Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-03-2013, 22:09   #71
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Ognisko płonęło na brzegu skutej lodem rzeki dając zgromadzonym przy nich ludziom ciepło, które tutaj, w tych surowych, arktycznych warunkach, oznaczało życie. Kufer B. E. Chance’a zamknięty był, jak się okazało, na kłodkę. I bez rozbicia skobla raczej nie istniała szansa poznania jego sekretów. Niestety. A rozbicie kłódki zrównałoby taką ciekawską osobę z ostatnim złodziejem, a przecież nikt nie chciał być uznany, za kogoś tak niskiej prominencji. Za zwykłego rabusia, bez krzty honoru. Jeśli doktor Chance uznawał, że to, co wiezie w skrzyni, nie powinno być im pokazana, musieli – chcąc nie chcąc – uszanować jego wolę. Albo złamać wszelkie konwenanse, co w tych strasznych, syberyjskich warunkach nie wydawało się wcale aż tak naganne i kusiło swoją niecywilizowaną, wręcz barbarzyńską, prostotą rozwiązania. Ale nie teraz. Teraz zabrakło zdecydowania. Albo woli i chęci. Albo po prostu górę wzięły prawidłowe, ludzkie zachowanie.

Obrażenia Agvana, mimo że dość bolesne, okazały się być jednak nie tak groźne, na jakie wyglądały. Młody Buriat miał sporo szczęścia, gdyż grube futra i ubranie złagodziły skutki uderzenia orczykiem. Mniej szczęścia miał jeden z koni, którego jeden z woźniców - Alosza dobił strzałem z myśliwskiej dubeltówki, a potem, razem z Antoszem zaczęli oprawiać nieszczęsne zwierzę, wykrawając z niego krwawe płaty mięsa, które szybko przynosili w stronę ogniska. Śnieg i lód przy miejscu katastrofy, stały się czerwone od krwi. Krwi, która wylewając się na śnieg utworzyła w jakiś przedziwny, niemal surrealistyczny sposób … pięcioramienną gwiazdę. Przynajmniej tak wyglądało to z wysokości brzegu rzeki, na którym się zatrzymali.

Zaczął prószyć śnieg. Małe, wirujące na wietrze płatki, powoli wypełniły całą przestrzeń wokół wędrowców. Robiło się ciemniej, ale do zachodu słońca pozostała przynajmniej jedna godzina.

Jakiś czas później usłyszeli odgłosy zbliżających się sani i ludzi. Wrócił Chance. Nie sam. Towarzyszyła mu grupka wynędzniałych mężczyzn w różnym wieku prowadzona przez pięciu uzbrojonych strażników w mundurach.

Wyniszczeni, wychudzeni i obdarci więźniowie zabiorą się do pomocy przy naprawie sań. W ich stronę ruszyli Buriaci, ale skierowane w ich stronę lufy sowieckich karabinów pozbawiły resztki złudzeń, co do tego, kim są przywiedzieni ludzie. To byli kolejni skazańcy – ofiary nowego ładu.

W pewnym momencie jeden z więźniów, korzystając z chwili nieuwagi strażnika … rzucił się biegiem do ucieczki. Jeden z żołnierzy strzelił w jego stronę, trafiając w plecy. Więzień upadł na brzuch i nim którykolwiek z członków wyprawy zdążył chociażby zaprotestować, został dobity drugim strzałem. Brutalna Syberia raz jeszcze pokazała im swoją bezduszną, ludową twarz. Twarz, która podobała się im coraz mniej.

Pół godziny później sanie zostały naprawione. Chance zaprzągł do niego przywiedzionego ze wsi konia i kawalkada mogła ruszyć w dalszą drogę. Nastroje pogorszyły się jeszcze bardziej.

* * *

Noc spędzili na obrzeżach wioski, z której pochodzili jeńcy. Wioski. Też coś. To był prawdziwy obóz jeniecki. Z wieżyczkami. Z drutem kolczastym i z ponurymi barakami, wyglądającymi w mroku jak porozrzucane pudła.

Chance przekazał im polecenie, by nikt nawet nie zbliżał się do drutów. Nie musiał kończyć, dlaczego. Sowieci nie ufali im. Nie chcieli, by amerykanie poznali zbyt wiele mrocznych sekretów nowego systemu politycznego i wielkiego więzienia, jakim okazywała się Syberia.

Rankiem wyruszyli w drogę najszybciej jak się dało. Nawet poraniony Agvan, który jakoś radził sobie z saniami.

Kolejny dzień w drodze i kolejny. Czas zacierał się coraz bardziej pośród śniegu i mrozu. Przestawał mieć znaczenie. Ich podróż zmieniała się w jednostajny, rozpoznawalny rytm. Poranek – śniadanie, koniecznie coś gorącego – i w drogę. Popołudniem – krótki popas, by konie mogły chwilę odpocząć, a ludzie załatwić swoje potrzeby w lesie, co – szczególnie dla panny Kelly, nie należało do najprzyjemniejszych zadań. Potem znów na sanie i do wieczora, gdzie Buriaci przygotowywali schronienia na noc dla siebie i swoich amerykańskich pracodawców. Monotonia tej podróży dosłownie zabijała.

Szóstego dnia od opuszczenia Czity rzeka Witim, po której nadal podróżowali, stała się wyraźnie szersza. Gdzieniegdzie widać nawet szczeliny powstałe w miejscach, w których rzekę przecinały sanie innych podróżników.

Od samego rana woźnice zachowywali się dość dziwnie, tym bardziej podróżnicy mogli być zaskoczeni, gdy niespodziewanie prowadzący ich Kirgin zjechał niespodziewanie w inny, boczny dopływ Witinu. Pół godziny później sanie zatrzymały się, a wozacy w pospiechu zaczęli szukać schronienia.

Woźnice przywiązali konie przy zniszczonej chacie i najwyraźniej szykowali się do popasu. Zdecydowanie za wcześnie.

B.E. Chance poszedł wykłócać się z Kirginem, ale ani najstarszy z Buriatów, ani jego młodsi pobratymcy, nic sobie nie robili z jego zdenerwowanych wrzasków.

- Purga – słyszeli tylko członkowie wyprawy z ust przewodników.

- Upili się chyba – mruknął zrezygnowany Chance.

Wiatr poruszył wierzchołkami sosen.

- Każą nam zbierać drewno na opał. Ile się tylko da.

Z powątpiewaniem zerknął na niebo – jasne i czyste.


Dwie godziny późnej wiedzieli już, co znaczy te słow. Purga.

Purga, to było piekło.

Prawdziwe. Lodowate i bezlitosne. Piekło. A oni znaleźli się w jego sercu.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JhQY_2J5Sw0[/MEDIA]


Mała chata, w której się schronili, drżała pod naporem śniegu i wichru. Zniszczony piec kaflowy strasznie dymi, ale daje ciepło. Co z tego, skoro zużywa drewno w straszliwych ilościach, a większość drogocennego ciepła ucieka przez komin. Domostwo skrzypi i drży pod naporem potężnej wichury.

Godzina po godzinie. Z tą samą furią, z tą samą niesłabnącą dzikością, z tą samą intensywnością. Śnieg sięga coraz wyżej, przesłania wąskie szczeliny okienne, pogrążając zadymioną izbę w takim dziwacznym nienaturalnym półmroku.

Woźnice najczęściej śpią, a kiedy są przytomni, to piją wódkę i bez przekonania grają w karty.

W takich chwilach, jak ta, poczucie czasu zanika. Ten zdaje się rozciągać w nieskończoność, płynąć nienaturalnie wolno. Człowiek zawinięty w futro zdaje się gubić w swoich myślach. Gubić w zewie, który słyszy za cienkimi ścianami zasypanej śniegiem po dach chaty. Ale przecież musi wstać, musi wyjść na zewnątrz, pomiędzy zmarznięty śnieg, chociażby po to, by załatwić swoją fizjologiczną potrzebę. Wtedy wystawiony jest na ciężką próbę. Ekstremalne warunki i padający zewsząd śnieg łatwo mogą oszukać zmysły, a jeśli człowiek skręci nie w tą stronę, co trzeba … nie wróci. Zamarznie, zasypany śniegiem kilka kroków od chaty. Bo kiedy w tajdze wieje purga, nic się jej nie sprzeciwi, nie przeciwstawi. To owa arktyczna burza śnieżna panuje na Syberii niepodzielnie. Królowa Zimuszka.

Po jakimś czasie ludzkie zmysły, wystawione na ciągłe zawodzenia wichury, zaczynają słyszeć coś innego. Upiorny wiatr niesie z sobą niezwykłe dźwięki: wydaje się, że słychać w nim fragmenty muzyki Mozarta, muzyki ludowej, Wegnera, kołysanki, przeraźliwe krzyki zrodzone w jakiś lodowatych piekłach! Znajome głosy nawołują zasypanych śniegiem ludzi z oddali. Matki, ojca, dziewczyny z czasów studiów. Nocą, kiedy chata pogrąża się w lodowatej ciemności jest najgorzej.

Wtedy w człowieku uwalniają się najgorsze koszmary. Krzyki purgi wyrywają ze snu. Uwalniają się wszelkie lęki i powracają dawne koszmary. A ściany, cienkie ściany chaty, grożą zawaleniem pod ciężarem pokrywającego je śniegu.

