Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-05-2016, 10:44   #61
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Noc 7

Sarnai dotarła jako trzecia do karczmy, mogła się więc przyjrzeć sytuacji. Dostrzegła ukryte w pobliżu znajome wampirzyce. Właśnie o czymś rozprawiały. Sama mogła przyjrzeć się budynkowi karczmy. Dość sporemu, ale niewyróżniającemu się na tle pozostałych karczm jakie widziała w Polsce. Typowa zabudowa. Piętrowy budynek. Bogaty karczmarz zapewne. Dużo koni, dużo pachołków, z pewnością dużo ludzi w izbie.
Tatarka ruszyła by posprawdzać zakamarki i okiennice, sprawdzić co w środku słychać i jak hrabina się zachowuje wobec żywych.
Nie było to łatwe… za dużo ludzi się kręciło. Okna na piętrze były zawarte, na parterze zaś… przez te otwarte można zoczyć pijących szlachciców i debatujących nad zjawiskową pięknością, która odwiedziła ich strony.
Skoro karczma była również w rękach pozostałych dwóch Gangrelek, Sarnai odstąpiła. Niech się bawią z hrabiną. Nie trzeba więcej kucharek.
Wróciła do Koenitza szeptem informując go, że do obozu wraca i ludzi swych zabiera by zwiad czynić.
Cicho odeszła w las.

Po powrocie ludzi swych skrzyknęła do odjazdu. W kilkanaście uderzeń serca, Tatarzy opuścili obóz wraz ze swoimi konikami.
Bez słowa pożegnania, bez zbędnych dyskusji. Sarnai jeno poinformowała Marcela, że sypiać musi w karocy, bo teraz bezpieczeństwa jego strzec nie może. Nie podejrzewała by Francuz na zwiad udać się z chciał.

Ruszyli.

Tatarka oddział podzieliła na dwie grupy: jednej przywództwo objął Sokolnik Ashok, któren przykazan miał obserwację podróży hrabiny. W drugiej jechała Sarnai i Tsogt i ta grupa została w tyle, ruszając w drogę powrotną, obserwując tyły.

Sarnai i Tsogt mimo ociągania się za kompaniją, nie znaleźli śladów Nieumarłych o jakich wspominał Jan w swym liście. Za to nocy 8 Ashok powiadomił o znaleziskach, zalecając by reszta dołączyła do grupy z przodu, bo wleźli na terytorium wrogie.
Tsogt i Sarnai pognali za swymi towarzyszami by dołączyć i raportu wysłuchać.

W noc 10 teren z Ashokiem obchodząc rozmawiali:
*- Znaleźliśmy dziwne ślady bestii większych od człeka i wilczych nieco w kształcie tu, tu i tu * – Ashok wskazywał kierunki.
-* Ile? *
- *Tuzin i pół…* - Ashok zmarszczył bwi. - *Znaleźliśmy też ślady krwi i walki pomiędzy nimi, rozszarpane zwierzęta których nie zjedzono, a jedynie rozerwano na strzępy w szale. *
*- Lokacje na pułapki, by napaść czynić na podróżujących? *
*- Jest ich pięć. *
*- Pokaż. *

Ruszyli przez las by sprawdzać miejsca idealne na zasadzkę.
*- Mmmm, tutaj skały dość strome, skakać by musieli. *
*- No jeśli plana takowe, to i to miejsce idealnym na pułapkę. *

Sarnai pokiwała głową.
*- Idealnym… jeno wszędzie pusto. Dziwne to…*
Ashok pokiwał głową.
*- Samych stworzeń nie widzieliście? *
*- Nie. *
*- Co z hrabiną? *
*- Niewiele, ma ośmiu zabijaków, uzbrojonych w miecze i broń palną oraz kusze. Noszą oni napierśniki i wyglądają na zaprawionych w boju zabijaków. Jedzie czarnym powozem w cztery kare konie zaprzężonym, a służba na pozostałych koniach i luzakach. Trzymają się głównego traktu i nie przyciągają uwagi większej niż trzeba. *

Tatarka pokiwała głową:
*- Tsogt, puść za hrabiną dwóch ludzi, niech ją śledzą i baczenie mają ale z dala. Nie zbliżać się do niej ani do jej oddziału. Reszta, wracamy do kompanii.*


Noc 10
Tatarzy wyjechali spomiędzy drzew na wlekącą się kompaniję.
Sarnai w biegu z konia zeskoczyła, lejce Tsogtowi rzuciła i do Koenitza się skierowała bezpośrednio by znaleziska ze zwiadu zrelacjonować.
 

Ostatnio edytowane przez corax : 02-05-2016 o 21:53.
corax jest offline  
Stary 04-05-2016, 00:08   #62
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
*Noc 6, wieczór*


W rzadkim przypadku własnej inicjatywa, to Zofia zagadnęła Węgra jako pierwsza.
Podróż odcisnęła na niej swoje piętno. Mimo że nie była fizycznie wymagająca, to Zofia wyraźnie zatraciła swój początkowy nerwowy entuzjazm.
- … Panie Zach, ma pan chwilę? – zapytała cicho.
Domyślał się w jakiej sprawie. I skoro Zofia dalej nie nosiła Koenitzowej błyskotki, to może doszła do wniosku że racje miał on?
- Tyle chwil ile ci potrzeba - zachęcił Milos.
Zofia uśmiechnęła się słabo
– Chciałabym wiedzieć… Co Pan planuje… W sprawie dzieci.
- Nie bój się, nic pochopnie nie zrobię. Najpierw wywiem się co z nimi Koenitz dalej zamierza.
– Ja… Rozmawiałam z nim na ten temat. – zaczęła cicho. – Powiedział… Że żałuje że muszą podróżować w tak podłych warunkach… I że jak tylko dotrzemy do Smoleńska będą mogły odpocząć i odzyskać siły. Że nie będzie już musiał… – słowo „żywić” ugrzęzło jej w gardle – … Polegać… Tylko na nich. Obiecał że o nie zadba.
Brew Węgra zadrgała w wyraźnej ciekawości.
- Zadba? Między ludzi wrócą?
- … Um… Powiedział, że chłopcy pewnie zechcą dołączyć do jego oddziału… A dziewczynka… Nie wiem? – odparła szczerze. Nie pytała. - … Chyba pomoże znaleźć jej dobrego męża?… Tak myślę.
- Hmmm. Wydaje ci się, że szczerze mówił? Że mu zależy? Czy póki małe służą za jadło, a jak starsze awansują na kukły z mieczami?
Zofia zerknęła w stronę żołnierzy Koenitza… A potem w stronę wojowników Milosa.
- … Nie wyglądają na kukły... – odparła. W jej oczach wyglądało na to że ludzie Wilhelma służyli mu ze szczerego oddania. – I… Nie wiem. – pokręciła głową. – Nie wiem czy był ze mną szczery, ale… Chce wierzyć, że jest dobrym człowiekiem, po mimo klątwy jaka na nim ciąży. I chce mu zaufać.
Zach przytaknął.
- Może za surowo go osądziłem. Te dzieci… uderzyły w czułą strunę. Zbiesiłem się nie myśląc nic o Tyrolczyka sytuacji. Cóż… pcha swój głaz jak my wszyscy.
Słysząc te słowa, dziewczyna rozpromieniła się i przytaknęła z uśmiechem.
– To… W porządku. Nawet… – zwiesiła głos. – Cieszę się, że ktoś poza mną uważał że to nie było właściwe… To prostu… Jedna z tych sytuacji, których nie się łatwo rozwiązać, nie raniąc kogoś innego.
Węgier wpatrywał się w dziewczynę jakby się mu się naraz jakaś święta objawiła, z mgły i światła utkana.
- Bierzemy pod uwagę, że może nie być zły na wskroś. Ale nadal winniśmy ostrożność zachować i nie brać jego każdego słowa za pismo święte - mruknął z pobłażaniem. - Zosiu… ja nie wiem gdzie ty się chowała ale proszę byś była odrobinę mniej ufna względem ludzi, a szczególnie nieludzi. Wampirzyca naburmuszyła się trochę, i splotła ramiona przed sobą. Przez chwilę wydawało się że odpłaci się jakąś złośliwą uwagę, ale ostatecznie tylko westchnęła pokonana.
- … Wiem… Ale… Chce Panu Koenitzowi zaufać… I jeżeli coś złego się wydarzy… To… Będę tam.
- Obiecaj mi, że jak coś się złego zadzieje to do mnie przybiegniesz, nic sama nie rób.
… - A czy Pan zrobi to samo?
- W kwestiach dzieci. Tak - przytaknął.
- … To w kwestii dzieci… Tak.Obiecuje. – powtórzyła.
- Ty jakbyś w kłopotach była i dzieci by one nie dotyczyły, też przychodź. Postaram się pomóc, jak tylko będę potrafił.
… Doceniam to, panie Milos… Dziękuje. – podziękowała, choć bez większego entuzjazmu. - … I niech Pan nie robi nic pochopnego. Jest Pan trochę… W gorącej wodzie kąpany. Tak myślę. – dodała jeszcze, na koniec.
- Wolę określenie “pełen wigoru” - zaśmiał się spod wąsa. - Aaaa, jeszcze jedno. Wiedziałaś, że Koenitzowi martwe serce drgnęło pod zbroją?
Zofia zamrugała oczami, nie rozumiejąc.
- Podobno zapałał uczuciem do naszej Tatarki. Mniemam, że z wzajemnością.
- … Aha.
Wampirzyca przez jakiś czas nic nie odpowiadała.
– … T-to dobrze dla nich. – odparła w końcu, siląc się na uśmiech.
Po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła do swoich ludzi.

*** Noc 6, podróż ***



Droga do smoleńska zaczynała się Zofii dłużyć. O ile rozmowa z Milosem Zachem pozwoliła zrzucić jej największy ciężar z barków, to teraz czuła się… Niespokojna.
Coś ją gryzło, chociaż nie potrafiła powiedzieć co.
Nie widząc sensu w rozmyślaniu nad tym zbyt długo, potrząsnęła głową i pogoniła swojego wierzchowca do przodu. Po kilku (trudnych) lekcjach z Panem Kryńskim czuła się na koniu na tyle pewnie by używać go w drodze… Chociaż zdaniem Krasickiego zwali się z niego przy pierwszej lepszej okazji.
Jak niemiło z jego strony.
...
Po paru chwilach zrównała się z oddziałem Bożogrobowców.
- … Dobry wieczór, Panie Jaksa… Jak Panu mija podróż? – zagadnęła jednookiego, starając się zająć jakoś czas.
- Dobry wieczór panienko. Podróż mija zacnie. Tempo mamy średnie, konie nie męczą się zbytnio - oczywistym było, że rycerzowi chodzi o bojowe rumaki Koenitza i Bożogrobców. Wiele z chabet ciągnących wozy zaczynało wyglądać coraz gorzej pod wpływem wysiłku.
- Z każdą nocą jesteśmy bliżej celu i to raduje me serce.
– E? – wampirzyca zamrugała zaskoczona. – To, um... – Namyśliła się chwilę. – Ahaha, oczyście, Pan nie ma się czego obawiać... Z pewnością był Pan już w wielu bitwach. - na wpół zapytała, na wpół stwierdziła.
Skinął głową.
- I jako żołnierz z krwi i kości, i później, gdy serce bić przestało. Jednak naszym celem jest misja dyplomatyczna. Chodź lord Wilhelm straszy nas Diabłami, to powinniśmy zacząć od mediacji.
– Myśli Pan że jest... Pole do rozmów? – zapytała zaskoczona. – Z Diabłami?
- Zwą ich diabłami, bo zdarza im się nosić rogi. Też mają swoje cele. Walka zawsze jest wyniszczająca dla obu stron. Czyż nie warto zawrzeć pokoju, jeżeli dzięki temu zginie mniej ludzi?
Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Ale… Słyszałam że oni robią okropne rzeczy… Że traktują ludzi jak b-bydło… Zabijając ich wedle życzenia i zamieniając w okropne s-stwory... Że czczą diabła... Że własne dzieci traktują jak niewolników… I że… I że… – ucichła trochę. – I że nie walczą z b-bestią, tylko się jej poddają…
- O niektórych z nas mówią, że piją krew niewinnych dzieci. O innych, że zabijają dla przyjemności. Nie wyciągajmy pochopnych wniosków na podstawie opinii innych. Wszak sami będziemy mogli spotkać tych Wojewodów.
– E… Brujah są podobno drażliwi… Więc chyba ma pan racje. – przyznała niepewnie, chociaż bez większego przekonania. – Ale… Te potwory z którymi walczył… Pan Koenitz… Vozdhy? One przecież istnieją?
- Owszem. Istnieją. Jednak są wytworem prastarej Kałduńskiej magii. Nie pierwszy lepszy Tzimisce stworzy takowego.
- … Czyli faktycznie istnieją...
Podupadła na duchu, wampirzyca jechała chwilę bez słowa. Nie trzeba było nadwrażliwości by dostrzec że perspektywa przyszłego konfliktu dalej ciążyła jej na duszy.
– Ah-haha, muszę przyznać... – kontynuowała niezręcznie. – Że spodziewałam się... Bardziej... Um, gorliwych... Słów, od Bożego Wojownika. – wyjaśniła.
- Gdyby z nauki Boga wynikało, że mamy palić niewiernych, to pół świata musiałbym podpalić. Zapewniam panienkę, że moja wiara nie byłaby wtedy gorliwsza.
Wampirzyca zmarszczyła brwi, pogrążając się w głębokim zamyśleniu. To co mówił Jaksa było... Inne od tego co usłyszała na Prusach.
- … Um, to... Jak by Pan postępował... Z niewiernymi ?
- Każdemu trzeba dać szansę. Szansę na nawrócenie - mówił spokojnie.
– A-ah, prawda... -zgodziła się wampirzyca, chociaż miała wrażenie że Krzyżacy zazwyczaj wykazywali mniej... Wyrozumiałe podejście?
Nie mogła się jednak odgonić od uczucia, że z biegiem rozmowy jej obecność u boku templariusza była coraz mniej tolerowana. – Um, dziękuje Panu za rozmowę, n-nie będę się już narzucać... – powiedziała cicho, wycofując się z powrotem do swoich ludzi.


*Noc 6, ranek.*


Ze sprawą Zacha załatwioną, była jeszcze jedna drobna rzecz jaka dziewczynie leżała na duszy…
– A-ah, Pani Marto… – wampirzyca podniosła wzrok i Zofia spłoszyła się niemal natychmiast. – Ah-ha, haha, przepraszam, że przeszkadzam, ale… Um. – uciekła wzrokiem. – Było mi głupio jak wręczyła mi Pani prezent, kiedy sama nic dla Pani nie miałam, więc… Proszę? – wyciągnęła coś zza pleców, i wręczyła wampirzycy.
… Własnoręcznie utkany wianuszek z kwiatów.


– … Wiem że nie jest to aż tak przydatne jak świece, więc… Um, uznajmy to za… Prezent zastępczy? Dopóki nie znajdę czegoś lepszego? – zasugerowała niepewnym głosem.
Marta odłożyła swoją włócznię w trawę, nóż, którym ryty pogłębiała obtarła o spódnicę i za pasek zatknęła. Wianek w ręku chwilę ważyła. Po czym nasadziła go sobie na skronie, pasma czarnych włosów od czupryny oddzieliła i wokół niego oplotła, by nie spadł, jak się gwałtowniej ruszy. Znać było, że nieobce jej takowe ozdoby. Niepokojące było to, że kwiaty we włosach, zamiast dodać panieńskiego i niewinnego uroku, w jakis sposób sprawiały, że wyglądała groźniej. Jakby na polowanie szła.
- Dawne czasy - zaśmiała się chrypliwie. - Swartka rację ma. Te miłe rzeczy, śpiewy, tańce i wianki, jakoś najszybciej odeszły. - Dzięki ci, Zofio.
Milczała przez chwilę, wzrokiem powiodła po obozie i do Zachowych pleców ślepia przykleiła na tak długo, że się zdało, że już rozprawiać skończyła. Twarz jej złagodniała, rysy się wygładziły.
- I jakże ci? Znalazłaś miejsce swe? Pośród tego stada wilków?
Zofia prześledziła wzrok Marty, również przez chwilę patrząc na Milosa.
– Eh? - odparła zaskoczona, nie rozumiejąc pytania. Dopiero po chwili zrozumiała że to oni mieli być tym stadem wilków – Ah,haha, n-naprawdę, Pani Marto, s-stado wilków to chyba lekka przesada… Wszyscy są bardzo… Um, opiekuńczy…
… Ale nie wydawała się specjalnie z tego faktu zadowolona.
- I gdzie twe miejsce, pośród opiekuńczych wilków? - przekrzywiła głowę w bok gestem tak do Węgra podobnym, że nienaturalnym aż. - Chcesz, odwołam Dyjamenta… ale wolałabym nie.
- … Ja wolałabym tak. – odparła cicho Zofia. - … Nie lubię być szpiegowana...
Roześmiała się Marta w odpowiedzi, swobodnie i serdecznie.
- Jakbym szpiegować chciała, poszłabym sama. On cię chroni. I nikomu sekretów nie powtórzy. Niegadatliwy z niego klejnot. Ale twoja wola. Wiesz, co się robi samemu?
– E, co? – zapytała kompletnie zbita z tropu, z konfuzja wypisaną na twarzy. – Um, damską toaletę, i… E, nie, nie to? To nie, nie wiem…?
- Umiera.
- E? Aha,haha - zaśmiała się nerwowo. – To, um, n-niezbyt zabawny dowcip, Pani Marto…
- To prawda. A ta rzadko bywa śmieszna - Gangrelka splotła dłonie razem. - Dlatego pytam, czyś miejsce swe znalazła.
– Ja… – dziewczyna zawahała się, po czym uciekła wzrokiem. - To... W porządku, potrafię o siebie z-zadbać… Uwzględnia to, um, d-dużo uciekania… Bardzo dużo uciekania… – przyznała wstydliwie. - … W-więc… Naprawdę, wszystko w p-porządku… Już bardziej się martwię o n-naszych ludzi…
Spojrzenie Marty zrobiło się dziwne i uważne.
- A dlaczegóż to? - spytała, wyraźnie siląc się na lekki ton.
– No… Jesteśmy… Wampirami… – przyznała… Cicho, niechętnie. Aż wbiła wzrok w ziemię. – Jesteśmy silniejsi… Szybsi… A tam… W smoleńsku… Czekają Bóg jedyny wie jakie diabły… I tak sobie myśle… Jak możemy ich ochronić przed czartami Tzimitcse…? Czy innymi w-wampirami, które pochłonęła Bestia…?
Marta zamrugała niepewnie.
- Ach - westchnęła z nagłym zrozumieniem. - Wybacz. Przepomniałam. Tyś nigdy ludzi wcześniej własnych nie miała, prawda?
Pokręciła głową… I uśmiechnęła się nerwowo.
- … To aż tak oczywiste? – zapytała, ale dobrze znała odpowiedź. Była beznadziejnym kłamcą.
Gangrelka wyciągnęła rękę i chyba chciała Zofii ramię uścisnąć, ale dłoń cofnęła, podbródek na pięści podparła i przyglądała się spokojnie młodej wampirzycy spod chabrów i kąkoli.
- Zofio, ponad wszystko pamiętać powinnaś... że owa banda twoja, to nie dziatwa zasmarkana i bezbronna. Grasanci to, hultaje pierwszej wody, śmierci nieraz zaglądali w puste oczodoły i w kości z nią grali. Z wieloma sprawami – poradzą sobie. Chroń i broń, lecz nie żyj i nie myśl za nich. To im łby rozleniwia zawsze, i wtedy dopiero niebezpieczeństwo grozi im i tobie. Bo przecie w ich ręce żywot składasz, gdy słońce wstaje. Idą za tobą... nie wiem, dla jakiej przyczyny. Twoje to sekrety, nic mnie do tego. Lecz gdybym tobą była, tobym robiła teraz wszystko, by się stali prawdziwie moi. Co zaś do tego, jak chronić. Każdy sposoby ma swoje. Każdy do czego innego zdolny.
Marta obróciła się, by popatrzeć na swoich zbójów. Siwy Karaut czyścił rusznicę, a z taką czułością broni tykał, z jaką miłośnik pieści dłoń kochanki. Reszta deliberowała z Zachowymi racami. Przekleństwa siekły ostro jak grad podczas letniej burzy, a cuch przetrawionej gorzały dolatywał do Zofii niemal namacalny. Marta obróciła się do Zofii i jeszcze przez chwilę twarz miała ściętą zadumaniem, na dnie oczu zatopioną obawę. Dopóki zębów nie wyszczerzyła drapieżnie.
- O moje sztuczki wypytujesz, czy plan próbujesz ulepić dla wszystkich?
Młoda wampirzyca nabrała wody w usta, usilnie starając się nie parsknąć śmiechem. Normalnie uznałaby drapieżny uśmiech Marty za przerażający, ale kwiatowy wianuszek rujnował cały efekt.
– W-w gruncie rzeczy... - … to nawet nie zaczęła tego tematu, ale... – M-mogłabym skorzystać z p-przyjacielskiej rady? – odparła niepewnie.
- To pytanie, Zosiu – uśmiechnęła się Marta – o granice tego, do czego się posunę. Prawie jakbyś mi pod kieckę próbowała zajrzeć – pogroziła jej białym palcem, ale bez gniewu, i przyglądała się uważnie. Ta podupadła trochę na duchu.
- … Czyli... Jak o-okrutna potrafię być? – zapytała cicho. – „P-przemoc jest zawsze odpowiedzią”, eh?
Nie wydawała się zbyt pocieszona taka radą, ale biorąc pod uwagę w jakie regiony jechali...
Czego innego mogła się spodziewać?
- Nie jest i nie zawsze. Nie daj sobie tego wmówić – warknęła, głośniej i ostrzej, niż planowała. Zofia wzdrygnęła się zauważalnie, a Marta zmitygowała się zaraz. - No, nie uciekaj. Nie bój się. Nie bój się mnie.
Uśmiechnęła się, szybko i smutno.
- Okrucieństwo to narzędzie, lecz tylko jedno z wielu. Tak, powinnaś przemyśleć, czy i jak chcesz nim haratać. Ale patrzać szerzej. O twoje granice tu chodzi, twojego ryzyka i twojego poświęcenia. W obronie twoich ludzi, jeśli ich twoimi zrobisz. I czy chcesz ich opieką otoczyć, czy tylko używać... bo to z tego wypływa odpowiedź. Inaczej bronisz użytecznego lemiesza czy motyki, inaczej człeka, co ci drogi. Gotowej odpowiedzi ci nie dam... bo byłaby moja. A uwierz mnie, wolisz mieć własną.
– My... - – zaczęła ostrożnie, z rozwagą. – Myślę, że wszyscy dzielimy jedno pragnienie, jedno marzenie – zbudowania dla siebie nowego domu na wschodzie... I nawet jeżeli nie wiem co pcha każdego z nich w tak niebezpieczne regiony... To mam nadzieje że będę potrafiła ich ochronić... Nawet jeżeli czasami będzie to oznaczało... Użycia mniej... Um, pokojowych, rozwiązań? – dokończyła niepewnie. – I myślę... Że dla Pani wygląda to tak samo? … Wydaje się być Pani... Przywiązana do swoich ludzi. Zwłaszcza Pana Popielskiego. – dodała z lekkim niesmakiem w głosie, który nieudolnie próbowała ukryć, a który Marta zignorowała doszczętnie lub nie zauważyła nawet.
- Krew - pokiwała głową - dla takich jak ja ważna. - Nie patrzyła na swoich ludzi. Znów w Zacha ślepia wpatrzyła nieprzytomnie, śledząc, jak po obozie wędruje, i patrycjuszowskim blaskiem się skrzy. - Moi mnie podobni, przez krew. Tam, na Mazowszu, to my zbóje będą, palcem nas wytykają z ambon, wyroki piszą i szafoty rychtują, bo się nasza natura wilcza z hreczkosiejami nie ułoży nigdy. Na pograniczu, Zofio - tacy jak my bohatyry z pieśni dawnych. Obrońcy. Mirem, sławą i szacunkiem bogaci.
– N-nowa Kartagina, eh? – zażartowała wampirzyca, unosząc kąciki ust. – Miejsce w którym moglibyśmy być sobą... To miła myśl. – posłała Marcie ciepły uśmiech. – Nie jest Pani wcale taka straszna, Pani Marto. - dodała serdecznie.
I spanikowała lekko.
– T-t-to znaczy, nie żebym wcześniej wydawała się Pani okropna czy coś w tym stylu, miała P-pani taką aurę d-dzikości ale w t-takim pozytywnym... Znaczeniu...? – zaryzykowała, po czym uznała że lepiej będzie się zamknąć.
Rozbójniczka zamrugała. Ewidentnie nie miała pojęcia, o co chodzi z Kartaginą i ewidentnie postanowiła zachować ten stan… Za co Zofia była jej wdzięczna, bo zdążyła już wyczerpać swój zasób wiedzy na ten temat.
- Zajmij się swymi ludźmi, Zofio. I znajdź swoje miejsce. Jeśli go jeszcze nie masz, a nie tylko wyślizgujesz się od odpowiedzi - Dopiero teraz odwzajemniła uśmiech. - I zrób coś dla mnie, dobrze?
- … Um, co takiego? – zapytała ostrożnie.
- Tu wszyscy swoje sny i marzenia mają - mruknęła Marta cicho i miękko. - Zanim zaczniesz ryzykować czy poświęcać się dla cudzych, pomyśl dwa razy. Dobrze?
Wampirzyca otworzyła usta, chcąc coś odpowiedzieć – ale po po chwili zamknęła je bez słowa. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu, i ostatecznie tylko przytaknęła głową.

