hm, jak ci się podoba tamta sukienka? - wskazał na elegancki zielony strój wywieszony przed sklepem. Pewnie widząc jej skrępowanie próbował rozweselić dziewczynę. Jakby nie było. Nie byli przecież zamknięci. Naprawdę, wystarczający powód, żeby skakać do góry niczym kozica.

Estalijczyk ją zaskakiwał. Był... miły. Podarowany kwiat zatknęła za ucho. Były piękne. I kwiat i chwila. I komplementy, którymi obdarzał ją szczodrze Callisto.
Czar jednak prysnął, gdy w tłumie mignęła jej znajoma twarz. Mimo panującego w dusznych korytarzach mroku, Vestine zapamiętała ją doskonale.

*

- Szuka nas.
Choć miała chęć skwitować pojawienie się parszywego elfa wieloma innymi słowami, na głos wyrzuciła jedynie te dwa. Rzucili się w głąb targowiska. Omówiony cichcem plan należało wprowadzić w życie czym prędzej. Szli razem jeszcze chwilę, ciągnąć za sobą nieludzia niczym na sznurku. Rozdzielili się przy trzecim zakręcie. Szpicel podążył za Vestine, dyskretnie trzymając się kilkanaście metrów za nią. Czarodziejka obejrzawszy się przez ramię, przyspieszyła kroku. W podobne gry była naprawdę niezła. Do perfekcji opanowała sztukę wypuszczania do wody kilku kropel krwi i uciekania tuz przed tym, gdy zaroi się w niej od rekinów.

Przyspieszony krok, pościg. Uderzenie adrenaliny i ofiara chwyta łowcę w sidła.
Callisto tymczasem, wbrew oczekiwaniom, nie odnajduje uliczki równoległej do tej, którą podążyła czarodziejka. Nie wypadnie zza węgła na nie spodziewającego się go kapusia. Nie ogłuszy płazem miecza.
Ona jeszcze o tym nie wie. Ciągnie za sobą ogon. Wzdłuż ulicy i dalej, za miejski spichlerz. W uliczkę, która okazuje się być ślepym zaułkiem. Obraca się przez ramię z przestrachem w stalowych oczach.
- Nic osobistego.
W ręku elfa błyska broń. Kilka szybkich kroków. Mężczyzna zrywa się do biegu, kobieta odwraca w jego stronę z gniewnym obliczem, pod nosem mrucząc niezrozumiałe sylaby.
Zimna stal robi się w jego ręku ciężka i śliska. Ze stukotem uderza o zafajdany resztkami miejskiego życia bruk. Napastnik wyrzuca przed siebie ręce w dzikim tańcu Przywrócenia Równowagi. Łapie ją w ostatnim momencie. Wraz z kobietą.
Razem lądują na ziemi.
Czarodziejka – ulicznica rzuca się na niego z krzykiem. To ona jest na wierzchu. Siedzi na nim okrakiem, przygważdżając do go ziemi całym ciężarem ciała. Słusznych rozmiarów tyłkiem wylądowała mu prawie na twarzy.
W uliczce opodal giermek zawraca i biegiem rusza w kierunku uliczki, w której po raz ostatni widział jej plecy. Gdzieś tam kobieta atakowana przez elfa potrzebuje pomocy.
On próbuje sięgnąć po nóż. Ona palcami urękawiczonej dłoni sięga jego twarzy. Nie jest wojowniczką, ale wyhodowany w dokach instynkt przetrwania robi swoje. Wbija napastnikowi palce w oczy, szarpie za włosy w rozpaczliwej próbie samoobrony próbuje uderzyć jego głową o ziemię. Rozbić mu ten cholerny łeb. Elf szamocze się, szarpiąc nowe ubranie ciemnowłosej. Wywija się spod niej, i w chwili, w której u wylotu uliczki pojawia się szermierz, uderza czarodziejkę czołem w nos. Świat odkształca się na krawędziach, w uszach dzwoni, z nosa spływa krew.
Miecz giermka chyba celu. Raz. I drugi.
Szpicel ciska piaskiem, prosto w słabe oczy giermka. W jego ręku znów błyska broń. Mierzy prosto pod serce, kobieta, której krew wciąż spływa po brodzie, wyciąga przed siebie rękę i zakreśliwszy w powietrzu arabski zygzak, raz jeszcze próbuje pozbawić napastnika broni. Uratować towarzysza. Tym razem Wiatr jej nie sprzyja. Złożony zbyt pospiesznie splot nie powoduje odkształcenia w rzeczywistości. Broń sięga piersi Estalijczyka i... rozpada się, niczym zrobiona ze szkła. W milion drobniutkich kawałków.
Obaj mężczyźni jeszcze chwilę ze zdumieniem przypatrują się niebywałemu zjawisku. I w końcu elf podrywa się i rzuca biegiem w kierunku ujścia zaułka.
Posłany za nim pocisk sięga celu, o czym zaświadcza wrzask.
Czarodziejka jest wściekła. Pała żądzą mordu. Porażka ma smak krwi.

*

Wychynęli z zaułka cichcem, starając się zwrócić na siebie jak najmniej uwagi. Nie rozmawiali o cudzie, którego byli świadkami. Pobieżnie uładzone ubranie i wytarta z twarzy i dekoltu krew – zatarli ślady zajścia, które w Vestine zasiało kolejne ziarenko wątpliwości we własne możliwości. Każdego, do kogo choć trochę zdążyła się przywiązać, prędzej czy później spotykało coś złego. Albert, Callisto... potwierdzali tę regułę.
Szła zatopiona we własnych myślach.
Nos spuchł nieco, jednak nie wyglądał na złamany. Rozbita warga robiła niezbyt dobre wrażenie, jednak nie były to straty niepowetowane. Bała się wyobrażać sobie, co stałoby się z nią, gdyby w pierwszym odruchu nie rozbroiła napastnika.

Nawet nie zauważyła, kiedy znaleźli się na podwórcu świątyni. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni była w podobnym przybytku. Następne wydarzenia przypomniały jej, dlaczego.
Widok klękającej przed Estalijczykiem kapłanki i pewny ton jego wypowiedzi wprawiły Vestine w osłupienie. Och, jakże mało wiedzieli o sobie nawzajem. Ile tajemnic ukrywali!
 
hija jest offline  
Stary 12-11-2009, 00:35   #143
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Znajdował się na samym szczycie klifu, doskonałym miejscu do obserwacji. Niewielkie zarośla i głazy stanowiły naturalną ochronę przed wykryciem. Do przybycia grupy pleveńskiej pozostało trochę czasu, więc przymknął oczy i położył się leniwie na ziemi. Lewą ręką namacał malutkie, słodkie owoce i z cichym mlaśnięciem oddawał się rozkosznej słodyczy. Brakowało mu takiej samotności. Od prawie roku przebywał tylko i wyłącznie w ciasnych pomieszczeniach, gdzie słowo "prywatność" przewijało się jedynie w baśniach. Dopiero teraz, gdy rozproszyli się, był czas na chwilę wytchnienia. Wytchnienia, które jak się okazało, trwało zaledwie chwilę.

Usłyszał krzyk Tobiasza, niebezpiecznie blisko siebie. Słyszał jak głos urywa się pod naporem żołdackiej dłoni. Poderwał się, odruchowo sięgając po broń. Miał wrażenie, że serce za chwilę wystrzeli z jego klatki piersiowej. Czuł tętnienie pod czaszką, pierwszy pot perlił się na twarzy, oddech momentalnie przyspieszył. Obserwował jak z jaskini wybiega Albert z siekierą w ręku. Po chwili dołącza także Kurt z majestatycznym młotem i Val jako jedyny zaopatrzony w proste ostrze. Brygada uderzeniowa prosto z kopalni Pleven! Proszę państwa, oto oni! Nieustraszeni, pierwsi, którym udało się uciec ze znanej w całym Starym Świecie kopalni! Obrazek był żałosny. Siekiera, młot i marny miecz przeciwko szesnastu zbrojnym, odzianym w zbroje warte kilka wiosek. Jedynie pika albo cięcie sztychem przebije się przez misternie układane metalowe kółeczka.

- Nie róbcie z siebie idiotów, błagam. - wyszeptał przez zaciśnięte zęby. Widział twarz Alberta i był pewny, że prędzej polegnie broniąc "niewinnych" niż złoży broń i skuli głowę na ścięcie. Nic jednak nie zapowiadało rychłego starcia. Rycerze półkolem otaczali jaskinię, idąc krokiem spokojnym, bez pośpiechu.

Szkolone warcholstwo. Ślepe rozkazom, nie umiejące odnaleźć się w swoim własnym świecie. Niby bogaci, niby wykształceni. Z pewnością pisać i czytać umieją. A mimo to dają sobą pomiatać, twierdząc, że należą do elity. Robią to dla szacunku! Przez całe życie cieszyli się tą zapchloną wolnością, dane im było podążać własnymi ścieżkami ograniczonymi jedynie przez ambicje rodziców i prawa tego paskudnego świata. To takich powinni zsyłać do kopalń, aby zobaczyli co posiadają i jaką tak naprawdę mają władzę. Nie ma większej władzy niż nad samym sobą. A oni pozbywają się jej bez mrugnięcia okiem, czysto dobrowolnie.

Zdążył zauważyć jak Astria zakrywają twarz dłońmi przytula się do brata, jak ze zrezygnowanego Kurta ulatuje całe powietrze, naprężone ramiona wiotczeją, po czym wraca do jaskini pełen obojętności i żalu. To nie ci sami ludzie! - cisnęło mu się na usta. Jeszcze do niedawna byli gotów stracić życie, aby reszta zdołała uciec, a teraz? Żadnej próby walki, żadnej pyskówki, splunięcia pod nogi ani okazania nienawiści. Nic. Młodemu ulicznikowi zęby zacisnęły się jeszcze bardziej. Nie mógł uwierzyć w całe zajście, pomimo że liczył się z takim obrotem wypadków. Jak ich znaleźli? Przypadkowy patrol? Szurak, Bobby, Dzióbek? Jedna wielka niewiadoma. Szanse na poznanie prawdy były nikłe.

Usłyszał rżenie koni. Trójka jeźdźców. Dwóch uzbrojonych po zęby w, jeśli wzrok Aleama nie mylił, pełnych płytówkach. Zbroja nie do zdarcia. Taki rycerzyk może przyjmować na siebie niezliczoną ilość ciosów, a i tak na jego ciele pozostaną jedynie siniaki. Sztylet, pika albo dekapitacja. Nie ma innej broni na te małe puszeczki. Jedynie koni żal. Piękne rasy, warte majętność. Większość ludzi może o takich pomarzyć, a i z tym niekiedy bywa ciężko - nie każdemu dane jest oglądać takie skarby. Nie dane mu było obejrzeć bajecznej sceny do końca. Kordon rozdzielił się. Znaczna część pozostała przy rudowłosej damie i kompanach, ale dwójka z nich podążyła ciężkim krokiem w kierunku Aleama.

Co robić?! Milion myśli przewijało się przez młody umysł ulicznika. Dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści miecza, ale wiedział, że nie może liczyć na własne umiejętności. Akurat ta sytuacja coś mu przypominała i nie miał zamiaru przeżywać jej po raz kolejny. Nagły impuls kazał mu zajrzeć do torby, z której wciąż wystawała drogocenna figurka.

- Nawet o tym nie myśl. - powiedział cicho sam do siebie. - Uspokój się, zastanów. Co możesz zrobić? Przecież nie pójdziesz tam. Nie masz szans. Poddasz się to cię zetną. Nie teraz, to później. Sprawa jest przesądzona. Zwiewaj. Zwiewaj stąd póki możesz, masz nad nimi przewagę. Widzisz, mają na sobie ciężkie kolczugi, tarcze i niemałe miecze. Myślisz, że są w stanie dorównać tobie tempem marszu? Zadbaj tylko o to żeby cię nie zauważyli, a będzie dobrze. Może nawet nie wiedzą o twojej obecności. Bzdura. Jeśli nie wiedzą, to zaraz poznają ten "sekret". Tortury złamią każdego, a TY wiesz o tym doskonale. Nic tu po tobie. Spierdalaj!

Aleam nie zwykł uciekać lecz tym razem było to chyba najlepsze rozwiązanie. Nie mógł w tej chwili pomóc towarzyszom, a i ktoś musiał czekać i zawiadomić grupę pleveńską. Jeśli w ogóle wrócą. Skoro znaleźli ich tu, to w mieście z pewnością też trwają intensywne poszukiwania. Czasu na zastanowienie nie było wiele, więc nie czekając zaczął powoli oddalać się od rycerzy. Zastanawiało go jedno - czemu wszyscy co jakiś czas spoglądają uważnie w niebo? Słyszał kiedyś o jakiś patrolach na latających zwierzętach, ale zawsze uznawał to za bajkę. Bajka czy nie - dziewiętnastolatek również co chwila zadzierał głowę ku górze starając się wychwycić coś, co nie pasowało do morskiego krajobrazu.

- Zapomniałbym! -
Młody ulicznik szybko zebrał wszystkie pozostałości po zjedzonych owocach i oczyścił swoje legowisko tak, aby wyglądało na nieużywane. Starał się tuszować wszelkie ślady swojej obecności. Co prawda nigdy nie pracował w takim terenie, ale niewielkie doświadczenie posiadał.

I tak, spokojnym, równomiernym krokiem, spoglądając co rusz na niebo, ziemie i zbliżający się patrol, uciekał z dala od centrum wydarzeń. Szczerze, nie miał zbyt dużych nadziei na powodzenie. Jakoś tutaj trafili, pewnie nie przypadkiem. Co to za problem wytropić dzieciaka po świeżych śladach? Dlatego wielkim zaskoczeniem było, gdy w pewnym momencie przestał słyszeć szczęk zbroi. Otoczyła go przyroda. Był sam. Rozejrzał się dookoła ponownie. Przed nim rysował się las, przez który powinien biec trakt prowadzący prosto do Pleven. Co robić? Iść do miasta i poczekać na rozwój sytuacji? Szukać tych, co poszli, którzy mogą już płynąć niewielkim statkiem w bliżej nieokreślonym kierunku? A może zadowolić się obecną sytuacją? Jest sam, nieograniczony. Przeczeka gdzieś najgorętszy moment, a potem ulotni się z tej dziwnej krainy. Nie. Nie może tak zrobić. Tamci pomogli mu uciec i jest wobec nich zobowiązany. Czy tego chce, czy nie.