Purga!

Po trzydziestu sześciu godzinach, przynajmniej tak wskazują zegarki, dwóch Buriatów – Alosza i Antosz wychodzą na zewnątrz, doglądać koni, co robili już kilkukrotnie.

Ale tym razem jest inaczej. Tym razem ich wyjściu towarzyszy jeszcze jeden dźwięk, przebijający się przez śnieżycę. Kwiki przerażonych koni i ryk czegoś wielkiego, tuz za ścianą zdawałoby się. Jakiś dziki, mrożący krew w żyłach ni to skowyt, ni to ryk!

Tym razem to nie mogą być omamy. Tam, na zewnątrz, przy koniach i dwóch woźnicach, coś musi być! Coś ogromnego i przeraźliwego!

Ten ryk podrywa wszystkich ze snu! Budzi przerażenie! Jest tak blisko, tak strasznie blisko. A przecież za cienką ścianą, zbitą z kilku bierwion, jest tylko demoniczna śnieżyca i ciemność nocy! I coś, co ryczy, niczym bestia piekielna! Wściekle i dziko!

Musieli zareagować! Ale czy wyjście na zewnątrz nie równało się przypadkiem samobójstwu. Wystarczy, by w śnieżycy polował niedźwiedź i każdy, kto wyjdzie mu na spotkanie, musi się liczyć ze śmiercią od szponów i kłów dzikiej bestii.

A co, jeśli to nie był niedźwiedź? Tylko coś potwornego, zrodzonego w sercu tej demonicznej śnieżycy. Tego lodowatego huraganu, który zdawał się nigdy nie kończyć.
 
Armiel jest offline  
Stary 16-03-2013, 23:57   #72
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Głupi ma szczęścia, a bogowie opiekują się pijakami. Chyba dzięki temu Agvan wyszedł z wypadku tylko z potłuczeniami i wszyscy mogli ruszyć dalej.
Ale przy okazji okazało się, że na Syberii nie tylko zimno i wódka są wrogami ludzi. Gorszymi wrogami byli, niczym w znanym powiedzeniu, inni ludzie. A zastrzelenie kogoś było z pewnością rzeczą codzienną.
Z drugiej strony... Co taki uciekinier zrobiłby w tajdze? Zapewne nie przeżyłby pierwszej nocy. Ale to i tak nie usprawiedliwiało zabicia kogoś z zimną krwią. Przecież bez problemów mogli go dogonić i złapać. A jeszcze gorsze było to, że zapewne działali z błogosławieństwem władz zwierzchnich.
Ta cała rewolucja... To jednak nie był dobry pomysł...

***

Purga...
Wystarczyło rzucić okiem na twarze woźniców by zrozumieć, że słowo to nie niesie ze sobą nic miłego.
Mimo kryształowo czystego nieba Ian nawet przez chwilę nie zastanawiał się, czy warto się przejmować ostrzeżeniami. Znawca jest znawcą i się z nim zazwyczaj nie dyskutuje. Jeśli na morzu kapitan powie, żeby się szykować do sztormu, wszyscy bez wahania rzucają się do roboty. Czemu tutaj miałoby być inaczej?
Chata, przy której się zatrzymali, wyglądała na całkowicie zrujnowaną, ale ‘tubylcy’ ucieszyli się, jak gdyby natrafili na pałac. Albo przynajmniej solidną gospodę. Czyżby miało być aż tak źle, że nawet taka rudera sprawiała komuś radość?

Małe wnętrze stało się jeszcze mniejsze, gdy wtargali do środka bagaże i zapasy drewna. Dla ludzi ledwo starczyło tam miejsca. Dziesięć osób... ciasno niczym w kiepskiej celi. No i zimno. Nawet zasłonięcie okien i zawieszenie derki na drzwi nie na wiele się zdało.
A potem było coraz gorzej.

Wyjąca za oknem wichura z każdą chwilą zyskiwała na sile. Wciskała się do chaty każdą szczeliną, zimnymi podmuchami zabijając ciepło, z trudem wytwarzane przez zdewastowany piec.
Ściany całe niemal pokryte szadzią z oddechów stłoczonych w chałupie ludzi dygotały, jakby wielki zwierz z coraz większą siłą ocierał się zadem o węgły budynku.


Lodowate zimno i nuda. Nuda wykańczała go bardziej, niż te potępieńcze wycia za ścianą.
Ileż można liczyć szpary w suficie czy ścianach, opowiadać kawały, studiować notatki? Jak często można rozkładać i składać sztucer, zanim współtowarzysze niedoli zaczną podejrzewać, że ma się ochotę go użyć? Jak długo można kibicować tym, co grają w karty lub słuchać czyichś narzekań?
Ian był przyzwyczajony i do mrozu, i do śniegu, i do wichury. Do wszystkich tych elementów razem wziętych również. W końcu znaczną część swego życia spędził w (niemal) równie zimnych okolicach. Tylko, że wtedy nie było aż tak źle. Wichura najwyraźniej urosła do legendarnych rozmiarów; nic co przeżył, ani co przeczytał, nie przygotowało go na zmierzenie się z czymś takim.
Fen przynosił pogorszenie samopoczucia, wzrost podenerwowania i agresji. Czyżby purga miała takie same cechy? Nic ponad inną nazwę i temperaturę?
Ale Ian miał wrażenie, jakby w tej zawierusze coś się jeszcze kryło. Coś, czego nie potrafił zidentyfikować, nazwać. Coś niepokojącego.
Najdziwniejsze było to, że tubylcy, woźnice, zachowywali się tak, jakby na nich akurat wiejący bez przerwy wiatr nie robił większego wrażenia. Może wywoływał ospałość, skoro pili i grali bez większego zaangażowania. Albo byli zbyt tępi, albo też mieli mózgi do cna znieczulone wódką.

Pewnym plusem była obecność Nathalie.
Z pewnością znalazłoby się wielu takich, którzy uznaliby obecność jednej kobiety w tak licznym męskim gronie za źródło potencjalnych kłopotów. Istniało nawet powiedzenie z tym związane. Powiedzenie, którego Ian akurat nie potrafił sobie przypomnieć. I na które nie miał zamiaru zwracać uwagi. Skoro spędzali tyle czasu razem, w saniach, to z powodzeniem mogli przełożyć tę bliskość również na czas pobytu w chacie. W konsekwencji oznaczało to kogoś cieplutkiego tuż obok i podwójną warstwę futer do przykrycia się. Oczywiście wszystko tylko i wyłącznie w celach grzewczych.
Co prawda - przynajmniej na pierwszy rzut oka - profesor do takich celów nadawałby się lepiej (uwzględniając wzrost i tuszę wymienionego), ale Ian miał wrażenie, że Arturo był osobnikiem, któremu działalność charytatywna była rzeczą obcą. Zapewne zapragnąłby więcej ciepła zabrać, niż oddać. O ile oczywiście zgodziłby się na taką współpracę. Pomijając przypuszczalną reakcję na próby przytulenia się.

Furia wichury nie ustawała. Wiało godzinę po godzinie. Warstwa śniegu wokół chaty rosła z każdą chwilą, lecz w środku nie zrobiło się ani odrobinę cieplej. Wbrew wszystkim zasadom. Śnieg to izolacja. Ale nie tutaj. Tu stale zimno zdawało się wnikać do mózgów, paraliżując i wymiatając wszystkie myśli, ziębiąc do szpiku kości. Ale i tak Bogu trzeba było dziękować za to, że mogli siedzieć pod w miarę solidnym dachem, zamiast zamarzać pod coraz grubszą warstwą śniegu.
Nocą (która od dnia różniła się tylko wskazaniami zegarków) wcale nie było lepiej. Sen nie przynosił odpoczynku. Gdzieś na jego granicy czaiły się nieokreślone bliżej koszmary, które (choć purgą przywołane) nie odważyły się wyjść z ukrycia i stanąć oko w oko z jej furią.

Wiatr hulał w najlepsze, usiłując rozwalić ścianę lub zerwać dach, wdmuchiwał dym do wnętrza chaty, stukał okiennicami, dobijał się do drzwi. Wisząca w wejściu zasłona tylko w pewnym stopniu chroniła przed śniegiem, który pakował się do środka, gdy tylko ktoś wychodził na zewnątrz, by nakarmić konie lub załatwić potrzeby fizjologiczne.
Szalejąca za ścianą śnieżyca niosła prócz zimna jeszcze jedno, wielkie zagrożenie. W tonach wirującego śniegu łatwo bardzo łatwo było stracić orientację i zabłądzić. Minąć chatę o metr i nawet jej nie zauważyć. Dobra lina potrafiła załatwić ten problem. Można było taką rozciągnąć. Albo przywiązać się. Dzięki czemu nikt nie wyszedł, by nie wrócić...

Czas płynął, odliczany jednostajnym ruchem wskazówek zegara i ilościami wrzucanego do żarłocznego pieca drewna. A i tak ciepło stale uciekało z wiatrem. Pozostawało siedzieć pod futrami i cieszyć się obecnością Nathalie.