*Noc 7, wieczór. *


*** Ojgyn Oppersdorf & Co. ***

Wampirzyca ziewnęła przeciągle. Podróżowali już tydzień… Zaczęła się nawet przyzwyczajać do trumny – miło było nie musieć się wykopywać z ziemi co wieczór. Była dzięki temu dużo czystsza, i mimo że brud przestał jej przeszkadzać dekady temu, to jednak teraz czuła się lepiej bez robaków we włosach.
– Dobry wieczór wszystkim. – przywitała się z pełniącymi straże szlachcicami.
Górka posłał jej obojętne spojrzenie i skinął głową, Żochowski nawet na to się nie wysilił, a… Ten, którego imienia nie pamiętała wymamrotał nerwowe powitanie.
Tylko Oppersdorf posłał jej szeroki uśmiech, machając chochlą na powitanie.
– Jak się Panienka dzisiaj czuje! Pogoda dobra, to i humor musi dopisywać!
– Ah haha, eeee…. Całkiem dobrze? – zaryzykowała.
– A to się cieszę. – odparł wesoło i wrócił do mieszenia w gulaszu, którego zapach doszedł teraz nozdrzy Zofii.
I którego już nigdy nie skosztuje.
– Panienka wybaczy, wiem że nie lubicie zapachu jedzenia. – przeprosił szczerze rudzielec, dalej energicznie pracując w garnku.
– Nic nie szkodzi… E? Skąd Pan to wie? – zdziwiła się szczerze. Nikt zazwyczaj się tym tematem nie interesował.
– Aaaaaaaaa, nie jest panienka pierwszym wampierzem jakiego poznałem. – wyjaśnił Oppersdorf. - Ciotka ma ghulem, więc od najmłodszych lat usługiwałem wampierzom. Taka rodzinna tradycja. Jednego brzdąca się oddaje na usługi co pokolenie, i akurat padło na mnie.
– To, um… Ciekawa tradycja… Dobrze cię traktowali?
– Bili nie mocniej niż ojciec jak się spił. – wzruszył ramionami Oppersdorf – To nie narzekałem. Dach nad głową był, posiłki ciepłe. A teraz pozwolili mi na wschód ruszyć. Życie budować, rodzinę założyć. – westchnął rozmarzony. – A nóż się jakaś kraśna panienka znajdzie co jej w oko wpadnę… Syna mi urodzi, i gromadkę miedzianowłosych dziewuszek. – uśmiechnął się promiennie do wampirzycy, nie przejmując się zupełnie brakującymi zębami. – Ha, może jedna jak dorośnie to Panience usługiwać będzie!
– To… – zawahała się. – Byłoby miłe?
Trudno było odmówić tak szczerej twarzy.

Kątem oka widziała jak Żochowski ukrywa twarz w dłoniach. Z tego, co kojarzyła to sam wspominał coś o… Niesieniu cywilizacji prostakom na wschodzie? Nie brzmiało to za miło, ale nie chciała mu tego wytykać.
Górka zaś nie chciał jej nawet powiedzieć. „Będę walczył. Tyle Panience wystarczy.” Miała nadzieje, że z czasem trochę się do niej otworzy.
Nie chciała wierzyć, że ktokolwiek tu jechał tylko dlatego że książę ich o to poprosił. Wszyscy musieli mieć jakieś marzenie, jakieś pragnienie, nawet jeżeli nie chcieli o tym mówić, jak Górka, Czajkowski czy Pan Rozciecha.
I… Jak teraz o tym myślała, to o jednej osobie zapomniała.

*** Borucki ***



– P-panie Borucki, zastanawiałam się… – zaczepiła szlachcica - Jaki jest Pana powód na udział tej wyprawie?
- Dopilnować twego bezpieczeństwa panienko.- wyjaśnił Borutek i wzruszył ramionami.-I tego by wyprawa się powiodła.-
– E? – zamrugała zdziwiona. – Z pewnością musi istnieć jeszcze jakiś powód?
-Jakiż to inny powód?- zapytał zaciekawiony Borucki i przyjrzał się podejrzliwie dziewczyny. -Swartka coś panience nagadała?-
– E? – kompletnie zgubiła wątek. – Co takiego mi powiedziała?
-Nic… I wszystko zarazem mogła powiedzieć.- stwierdził enigmatycznie szlachcic. Uśmiechnął się i dodał.-Jestem ghulem panienko. Nie uwięziono mnie między życiem, a śmiercią… a za młody często z tego życia korzystałem. Opowieści Swartki o mnie, nie są przeznaczone dla dziewczęcych uszek.-
– A-aha,ha. – dziewczyna zaśmiała się nerwowo, rumieniąc się lekko. – T-to nie będę dociekała… Nie wypada… – I nie była pewna czy chce wiedzieć. – A-ale, wyprawa…. Po prostu… – zawahała się. – Smoleńsk ma być bardzo niebezpieczny, i… Cieszę że mam ze sobą ludzi gotowych na to by mnie bronić, ale… N-nie chciałabym by ryzykowali dla mnie życie tylko dlatego, że tak im kazano…
-Patrycjusze zjednują swoich magią wampirzą, aczkolwiek ci co służą Koenitzowi tacy nie są. I ci służący Zachowi też. Można zjednać ludzi krwią, ale to kosztowne. Można charyzmą, a panienka niewinnością i urodą… to wtedy oni wskoczą w ogień za panienką.- wyłożył te kwestie Borutek.
– Ahaha, proszę tak nie mówić Panie Borucki… Z pewnością nie chciałabym żeby ktokolwiek skakał w ogień… – uśmiechnęła się lekko, po czym swój wzrok skierowała na resztę „jej” kompanii. – Wiem, że wszyscy oni mają swoje marzenia i pragnienia… I mam nadzieje że jak już sprawy się uspokoją to będę mogła pomóc im zdobyć to czego pragną… Choć wiem że część będzie chciała wrócić do Krakowa… – przerwała na chwilę, i ponownie kierując wzrok na Borutka podeszła bliżej. – Więc, co chciałam wiedzieć… To czy jest coś co Pan pragnie osiągnąć w Smoleńsku, czy nasze drogie się rozejdą jak już będzie po wszystkim?
-Nie sądzę, by którykolwiek z nich chciał wracać od Krakowa. W niektórych przypadkach, lepiej żeby nie wracali.- uśmiechnął się ironicznie starzec.-I nie składaj panienko obietnic, których nie mogłabyś dotrzymać.-
– A-aha, rozumiem – zacisnęła usta, uciekając wzrokiem. – Mimo to… Spróbuje. … I nie odpowiedział Pan na moje pytanie…
-Bo nie ma innych powodów panienko.- stwierdził Borutek.
Zofia zmarszczyła brwi, niezadowolona. Ale nie naciskała dalej
. – A-a, no tak. Jeszcze, jedna drobna sprawa… – dodała po chwili namysłu. – N-no, może nie taka drobna… Ostatnio… No, widział Pan jak wyglądają sprawy między nami, w-wampirami… Każdy ma… Każdy bardzo wierzy w swoje racje… I wiem, że wszyscy chcą dobrze… Ale nie jestem pewna czy zawsze zrobią to co właściwe… I boje się… Że mogą przez przypadek zrobić coś okropnego. – Z trudem szło jej znajdowanie odpowiednich słów. Miała swoje obawy co do niektóry członków wyprawy, ale nie chciała też nikogo oskarżać bez powodu. – Tak w-więc, chciałabym wiedzieć… Że gdyby doszło do… Sprzeczki… I trzeba było zrobić to co właściwe… To czy będę mogła liczyć na Pana pomoc?
-Oczywiście panienko… z pewnością możesz liczyć na me wsparcie.- rzekł dobrodusznie Borutek.
Wampirzyca odetchnęła z ulgą, i zauważalnie się rozpromieniła.
– Aaah, cieszę się. - odparła z uśmiechem. – Przez chwilę bałam się że, um, robię wam za wymówkę by wyruszyć z Koenitzem… – dokończyła cicho, uświadamiając sobie że raczej nie powinna była tego mówić.
-Wymówkę?-zdziwił się szlachcic słysząc jej słowa.
– Skoro trzon wyprawy stanowią wampiry, to… Um… Nieważne! – stwierdziła nagle. – Po prostu… Nieważne, to nic ważnego. - zaśmiała się nerwowo, i wycofała ukradkiem.
Borucki z pewnością nie chciał słuchac o wątpliwościach jakie ją dręczyły.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 23-09-2016 o 21:56.
Aisu jest offline  
Stary 04-05-2016, 19:18   #63
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
wszyscy

- Co o niej właściwie wiemy? Oprócz tego, że z Przeworska na Smoleńsk ruszyła? - dopytywał się Zach kiedy się czaili w gęstwinie nieopodal karczmy co przy trakcie stała i gdzie hrabina, jak ocenili wspólnie, na nocleg musiała się zatrzymać.
Marta obok o pień buka oparta orzeszki zeszłoroczne na ziemię opadłe w sobie tylko znanym celu w sakiewkę swoją sypała.
- Cycki takie, powiadał skrzypek, że jak spojrzał, to mu się wszystko w oczach poczęło mienić. I po temu pachołów nie doliczył, czy sześciu, czy ośmiu… Włosy czarne, cera biała. Oczy czerwone. Wielka piękność, ponoć jednym uśmiechem serce topiła. Ten herb, wąż człowieka żrący, niepolski jest. A ona nie z Przeworska jechała. Ot, on ją dwa dni drogi ode Przeworska na postoju spotkał. Słudzy do niej z wielkim szacunkiem podchodzili, hrabiną zwali. Gadali, że na Inflanty jadą.
- Na Inflanty? To zupełnie gdzie indziej niż my. Po co więc ją gonimy oprócz tego, że w istocie niezła to rozrywka w takim towarzystwie miłym się po krzakach gnieść.
- Bo być może to Tzimisce? - podsunęła Marta uprzejmym szeptem. - Bo powiedzieć, że na Inflanty droga, każdy może, a jechać gdzie indziej? Bo jakoś dziwnie jednym szlakiem z nami jedzie? Bo… chcemy te cycki zobaczyć?
- E? Myślałam że to ta przyjaciółka księcia Szafrańca, co się miała z nami skontaktować? - zapytała zaskoczona Zofia, kompletnie pogubiona. Dziewczyna naprawdę powinna zwracać większą uwagę na to co działo się dookoła niej...
- Honorata Jasnorzewska? Toć ona ma w Smoleńsku tremerskich interesów pilnować, by dobrze sadłem obrastały. A nie szlajać się pod Krakowem… Herb niepolski. A ona Laszka - dodała po chwili. - Choć może być, iże faktycznie gangrelskie te cycki…
- Gangrelki zazwyczaj przyrody bliżej, w krzach siedzą jako widać - tu rozbawionym wzrokiem przebiegł Zach od Marty do Swartki - a nie z orszakiem co by sobie ciżemek nie umorusać. A oczy czerwone… niepokojący to opis. U Gangreli takiem widywał tylko ale wiadomo, że Diabły talenta mają by ciało przemieniać wedle woli dowolnie. Oczy się chyba w to też wliczają. Ale zakładając, że ona z Tzimisce to co wobec tego? W więzy brać i na Smoleńsk, jako kartę przetargową ciągnąć? - nie tracił Węgier humoru.
- Zawsze możemy po prostu podjechać się przywitać… - wymamrotała Zofia. - Skoro i tak jedzie na Inflanty… - ścisneła usta. - … Ale dziwną trasę obrała…
- Czy ja wiem czy dziwną, zależy skąd zmierza. Jakby się uprzeć to i prosto na północ i dojedzie - Milos strzepnął suche gałązki z ubrania. - Chodźmy do środka, głupio tak tu stać w nieskończoność.
- Konno podjedźmy, żeśmy przejezdni - Marta zerknęła na Milosa. - Szlachcic polski z córką w drodze na służbę do jakiegoś książątka na zachodzie? Przygodnie spotkana gangrelska obstawa?
Zofia zerkneła na Węgra.
-… Nie wydaje mi się bym mogła udawać jego córkę… - odparła z wahaniem. Nikt nie zauważył tego, że Swartka… gdzieś znikła, gdy oni debatowali. A Wilhelm jeszcze nie dotarł.
- Gadał Giacomo - przypomniało się Marcie - że ten herb włoski. Rodziny Visconti.
- Nic mi to nie mówi - skonstatował Zach marszcząc czoło i z wyrzutem na Zosie spojrzał. - A czemu byś nie mogła? Że ojciec ze mnie marny by był, nawet jak udawany?
-... Nie widze między nami podobieństwa. - odparła po prostu, woląc nie komentować jego zdolności rodzicielskich… lub ich braku.
Tymczasem rozmowę przerwał głośny szelest przedzierających się przez poszycie leśne Kainitów, w tym i Koenitza w pełnej zbroi. W końcu dotarł na miejsce, a wraz z nim Jaksą i Sarnai.
- Ah, Pan Jaksa i Pani Sarnai- – Zofia spojrzała na nich zaskoczona. – Myślałam że nie chcieliście nam towarzyszyć?
- Straciliśmy poczucie czasu zagłębieni w rozmowie - odpowiedział stojący najbardziej z tyłu krzyżowiec.
Sarnai jeno spojrzała na Jaksę, tak dla czujności sprawdzając co Gryfita znowu mówi.
- Wieszczy mamy ot Szafrancza. - stwierdziła niecierpliwie. Spojrzała znowu na Koenitza czy ten chce mówić.
- Wygląda na to że trzej Spokrewnieni ruszyli w kierunku Smoleńska, z czego z pewnością jeden jest nam wrogi. A gdzie… no… Swartka?- zapytał Wilhelm.
- E? – młoda wampirzyca obejrzała się dookoła. – Była tu… Chwilę temu?
Jaksa zaczął się rozglądać wkoło. Spojrzał na Koenitza i przyłożył palec wskazujący do ust.
- Ciii. - po czym skupił się na swoich wzmocnionych zmysłach, co w sumie nic nie dało, bo Swartki nigdzie nie dojrzał. Nauczony doświadczeniami ostatnich nocy zrezygnował z dalszego wyczulania swoich zmysłów.
- Ci trzej spokrewnieni - dopytywał Zach - to kto dokładnie? Ta co w karczmie siedzi to Włoszka, z rodziny Visconti jak twierdzi Giacomo. I w jakim sensie wrogi któryś z nich jest.
- Ten trzeci. O którym wiadomo najmniej.- wyjaśnił Wilhelm.
-… Ale... Co dokładnie znaczy… Wrogi? - dopytywała się zmartwiona Zosia - Co takiego zrobił?
- Idę ja po wietrznicę - mruknęła Marta. - Nim powóz ukradnie albo co.
- Jeten to kszyszowiec co Ciefanny jakowesz szuka, druga to wampirzycza do Inflant jecie a tszeczi to ktosz kto ghuli Janowych ubił z czenia przeszłuchujoncz wczeszniej. Jan ostrzega przed wszystkiemy bo za namy jadą na Szmoleńszk własznie. Tszeba by luci poszłacz pszed nas i za nami czo by baczenie mieli i wieszczi nam dawali. Te hrabinie lepij poobszerwowacz wpierw niźli na nio wprost szuczacz.
- Krzyżowiec? - zmarszczyła się Marta na odchodnem. - Dziwne.
Wzdłuż linii drzew ruszyła cicho, wypatrując, czy się niesforna Swartka gdzieś przy karczmie nie kręci.
- A pewność ma Szafraniec, że oni wspólnie działają? Jeden zaatakował jego ghuli i rozumiem, że on wrogi. A pozostała dwójka? - kątem oka śledził Martę co by nie znikła jako Swartka.
- Niekoniecznie muszą działać, lub nawet wiedzieć o sobie. Jeśliby działali razem, to wszyscy próbowali by ukryć swą obecność. Na pewno jeden Kainita nam jest wrogi.- ocenił Koenitz.
Sarnai również w mroku zniknęła, powoli wycofując się za plecami Jaksy i Koenitza.
- Czyli wampirzyca - Zach wskazał gestem gospodę - niekoniecznie wroga nam.
- Ani wroga, ani przyjazna… Na pewno nie jedzie naszym tropem, skoro dała się tak podejść.- zamyślił Wilhelm.-Gdybym podążał za nami, to z pewnością ukrywałbym swą obecność… Ty chyba też, mości Zach?-
- Gdybym za kimś podążał to bym przede wszystkim był… za nim. Nie przed nim. Co by oko mieć. Na bieżąco reagować jakby trasę zmienił, dozbrajał się, sojuszników dobierał. Chyba, że przed nami jest celowo. Bo wie, że to trakt jedyny i prędzej czy później się z nią zrównamy, nocleg wspólny gdzieś się trafi i zbliżyć się chce. Zapoznać. Sieci zapleść.
- My i tak podążamy lasami… zamiast traktem.- stwierdził zamyślony Koenitz.
- Ale na niego zbaczamy. Ku wsiom i miastom. Jeść trzeba - wzruszył ramionami. - Po co spekulować? Drogi dwie. Albo w istocie iść się zapoznać. Nawet jeśli ona Tzymizshe to jedna, a nas siedmiu Spokrewnionych. Prosta sprawa. Albo ogon założyć i baczyć co zamierza samemu się nie ujawniając.
- … Jeżeli ani nas nie śledzą... Ani specjalnie nie pędzą przed nami … To może jest to prostu zbieg okoliczności? - myślała na głos Zofia, chociaż nie brzmiała specjalnie przekonana do swojej hipotezy. - … Moze powinniśmy ich po po prostu zapytać... Czemu jadą do Smoleńska? … I co się stało z ghulem?
- Oficjalnie jedzie na Inflanty - sprostował Zach. - To i nie możemy pytać o Smoleńsk, bo to zdradzi naszą podejrzliwość. O ghuli Szafrańcowych tym bardziej. Wyjdzie na jawne oskarżenie, a z braku dowodów hrabina będzie mogła bezkarnie zaprzeczyć i od wszystkiego się uchylić.
- Zawsze można podszyć się za miejscowych Spokrewnionych i z tej pozycji wypytać ją o zamiary.- zaproponował Koenitz po namyśle.
Zofia spojrzała na Wilhelma, a potem przeniosła wzrok na Jaksę.
- … Może pani Marta mogłaby… – skierowała wzrok w stronę gangrelki, i zawiesiła spojrzenie na kawałku trawy, który chwilę temu zajmowała.
Krzaki zaszeleściły i wypluły Martę, uchachaną jakby nie tylko Włoszkę, ale i Italię całą ukradła.
- Jeśli łaska odwrócić uwagę w głównej sali - rąbnęła bezwstydnie i bez wstępów do bożogrobca i Patrycjuszy, pomników honoru i wysokich wartości moralnych - to my ze Swartką poszukamy, czy hrabina jakowyś szkieletów w kufrze między peniuarami nie wozi - wyszczerzyła zęby. - Znaczy, bagaże jej w alkowie przetrzepiemy. Może ukradniemy co…
- Mości Zach z pewnością lepiej się ku temu nada i zwróci mniej podejrzeń, niż ja…- ocenił Koenitz uderzając dłonią w żelaznej rękawicy, o równie żelazny napierśnik zbroi.-I jest odpowiednio ubrany, na taki podstęp.
Przyjrzał się też Zachowi w zamyśleniu i wzruszył ramionami.- Gdzie jedzie, jak długo się tu zatrzymać planuje tutaj, kim jest… wszystko o co by spytał zatroszczony o swe żerowisko Spokrewniony.-
Marta przyjrzała się Patrycjuszowi z uwagą. Tak ją tknęło, że chyba nigdy go nie widziała bez pancerza. I może by zapytała, czy do snu też nie zdejmuje - ale czas był średnio odpowiedni do tego, i znajomość jeszcze chyba nie na takim etapie.
- Jak polegniesz pod wdziękami hrabiny - dźgnęła zamiast tego Węgra palcem między łopatki - mogę zabrać sobie twojego ghula?
- Jak polegnę to weź i wszystkich raców - błysnął Zach zębem, kołpak na głowie poprawił i raz jeszcze na Koenitza spojrzał. - A jak ona jakąś wiedzę ma? Języka zasięgnęła co do miejscowych Kainitów? Nie lepiej podróżnego udawać?
- Uwagę jej i pachołów masz przyciągnąć. Więc cokolwiek czynić i gadać będziesz… niechaj wielkie będzie. - Marta przeciągnęła zimną dłonią po Zacha karku. - Zaczniemy iść, jak usłyszymy padające z wrażenia niewiasty.
- A my mości Jakso? Będziemy czekać w odwodzie?- zaproponował Wilhelm zakonnikowi. Po czym spytał Zosi.-A jaką rolę ty panienko chcesz sobie przypisać w tym całym przedstawieniu?-
– E? – Zofia zamrugała zaskoczona. – N-nie wiem… Czy Pan to bezpieczne puszczać Pana Zacha samemu? Zwłaszcza jeżeli jeden z tych wampirów jest groźny…
- W zasadzie to jest tam tylko jeden wampir, wampirzyca co jest warte uściślenia.- przypomniał Wilhelm i zerknął na Martę upewniając się.-Czy aby mam rację?
- Nigdy nie wiesz na pewno… póki nie wdepniesz - odparła Gangrelka uprzejmie. - Raz się żyje, panowie szlachta. Wiecznie. I wesoło. Idziemy? Najwyżej się będziem nawzajem wybawiać z opresji. Pragnę uściślić - posmakowała nowe słowo - że z tych krzaków to jak nic nie było widać, tak dalej nic nie zobaczymy.
- Którędy macie się wślizgnąć? Skąd wam tych pachołów oczyścić? - dopytywał się szczegółów Węgier. - Zgarniem ich do środka i tam Włoszkę przydybamy. Z Zosią damy radę - uśmiechnął się do młodocianej wampirzycy dodając jej otuchy.
Wampirzyca zawahała się, po czym bez słowa skinęła głową. Pomysł niespecjalnie jej się podobał… Ale nie mogła puścić Węgra samego.