Dotarł do linii lasu. Wszedł w okalające go spiczaste sosny i przeszedł kilkanaście kroków. Usiadł i odpoczął chwilę. W tym miejscu był niewidoczny od strony morza, ale on sam miał doskonałą perspektywę na kamienisty, klifowy krajobraz. Otarł pot z czoła i starał się uspokoić wciąż nerwowy oddech. Wyjął z torby pozostałe owoce i zjadł je szybko. Odkorkował manierkę i wypił kilka łyków wczorajszej wody. Zwilżył usta i przemył twarz i ręce.

- I co teraz, hm?

Siedział przez dłuższy czas. Słońce zdołało przebyć niedługą drogę, aż w końcu zaświeciło mocniej, oślepiając Aleama.

- Czas ruszać. - powiedział ponownie sam do siebie. Szedł więc na przełaj, kierując się pozycją słońca za plecami. Do tej pory nie zauważył za sobą pościgu. Było dobrze. Las nie był gęsty - nieurodzajna gleba nie sprzyjała bujnej roślinności, dlatego w okolicy wyrastały jedynie długie i spiczaste sosny. Podłoże również było rzadkie, pokryte bladozieloną trawą i kępami niewielkich krzaczków. Po twardej ziemi wygodnie się szło i co najważniejsze, nie zostawiało się śladów. Trochę obawiał się wędrówki. Nigdy nie podróżował w takim terenie, nigdy nie był w Pleven, nigdy nie przebywał w takim mikro-klimacie. Obawy okazały się płonne. Po niedługim marszu usłyszał stukot kopyt i okrzyki w śpiewnych językach. Przed nim otwierał się główny trakt w Księstwach Granicznych. Po kamiennej, szerokiej drodze maszerował mały tłum ludzi, w większości wieśniaków w drodze na pola, co jakiś czas przejeżdżali konni rozpychając słabszych na boki wrzeszcząc pełnią gardła. Odważniejsi spluwali takiemu pod nogi, memląc przekleństwa.

Dziewiętnastolatek nie wyróżniał się z tłumu. Ubrany lepiej od wieśniaka, ale gorzej od przeciętnego mieszczucha, nie wzbudzał powszechnego zainteresowania. Na horyzoncie ujrzał Iglicę. Skierował się więc w tamtą stronę, dołączając do pochodu gromady.

- Słyszałeś? Podobno ktoś uciekł z kopalni. Teraz szuka ich całe wojsko. To pierwszy taki przypadek. Mam nadzieję, że złapią tych skurwieli i powieszą na Wzgórzu. - warknął, splunąwszy ostentacyjnie na bok.

- To plebs. Prędzej czy później ich złapią i zawisną na szafocie. Gdybym takiego złapał... Krążą plotki, że za złapanie żywego dają 10 guldenów. Muszą być ważni skoro oferują aż tyle.
- odparł drugi.

- Żartujesz? Widziałeś jeszcze żeby ktokolwiek płacił wieśniakowi? Prędzej by Ci kopa sprzedali, żeś tak późno ich do nich przytargał, a potem powiesili za współpracę. To łajdaki. Nie dość, że im płacim to jeszcze wymagania stawiają. Skurwysyny.

Aleam nie miał przyjemności usłyszeć dalszej konwersacji. Z za drzew wyłonił się mur obronny, okalany przez niewielkie pastwiska. Dookoła drogi pojawiały się małe kramiki oferujące żywność, ubiór, wiejskie lekarstwa i podejrzane medykamenty.

- Zieeemniaaaakiii! Tylko u mnie! Najlepsze ceny tylko u Dantego! Promocja! Zieeeemniaaaaki!
- Złociutki, spójrz tutaj. Masz ochotę na chwilę przyjemności?
- Chryzoberyl! Chryzoberyl! Nie wiesz jak uwieść uwielbioną kobietę? Kup chryzoberyl, a wpadnie prosto do twojego gniazdka! Gwarancja skuteczności!
- Ostrza prosto z krain południa! Pierwsza jakość! Nie wierzysz, sprawdź! Tylko dziś promocyjne ceny!


Dziewiętnastolatek patrzył na to wszystko oniemiały. Pochodził z wielkiego miasta, ale nigdy nie widział tak kolorowych strojów, tak różnorodnego języka. Nie zatrzymywał się jednak. Tuż przed rogatkami miasta stała spora karczma. Przeważnie nocowali w niej Ci, którzy przybyli po zmroku i zastali zamknięte wrota. Wtedy wchodzili do oberży i czekali do rana. Niektórzy zostawiali tutaj konie, aby uniknąć kopytnego. Niektórzy czekali aż zmieni się warta i na straży znajdą się znajomi, którzy nie mają problemu z przyjmowaniem łapówek. W "Granicznej" przebywali zatem wszyscy. W środku było brudno i parno. Prawie wszystkie stoły były zajęte przez podróżnych. Miejscowi nie zwykli tutaj przebywać - poza nielicznymi członkami gildii złodziejskiej i barmana. Młodziak podszedł do szynkwasu i krzyknął pospolicie:

- Kufel ciemnego piwa!

Chwilę potem na ladzie pojawił się nieco zakurzony kufel wypełniony ciemnobrązowym napojem. Wysupłał szeląga i położył na ladzie. Z kuflem w ręku wyszedł przed budynek i oparł się o ścianę. Popijając
lekko gorzkawy napój lustrował uważnym spojrzeniem bramę miejską, starając się odnaleźć znajome twarze. Wrócił z powrotem do środka.

- Jest na górze jakaś wolna izba? Do wieczora jeno.

- A jest. Numer 12. Zapłacisz jak będziesz wychodził, gdybyś chciał zostać na dłużej. - przerwał na chwilę, aby wysupłać prosty klucz z metalowego kółeczka. - Pokój numer 12. - powtórzył bezwiednie, po czym oddalił się w kierunku innego klienta.

Aleam wszedł na górę. Jednoosobowe pomieszczenie, z prostym, zbitym z trzech desek łóżkiem i niewielką szafą. Równie prostą. Na malutkim stoliczku obok stała typowa lampa oliwna z dolepioną karteczką Oliwa płatna u karczmarza. Ktoś pod spodem dopisał kilka niecenzuralnych słów. Nie odwiązując torby ani miecza, usiadł na stole i wpatrywał się w główny trakt. Z pierwszego piętra widać było więcej, a ewentualny skok nie powinien sprawić problemu. Przystawił taboret pod klamkę, aby nikt niepożądany nie dostał się do środka i odryglował okno. Zadowolony z siebie, usiadł na stoliku i pijąc piwo obserwował trakt.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]

Ostatnio edytowane przez Jakoob : 12-11-2009 o 00:38.
Jakoob jest offline  
Stary 12-11-2009, 01:32   #144
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Albert miał okazje zażyć snu jak mało, kiedy. Odpoczynek. Potrzebował go teraz bardziej niż czegokolwiek innego. Uzdrawiający sen, pozwalający zabliźniać się starym ranom. Ale przede wszystkim umożliwiający cudowny stan, jakim było niemyślenie. Wolał się nie zastanawiać, co się z nim dzieje… oczywiście ten stan był wielce ryzykowną ucieczką. Nigdy nie był pewien, w jakich ułudach mu przyjdzie uczestniczyć.

Z sennych mar wyrwał go jakiś krzyk. Błyskawicznie oprzytomniał. Aż sam się dziwił, ale może zwierzyna łowna już tak ma. Z zadziwiającą sprawnością jak na odniesione rany podniósł się i był gotów stawić czoło przeciwnościom. Być może eliksiry tajemniczych podróżnych działały prawdziwe cuda, a być może to świeże morskie powietrza lub smak wolności. Widok nie napawał optymizmem. Konni, mieli ich jak na widelcu. Nigdzie się ukryć, nigdzie zwiać. Mogli zginąć to też było jakieś wyjście, dla Alberta śmierć nigdy nie była tym najgorszym wyjściem. Tym bardziej teraz… cóż, teraz…

Teraz trzeba działać.

- Val! Kurt! Żołnierze.

Nie kazali na siebie długo czekać. Już po chwili stanęli po jego bokach. Wyglądali komicznie. Trójka obdartusów naprzeciwko dobrze uzbrojonych zbrojnych. Nawet zacięte twarze nie łudziły nikogo wynikiem konfrontacji. Blondynowi nie uszedł uwadze fakt przytroczonych do siodeł kusz. To raz na zawsze zamykał temat ewentualnego oporu. Śmierć albo posłuszeństwo. Był gotów… pomimo tego, że to nie byli ludzie Bachmanna. Jednakże ku zaskoczeniu Kurt odpuścił. Chociaż nie powinno to dziwić po ich ostatniej rozmowie. Tej na temat skuteczności braterskiej opieki nad dziewczyną. Oczywiście gladiator nie odpuścił sobie ostentacyjnego olania przybyszów. Jednak kolosalna potwarz, na jaką zdecydował się wielkolud tym razem mogła kosztować życie nie tylko jego…

Gdy dołączył do nich Tobiasz z miną zbitego psa zmierzwił mu fryzurę. Tak jak robią to starsi bracia pokazując młodszym, że wszystko będzie dobrze. Chłopak stanął za jego plecami.

Pojawienie się kobiety zmieniło nieco sytuację. Nieco. Bił od niej autorytet i władza. Takie kobiety zawsze działają na wyobraźnię… może by i podziałały na dziewiętnastoletni umysł, ale te rude włosy. Chociaż i one też były bez znaczenia. Nieznajoma w nienagannym stroju, o nienagannej cerze, o nienagannym zapachu wywołała w nim odruch zimnej kalkulacji. Był czujny i gotów odeprzeć każdy atak. Nie fizyczny, bo i po co. Siekiera trafiła za parciany pasek i tam miała zostać jakiś czas.

Słuchał. Słuchał i analizował… każde jej słowo.

Być albo naiwnie niewinnym albo wyrachowanym… Albo zbawionym albo potępionym… Albo prawym albo kroczącym drogą występku. Teraz był na granicy…

- Brakuje trzech mężczyzn i kobiety. To mu utkwiło najmocniej. Na ten zwrot zwrócił szczególną uwagę. Któraś z dziewczyn zdradziła albo jej informacje nie są tak dobre jak tego by chciała – pierwsza myśl. Gdyby ktoś zdradził nie rozmawiałby z nimi, bo by znała odpowiedzi na zadane pytania. Nie znała. Poza tym brakowało czterech mężczyzn i dwie kobiety. Czyli przygodni podróżni raczej nie zdradzili… być może tylko przyśpieszyli ich odnalezienie. Szurak, sukinkot… „wpływowi mocodawcy” plus trzech mężczyzn – pasuje. Nie wspomniał o Bobby – jest taka możliwość. Ale przecież zdałby relację, chociaż mógł nie wiedzieć wszystkiego o Piskorzu. Myśli się kłębiły w młodej głowie. A może to podpucha – złe kalkulacje sprawdzą ich prawdomówność.

Astria wpadła w histerię. W sumie to była najbardziej naturalna i właściwa reakcja w zaistniałej sytuacji. Nagły wybuch zamienił się w kwilenie w ramionach brata. Ogarnął ich spojrzeniem. Szkoda ich poświęcać. Szkoda Tobiasza. Nie on będzie decydował o ich śmierci.

- Pani, nie jestem w stanie odmówić sobie tej niewątpliwej przyjemności, jaką ma być ta rozmowa. Z przesadną kurtuazją zwrócił się do arystokratki. – Jestem Albert, przedstawił się jednocześnie obdarzając ją ukłonem obrazujący należny jej urodzeniu szacunek. Nie dodał, że niegodny noszenia miana sir Alberta z Helmgart. – Wybacz mą śmiałość jednak, póki co nie było żadnej oferty, bo nawet z tak znamienitych ust stwierdzenie wy powiedźcie wszystko, a ja się zastanowię nie może być poważoną ofertą. Po chwili krótkiej chwili zastanowienia zaryzykował - Jak sądzę, jeżeli nie masz dokładnych informacji na temat liczby zbiegów to tym bardziej do tego, co zaszło w podziemiach.

Kobieta obrzuciła Alberta uważnym spojrzeniem. Nie wydawało się by sądziła, że kurtuazja młodzieńca była przesadna.

- Chwali ci się, że sądzisz. Cokolwiek. Ale oferta jest jasna. A wy naprawdę nie macie żadnych argumentów by negocjować jej warunki. Mogłabym siłą wziąć to, czego chcę. Są na to sposoby w miejskiej ciemnicy. Ale słynę z łagodności i dobroci charakteru i wierzę, że nie ma nic za darmo. Nie leży w moim interesie wpychanie was z powrotem w ręce zarządcy kopalni, a i brzydzę się niepotrzebnym mordem nie jestem... To jednak ciekawe, co mówisz o liczbach. Rozwiń proszę.

- Z podziemi wyszło z nami jeszcze czterech mężczyzn i dwie kobiety. Bez ogródek powiedział młodzian. Nie miał jednak złudzeń, kto tu jest wilkiem, a kto jeleniem.

- Odprowadźcie na bok resztę – zaordynowała. Rodzeństwo zmuszone było się oddalić pod eskortą poza zasięg słuchu. - Proszę wybaczyć mi tę kupiecką ostrożność. – uśmiechnęła się – Gdzie są ci pozostali? - zapytała cicho, dobrotliwie. – I co wydarzyło się w kopalni?

Albert górował nad nią postacią. Kobieta sięgała mu do piersi mimo to nie miał złudzeń, kto ma wszystkie asy na ręce. Dobrotliwy ton przypominał mruczenie kocicy do pozbawionej szans ucieczki myszy. Wizualizacja tej myśli wywołała na jego twarzy uśmiech. – Dwie kobiety i dwóch mężczyzn ruszyło do Pleven, przynajmniej tak twierdzili. Jeden zniknął zaraz po wyjściu z jaskini, a ostatni wyparował wczorajszej nocy. My ze względu na rany zostaliśmy.

- Pani, jeżeli czas dla Ciebie jest taki cenny to bądź łaskawa i rzeknij mi, co cię interesuje. W kopalni spędziłem ponad dwa tygodnie… inni dłużej. Uciekaliśmy chyba ponad dobę. Skaveni, spaczeń, potwory, świątynia… Bachmann, statuetka, Ordo Fidelis. Każdy słowo wypowiadał spokojnie, obserwując jej twarz z „mysim uśmiechem”. - Oczywiście możliwość rozmowy z taką damą mi niezwykle schlebia jednak nie chcę nadwyrężać Pani uprzejmości.

- Spaczeń? - był niemal pewien, że pod tym pozornie spokojnym pytaniem kobieta z trudem ukryła niepomierne zdziwienie. Nagle uśmiechnęła się – Podobasz mi się Panie Albercie. Bez względu na to, czy jesteś tak bardzo sprytny, czy tak rozbrajająco szczery. Zacznij od tego, co się działo po ucieczce z samej kopalni. Trafiliście na jakiejś ruiny świątyni. Co tam było?