Gdy za ścianą rozległ się ryk, Ian przez moment zawahał się. Przez ułamek chwili. Potem wygrzebał się spod futer i błyskawicznie ubrał grubą, futrzaną kurtkę. Kaptur na głowę, wełniane rękawice.
Z naładowanym sztucerem wyszedł na zewnątrz, gotów ustrzelić to coś, co dobierało się do ich koni. I, być może, do Aloszy i Antosza.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 17-03-2013 o 00:40.
Kerm jest offline  
Stary 17-03-2013, 16:41   #73
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Arturo widział już w swoim życiu sporo krajów i sporo biedy. Ale takich przykładów nieszczęścia jak w tej krainie, to nie znalazł. Owszem słyszał za czasów studenckich, że Rosja Carska ma dość specyficzne podejście do obywateli i więźniów. Że są okrutnie traktowani i że słowo zsyłka na Sybir równoznaczna jest ze straszną katorgą, ale to…
To przechodziło wszelkie pojęcie. Tym bardziej, że to już nie była carska Rosja, a Związek Radziecki z całym tym proletariackim bełkotem na temat humanitaryzmu.
Jak na razie jednak, teoria nijak się miała do praktyki. Zgniły zachód wydawał się bardziej ludzki, niż to miejsce.
Profesor obiecał sobie, że jak następnym razem usłyszy od jakiegoś studenta, lub profesora pochwałę na temat tego kraju i komunizmu, to osobiście obije mu mordę.
Nie będzie dyskutował, nie będzie udowadniał, tylko solidnie da po pysku. Bo z osłami się nie gada, tylko przywołuje do porządku.
Ale obijanie gąb musiało poczekać, na razie ruszali dalej.

Tajga była surowa i zimna. Surowsza od Himalajów, mimo że tam wspinaczka była trudna, a tutaj… nie bardzo. Zimno, ponury krajobraz i wydarzenia z naddatkiem rekompensowały brak trudów wspinaczki.
A jadąc coraz dalej Max zdawał sobie sprawę, że być może przeliczył się z siłami. Nie był wszak już młodzikiem. Wiele lat na karku dawało osobie znać przy każdym oddechu.

A potem… nadeszła śnieżyca, królowa wszystkich śnieżyc. Wiatr wył potępieńczo zapadły egipskie ciemności, a ziąb przenikał ciało do kości mimo płonącego ogniska.Upiorna noc…
A Max czuł się źle. Zimno sprawiało, że ciało popadało w drżenie. Siły swego ciała, z których był tak dumny… gdzieś zniknęły.
Tu w starej chatynce, gdy Purga na zewnątrz odgrywała swój koncert, profesora Arturo dopadła starość.
W przeciwieństwie do młodszych uczestników nie miał już tyle wigoru, by wstać i otrząsnąć się z lodowatego odrętwienia. Czuł jak ciało odmawia posłuszeństwa jego woli i to było irytujące. Ale nic nie mógł na to poradzić. Lodowaty ziąb go paraliżował, Purga niczym energetyczny wampir wysysała z jego ciała ciepło i energię.
Wymruczał tylko.- Popilnuję domostwa.
I trzymając w zgrabiałych dłoniach swą myśliwską flintę na grubą zwierzynę, Max czuwał przy ogniu pozwalając Ianowi i reszcie młodzików działać.
Niestety… Syberia dobitnie pokazywała staremu profesorowi iż udział w takich przygodach powinien zostawić już następnemu pokoleniu awanturników.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 18-03-2013, 19:51   #74
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Więźniowie, którzy naprawiali ich sanie, byli tak wychudzeni, że z trudem trzymali się na nogach. Przyglądając się ich pracy, pod nadzorem uzbrojonych strażników, Nathalie nabrała dziwnego przekonania, że role się odwróciły. Wyglądało, jakby to ci uzbrojeni byli kryminalistami wykorzystującym złapanych nieszczęśników do niewolniczej wręcz pracy. Pracy zdecydowanie ponad ich siły.
Otrząsnęła się szybko, odganiając te niemądre myśli – kryminaliści, to kryminaliści, zasłużyli sobie na swój los. Nie ma potrzeby się nad nimi litować, czy oni mieli litość dla swoich ofiar?

Jeden z więźniów – najpewniej szalony – rzucił się nagle do ucieczki przez zmarznięty śnieg.
„Biedny głupiec” – pomyślała dziewczyna – „Nie ma najmniejszych szans, przecież ci rośli strażnicy dogonią go w mgnieniu oka… „ Strażnik jednak nie ruszył się z miejsca, tylko ściągnął z pleców karabin. Zamiast jednak strzelić na postrach w powietrze, wycelował w plecy uciekającego.

Huk wystrzału zagłuszył krzyk protestu Nathalie. Więzień osunął się na ziemię a dziewczyna patrzyła rozszerzonymi z przerażenia oczami, jak jego krew barwi śnieg. Potem odwróciła się gwałtownie, żeby nie widzieć, jak strażnik dobija więźnia. Odgłos kolejnego wystrzału jeszcze długo huczał jej w głowie.

Ruszyli dalej. Otoczony drutami obóz, a potem znów puste, bezkresne przestrzenie. Traciła poczucie czasu, godziny albo rozciągały się w dni, albo skracały, zamieniając w minuty. W miarę regularne popasy pozwalały jej odnaleźć się w tej pustce i bieli, szatkując nicość, która ich otaczała.

Wykorzystywała każdą możliwość żeby przejść się, rozprostować nogi i zastygłe mięśnie. Bezruch był trudny do zniesienia. Do tego – marzła. Mimo podwójnych futer, okrycia, obecności Iana. Miała wrażenie, ze mróz przenika ja na wskroś, zamrażając powoli od środka. Ruch przyspieszał krążenie, ale nie dawał możliwości rozgrzania. Mikroskopijne, lodowe igiełki ciągle tkwiły głęboko w jej ciele, przyczepione do zakończeń nerwowych, zaplatane głęboko w synapsy mózgu, przyklejone do ścian komórek. Nie potrafiła ich usunąć. Za każdym razem, kiedy przestawała się poruszać namnażały się, powoli, ale bezlitośnie.
Ogień nieco je odganiał, roztapiał, ale nawet on nie potrafił wytopić ich do końca.

Purga.

Natalie znała to słowo, zdarzyło się jej nawet doświadczyć kiedyś mocy tego szalejącego żywiołu. Z tym, ze wtedy była w mocnej, dobrze uszczelnionej chacie, porządnie ogrzanej kilkoma piecami… A to ich schronienie.. nie zasługiwało nawet na miano „chaty”.

Wciśnięta w kąt izby, niedaleko pieca, który wydawał się dawać więcej dymu niż ciepła, Nathalie wsłuchiwała się w ponure wycie wiatru. Nie chciała go słyszeć, odbierało wszelką nadzieje, jakby zwiastując wędrowcom rychłą śmierć pod szczątkami chaty, która nie miała prawa wytrzymać naporu wichru i śniegu.

- Jesteśmy tu jak w lodowym sarkofagu – próbowała żartować do Iana, bezskutecznie szukając ciepła u jego boku – za wiele lat, setki, może tysiące, odkopią nas, ciągle zamarzniętych i wystawią w muzeum. „Plemienna osada z XIX wieku”. Zwróćcie proszę uwagę, drodzy zwiedzający, na matriarchalny model osady. Jedna kobieta miała w swoim domostwie wielu mężczyzn.. Prawdopodobnie spełniali różne funkcje usługowe, w zależności od swojej siły i inteligencji. „
Drugiego dnia przestała już żartować, przesypiając większość czasu. Miała wrażenie, ze piec daje już tylko dym.

Ryk za oknem wyrwał ja gwałtownie za snu. Stłumiła krzyk przestrachu , rozglądając się dookoła. Niedźwiedź? Wilki? Zarzynany Yeti?

Ian podniósł się na nogi, pozbawiając ja resztek ciepła. Zawinęła się szczelniej w futro, przyciskając do ściany.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 18-03-2013, 21:55   #75
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Cóż było tam, na zewnątrz przygniecionej zwałami śniegu chatynki? Cóż za demon przebił się swoim rykiem przez wycie purgi? Nikt z pozostałych w chacie woźniców nie ruszył się, by pomóc. Nikt nie zareagował. Nikt, poza Ianem, który chwycił za swój sztucer i wyszedł by stanąć w obronie koni i Buriatów.

Kiedy odsunął zmarzniętą, sztywną zasłonę odgradzającą ich od szalejącej śnieżycy, do środka wdarł się ryk wiatru, lodowate podmuchy i kłęby śniegu. Ian zanurkował w szalejący żywioł i stracili go z oczu.

Nathalie i Max spoglądali na wyjście z niepokojem w oczach, otuleni swoimi futrami tak, że z zawiniątek wystawały im jedynie czubki nosów.

- Bladi – to Samuił nie wytrzymał jednak i udał się w ślad za towarzyszem. A za tą dwójką, jakby wbrew sobie, podążył także doktor B.E. Chance.



Ian Thomas Weld


Ian wystawiał się już nie raz na śnieżycę. Spodziewał się tego, co może go czekać na zewnątrz. Ale jednak dał się zaskoczyć.