*

Ruszyl Węgier wartko, na Zosię wesolutko spojrzał.
- No to robimy kocioł - streścił. - Zlecą się wszyscy do środka, to się na zewnątrz oczyści.
- E? Kocioł?
- Ma być głośno, efektownie i niebezpiecznie. Skoro wszystkie pachoły się mają do środka zlecieć to powinni zadrżeć o swą panią i się rzucić na ratunek. Co innego ich skłoni? No chyba, że po włosku umiesz powiedzieć “wino darmo!”.
Pokręciła głową.
-… Ale mówie całkiem nieźle po rusku? - zasugerowała, licząc na to że Milos znajdzie sposób na to by wcielić to do swojego planu.
- Udajemy miejscowych. To nasze terytorium i nasze ludzie. Wtedy prawo pełne z nami do zadawania pytań. A teraz idź Zosiu i poczekaj na mnie przy wejściu. Ja tylko muszę coś z kulbaki wziąć.
Jak powiedział tak zrobił. Chwilę się szykował, coś pod nosem pogwizdał. Wreszcie w siodło wskoczył i pod samo wejście na pełnym pędzie podjechał wzbudzając tumany kurzu. Zofia uśmiechała się nerwowo do okolicznych miejscowych, przestępując z nogi na nogę. Zach zaś klaczkę przy koniowiązie ostawił, na ziemię skoczył i drzwi karczemne z buta pociągnał aż odskoczyły w zawiasach. Zosi oko puścił i pierwszy wszedł do sali głównej, ubrany jak szlachcic bogaty lecz o temperamencie swobodnym, lubującym życie i tegoż pokusy. Przy szynkwasie się zatrzymał, w uśmiech czarujący się uzbroił i wtedy to, rusznica co lufę miała o ramię Węgra opartą, wystrzeliła z porażającym hukiem prosto w sufit gospody. Stojąca obok Zosia pisnęła z autentycznego przerażenia i odruchowo zanurkowała pod stół. Zaiste, towarzyszka na której można było polegać. Trudno powiedzieć, czy huk broni palnej ściągnęła paholików wampirzycy. Na pewno jednak ściągnął uwagę zgromadzonej w karczmie licznej zaściankowej szlachty zaskoczonej pojawieniem się Milosa, jak i chowającej się pannicy. Huk broni palnej ściągnął uwagę. Tylko że z pewnością niezupełnie taką jakiej Zach oczekiwał. Trudno było udawać miejscowego, gdy cała zgromadzona w sali biesiadnej szlachecka brać przyglądała się podejrzliwie Węgrowi, aż w końcu jeden z nich ruszył do wampira… wytypowany przez resztę zgromadzonych tutaj licznie wojaków pod bronią.
- Ktoś ty ?- zapytał na wstępie wąsaty rycerz opierając kciuki na szerokim pasie słuckim opasującym duże brzuszysko.- Hałasu, żeś tyle narobił, łamiąc przy tym dobry obyczaj z rusznicą do karczmy się pakując. Mogłeś komuś szkody zrobić.-
- No co ty sztywny taki? - Zach podszedł warchoła i przyjacielsko w łopatkę go klepnął. - Przywitaj się zacnie z przyjacielem swem i kolejkę wszystkim postaw!
Objął szlachcica ramieniem, twarz do twarzy zbliżył i wspomnienie z niej wyłowił, o bitwie, w której tamten czas temu udział brał. Tyleż, że w niej ramię w ramię walczyli teraz, on i Milos, heroicznie i z fantazją, a i Węgier życie mu z młynu szabli uratował.
- Druhu! Co za spotkanie! Ostatni raz jak się widzieliśmy życie ci uratowałem a ty wdzięczność dozgonną mi przysięgałeś i co, tak się odpłacasz? Mówiłeś, że jak się spotkamy to biesiadę stulecia wyprawisz, tedy wyprawiaj! - zaśmiał się i na schody prowadzące w górę popatrzył. - Ponoć tu macie Włoszkę jakowąś zjawiskową co w konkury do niej z ziem bliższych i dalszych szlachcice przybywają?
Ręką pomachał skrytej pod stołem Zosi.
- Chodźże, poznaj druga mojego!
Wampirzyca wystawiła głowę do góry, obrzucając Zacha morderczym spojrzeniem. Wygramoliła się niezgrabnie spod stołu, i mamrocząc coś pod nosem podeszła do przodu. Ten zły nastrój mógłby się utrzymać, gdyby wzrok wszystkich szlachciców nie skupił się nagle na niej.
- … Dobry wieczór… – przywitała się nerwowo.
- Córka moja. Wojsława! - dodał Węgier z dumą i po pasie z bronią się poklepał. - Cała matula, wypisz wymaluj.
- Wyprawić… Nie pamiętam…-mruknął niepewnie szlachcic i przycisnął dłoń do czoła, mrucząc pod nosem.-Bitwę… tak pamiętam, uratowałeś mi życie. To była wielka jatka pod Orszą. Rzeczywiście tam żeśmy się spotkali…
-Ej, Wojciech … co ty pleciesz. Dyć my obaj byli pod Orszą. I Słowiński w orszaku dziedzica Wileckiego… Ja żem tego Węgra nie pamiętam. I życia… nikt ci tam nie ratował.- wtrącił się kolejny opój, a za nimi następni, którzy Orszę pamiętali, ale Milosa nie.
- Może to był Słuck?- przypomniał kolejny szlachcic. Ale następny szaraczek.- No… ale ja byłem pod Słuckiem i z kolei, Wojciecha chyba tam nie było.
-A na biesiadę to zapraszam to siebie, co będziemy tu Żydka tuczyć.- rzekł w końcu Wojciech próbując pozbierać do kupy sytuację. Widać było, że kiesa u niego do pękatych nie należy.
-Wsiadaj na koń z córką i u mnie na izby zajeżdżajmy. Akurat mam dwóch junaków to… -szukał własnego zysku w tym niefortunnym spotkaniu.
- Jakeś mnie pod Orsza nie widział skoro ja cię doskonale pamiętam? Dyć wam spirytus mózgi na tym grajdołku strawił? - do kolegi co go nie pamiętał doszedł, uściskał. - Ramię w ramię, pod Orszą, tam się poznalim. Choć i jak się zagotowało z oczu mi znikłeś, wtedym Wojciechowi życie uratował. Przemilczał, lisi syn? A teraz grosza skąpi żeby świętować ponowne spotkanie? Tedy na mój koszt! - zakrzyknął do gospodarza. - Beczułki wytocz, tylko porządne, nie chrzczone! A mnie wpierw Włoszkę zobaczyć. Prawda, że taka krasna? - osełedec zaczesał, wargi oblizał. - Gdzie ona? - Zosi na ramieniu rękę położył i uśmiechnął rad z siebie. Szeptem dodał - Dobrze nam idzie?
Ta tylko spuściła wzrok, czerwona jak pomidor. Jeżeli zamiarem Zacha było granie obleśnego wdowca zawstydzającego swoją córkę, to jej zdaniem szło mu fantastycznie.
- Z dziedzicem teraz.. nie dla psa kiełbasa więc.-wyjaśnił krótko Wojciech, podczas gdy arendarz pojawił się przy Zachu z lisim uśmiechem i wyciągnął chciwie dłoń.-Toteż liczę że tak hojny pan z góry uiści zapłatę, a i szkodzie biednemu zapomni, a i wynagrodzi zniszczenia bronią.. przypadkiem przeca wyrządzone.
Zachowi szło zbieranie wokół siebie szlachty, coraz lepiej… aż za dobrze nawet, bo otaczała go niczym miękki kokon chciwych rąk, wielkich brzuchów i chciwych plotek uszu. Roiły się niczym pszczoły wokół swej królowej.
- Nie dla psa… co? Czy ty mnie właśnie do psa porównałeś? - Zach przybrał surową minę i na Wojciecha z góry łypnął. Powietrze zgęstniało i przez chwilę bitka wisiała w powietrzu ale wtrącił się karczmarz. - A tak… rachunki.
Odciągnął właściciela na bok obok szynkwasu Zosię za rękę cały czas trzymając. Resztę szlachciców gestem powstrzymał by prywatność im dali jak interesy będą ubijać.
- Z chęcią odszpuntujesz kilka beczułek. Na stół wytoczysz i do siebie pójdziesz bez słowa, spać się położysz.
Zostawił go tam i ruszył z Zosią w stronę schodów.
- Wchodzimy do jaśnie pani - wyłożył plan.
- … Mogłeś mu chociaż zapłacić. – odburknęła niezadowolona panienka.
- Żyd i sknera, nie zbiednieje.
- … Sam jesteś niewiele lepszy. - skrzyżowała ręce na piersi. - Miejmy to już za sobą.
- Tedy następnym razem jak trzeba będzie uwagę stu ludzi skupić tobie damy szanse się wykazać. - Węgier skinął na Wojciecha i pozostałych. - A zaproście wy Włochów do kielicha! A myślą, że lepszejsi są od Lachów by przy jednym stole zasiąść? My gospodarze, my zapraszamy, obyczaj każe naszą gościnność uszanować.
- Z służbą pić! Potwarz! Nie dla psy kiełbasy!- rozległy się pokrzyki świadczące o tym, że tutejsi, choć na rapciach szable i miecze wieszali to jednak nadal szlachta herbowa i z byle prostakami toastów spełniać nie mieli zamiaru. Nie opili się dość i nie było to wesele, by pomieszanie stanów nastąpiło. Nic więc dziwnego że pomysł Zacha ich oburzył i zaczęli mu się sprzeciwiać gwałtownie.
Zosia zmarszczyła gniewnie brwi, ale jakakolwiek kąśliwa uwaga, na jaką by się odważyła została szybko zabita przez wrzawę jaką wznieśli szlachcice.
… Ugh, jaka okropna sytuacja. Dlaczego w ogóle zgodziła się mu towarzyszyć? Czemu miało to wszystko służyć? Powinna była zostać z Panem Jaksą i Panem Koenitzem… A nie znosić… To.
Ale… Jeżeli Zach potrzebował jej wsparcia, to będzie próbowała mu go udzielić… Jak małe by ono nie było.
- Um, przepraszam… - spaliła się rumieńcem jak tylko poczuła na sobie spojrzenie tych nielicznych szlachciców do których dotarł jej słaby głos. – Czy… Byłby duży problem by służba raz do nas dołączyła? … Nie wydaje mi się… Nie wiem… Nie wiem czy wypada mi… Bawić się w męskim towarzystwie. – spuściła wzrok. Chwila, jak na to matka mówiła? „Przyzwoitka”? Czy nie kogoś takiego potrzebowałaby szlachcianka na takiej imprezie?
Cholera, nie pamiętała.
Sytuacja jednakże znów obróciła się przeciw dwójce wampirów. Oczywistym bowiem było, że delikatna Zosieńka nie powinna przyglądać się pijatyce szlachetnie urodzonych. Zatem od razu kilku młodzieńców ofiarowało się ją oprowadzić po karczmie z dala od całej tej zabawy. Niestety w okolicy nie było nikogo, kto mógłby się na taką przyzwoitkę nadawać.
Chwila, to zamiast trzymać się Ojca miała zostać sama jak palec z grupą młodzieńców? Kto uznał to za odpowiednie rozwiązanie!
Zofia uśmiechnęła się nerwowo do… Bohaterskich szlachciców, z wyrazem nieudawanej paniki w oczach.
- … To ja może… Poczekam u Pani szlachcianki aż skończycie? – palnęła pierwszą alternatywę która jej przyszło do głowy.
- To zły pomysł. - zaśmiał się młodzian. tak jakoś lubieżnie.- Pani Włoszka ma gościa. Dziedzica. I raczej wolą być sami. -
- Co Pan… - zamarła. Po czym zakryła usta. – Nie mówi Pan! Toż to nie przystoi!
- Nie przystoi mówić, nie przystoi zapewne podglądać, acz i nie przystoi im zawadzać.- ton głosu młodziana wręcz ociekał zazdrością… Co nie uspokoiło obaw dziewczyny, która odsunęła się od lubieżnego młodzieńca z mieszaniną strachu i obrzydzenia.
- … Myślę że zostanę z ojcem…
- Cofnij się waćpan - Zach zniżył głos do groźnego pomruku. - Jak się będziesz mojej córce naprzykrzał wbrew jej ochocie to za koniem pociągnę.
Nie wyglądał bynajmniej jakby żarty się go trzymały. Do pozostałych zaś warknął.
- Trunków się napijta i nos w kubki wsadźcie, na lepsze wam wyjdzie. Ja mam do hrabiny interes, lepiej by tylko moim i jej został - Zosię ujął za ramię i na schody się marszowym krokiem skierował a spod brwi groźnie na szlachciców wejrzał aby jasnym było, że jest w tej sprawie śmiertelnie poważny. Kolejnym problemem, który Zach rozwiązał za pomocą patrycjuszowskiej sztuczki byli dwaj pachołkowie dziedzica. Dopiero po wpłynięciu na ich umysły, Milos wszedł do środka pokoju, by zastać nieco bladego szlachcica śpiącego na łożu. Ślady na jego szyi świadczyły, że hrabina się nim pożywiła, po czym pospiesznie opuściła już komnatę.
Zach stłumił przekleństwo. Wrócił po jednego z ogłupionych strażników szlachcica i wciągnął do środka pijąc z niego na tyle by nie zabić. A skoro apetyt jego do wielkich należał podobnie potraktował i drugiego, zostawiwszy śpiących obok swego pana. Z ustami krwią umorusanymi i dzikimi, skrzącymi gniewem oczami spytał późninej Zosię.
- No co?
Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć mu w oczy.
- Nic. – odparła cicho. – Chodźmy już… I dziękuje, za pomoc.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 04-05-2016 o 19:21.
liliel jest offline  
Stary 04-05-2016, 19:44   #64
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
udział wzięli: Liliel i Asenat

Tak jak Marta przewidziała, niesforna wampirzyca podkradała się do karczmy świecąc gołym półdupkiem w swej szacie. Jej celem chyba było zakradnięcie się do pokoju tajemniczej Hrabiny, a gangrelskimi sztuczkami uspokoiła psy. Trzeba było przyznać, że pustelniczka zwinną była dziewuszką i skradała się niczym Tatar. Marta zrazu jęknęła w duchu. A potem duch łupieżczy i złodziejski się w niej obudził, ziewnął i zapytał: a czemu nie? Co niby zdrożnego w zakradaniu się do cudzej alkowy i trzepaniu piernatów w poszukiwaniu tajemnic i bardziej przyziemnych, za to przyjemnych dla oka kosztowności? Przynajmniej się dowiedzieć czegoś można i pamiątkę sobie wziąć, a nie czekać w krzakach, aż boskim zrządzeniem jakieś objawienie na rozum spłynie, bo najpewniej nie spłynie nigdy. Rozejrzała się czujnie i z dzikim uśmiechem smyrgnęła za Swartką.

– Poczekaj – złapała za płowy warkocz i wyszeptała w małe, zgrabne uszko. – Ja z tobą. Poubezpieczam ci tyły. Hrabina gdzie?
– Na samej górze… z gachem tutejszym – zaśmiała się cicho wampirzyca i mruknęła drapieżnie. – Puszczaj… to boli.
Gdy Marta puściła jej warkocz, Swartka dodała: – Ot pachoły gadatliwe, że można pani z południa przyjechała, to i nazjeżdżało się szlacheckiego narodu. W tej chwili je kolację z miejscowym ziemianinem. Albo ziemianina na kolację. Jakiś Powsiński, ma dwie wsie w okolicy. Wdowiec… to i uderzył w konkury przed szaraczkami.
– Oby w uczciwych zamiarach na rękę liczył… a nie w bałamutnych na noc pełną wrażeń. To może się do bagaży przemkniemy. W alkowie konsumują czy w izbie?
– Nie wiem… nie wchodziłam do środka. Ino pachołów podsłuchuję. I wszyscy są nią zachwyceni – zachichotała Swartka.
– To warto chyba poznać na to recepturę – Marta zachichotała także. – Chodź – pociągnęła wietrznicę za kraj rękawa. – Karczmę obejdźmy. Obadajmy, czy przez budynek na górę, czy przez okno gdzie da się.
– Da się … ino trzeba odciągnąć uwagę pachołków kręcących się w okolicy wygodnego miejsca do wspinaczki. – Swartka sama przejęła inicjatywę, prowadząc Martę we właściwym kierunku.
– Lepiej wspinasz się… – Rozbójniczka wyłamała z chrzęstem palce białych raczek, oceniając dystans, jaki dzielił je od bocznego wejścia do tajemnic… jakichś, na pewno ciekawych. – Czy odwracasz uwagę?
Chciała szczypnąć w blady pośladek, ale stwierdziła, że się skupią może na zadaniu.
– Chętnie bym zobaczyła tą ślicznotkę… – zamyśliła się Swartka.– Ale nie macham językiem zwinnie, więc… lepiej ty się wspinaj. A ja spłoszę konie.
– Lepiej nie. Rozlezą się po okolicy jak pchły po kożuchu. Jeszcze na naszych natkną się – klepnęła w biały zadek – Patrycjuszy do gadania wyślemy. A my na górę obedwie. Poczekaj – wycofała się w zarośla.

Wróciła po kilku pacierzach z przepojonym satysfakcją uśmiechem na twarzy.
– Węgier zrobi hecę w karczmie na dole… Tyrolczyk z krzaków ubezpiecza. Jesteś pewna, że Patrycjusze tacy sami? Bo mnie cechy śmiertelnych nacji po oczach aż biją – zachichotała, zasłaniając usta dłonią. – Zosia z Zachem, Jaksa chyba też w odwodzie.
Nachyliła się i spódnicę szeroką obwiązała wokół nóg, by jej we wspinaczce nie zawadzała. Zaszeptała bezgłośnie, przywołując polującego w okolicy Diamenta. Basior ostatnio zdawał się rozdrażniony, ani chybi z zazdrości, bo na Węgra iście spod wilka patrzył. Jednak przybędzie, jak zawsze… I na pewno mniej zdziwienia wywoła wypadając z krzaków, gdy Marta go wezwie, niż Wilhelm Koenitz w zdobnej szlachetnymi kamieniami pełnej zbroi płytowej.
– Ty przodem – rzekła do Swartki, starając się wyglądać niewinnie, co jednakże przekraczało granice jej nadludzkich możliwości. Skoro nie zobaczy osławionej hrabiny, przynajmniej zajrzy pod Swartkowe poszarpane szatki.

Wampirzyca wystrzeliła do przodu jak strzała, przemieszczając się do jednej do drugiej, kryjówki, po czym zwinnie niczym wiewióreczka zaczęła się wspinać na górę, a Marta... mogła podziwiać jej zwinność i goliznę. Swartkowe odzienie było bowiem robione z myślą o takich wspinaczkach i pozwalało odsłonić nie tylko dwa księżyce w pełni, ale też i wszelkie niewieście sekrety półdzikiej wampirzycy.