Nie wracał do raz zamkniętych spraw. Wiele to ułatwiało. – Rozległy kompleks z kilkoma aneksami, nie mieliśmy czasu się temu dokładnie przyjrzeć. Wcześniej wiele przeszliśmy. Byliśmy ranni i wykończeni… bez jedzenia, wody jak na lekarstwo. Ale w centralnym punkcie widzieliśmy posąg jakiegoś demona czy demonicy i jakby sarkofag lub obelisk. Chwilę układał sobie w głowie, co powiedzieć dalej. – Znaleźliśmy pustą szkatułę… wszystko działo się bardzo szybko. Nadszedł pościg, jaskinia się waliła… ale chyba to coś skradziono bardzo niedawno. Musieliśmy uciekać.

- I tyle? A gdzie w tym wszystkim Ordo Fidelis? I o jakiej statuetce mówiłeś? Postaraj się nie zmuszać mnie do ciągłego zadawania pytań. To dość niegrzeczne kazać damie być taką wścibską.

- Wybacz Pani. Nawet pobyt w kopalnie nie tłumaczy mego grubiaństwa.
Zaczynało mu się to podobać. Czyli novum był spaczeń, stowarzyszenie i statuetka. Dobrze. – to było jeszcze przed świątynią. Napotkaliśmy na swojej drodze potwora, olbrzymiego pająka. W jego norze znaleźliśmy trupa członka czegoś, co nazywa się Ordo Fidelis i statuetkę niewiasty wykonaną z jakiegoś kamienia, którego nie bardzo umiem nazwać. Nawiasem mówiąc bardzo mi przypominała statuetkę, jaką Bachmann, zarządca kopalni ma w swym gabinecie. Jeżeli miałbyś Pani kiedyś okazję… ciekawe czy miała – to może to pomóc.

- Chociaż, dodał po chwili – niewykluczone, że gdzieś ta statuetka jest w tych gratach. Wskazał ręką w głąb jaskini. – Przed nami ktoś podążał.

- Ktoś?

- Widziałem go raz w kopalni jak pobił brygadzistę, przedstawił się, jako Piskorz. Gdybym miał stawiać, że ktoś ukradł zawartość szkatuły to byłby on.

Albo nie wiedziała o złodzieju i myślała, że są w posiadani tego, co on zabrał albo chodzi o coś, czego Astriata się tak łatwo się pozbyła. Swoją drogą to musi być cholernie ważne, jeżeli taka persona angażuje się osobiście w takie przepytywanki… chyba, że słyszy głos każący jej ścigać złodzieja… Tak właściwie to, po co ona ma ich trzymać przy życiu. Albert stracił nieco na pewności siebie, myśli krążyły pod blond czupryną niczym imperialni gońcy. A gdyby tak przyskoczyć do niej. Z łatwością by ją uchwycił, złamanie tego zgrabnego, pokrytego piegami karku nie byłoby dla jego silnych ramion problemem. Mając taką ptaszynę w garści mogliby negocjować. Jednak nie był w stanie sięgnąć po takie argumenty.

Nieznacznie skinęła głową. Trzech ludzi z jej świty weszło do jaskini.

- Albert skąd? – zapytała – Gdzie odebrałeś wykształcenie?

- Porozmawiam jeszcze z resztą, ale proponuję wam podróż do mojej posiadłości. Albo przynajmniej jednemu z was – uśmiechnęła się - Nazywam się Sabina von Lehndorff. Ktokolwiek z was pochodzi z Pleven? Obawiam się, że ta rzecz ze szkatuły... że możecie mieć duży problem sądząc po rozmiarze zamieszania. I to nie ze strony jakichkolwiek pleveńskich organizacji. W każdym razie, że w mojej posiadłości moglibyście poczekać na uzyskanie uniewinnienia.

- Pani, jestem sierotą nie przynależną do żadnego miejsca. Trwał w złożonym sobie postanowieniu ~ do czasu aż będę godny tego miana… ~ Jego postawa, nawyki i coś na kształt ogłady przeczyły jego słowom jednakże.

- Rad bym skorzystał z tej oferty. Jednakże nie mi mówić za wszystkich. I przyszedł ten długo wyczekiwany moment. Chwila ostatniej szarży. – Pani… zawahał się. Przyklęknął. – Nie mnie tłumaczyć chamstwa mojego towarzysza. Ale spróbuj wziąć pod rozwagę fakt, iż jego słowa żadną miarą nie odnosiły się do twojej szlachetnej osoby. I nie do Ciebie one były skierowane. Jestem gotów ręczyć za to własną krwią.

Nie podniosła go z kolan, ani nie odpowiedziała, jak nakazywała etykieta. Spoglądała tylko to na niego, to znów na jaskinię, do której wszedł Kurt. Gladiator też to zapewne słyszał. Pewnie chciał też zareagować.
- Własną krwią za towarzysza niedoli? Pozwól, że coś Ci poradzę panie Albercie. Własna krew to ostatnia cena, którą człowiek może zaoferować. Nie szastaj nią, bo straci swą wartość.

Podeszła w stronę Kurta, choć nie bardzo blisko.
- Jesteś duży i silny... Pewnie umiesz walczyć. Puszczę w niepamięć słowa, które wypowiedziałeś do kogokolwiek byś ich nie kierował, jeśli wyświadczysz mi pewną przysługę. Nic ponadto, co umiesz najlepiej.

Jego własna krew ostatnio to jedyna waluta, jaką dysponował…

Daleko było jeszcze do pozytywnego zakończenia sprawy z panią von Lehndorff. Nie wiedział, co powie rodzeństwo, gdzie jest Aleam, czy Kurt jednak nie będzie narażał Astrii na śmierć. Pamiętał jednak jak umówił się z Vestine. Miał na nią czekać…
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 12-11-2009 o 09:16.
baltazar jest offline  
Stary 12-11-2009, 19:51   #145
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Nowa jaskinia nie różniła się zbytnio od poprzedniej. Dawała jednak nadzieje na to, że znalezienie ich będzie trochę trudniejsze. Valdred jednak miał nadzieje, zę co prędzej wyruszą z tej okolicy. O dziwo zaczął się zastanawiać nad powrotem do Pleven. Tłumaczył to sobie możliwością dodatkowego zarobku, jeśli perła miała większą wartość no i może faktycznie opcją znalezienia statku. teraz z pieniędzmi zdawało się być to trochę łatwiejsze. Oczywiście jeśli Szurak i reszta kompanii wróci w ogóle stamtąd w jednym kawałku. Pozostawała też kwestia samej Andreii, ale najemnik starał się teraz o niej nie myśleć. To by zmąciło jego osąd...

Spytał sam siebie jak długo będą czekać na powrót reszty uciekinierów, co jeśli przesadzą i zamiast nich powróci z Pleven cała armia, albo chociaż cześć straży miejskiej. Wolał o tym nie myśleć, nie lubił jednak czekać, by więc odegnać myśli postanowił zając się tym co planował zrobić co prawda w bardziej dogodnej chwili, ale sama potrzeba rozmowy z siostrą wydawała się równie nagląca.
Chciał w końcu wiedzieć co się z nią działo przez te trzy lata od kiedy się rozstali. Nie wiedział jednak jak zacząć i czy w ogóle szeptana rozmowa na ten temat w jamie pełnej innych uciekinierów ma sens.
Spytał więc na początek jak się czuje ? Bliźniaczka odpowiedziała że lepiej i zapewne to dzięki kąpieli.
Najemnik uśmiechnął się. Chciał mówić więcej nie zdołał już.
Zawołany przez Alberta wyszedł z jaskini wraz z Kurtem, po drodze chwycił tylko kupiony od Andrei miecz.
Gdy wyjrzał na zewnątrz zmartwiał widząc zbrojnych. Ruszył jednak szybko by stanąc u boku rycerza, gotów do walki. Wydało mu się że śmierć tu i teraz u wylotu jaskinie i tak jest lepszym rozwiązaniem niż powrót do kopalni, lub tym bardziej nawlekanie na pal.
Po chwili, gdy Szlachcianka wyrażała swoje stanowisko dołączyła do nich Astria i w nagłym napadzie szaleństwa zaczęła się śmiać. Valdred przylgnął do siostry próbując ją uspokoić. Nie zwracał już zbytnio uwagi na żołnierzy. Chciał tylko oszczędzić cierpień siostrze.
Nie miał też ochoty rozmawiać z kobieta więc tylko skinął głową Albertowi dając mu znak, by to on odpowiedział na jej pytania.
Zresztą nie uwłaczając Andrei ani Don Mangusto, Gotrij nie wierzył, że ta Szlachcianka dała by się wmanewrować w jego kłamstwa, lub też tak łatwo puściła je płazem.
Tuląc siostrę czekał na rozwój wydarzeń.
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 17-11-2009, 00:37   #146
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Porter miał lekki kwaskowy posmak jakiegoś owocu. Nietypowy dla ludzi z imperium, ale po paru łykach kubki smakowe przyzwyczajały się i Aleam z błogością przypatrywał się gwarnemu traktowi prowadzącemu prosto do wschodniej bramy Pleven. Nawet tu rozstawiali się pierwsi straganiarze, których nie było stać na podatek miejski, lub tym bardziej na patent od Gildii Kupieckiej na wystawianie się na głównym rynku, gdzie znajdowały się najbardziej prestiżowe kramy. Tłum był dobry dla ulicznika. Łatwo było w nim przepaść bez śladu. Ze zdziwieniem zauważył, że prawie nigdzie nie ma żebraków, których tak wielka metropolia powinna wypluwać wręcz setkami. To samo dotyczyło podobnych jemu chłopaków z ulicy. Pojedynczych, a także zorganizowanych. Nic. Teren zupełnie surowy. Czy jednak nie bez przyczyny? Słońce powoli zaczynało niknąć za zabudowaniami miejskimi. Skąpane w krwistopomarańczowej barwie pleveńskie ulice, oraz główny trakt, zaczęły powoli pustoszeć. Dla mieszkańców jeden z cykli dobiegał końca. Nikt nie żałował. Wszystko było w ruchu. Pieniądz krążył. Napędzał niewielkie państwo-miasto niczym żywy organizm. Nocą tylko trochę zwalniał tętniąc już tylko w ciemnych zaułkach i za zamkniętymi drzwiami.

Poprawił się na krześle i przechylił nieco do tyłu, by z opróżnionym do połowy kuflem złapać równowagę na pozostałych dwóch nogach siedziska. Szum ludzkich głosów, krzyków, gróźb... wszystko tak jednolite... Poprawił się ponownie. Coś było nie tak z tym siedziskiem. Wstał zirytowany i obejrzał stołek. Zwykły zbity naprędce mebel. Nic nadzwyczajnego. Przejechał dłonią po powierzchni. Nawet żadnych drzazg. Co u licha? Nagle wyprostował się i znieruchomiał. Czuł. Miał czucie.

Tam gdzie nie powinien. Gwałtownym ruchem ściągnął z siebie portki i obejrzał, by potwierdzić straszne podejrzenia. Jego kość ogonowa wydłużyła się i odstawała na jakieś dwadzieścia centymetrów. Porośnięta sinoczerwoną skórą i nielicznymi szarymi włosami. Wrzasnął. Krzesło przewróciło się na podłogę. Myśli pognały setką torów naraz. Adrenalina uderzyła falą gorąca w żyły ulicznika. Mutacja.... mutacja... Mimowolnie sięgnął po zdobyczny mieczyk. Proste rozwiązanie nasunęło się samo. Ręce drżały gdy odsuwał swoją torbę. Był tu jeszcze przed chwilą. Nie. Przecież zostawił go na pryczy. Dobył broni... i zatrzymał się. Symbol Rogatego Szczura wyryty na rękojeści, zdawać by się mogło, że jarzył się zielonkawą fluorescencją. Wrzasnął drugi raz. Mieczyk upadł na podłogę...

Próbujący nad kubkiem okowity dojść do tego, czy posunął wczoraj jakąś panienkę, Gaweł aż podskoczył, gdy ktoś na górze zaczął się wydzierać jakby go ze skóry obdzierano.

***

Sabina zadowoliwszy się zeznaniami Alberta nalegała na szybkie podjęcie decyzji. Zostać w jaskini z dala od miasta, czy podążyć z nią do jej posiadłości. Zaufać, że nie sprzeda informacji o nich komuś mniej przyjaznemu, albo że nie poprowadzi ich prosto przed pleveński sąd. Albert nie miał wątpliwości, że rudowłosa mogłaby ich zwyczajnie zmusić do czegokolwiek by chciała. Być może tak właśnie by się stało, gdyby nie zdradził jej wszystkiego, co chciała wiedzieć. A może wręcz przeciwnie? Może mieliby wtedy jeszcze jakieś atuty, na których mogłoby jej zależeć. Tak czy inaczej trzeba było podjąć decyzję. O ich kryjówce dowiedzieli się ludzie Sabiny. Dlaczego więc ktoś inny mógłby nie wiedzieć gdzie ich szukać? Patrząc z tej strony podróż do Pleven wydawała się zupełnie niezłym posunięciem. Jednak pchać się w sam środek matni, którą mógł na nich szykować Bachmann? I pomysł nie wydawał się już tak naprawdę najlepszy. Astria doskonale o tym wiedziała. Od początku wolała trzymać się od tego miasta z daleka. Tu zaczęły się jej kłopoty. Czy zaufanie położone w wyniosłej arystokratce mogło im bardziej pomóc niż spieszne oddalenie się stąd? Na te wszystkie pytania Sabina dała im tylko chwilę do namysłu. Nie zwróciła większej uwagi na wyjaśnienia gladiatora. Trudno było tego od niej oczekiwać. Wielka pani słuchająca słów nikogo. Niemniej Kurt nie mógł oprzeć się wrażenie, że kobieta obchodzi go dookoła i lustruje wzrokiem, jakby oglądała wyjątkowo udane dzieło ciężko pracującego mistrza kamieniarskiego.
- W porządku – powiedziała niespodziewanie – Rozumiem więc, że przyjmujesz moją propozycję. Hans objaśni ci szczegóły.

Astria z Valdredem byli niezdecydowani. Łzy szybko wsiąkły w koszulę brata, a śmiech zginął gdzieś stłumiony w jego włosach. Kobiety. Cała ich magia. W jednej chwili wydają się na granicy histerycznej rozpaczy, a w następnej już myślą logicznie. Z cały czas wbitymi w ramię Valdreda palcami spoglądała nieufnie na drugą kobietę. Tę pewniejszą. Tę, która mimo oczywistego wieku w zaledwie pół minuty wzbudziła w szorstkim Kurcie słowa dziwnie brzmiące skruchą, a z Alberta paroma pytaniami wyciągnęła niemal wszystko, co mogło im przecież zaszkodzić. Na pewno za nic miała tych, którzy nie sprawdzali się w jej wizji świata. Znała ten typ kobiet. Vladred też. Oboje jednak milczeli.