Wyjście poza chate przypominało bowiem zanurzenie się w inny świat. Świat, w którym porywisty, huraganowy wiatr smaga ostrym śniegiem z zapierającą dech mocą. Bez gogli ochronnych łatwo stracić wzrok w takich warunkach, a mając na sobie okulary widzie się jedynie biel przylepionego do niego śniegu.

Człowiek kieruje się instynktem, bo wszelkie zmysły zawodzą.

Tuz koło ucha Iana rozległo się kolejne, przeraźliwe wycie. Dzikie, przeszywające na wskroś. Urwany kwik konia jest wskazówką, drogowskazem pośród szalejących płatków śniegu. Kierując się nimi Ian ruszył na spotkanie nieznanego potykając się, zginając pod naporem wietrzyska. Karabin w takich warunkach zdawał się nikomu niepotrzebną zabawką. Bo w końcu jak strzelić do celu, kiedy człowiek nie widzi dalej niż centymetry poza czubek swojego nosa, kiedy zmarznięte rękawice nie są w stanie wsunąć się w kabłąk wokół spustu, a dotknięcie metalu gołymi dłońmi to pewne odmrożenia? W takich warunkach to przyroda zawsze zwycięża. I zamieszkujące serce purgi demony lodu.

Coś wynurzyło się z śnieżnej zawiei. Potężnego i nieludzkiego. Sztucer powędkował w górę, ale zbyt późno. Zbyt wolno.

Na szczęście.


Bo to był jeden z koni prowadzonych przez jednego z Buriatów. Zwierzę oblepione śniegiem wyglądało potwornie.

Nieopodal znów coś zawyło. A potem, gdzieś z bliska dało się słyszeć rumor łamiącego się drzewa.

Jeden z Buriatów chwycił Iana za ramię i po chwili cała trójka – Weld, Buriat i koń – znaleźli się w środku chaty.

Dopiero po chwili zorientowali się, że brakuje Samuiła i doktora Chance’a.

Nim podjęli jakieś decyzje, ten drugi pojawił się w wejściu, razem z drugim Buriatem i koniem, którego też wprowadził do środka.

Po szybkim zorientowaniu się, że Samuił nadal się nie znalazł, zebrali tyle liny, ile się dało, i wyszli na zewnątrz go poszukać. Przecież nie mógł odejść zbyt daleko.

Godzinę później, wymarznięci i sami ledwie stojący na nogach ratownicy, zmuszeni byli wrócić do wnętrza chaty, gdzie dwa konie zdecydowanie nie poprawiły komfortu. Ale za to zrobiło się cieplej, a gorące łajno idealnie nadawało się na opał.


WSZYSCY

Najgorsza była bezsilność. Wichura trwała kolejne godziny. Żarłoczna i niepowstrzymana, a jej niekończące się wycie mocno nadwyrężało psychikę ludzi. Już nikt nic nie mówił.

Najgorsze były wizje. Zamykając oczy widziało się biel. Śnieżne pustkowie, na którym kolebały się jakieś postaci. Korowody bladych skazańców. Piotr Botin z wynędzniałą twarzą. Czasami widzieli trojkę ciągnioną przez szkielety koni. Niekiedy twarze bliskich – zarówno tych żywych, pozostawionych w ojczystym kraju, jak i tych martwych, – na których pogrzebach byli. Ci ostatni byli najgorsi. Wołali ich do siebie, ze snu, ale kiedy człowiek ruszał w ich stronę przechowywane w pamięci twarze zmarłych zmieniały się w na pół zwierzęce, na pół ludzkie oblicza, z wielkimi, żadnymi świeżej krwi kłami, niczym u morsów.

Po kolejnej dobie ludzie mieli tylko tyle sił, by dygotać coraz bardziej pod już dano nie dającymi ciepła futrami. Nie wyglądało to najlepiej.

Aż w końcu, po siedemdziesięciu dwóch godzinach, purga skończyła się, tak samo niespodziewania, jak się zaczęła.

Kiedy wyszli na zewnątrz nie mogli rozpoznać okolicy. Wszędzie wokół nich skrzył się oślepiającą bielą zmarznięty Śnieg. Wiele drzew złamało się pod naporem śnieżycy. Jeszcze więcej potraciło konary i gałęzie, łamiące się zarówno od mrozu, jak i od ciężaru skuwającego je śniegu. Tajga zmieniła się nie do poznania.

Tego dnia nie opuścili jeszcze chaty. Ich Buriaci, ze ściągniętymi zmęczeniem twarzami, zajęli się odkopywaniem z śnieżnych zasp ich ekwipażu. A oni mogli poszukać Samuiła.

Wszyscy, poza Jamesem i Nathalie, którzy nie czuli się za dobrze. Mieli silne dreszcze, przechodzące niekiedy w niekontrolowane drgawki, gorączkowali i ledwie starczało im sił, by przejść kilka kroków.

Kiedy James i panna Kelly odpoczywali w zasypanej śniegiem chacie, reszta szukała Samuiła. Bezskutecznie. Nie udało im się znaleźć ani ciała, ani najmniejszych śladów członka ekspedycji.

Tajga zabrała kolejnego człowieka, bo w to, że stary Rosjanin miał szansę przetrwać dwa dni w takich ekstremalnych warunkach.

Z ciężkimi sercami, ale i z pewną ulgą, ruszyli następnego dnia w drogę. O dziwo, konie jakoś radziły sobie w tej zasypanej śniegiem puszczy.

Nigdy też nie dowiedzieli się, czy wycie, które słyszeli, było prawdziwe, czy też było kolejnym omamem zesłanym przez purgę.


* * *

Stan Jamesa i Nathalie pogarszał się wyraźnie. Oboje jechali na saniach, majacząc z gorączki i trzęsąc się z zimna pod stertami futer.

Ich Buriaci nie mieli radosnych min. Widać było, że … boją się chorych. Z ich niechętnej mam rotaniny Amerykanie mogli zrozumieć jedynie tyle, że tubylcy wierzą, że … ich pracodawcy opanowały „duchy purgi” i że te „duchy”, zabijają ich teraz wysysając resztki ciepła. Dla ludzi znających się, choć trochę na medycynie jasnym było, że oboje zachorowali na jakąś ostrą grypę. A taka choroba, w sercu tajgi, skończyć się łatwo mogła w jeden sposób. Musieli poszukać schronienia i ich Buriaci najwyraźniej też tak sądzili, bo w połowie dnia znów skręcili gdzieś w las i trzymając się jakiegoś dopływu prowadzili w sobie tylko znanym kierunku.

Pytani, odpowiadali coś nieskładnie. Ina. Ina.

Po kolejnej nocy, spędzonej w lesie, podczas której Nathalie straciła przytomność, a James majaczył i krzyczał coś niezrozumiale, wyruszyli bladym rankiem, nie oszczędzając koni, w dalszą drogę.

Aż w końcu, wczesnym popołudniem ujrzeli przed sobą małą wieś zamieszkałą przez kilka rodzin skośnookich Buriatów.

Widać było, że miejscowi znają Kirgina, bo przywitali go nad wyraz radośnie, poklepując po plecach i częstując wędzonymi rybami. Do reszty woźniców, nawet do Avgana i oczywiście do cudzoziemców, Buriaci podchodzili z wyraźną rezerwą i dystansem.

Jak się okazało to nie był koniec ich podróży.

Kirgin poprowadził jedną troję w stronę małej, stożkowej chaty, stojącej w pewnym oddaleniu od reszty wsi.

W jej wejściu przywitała go drobna i niezwykle stara kobieta. Zasuszona jak śliwka twarz staruszki miała dobrotliwy wyraz, a w ciemnobrązowych, skośnych oczach, zdawała się drzemać jakaś magnetyczna moc, wiedza i siła.

Bez zbędnej zwłoki kazała wnieść nieprzytomnych chorych do wnętrza swojej chaty, a resztę, poza Kirgnem i Ianem. Maxem i B.E. Chancem wyprosiła na zewnątrz.

W chacie staruszki było gorąco, jak w piecu i zdjęła ona kaptur, pokazując prawie łysą, pokrytą starczymi plamami głowę, na której rosło tylko kilka większych pasemek białych jak mleko, długich włosów.

Pierwsze, co rzucało się poza gorącem w chacie Iny rzeczy, była ogromna kolekcja ziół, dzbanów, garnków i naczyń. Najwyraźniej trafili do kogoś w rodzaju szamanki.

Kobieta powiedziała coś miłym, zadziwiająco melodyjnym i dźwięcznym głosem.

- Oni umrą – przetłumaczył Kirgin jej słowa z trudem dobierając zwroty w języku rosyjskim. – Chyba, że ci silni pomogą tym słabym. Czy są gotowe, by pomóc słabym? Wy? Silne.

Staruszka patrzyła na nich spokojnie, oczekując chyba odpowiedzi.

- Jasne – zahuczał B.E. Chance. – Co mamy zrobić.

- Stawić czoła duchom – przetłumaczył Kirgin z wyraźnym strachem w głosie.
 