Martę w połowie drogi za drewniany kojec, w którym gulgotały zawzięcie dwa indyki dobiegł huk wystrzału głośny i bliski. Zach, zdaje się, gościnne występy na wsi wesołej i spokojnej zaczął z przytupem od mocnego akcentu. W każdym razie pacholiki, co się pacholikowym zwyczajem szwendały wokół karczmy, duldały z gąsiorków, lulki paliły i czyniły co w ich mocy, byle do niczego pożytecznego ręki nie przyłożyć, hurmem ruszyły do izby. Ich strata. Głowy by zadarli, a cuda i dziwy zobaczyliby niezwykłe. Swartka akuratnie nogę uniosła, by daszek nad podcienią okraczyć i pokonać. Marta zaś przepchnęła dłoń między żerdkami kojca i pogłaskała indora po czerwonych koralach. Czekała, aż ostatni sługa, przez gorzałkę ostro już sponiewierany, w drzwi trafi wreszcie. Gdy wiktorię odniósł, skórę sarnią w odrzwiach dla ochrony przed nocnym chłodem przybitą zrywając przy okazji, pomknęła za Swartką. Wspinała się zręcznie, to w migające jej nad głową wdzięki wpatrzona, to okna i podwórze przed karczmą lustrując. Ustała, gdy i Swartka przystanęła, czemuś w szparze po zerwanej drewnianej dachówce się przypatrując z uśmiechem.
– Tu gniazdko jest. Z ptaszkami małemi…
W istocie, coś w dziurze kwiliło cichutko, przebudzone.
– Tobie jedno tylko w głowie – wyszeptała Marta. – Śmigaj na górę. Ale nie wchodź beze mnie, jak razem się bawimy, to razem.

Akurat przyłapali bladolicą, gdy głaskała po głowie „śpiącego” szlachcica. Było na co popatrzeć.


Wabiła oko bielą swej skóry, krągłymi piersiami stworzony ku pieszczotom, śliczną twarzyczką i puklami czarnych włosów. Pożywiła się tutejszym szlachcicem i teraz ścierała z twarzy resztki swej uczty. Głaszcząc go po głowie, szeptała słodkim jak słowik głosem przebieg ich wspólnej nocy… bardzo sugestywnym i poetyckim językiem i przy tym bardzo obrazowym… na tyle obrazowym, że gdyby serduszka obu podglądaczek biły jeszcze, to ta opowiastka przyspieszyłaby ich bicie i zabarwiła liczka czerwienią.

Marta próbowała obejrzeć tyle z wnętrza komnatki, ile się dało cichaczem przez okno. Łatwe to nie było. Prawe oko uparcie zezowało jej na obciągnięte czarną koronką hrabiowskie półkule, a lewe na oblizującą się łakomie i jawnie Swartkę. Włoszka tymczasem z wprawą znamionującą duże doświadczenie bałamuciła nadal mości Powsińskiego, wdowca na dwóch siedzącego, plotąc mu piętrowe banialuki. Marcie w głowie się nie mieściło, że się takie opowieści uszom męskim miłe, po co gadać, jak robić można. Jeszcze bardziej niepojętym było, że hrabina Visconti to już druga po księdzu Giacomo z Włoch przybyła persona, co się płynnie, acz z akcentem. w lackiej mowie dogaduje. Na italijskich uniwersytetach musi być, że język polski wykładają… Zza uchylonego okna doleciało porównanie piersi do młodych koźląt, i zaraz po nim opis tego, jak owe jagnięta brykają. Rozbójniczka wykrzywiła się z niesmakiem nad szlacheckimi gustami. Bez wątpienia hrabina swoje bałamucje wspierała krwią, choć z taką aparycją, to po prawdzie chyba nie musiała i mogła spokojnie pleść dyrdymały, nikt nad nimi głęboko nie dumał. Jednakże nawet najsilniejsza krew i największa uroda nie były w stanie zmienić okrutnej prawdy. Kozy zawszeć śmierdziały i śmierdzieć będą.

Szczęśliwie, do opowieści o przygodach dwóch małych kózek hrabina nachyliła się nad ziemianinem, wspierając swoje jagnięta jego policzek. Odwróciła się bokiem do okna, dzięki czemu Marta dostała okazję do zapuszczanie żurawia w głąb pomieszczenia. Ujawniło to stół, będący pobojowiskiem po wystawnej kolacji. Czuli kochankowie byli sami poza tem, pachołów hrabiny ani widu, ani słuchu.

Bowiem generalnie, zdała sobie nagle sprawę Gangrelka, ich od początku nigdzie nie było… Zachowy fortel wciągnął w karczemne podwoje tylko sługi szaraczków i pacholików z oberży. Marta obrzuciła podwórze zaniepokojonym spojrzeniem. Miała nadzieję, że Milos zrobi niebawem coś wyjątkowo niesamowitego, co skłoni hrabinę do udania się na dół. Nie mogły tu ze Swartka tkwić wiecznie, a jeśli Włoszka nie wyjdzie, może sie okazać, że łaziły po gzymsach tylko po to, by jagniętom przypatrzeć się i świństewek posłuchać.

Po chwili do drzwi ktoś się dobijać począł.
– Contessa… – doleciał do podglądaczki głos zza drzwi.
– Entrare – odpowiedziała kobieta. Do środka wparował rosły osiłek o łysym łbie i wyglądzie ludzkiego bulteriera. Mimo dość porządnego stroju, wydawał się wyrośniętym zbójem. Wampirzyca uniosła bez problemu ciężkiego i nieprzytomnego szlachcica i położyła go na łóżku, konwersując po włosku ze swym sługą. Najwyraźniej zamierzała opuścić to miejsce.

Przycupnięta w niewygodnej pozycji rozbójniczka uznała, że przedstawienie skończone. Do komnatki, jak się okazało po bliższym przyjrzeniu, nie wniesiono bagaży hrabiny Visconti. Zatrzymała się tu tylko po to, aby wieczerzać. Kufry, paki i skrzynie z peniuarami i tajemnicami zapewne tkwiły sobie nadal przyczepione do powozu z wężem morskim wymalowanym na drzwiczkach. Tenże zaś w stajni stał niechybnie, skoro się przed karczmą w oczy nie rzucił.
– Idziemy – tchnęła w Swartkowe ucho.

Na razie sytuacja na podwórcu była opanowana, choć przy stajni był ruch. Swartka i Marta skradały się ostrożnie i bacząc na to by nie zostały zauważone. Natomiast Contessa i jej sługa nie zważali na takie subtelności i raźno zmierzali ku stajni opuszczając karczmę wyjściem dla służby.
Marta Swartce pokazała sąg drewna obok stajni, dobre miejsce, by schować bijące po oczach półnagie krągłości. Sama rozsupłała spódnicę, którą dla wygody przy wspinaczce zawiązała wokół kolan, włosy dłonią przeczesała i wkroczyła do stajni, kierunek sobie obierając na boks niedaleko powozu hrabiowskiego, w którym jabłkowita foremna klaczka poczynaniom hrabiowskiej służby przyglądała się spojrzeniem po końskiemu nostalgicznym i obojętnym. Do niej Marta podeszła, po chrapach poklepała i w żleb zajrzała, czy aby niczego piękności nie brakuje. I poklepując, zerkała, co też pachołki przy powozie czynią i jak samą karocę ugryźć… jak nie dziś, to jutro.

Słudzy hrabiny szykowali już karocę do wyruszenia w pośpiechu, a wchodzącej Marcie przyglądali się podejrzliwie. Sama kolaska wyglądała na drogą i dość starą. Ale też różniła od tej, którą podróżowali dwaj Ventrue i Tremere. Była solidniejsza i o mocniejszych kołach. jakby jej właścicielka znała specyfikę polskich bezdroży. Na tyłach znajdowały się mocno i solidnie uwiązane kufry w sporej ilości. Za dużo jak na zwykłą podróż dla przyjemności, czy nawet w interesach.

– Cóż my tu mamy? Czyżby lokalna Spokrewniona wpadła w odwiedziny? Kolejna po tym szlachcicu w karczmie?– głos kobiecy od strony drzwi świadczył, że hrabina dotarła z karczmy do progu stajni i przyłapała Martę na tych podchodach.
– Aha – Marta dla niepoznaki klepnęła mocno klaczkę – jak bydełko gada, że piękna, aże oczy bolą, toć myślę sobie… musi być, że z naszych. – Wzrok uniosła, poświęcając sukni i urodzie Włoszki zaciekawione spojrzenie. – Podejdę, zapytam, co tam na świecie szerokim… bo u nas to… jak widać.
– Tak… jak widać lubicie robić wokół siebie wiele zamieszania. Ja niestety opuszczam to miejsce. Spożyłam kolację, jeśli chce panienka to w drodze możemy się rozmówić.– rzekła wampirzyca wsiadając do powozu. – Miejscowa jesteś ? Podwieźć cię gdzieś?
– Zamieszania? Zależy. Przeżył nasz dziedzic ową kolację? Nie żebym tęskniła, jeśli kopyta wyciągnął…?
– Oczywiście, że przeżył i będzie miał co wspominać na całe lata. Szlak trupów nie jest mi do niczego potrzebny – odparła z uśmiechem hrabina wsiadając do powozu. – To decyduj panno, jedziesz czy zostajesz?
Marta wyszczerzyła zęby.
– Podobają mi się twe oczy. Pani. Są takie… szczere. W swoim kolorze. Jeno krzyknę moim, by się nie pochlali.

Wyszła przed karczmę, dłonie do ust podniosła i krzyknęła faktycznie, że chlać można, byle oszczędnie, bo nogi z rzyci powyrywa. I że ją można pani w las podwiezie… niech sobie sami wracają. Swartce za sągiem drewna rzuciła porozumiewawcze spojrzenie, odnalazła spojrzeniem krzaki, w których Diamencik się skrył i głową wyjeżdżający powóz ukrytemu basiorowi wskazała. Po czym skoczyła na schodek i drzwi karety za sobą zatrzasła.
–Tak was wiele tu? Myślałam że okolica… dość naszemu rodzajowi nieprzyjazna. Lasy, pola małe wsie. To nie wielkie miasta, gdzie może się kryć nas wielu. Klan Gangrel?– zapytała hrabina gdy powóz ruszył z kopyta, wraz obstawą.
– Ta – Marta skinęła głową i pogładziła obicie siedziska. Uśmiechnęła się leciuśko. – Klan – przyjrzała się sukni – Ventrue? Czy prawdziwa wojewodzina można? Tak czy tak… gość tutaj znaczny. Wioski tu, dechami zabite. Aleć ziemia żyzna, to się i nalazło naszych jak muchów, bo ludzie zamożni i odpasieni – wzruszyła ramionami. – Ja tu czasowo. Przemyśliwam, gdzie ruszyć się. Można pani nie słyszała, gdzie suto i w miarę bezpiecznie, ale ciągle wesoło?
– Zabawne… ale sama szukam podobnego miejsca. Im dalej na południe i wschód… tym lepiej. Choć może nie aż tak bardzo na wschód. I nie… nie jestem Ventrue.– uśmiechnęła się pobłażliwie Hrabina. – Kiedyś zaliczałam się do Lasombra… Słyszałaś może o nich?
– Gadał mi Nosferatu, co cały był jednym liszajem… że Kościół i cienie dla nich jak dla Gangrela wataha wilców i zbójcy w borach żywot wiodący. Prawdę gadał?
– Kościół, kupcy, szlachta… kiedyś może, teraz to wszystko pogrążyło się w sporach i rzuciło do gardeł jak wilcy. Szarpią się w imię władzy i przywilejów z innymi klanami okrywając to płaszczykiem ideologii. Źle temu wróżę… będzie tak jak za plagi Czarnej Śmierci. Parszywe czasy… ale przynajmniej miałam wtedy okazję odwiedzić Kraków i Kazimierz.– uśmiechnęła się ironicznie.– Wy tu sobie na dzikich prowincjach siedzicie bezpiecznie niczym w kojcu, a tam… wśród księstw włoskich, Hiszpanii, Francji, księstw niemieckich. Tam się szykuje wojna wśród cieni.–

– Wojna wśród cieni? To znaczy? – zmarszczyła się Marta. – Niby mi kierunek na zachód nie odpowiada… ale jakby zaczął. Rzeczesz, pani, że wdepnąć w co tam można? Na wschód jedziesz, mówiłaś. Tam zawszeć kocioł… na zachodzie gorzej?
– Jeśli mam ci doradzić coś roztropnego to nie wyściubiaj noska ze swego zaścianka w przeciągu kilku dziesięcioleci dopóki cała ta… zabawa z Maskaradą i Sabatem się nie okrzepnie w jakichś bezpiecznych ramach.– uśmiechnęła się krzywo wampirzyca.– A co ty jako miejscowa możesz mi doradzić? Są tu jakieś miłe miejsca, z przyjazną społecznością Spokrewnionych przez palce patrzącą na przynależność klanową? Miasta mnie raczej interesują. Za delikatny ja kwiat na hasanie po lasach.
– A to szkoda, bo lasy zacne tu i łowne. Im dalej na wschód, tym lepsze. I niedżwiedzia uznać można, i wilki, i żubra, i chłopstwo zbiegłe… Z miast to… Orszę za plecami masz, pani. A przed końskimi łbami Witebsk albo Smoleńsk. Gadają, że niespokojnie tam i krwawo. Aleć kiedy tam inaczej było. Taki urok w tej ziemi i narodzie – wzruszyła ramionami Marta. – Kto w miastach i czy o klan wypytują to ja nie wiem. Raczej miast unikam – postukała się w przymkniętą powiekę. – Moje oczy też są szczere w kolorze. Ale prostej dziewce mniej wolno niż wielkiej pani. Ot, porządek odwieczny. Ja kwiat niedelikatny, ale nie lubiam, jak mnie z widłami i kropidłem gonią.

– Cóż powiedzieć… ja również nie lubię i wideł i kropideł. Ale też moja garderoba nie nadaje się na łowy na niedźwiedzi czy chłopów – uśmiechnęła się delikatnie wampirzyca i zamyślona zerknęła przez okno.– Choć też nie spodziewałam, że znów… zresztą nieważne.
– Znów smaku krwi lackiej? – roześmiała się Marta. – Nieduże mam porównanie. Ale niezgorsza ona. Pięknie, pani, po lacku rozprawiasz, to i łowy, do których suknia taka przydatna udadzą ci się.
– Byłam tutaj za czasów ostatniego Piasta? Tak zwano poprzednią dynastię? Za czasów Czarnej Śmierci tutaj szukałam schronienia – wyjaśniła wampirzyca.– Pewnikiem nigdy nie słyszałaś o niej, ale to była plaga która przeszła niczym biblijna zaraza przez Europę. Ludzie padali niczym muchy, a my… cóż… rzucaliśmy się sobie nawzajem do gardeł walcząc o bydło. To były ciężkie czasy i dla śmiertelnych i dla nas.
– Ostatni Piast? No to… Kaźmierz. Król. Na Krakowie siedział. A wieści o czarnej śmierci to i w lasy najgłębsze docierały. Ale… spodobało ci się u nas chyba, skoro wracasz? Gdybyś się gdzieś u tych we miastach ruskich ciepłe miejsce znalazła i przytulne, to o kogo pytać mam? Może ruszę się w końcu. Może czas już. A jak się ruszę, to zajęcie lubię znaleźć sobie szybko. Bez zajęcia humory krew mi burzą.
– Dobrze wiedzieć…– mruknęła zmysłowym tonem głosu wampirzyca. Uśmiechnęła się do siebie. – Casimirus… właśnie on. Gdyby ode mnie to zależało, byłby już dziś Lasombra. Ale… wiesz może, czy któryś go przemienił. Czy też on zmarł jak każdy śmiertelnik?
– Nie moje to progi – pokręciła głową Gangrelka. – I nic nie słyszałam. Ale myślę sobie, że jeśli kto zmienił, to po cichu. Nie przyznał się. Inne imię dał. Może i twarz inną nawet. Będę pytać o panią z wężem na karecie – uśmiechnęła się. – Ładna bestyja. O, tam na wzgórzu tamtym. Jako się wespniemy, wysiąść mogę. Radam ci bardzo za te wieści.
– Contessa albo Hrabina… gdy już gdzieś zdecyduję się osiąść na stałe, pomyślę o mianie na następne stulecie.– rzekła z ciepłym uśmiechem Hrabina dając uderzeniem pięści znam, by karoca się zatrzymała.

Marta poskrobała palcem szybkę w oknie powozu. Próbowała przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w życiu dotykała szkła poza szklanymi paciorkami. Szyby takiej wielkości na pewno nie.
– Zmyślnie – skomentowała zamiar hrabiny. – Jeśli rady i tobie miłe, wybierz Olgę. Była jedna Olga, wieki temu. Rządziła Rusią ze stolca w Kijowie. Wygrała wiele bitew… ale więcej umem i językiem szermowała niż ostrzem. Starzy Gangrele bają, że wielce urodna była. I że od niej ród wiedzie car moskiewski. To imię znaczy: szczęśliwa. Może i tobie szczęście przyniesie w obcej ziemi? Tamta Olga z północy była. Z łupieżców wareskich.

Wyskoczyła Marta z powozu i na pożegnanie machała. Długo i zamaszyście, jak mołodycia wyprawiająca kochanka na wojnę. A tak naprawdę to stała, by się upewnić, że wszystkie pachołki pojechały i żaden nie zawróci, by zobaczyć, że Gangrelka nie w las wcale poszła, ale traktem z powrotem do karczmy. Męłła przy tym pod nosem na przemian błagania, by się który z towarzyszy zlitował i konno po nią podjechał,oraz wymyślne obelgi pod własnym adresem. Bowiem zaprawdę trzeba być skończonym cepem, by przed wybieraniem się na kradzież bagaży nie sprawdzić, czy te bagaże na pokoje wniesiono i konie wyprzęgnięto ode powozu.
Zach, gdy wyszedł wreszcie z Zosią poza gospodę i dowiedział się, że Marta wpakowała się do karocy hrabiny i pomknęła z tamtą w dal jeszcze mocniej wargi zagryzł. Koenitza poinformował, że jedzie za nimi i że z Martą wróci. Najróżniejsze scenariusze przemykały mu przez głowę. Co się stanie gdy powóz dogoni, czy Marta cała będzie, czy nie zmamiona ciepłymi słówkami i krągłymi cyckami.
Odetchnął, gdy ją spotkał drepczącą traktem w drogę powrotną. W siodle się bez słowa schylił i dłoń ku niej wyciągnął, by na grzbiet koński do niego dołączyła.


Noce umykały na podróży, zwykle monotonnej i pozbawionej przygód. Bliżej świtu całą zbrojną gromadą zbaczali z traktu, by obóz rozstawić, wtedy Milos Zach zwykł z Martą czas ten spędzać, a wcale się z tym nie krył. Przeciwnie. Dzisiaj, jak tylko z Gezą gadać skończył, do Gangrelki śmignął, by jej u stóp garbowaną skórę rozłożyć.
– Chodźże – zaległ wygodnie, ignorując obozowy tumult. Ręce splótł pod głową, w zębach rant zielska mełł. – Skoro mam nie zobaczyć, to chociaż opowiedz. O sobie najpierw.

Bokiem przysiadła. Sidła, które rozplątywała na kolanach sobie ułożyła i dalej sznurki i pętle z drutu przeciągała we właściwe ich miejsce.
– A co tu gadać – mruknęła. – Ja nikt była. Ojciec śmiertelny na rajzy nawet nie chadzał. Z rzeki żyliśmy. A potem ojciec drugi wziął mnie.
– A te ziemie twoje. Bogi. Lud, co wspominałaś. Gdzie to?
– Na północy setki jezior. Tam. Do Niemna na wschodzie i Narwi na południu. Dawne dzieje. Nie ma nas już – Szarpnęła sidłami, pętla się zerwała, co Marta skwitowała grubym słowem. – Nie boli mnie to. Już. Nie codziennie.
– A ojciec. Ten drugi. Czemu sobie upodobał Devanę?
Odłożyła wnyki, las wokół spojrzeniem omiotła i bliżej się przysunęła.
– Nie wiem – pokręciła głową.
– No chodź – zapraszająco otworzył ramiona. – Wybór ci dał?

Patrzyła w las, oblizała umalowane wargi i podbródek mu wsparła o ramię.
– Był… Jest. Wielkim wojownikiem. Przewodził dziesiątkom plemion. Każde swojego wodza miało, ale on był na czele. Dziesiątki lat Zakon gryzł. Nie było drugiego takiego. Bogiem był.
Objął ją. Palcami wzdłuż linii pleców miękko wodził.
– Ale czy wybór dał? Nim przemienił.
– Hm – zawahała się. – Jak po osadach szukali… to zależy, który ghul szedł. Jeden po dobrej woli brał, a inny siłą i na powróz. Ja najszłam, jak ojciec synów robił. Skórkami przyszłam handlować. Spojrzał na mnie, tom uciekać zaczęła. Dognał i za włosy chwycił. I tyle. Martwa się już obudziłam, w dole, między braćmi. Przez łeb pięścią musiał dać… Po prawdzie, to co to za różnica. Chciał, to zmienił.
– Czyli nie dzieci, a armię sobie sprawiał. Ale musiała taka armia na Krzyżakach wrażenie robić – nie przestawał głaskać. – Większość ginęła, ale ty nie? Dlatego się w końcu do niego zbliżyłaś?
– Armię… nie. Chyba nie. Zaczął dopiero, gdy jego syna poprzedniego Krzyżaki zatłukły. I niektórych tylko do bitwy posłał. Tych, co zostali przy nim, jak nas z dołu wypuścił. To tych Zakon wybił. A nas, cośmy w lasy poszli, ojciec sam ścigał. – Poruszyła ramionami niespokojnie. – Pewnie jakiś cel miał. Znasz na drzewach się?
– Nie wydaje mi się.
– Stare drzewa wiedzą, że kres im się zbliża. W ostatnie lata wydają moc nasion. A gdy te wyrosną, to je duszą swoim cieniem, nim padną. To i on – tak samo.
– Tyle że nie padł. Ale cień dalej roztacza.
Zamilkł. Nos zanurzył w hebanowej burzy Marcinych włosów.
– Zawsze był i będzie potężny – zgodziła się. W głosie Gangrelki pobrzmiewała nabożna cześć i tyle dumy, że możnaby nią obdzielić tuzin Ventrue. – Lecz mylisz się, bo padł. Stracił wszak wszystko prócz własnego żywota. Tylko własna mu siła pozostała… ale ta, choć niepoślednia, niewiele warta. Gdy w głuszy siedzisz, gdy na twój głos tysiące nie chwytają za broń.