Decyzję musiał podjąć Albert. Giermek gryzł się z myślami. Do tego stopnia, że nie zauważył jak wszyscy patrzyli na niego wyczekująco. Młody chłopak musiał wybrać, czy posłucha rozsądku jaki nakazywał opuszczenie tej kryjówki, czy też głosu, który kazał czekać na Vestine. Powiedziała, że wróci, a więc wróci. Przecież nie mogła mijać się z prawdą. Damy tak nie postępują. Sir Duncan nauczył chłopaka wszystkiego o damach i rycerzach. Niestety nie zdążył wybudzić go z tego pięknego snu... Będzie musiał odmówić rudowłosej arystokratce...
- Ja nie chcę iść – odezwał się Tobiasz patrząc wymownie na Alberta. Dzieciak był młody, ale na pewno nie był w ciemię bity. Słyszał rozmowę Alberta z Sabiną. Wiedział o co w końcu nie zapytała – Jakby co, znam trochę Pleven.
Arystokratka wzruszyła ramionami. Albert zastanawiał się czy dobrze zrozumiał Tobiasza. Chłopak nie mógł przecież sam chcieć zostać bez powodu. No chyba, że miał powód, tudzież miał go Albert, który uratował młokosowi życie. Młody giermek westchnął i skinął głową Sabinie. Wyruszyli z żołnierzami w ciągu dziesięciu minut, zostawiając młodemu trochę jedzenia. Powinien móc o siebie zadbać.

***

W trakcie podróży do głównego traktu, Hans zrównał się z gladiatorem. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Obaj rośli, choć dowódca żołnierzy ustępował trochę Kurtowi zarówno posturą jak i wzrostem. Tak trochę dziwnie się poczuli. Jak kiedyś, gdy wchodzili na szary żwir, by opuścić go później zroszonego gęsto krwią i wnętrznościami poległych. A jednak coś się zmieniło. Niepokorny, cwany Hans służył teraz pod jakimiś fircykami. Zapomniał?
- Nic się nie zmieniłeś Kurt – odezwał się po chwili – Najpierw gadasz, potem czerepem ruszasz. Taaa... Wiem, że to do mnie było. A zresztą nie ważne. Czeka cię walka dzisiaj. Pamiętasz? Jak za dawnych lat. Sabina von Lehndorf co jakiś czas spotyka się z królem Tomem na kameralnych przyjęciach. Jednym z elementów tych wieczorów są walki. Bez broni i zbroi. Król Tom wystawia swojego gladiatora, a Sabina swojego. Od jakiegoś jednak czasu król Tom wystawia jednego bydlaka, co już trzech jej gladiatorów rozłożył. Wyspiarz jakiś... pieprzony dzikus, ale dobry jest. Przejęty wraz z brygiem pirackim. Mówią, że kawał mendy. W jakiś szał wpada. Jednemu już kark skręcił. Nie wiem co robiłeś jak się nie widzieliśmy, ale jakbym miał zgadywać, to zgnoiłby nas na piachu. Po prostu kurwa przeżyj tę walkę, a wyjdziesz. Chcesz coś więcej wiedzieć?

***

Przed zmierzchem dotarli pod mury miejskie. Nierówne i nagryzione zębami wiatru i słońca. Nieprzystosowane do skutecznej obrony. Symboliczne i tak naprawdę niepotrzebne miastu, w którym być może mieszkali jedni z najbogatszych w Starym Świecie. Stać ich było na wykupienie się prawie każdemu wrogowi i opłacenie niemal każdego sojusznika. Brama mimo późnej pory nadal była miejscem zatłoczonym. Jedni podróżni na noc wracali do miasta, inni sprzedawszy swoje towary, wracali do okolicznych wsi i plantacji, a jeszcze innych tak jak właśnie ich los rzucał z miejsca na miejsce. Straż nie sprawdzała nikogo. Za to gdy prowadzący zastęp rycerz wjeżdżał przez bramę, wszyscy wyprostowali się na baczność. Gdzieś przy murze szczekał bezpański kundel, jakiś mężczyzna wrzeszczał na swojego syna, a z wnętrza gospody dobiegały czyjeś śpiewy. Ciągły zgiełk. Miasto żyło. Bardziej niż cokolwiek innego w całym świecie natury.

Przez dzielnicę arabską szli cały czas głównym traktem w kierunku górującej nad miastem Iglicy. Niskie domy z jasnego piaskowca po obu stronach powoli zapełniały się ludźmi. Nie tylko smagłymi południowcami, ale i w większej mierze również mieszkańcami Starego Świata. Na wypełnionych roślinami tarasach coraz częściej pojawiały się ludzkie sylwetki tych, którzy po całym dniu postanawiali odpocząć w małej namiastce zacisza. Być może delektowali się karafką słodkiej winogronowej rakiji, lub travaricy. Być może ślęczeli nad miską owoców morza w zadumie nad jakimiś troskami dnia. A być może po prostu cieszyli się z kolejnego wieczora, który mogą spędzić w domu. Czuć było w każdym razie jak miasto powoli kładło się spać. Gdzieniegdzie zaczęto wystawiać na zewnątrz lampiony oświetlające wejścia. Skądinąd znów zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Pleven miało swój spokojny urok. Przynajmniej tu gdzie po ciężkiej pracy ludzie doceniali spokój nocy.

Zastęp skręcił na dużym rynku w stronę morza. Droga wiodła teraz pod górę. Na sam szczyt najwyższych w okolicy klifów, na których zbudowano rezydencję prefekta. Tam też mieściły się posiadłości arystokracji, ratusz i kapituła gildii kupieckiej. Całość tych najważniejszych dla jedności miasta miejsc otoczona potężnym wysokim murem tworzącym imponującą fortecę nadmorską. Po drodze nim dotarli do drugiej bramy minęli jeszcze nadal tętniące życiem śródmieście mieszczańskie. Tym razem Sabina musiała wyjechać na przód, by gwardziści odepchnęli przed nimi ciężkie kratowane wrota. Wjechali na wyłożoną kamieniami alejkę prowadzącą prosto w stronę rezydencji.

Posiadłość von Lehndorf była po pałacyku prefekta niemal najbardziej imponująca. Towarzyszący im oddział żołnierzy został odwołany i weszli przez ogrody tylko z dwoma rycerzami, Sabiną i Hansem.


Tutaj też zostali przywitani przez wysokiego brodatego mężczyznę w powłóczystej aksamitnej szacie z ciemnej purpury. Astria wyczuła go nim się zbliżył... i wyczuł go także Valdred. Najemnik przez chwilę stał zaskoczony nieznanym mu do tej pory doznaniem. Cofnął się zlękniony i jakby uderzony falą nieokreślonych emocji, które krążyły wokół mężczyzny. Ten wysłuchał słów, które po cichu przekazała mu rudowłosa i skinąwszy jej głową ukłonił się. Astria spojrzała na brata z niepokojem i złapała go za rękę. Potem Sabina i rycerze odeszli w stronę prowadzących na piętro schodów. Stojący przy nich strażnik wyprostował się gdy rudowłosa go mijała.

- Odpocznij – Hans zwrócił się do Kurta – Jak musisz to zjedz coś, choć chyba wiesz, że to raczej marny pomysł. Potem po ciebie przyjdę.
Przez chwilę wahał się. Jakby chciał coś więcej powiedzieć. Wyszedł.

- Witam was w posiadłości Wielkiej Kupcowej Pani von Lehndorf - zaczął jegomość w szacie - Nazywam się Gilbert Santini i jestem tutaj majordomusem. Dostałem polecenie, by zadbać dzisiejszego wieczoru o waszą wygodę. Jeśli nie macie żadnych pytań, to zaprowadzę was do waszych kwater byście mogli się odświeżyć. O wieczerzy zostaniecie poinformowani. Do tej pory parter i ogrody są do waszej dyspozycji.

Każdy dostał osobny pokój w skrzydle parteru gdzie znajdowały się komnaty służby. Proste pomieszczenia wielkości lepszego pokoju w gospodach. Wystrój stawiał na solidność i praktyczność i tak na obu ścianach były świeczniki, poza tym kredens z szafką na ubrania, większa szafa, łóżko, stół z krzesłem i gotowa balia z letnią wodą, oraz przyrządami do mycia.

***

Albert z uczuciem niepewności co do zostawienia Tobiasza, by przekazał wszystko Vestine, rzucił się plecami na proste choć wyglądające na wygodne łóżko. Może jednak powinien zostać? Ale rudowłosa go onieśmieliła. Jeśli miał wypełnić zadanie, które sobie powierzył, mogła być bardzo pomocna. Zadanie, piękna dziewczyna... Czy bogowie zawsze stawiają te rzeczy naprzeciw siebie? Szmer od strony stolika. Giermek podniósł szybko głowę. Czyżby o to chodziło? Rozdzielili ich, a teraz zaatakują? Nic się jednak nie działo. Tylko ten cichutki szmer jakby ktoś zaczął dmuchać od strony ściany. I nagle ustał. Giermek wstał i podszedł do ściany kierowany ciekawością i czymś jeszcze. Czymś o czym w duchu bardziej, lub mniej świadomie marzył. Zbliżył twarz do marmurowej ściany. Nic poza gładkim chłodem jaki dawał kamień. Wciągnął powietrze, a wraz z nim słabo wyczuwalny zapach dymu z płomienia zatkniętego w ścianę świecznika. Przejechał dłonią po zdobionym mosiądzu. Kierowany przeczuciem, przekręcił niczym klamkę. Zza ściany dał się słyszeć odgłos naciągania sprężyny. Puścił. Przez chwilę nic się nie działo. Dopiero gdy wstrzymany oddech zaczął go dusić, świecznik zaczął wracać do pierwotnej pozycji, a część ściany zaczęła odsuwać się do tyłu odsłaniając sekretne schodki na górę. Serce załomotało. Po cóż ktoś miałby potajemnie chcieć łączyć swój pokój z pokojem służby? A jednak coś ciągnęło go ku górze. Wszedł na pierwszy stopień i zajrzał do góry. Kręta droga na drugie piętro na oko. Z każdym kolejnym krokiem przyśpieszał. W końcu dopadł ściany na szczycie. Zamarł. Słuchał odgłosu z drugiej strony. Cisza. Głucha cisza i tylko jego oddech. Wymacał mechanizm otwierający. Sprężyna znów zazgrzytała boleśnie jakby kpiąc z wszystkich w rezydencji. Oczom giermka ukazał się bogato wystrojony pokój.

Meble ze złotymi i irydowymi okuciami... kremowy puszysty dywan jakiego nigdy w życiu nie widział i w samym środku tego przybytku wielkie łoże z baldachimem. Tak wielkie jakby na nim nie jedna, a pięć osób miało spać. Przepych ociekający okropnym, lśniącym różem przywodzącym na myśl buduar damy. Wylegujący się na jednym z krzeseł biały, puchaty kot miauknął pytająco. Młody giermek nawet nie usłyszał jak ściana za nim wraca do pozycji wejściowej. Burza zapachów i emocji furkotała mu w głowie. Jakby jakaś jego część wiedziała co się dzieje. Nie zauważył też jak drzwi do pokoju otwierają się i staje w nich Sabina von Lehndorf.

***

Na terytorium Vereny. Od popołudnia do zmierzchu.

Szli razem z kapłanką. Przedstawiła się jako Matylda.

Weszli do budynku stojącego za świątynią, frontem do równoległego bulwaru. Lśniący, wielki napis z mosiężnych liter umocowanych nad drewnianym portalem witał w podwojach Zakonu Vereny. Przed wejściem stał kamienny miecz z zawieszoną na nim wagą. Drugi wykonany z drewna, stanowiący wierną replikę kamiennego, widać było w środku. Obie wagi działały. Choć trudno powiedzieć jak ważono na nich uczynki.

Młody estalijczyk wiele osiągnął śmiałymi słowami. Kapłanka odprawiła, pragnących im towarzyszyć akolitów i sama prowadziła gości do swojego gabinetu.
Mieścił się na drugim piętrze budynku zakonnego. Był niewielki i raczej skromny. Słoneczne, popołudniowe światło wpadało przez ażurowane, zdobione kunsztownymi rzeźbieniami okiennice. Był to jeden z nielicznych przejawów efektownej sztuki w tym pomieszczeniu. Jeszcze na ceglanych ścianach wisiało kilka pięknych map i jeden szkic przedstawiający Iglicę. Wyobraźnia artysty pozbawiła wyspę współczesnych warownych murów. Był to pejzaż pełen nostalgii. Na dębowych półkach i prostym, solidnym biurku leżały książki. Wielkie, opasłe, oprawione w skórę wolumeny i skromniejsze, wydrukowane na papierze. Matylda zamknęła starannie drzwi, przekręciwszy dwa razy klucz w zamku. Wskazała Vestine i Callisto dwa wyściełane atłasem krzesła. Sama usiadła na podobnym, dopilnowawszy by spocząć dopiero po gościach.

Moc, która towarzyszyła kapłanom była zazwyczaj dla Ve słabo wyczuwalna. O ile potężnego czarodzieja potrafiła wyczuć już kiedy była dzieckiem i tknięta przeczuciem biec za zakrytym powozem, albo zemdleć od nagłego zawirowania magii, gdy gdzieś w pobliżu rzucano czar, o tyle nawet w czasie trwania w Luccini Wielkiego Synodu niczego nie doświadczała, choć kapłanów Morra było wtedy w mieście chyba więcej niż jego mieszkańców. Ale tym razem było inaczej. Niezależnie od uczuć, które budziła w niej kapłanka, czuła od kobiety delikatną, przyjazną aurę.

Vestine była zmęczona. Miała prawo. Bachman, kopalnia, ucieczka, picie i bitwa z elfem, cały czas o krok od śmierci. Wstała z krzesła, bez pytania nalała sobie wody z dzbanka stojącego na stole.
- Skromnie - skomentowała głośno wygląd gabinetu i nie czekając na pozwolenie otworzyła jedno z okien.
Wyjrzała. Jeszcze bardziej zakręciło jej się w głowie. Pod oknem mały chłopiec gwizdał coś pod nosem. Spojrzał na nią i się roześmiał.
Ve zemdlała.