Armiel jest offline  
Stary 21-03-2013, 16:52   #76
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Nie strzelił do wyłaniającej się z zamieci sylwetki.
Na szczęście.
Nie da się ukryć, że jedzenia mieli dosyć, zaś koń bardziej był przydatny jako środek transportu, niż w charakterze szaszłyka, pieczeni czy potrawki, zaś martwy Buriat był im potrzebny jak dziura w moście. Lub - uwzględniając tutejsze realia - jak przerębel na drodze sań.
- Sława Bohu - powiedział, używając jednego z nielicznych powiedzeń, które zdołał sobie przyswoić i dziękując niebiosom za to, że jednak nie pociągnął za spust.
Buriat spojrzał na sztucer w rękach Iana, przeżegnał się znakiem potrójnego krzyża, a zawtórował Ianowi.
- Błagadarienije Bohu - powiedział.
Mimo wyjącej wichury w głosie Buriata zabrzmiała wyraźna ulga. Widać nie miał zamiaru przedwcześnie trafić do krainy przodków, czy dokąd to wędrowały ich dusze.

***

Po wprowadzeniu konie do chatki temperatura wzrosła,ilość miejsca zmalała, ale wzajemne stosunki między mieszkańcami nie uległy zacieśnieniu. Częściowo za sprawą nieobecności Samuiła, częściowo przez narastającą chorobę Nathalie i Jamesa.
Samuił nie wrócił z polowania na krążącego dokoła chaty stwora. Nie znaleźli go, mimo godzinnych ponad poszukiwań. Nie znaleźli go i wtedy, gdy purga minęła.

Koniec purgi nie oznaczał i końca choroby. I Nathalie i James czuli się coraz gorzej. A Witymsk był daleko.
A kim była Ina? Miejscową lekarką? Znachorką? Jeśli tylko mogła pomóc chorym, to musieli się tam znaleźć jak najszybciej.

***

“Stawić czoło duchom” - Max niespecjalnie wierzył w te całe czarowanie i szamańskie sztuczki. Napatrzył się na nie przemierzając Amazonię i Afrykę, widział u joginów w Indiach. Dla niego było to wszystko szarlatanerią. Pokazem aktorskim, mającym w zabobonnym ludzie wzbudzić szacunek i podziw wobec “szamana”... osoby mającej kontakt z “tamtą stroną”.
Tak więc słowa babinki nie wstrząsnęły profesorem. Przytaknął tylko głową i rzekł.
- Zgoda.
Pomijając całą tą “mistyczną otoczkę”, jaką szamani odgrywali podczas leczenia, nie można im było odmówić wiedzy o chorobach. Nawet jeśli wierzyli, że dane choróbsko było klątwą złego ducha, to wiedzieli także jakich ziół użyć i czym okadzić, by od tej “klątwy “ uwolnić swego pacjenta.
Profesorowi Arturo zdarzało się leczyć u takich wiejskich lekarzy i ani razu nie żałował.
Stawienie czoła jakimś duchom... To było niezbyt optymistyczne.
Ian do tej pory nie miał do czynienia z duchami sensu stricte, ale z szamanami - owszem. I to wieloma, tyle tylko, że nie tu, na Syberii.
Problem polegał na tym, każdy szaman co innego rozumiał pod pojęciem “świat duchów”, do którego można było wkroczyć w różny sposób. Mikstury? Ziółka? Grzybki? Różne ciekawe działy się z tymi, co takie specyfiki zażywali. No i zwykle to szamani wędrowali po zaświatach. Czemu zatem mieli się tam wybrać zwykli ludzie?
Z drugiej strony... Czy mieli wyjście? Oczywiście mogli zostawić chorych swojemu losowi, co było wyjściem całkiem rozsądnym.
- Zgoda - powtórzył po Arturo.

Kirgin przetłumaczył ich słowa staruszce, a ta dobrotliwie pokiwała głową. Zaszczebiotała coś, całkiem szybko i melodyjne.

- Musicie rozebrać się do połowy. A Ina przygotuje maść duchów. Dla was i dla waszych towarzyszy.

Kobiecina wskazała miejsce w swojej chacie i wykonała ruch, jakby ściągała z siebie niewidzialne ubranie. Nie czekając na ich reakcję poszła w drugi róg chaty, gdzie znajdowało się palenisko. Zaczęła krzątać się przy nim, żwawo i zgrabnie, dobierając jakieś zioła i wsypując je do kamiennego moździerza. Po chwili, zadowolona wyraźnie z efektów, zaczęła ubijać mieszankę tłuczkiem, plując co jakiś czas do środka i nucąc coś pod nosem, jakąś rytmiczną, niemal wesołą melodię.
Ciekawsze co prawda, i bardziej logiczne, byłoby rozebranie chorych, ale z szamanami, bez względu na płeć, nie należało dyskutować.
Ian posłusznie usiadł, a potem się rozebrał.
Profesor też nie miał dużych oporów. Wszak jedyna dama, która mogłaby się peszyć w tej chwili bredziła w malignie. Poza tym... głupsze rzeczy się robiło w życiu.
Kiedy skończył podeszła do majaczących chorych. Najpierw zaczęła paluchem malować na ich rozgorączkowanych, spotniałych czołach zawiłe znaczki. Potem resztkę mazi przesypała do dwóch małych kubeczków, zalała wrzątkiem z drugiego, dosłodziła miksturę miodem, odczekała aż odrobinę przestygnie i podała obu mężczyznom do wypicia.
Ian cierpliwie poddał się procedurze malowania szlaczków, a potem wziął do ręki kubeczek. Podejrzliwym nieco wzrokiem obrzucił zawartość naczynia (za gęste do picia, za rzadkie do orki), powąchał, a potem wypił.
Arturo nie wiedział, po co oni mają pić to świństwo, ale nie było co się kłócić ze znachorką. Odpowiedzi i tak nie uzyska... albo będą równie mętne jak ta maź.
Słodkie i gęste. Nawet smaczne. W chwilę później język stanął mu kołkiem. Drętwienie przeniosło się w dół, na przełyk. Struga paraliżującej słabości popłynęła niżej, aż w końcu, po dłuższej chwili, całe ciało Iana było przyjemnie rozluźnione, chociaż miał wrażenie, że nie jest w stanie nad nim zapanować.
Ina stanęła z boku i zaczęła coś nucić. Potem podeszła do Iana i na nagim torsie zaczęła rysować mu kolejną porcją mazidła znaczki zbliżone do tych na czołach i twarzach chorych.
- Purga daje i purga zabiera - powiedziała, a on zrozumiał!
- Purga daje i purga zabiera.
Słowa szamanki dudniły mu pod czaszką, coraz głośniej i wyraźniej, jakby staruszka jakimś sposobem weszła mu do ucha i szeptała te słowa prost do mózgu.
- Purga! Purga! Purga!
Wykrzykiwane słowa zlewały się w jedno. Zlewały się w dziki rytm, przypominający nieco wicher świszczący podczas śnieżycy.
A potem nie było już nic.
Ian odpłynął.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 21-03-2013 o 22:11.
Kerm jest offline  
Stary 22-03-2013, 12:28   #77
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Nie wiedziała, jak się tutaj znalazła. Tutaj, to znaczy w śnieżycy. Wokół niej szalała purga. Dzika, niepowstrzymana zamieć. A ona, całkiem naga, stała na zlodowaciałym sniegu, trzęsąc się z zimna. Czuła, że zamarza. Że jej nogi tracą życie. Że bezlitosny ziąb zamienia jej krew w lód, w gęstą ciecz, która nie dawała życia.
Gdzieś obok niej, w śnieżycy, poruszały się jakieś kształty. Ludzkie postacie, idące jedna obok drugiej. Ile ich było? Nie miała pojęcia. Ale na pewno wiele. Wszędzie wokół.
Chciała krzyknąć, zawołać je, ale lodowaty wiatr i śnieg wepchnął jej słowa do gardła.

Nathalie najpierw poczuła zdziwienie, dopiero potem zimno. Była chora, pamiętała, jechali saniami, trzęsło strasznie, z może to były drgawki? Miała gorączkę, marzła, ale potem.. potem wszystko ustało. Poczuła spokój i ciepło...,Umarła? Nie pamiętała zdrowienia, było coraz gorzej i gorzej.
Dlaczego jest tak zimno, jeśli nie żyje? Po śmierci nie powinno się niczego czuć. Chyba, że ogień piekielny... ale nie mróz. Purga? Wyrzucili ją gołą na śnieg? Rozumiała zabieranie futra, ale na co komu jej bielizna?

Skóra pokrywała się warstewką lodu i śniegu. Zamarzała. Nie powinna czuć zimna. Wokół poruszały się jakieś kształty, słabo widoczne w zamieci. Yeti? Zobaczy Yeti? Ojciec byłby taki szczęśliwy, gdyby mu o nich powiedziała... Chciała krzyknąć, ale wiatr wtłoczył jej słowa do gardła. To dobrze. Mogła by je spłoszyć. Trzeba się ruszać, bo się zamarznie.. Yeti? Ile można wytrzymać na mrozie bez ubrania? Dwie minuty, trzy? Ile tu już była?
Podejdzie bliżej Yeti. Podjęła decyzję i ruszyła przed siebie.