Okręciła się Milosowi w objęciach, wyciągnęła na ziemi z głową wspartą na jego udach. Sama z siebie, nieproszona gadać zaczęła, kolejne opowieści o wojennych dokonaniach ojca płynęły wartkim biegiem właściwym górskim potokom. Oczy Marcie błyszczały jak rubiny. Nie wyglądała na nieszczęśliwą ofiarę pożądliwości, kaprysu czy planów ojca. Jednak w głosie prócz szacunku i dumy nie dźwięczała żadna ciepła emocja, a w pełnych chwały historiach nie pojawiła się ani jedna wzmianka o chwilach spędzonych razem, trawieniu czasu na to, na co mogliby go trawić ojciec z córką. W opowieściach Marty Skomand walczył, podbijał i zwyciężał, lub choć dawał odpór teutońskiej nawale. Nie oglądał się nawet, by sprawdzić, czy córka jest z nim i czy czyni to samo.
Zach leżał zasłuchany, skupiony, i choć wiercił się czasem, to ani na chwilę nie przerwał ciągłości ich splecionych ciał. Twarz jego, o ptasich ostrych rysach, nie sugerowała, że mógłby mieć w sobie pokłady łagodności, którymi Martę podczas tych obozowych schadzek obsypywał. Odgarniał kosmyki z jej czoła, policzkiem pocierał jej lodowatą białą skórę lub drobnymi, przypadkowymi całusami naznaczał, to kark, to skroń, to ust zaułek. I z niczym z tego się nie krył przed ludźmi swymi, jakby to była najnaturalniejsza rzecz w świecie, że z kobietą swoją uwielbioną u boku odpoczywa.

– Czemu mnie nie zabiłaś jako planowałaś? – zapytał potem. – Przeciwnie, rzecz jakowąś o dużej wartości mi dałaś i chustką machałaś na do widzenia.
Gangrelka guzem zdobnym Milosowego żupana kręciła w dwóch palcach tak zawzięcie, aż odpadł wreszcie i w ręku jej został. Wstydu ani wyrzutów sumienia w jej głosie nie było za grosz.
– Wojna mi przygasła. To umyśliłam sobie, że śmiercią książęcego wysłannika zarzewie rozdmucham. Ale jako mi cię było na tym ołtarzu składać, jak żeś na krzyżacką stronę z nami i na własną rękę skakać począł? Ludzie moi cię miłowali, jak w obrazek święty patrzali. Żywot mi zratowałeś... Nieskoro mordować towarzyszy. To i odpuściłam. Dobrze mi było z tobą. Chociaż wiedziałam, za czym węszysz cały czas – zaśmiała się cicho i gardłowo, żupan w miejscu oderwanego guza rozchyliła dwoma palcami, dłoń wepchnęła pod materiał. – Szafraniec posłał cię za relikwią, co mu ją świętobliwi rycerze zakonni zrabowali prosto z katedry we Włocławku. Wielkie puzdro. Mnóstwo złota i rubinów. W środku jakieś gnaty, jakiegoś świętego. Nie wiem kogo, nie ciekawiło mnie, czyje one. Ot, wieźli krzyżaki łup do Malborka, ale nie dowieźli, bom na nich na granicy samiuśkiej napadła i z życia i ruchomości wszelakich ograbiła. Nieszczęsny ten święty. Kradziony tyle razy, że nie wiadomo już, czyj on.

– Też mi z tobą dobrze. Za żonę mógłbym cię brać – zaśmiał się nikło. – To wiem com wiedzieć chciał. Reszta, co ważniejsza z czasem wypłynie. Powiedz jeszcze na ostatek co ja ci o sobie mówiłem – stężał w bezruchu. – Dziękuję za cebry. Zdarzało się nam… dnie wespół przespać?
Lodowate palce przerwały wspinaczkę po Zachowych żebrach.
– A tak. Czego nam się zresztą wespół nie zdarzało... – Uniosła się na ręku i wyszeptała mu prosto w ucho. – Tylko za pierwszym razem wybiegłam. Nic się nie stanie, jak mnie wpuścisz.
Długo się nie odzywał zupełnie sparaliżowany jej propozycją.
– Sam nie wiem, kwiatku… Upokorzenia łatwiej się w samotności znosi – pocałował jej czoło i z premedytacją temat zmienił. – Wiedziałaś ty, że Elżbietę Łokietkówną Kikutą zwali?
Pokręciła głową z bladym uśmiechem.
– Sto lat zleciało, a tyś dalej tak samo głupi. Durny, że aż żal. Ja w tobie nigdy więcej siły nie widziała jak zaraz po zmierzchu. Ale… jak chcesz. – Pomilczała moment i uprzejmie podjęła zarzuconą przynętę. – Nie wiem, kto zacz Elżbieta. Patrycjuszka jakaś?

– Żadna tam Spokrewniona. Królowa Węgierska, z Piastów wyrodzona. Na zamku w Wyszechradzie wtedy byłem jak do zamachu doszło na życie jej i króla. Karol Robert ranny został w rękę a przeżył bo pod stół wlazł. Żonie jego od jednego cięcia cztery palce spadły. Stąd Kikuta. Zamachowca na miejscu ubili, ale możesz sobie wyobrazić gniew królewski. Głowa zdrajcy zawisła nad bramą zamkową, ciało poćwiartowane rozesłano do miast węgierskich. Ale wszystko mało było. Ród cały pomordowano. Córkę na pohybel wzięto, męża tejże zamęczono w więzieniu, syna koniem wleczono nim duch z niego uleciał. Ale najgorszy los spadł na drugą córkę, Klarę. Tej nos odcięto, wargi i palce wszystkie i po rynkach miejskich obwożono jak małpę cyrkową, gdzie miała zbrodnię swoją wyznawać.
Umilkł. Źdźbło dugie zerwał i mocno przygryzł.
– Wyobraziłam sobie. Gniew królewski. – Marta otworzyła jedno z przymkniętych oczu. – Iście, królewski. Lecz opowieści twej brak morału.
– Mówili, że jak brat królowej, za młodu, na Węgrzech przebywał to mu w oko wpadła panna nadobna, dwórka Elżbiety, piękniejsza niż gwiazdy. Szeptali, że brat ten w obsesję popadł jej posiadania, a Elżbieta, wiedząc, że dziewczę szlachetnie urodzone, sama aranżowała spotkania dla ich trójki a w trakcie wychodziła by brat jej pannę mógł siłą brać. Dwórce na imię było Klara. Klara Zach. Jej ojciec, Felicjan, to zdrajca ów potępiony co z królowej Kikutę uczynił. A brat Łokietkówny, Lach, jak na swoje wrócił na mądrego króla wyrósł. Kazimierza, co go Wielkim zwali.
Włosy jej pogładził, czubek nosa leciuchno przygryzł.
– Morał taki, że wszystko ma dwie twarze. Zdrajcą może być ojciec sprawiedliwości szukający, a poważaną władzą kurwie syny o skarlałym sumieniu. Największe zaś cięgi zbierają ci najniewinniejsi. Nie ma sprawiedliwości, jeśli jej sobie sam nie wygryziesz, a i wtedy koszta musisz ponieść. Co byś nie zrobił, jesteś niewolnikiem sytuacji w jaką cię wmanewrowano. I gdzie w takim świecie bogów szukać… Może tylko potwory co takowe udają.

Milczała piekielnie długo, przymknęła oczy i z dala wyglądać mogło, że przysnęła ludzkim snem na kolanach Węgra, z ręką zaplątaną w jego odzienie.
– Tobie mus dowiedzieć się, kim jesteś. To ci przejdą ode ręki takie dylemata. Różnie nas inni widzą. Różnie o nas gadają. Lecz jesteśmy zawsze kim jesteśmy. Żadne cudze oko czy język tego nie zmieni – pogładziła go palcem po piersi, zamilkła znowu, zanim podjęła, wolno mówiła i z rozmysłem, każde słowo ważąc. – O swoje zawsze bić się trzeba, bogowie dopomogą albo i nie. Oni... zdaje się, że wszyscy łakną krwi. Nie wiem, czy inne bóstwa potwory. Ojciec potworem nie jest. Nie bardziej niż Bestia, co ją wszyscy we krwi nosimy. Nie bardziej niż grad, co chłopom pszenicę wytłucze, biedaki, zemrą z głodu na przednówku niechybnie, a było proso siać, bardziej odporne.
Przemyśliwała coś jeszcze, ale jakaś bojaźń ścięła jej twarz i porzuciła temat.
– Owa Klara i Felicjan, rodzina twa, czyś sobie tylko nazwisko pożyczył?

Uśmiech zębiskami najeżony rozciągnął i pocałował znów, w usta tym razem.
– Wiem już czemu kochania jesteś warta. Lisica szczwana – uśmiech zgasł szybko, gdy do sprawy tamtej wrócił. – Ze zdarzeniami temi wspolnego nie ma nic, ot, tyle że relację z pierwszej ręki składam. Widzialem Zachowy łeb na włócznię zatknięty i młodą Zachównę, co piękna jak gwiazdy już nie była. Los ich jednak głęboko mnie tknął. Mój własny mi przypominał, a przynajmniej ten co podług matki mój był. Zach jednak miał coś czego mi zabrakło. Usprawiedliwienie. Nie mam nic własnego, nazwiska takoż, tom sobie pożyczył. Bystry kwiatek mój – z dumą jej czuprynę zmierzwił. – Imię też nie prawdziwe mam ale o nim osobne historia, na inną okazję.
Słuchała z uwagą i widać było, że sobie każde słowo do pamięci chowa.
– Mnie – poprawiła. – Masz. Zaraz jak wrócę sprawdzić, czy baranki moje znowu z antałka z topca głową nie chlali ukradkiem. Dolewają wody, wiesz? Myślą, że nie poznam się.
Podniosła się do pionu.
– Za dużo myślisz. Za dużo gadasz. I mi się ode ciebie udzieliło.

– I dobrze. Bo twój głos lubię – klepnął ją jak klaczkę po zadku. – Postrasz ich i wracaj. Do świtu jeszcze kawałek, porobimy co może?
– Możemy coś sobie porobić – zgodziła się. – Świństwa.
– Nie chwaliłaś się, że kruchą sztukę czytania w myślach też znasz – zerwał się ochoczo, skórę z ziemi zwinął. – To odgadnij jeszcze, gdzie na ciebie czekał będę.
– Przy wozie Borutka koło antałka – odparła z niezachwianą pewnością i pobłażaniem. – Z nogi na nogę przestępując, aż krzyczeć skończę.
Węgier zatrzymał się raptownie, na pięcie obrócił i marsz podjął w zupełnie innym niż pierwotnie kierunku.
– Tam właśnie szedłem – z Martą się zrównał rozbawiony gniewną miną jaką na użytek chwili przywołać chciała. Jak szczeniak za kosmyk czarny pociągnął. – Zignorowałaś moje okrężne pytanie. Wy tam, co między Narwią z Niemnem żyliście, uznawaliście ożenek? – uśmiechał się dziwnie szeroko i dziwnie niepoważnie.
– Nawet wielokrotny. Ale do tego, Milosie Zach, to majętnym trzeba było być i rikis – panem na ziemi. A nie gołodupcem – odparła całkiem poważnie.
– Ziemi nie mam. Ale miałem, nie zaliczysz mi tego? Zamek nawet… Chyba. Tak, zamek na pewno.
– Naprawdę chcesz mieć wiele żon? Chyba klechy na to nie patrzą przychylnie.
– A ja się z klechami kiedyś liczył? – wyglądało jakby szczerze odpowiedzi u niej szukał. – Poza tym, kto mówi że wiele chce. Żona mi jedna starczy.

– Sto lat temu ghula miałam kapłana, jeszcze ze starego kraju. Szanowałeś go. O zdanie rozpytywałeś – wzruszyła ramionami. – Czy ty mnie się oświadczasz? Okrężną drogą?
– A to zależy – po wygolonym łbie się poskrobał – jaką byś mi odpowiedź rzuciła.
– Żeśmy za starzy obydwoje. Ty na nieśmiałość. Ja na białą suknię. A razem na słowa, co za małe są i za wielkie naraz. – Złapała go za rękę. – Na pozory.
– Fakt. Za młodszą jakąś winienem się oglądać –– palce splótł z jej biala rączką. –. Żona młoda musi być. A nie wiem właściwie, ile masz… stuleci? – gębę skrzywił, jakby się spodziewał w nią zaraz dostać.
– I znowu muszę rzec: nie wiem – wzruszyła obojętnie ramionami. – Z trzysta?
– To wymóg spełniasz. Młodaś – rad z tego faktu, za biodro ją złapał i przycisnął do boku. – Jak to mówią? Gdzie rośnie dziewanna tam bez posagu panna!
– Przynajmniej o wódkę weselną zadbałam – odcięła się Marta. – Biedna, ale gospodarna.
Przytknęła palec do ust, podkasała spódnicę i wskoczyła pod plandekę wozu, spod której dobiegały odgłosy potajemnej degustacji.

Zach barkiem o wóz się zaparł i czekał, aż Martuś swoje zrobi. Krzyki istotnie rozgorzały, coś się stłukło, jęknął ktoś. A Węgier gwizdał w najlepsze, jakby się kwiatków mamiących nawdychał. Gdy sie luba jego wyłoniła na powrót, wyrzucił, co mu po głowie przeszło.
– Słuchaj… A Dziewanna to nie była boginią jakowąś? Lasów i zwierząt i zakochanych do tego? Jak ma kaprys dobra, a jak humory złe ją napadną, to po cmentarzyskach i rozstajach dróg jak upiór lata i strzały posyła na chybił trafił, sprowadzając na ludzi rychłą nieprzewidzianą śmierć. Tyś taką famę sobie rozsiała, że ci ołtarze po lasach stawiali?
– Stawiali – poświadczyła. – Jeszcze zanim żem się urodziła. Na łąkach Marzannie, pannie polnej. A w dąbrowach Dziewannie. Pannie leśnej, co poluje ze stadem wilków i orszakiem dziwożon. Czasem mi owieczkę ludzie zarzynali czy bachorzę dawali do pobłogosławienia. Bóg czy bogini może wstąpić w takie ciało, jakie mu się podoba. Jak chce… to sobie bierze – Pokryła niepokój uśmiechem. – To poróbmy coś.
– Najwyższy czas. Słonko zaraz wzejdzie – Zach za rękę Martusię w leśny zagajnik pociągnął, a już wzrokiem świdrował po niej jak po mapie, gdzie miejsca do podróży bliższych i dalszych sobie wybierał. – A ty jeszcze musisz zdążyć w paprotki czmychnąć i się z ziemią zbratać.
– Skoro muszę… to muszę. – Marta była nadzwyczaj zgodna. I pomocna. Wiązania sukni wielce pomocnie sama rozsupłała i przyodziewy się pozbyła. – Ale teraz to spoczywać jeszcze nie będę.
– Taaak, teraz zjem cię – głos mu się zniżył, gdy nosem przy jej skórze wodził. Finezji w tym nie było, ugryzł mocno i głęboko, chłeptał za to nieśpiesznie. W przerwie zdołał spytać, w amoku krwi i przyjemności, jaką niosła. – Dużo mogę? Osuszyć cię na wiór nie chcę… Która ty po Kainie?
– Nie wiem. Nieważne – Uścisk ramion Marta miała stalowy. – Odbiorę sobie.
 
Asenat jest offline  
Stary 04-05-2016, 21:52   #65
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Jednooki Toreador stał się bardzo milczący w ostatnie noce. Unikał rozmów. Unikał też towarzystwa. Nawet jego ludzie obchodzili go szerokim łukiem. Wolne chwile spędzał z nożem i kawałkiem drewna. Chodź czasu miał mało, to starał się go zagospodarować.
- Mistrzu? - przyszedł jego zaufany. Chorąży Roch. - Cóż cię trapi?
Krzyżowiec schował rzeźbioną figurkę do sakiewki noszonej przy pasie.
- Nie jest to waszą rzeczą, by nasze utrapienia na swoje ludzkie barki przyjmować.
Roch jednak nie dał się przegonić surowym tonem. Zamiast tego przysiadł obok Gryfity
- Czyż w naukach księdza ukojenia nie znajdujesz?
- Bez wątpienia jest ciekawym rozmówcą. Jednak wątpliwości jakie nim targają powodują, że bardziej jam ukojeniem dla niego, niż on dla mnie.



Giacomo od Przeworska bywał często zamyślony. Trudno powiedzieć co gryzło kalwińskiego pastora, ale cóż… Giacomo był myślicielem i filozofem, zupełnie nie pasującym do reszty drużyny. Nawet Marcel był pragmatykiem z natury. Był jednak wyjątek, Jaksa.
Do niego więc zwrócił się z pytaniem.
- Zakon twój podlega chyba bezpośrednio papieżowi, prawda?
Jednooki skinął głową.
- Tak, chociaż nie zawsze tak było.
- Istniejemy przez wieki, a ty nie Brujah by wzdychać za mityczną Kartaginą.- odparł z ironicznym uśmiechem Giacomo. -Należy nam patrzeć w przyszłość, ale czy twoja leży wśród katolików? Twoja i twych ludzi? Czy rzeczywiście potrzebujesz papieskiego pośrednika. Ludzie w Rzeszy Niemieckiej, we Francji, w dawnej Italii, nawet odrzucają Kościół jako pośrednika między nim, a ludźmi. A my? Nas Kościół nienawidzi, polują na nas jak na psy. Marcin Luter, Jan Kalwin… wielu innych przed nimi, wielu innych po nich zapewne, będą szukać właściwej drogi zagubionej przez Rzym. Czy nie brałeś nigdy pod uwagę, że nam Kainitom jest przeznaczona inna droga, inna lituria, że kamienista droga śmiertelników, nie jest nam przeznaczona. - po tych wywodach Giacomo nagle zmienił temat.
- Słyszałem może o Graalu, albo o świętym całunie?
Jaksa jechał w ciszy z uwagą słuchając.
- Zgadza się. Nie jestem Brujah. Choć ideę Kartaginy podziwiam. Liczę na to, że jeszcze kiedyś będzie dane nam żyć z ludźmi w zgodzie. Tak, żeby akceptowali komunię krwi. Bez inkwizytorów, bez stosów. Bez prześladowania. Niestety bracie ludzie są bezrozumni. W większości to bydło. Ich wiara w Boga jest prosta niczym u pacholęcia. Zrozumienie istoty bytu również zostawia wiele do życzenia. Stąd zwierzchnictwo kościoła. Kościół jest potrzebny, by wypasać to stado Boskich owiec. Niestety w dużej mierze nie akceptuje nas, bo boi się o swoje stanowisko. Teraz jest nas zbyt niewielu, żebyśmy mogli stanąć na czele wszystkich ludzi. Kościół jest raczej złem koniecznym dla nas. Jednak w Boskim planie mają swoje znaczenie.
Na chwilę przerwał monolog, jakby zastanawiając się nad dalszą wypowiedzią. Już Giacomo miał coś wtrącić, gdy rycerz zaczął ponownie przemawiać tonem nauczyciela.
- Ludzie mają swój grzech pierworodny. Jawnie stanęli przeciw Bogu. Ewa i Adam nie spełnili jego rozkazu. Dlatego zostali ukarani. Wygnani z ogrodów Edenu. My zaś pokutujemy za grzech Kaina. Zabił swego brata w krwi. Dlatego i my musimy pokutować. Dlatego gdy stajemy w obliczu Boga czujemy ten dziwny chłód. W świątyni, czy w obliczu relikwii. A przy bardzo potężnych relikwiach, jak te, o których mówisz obcowalibyśmy z Nim bardzo blisko. Przypomina to nieco ćmę lecącą do świecy. My również szukamy Pana, jednak on jeszcze nie oferuje nam odkupienia. To nie za nasz grzech umarł na krzyżu, lecz za ich. Może przy Paruzji to się zmieni. A co? Chcesz że po Smoleńsku wyruszyć na poszukiwanie Graala? - Jaksa uniósł brew i mierzył uważnie spojrzeniem swego rozmówcę.
- Graala? Nie. Pan w niebiesiach z pewnością ma jakieś plany dla Kainowego potomstwa. Pismo wszak mówi: “Kain rzekł do Pana: -Zbyt wielka jest kara moja, abym mógł ją znieść. Skoro mnie teraz wypędzasz z tej roli, i mam się ukrywać przed tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi, każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić!-
Ale Pan mu powiedział: -O, nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!-
Dał też Pan znamię Kainowi, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka. Po czym Kain odszedł od Pana i zamieszkał w kraju Nod, na wschód od Edenu.” - wytłumaczył kapłan.- Graal jest relikwią przeznaczoną dla ludzi. Może więc istnieją takie dowody łaski przeznaczone tylko dla nas… Kainitów?

Jaksa pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zapewne i tak jest. Jedynie Bóg wie, gdzie możemy na nie natrafić.
- W rzeczy samej… ufam jednak, że nadchodzi czas zmian w podejściu do spraw Najwyższego. Zarówno u ludzi, jak i u nas.
- stwierdził z promiennym uśmiechem Giacomo.
- Być może Paruzja jest coraz bliżej - twarz krzyżowca pozostała poważna


- Rozumiem - rzekł chorąży uraczony opowieścią - Czy to cię trapi Mistrzu? Jego wątpliwości?
- On nie ma wątpliwości drogi Rochu. On, ja czy też inni synowie i córki Kaina dostrzegamy więcej niż wy ludzie. Wiesz ile pokoleń rodziny Gryfitów minęło odkąd wróciłżem do Miechowa z pamiętnej krucjaty? Blisko pięćdziesiat. Dziadów, ojców, synów i wnucząt. Czas nie ma już znaczenia. Odpowiedzi są w Bogu. Włoch widzi więcej niż ludzie. Wiatr zmian wieje z zachodu. Wiatr zmian dla nas i dla was.
- Tak Mistrzu - Roch z miną pokornego ucznia analizował to co usłyszał, po czym dodał. - A te relikwie kainowe, to co może być?
Jaksa wzruszył ramionami nie odpowiadając na pytanie. Po chwili milczenia obu mężczyzn w końcu chorąży postanowił drążyć dalej.
- W takim razie może to Tatarka cię trapi Mistrzu?
- Czemu ma mnie trapić? -
Brew nad jedynym okiem powędrowała w górę w wyrazie zaskoczenia.
- No po tych ostatnich zdarzeniach w obozie?