Callisto już idąc za kapłanką starał się spokojnie uporządkować swoją wiedzę. Mimo nieudanej walki, po której emocje nie zdążyły jeszcze opaść i ryzykownego blefu, a może właśnie dzięki nim, umysł miał jasny.
Niecierpliwość Ve odwlekła na moment odpowiedzi. Złapał ją nim upadła na ziemię. Kapłanka pomogła mu posadzić dziewczynę na krześle. Czarodziejka odzyskiwała przytomność. Matylda nieoczekiwanie się uśmiechnęła. W uśmiechu jej twarz młodniała i łagodniała.
- Tak silna obecność Pana – wyszeptała do Callisto.

W świecie religii nic nie było proste. Nawet Myrmidia ma swój bezlitosny aspekt, przyciągający kochających krew rasistów i okrutników przykazaniem o braku litości dla wrogów ludzkości. Na wiele pytań nawet najlepiej wykształcony teolog nie udzieli jednoznacznej odpowiedzi. Czy ci, którzy nazywają Morra Forsagiem są bluźniercami? Czy oczekujący krwawych ofiar z ludzi Stormfeld jest aspektem Mannana? Podobno dotąd są takie oddalone od cywilizacji wsie, gdzie Rhyia przyjmuje ofiary z dziewic. Jak zaklasyfikować pomniejszych bogów czczonych w różnych regionach świata?
Tylko jednego Callisto był pewien. Nie spotkał się z jeszcze z bogiem, który miałby aspekty męski i żeński. Zabawna myśl, że stałe rzeczy na tym świecie zawierają się w antytezie dwóch jego najważniejszych pierwiastków.
Matylda wydawała się verenicką odstępczynią.

Kiedy Vestine odzyskała przytomność kapłanka zaczęła mówić. Z początku nieskładnie. O tym, że czekała i wierzyła, że bóg jej nie opuści. Smutna, zmęczona odpowiedzialnością, wpatrywała się w Callisto niemalże z uwielbieniem. Jej czarne oczy błyszczały lekkim odcieniem czaroitu. Wydawała się jednocześnie miękka, słaba, pełna ulotnych nadziei, ale też zdeterminowana i groźna w nieuchwytnej aureoli władzy, którą dzierżyła. Potem opowiedziała o zniknięciu Najwyższego Kapłana – Jego Magnificencji Mauricio. Długo i dokładnie, jak osoba, która od dawna czekała na moment, w którym będzie mogła wszystko z siebie wyrzucić. Przekazać zadania.
Mauricio był powszechnie szanowanym człowiekiem. Jego funkcja była najwyższym stanowiskiem kapłańskim na ziemiach na wschód od Limanlii. Sprawował ją prawie 20 lat. Słynął z wnikliwości, inteligencji i umiejętności zaprowadzania porządku nawet w najgorszym chaosie. Wszystko doprowadzał do końca, nie dało się go omamić ani przechytrzyć. Błogosławiony przez Pana. To on stworzył Jego Zakon. Ze starych ksiąg wydobył prawdę i zaczął głosić chwałę zapomnianego boga. Bezwzględnego Pana Porządku. Niestety coś wydarzyło się kilka miesięcy temu. Mauricio wspominał przy Matyldzie o znajdującym się w zasięgu ręki artefakcie, który przywróci potęgę Pana. Mówił, że wypełni jego wolę, tak jakby bóg przekazał mu ją osobiście. A potem arcykapłan oszalał. Nie wychodził na światło dzienne. Znikał na całe dnie, albo przesiadywał w piwnicach. Aż któregoś dnia wysadził w powietrze bibliotekę w podziemiach. Zginęło dwóch kapłanów. Sam Mauricio zniknął.
Uroczysty pogrzeb Najwyższego Kapłana był oszustwem. W trumnie leżały zwłoki jakiegoś nędzarza. Matylda opowiadała o tym z twarzą pobladła z bólu. Pogrzeb, który był cyrkiem obraził i Verenę i Pana. Ale taka była wola Prefekta. Matylda musiała się przed nią ugiąć. Widziała w tym knowania Randala. Bóg oszustów próbował odebrać miasto porządkowi. Błagała o pomoc przeciw Panu Złodziei.

Długo płynął ten potok słów. Potem na długo w gabinecie zapadła cisza. Spojrzenie kapłanki pozostawało wpółprzytomne.

Ktoś zapukał.
Kapłan, siwy mężczyzna o naznaczonej cierpieniem twarzy, prosił o posłuchanie. Kazała mu mówić. Tak zrobił. Był tym, który odpowiadał za obserwację miejskich bram. I donosił, że Wielka Kupcowa wyjechawszy z miasta z dużym orszakiem zbrojnych, w kierunku Somjek, skręciła z traktu na klify, około mili przed Redrock Heights. Właśnie wróciła, wioząc do swojej rezydencji czworo ludzi z gminu. Dziewczynę i trzech mężczyzn o solidnej posturze, w tym dwóch naprawdę bardzo dużych. Ci dwaj zwłaszcza wydają się charakterystyczni i odpowiadają rysopisowi dwóch zbiegów z kopalni.
Zapadał zmierzch. Przez otwarte okno słychać było chłopca śpiewającego piosenkę. Oddalał się. Kapłan wyszedł.
- Pokój jest obłożony rytuałem – Matylda powiedziała to do Vestine – my słyszymy, z niego żadne dźwięki się nie wydostają.
A potem kapłanka zapytała Callisto.
- Przybywasz od Niego? Co mam robić? O jakich problemach mówiłeś? – zamilkła na chwilę, po czym wyszeptała - Czy Najwyższy Kapłan zawiódł? Czy naprawdę zmienił się w monstrum?
Ale rozmowę znowu przerwało pukanie. Akolitka zapowiedziała wizytę rajcy Volda.

***

Komnata, w której znaleźli się teraz, znajdowała się na poddaszu i była kiedyś sypialnią Mauricio. Była dość wąska i bardzo długa. Ilość ksiąg na ciągnących się na obu jej dłuższych ścianach pólkach wprawiła oboje w zachwyt. Podłoga zasłana była miękkim arabskim kobiercem. Na środku pokoju stało zaścielone muślinową pościelą łóżko, poza tym była w nim tylko niewielka szafa i purpurowy aksamitny szezlong.
Matylda prosiła, żeby się rozgościli, obiecała wrócić jak tylko pożegna rajcę.

***

Vestine. Zmierzch.


Z trudem zachowała spokój, gdy starszy kapłan przekazywał wiadomości. Martwiła się o wszystkich. O Tobiasza, chłopca, który umyty odzyskał dziecinne rysy, o gladiatora – wielkoluda, o zwinnego estalijczyka z szemraną przeszłością, o tajemnicze rodzeństwo, a przede wszystkim o blondwłosego rycerza. Choć przynajmniej mogła być pewna, że on był w orszaku tej kupcowej.
I jeszcze ten wyraz twarzy kapłanki na dźwięk nazwiska. Sabina von Lehndorf. Vestine rozpoznała go z łatwością. Sama wywoływała taki grymas u innych kobiet. Piękna bezwstydnica. Czarodziejka nie umiała zapobiec temu, że jej lęk powoli ustępował trudnej do uzasadnienia złości.
Chwilę oglądała księgi w komnacie Mauricio. Ale nawet one nie były dość fascynujące. Za to gniew … Gniew powodował, że świat nabierał intensywności. Czerwone kotary zasłaniające półki działały na nią niczym płachty sukna na byki na corridzie. Myśli o zbiegłym elfie były lancą pikadora. Kalejdoskop męskich twarzy, wyraźnie przewijający jej się teraz przed oczami pikami banderilleros. A gwiżdżący chłopiec był matadorem. Przypomniała sobie słowa tej popularnej melodii.

Skąd jedziesz? - Z łąk.
Co wieziesz? - Drąg.
A jaki? - Olszowy,
Na dziewki, na wdowy
Będę je bić!
Będę je bić!


Wybiegła z pokoju opamiętawszy się jedynie na tyle by prosić Callisto żeby tu na nią czekał. Bez kłopotu wydostała się z budynku. Chłopak znikał w uliczce. Skręciła w nią, potem w następna, kolejną i kolejną, niepewna już czy naprawdę go widzi. Najpiękniejsza dzielnica Pleven mimo zapadającego zmroku tętniła życiem. Vestine zatrzymała się przed wspaniałą rezydencją. W towarzystwie kilkorga zbrojnych właśnie wychodziła z niej rudowłosa arystokratka.

I wtedy w oknie, na piętrze rezydencji Vestine zobaczyła Alberta. Odchylał różową zasłonę. Wzburzenie osiągnęło swoje apogeum. Czarodziejka zniknęła na chwilę w cieniach jednej z uliczek. Po chwili wynurzyła się z niej Wielka Kupcowa. Weszła do rezydencji, bez słowa zbywszy próbę pytania, na którą odważył się pilnujący bramy mężczyzna. Niemalże wbiegła po szerokich schodach. Zatrzymała się na piętrze. Przed jednymi z wielu podobnych drzwi stała straż w liberiach. Przez chwilę liczyła w myślach. Zgadzało się. Zdecydowanie podeszła do strażników. Otworzono przed nią drzwi. I zamknięto je za nią.
Był ku temu najwyższy czas.

W pachnącej wrzosem różowej sypialni, przy jednym z okien stał Albert.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 17-11-2009, 22:23   #147
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wesołość upłynniła się z serca chłopaka już jakiś czas temu. Dokładnie po spotkaniu z elfem, które zaplanowane zostało od początku do końca, potem zaś naprawdę nieźle zrealizowane. Oczywiście, poza wynikiem. Nagle jakimś cudem przestał trafiać swoją bronią, natomiast elf okazał się ideałem szermierza oraz spryciarza, cudownie trafiając ostrzem i doskonale zasypując mu piaskiem oczy. Rzecz jasna, nie zdążył się uchylić przed piaskiem ani sparować ciosu, a mogąca uratować cała sytuację Vestine jakimś sposobem nagle spartaczyła zaklęcie. Wszystko na nie! Nic nie wyszło, choć mieli wszelkie atuty po swojej stronie oraz przewagę. Owszem, przeżyli, ale miał zasmarkane wrażenie, że stracił przy tej zabawie coś niezwykle cennego, kiedy sztylet elfa rozbryzgał się niczym drzazga drewniana. Musiał gnojek sparszywiały trafić akurat w guzik i mieć pęknięte ostrze. Ponadto praktycznie nie było szans na swobodne kręcenie się po porcie, a więc spotkanie z Angelique. Skoro elf hulał, port stawał się niebezpiecznym miejscem.

- Ktoś spogląda sobie na mnie mając przy tym zdrową uciechę – oceniał ledwo powstrzymując się od przeklinania. Owszem, wcześniej los pokazał mu, jakim to jest cudownym figlarzem, kiedy to wybrał go sobie na rozkoszną igraszkę, to dając mu kopa po siedzeniu, to, dla wyrównania, waląc od przodu, po jajach. Pogłaskania natomiast, czy to od przodu, czy od tyłu, niestety nie dostrzegł. Chyba, że za takie uznać ucieczkę od nabicia na pal za rzecz, której nie zrobił. Jednakże, posądzenie go, także było spowodowane szeregiem zbiegów okoliczności. Dlatego po jakimś czasie zwyczajnie zaczęło go dopadać przemęczenie.

Póki co, jednak trzeba było zagryźć wargi oraz myśleć, żeby wydobyć siebie oraz Vestine z tego bagna, pocieszając się frazesem, że co cię nie zabije, to nawet wzmocni. Rychło jednak okazało się, że czarodziejka zatroszczyła się sama o siebie, dostając nagle szaleju. Wyleciała ze świątyni, niczym wystrzelona katapultą sterta kamieni. Rzuciła jeszcze kilka słów na krzyż przefruwając niemal obok krzesła, na którym siedział zadziwiony tak, chyba że aż gębę otworzył. Jej zachowanie wstrząsnęło chłopakiem, ale potem uznał, że ogólnie właśnie takiego czegoś mógł się spodziewać. Jej ucieczka pasowała doskonale do pozostałych wydarzeń dnia. Nie wyglądała na przestraszoną, ale raczej, jakby pogoniła nagle za czymś szalenie istotnym. Martwił się o nią. Najpierw przestraszył jej omdleniem. Może została ranna? Może ten mroczny elf, nawet jeśli nie urodzeniem, to charakterem, jednak wyrządził jej krzywdę? Potem ucieczka … Polubił tą splecioną z warkocza sprzeczności kobietę. Wprawdzie ponoć każda niewiasta to zmiksowany świat ulepiony w pełne cudownych krągłości kształty, ale ta … ta oprócz naszego uniwersum mieściła w sobie jeszcze kilka innych. Niech to gęś! Miał nadzieję, iż wróci, bo właściwie, co mu zostało? Powiedziałby jej, że to jakieś horrendalne nieporozumienie i poprosił, żeby nie patrzyła na niego wzrokiem pijanej kocicy przypatrującej się wiewiórce oraz zastanawiającej się: czy to jeszcze mysz, czy już nie.

Potem jeszcze Matylda … ładna … 30 lat temu mniej więcej. Coraz mniej ją rozumiał. Domyślił się wszakże, że według niej bogini Verena, to niekoniecznie bogini, ale bóg – mężczyzna.
- Jasne – skomentował po cichu przypominając sobie znana historię kislevskiego niziołka. – Kopernik też była kobietą.
Zdawał sobie sprawę, że rozmaite odłamy ludzi dosyć szeroko interpretują dogmaty wiary. Ale żeby Verenę brać za mężczyznę? Tego jeszcze nie widział. Ewentualnie, że dla niej płeć jest sprawą drugorzędna? Rany julek! Matylda wydawała się naprawdę sympatyczną osobą, miłą, uprzejmą, ale … mogła się okazać straszliwą fanatyczką. Obawiał się porozmawiać z nią wprost. Któż wie, co wymyśli? Bezczelnością można zajechać daleko, ale niczym przy kartach, ktoś kiedyś może powiedzieć „sprawdzam”. Wtedy trzeba mieć, oprócz blefa, jeszcze jakieś figury. Tymczasem on … jedną miał, ale tylko jedną; wiedzę na temat kopalni. Jeżeli ją zgra, cóż mu zostanie? Jednakże z drugiej strony, Matylda uważała go za wysłannika Vereny. Może rzeczywiście w tym, co się działo, były jakieś wyższe zrządzenia losu. Szczególnie medalion Vereny! Czyżby rzeczywiście miało miejsce coś tak dziwnego? Czyżby był wybrańcem? Na logikę, może ten wisiorek należał do owego zaginionego dostojnika? Może był magiczny, pobłogosławiony przez boginię? Może dlatego, że on go znalazł … jeżeli zaś tak, to mógł zostać owym kandydatem na czempiona Vereny bez względu na swoją wolę. Ponadto dopiero teraz zastanowił się: po co on przyszedł do świątyni Vereny? Przecież nie planowali tego,tymczasem wszystko układało się tak, jakby obydwoje wypełniali czyjeś polecenie

Kapłanka nawrzucała mu stertę naprawdę ważnych informacji, ale dla niego istotniejsze było wydostanie się za mury na jakiś statek. Najwyższy Kapłan Jego Magnificencja Mauricio – ciekawe, ale co on tu może pomóc? Zapomniane bóstwa, stare księgi, bezwzględny porządek? Wypisz,wymaluj Solkan, którego czciło sporo Estalijczyków. Callisto nie miał nic przeciwko niemu. Czyżby Matylda uważała Verenę za tożsamą osobowość z samym Solkanem?