To nie był Yeti, lecz rosyjski żołnierz ze sztucerem przerzuconym przez plecy. Miał siną twarz i czarny, odmrożony nos. Z jednego oka pozostała tylko poszarpana czeluść, drugie nadal patrzyło przed siebie. Żołdak nie dał znaku, że zobaczył Nathalie. A przecież naga dziewczyna w sercu śnieżycy musiała zwrócić uwagę nawet najmniej męskiego z mężczyzn. Ten żołnierz szedł. A za nim z wichury wyłoniła się kobieta. Czarne nogi idącej grzęzły w śniegu, a w zesztywniałych ramionach trzymała zamarznięty tobołek, który mógł być dziecięcym becikiem.

Nathalie patrzyła na postacie. Wiedziała, że nie były realne, ale i tak wyglądały.. przerażająco. Nie mogły być realne. Wydawały się jej nie dostrzegać, a naga kobieta pośród śnieżycy to nie jest częsty widok - jak przypuszczała. Niezależnie od upodobań żołnierz powinien ją zauważyć. Kobieta.. jeśli w tym zawiniątku było dziecko, miała prawa nie dostrzegać niczego innego.
Albo się jej wydawało, albo było .. mniej zimno. Albo zamarzała i nic już nie czuła.
Trzeba iść.. nie można stawać.
-Pamiętaj Nataszko - zobaczyła twarz ojca, trochę zatroskaną, trochę ucieszoną - Nie wolno zatrzymywać się na śniegu. A już na pewno zasypiać. Nie będziesz spała? Obiecujesz? “
- Da, papa, konieszno - chciała powiedzieć, a może powiedziała, ale wichura zagłuszała wszystko. - Ja pagibła? umierła?


Z ust maszerujących przez zamieć postaci nie wydobył się żaden inny dźwięk, poza żałobnym wyciem, które wdzierało się do uszu, wabiło, nęciło. Człowiek miał ochotę przyłączyć się do tego złowrogiego, żałobnego chóru. Zaśpiewać. Zawyć. Jak dziki wiatr.
- Nathalie!
Czyżby usłyszała swoje imię. Gdzieś tam, w szalejącej burzy śnieżnej.

Nie, nie było tu ojca. To tylko złudzenie. Nie słyszała go, on nie słyszał jej. Ci ludzie.. też wydawali się nie słyszeć. nie byli żywi. Nie można żyć.. tak. Mężczyzna miał dziurę zamiast oka, dopiero teraz obraz dotarł do jej zamarzniętego mózgu. Wszystko docierało z opóźnieniem. Głowa ciążyła. Coraz trudniej było wyciągać nogi ze śniegu. Miała jeszcze nogi? Nie czuła ich.. Usiądzie i odpocznie. na chwilę.
- Nathalie!
Usłyszała swoje imię, czy to tylko zwidy? Omamy? Nie wiedziała... ale poszła. Dalej.

W śnieżycy czas i przestrzeń nie miały znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Przed zmarzniętymi oczami Nathali wirowały dziwaczne kształty. Spiralne znaczki, jakieś figury, dziwaczne rysunki. Słyszała też jakby muzykę, ale nie bardzo potrafiła zorientować się, skąd pochodzi. Zresztą - czy to miało jakieś znaczenie.
Przed nią zamajaczyła nagle jakaś postać. Klęczący w śniegu mężczyzna. Z poczerniałą twarzą, odłażącą płatami od kości. Ale i tak dziewczyna poznała go bez najmniejszego problemu. To był jej ojciec.

- Tato - powiedziała - tato.
Wiedziała już, kto ją wołał. To był on. Opadła na kolana koło mężczyzny. I tak nie miała już po co iść dalej. On nie żył, ona tez nie żyła. Nie miało juz znaczenia, czy będzie szła, czy nie.
Ojciec klęczał. Skóra schodziła mu z twarzy. Zmarzniętymi Platami, łuszczyła się, odłaziła, ja z pieczonego kurczaka.
Wszystko, co przeszła, ta cała podróż.. nie miała sensu. Pojęła to, z bolesną świadomością. A może.. może miała? Może chodziło o to, żeby go pożegnać?
- Tato, to ja, Nataszka...
Dlaczego wołał do niej Nathalie? Dlaczego?
Nie miało znaczenia.. Zostanie tu, z nim.

Przyklękła przy okaleczonym przez zimę rodzicu czując jak na policzkach zamarzają jej własne łzy. I wtedy klęczący chwycił ją za ramiona. Gwałtownie i boleśnie, zaciskając poczerniałe dłonie na jej nagich ramionach.

Z jej ust wyrwał się krzyk grozy i rozpaczy, a także bólu.
To nie był jej ojciec. Tylko coś złego i głodnego. Coś, co karmiło się jej ciepłem, spijało jej witalność, wysysało z niej siły.
Ujrzała głód w ciemnych jamach, zastępujących oczy.
Twarz klęczącego pękła nagle, niczym zepsuty owoc, a z jamy wyłoniły się przeźroczyste, mackowate wici. Jak kwiat ukwiału.
Krzyczała, bo czarne dłonie trzymały ją niczym imadła.

Krzyczała z przerażenia, i bólu. Ale też ból otrzeźwił ją, wyrwał z tego dziwnego zamroczenia. Szarpnęła się raz, i drugi… gdyby trzymał ją za nadgarstki, było by prościej, uwalnianie się z nadchwytu jest łatwe.
Rozluźniła mięśnie, czyniąc ciało bardziej powolnym, poddającym się. Potem szarpnęła ostro same ramiona do tyłu.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 23-03-2013, 18:44   #78
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Zamarznąć zamknięty w lodowym grobowcu, jakim stała się ta chatka. Ta nieciekawa wizja prześladowała przemarzniętego do szpiku kości Arturo, gdy tak siedzieli słuchając wycia wichru.
Profesor nie dziwił się Samuiłowi, sam też pewnie rzuciłby się w śnieżycę… Bowiem próba wędrówki na oślep podczas tej burzy śnieżnej wydawała się interesującą alternatywą.
Niekoniecznie rozsądną, ale… interesującą.

Samuił zaginął, a potem było jeszcze gorzej. James i panna Kelly, zachorowali poważnie. Maxa to nie dziwiło. Ta wyprawa okazała się wszak problemem i dla jego dość zahartowanego organizmu. Oni zaś nie przywykli do takiego klimatu.
Nic więc dziwnego, że to ich dopadła choroba.
I z tym właśnie problemem musieli się pozostali członkowie wyprawy. Buriaci którzy im towarzyszyli widzieli tylko jedno rozwiązanie problemu.

Ina.

Ina okazała się zasuszoną staruszką, szamanką i zielarką. Tutejsza znachorka budziła u Maxa zaufanie. Wyglądała na starą i mądrą osobę cieszącą szacunkiem. Zapewne wiele wiedziała o chorobach trapiących tutejszą ludność i sposobach jej leczenia.
Co prawda wiedza ta była zmieszana z równą ilością bzdur i zabobonów, ale przesądy są częścią każdej kultury… nawet tych uważających się za cywilizowane.
Co prawda Maximilian nie widział, żadnego powodu w piciu ziołowego koktajlu, ale… skoro babinka się uparła że to pomoże, to równie dobrze mógł to zrobić.
Byleby pomogła chorym.


Zasnął, albo został otruty. A kiedy ocknął się, znalazł się w wypełnionej wirującymi płatkami śniegu i lodu szarości. W miejscu lodowatym, ponurym i mrocznym.
Wicher wył, raniąc uszy prawie do krwi. Śnieg i lód cięły jego nagie, tłuste ciało. Szarpały je lodowatymi igłami, pragnąc najwyraźniej wydrzeć z nich resztki ciepła w jakimś demonicznym akcie szaleństwa i zazdrości.
Gdzieś, wokół siebie, dostrzegał poruszenie. Jacyś ludzie. Dużo ludzi. Szli, kiwając się, pożarci przez śnieżycę. Zagubieni, jak i on sam.
-Heeej! Tutaj! Tutaj!- Max nie bardzo wiedział co się dzieje, ale też i nie było czasu się zastanawiać. Zimno wysysane z ciała wymuszało ruch, a choć Arturo miał sporą warstwę tkanki tłuszczowej, to pod tą warstwą znajdowały się dość masywne mięśnie wyrobione w dziesiątkach pieszych wędrówek i trudach wypraw. Arturo ruszył w kierunku sylwetek skrytych w śnieżnej zawierusze, wołając ich.- Heeej! Ludzie! Tutaj!
Nikt z idących zdawał się go nie słyszeć. Nie reagował. Jedne postaci znikały w śnieżycy, inne wyłaniały się z niej brnąc z trudem przez śniegi i wiatr. Ktoś przeszedł za plecami Arturo, ale kiedy profesor odwrócił się, zobaczył tylko czyjeś plecy znikające w kotłującej się śnieżycy.
-Ludzie...- słowo zamarło Arturo w ustach. Co tu się... działo?
Gdzie był? Czyżby ci więźniowie? Sybiracy? Dołączył do przymusowych gości radzieckiego państwa?
Nie... to nadal nie miało sensu. Pozostało chwycić, któregoś i siłą zmusić do mówienia.
Okazja nadarzyła się dość szybko, bo co i rusz ktoś mijał go w porywanych wiatrem tumanach śniegu.
Los padł na zarośniętego człowieka. Kiedy ręka Maxa zacisnęła się na ubraniu, dopiero zorientował się, że jest ono sztywne od lodu, dosłownie zamrożone. Maszerujący odwrócił się ukazując profesorowi zsiniałą twarz. Jeden z oczodołów był pusty, tylko z bryłą zamarzniętej wody w środku. Drugi zniknął w poszarpanej jakimiś pazurami tkance mięśniowej. Nie było szansy, by ktoś tak okaleczony żył jeszcze. Profesor zadrżał ze zgrozy.
Arturo odskoczył do tyłu, odruchowo wzdrygając się...
-To tylko sen, albo majaki, to tylko te piekielne zioła. Niech no ja dorwę tą staruchę.- mamrotał pod nosem Arturo. Syberyjski danse macabre... czy to właśnie widział. Czy idąc z tymi nieszczęśnikami, idąc w przód dotrze do prowadzącej ich Śmierci?
Max jakoś nie miał ochoty na wdawanie się z dysput z kostuchą. Nie był katolickim fanatykiem z czasów średniowiecza, by bez obaw dyskutować z diabłem czy też śmiercią.
O nie... Profesor Arturo prowadził zbyt grzeszne życie, by teraz beztrosko mocować się z siłami piekielnymi.
Pozostało więc ruszyć w kierunku przeciwnym do idących na wieczny spoczynek umarłych.