Sarnai przez większość drogi z dala trzymała się od Jaksy. Jednak w krótkich momentach, gdy obozowali i reszta kompanii wybywała, zapadało niezręczne napięcie pomiędzy nimi. Tak też stało się i tego wieczora, gdy obóz nagle opustoszał i ghule zajęci obozowiskiem nagle się rozpierzchli. Sarnai i Jaksa znaleźli się w bliskiej sobie odległości, co poskutkowało raptownym usztywnieniem ruchów obojga. Sarnai zerknęła raz i drugi w stronę wampira, z udawaną obojętnością po raz setny sprawdzając kołczan i łuk.
Rycerz natomiast swoim zwyczajem rozglądał się po obozowisku. Zadawać się mogło, że chce jak najwięcej zapamiętać. Ruchy wszystkich obserwuje. Złośliwi zaczynali mówić, że choć ma jedno oko, to patrzy dwa razy bardziej. Cokolwiek to znaczyło. Śmiertelni uciekali od jego spojrzenia. Co jakiś czas zatrzymywał się na Gangrelce. W końcu gdy ich spojrzenia się spotkały uśmiechnął się kącikiem ust. Można to było odebrać jako zadowolenie z udanego planu. Wstał ze swojego miejsca i ruszył w stronę azjatki.
- Gdzie reszta? - rzucił bez powitania.
- Dopiero co byli tutaj - wzruszyła ramionami skośnooka spoglądając z ukosa na mężczyznę - Ja ich nie pilnuje…
Rycerz kiwnął głową, na znak zrozumienia. Najwyraźniej taka odpowiedź go satysfakcjonowała. Jednak nie odszedł. Zamiast tego usiadł na ziemi na przeciwko Tatarki
- Ale wicze, sze ty mnie tak? - wstrzymała czynność i spojrzała wprost w jedyne oko Jaksy - Czosz móficz chcesz?
- Raczej mi to nie wychodzi w twoim towarzystwie. Wolę pomilczeć.
Sarnai roześmiała się wesoło w głos:
- Myszlisz, że milczenie lepiej pomosze? Czy tylko mnie nasztraszycz chcesz jako i tych tam - skinęła głową wskazując na ludzkie mróweczki.
Rycerz pogładził się po brodzie.
- Nie wiem czy milczenie pomoże. Dużo mniejsza szansa, że zaszkodzi. A nasze relacje ostatnio mocno cierpią. Nie wiem na ile lord Wilhelm wyjaśnił dotychczasowe nieporozumienia. W każdym razie…
Zamilkł równie nagle jak zaczął.
- Próbował - skinęła głową dziewczyna - i… jeszli to twe przeprosziny to przyjmuję - dodała tonem królowej, dumnie wyprostowana, z podbródkiem dumnie i uparcie wysuniętym do przodu. Świdrowała Jaksę obojgiem oczu…
- No… to cieszę się, że sobie wyjaśniliśmy - wstał górując nad kobietą i wpatrując się w nią czujnie okiem.
Tatarka już usta otworzyła do riposty gdy w dysputę wcisnął się jej ghul, szemrając coś pilnie.

Zostawiła Jaksę na chwilę samego by do mężczyzny podejść i odebrać z rąk jego pakuneczek. Rycerz odprowadził ją wzrokiem i z ciekawością obserwował jej zachowanie. Również to co działo się wokół jej aury.
Rozerwała szybko pieczęć z niepokojem wpatrując się w skrawek pergaminu. Szafraniec pisał tak prędko? To nie wróżyło dobrze.
Sarnai odwróciła się gwałtownie z twarzą ściągniętą powagą:
- Jaksza - krzyknęła i ruszyła żywo ku niemu.
Krzyżowiec przybiegł niczym wytresowany pies. Musiał być bardzo zainteresowany odkryciem.
- Tak?
- Wieszczy ot Jana - pismo mu niemal pod nos podetknęła napisane ręką Szafrańca...w mowie Tatarki - Tszepa inszych ostszecz… - popukała palcem oczekując równie wielkiego zaniepokojenia po rycerzu.
- Aduu belen avakh! - krzyknęła do swych ludzi.
Jaksa jednak rozejrzał się po okolicy spokojnie. Zawiesił wzrok na jednym z ludzi Zacha. Ruszył do niego szybkim krokiem i bez zbędnych przemów powiedział:
- Gdzie wasz dowódca? - Pytał, choć swym umysłem wszedł głęboko w umysł człowieka nie czekając aż ten odpowie.

Odpowiedź przyszła w postaci samego Zacha mówiącego co ma być przygotowane do jego powrotu,
zamiast jednak się dowiedzieć gdzie Milos idzie,
krzyżowiec dowiedział się że się gdzieś z Martą wybiera,
a jedyną wskazówką był kierunek w którym Zach zdążał oddalając się od swego podwładnego.

Sarnai ruszyła ku tatarskim konikom by wskoczyć na swojego i uzdę ściągnąć.
“Tengri, daj nam dość czasu…” poprosiła w myślach martwiąc się o kompaniję i o ichniego przywódcę.
Bożogrobiec wsiadł na swojego konia i ruszył w stronę ludzi Marty. Widząc poczynania Jaksy, Sarnai zeskoczyła jednak z konia, Tsogtowi obozu i ludzi pilnować kazała jak źrenicy w oku. Wilczą formę przyjęła. Po drodze jednak natrafił na podwładnych Zofii.
- Gdzie panienka Zofia, panie… - chwilę myślał nad nazwiskiem szlachcica. - Borutek?
- Wyruszyła z resztą w odwiedziny do hrabiny. To jakaś tam wampirzyca, która ponoć zatrzymała się w karczmie po drugiej stronie lasu.- wyjaśnił Borucki.
Czarna wilczyca zaczęła węszyć, a gdy trop złapała szczeknęła krótko na Jaksę i w las skoczyła. Nie biegła zbyt szybko jednak by jednooki wampir mógł ją doścignąć.
Gryfita ruszył za wilczycą, choć trzymał się w pewnej odległości.

Pierwszym na którego natrafili był Koenitz, który starał się być jak najbardziej cichy… w pełnej zbroi płytowej. Starał się iść ostrożnie i skradać się co było trudne i spowalniało go. Nic więc dziwnego że odstawał od reszty drużyny, która go znacząco wyprzedziła.
Krzyżowiec podjechał nie siląc się zbytnio na zachowanie ciszy. Zeskoczył obok lorda i zapytał:
- Nie łatwiej się bez zbroi podkradać?
Sarnai za plecami Gryfity wróciła do swych niewieścich kształtów. Wychynęła zza ramienia wampira:
- Wilhelm ...cie reszta? Wieszczi mamy…- rozglądała się wokół.
- Oni trochę z przodu. Wkrótce ich dojdziemy.- rzekł rycerz przyjaznym tonem nadal człapiąc w tym swoim powolnym tempie.
Sarnai zastąpiła mu drogę:
- Czekaj… Szafraniecz wieszczi przyszyła… Sa nami ciongno inszi, taksze wampiry. Jeten kszyszowiec, jetna s Weneczji i jeten nie wie Jan kto. Ghuli jednakosz Janowych pomordował s czeni, przesłuchujonc ich. Wszyscy za nami na Szmoleńszk. Tszeba reszte oszczec.. - raportowała z napięciem.
Jaksa spoglądał z uwagą na przekazującą wieści Tatarkęi.
- Ilu mają ze sobą ludzi?
Pokręciła głową przecząco:
- Jan nie piszał. Ale czeba myszlecz, że otciał majo se sobo. Samotnie jechacz na Szmoleńszk nie łaczno.
- Nie ma co deliberować nad tym czego wywiedzieć nie możemy. Może ta wampirzyca wyjawi nam więcej? - zamyślił się Wilhelm.- Ten co wymordował ghuli janowych, wrogi nam z pewnością, co wiadomo o pozostałej dwójce?
- Jan piszał, sze kszyszak Ciefanny jakowejsz szuka. Oszczeka nasz pszed wszystkiemy.
- No cóż... pozostało więc nam dogonić pozostałych.- ocenił sytuację Wilhelm i ruszył żwawiej przez cała trójka doszła w końcu do reszty pogrążonych w rozmowie Kainitów.


- Tatarka jest jednym z niewielu spokrewnionych, którym bym swą egzystencję powierzył.
- Wszak szybko by się zakończyła zapewne.
- Dlaczegóż tak myślisz drogi Rochu? Ona jedna w tym towarzystwie jedzie tylko by rozkaz Szafrańcowy wykonać za wszelką cenę. Tak długo pókim ja i wy zasobem do wypełnienia tegoż celu, tak długo ostateczna śmierć nie jest zagrożeniem z jej ręki. Tylko muszę z nią nić porozumienia nawiażać na płaszczyźnie, na której słowa nie będą barierą.
Roch już nic nie rozumiał z trudnych międzywampirzych relacji. Nie był nawet pewien czy chce zrozumieć.
- Mistrzu, czy głód nie trapi już twego ciała?
Jednooki pokiwał przecząco głową przywołując wspomnienie poprzedniej nocy


W oddaleniu od wszystkich zebrali się w kręgu rycerze Bożogrobców wokół Jaksy Gryfity. Nadszedł czas rytuału komunii krwi. Na połaci obumarłej trawy klęczał wampir z pochyloną głową. Z jego ust dobiegały słowa litanii do krwi Chrystusowej. Po kolei podchodzili do niego. Podsuwali nadgarstki. Podchodzący rycerz mówił kolejne wersy litanii, w czasie gdy toreador był zajęty ssaniem posoki z jego ręki. I tak każdy z jego towarzyszy udzielił mu komunii krwi, co by głodu nie czuł. I tylko krąg martwej trawy na polanie pozostawił ślad po tym mrocznym i bluźnierczym rytuale. Jaksa był dumny, że udało mu się wpoić swym ludziom taki fanatyzm. Nie umiał sobie wyobrazić sobie siebie pijącego ze zwierzęcia. Albo co gorsza z człowieka, którego bez jego wiedzy i zgody szlachetnej posoki by pozbawił.


- Nie. Nie czuję już głodu. Ale i wy musicie być w pełni sprawni, bo na tych ziemiach zagrożenie nas czeka. Ciężko powiedzieć jakie, bo wojska tatarskie z rozpoznania nie wróciły.
- A pewność Mistrzu masz, że wrócą?
- Wrócą, wrócą. Tatarka uparta zbytnio. Rolę swą wypełnić musi.

W końcu Roch odszedł zostawiając Gryfitę z jego myślami. Tym co go trapiło był Asasyn. W Krakowie z cienia pozbawił życia ghuli szafrańcowych. Jaksa był pewien, że był to ten sam Asasyn, którego nie pozwolił mu odnaleźć Szafraniec. Miechowita miał go praktycznie jak na dłoni. Mógł wtedy rozwiązać problem. Jednak życzenie Księcia było inne. A teraz jego wybór wiązał się z konsekwencjami. Jednak krzyżowiec wiedział, że co się odwlecze, to nie uciecze.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 09-05-2016, 12:37   #66
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
udział wzięli: Aisu i Asenat

Zamieszanie... Lubimy robic zamieszanie. A pewnie, że lubimy i jeszcze dobrzy w tym jesteśmy do tego. Jednak nawet gdyby cała kompanija wsparła Milosa w jego karczemnych terminach, Węgier nie narobiłby takiego rwetesu jak przemykająca niby chyłkiem Włoszka. Giacomo, gdy mu o tym rzekła, śmiał się z ich przygód i nie podzielał powszechnego w kompaniji zaniepokojenia pięknolicą czerwonooką hrabiną. Nijak mu jej urokliwa persona nie zawadzała.
– Jeśli nie jest członkiem Sabatu, to nie powinno być z nią problemu. A i kto wie... Można z nią jakieś umowy zawrzeć – orzekł, gdy mu Marta zamiast codziennej porcji wiedzy o dzikich obyczajach odpłaciła za opowieści o Camarilli dokładną relacją ze spotkania. Poniekąd podzielała tę opinię, dlatego też prawie że się hrabinie na pokoje wprosiła.
– Wielką burzę wieszczyła. U Niemczyków i innych pludraków. W Italiji twej takoż. O co jej szło?
– O reformację... i tarciach na między Sabatem a Camarillą. Paru książąt włoskich spaliło przy tej okazji członków opozycji wobec tronu.
– Grunt to się orientować, skąd wiatr wieje... zawszeć od księcia, zawszeć od księcia – zaśmiała się gorzko, lecz głośno, dłonią płaską w udo się prasnęła.
Kalwin w odpowiedzi po raz kolejny jej wyłożył, po co powołano Camarillę, i że to nie lokalna polityka na użytek lokalnych paniątek. Wykazywał cnotę i konieczność ochrony Maskarady oraz obrony przed Przedpotopowymi. Marta znała to już na pamięć i recytować z głowy jak żaczek mogła, ale wysłuchała cierpliwie. Bardzo lubiła o tym słuchać. Posłucha sobie o tym jeszcze z trzy, no może cztery razy... potem zapyta, jak niby Giacomo widzi ową władzę Camarilli w tym aspekcie nad dziesiątkami książątek, z których każdy na swej ziemi uważa się za króla wszelkiego stworzenia.

– Można zmienić klan? – wstrzeliła mu się na zakręcie argumentacji. – Contessa rzekła, że kiedyś, z naciskiem na kiedyś, była Lasombra. Ale przeca to niemożliwe – Gangrelka zmarszczyła się z niedowierzaniem. – Krwi zmienić sobie nie można.
– Nie można zmienić klanu, ale po śmierci twórcy… można klan porzucić i się od niego odciąć.
– Radykalne dość. Jak ścięcie głowy jako remedium na kołtuna.

Gdy ją Milos znów nad świtaniem zostawił, by się na samotny spoczynek udać, zawinięta w sarnią skórę w mogiłce w ziemi próchnicą pachnącej wspomniała raz jeszcze włoską contessę, odbicie zadumanej twarzy i czerwonych oczu w szybce powozu. Karety do dalekich podróży, wyładowanej taką liczbą bagaży, że jasnym było, że to podróż, z której się nie wraca do domu, lecz w drodze szuka domu dla siebie nowego. Ta uroda, zalotność i melancholia... ruskie bojary będą padać jak muchy. Tłuczenie się w otwartej walce czy też tak samo bezlitosne negocjacje zdawały się jej jednak lepsze. Dawały trwalszy plon. I były bardziej uczciwe, tak jej się zdawało... W tej chwili się zdało.

Uczciwe. Marta, która łupiestwo wyssała z mlekiem śmiertelnej matki i krwią nieumarłego ojca, obróciła się w płytkim grobie. Uczciwe. A to paradne...

Warchoły i racowie, co rozbili namioty wokół mogiłek, z niepokojem spozierali na osypujące się z jednego z kopców grudki gliny. Spod ziemi dobiegał dziwny, stłumiony i złowieszczy odgłos. Gangrelka śmiała się serdecznie i do rozpuku, leżąc bezsennie w grobie.


Uczciwie. Uczciwie. Uczciwie.

Gdy wstała następnego zmierzchu, już się jej to nie wydawało takie zabawne. Przypomnieć sobie nie mogła, dla jakiej przyczyny tak się wczoraj śmiała, aże zasnąć z tej wesołości nie mogła. Zmarkotniała zarządziła zwijanie namiotów, kilku swoich i raców z końmi do strugi posłała, niech napoją bydlęta. Milosowi ceber do szałasu wstawiła i przywarowała przy pobliskim ognisku, w nadziei, że ją dzisiaj jednak wpuści.

Uczciwie. Uczciwie. Uczciwie.

Nadzieja matką głupich. Czekaj sobie, głupia, nie doczekasz się nigdy. Toć powiedział ci, wprost i uczciwie, nie dotarło? Powtórzyć musi? Co było, nie wróci. Ciesz się chwilą, którą jesteś w stanie utrzymać i obronić. Bo ta chwila szybko się skończy, a tylko tyle ci dano. Oczywiście, że się Małgorzata w Smoleńsku pojawi, choćby się brzydziła, po błocie ciżemkami brodzić będzie. Jak nie dla potomka swego, to przez zawieruchę ową, co się na zachodzie zbiera. I Milos wie to dobrze, nawet jeśli gada inaczej. Przez lojalność Małgorzacie czy żeby cieniem matki pięknych chwil nie rozpędzać, a kto to wie. I kogo to w sumie obchodzi. To się skończy tak samo jak wiek temu. Albo skończy się rzezią.

Uczciwie. Uczciwie. Sprawiedliwie?

Nic nie pojęła z wywodów o familii Zachów i bezpalczastej królowej. Uderzyło ją co najwyżej to, że po raz drugi w krótkim odstępie czasu możniejsi od niej o tym samym królu jej rozprawiają. Kurwim synu bez sumienia, godnym zostać Lasombra...
Nijak nie rozumiała, co Milosa w zagładzie akurat tego rodu poruszyło głęboko. Ją jeno porażająco obezwładniająca głupota Felicjana Zacha. Tak się do tej zemsty zabrał, że się o kaźń dla bliskich aż prosił. Zemsta, zemsta. Bo to wszak zemsta była, z jednej strony i drugiej, a nie żadna sprawiedliwość. Mszczenie się zaś najlepiej udaje się na zimno. Felicjan zaś rzucił się kąsać rozpaczliwie na oślep, jak wściekły pies. Prosił się tym o odwet, i się doprosił. Gdzie tu owa sprawiedliwość? Nawet wywalczona, pazurami wyharatana? Nie ma, i nigdy nie będzie. Uczciwie nie strojmy zemst swych w piękne słowa. Ani się od tego kraśniejsze nie zrobią, ani mniejszym ciężarem na sercu nie zalegną.

Uczciwie. Uczciwie. Piekielnie kosztowna instytucyja, owa uczciwość.

Kiedy Milos wstał wreszcie, zastał Martę dworne ukłony ćwiczącą przed wybujałą kępą młodych pokrzyw. Popielski niedaleczko zachowywał walczył o zachowanie kamiennej twarzy i milczenia, w czym wydatnie pomagał sobie, chochlą w gębę parujący gulasz pchając prosto z kociołka.
– Co tam? – zapytał Węgier, kiedy w pół dygnięcia zamarła, z furknięciem spódnicy obróciła się i na ramieniu mu zawisła, palcami drugiej ręki po piersi wspinać się zaczęła.
– A nic, nic – zełgała w odpowiedzi.
Równie niewiele z początkowego dystansu w niej zostało jak i z pierwotnych planów. Ale tych ostatków broniła nawet kosztem kłamstwa. Sama uczciwą nie będąc, i w nim się obłudy obawiała, doszukiwała łży w słowach, przebłysku planów dalekosiężnych w zachowaniu, wyrachowania w pieszczotach. I nijak jej to nie przeszkadzało zamykać go co noc w zachłannych ramionach.


Od powrotu z weseliska pod Przeworskiem Marta nabrała zwyczaju pogwarek z Wilhelmem Koenitzem. Byłyż owe rozmowy całkowicie wyprane z głębi, polityki i prób robienia wrażenia, że jej lico najpiękniejsze, a zęby największe w całym lesie, dotyczyły spraw nużąco przyziemnych a codziennych, związanych z powolnym wleczeniem się kolumny na wschód, wyżywieniem czy przydatnością karet do dalekich podróży. Ponieważ nie miała Koenitza za kompletnego durnia, czasem owe rozmowy zamiast z nim, toczyła z jego ghulem. Zbroja Brunona co prawda nie była tak zdobna w klejnoty, jednak wypolerowany napierśnik miał te same, cudownie zwierciadlane właściwości. Marta bowiem odkryła, że się poprzeglądać codziennie potrzebuje. Patrzyła więc w swoje nieludzkie oczy i pociągłą, bladą twarz odbite w wyglansowanej stali i myślała, czasem ze smutkiem, czasem z satysfakcją: to ja właśnie. I choćby Zofia jeszcze i tysiąc razy dobre serce w nią wmawiała, a Milos w złotogłowie obtoczył i komplementa, i tak krwią własną spoił, że po równo juchy własnej i jego mieć w żyłach będzie – to i tak pozostanie córką własnego ojca.

Kończyła się właśnie oglądać na dzisiaj. Wilhelm bowiem takoż kończył – opowieść o tym, czego to się nie da zrobić z czarną karetą... jak ją kiedyś na kawałki rozebrali, przeprawili w częściach na tratwach przez wezbrany po roztopach Ren, a potem na powrót złożyli do kupy. Ledwie trzy dni zabrała operacyja cała.

W sumie, to nie było co czekać na lepszy moment. Z czekania nigdy nic dobrego jej nie przyszło.
– Wilhelmie Koenitz. Użyczysz mnie krwi swojej?
– Po co ? – spytał wampir.
Przesunęła dłonią po poznaczonym rytami drewnie włóczni.
– Krew pamięta. Ty walczyłeś z tworami Diabłów i zwyciężałeś. Ja nie. Ale jeśli nakarmię drewno twoją krwią, ono będzie wiedziało, co czynić. – Wsparła się mocno na drzewcu.
– Przyjdzie czas na to. Jeszcze nie wiadomo czy będziemy walczyć z Diabłami czy się bratać. Z tego com słyszał. Ani Tzmisce do końca zły, ani Gangrel aniołem nie jest – przypomniał.

Ona zaś pamiętała dokładnie wszystkie przemowy Tyrolczyka, nawet te, co pamiętania niezbyt były godne. Podejście Wilhelma Koenitza do klanu wojewodów przechodziło od Krakowa błyskawiczną i równie zadziwiającą transformację jak ciała Diabłów.