- Niezbadane są jego wyroki – wreszcie powiedział kapłance, która pewnie spodziewała się po nim znacznie więcej, niż ogólne frazesy. Chociaż może dla niej, było to coś więcej, niżeli dla niego. Matylda szczerze wierzyła, łatwiej jej było poddać się wyrokom oraz zamysłom bóstwa, niż jemu, który na dobrą sprawę, nawet nie wiedział o co chodzi. Nie mniej, sądząc po osobowości kapłanki, owa nieznana Verena nie wydawała się taka zła, wręcz przeciwnie. Postanowił zaryzykować. - Przyprowadzony zostałem dzisiaj do tego miejsca. Niemal namacalnie czułem tą moc, ale nie zostało mi jeszcze objawione, dlaczego? Kimże ja jestem? Prostym człowiekiem, sługą estalijskiego miecza, który chciałby pomóc szczerze, lecz nie wie jak. Problemy zaś. To prawda, problemy są, nawet kilka. Kopalnia, spaczeń, skaveny, moc, świątynia, statuetka, Ordo Fidelis … - zaczął opowiadać, co wie, nie podając jednak źródła informacji. Pewnie się domyśliła, ale po prostu nie mógł się przemóc. - Któż wie, kto jest w to wmieszany? Któż wie, jak wiąże się to ze sprawą zniknięcia kapłana Mauricio? Powiedz, Matyldo, jak mogę pomóc.
 
Kelly jest offline  
Stary 18-11-2009, 13:30   #148
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Był to chyba dzień pełen niespodzianek. Niespodziewani goście. Zwątpienie Kurta i następnie jego ryzykowny wybuch. Milczenie rodzeństwa czy zaskakująco długa rozmowa z Sabiną von Lehndorff. Zniknięcie Aleam’a i zagadkowy bunt Tobiasza… A jak się miało wkrótce okazać to nie były wszystkie niespodzianki, jakie gotował mu los.

Albertowi nie podobał się obowiązek decydowania za wszystkich. Brzemię odpowiedzialności coraz bardziej mu przeszkadzało… tym bardziej teraz. Może nawet by się ucieszył zachowaniem chłopaka. Być może to było jedyne rozsądne wyjście. Jednak póki, co wydawało mu się, że towarzystwo takiej persony może im pomóc w tej całej historii… oczywiście gra w takiej lidze była śmiertelnie niebezpieczna. Ale teraz zagrożeniem było nawet przechadzanie się po targowisku w Pleven. Poza tym, jeżeli pozostali nie wrócili z miasta do tej pory to mogło to oznaczać jakieś kłopoty, a z panią von Lehndorff powinni się dostać tam bez większych problemów.

Gdy zbierali swoje graty podszedł do smarkacza i ściszonym głosem zagadnął aby zaspokoić swoją ciekawość. Chyba, jako jedyny z ich grupy, Tobiasz z racji dłuższej bytności w Pleven mógł mu coś powiedzieć o rudowłosej.

- Kim ona jest i u licha ciężkiego, popatrzył za siebie upewniwszy się, że nikt ich nie słyszy – dlaczego nie idziesz z nami?

- No, Wielka Kupcowa, najważniejsza w mieście po królu Tomie. Nie wiesz? – dzieciak wydawał się zdziwiony, ze ktoś nie zna spraw tak oczywistych. I zadowolony, że może je rycerzowi tłumaczyć – Stoi na czele rady kupieckiej, która rządzi podatkami. To znaczy tak było jak trafiłem do kopalni. Rok temu. - Jest baaardzo bogata. I podobno – ściszył głos – zaszła tak daleko, bo sypia ze wszystkimi.

- A zostanę, żeby zaczekać na resztę. Powiem im co i jak, a potem wrócę do Pleven. Nie chcę na salony
– zachmurzył się. Widać było, że on też chce coś zapytać - Spotkamy się w Pleven? Weźmiesz mnie z sobą do gildii? – Wydusił w końcu.

- Chyba nie mam innego wyjścia. Aleam, powinien się gdzieś tutaj kręcić. Jak nie to spróbujemy się odnaleźć w Pleven… Gdzie cię będzie można znaleźć
?

- W dzielnicy portowej. Będę rankami na drewnianym molo, tak jak rybacy przypływają.

- Dobrze. Na chwilę zamilkł. Jak spotkasz Vestine to jej powiedz…, no właśnie, co on ma jej powiedzieć zastanawiał się Albert. – eh, powiedz jej, że mi nic nie jest… i żeby uważała na siebie.

Tobiasz spojrzał na Alberta bystrym wzrokiem. - Tylko tyle? No dobra jak chcesz. Walczyć umiesz, ale o babach to Ty nic nie wiesz. – Wymamrotał pod nosem.

- Może to i lepiej. Uciął, krótko.

Gdy podeszli z prowiantem umilkł. Poklepał go po ramieniu i rzucił na odchodne – Powodzenia! Chociaż miał nieodparte wrażenie, że szczerość chłopka jest równie wątpliwa jak cnotliwość Wielkiej Kupcowej.

Kiedy wyszedł przed jaskinię Sabina wymieniła krótką uwagę z jednym z rycerzy. Bez wątpienia był to jakiś rozkaz… Widząc, że zbliża się do wierzchowca Albert podszedł w jej kierunku. Nie mógł ukryć zachwytu widokiem, jaki się przed nim roztaczał. Po zgrabnej głowie i mocnym karku znać było zacność tego estalijskiego dzianeta. Mocne nogi, zaokrąglony zad. Lśniąca, jasnogniada sierść o zauważalnych jabłkach, podbita była wyraźnie żółtawym włosem, a grzbiet... Perfekcyjne zebranie i wdzięczne, naturalne zganaszowanie znamionowały czystą krew i niemałe umiejętności wałacha. Oczy wierzchowca były ciemne i głębokie jak niejedna studnia, bez wątpienia w takich oczach mogłaby się utopić góra złota… cudne zwierze. Widok tylu szlachetnych zwierząt dla kogoś, kto od kilku lat właściwe nie schodził z siodła, a następnie został brutalnie pozbawiony wierzchowca był bardzo przyjemny.

Podszedł bliżej. Jeden z rycerzy chciał zastąpić mu drogę, ochraniając swoją mocodawczynię. Powstrzymała go zdecydowanym gestem. Albert lekko się skłonił – Uczyń Pani mi ten honor i pozwól, iż jej pomogę.

Uczyniła. Chyba nawet takie zachowanie odrobinę ją bawiło. Gdy już znalazła się w siodle uchwycił wodze opadające swobodnie na trawę. Następnie pogładził konia po chrapach i przejechał dłonią po zgrabnym karku nim podał je właścicielce. Skinął głową na znak podziękowania.

***

O dziwo droga nie wycisnęła z niego siódmych potów. Rana nie dawała o sobie znać… z należytą mocą. Nie paliła, nie kuła, właściwie to odczuwał tylko lekkie mrowienie. Zupełnie jakby to nie w jego boku był bełt na dobrych parę centymetrów. Tak samo drobne rany, siniaki zadrapania czy obtarcia praktycznie zniknęły bez śladu. Wszystko byłoby w porządku i mogłoby świadczyć, o wysokiej jakości mikstury Don Mangusto gdyby nie smutny fakt, iż spoczywała ona w dalszym ciągu ukryta w cholewie buta…

Albert należał do tych mężczyzn, którzy starają się nazywać rzeczy po imieniu… przynajmniej, gdy rozmawiał sami ze sobą. Z burzy myśli i potoku słów nieustannie bez szwanku wychodziły tylko dwa s k a z a c h a o s u.

Przegrał. Teraz pozostawało mu już tylko… no właśnie sam już nie wiedział, co mu pozostało…

***

Miasto mogło robić imponujące wrażenie. Dobrobyt było widać na każdym kroku. Wspaniałe ulice niczym nieprzypominające imperialnej kupy gnoju i śmieci. Kamienice dumnie wspinające się ku niebu tak odmienne od tych widzianych w Nuln czy Aldorfie dziwnie brudnych, szarych i smutnych. Kolorowa rzeka ludzi, wesołych, pogodnych… robiących interesy, a przede wszystkim żyjących. Nieco kuł w oczy brak biedoty, kalek czy innych obdartusów, ale być może ich droga wiodła przez ulice często nawiedzane przez patrole. Dostatek niewątpliwie wyglądał zza każdego zakamarku… widocznie bogowie mieli w opiece to miasto i rządzących nim. Jacyś musieli.

Jeżeli ktoś sądził, że taka wielka pani będzie dbała o odrobinę dyskrecji we wprowadzeniu swoich nowych gości do rezydencji to był w wielkim błędzie. Niezaprzeczalnie Albert był właśnie w tej grupie. Jeżeli kogoś interesował los zbiegów to już wiedział gdzie są i z kim. Młodzik jeszcze nie rozumiał tej rozgrywki, ale przekaz Sabiny von Lehndorff był jasny – „Są ze mną i jeżeli jeszcze wszystkiego nie wiem to za chwilę będę wiedzieć”, chociaż brak kajdan czy powrozów świadczył o tym, że już wie. Pytanie tylko, dla kogo to była informacja na pewno nie dla Bachmanna on był na to za krótki… więc kto? Cholera, że nikt z nich nie wie, co się w tym mieście dzieje!

- Ciekawe, dla kogo ten pokaz? Zwrócił się do idącego obok Valdreda, gdy przemierzali szerokie ulice miasta.

Dzielnica bogaczy zapierała wprost dech w piersiach… a sam pałac Wielkiej Kupcowej von Lehndorff wykraczał poza skale pojmowanego bogactwa. Albert nie raz bywał na książęcych dworach i zamkach. Jednak coś takiego widział pierwszy raz. Oczywiście przedkładanie funkcji reprezentacyjnej pałacu nad obronną było widoczne już na pierwszy rzut oka. Oczywiście było również zupełnie niezrozumiałe dla osoby mającej do czynienia z wojną nie od dziś. Ale przepych i luksus odbierał mowę. Młodzian z trudem utrzymał zamknięte usta… przynajmniej nim minęło pierwsze, piorunujące wrażenie.
Sabina szybko przekazała gości w ręce majordomusa. Ten z kolei po krótkim instruktarzu wyznaczył służbę do rozlokowania zbiegów po komnatach. Te jak się okazały opiewały w luksusy… przynajmniej po doświadczeniach ostatnich tygodni. Albert nim został sam poprosił o jakieś ubranie. Spodnie pamiętające czasy jeszcze jego pryncypała i powinny już odejść w zapomnienie, koszula natomiast od podróżnych była mocno przyciasna. Na szczęście w takim dużym pałacu nie trudno było znaleźć rosłego pachołka więc z odzieniem nie było kłopotu. Nim skończył kąpiel czyste ubranie już na niego czekało.

Nie dane mu było w spokoju przemyśleć co dalej wylegując się na wygodnym łóżku… Ciekawość zaprowadziła go tam gdzie nie powinien się znaleźć. Nim się zorientował, że trafił do jednej z sypialni Wielkiej Kupcowej było za późni by zawrócić. Drzwi się otworzyły, a w nich stanęła Sabina.
 
baltazar jest offline  
Stary 19-11-2009, 18:15   #149
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
guest starring - baltazar

Nagła eksplozja gniewu nadała jej zachowaniu impet a przebiegowi zdarzeń nieprzewidywalny charakter. Opanowanie Vestine było niczym dziki kot biegnący po wąskim szczycie płota. Raz po raz któraś z jego nóg osuwała się to na jedną, to na drugą jego stronę, wywołując w jej życiu efekty podobne do zawirowań niebezpiecznych morskich prądów. O ile w sytuacji maksymalnego zagrożenia zwykle brała się w garść i z godnym pleveńskiej Iglicy spokojem zadaniowo rozwiązywała problem po problemie, o tyle kwestie prywatne pozostawały źródłem szaleństwa.
Wystrzeliła ze świątyni w ślad za pogwizdującym chłopaczkiem. Coś podszeptywało jej związek chłopaka z nagłym omdleniem. Może... może chciał coś jej pokazać?
Ruszyła za nim bez zastanowienia. Wprost w posiekany labirynt pleveńskich uliczek. Dalej i dalej. Ilekroć zdawało jej się, że zgubiła jego trop, zza winkla błyskała naga dziecięca pięta. Wznawiała pogoń.
Sabina von Lehndorf.
Nazwisko wielkiej kupcowej wciąż dzwoniło jej w uszach. Nieznaczny grymas zdradził kapłankę i dał Vestine pewne wyobrażenie o kobiecie, w której rękach znaleźli się jej towarzysze. Albert, do kurwy. Biegnąc, obiecywała sobie, że jeśli zadał się z całą tą Sabiną to obydwojgu przegryzie gardła. Naturalnie sama nie wiedziała co upoważnia ją do takich myśli. Żadne z nich nie poczyniło żadnych zobowiązań, co więcej – Albert dał jej odczuć, że nie jest nią dłużej zainteresowany. Wolała zrzucić to na karb jego braku doświadczenia, niż zmierzyć się z faktem, że udzielanie podobnej pomocy wszystkim kobietom leżało w jego naturze. W przelocie pomyślała, że może zamiast brać kolejny zakręt, powinna z rozpędu przyłożyć głową w ścianę. Może wstrząs poukładałby jej klepki w słusznej kolejności?

Zatrzymała się nagle. Stojąc w cieniu uliczki spostrzegła, że pogwizdujący chłopak zniknął, zaś ona sama stoi przed oszałamiającą rezydencją. Z zaciekawieniem przyjrzała się rudowłosej kobiecie opuszczającej podwoje przepysznego domostwa. Gdy tamta zniknęła jej z pola widzenia, Vestine uniosła wzrok. W oknie na piętrze, nie mogła się mylić!, w oknie na piętrze ujrzała Alberta. Zatrzęsła się z gniewy, wściekłość przemknęła przez jej dziecięcą twarzyczkę paskudnym grymasem. Co on sobie, do cholery wyobrażał?
Cofnąwszy się o trzy kroki w najgłębszy cień uliczki, zaczerpnęła wiatru. Dobrze znany powiew, choć nie ostudził emocji, otulił ciało przyjemnym całunem. Cienie zaułka zafalowały, jakby nieoczekiwanie ożywione nieznaną siłą. Nie zastanawiała się nad konsekwencjami. Wiedziała, że czasu ma nie wiele.