Szedł powoli, mijając kolejne, wzbudzające nie tylko strach, ale i litość postacie. Kobiety i mężczyzn, starców i młodych, dzieci i nawet zwierzęta. Cała procesja zamarzniętych, często okaleczonych stworzeń z poczerniałymi od mrozu kończynami, sinymi twarzami, zamarzniętymi oczami. Od obrazów grozy profesorowi robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie.
Miał wrażenie, że procesji nie ma końca. Że przez wichurę wędrują setki czy nawet tysiące zagubionych ludzi.
W końcu zrozumiał!
Ten korowód nie miał końca bo ludzie poruszali się po okręgu.
I nagle go zobaczył.
Samuiła!
Z twarzą na której zastygły sople lodu. Zamarzniętego i wyglądającego na zagubionego.
Profesor zamarł... Usta próbowały coś powiedzieć, ale płuca odmówiły posłuszeństwa. Max z trudem wydobył z siebie jakiś dźwięk.- Sa...sa.. Samui... słyszysz mnie?
Samuił zawył i ciężko powłócząc nogami ruszył dalej, przed siebie, jak i reszta tych okaleczonych nieszczęśników.
Właściwie profesor gdzieś w głębi ducha, czuł iż właśnie tak ten nieszczęśnik zareaguje. Ale nie mógł po nie spróbować dotrzeć do niego. Max rozważał czy by nie walnąć nieszczęśnika w twarz, licząc że to przywróci mu świadomość na chwilę, ale... nie był pewien skutków.

Zamiast tego ruszył do centrum. W końcu może tam znajdzie odpowiedź? W centrum okręgu, który idąc w koło zakreślały żywe trupy.
Aby przejść do centrum musiał ... wejść do okręgu. Nie było innej drogi.
Kiedy zrobił pierwszy krok poczuł, jak ogarnia go lodowaty podmuch wichury, zimny jak serce najmroźniejszej zimy. Miał wrażenie, że wichura odrywa mu tłuszcz od ciała, że zrywa kawałki skóry zamrażając je wcześniej na kamień.
Zawył z bólu, ale wiatr wepchnął mu ten jęk do gardła.
I wtedy je ujrzał. Potworne kreatury. Wychudzone staruchy, niemalże szkielety obciągnięte pergaminową w barwie skórą. Połówki ciał unoszące się na tumanach śniegu, niczym fruwające w powietrzu homeryckie syreny. Widział ich czarne jak otchłanie oczy, lodowate, zakrzywione jak sierpy szpony na chudych łapskach. Przelatywały nad okaleczonymi, brnącymi przez śnieżycę ludźmi, niczym demoniczne sępy.
Max czuł, że jeśli upadnie te maszkarony pochwycą go w swoje łapska, uniosą jego krzyczące cielsko w przestworza by pożywić się ciepłym jeszcze mięsem.

Było zimno, wietrznie i bolało...
Profesor był wściekły, a im dłużej szedł tym bardziej ta wściekłość narastała spychając w głąb umysłu całą tą cywilizowaną otoczkę człowieczeństwa. Budziły się pierwotne instynkty i żądza krwi. I chęć by komuś przywalić... trupy nie bardzo się na to nadawały. Wiedźmy skrzydlate już tak. Arturo cierpliwie wyczekiwał momentu, by chwycić którąś z syren za łapy, ściągnąć z nieba i cisnąć w śnieg. Po czym skoczyć na nią, przygnieść ciężarem ciała i uderzać pięściami w gębę, bez opamiętania, aż zmieni tą szpetną facjatę w krwawą miazgę.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-03-2013, 19:44   #79
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Śnieżyca. Znalazł się w sercu śnieżnej burzy.
Ian od razu poczuł kleszcze lodowatego zimna zamykającego się nad nim w uścisku. Czuł, że dosłownie zamarzają mu oczy, które piekły przeraźliwie. Ze zdziwieniem zauważył, że jest cały goły, a jego ciało wręcz sine od zimna.
W szalejącej zamieci dostrzegł coś. Jakiś zarys. Sylwetki. Ludzkie? Nie był pewien. W każdym razie, gdzieś po lewej stronie maszerował korowód postaci. Niewyraźnych, rozmazanych, zasypywanych szalejącym sniegiem.
Wycie wichury wdzierało się do uszu.
Ktoś zabrał mu spodnie. I buty.
Miał przed sobą parę wyjść. Na przykład usiąść i cierpliwie czekać, aż śnieg usypie nad nim ładny kopczyk. Albo pobiec z wiatrem. Jedno wyjście głupsze od drugiego.
Nie czekając, aż krew zamarznie mu w żyłach, a oczy zamienią się w bryłki lodu, ruszył przez śnieżycę w stronę niewyraźnych postaci, sunących sznurem przez zaspy.
Dość szybko znalazł się przy jednej z nich. To był jakiś chudy mężczyzna o twarzy sinej, zamarzniętej. Z pustych oczodołów wpatrywały się w dal kawałki zamrożonej cieczy, bryły lodu. Wokół ust mężczyzny zamarzła ślina, łącząc się w sople z brodą i wąsami. Mężczyzna miał na sobie sztywny płaszcz sowieckiego żołnierza. Z jego ust wydobywało się jękliwe zawodzenie. To ono, wraz z zawodzeniami dochodzącymi z setek, jeśli nie tysięcy innych gardeł, tworzyły to przeraźliwe wycie, które słyszał Ian.
Amerykanin zamknął na chwilę oczy, ale obraz zamarzniętej twarzy nie zniknął. Został pod powiekami, jak wypalony na drewnie.
Ian otworzył oczy. W gruncie rzeczy nieważne się stało, czy są otwarte, czy nie. I tak widział stale tego wojaka.
Czyżby... Cofnął się o krok, tknięty nagłą myślał. Czyżby to były... Jak to mówił ten Buriat? Duchy purgi? Ofiary pochłonięte przez przeklęty wiatr i na wieki już z nim wędrujące. Niczym Dzikie Polowanie? Od ilu wieków grasuje ta przeklęta purga? Ile ofiar zdążyła pochłonąć?
Czyżby w tym kręgu śmierci mieli znaleźć tych, co ulegli gorączce? Czyżby miał znaleźć któreś z nich?
Spojrzał wzdłuż niekończącego się szeregu postaci.
Jak tu kogoś znaleźć? I jak wyrwać z tego kręgu?
- Nathalie!? James!? - zawołał.
Wicher wciskał słowa do ust, rozrywał je, szarpał, nim na dobre opuściły jego usta. Żołnierz z zamarzniętymi oczami zniknął w śnieżycy, ale za chwilę wyłonił się z niej kolejny mężczyzna. Tym razem wychudzony, siny z zimna, w podartym szynelu noszącym ślady licznych reperacji.
Jedna ręka mężczyzny zwisała bezwładnie, zmieniona w krwawy kikut zamarzniętego, czerwonego mięsa. Ale mężczyzna szedł przed siebie z grymasem jakiegoś udręczenia na twarzy.
Ian wstrzymał oddech.
Widok nie należał do najprzyjemniejszych. I z pewnością nie należał do takich, które można by pokazywać dzieciom. Czyżby tego, dla odmiany, ktoś lub coś ponadgryzało przed śmiercią? A co będzie z następnym?
Odwrócił się za siebie, usiłując znaleźć miejsce, przez które sam tu wszedł. Czy też go wrzucono.
Stanie w miejscu nie miało sensu. Musiał się ruszyć. Moze szybciej znajdzie kogoś z tej dwójki, gdy pójdzie wzdłuż szeregu, zamiast czekać na nadchodzących? A może najnowsze ofiary są na samym końcu? Tym bardziej nie powinien trwać w bezruchu.
Ruszył do przodu.
Widział kolejne postacie. Jedne normalne. Drugie sine z zimna. Większość z zamarzniętymi na bryły lodu oczami. Niektóre postacie były wyblakłe, pozbawione nawet pozorów normalności, inne zwykłe - można je było bez trudu wziąć za ludzi. Były też i dzieci. Małe, smutne postacie z sinymi, skutymi lodem twarzami, w poszarpanych ubraniach i z pustym wzrokiem lunatyków. Raz Ian ujrzał nawet pełzające niemowlę i kobietę z drugim przy zamarzniętej piersi. Były tam też i zwierzęta. Głównie wilki. Ich wycie dołączało się do jękliwego zawodzenia niekończącego się korowodu postaci. Korowodu, który zdawał się nie mieć końca.
- Wszystko ma swój początek i koniec - mruknął Ian, uparcie prąc do przodu. Sam nie usłyszał swoich słów. - Chyba że cholerny szereg faktycznie jest kręgiem.
Upiorna melodia wilczego wycia jakoś dziwnie wkomponowała się w wycie wichru i jęki tych nielicznych, którzy jeszcze byli w stanie wydawać jakieś, niezrozumiałe, dźwięki.
Usiłował nie patrzeć na twarze tych, co przechodzili obok niego. Co chwila podnosił głowę by sprawdzić, czy nie widać gdzieś kogoś z poszukiwanej dwójki, a potem znowu opuszczał wzrok, woląc nie patrzeć w twarze idących.
Zatrzymał się.
- Nathalie! James! - zawołał.
Znów ruszył z miejsca. Zastanawiał się, kiedy wiatr i mróz ukradną mu resztki energii. Kiedy nos mu zamarznie, a uszy zamienią się w lód i odpadną.
- James! Nathalie!
Nikt nie odpowiedział. Jednak gdzieś tam, za korowodem maszerujących wydawało mu się, że dostrzegł ją. Przez chwilę. Za tym maszerującym korowodem ciał.
- Nathalie! - zawołał. - Nathalie! - pomachał do niej.
Czemu, na wszystkie śnieżne demony, ona była po tamtej stronie?
Spróbował wypatrzeć przerwę w maszerującym szeregu, by prześlizgnąć się między idącymi ciałami.