– Nie pytam, czy teraz, kiedy każda kropla ci cenna. Pytam, czy w ogóle – przycisnęła Patrycjusza na tyle uprzejmie, na ile potrafiła.
– Gdy przyjdzie czas to… zgoda – stwierdził Wilhelm, choć jego mina świadczyła że powątpiewa,by nawet zaklęte drewno było dobrą bronią przeciw potężnym żywym machinom bojowym Diabłów.
Napięta twarz Marty rozpromieniła się w czymś, co mogło być uśmiechem podzięki.
– Wywdzięczę się. Chcesz czegoś czy mam wymyśliwać sama?
– Jedziemy na tej samej kolasce, waćpanno – przypomniał Koenitz. – Musimy więc sobie pomagać. Jak przyjdzie czas, to poproszę… teraz jednak twój uśmiech wystarczy.

To był prawdziwie książęcy gest i słowa godne księcia. Marta była zaiste pod wrażeniem, jak się szybko rycerzyk otrzaskuje. Niejako w zamian oszczędziła Tyrolczykowi ciętej riposty, że na jednej kolasie z nim to co najwyżej pacholęta jego jadą. Bowiem rozbójniczka co do jednego w tej podróży tylko była przekonana, i to aż do takich głębin własnego ciemnego serca, w które sama wolała nie zaglądać. Mianowicie iż z Zachem na jednej parchatej szkapie jedzie ku zgubie, takiej czy innej, czule Węgra w pasie obejmując. To, że obok tuż, w tem samem czasie i z końmi w jednaką stronę pyskami zwróconemi podskakiwała na wertepach czarna kareta Wilhelma Koenitza, było czystym losu figlarnego zrządzeniem...

...Lecz, być może, także całkiem sprzyjającą okolicznością. Na użytek owego sprzyjania Marta znajdowała w sobie skłonność do rozmaitych postaw i zachowań, na ogół zaskakujących otwartością.
Włócznią zawinęła zgrabnie i ze świstem, by ostrym końcem między zbrojnymi stalą stopami Patrycjusza a jej własnymi, w ściadraszone trzewiki obutymi, wyrysować rozchylone w uśmiechu usta pełne zębów.
– W takim razie, dla ciebie. Zostanie tu z tobą, Wilhelmie Koenitz, jak ja na łów ze Swartką pójdę.


Aksamitnooka sarna wyczuła wilka. Nie wyczuła ukrytych wśród kwitnącej czeremchy Gangrelek. Uskoczyła przed Dyjamentem prosto w Swartkę, która wyprysnęła z zarośli w fontannie białych płatków i obłoku słodkiej, miodnej woni. Jasnowłosa wampirzyca pochwyciła zwierzę za zadnią nogę tuż nad pęciną, obaliła na ziemię przez ramię i wgryzła się w naprężoną szyję. Marta chłeptała już z rozerwanego gardła rocznego jelonka, który podążał jeszcze za matką. Dyjament krążył wokół, czekając niecierpliwie na swoją kolej.
– Brunon gadał, że dziczyzna ostatnio łykowata była i między zęby mu nawłaziła – rzekła Marta, gdy się już posiliły obydwie, legły obok siebie na zrytej kopytami, obsypanej kwieciem i okrwawionej ściółce, rozbójniczka nagie ramię Swartkowe gładziła w sytym rozleniwieniu, a wilk dojadał resztki ich uczty.
– W zęby mięsko włazi – powtórzyła Swartka z przekąsem. – Bidulek.
– Świnia mu się marzyła. Odyńca mu napędźmy... Łykowatą dziką świnię? – spytała Marta złośliwie.
– Takiego knura starego – potwierdziła Swartka. – Co się z szabel składa, szczeciny i blizn.
– I bobków.

Stary odyniec pojawił się jeszcze tej samej nocy, niedługo po tym, jak Gangrelki powróciły z polowania, jelenia na tyczkach leszczynowych między sobą tachając. Wielka bestia wyprysnęła z zarośli przed wlokącą się leśnym duktem kolumną, ziemię zaorała wyszczerbionymi od wielu walk szablami i na ghula Koenitzowego wejrzała z podejrzanie skrystalizowanym mordem w małych, krótkowzrocznych oczkach. Marta krzyknęła Brunonowi, że ma, co chciał, dziękować nie musi. Jednak zanim rycerz podjął się odpakowania podarku, Borutek z pistoletu do dzika wypalił i wrzasnął wielkim głosem, by jedną palbą dawać. Odyniec pokazał, że nie wielcy i silni dożywają sędziwego wieku w lesie, ale szybcy i sprytni. Sprytnie szanse obliczył, szybko się zadem wąskim i żylastym obrócił. Krótkim ogonkiem majtnął i sromotnie, acz rozsądnie dał nura w chaszcze.


Marta niespokojna była niemal od zmierzchu, co objawiło się tym, że Dyjamenta blisko trzymała, oraz straszliwym w swej grozie rozkazem dla jej warchołów. By nie chlać. A czemu nie chlać. Bo tak. Zbóje ślepiami kaprawymi spod byka popatrzyli i im się, rzecz jasna, niepokój udzielił od razu. Nie wiadomo, co czujność bardziej zawalidrogom wzmogło – wyraźny ferment na twarzy Martusi, czy rosnąca suchość w gardle i trzeźwość w duszy – jednak zbili się w kupę ciaśniejszą i ku drzewom jak ku armii wrażej spoglądali.
Wzburzenie Gangrelki w istocie być musiało solidne, bo się od Zacha oderwała, co od kilku nocy zjawiskiem było rzadszym niż cnota u włościanki. Tym bardziej że z niczym konkretnym pojechała. Przegalopowała wzdłuż kolumny, chwilę przy Koenitzu pojechała stępa, rzekła mu, że coś nie tak jest, po czym zostawiła Tyrolczyka z tym bezużytecznym spostrzeżeniem.
Jak już doszło do niej, że nie tylko ona wzburzona, i że inni też coś często w zieloności po bokach ścieżki czegoś wypatrują, gdy wreszcie bliźniaczą swojej nerwowość w oczach Zofii zobaczyła, ramiona jej oklapły lekko. Dziewczyna rozglądała się na boki niespokojnie, raz za razem poprawiając kołczan na plecach i sprawdzając, czy łuk jest na swoim miejscu.

– Lupiny – Marta westchnęła do młodej wampirzycy. – W las by trzeba...
Koenitzowi rzuciła, że poszuka, z kim zacz przyjemność mamy, i konia do wozu, który Borutek wspólnie z Halszką prowadzili, uwiązała. Już miała iść, ale zawróciła w pół kroku.
– Pójdziesz ze mną? Zofio?
Oczy Zofii natychmiast przybrały rozmiar dwóch spodków.
– Oszalałaś?! – wyszeptała przerażona, schylając się do wampirzycy. – Powinnyśmy zawrócić i poszukać innej drogi, a nie wychodzić im naprzeciw! Zjedzą nas tam żywcem!
… Nie było do końca jasne czy miała na myśli dosłownie, czy w przenośni.
Gangrelka dłonią otwartą przeciągnęła po swej włóczni, gestem basiora przywołała.
– Nawet gdy… zawracasz – Najwyraźniej “uciekasz” nie przeszłoby rozbójniczce przez gardło, nawet gdyby akuratnie uciekała – to się warto przeze ramię obejrzeć. Obaczyć, kto goni. Nie chcesz, nie idź. Dyjament też mi pleców popilnuje. Choć wolałabym rozumniejszą kompanię. Twoją. – Czarne włosy nastroszyły się Gangrelce jak sierść u warczącego psa. Pomachała jeszcze Węgrowi i w las poszła, z wilkiem u boku.

Na ile było to możliwe oczy Zofii rozszerzyły się jeszcze bardziej.
– Pani Marto! Niech Pani poczeka! – krzyknęła za Gangrelką, zeskakując z konia. I zwalając z łoskotem na ziemię, kiedy stopa zaplątała jej się w strzemię.
– Nic mi nie jest, n–nic mi nie jest! – zawołała, ignorując głośne „Ha!” Krasickiego. Otrzepując się z błota, pobiegła za Martą, nie zważając na protesty swoich ludzi. A ta wcale daleko nie odeszła. Stała tuż za drugim drzewem przy ścieżce, Dyjamenta czule gładziła po czole i udawała, że bynajmniej wcale nie czeka na Zosię.

– Pani Marto, to naprawdę k-kiepskim pomysł – rozpaczliwie błagała ją dalej, ściskając w ręce łuk. – Powinnyśmy były wziąć panią S-sarnai. Albo w ogóle nie iść.
– Wcale? A czemu? – Marta ruszyła w największą gęstwę. – Z Sarnai? Ona na zwiadzie. Wilhelma pilnuje, by się w szarży nie rozpędził za bardzo. Bo mu tyłów jeszcze zabraknie. My poza tym zerknąć idziemy, nie na wojnę.
– Pan Koenitz może sam o siebie zadbać! – odparła poirytowana, i natychmiast zatkała sobie usta. Garbiąc się lekko, zwolniła trochę, pilnując by nie narobić hałasu.
– I nie wydaje mi się żeby nasi g-gospodarze lubili jak się ich nachodzi w domu – kontynuowała przyciszonym głosem.
– Nie będziemy ich nachodzić. Obejrzymy, na jaki kolor pomalowali sobie drzwi – obiecała Marta spokojnym głosem, choć na twarzy i w postawie znać było napięcie. Schyliła się, by obejrzeć kostki jakiegoś ptaka wystające spod mchu. Kilkanaście kroków dalej nazbierała do sakiewki zeszłorocznych, zeschniętych na wiór jagód. Krążyła na pozór bez celu, a jej wilk krążył także, z nosem przy ziemi zwieszonym i zjeżoną sierścią.

– Co ty o lupinach wiesz, Zofio? – spytała Marta szeptem, gdy Dyjemencik trop jakiś złapał i iść za nim począł, a trzymał się przy tym podejrzanie blisko swej pani.
Wampirzyca nie przyglądała się działaniom Marty. Zamiast tego rozglądała się dookoła, wiercąc we wszystkie strony.
– … Wiem że jeżeli j-ja je czuję... To one od dawna wiedzą gdzie j-jestem – odpowiedziała drżącym głosem.
– Otóż to. Dlaczego nie atakują? – zmartwiła się Marta, jakby to było coś, co powinno sen spędzać z powiek bogobojnym wampirom. – Swartkę na niedźwiedziu za dziwożonę wzięli? Akurat. Coś jest nie tak. Coś jest bardzo nie tak.
– … Może po p-prostu dają nam szansę żeby z-zawrócić, zanim zrobimy coś g-głupiego? – zasugerowała Zofia drżącym głosem.

Leciwy wiąz stał na skraju polany, poskręcane gałęzie zwieszały się do samej ziemi. Niektóre konary uschły i poskrzypiwały na lekkim wietrze, lecz na większości zieleniło się młode listowie. Dyjament szedł na łapach tak nisko ugiętych, że brzuchem o trawy szorował. Za wiązem szeleścił brzozowy młodniak, białe pnie podobne oddziałowi duchów.
– Aha. Tam – orzekła Gangrelka, wyrywając po cichu swoją spódnicę z uścisku kolczastego malinowego pędu.
Pod gałęziami wiązu cuchnęło moczem. Na pniu jaśniejsze miejsce się odznaczało. Ktoś zdarł z drzewa płat kory, a na gładkim drewnie wyrżnął jakoweś kreski.
– Rzucimy okiem szybciutko i... zawrócimy – wyszeptała Marta. – Rozeznajesz znaki ichnie?

Zofia pokręciła głową. Przez całą podróż nie odstępowała Gangrelki dalej niż na dwa kroki, ale ponad to nie sprawiała problemów. Daleko jej było od miejskich wampirów, którzy zazwyczaj tworzyli inne klany – Zofia stąpała poszyciu lepiej od niejednego Gangrela.
–C-chyba skądś je k-kojarzę. – odparła, nadal się jąkając. – N-nie wiem co z-znaczą…
– Pewnie z lasu jakiegoś – Marta uśmiechnęła się leciuśko – je kojarzysz, co?
Gestem zachęciła Zofię, by podeszła, połowę jednego z glifów dłonią przykryła, nie dotykając przy tym drzewa.
– Srebrne Kły, szlachta ichnia – przesunęła dłonią na drugą połowę symbolu – Czerwone Szpony. Zrodzeni z wilków. Ta ziemia domem tym dwu plemionom. A tu – wskazała palcem na pozostałe znaki. – Musi być, że nazwa stada. Strażnicy Polarnej Gwiazdy. Znaczą drzewa na swych ziemiach, by inni z nich rodzaju wiedzieli, gdzie są… i z kim się mają liczyć.
Marta wyciągnęła palec i podrapała jeden z symboli. Na stary wyglądał, zaczynał zarastać.
– Tedy myślisz, że oni potwory?

– N-nie wiem… Ale myślę … Że nie l-lubią nieproszonych gości – odparła, tylko częściowo przyglądając się pokazywanym symbolom. Przyciskając łuk blisko siebie, nadal nerwowo oglądała się dookoła. – … Czy możemy już iść?
W ciszy rozległo się skrobanie. Marta w zamyśleniu drapała paznokciem jeden ze znaków.
– Tak, chodźmy – zdecydowała nagle. – Trzeba powiedzieć reszcie. Mam bardzo niemiłe podejrzenie, Zofio – mruknęła, kiedy były już w połowie drogi.
Wampirzyca nadstawiła ucha.
– … Jakie?

Marta szła szparko, spódnicę lekko w palcach unosząc, i wyraźną satysfakcją napawał ją fakt, że Zofia za nią nadąża.
– To drzewo to znak, że to ich ziemia, i że swej ziemi strzegą i bronią. Także i tego, co na niej. Miejsc świętych i ludzi czasem, co z nimi jednej krwi. Glifu nikt nie odnawiał od dwóch, może trzech nawet miesięcy. Zaczął zarastać. Moczem cuchnęło, ale zwietrzałym. Jakby przestali bronić własnego terenu? Oznaczać go jako własny? A są tu przecie. Idą za nami, tak sądzę, i przed nami. I nie atakują, choć dawno już powinni. Wiesz, co myślę, Zosiu?
– Że to inne plemię... ? – zaryzykowała. Teraz kiedy w końcu oddalali się od serca lasu dziewczyna jąkała się troche mniej. Głos już jej tak nie drżał, a łuk luźno u boku trzymała.

– Wtedy pierwszego dnia zdarliby stare znaki, wyryli własne. Bojam się – Marta skrzywiła się koszmarnie i spojrzała na Zofię z dziwnie proszącym wyrazem twarzy. – Że ktoś z naszych stado shołdował. Po temu nie zachowują się jak wilki. Obym się myliła. Bo jak mam rację, to może być nietęgo. Lub też wręcz przeciwnie, zależy od ich pana. Tyle że jakoś bardziej ufam prawidłom dzikich wilkołackich ciągnot, niż naszemu własnemu rodzajowi – Rozbójniczka uśmiechnęła się wymuszenie. – Toooo… jak to powiemy Wilhelmowi?
– Eeee? Ale jak to zhołdował? – Nie mogła się nadziwić Zofia. – W sensie... Co? Zły urok? Czy jak... Więzy krwi?
– Krwią spoił, tak jak ghule robimy. Wszystkich lub przywódcę. Może i inne są sposoby.
– Ale jeżeli spoił je krwią... Albo zauroczył... A one nie zatarły znaków, ale też nie znaczą terenu... – zastanawiała się na głos, ze zmartwieniem wypisanym na twarzy. – … Czy nie mówią w ten sposób innym wilkołakom „zawróćcie, nie jesteśmy sobą”? … Gdyby zaklęto tylko przywódcę... To czy jego przyjaciele nie popędziliby do innych plemion po pomoc?
– A gdyby Koenitza nam kto zaczarował, to byś pędziła nazad do Krakowa po pomoc? Czy posłała wieści, a sama trwała przy nim i pilnowała, skutki decyzji pod urokiem podjętych łagodziła? Dwa miesiące to niewiele czasu. Mogli posłać po pomoc, pomoc mogła nie nadejść. Do tego jednak musieliby zdawać sobie sprawę z tego, że coś nie tak jest. Wcale nie muszą… – Marta spojrzała bysrtro na Zofię. – Mogę się mylić. Ale się martwię. Wilhelmowi coś rzec trzeba. Ty go poznałaś, to mi powiedz, co i jak.

Słowa Marty kompletnie zbiły wampirzycę z tropu.
– J-ja? – zająkła się spanikowana. Otworzyła usta by gorliwie zaprzeczyć, ale powstrzymała się w pół słowa. Szła dalej za gangrelką, zwalniając tempa… Choć kroki dalej stawiała uważne, mimo że myślami była gdzie indziej.
W końcu pokręciła powoli głową.
– A,ha-ha, wcale nie... Nie wiem – zacisneła usta. – Myślę... Że najlepiej będzie... Po prostu powiedz mu wszystko. I d-doradź co zrobić... Z nas wszystkich.... Chyba będziesz wiedziała najlepiej.
– Skoro tak radzisz – Marta wyglądała na jeszcze bardziej zmartwioną. I średnio przekonaną. – To tak zrobię. Może Sarnai ze zwiadu wróci, to coś więcej dowiemy się. Choćby to, ile ich… – Maszerowała przez długą chwilę w milczeniu. – To takie same potwory jak i my. Tylko lepiej im się jakoś działa w grupie, wiesz, Zosiu?

Dziewczyna spuściła głowę.
– Przepraszam, że nie okazałam się bardziej pomocna... – wymamrotała pod nosem. – … I... Nie uważam, żebyśmy byli potworami... Może niektórzy... Ale nie wszyscy... – dodała jeszcze ciszej.
– A to ciekawe – Coś w minie Gangrelki świadczyło, że ciekawe faktycznie. – Kto nie jest?
– Ty... Pan Jaksa... Pan Koenitz... Mimo klątwy, którą na niego nałożono... Pan Zach... Taką mam nadzieję... I... Reszta...
Przez chwilkę szła w milczeniu
– … Nigdy... Nigdy nie rozmawiałam z wilkołakiem. Widziałam ich... Przez lata. Zawsze jak... Przez przypadek stawiałam stopę w niewłaściwym miejscu. Czasami po prostu czułam ich obecność... Czasami stawały mi na drodze... Jako wilki... Nic nie mówiły, po prostu... Pokazywały, że powinnam zawrócić... – zawahała się – Czasami... Czasami musiałam uciekać. Ale... Nigdy nie goniły mnie daleko... – zamilkła. Nie wydawała się specjalnie pocieszona tymi wspomnieniami. – Jakie one są, Pani Marto? Wilkołaki?
– Różni. Jak my – odparła Marta po chwili. – Przywiązani do ziemi jak Diabły. Dumni jak Patrycjusze. Dzicy jak Gangrele. Porywczy jak Zeloci. Różni. Czasem wielcy, czasem mali i podli. Druha miałam, wilczego człeka, dawno temu. Auktume – Odwróciła się, by spojrzeć Zosi w oczy. – Z tyle lat co ty wtedy pewnie miałam…

Oczy dziewczyny choć raz nie były przesycone strachem, a wręcz spoglądały na wampirzyce ciepło.
– … Jaki on był? – zapytała zaciekawiona, z cieniem uśmiechu wykwitającym na twarzy.
– Do śmiechu tak samo jak do gniewu skory – Marta wyciągnęła z pamięci ochoczo przyjemne widać wspomnienie, bo jej uśmiech wyjątkowo nie był groźny. – Szczodry ponad zdrowy rozsądek. Ciekawski. Zbytnio popędliwy, ale rozwagi mu z latami przybywało. Uraz w sobie nie gotował, żółć od razu wylewał. Oddany rodzinie, dziewkę sobie z brańców słowiańskich wziął, dwóch synów z nią miał. Odważny i waleczny. W bitwie głowę położył.
– To… – zaczęła przygaszonym tonem, ale przerwała w pół zdania. Uśmiechnęła się do siebie. – Musiał być ci wspaniałym przyjacielem. Mam nadzieję… Mam nadzieję, że spotkamy więcej takich ludzi na naszej drodze.
Potarła ramię niezręcznie, myślami będąc przy czymś innym.
– … Powinniśmy się pośpieszyć. Pozostali mogą się niepokoić.
– Wspaniałym. Trudnym, kłopotliwym… i wspaniałym. Takich jak my zabijał bez zbytniego okrucieństwa. I bez wahania.– dziewczynie trochę zrzedła mina – Mówił mi, że dla nich śmierdzimy. Sądzę, Zofio, że z nas wszystkich będziesz cuchnąć lupinom najmniej. I dlatego cię tu wlokę po chaszczach. Jak się okaże, że trzeba będzie gadać, pójdziesz ze mną?
– … Nie wydaje m–mi się żebym była dla ciebie dużą pomocą. – Westchnęła przybita. Całą wyprawę tylko oglądała się za siebie, nawet nie próbowała wypatrywać tropów. – Ale… Jeżeli chcesz, to… pójdę. – zgodziła się. – … Nie wolałabyś… Zabrać Pana Koenitza? Albo…. Um, tego Tremere? Albo Panią Swartkę?
– Może się okazać, że nikt nie będzie lepszy niż ty – oceniła Marta spokojnie i do powrotu do wlokącej się kolumny nie odezwała się już ani razu.
 
Asenat jest offline  
Stary 19-05-2016, 15:43   #67
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Wampiry się zebrały i wampiry wiecowały. Tak jak to było w zwyczaju wampirów. Jaksa obserwował zebranie swym jednym okiem. Nie było ważne co mówili, ale co zrobią. Ważne też cóż czują. Emocje przeszkadzały w podejmowaniu racjonalnych decyzji. Tutaj całe spotkanie aż kipiało od emocji.

Sarnai przez krótką chwilę przysłuchiwała się przemowom poszczególnych nieumarłych, lecz szybko zdała sobie sprawę, że decyzji i tak nie podejmą żadnych od razu.
Zacisnęła zęby z irytacji i pokrzykując na ludzi swych zarządziła odpoczynek. Jej podkomendni zmęczeni byli kilkudniową eskapadą, nie musieli wyczekiwać na baczność aż wampiry coś postanowią.
Sama ruszyła za Tsogtem i Ashokiem by oczyścić się z kurzu zebranego przez kilkudniową jazdę konną. Skorzystała z zasłony krzewów i drzew, by zrzucić swój zwykły strój. Ghule w między czasie niewielki zapas wody przynieśli, by ich pani dokonać mogła ablucji.