Wielka Kupcowa wychynęła z zaułka i szybkim krokiem przekroczyła bramę rezydencji. Uniesiona dłoń ucięła w zarodku pytanie, które chciał zadać strażnik. Liczył się tylko ten jeden konkretny pokój, w tym jednym, konkretnym domu. Stąpając pewnie, może nawet nazbyt pewnie, wkroczyła na piętro. Bez trudu odgadła, w którym pokoju czeka rycerz. Ze złością uchwyciła klamkę, szeroko otwierając drzwi... sypialni. Chłopak spojrzał na Wielką Kupcową z niemałym zaskoczeniem. Zamknęła drzwi i jednym susem znalazła się tuż przy nim.
- Przepraszam Pani, ja...
Marną próbę protestu zdusiła kładąc mu na ustach palec.
Sabina von Lehndorf chwyciła rycerza za koszulę na piersi i pchnęła w kierunku łóżka. Nie spodziewał się go tak blisko, podcięty wpadł w pościel z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Czas jej się kończył. W mgnienie oka później siedziała już na jasnowłosym okrakiem, i bez ostrzeżenia pochyliwszy się nad nim, pocałowała zachłannie.
Uniosła się i bez słowa wycięła rycerzowi policzek.
Ku bezbrzeżnemu zdziwieniu chłopaka, siedząca na nim kobieta na jego oczach traciła rysy Wielkiej Kupcowej. Ich miejsce zajęła inna, o wiele bardziej mu znajoma twarz stalowookiej czarodziejki.
Cokolwiek mogłoby być w oczach Alberta szybko ustępowało miejsca kolejnym emocjom. Najpierw wielkiemu zaskoczeniu po wymierzonym policzku, a następnie… szoku, w jaki wprawiała go metamorfoza. Mięśnie mu stężały jakby pod wpływam jakiegoś czaru znieruchomiał. Albo zbierał siły na rozpaczliwą ucieczkę.
- Z Sabiną von Lehndorf?! - zapytała z nagłą łagodnością i echem smutku w głosie.
Szybko i zdecydowanie pozbawił się tego niespodziewanego ciężaru. Zrzucając ją w głąb przepastnego łoża. Sam zerwał się na nogi.
- Ale… co… jak…- dukał sam nie wiedząc do końca co się dzieje. – Więc to byłaś cały czas ty?
- A jak myślisz? Oczywiście, że nie! Przyszłam, żeby Cię stąd wyciągnąć. Widzę jednak, że nie potrzebujesz ratunku. Świetnie sobie radzisz
- fuknęła, z wolna zbierając się z poduszek. Stał zupełnie skołowany. Próbując dojść do siebie po tym dość zaskakującym obrocie sprawy. Na jej niezrozumiałe fukanie odparł dość krótko
– Nie bądź głupia, chyba nie myślisz... Wpatrywał się w nią jakby nie do końca poznając. Miał przed sobą zupełnie inną kobietę niż w kopalni.
Ściągnęła brwi w wyrazie zagniewania, nie spuszczała z niego wzroku.
- Tak. Tak właśnie pomyślałam.
Milczeli przez dłuższą chwilę. Vestine rozglądała się po pomieszczeniu.
- Znaleźliście lekarza - bardziej stwierdziła niż zapytała.
- Nie. Nie udało nam się. Reszta mnie opatrzyła- ogarnął ją wzrokiem dokładniej. Nieco już przyszedłszy do siebie po tym magicznym przedstawieniu. Zbliżył się i ostrożnie odgarnął jej włosy z twarzy. Rozwalona warga, ślady krwi… opatrunki na rękach. – Jak twoje dłonie… sądząc po policzku to chyba lepiej.
- Długo jeszcze będą się goić
- odpowiedziała, nerwowo skubiąc długą, skórzaną rękawiczkę. Koniuszkiem palca lekko dotknęła rozbitej wargi. - Gdybym wiedziała, że to potrafią, w życiu nie poszłabym do tego cholernego Pleven.
- Mam coś dla Ciebie
- sięgnął do cholewy buta, z której wyciągnął małą fiolkę podarowaną im przez tajemniczych podróżnych. – Nie wiem co to dokładnie jest, ale Astria mówiła że pomaga na gojenie się ran. Warto spróbować na te oparzenia.
- Co?
- popatrzyła na Alberta totalnie zbita z pantałyku. – Przestań, to ja przyszłam Ci pomóc.
Uśmiechnął się do niej.
– No przecież mi pomogłaś… nie muszę cię szukać i martwić czy coś ci się nie stało. Znalazłaś mnie i wiem, że jesteś cała… No a teraz bierz to. Widzisz, że mi nic nie jest.
Nie uwierzyła.
Podszedł do ściany i zaczął majstrować przy kandelabrze… po chwili ukazały się ukryte drzwi.
- Zawołam resztę i zastanowimy się co dalej. A gdzie Bobby, Callisto i brygadzista? Dotarł do was Aleam? Wolał rozmawiać o innych niż o sobie.
- Callisto w świątyni Vereny, Bobby... bogowie wie gdzie, z Szurakiem mieliśmy spotkać się dzisiejszego wieczora... o chłopaku nie wiem nic. Czego chciała od was ta von Lehndorf?
- zapytała gwałtownie obracając się plecami do sekretnego wyjścia. Które ZUPEŁNYM PRZYPADKIEM prowadziły wprost do sypialni rycerza.
- Nie wiem, znaleźli nas jej żołnierze... coś tam wiedziała, szuka jakiegoś przedmiotu. Dużo wypytywała, a potem zaoferowała pomoc w uniewinnieniu. Po chwili dodał. I całkiem przypadkowo poinformowała wszystkich zainteresowanych gdzie jesteśmy. A teraz chodź! Nie wiadomo, kiedy ona wróci.
- Wiesz co? Chyba powinnam sobie z nią porozmawiać.
- Co ci znowu do łba strzeliło ?
- Czego chciała w zamian?
- Wiedzieć co się wydarzyło pod ziemią... i pewnie nie tylko ale nie podzieliła się ze mną swoimi planami czy sekretami
- zaczynał się już irytować tym ociąganiem się. – Możemy porozmawiać w mojej komnacie.
- Idź. Zaczekam na nią tutaj.
- Czy łaskawie mogłabyś mi zdradzić w jakim celu?
- Czymś się martwisz? Jeśli twoja znajoma zamierza położyć rękę na tym, co jest w kopalni, powinna zostać uprzedzona. Poza tym mam osobiste porachunki z kimś, kto jest w to zamieszany.
- Jest raczej zainteresowana zwrotem czegoś, co zostało stamtąd zabrane. Ale chodź ze mną to wszystko ci wyjaśnię... i jaka znowu moja znajoma! Co cię ugryzło... ty chyba... nie jesteś... nie myślisz... że ja...
- Że Ty co?

Rycerz zaczął się jąkać lub po prostu nie umiał skończyć myśli, które nie mieściły mu się w głowie
- Że ja i Wielka Kupcowa.
Vestine odwróciła wzrok.
- A co miałam pomyśleć? Czekasz na nią w jej sypialni!
- Czekaj
- jakby dopiero teraz dochodziło do niego to, co się wydarzyło przed przemianą. Przecież Vestine go pocałowała –Ty chyba nie jesteś o mnie zazdrosna… ty chyba nie myślisz, że ja bym wolał ją od… słowa ugrzęzły mu w gardle. Ten nieszczęsny smark miał rację. W ogóle się nie znał na babach. – Wybacz, zagalopowałem się… nie wiem, co mi strzeliło do głowy, jak mogłem tak sobie pomyśleć…
- Zamknij się
- powiedziała z uśmiechem triumfu, zupełnie, jakby usłyszała coś, co chciała usłyszeć. – Wynosimy się z tego cholernego domku dla lalek.

Albert widząc, iż Vestine zamierza opuścić komnatę tą samą drogą, którą przyszła… a na dodatek przywołując jakieś zaklęcie nie wytrzymał. Stracił panowanie nad sobą. Stres kilku ostatnich dni, kilku ostatnich godzin i minut pozbawił go typowych dla niego zahamowań. Być może te ostatnie minuty przesądziły. Ruszył w jej kierunku, złapał za ramiona i powstrzymał.

Gdy na niego popatrzyła wyrzucił z siebie. - Czego ty ode mnie chcesz? Do ciężkiej cholery ja już nie wiem, o co ci chodzi! Czy ty chcesz żebym do reszty stracił zmysły? Czym ja ci zawiniłem… ja nic już z tego nie rozumiem. Vestine czego ty ode mnie chcesz?!

Nie czekając na odpowiedź wypluwał dalej słowa… Świadomości tego, że za parę chwil będzie tego gorąco żałował nie była w stanie tego powstrzymać.

- Czy to tak wiele zejść ze mną do tego przeklętego pokoju i zastanowić się wspólnie z resztą co robić dalej? Czy to naprawdę taki wielki problem dla ciebie? Ja już sam nie wiem, co ci mam powiedzieć… ja tego nie ogarniam… Czy ten dzisiejszy pocałunek nic nie znaczył? Czy to mi teraz próbujesz powiedzieć…

Zaskoczona nieoczekiwanym potokiem gorzkich słów, czarodziejka stała w miejscu, z rozchylonymi ustami wpatrując się w kipiącego złością rycerza. Taki, przyznała ze zgrozą, podobał jej się jeszcze bardziej. Podjęła delikatną próbę uwolnienia kruchych ramion z silnego, męskiego uścisku. Daremnie.
- Zwariowałeś. Próbuję Ci powiedzieć, że w tej właśnie chwili możemy stąd wyjść. Ty i ja. Uciec z tego miasta. To nie kwestia problemu, ja... po prostu mam gdzieś 'resztę'.

Prawie go usadziła w miejscu. Prawie wygasiła płomień tej złości by zastąpić go zwątpieniem. Nie wiedział czy miał ochotę skręcić jej kark czy pocałować na pożegnanie i już nigdy więcej nie oglądać… Pieprzona rycerska wytrwałość… walczyć do końca. Kretyn. – Wiem, że tak nie myślisz… chcę wierzyć że taka nie jesteś. Proszę powiedz, że taka nie jesteś!

- Jaka? Wróciłam tu po Ciebie, choć była to najgłupsza i zarazem najbardziej bezczelna rzecz, jakiej dokonałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zrozum, ona nie trzyma Was w tej złotej klatce dlatego, że szczególnie Was polubiła.

- Myślisz, że tego nie wiem? Masz mnie za takiego skończonego idiotę… Jeżeli stąd ucieknę to co się stanie z resztą?
Głos mu się nieco załamał, przycichł już tak nie grzmiał. – Wiesz czym się staję… wiesz kim jestem, czy kim wydawało mi się, że jestem. Jak możesz oczekiwać ode mnie, że ich teraz zostawię? Jak możesz oczekiwać, że zapomnę o tym wszystkim. Puścił ją zrezygnowany… Idź, ratuj się. Uciekaj, jak mogłaś popełnić taką głupotę.

Czarodziejka stała przez dłuższą chwilę w milczeniu, ze zwieszoną głową. Nikt jej już nie trzymał, a mimo tego nie mogła się ruszyć. Miała ochotę uderzyć Alberta po raz wtóry. Za to, że miał rację i za to, że jego obecność powstrzymywała ją przed opuszczeniem parszywej rezydencji. Zbyt wiele sobie wyobraziła. Głupia. Sądziła, że przyjeżdżając na białym koniu wykradnie rycerza z wieży. Za największe zagrożenie uważała starą, pilnującą go smoczycę, podczas gdy najważniejsza przeszkoda leżała w jego sercu.
- Z zewnątrz łatwiej mógłbyś im pomóc. Skoro tak stawiasz sprawę... zostanę i porozmawiam z tą Lehndorff.

- Nie, to ty z zewnątrz możesz nam pomóc. Wtedy może nam się udać. Nam wszystkim.
Ponownie się do niej zbliżył. Nie umiał odmówić sobie jej bliskości… nie chciał jej sobie odmawiać. Jej obecność była mu tak bardzo potrzebna. – Nie umiem powiedzieć ci tego, co chcę… boje się o ciebie. Nie mogę pozwolić by coś ci się stało, ale… Ucichł, zawsze jest jakieś cholerne „ale”, i tak słowami nie umiał wyrazić tego co czuł. – Przepraszam. Była teraz tak blisko, że praktycznie wyszeptał jej to do ucha. Twarz ginęła w gąszczu jej włosów. Czuł jej skórę tuż przy swojej. Czuł jej ciepło. Spróbował poszukać jej ust.

Nie chciała mu przerywać. Im bardziej się zaplątywał, tym ważniejsze zdawało jej się to, co chciał powiedzieć. Wiedziała, co miał na myśli, bo dziwnym złożeniem okoliczności ona również martwiła się o niego. Zupełnie bez sensu, przecież był dla niej kimś zupełnie obcym. Lecz jednak. Jasnowłosy chłopak o nieznanej przyszłości traktował ją zupełnie inaczej, niż mężczyźni, do których przywykła. Zwykła ludzka życzliwość była na tym zaplutym ziemskim padole niebywale rzadka. I z powodu tej rzadkości nieoceniona.

Stał tuż przy niej. Tak blisko, że - mogłaby przysiąc - słyszała bicie jego serca. Niewysoka, ciemnowłosa kobieta sięgała mu raptem do piersi. Uniosła brodę w chwili, w której chłopak nachylił się nad nią. Oddała mu ster, pozwoliła objąć przewodnictwo.

Delikatny i ciepły pocałunek w niczym niemal nie przypominał tego poprzedniego, po brzegi wypełnionego furią. Ani się obejrzała, gdy wciągnął ją w tajemne przejście.
Widok wypełnionej wodą balii wywołał u czarodziejki cichy okrzyk zachwytu. Nigdy tak szybko nie zrzuciła z siebie ubrań. Woda, choć chłodna już, cudownie schwyciła w objęcia ciało czarodziejki. Kątem oka widziała zakłopotanego Alberta, w którym ciekawość walczyła z przyzwoitością.
Wyszła z kąpieli i wciąż jeszcze ociekając wodą stanęła naprzeciw chłopaka zupełnie naga. Zaskoczony uniósł twarz i jego spojrzenie spoczęło na cudownych piersiach czarodziejki. Nie wytrwało tam długo i ześlizgnąwszy się po gładkiej, mokrej skórze, oparło się o kołyskę krągłych bioder.
Zadziwiona własnym zawstydzeniem, kobieta oddychała płytko. Pod jego uważnym spojrzeniem poczuła się, jakby po raz pierwszy w życiu stała nago przed mężczyzną. Sięgnęła ku dłoni siedzącego naprzeciw niej Alberta i łagodnym ruchem położyła ją sobie na piersi. Wciąż niepewna, czy widok, który przed nim roztoczyła to ten, którego oczekiwał. Uśmiechnął się i przesunąwszy dłonią, dotknął jej biodra. Zareagowała drżeniem, o którego istnieniu zdążyła już zapomnieć.
Mgnienie oka później zdzierała z rycerza koszulę. Przygarnął ją do siebie. Nagie ciała zwarły się, niknąc w pościeli.
 