Wziął głęboki oddech i wszedł pomiędzy wlokących się, okaleczonych ludzi. Nagle poczuł się tak, jakby wskoczył do lodowatej, rwącej wody. Zaparło mu i tak nie najsilniejszy dech. Z ust wyrwał mu się bolesny jęk. Jego nogi poślizgnęły się na lodowatej zmarzlinie. Z najwyższym trudem zachował równowagę. Obok Iana przemaszerował jakiś zwalisty, brodaty mężczyzna w futrzanej czapie. Z wystawionym na wierzch, czarnym jęzorem i wybałuszonymi, zamarzniętymi oczami.
Ian brnął przed siebie, zaciskając powieki, zasłaniając twarz rękami w rozpaczliwym odruchu obrony przed kąsającymi zewsząd igiełkami mrozu. Płuca zamarzały mu w dwa lodowate worki. Zatoczył się. Nagły podmuch wichury o mało znów nie obalił go na śnieg.
I wtedy się zorientował, że to nie podmuch wiatru. Lecz coś innego.
Nad nim przeleciała jakaś maszkara. Wyglądała jak stara kobieta, dużo starsza niż Ina. Z poczerniałą twarzą, czarnymi wargami z których wystawały lodowate kły. Dolna część ciała zjawy była jedynie czymś na kształt zawirowań lodowatego powietrza. Ale chude. patykowate ręce zakończone były rozciapierzonymi, szponiastymi łapami.
Ian zorientował się, że nad korowodem udręczonych postaci krążą całe stada tych babo-stworów


Pierwsze skojarzenia, z harpiami, było zdaje się niezbyt fortunne. Z wampirami też nie, chociaż kły....
Przyklęknął, nie dotykając kolanem zamarzniętego śniegu. Usiłował patrzeć we wszystkie strony równocześnie. Obserwować latające stwory i wypatrywać Nathalie.
Przecież przed chwilą tu była. Tu. Z tej strony. Porwała ją któraś z tych latających wiedźm? Chyba by zauważył. Chyba...
W ostatniej chwili powstrzymał się przed kolejnym okrzykiem. Wolał nie zwracać na siebie uwagi.
Ponownie spojrzał na latające stwory, a potem rozejrzał się dokoła.
Gdzie się podziała ta cholerna Nathalie? Dokąd polazła?
Pochylony ruszył w stronę, gdzie, jak mu się zdawało, ostatnio widział dziewczynę.

Usłyszał jej krzyk. Tym razem wyraźnie. Walcząc z szalejącym żywiołem poczłapał w tamtą stronę, czując, że każdy krok kosztuje go coraz więcej sił. Aż w końcu ją ujrzał.
Klęczała na śniegu przed jakimś stworem, który zamiast głowy miał wijące się, cienkie, przeźroczyste macki, jak jakaś meduza lub morski polip. Stworzenie trzymało w rozłożystych łapskach szamocącą się coraz słabiej pannę Kelly, której nagie ciało było już poczerniałe i sine, jak ciała innych mijanych wcześniej ludzi.
- Cholera jasna! - zaklął, ruszając biegiem w tamtą stronę.
A raczej zdawało mu się, że biegnie. Chciałby biec. Bardzo by chciał, lecz czuł, jak powoli opuszczają go siły.
Poślizgnął się i z trudem utrzymał równowagę. O mały włos zaryłby twarzą w twardą nawierzchnię. Cud jakiś... Może na czworakach by było szybciej?
Nathalie była coraz bliżej. I zdawać się mogło, że coraz bardziej upodabniała się do innych znajdujących się tu truposzy.
Zatrzymał się tuż za jej plecami. Złapał pod pachy, nie zważając na konwenanse. Najwyżej dostanie po twarzy za obłapianie niewiasty w pewnych miejscach.
Szarpnął z całej siły, usiłując wydostać dziewczyną z serdecznych objęć mackowatego stwora.
 
Kerm jest offline  
Stary 25-03-2013, 09:01   #80
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Śnił. Był tego pewien, że śni. Ale ten sen był tak realistyczny. Tak prawdziwy, że trudno mu było uwierzyć w to, iż to tylko majak, koszmar.

Szedł przez śnieg i lód, a wokół niego szalała śnieżyca. Nie był sam. Zdawał sobie sprawę z tego, że przed nim maszerują inni. Cała procesja wychudzonych, przemarzniętych do szpiku kości ludzi.

James potknął się o swoje własne nogi i byłby upadł, gdyby z boku nie podtrzymały go czyjeś lodowate ręce. Spojrzał w tą stronę z wdzięcznością i krzyk zamarł mu w gardle.

Obok niego nikogo nie było!

Tylko wirujący śnieg, zlepiający mrozem powieki, wdzierający się do płuc.
Zimny. Paskudny.

James zakaszlał sucho, czując smak krwi w ustach.

Próbował iść dalej mimo wszystko, choć nie wiedział po co i dokąd. Poruszał nogami, a mimo to stał w miejscu. Brnął w lepkim obezwładniającym śniegu. Chciał krzyknąć, że nie może iść dalej, ale gdy tylko otworzył usta śnieg wdarł się do jego gardła niczym zimna, gęsta wata tłumiąc wszelki dźwięk. Mac wiedział, że musi się uwolnić, od tej lepkiej, zimnej masy. Wyciągnął w górę ręce i po chwili silny podmuch wiatru uniósł go w górę. W powietrzu był bezpieczny. Leciał w z wyż otoczony opadającymi w przeciwnym kierunku płatkami śniegu. Byle wyżej, byle nad chmury. Tam nie będzie padać, tam będzie słońce. Wkoło coraz więcej śniegu, coraz zimniej. Jeszcze trochę, musi wytrzymać, ale .. coś było nie tak. Mac zobaczył nad sobą coś czarnego, coś monstrualnie wielkiego. Chmura? Ale dlaczego taka czarna i skąd ... ta twarz bestii i wielkie płonące ślepia. James tuż nad swoją głową dostrzegł ogromne usta, które już nie wydmuchiwały śniegu. Gdy ślepia go dostrzegły zaczęły zasysać powietrze w górę.
- Nie! - wrzasnął z przerażenia młócąc rękoma powietrza, niczym pływak chciał uciec, uciec jak najdalej.
- Nieeee! - jęknął czując jak przegrywa. Rozpaczliwie machał rękoma chcąc dotrzeć do ziemi. Z głową w dół walczył o życie, ale przegrywał. Wiedział to czując, jak zamarzają mu stopy, potem łydki. Spojrzał w górę. Potwór pochłaniał jego kolana.
- Nieeee. - załkał cicho, gdy zamarzało jego serce przestało bić, płuca przestały oddychać. Potwór zacisnął zęby na jego gardle.

James zakaszlał gwałtownie raz i drugi, po czym nagle usiadł, czując w ustach posmak krwi.
Zobaczył przed sobą twarz staruchy.
- Ha! - wrzasnął i z całej siły uderzył ją na odlew w twarz.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172