Ostatnio edytowane przez hija : 19-11-2009 o 18:43.
hija jest offline  
Stary 19-11-2009, 20:33   #150
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Astria przemilczała całą drogę do Pleven. W zasadzie nie wiedziała czemu nie zaprotestowała przeciw wędrówce tutaj. A raczej wiedziała - bała się, że wybór dany im przez "lady" oznaczał posłuszeństwo lub śmierć. Kto zagwarantuje im, że mały Tobiasz nie leży tam teraz z poderżniętym gardłem? Zwłaszcza, że jego energiczny protest miał z pewnością jakieś uzasadnienie. Z drugiej strony - oni też szli jak barany na rzeź. Astriata znała ten typ kobiet, znała szlachtę, a im bogatsza i piękniejsza szlachcianka tym gorsza bo bardziej rozpuszczona. Być szlachcicem znaczyło w mniejszym lub większym stopniu dysponowanie ludzkim życiem. Bycie bogatym szlachcicem - przekonanie, że wszystko ci wolno, a równocześnie wystarczająca doza sprytu, okrucieństwa i instynktu samozachowawczego by utrzymać swój status. Dumna, pogardliwa poza Sabriny i służalczość z jaką zwracali się do niej jej podwładni sugerowały, że przynajmniej w jej kwestii dziewczyna się nie myliła. Pytanie więźniów o zdanie było tylko pozą, odwieczną rozgrywką gdzie silniejszy daje słabszemu nadzieję, iluzję wyboru by łatwiej móc go złamać.

Albert świetnie załatwił sprawę. Szczerze powiedziawszy Astria nie spodziewała się po nim takiej przenikliwości, dyplomacji i sprytu. Nie dość, że powiedział wystarczająco wystarczająco dużo by zadowolić Kupcową, a równocześnie wystarczająco mało by być nadal użytecznym, to jeszcze wyraźnie ją zaintrygował. Tym lepiej dla niego. Dziewczynie nie podobało sie jednak spojrzenie, jakim kobieta obdarzyła Kurta... Takim wzrokiem taksowało się nowe ogiery czy klacze. Albo zwierzęta idące na rzeź.

Drogę do miasta przebyli w milczeniu. Żołnierze maszerowali raźnie, a Astria z trudem przebierała nogami by nadążyć za ich tempem. Zerknęła na Alberta i Kurta - ich rany musiały im doskwierać - lecz nie wyglądali na zmęczonych. Przynajmniej tyle... Von Lehndorf oczywiście nie zaszczyciła swojego nowego stadka nawet najlżejszym spojrzeniem, jadąc ze znudzoną miną na czele pochodu.

Pleven było tak zachwycające, że dziewczyna na chwilę zapomniała o swoich zmartwieniach. Pewnie przejeżdżała tędy w drodze do kopalni, ale wtedy miała inne zmartwienia. A teraz... Piękne, czyste domy, barwne rośliny, brak śladów biedy... Rzecz jasna Sabina z pewnością jechała tylko przez najlepsze ulice, ale zapewne nawet tu czystość wymuszano batem. Przecież co to za miasto, które zamiast gównem pachnie mirtem?
- Ciekawe, dla kogo ten pokaz? - cichy głos Alberta wyrwał ją z zamyślenia. Faktycznie, kupcowa nie kryła się z posiadaniem (bo inaczej tego nie można było określić) grupki uciekinierów. Czyżby jej pozycja w mieście była tak mocna, że nic nie robiła sobie z tutejszego prawa i straży? Co prawda mówiła coś w tym guście, ale... Z drugiej strony gdyby chciała ich wydać nie bawiłaby się w tę szopkę na plaży - po uzyskaniu informacji od rycerza zakułaby ich w kajdany i teraz wędrowaliby do lochu. Jednak tak się nie stało - zamiast tego przekraczali próg niesamowitej rezydencji szlachcianki, deptali swoimi brudnymi butami jej rajskie ogrody, rozglądali się z ustami otwartymi ze zdumienia po szemrzących wokół wodospadach i fontannach. Ogórd był cudowny, i przyjemnie chłodny nawet o tej porze dnia, gdyż wysokie budynki rzucały nań rozległy cień.

Nagle Astria poczuła, jak jej ciało pokrywa gęsia skórka a włoski na karku podnoszą się ostrzegawczo. W ich stronę zbliżał się jakiś mężczyzna.
- Mag! - syknęła ostrzegawczo w stronę brata, po czym otworzyła oczy w zdumieniu. Jej brat, tępy jak kłoda jeśli chodzi o magię, wyglądał jak pies, który spotkał przywódcę sfory, wgapiając się w przybysza. Dziewczyna szturchnęła go mocno w bok żeby się opanował, po czym sama udała, że nic się nie stało, pozwalając się zaprowadzić do skrzydła dla służby.

- Czarodziej w roli majordomusa? Co to za cyrk? Na pewno to dzięki niemu tak szybko nas znalazła. Będę musiała się strzec bardziej niż zwykle. - chaotyczne myśli przebiegały przez głowę Astriaty gdy ta dokładnie oglądała swój nowy pokój. Dobrze, że nie dostała komnaty i barwnych fatałaszków - wtedy już w ogóle czuła by się jak nowa zabaweczka kobiety. A jak wiadomo, zabawki szybko się nudzą. Ale własny pokój? Widać było, że kupcowa spała na pieniądzach, ale dziewczyna nie spodziewała się, że będzie wydawać je na innych. Nie raz i nie dwa widziała tłoczne, wspólne pokoje służących i teraz tylko dziwiła się takim luksusom. Przez chwilę zastanowiła się co robić; w końcu zdecydowała się zwiedzić posiadłość - a wcześniej jeszcze raz wykąpać się i ogarnąć, by nie zwracać na siebie uwagi. Kąpiel w morzu to nie to samo, a morska sól nieprzyjemnie szczypała ponownie zakurzone i spocone ciało. Dziewczyna z lubością zanurzyła się w czystej wodzie, po czym szybko dokonała niezbędnych ablucji. Zaplotła mokre włosy w luźny warkocz, i swobodnym, spokojnym krokiem wyszła z pokoju.

Pałac był... niesamowity... ale i to było zbyt skromnym określeniem. Astriata szybko zapomniała o swoim pierwotnym celu i z szeroko otwartymi oczami chłonęła otoczenie, bardziej niż zapamiętując rozkład parteru starając się po prostu nie zgubić. A i tak kilkukrotnie musiała zawracać wchodząc w ślepe zaułki lub trafiając na zamknięte przejścia. Mijaną służbę i strażników pozdrawiała uprzejmie. Wszyscy byli dobrze ubrani, dobrze odżywieni i bez lęku na twarzach. Wszyscy też bardzo zajęci. Dopiero po kilkunastu minutach, w rogu ogrodu trafiła na pokojówkę, która najwyraźniej przyszła odsapnąć sobie przy szumie fontanny.

- Witaj - uśmiechnęła się do dziewczyny. - Jestem Katerina Vaux; zostałam dziś najęta wraz z innymi do pomocy w tej cudnej rezydencji. - oświadczyła z entuzjazmem. Pokojówka spojrzała na Astriatę trochę nieufnie, jakby niepewna statusu nowej osoby w stadzie.
- Jestem Amarie. Pracuje tu jako pokojówka, zajmuje się pierwszym piętrem, lewym skrzydłem - odpowiedziała grzecznie choć z rezerwą.
- Pierwszym piętrem... tam musi być jeszcze cudniej niż na dole... - rozmarzyła się pokazowo Astria. - Pokój taki wielki dostałam, tylko dla mnie! U mnie w domu jedna taka izba była na całą naszą piątkę! Pani von Lehrenhof to taka hojna i dobra pani musi być, że o służbę tak dba! Prawda?
- A prawda dyć to, prawda!
- ożywiła się Amarie. - Łaskawa i hojna bardzo, mało takich chlebodawców uświadczysz, oj mało! Ale i o pracę tu ciężko, mnie ciotka tu protegowała, znaczy się poleciła mnie. Kucharką tu była! - oświadczyła dumnie. - Pracowała aż do starości i teraz bogato w swoim domu żyje. Też bym tak chciała, całe życie tu pracować.
- I ja też. Mam nadzieję, że pani będzie ze mnie zadowolona.

- No nie wiem czy będzie - pokojówka obrzuciła Astriatę krytycznym spojrzeniem i ściszyła głos. - Pani nie lubi zbyt ładnych dziewczyn, więc nie liczyłabym na twoim miejscu na wiele. Lepiej jej się w oczy nie rzucaj, zwłaszcza przy kawalerach.
- Taaak? - rozczarowała się "Katerina". - No to nie będę... I tak pewnikiem na początku na dole służyć będę, o piętrach se mogę jeno pomarzyć... A w ogóle kto tu służbą rozporządza? Bo najmował mnie taki na czerwono jegomość ubrany, straszny trochę...
- Aaa, to Gilbert Santini, majordomus. On tu służbą zarządza, od pięciu lat tu już pracuje. Mówią, że jest mistrzem wielkiej magii i i uczył się w samej stolicy Imperium! A teraz u naszej jaśnie pani Sabiny pracuje i nawet mieszka nad jej komnatami. To wielki zaszczyt. Pod samą kopułą ma swoją pracownię, jaśnie pani mu podarowała. Pan Santini nie jest byle kuchcikiem, jest majordomusem, więc bacz jak się do niego zwracasz - pouczyła dziewczynę pokojówka, po czym znów ściszyła głos. - Ale to chyba nie plotki, że on mag... Czasem wygląda przerażająco, bije od niego taki blask, ze człowiek odwraca głowę bo patrzać nie może... I potrafi on rozświetlić w nocy caaałą rezydencję tak, ze jest jaśniejsza niż w dzień. Robi to czasem na polecenia Pani, choć nie często - ostatnio w zeszłym roku na Wielkim Letnim Balu. Ach, jakiż to cudowny był bal, te suknie, te karoce, te klejnoty... aż w oczy ćmiło! Szkoda, że tego nie widziałaś! A w kuchni taaakie potrawy się pichciły, i dziczyzna cała nadziewana, i jaja przepiórcze i języczki pawie i ryby zamorskie i inne dziwa! Nawet służbie się potem dostało, nie tylko resztek! Ale ten pokaz magiczny najcudniejszy ze wszystkiego był! Wszyscy się zastanawiają czy to znowu zrobi w tym roku. Mam nadzieję ze tak, to było cudowne, po prostu przepiękne.
- To już się doczekać nie mogę! -
gorąco zapewniła Astria. - Ale i bez balu nawet, to tu bajecznie jest! Te pokoje, te ogrody, no i straży tyle... Pewnikiem bezpiecznie tu jest jak w królewskim skarbcu! I strażnicy jacy przystojni...
- Ano przystojni są... - rozmarzyła się Amarie, a Astriata poczuła, że trafiła w dziesiątkę.
- Ano są... choć pani pewno krzywo patrzy na romanse wśród służby, co?
- Czemu zaraz krzywo -
obruszyła się żywo pokojówka. - Dobrze jak rodzinna służba jest, wierności domowi daje.. Ja i Tom przecież... - przerwała i zaczerwieniła się. Astria pokiwała energicznie głową i przysunęła się bliżej udając zainteresowanie. - No dobrze, jedno nie mów nikomu, bo my jeszcze nie po słowie, a nie chcę by o mnie myślano, że się źle prowadzę. Od miesięcy kilku się z Tomem widuję, co stróżuje na parterze przy dziedzińcu. Porządny to chłopak, z porządnej rodziny, jak ja. Jeno się oboje dorobić musimy, co by na goło życia nie zaczynać. Tatulo mój dużego posagu mi nie da, więc trza sobie w życiu radzić. Ale za roczek, dwa... Pani Sabina hojna ponad miarę jest, z płacą dla służby także, to na pewno sobie, służąc tu uczciwie, poradzimy.
- Na pewno! Powodzenia Wam życzę, z całego serca! -
rzekła Astria zupełnie szczerze, łapiąc dziewczynę za ręce. Własny los własnym losem parszywym, ale trzeba przynajmniej cieszyć się cudzym szczęściem jeśli jest okazja. - I dzieciątek wielu zdrowych.
- Dziękuję -
zarumieniła się Amarie. - Ale my jeszcze nie ten... jeszcze daleko... nie godzi się. - Astriata roześmiała się serdecznie i uściskała pokojówkę.
- Wcześniej czy później na pewno się nadarzy. Niech bogowie będą mieli pieczę nad tobą. Muszę już iść jakby mnie szukali, ale na pewno się jeszcze spotkamy. Mam tylko nadzieję, że nie zabłądzę! - dziewczęta pomachały sobie nawzajem i "Katerina" ruszyła w stronę "swojego" pokoju. A przynajmniej w stronę, która wydawała się jej właściwą. Tak samo jak i wcześniej jej krokom towarzyszyły dyskretne, acz czujne, spojrzenia strażników. Jak można się było spodziewać straż została uprzedzona o szczególnym charakterze "gości" i miała na nich baczenie.

Zanim dotarła do swojego pokoju dobry nastrój wywołany rozmową ze służącą ulotnił się zupełnie, podobnie jak miłe uczucie babskiej bliskości. Dowiedziała się co chciała: maga należało się strzec bardziej, niźli na początku się zdawało; Sabina z kolei miała u służby dobrą opinię. Czyżby zainteresowanie spaczeniem było kaprysem znudzonej jaśnie pani? Czy też jednym z przedmiotów, którymi Wielka Kupcowa handlowała w Pleven? I po co ta kobieta przywiozła ich do swojego domu? Czy gdyby chcieli odejść na prawdę by im pozwoliła? Myśli kłębiły się w głowie byłej więźniarki, gdy ta leżąć na łóżku obserwowała okno. W nieregularnych odstępach czasu mijali je strażnicy, poza tym jednak nic się nie działo. Ciekawe co robią inni... Astria miała ochotę iść do brata lub Kurta, jedna powstrzymywała ją irracjonalna myśl: A co, jeśli ich tam nie ma?
 
Sayane jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172