Rycerz obserwował z uwagą Tatarkę gdy wróciła ze zwiadu. Nie umknęło mu zaniepokojenie dominujące w jej aurze. Musiał z nią porozmawiać o tym co konkretnie znalazła. Z jakiegoś powodu miał do niej większe zaufanie niż do Marty. Co zaprzeczało wszelkim zasadom logiki, bo druga Gangrelka dotychczas nie groziła mu bronią. Koenitz był doświadczonym dowódcą i wiedział, że Jaksa i jego ludzie wykonają każdy rozkaz. Chyba dlatego Bożogrobca nie czuł konieczności przebywania do końca tego kolejnego już wiecu. Ruszył w stronę obozowiska Tatarów.
Zauważył ostrzegawcze spojrzenia wojów Sarnai i gdy wszedł w głąb szukając ich przywódczyni napotkał się z Tsogtem ostrze wyciągającym i wściekłością wypisaną na twarzy. Kolejne spojrzenie jedynego oka Toreadora ujawniło chociaż częściowo powód:

Tatarka półnaga była, z włosami rozpuszczonymi, opadającymi na plecy jak hebanowa kurtyna. Pochylała się właśnie, obmywając ciało, które bez kurt mongolskich wyglądało na znacznie drobniejsze. Słysząc lekkie zamieszanie, głowę zwróciła i skośnych oczu spojrzenie zogniskowała na Jaksie. Zamarła lekko przygięta, wpatrzona zaskoczona w Bożogrobca. Tsogt ostro pchnął wampira by ten odstąpił.
Jaksa spojrzał na ghula groźnie. Wiedział jak powinien się zachować i żaden człowiek nie musiał mu o tym przypominać. Wystawił groźnie wskazujący palec i rzekł Tsogtowi
- Nie dotykaj mnie więcej. A gdy ona skończy, rzeknij, że chcę rozmawiać.
Nim jeszcze skończył mówić, Tsogt skoczył na niego:
- Nie dla ciebie, psie niewierny, te widoki… - wywarczał z wściekłością bezbrzeżną i szybki gest kindżałem wykonał by ciąć jednookiego. Ostrze przeszło po ramieniu rozcinając płaszcz i skórę rycerza. Jaksa wiedziony instynktem odskoczył i wyjął szablę przyjmując pozycję do dalszej walki.
- Nazwałeś mnie psem, tak? Myślałem, że nie przepadacie za takimi określeniami.
Rycerz czekał na atak. Był gotowy do sparowania ciosu i kontry.
- Zabawne, bo mi raczej wy się kojarzycie z niewiernymi psami.
Tsogt nie tracił sił na gadanie i rzucił się do kolejnego ciosu tym razem wyprowadzając cięcie od dołu w górę. Krzyżowiec bez problemu sparował cios i sam ruszył do ataku. Nie chciał zrobić krzywdy ghulowi, postanowił mu wytrącić broń. Zrobił krok do przodu i zakręcił młyńca, którym miał rozbroić Tsogta. Ten jednak odskoczył i ruszył z kontrą. Skokiem skrócił dystans. Naparł ciałem z uniesionym ramieniem do krótkiego lecz śmiertelnego sztychu. Wściekłość wciąż wykrzywiała mu twarz jednak ruchy były oszczędnę i obliczone na uzyskanie rezultatu. Zranienia i odgonienia niegodnego od miejsca oczyszczania się jego pani. Ostrza kindżału nie dało się drugi raz z taką łatwością sparować. Zsunęło się po szbli i raniło wampira. Ten wydał się tak zaskoczony, że nawet nie zauważył ciosu wymierzonego pięścią w szczękę.
Na to między walczących wparowała jak burza Sarnai, wciąż pół-naga prawie, w rozchełstanej koszulinie z włosami niezwiązanymi.
Rzuciła krótką, szczekliwą komendę do Tsogta i wściekle spojrzała na Jaksę. Ghul odstąpił wciąż mierząc Pogrobowca nienawistnym spojrzeniem. Przed rycerzem stała niewielka Tatarka z płonącym spojrzeniem.
- Sfaty szukasz, jetnooki? - spytała patrząc spode brwi.
Rycerz stanął wyprostowany. Zanim cokolwiek odpowiedział schował broń do pochwy przy pasie. Rany na jego ciele zasklepiły się niemal natychmiast, jedynie płonące ego przemawiało zawistnym spojrzeniem w stronę ghula. Dopiero po chwil przeniósł spojrzenie na Tatarkę.
- Nie.
- Czo kchcesz, że Tsogta do walki profokujesz? - postąpiła krok ku wampirowi głowę zadzierając ku górze.
- Rozmowy. Opinii - szczęka krzyżowca nadal pozostała zaciśnięta. Najwyraźniej potrzebował czasu na przełknięcie porażki.
- O czem? Oklontaniu nagich kobiet? - spytała ironicznie postępując kolejny krok jakby terytorium swe zaznaczała. Szybkim ruchem ucapiła dłoń Jaksy i na ciało swe poprowadziła. - O to? - oczy zmrużyła po kociemu. Z tyłu dobiegło głośne sapnięcie ghula.
Rycerz stał nieruchomo. Nie odsunął dłoni, jedynie drugą w pięść zacisnął jakby chciał wszystkie swoje emocje z ciała wypchnąc właśnie przez tę pięść.
- Nie było moją intencją zastać cię w takiej sytuacji. - Wpatrywał się w jej oczy nie błądząc niepotrzebnie wzrokiem po ciele, choć nawet mu przez myśl nie przeszło puścić jej i zabrać ręki. Wpatrywał się oceniając na ile jest wściekła, a na ile próbuje z nim grać w jakąś dziwną grę. Już kilkukrotnie język i zwykłe niedogadanie prawie doprowadziło do walk między nimi. To mogła być jedna z niewielu okazji, do porozumienia się bez słów. Jednooki Toreador zanurkował w umysł Tatarki. Jakież było jego zaskoczenie, gdy prawie nie napotkał oporu. Chciał ją poznać. Chciał, żeby pokazała mu jak najwięcej siebie. Szukał najbardziej skrywanych sekretów.

Krzyżowiec analizował jej wspomnienie. Zamiast odpowiedzi otrzymał szereg pytań. Tym razem to on wepchnął do jej głowy obrazy…

Wizja się rozmyła. Stali na przeciw siebie. On cały czas w napięciu. Liczył, że wreszcie udało mu się coś przekazać. Liczył, że nie oberwie mieczem w oko. Obserwował jej reakcję. Jej aurę. Gniew i złość odpłynęły powoli, aura ponownie zamigotała pokładami błękitu. Spojrzenie Sarnai łagodności nabrało i surowej czułości, gdy wampirzyca zrobiła coś czego Jaksa spodziewał się chyba najmniej.
Przygarnęła go mocniej i przytuliła.
Rycerz objął małą Tatarkę. Nic nie mówił. Czegokolwiek by nie powiedział, to mógł tylko zepsuć to co udało im się wreszcie osiągnąć na płaszczyźnie porozumienia.
Sarnai przez chwilę wtulona stała by unieść się na palce i sięgnąć dłonią ku karkowi Jaksy. Głowę jego przyciągnęła do swojej i pocałunek na ustach jego złożyła. Nie zwykły całus, bo pierwsze warg złączenie przyniosło też smak i zapach mocniejszy. Metaliczny posmak pachnący upojnie. Smakujący jak nektar słodki, ambrozja. Krwawy ślad zostawiła na ustach Toreadora by opaść na pięty ponownie. Spojrzała w twarz Krzyżowca szukając znaku, że pojął co chce mu przekazać, co ofiaruje. Rycerz skinął głową. Słowa budowały między nimi mury. Gesty takie jak te, mury burzyły. Na chwilę oderwał się od niej. Nadgarstkiem przejechał po ostrzu swej szabli. Lewą dłonią pogładził Sarnai po twarzy. Krew sączyła się z jego nadgarstka. Ubrudził ją lekko. Spoglądał w jej oczy i powoli obszedł by stanąć za nią. Jednak dłoń nadal miał przy jej twarzy, a nadgarstek przy ustach. Pochylił się mocno zginając kolano. Powoli odsunął jej włosy. Złożył delikatny pocałunek na szyi, a po chwili jego kły wysunęły się nakłuwając skórę Sarnai. Przymknął oczy czując w ustach niewyobrażalną rozkosz.

Tatarka wargi powoli oblizała, oczy mrużąc z przyjemności. Niewielka, filigranowa figura ledwo otulona koszuliną zdawała się niknąć w ramionach Krzyżowca, gdy ten broczący krwią nadgarstek do ust jej przycisnął. Polizała ranę najpierw smakując jego vitae po czym wbiła kły, trzymając przedramię Jaksy obiema drobnymi dłońmi. Pomruk wydała dziki chłepcząc i zamykając tym samym chwilowo zaczarowany krąg zbudowany z ciał ich dwojga.


Myśli w głowie jednookiego kotłowały się i szukały ujścia. Przez ostatnie kilka wieków był jak pusta skorupa. Teraz gdy pierwszy raz spróbował krwi innego wampira czuł się jakby mógł zrobić wszystko. Odbiło się to w jego wyglądzie, bo oto szedł przez obozowisko z uśmiechem, z jakim jeszcze nikt go nie uświadczył.

- Mistrzu? Cóż to? Wracasz z obozu niewiernych z wesołością na twarzy, jakby sama Tatarzynka wam dała. - Gerard jak zwykle z uśmiechem sprowadzał wszystkie troski świata do jednego. Już nawet chciał dorzucić kilka epitetów pod jej adresem, gdy pięść Jaksy wkomponowała się w jego twarz z szybkością błyskawicy. Rycerz, jak na człowieka jego wzrostu przystało, runął na ziemię z hukiem.

- Co.. - splunął krwią, wypluwając przy okazji dwa przednie zęby - O so chosi Miszczu?
- Nigdy więcej nie będziesz nic mówił o Sarnai. - Jaksa ruszył pewnym krokiem w stronę Koenitza, żeby dowiedzieć się jakie są ostateczne ustalenia.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 28-05-2016, 15:34   #68
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Odkrycie wilkołaczej obecności w okolicy wywołało szereg rozmów, narad i liczne wymiany zdań. Każdy z nich miał własne przemyślenia i uwagi, ale ostatecznie to Koenitz musiał je wszystkie scalić w jedną strategię, więc Giacomo i Marcel wylądowali w taborze, razem z dziećmi. Wszyscy szli pod bronią i pieszo… poza Tatarami Sarnai, których to małe koniki zwinnie pomykały pomiędzy drzewami.
Najgorsze co ich jednak mogło ich spotkać to atak za dnia. Ten jednak na szczęście nie nastąpił.
Wilkołaki uderzyły nocą.


I były niczym dzikie bestie z ludowych bajan. Porośnięte futrem, wyjące potężne potwory atakujące bez strachu i bez litości. Na raz… ze wszystkich stron. Początkowo wywołały zamieszanie wśród ludzi i Kainitów. Początkowo, bowiem szybko się okazało ze za ich atakiem nie stoi żaden plan, żadna przemyślana strategia. Były oszalałymi z furii bezmyślnymi potworami… i niczym więcej. A wampiry, miały swoje sztuczki. Tremere osłonił jeden z wozów magicznym znakiem. Jak tłumaczył, ów glif ranił swym każdego wilkołaka który dotknąłby wozu. Dlatego też właśnie ten wóz przeznaczono na miejsce w którym przebywali Giacomo i dzieci, oraz Tremere miotający z wozu ogniem. Tam też mieli się kierować ciężko ranni.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rrmsJhf89MY[/MEDIA]

Bestie z którymi się przyszło zmierzyć były uosobieniem furii natury, potężne i dzikie i zaślepione szałem. Ciężki przeciwnik uderzający wprost na największe zbiorowiska ludzi, jakby ich głównym celem było zabić jak najwięcej. Jakby nie liczyło się nic więcej poza zabijaniem wszystkiego na swej drodze. W ich ustach była spieniona krew, w ich oczach szaleństwo, a ich ciała okazywały się mniej wytrzymałe na ciosy niż można się było spodziewać. Coś im odebrano… a może coś dano w zamian?
Na pewno Kainici mieli okazję sprawdzić siebie i ludzi z prawdziwym zagrożeniem, przekonać się co do łączących ich ze sobą więzi zaufania. I także jak dobrze radzili sobie z opanowaniem chaosu bitewnego. I oczywiście ludzie Koenitza i Jaksy radzili, zarówno ciężkie zbroje jak i twarda dyscyplina robiły swoje.
Sarnai i jej ludzie na małych kosmatych konikach były jak duchy, krążyły szybko pomiędzy walczącymi i szyły z łuków do wrogów, którzy zatracili naturalną odporność na ciosy. Małe tatarskie wierzchowce były na tyle zwinne, że poszycie gęste lasu nie było dla nich takim problemem jak dla ciężkich bojowych koni rycerzy.
Ludzie Marty i Zofii… poszli zaś w rozsypkę. Walczyli dzielnie, ale nie mogli sprostać wrogowi i ratowali się ucieczką. Bo też mieli przed czym. Wilkołaki były szybkie, wilkołaki były silne ponad miarę. Gdyby nie były bezmyślnymi bestiami, byłyby niepowstrzymaną zabójczą siłą. Gdyby nie były bezmyślne i gdyby wśród nich nie było Spokrewnionych. To właśnie pojedynki pomiędzy nadnaturalnymi drapieżnikami a żyjącymi przez wieki krwiopijcami zadecydowały o zwycięstwie...


Bitwa trwała krótko, ale była dość intensywna. Przyniosła śmierć wrogom, przyniosła śmierć i śmiertelnym sojusznikom. Żaden z wilkołaków nie przeżył, żaden nie uciekał, żaden nie prosił o pardon… walczyli zaciekle, walczyli z pianą na pyskach i wściekłością w spojrzeniu, głusi na słowa ignorujący rany i ból.
Nie byli tym co znała Marta… Coś je upodliło, coś pozbawiło ich rozumu, nie był to zwykły szał jaki nawet wampirom się zdarza. To było coś innego.
Nie mieli się jednak czasu nad tym zastanawiać, sporo ludzi została raniona i nie wszyscy przeżyli. Okazało się też że stare ciężkie rycerskie zbroje były najlepszą osłoną przed pazurami bestii. Krew zrosiła leśną darń, krew ludzka, krew wilkołacza, krew wampirza. Ich słodka woń nęciła krwiopijców z których ran wypływała życiodajna posoka. Nie było jednak czasu na badanie sytuacji. Nadchodził świt, jedynie Giacomo i Marcel przechadzali się wśród trupów likantropów. Ksiądz posunął się nawet do skosztowania wampirzej posoki. Odrobinę… na sam czubek języka.


Dotarli w końcu… nie do miasta przecie, acz blisko. Granice ziemi i wsi Kainitki oznaczone były słupami z herbem Junoszy, świadczyły o tym że dotarły w granice dóbr Honoraty Jasnorzewskiej. Nie musieli się więc już kryć po lasach, tym bardziej iż mieli sporo rannych pośród siebie. Oczywiście tak liczna grupa jeźdźców, przyciągnęły uwagę pachołków i chłopów waćpanny, toteż ona sama szybko została powiadomiona o ich przybyciu. I po krótkiej rozmowie zaprosiła wampirów w swe progi.


Honorata okazała się kobietą energiczną i rzeczową… niewiele sobie robiła z uprzejmości komplementów. Nie potrafiła też ustać kręcąc się niczym bak po całej komnacie jadalnej w której przyjęła Spokrewnionych. Jej dworek był mały, ale solidny… z dębowych i sosnowych bali zbudowany. Honorata tez była malutka i jasnowłosa, trudno było uwierzyć w jej zelockie pochodzenie. Komnata jadalna w której przyjęła Kainitow była największa komnata w jej dworku i nadawała się ledwo na ugoszczenie do tuzina osob, totez na niewiele wygód można było liczyć. Niemniej Kainitka dysponowała tym czego potrzebowali. Wiedza na temat wampirzej społeczności w Smoleńsku i okolicach.
- Jestem jedyna Spokrewniona z mego klanu, chyba ze wśrod was jest Brujah. Poza tym w samym Smoleńsku pomieszkuje niewiele wampir tylko mala koteria Toreadorów oraz jakaś wampirzyca która przybyła niedawno… ale ona chyba jest przejazdem. Obecnie władze w mieście ma Miszka, choc on sam i jego horda popleczników woli siedzieć ukrytym wśród okolicznych lasów zamku. Rządzi jednak poprzez swego ghula Stiepana Piesińskiego, spolszczonego ruskiego chłopa, co to mieni się szlachcicem, a jest gnidą pierwszej wody.- wyjaśniła wampirzyca mówiąc szybko i gestykulując energicznie.- Głupi Stiopa, jak go nazywam to pyszałek któremu się wydaje że jest równy nam Spokrewnionym tylko dlatego ze ma kniazia za sobą. I lubi pyskować… za to pierwszy daje dyle gdy Kościej wpada z wizytą zza miedzy. Więc poza Toreadorami w mieście i okazyjnie Ravnosami w okolicy… jest tylko jeszcze jeden Kainita, jurodiwy Haszko w ruinach żeńskiego Monastyru, co ludziom prorokuje i leczy ich za “co łaska”. Rozum mu odjęło bardziej niż innym z jego klanu, wiec trudno go liczyć za sojusznika. Także i Rzemieślnicy w Smoleńsku niewiele pomogą. Wszyscy oni Żydzi, w dodatku lat temu parę jeden z nich dal się przyłapać na ucztowaniu na podlotku toteż Miszka rozdmuchał to wydarzenie, że niby pejsaci zbierają krew krześcijańską na mace. I miastowi zrobili pogrom starozakonnym. Paru Żydkow się uwędziło na stosie, a Torreadory zapamiętały, by przeciw Miszce nie knuć. No... to taka jest pokrótce sytuacja w Smoleńsku, zakładam że macie pytania? To dobrze, bo i ja mam je też.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 08-06-2016, 17:34   #69
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Zgodnie z przewidywaniami wielkich strategów wilkołaki atakowały najmniej mobilną część ich kolumny. Tę, gdzie tłoczyły się konie i wozy. Stworzenia wypadły nagle z lasu. Gdy tylko wampir dojrzał pierwszego z nich sięgnął po głębokie pokłady krwi, żeby przyspieszyć swoje ruchy. Plan był prosty. Zatrzymać i związać walką włochate bestie, tak, żeby oddział krążących w koło Tatarów pomagał szybko i sprawnie dobijać kolejne stwory.
Sarnai wydała polecenia ludziom swoim by się na dwa oddziały rozdzieliły: na czele jednego Tsogt, na czele drugiego ona sama. Rozdzielić się mieli by szyku ciasnego nie trzymać, leć uderzać z wolną wolą, trzymając się jedynie blisko swych kompanionów. Szybkie ataki, i odskoki by wojenką podjazdową irytować i uwagę na siebie zwracać, słabnących przeciwników dobijać na odległość. Urodzeni niemalże w siodle łucznicy, szyli stwory gradem strzał pozostając samym poza zasięgiem kłów i pazurów. Sarnai zaś na oku samego Jaksę miała i celowała w te futrzaste pomioty, co najbliżej niego się znajdowały.
Co nie było łatwe, bowiem nie tylko Jaksa poruszał niezwykle szybko. Takoż i wilkołak był nadnaturalnie szybki. Obie bestie zderzyły się więc w boju. Nie były to za dobre ciosy… choć Jaksa uderzył swoją szablą pierwszy i choć… mimo że była stalowa, to przecięła skórę wilkołaka i utoczyła krwi, to płytkie rany na żebrach trudno uznać za sukces. Bestia odpowiedziała równie wściekłym i szybkimi atakiem, pazury wbiły się w pancerz, ale zbroja Jaksy pozwoliła mu przetrwać furię przeciwnika i mimo, że bestia rozerwała pancerz tu i ówdzie polała się krew. Zbroja uchroniła krzyżowca przed poważnymi obrażeniami. Łuk Sarnai zajęczał, posyłając strzałę pomiędzy dwie błyskawicznie kotłujące się sylwetki. Ledwo trafiła w wilkołaka. Ledwo… niewiele brakowało,aby to Jaksę poczęstowała strzałą. Niełatwo było trafić w wilkołaka walczącego z rycerzem… na równych zasadach. Okazało się że szybkość nie jest przewagą, gdy przeciwnik potrafi być równie szybki. Krzyżowiec nie pozwolił sobie na wytchnienie. Ciął wysoko w szyję przeciwnika. Przy odrobinie szczęścia mógł odciąć mu głowę. Przy mniejszej dozie szczęścia powinien trafić bestię chociażby w pysk
Sarnai z konia zeskoczyła luźno go puszczając i w zad klepiąc ku Ashokowi. Sama zaś czerpiąc z pokładów krwi swojej moc swą wspomogła, by po drodze ku walczącym pazury Bestii wysunąć z rąk swych. Pazury zabójcze na równi ze szponami wilkołaków.
Dwa drapieżniki toczyły krwawy taniec, próbując się zajść i uniknąć zajścia od tyłu. Krzyżowiec był deczko szybszy, jego ciosy celne… ale albo brakowało szczęścia, albo siły, albo oręż dobry do szermierki kiepsko radził sobie z górą mięśni wilkołaka, bo choć Jaksa zadał dość solidną ranę w kark bestii, to… jednak nie dość by ubić potwora. Na szczęście potwór mimo kolejnego pomacania żeber pazurami nie zdołał zadać niszczycielskiego ciosu rycerzowi. Trafił więc swój na swego. Sarnai ruszyła cicho biegnąc w kierunku wilkołaka licząc na możliwość zadania zdradzieckiego ciosu bestii. Niestety… coś musiał wyczuć pod odskoczył błyskawicznie i szpony Tatarki trafiły w próżnię, a sam wilkołak na niej skupił spojrzenie uznając ją za łatwiejszą zdobycz, niż szybko poruszający się opancerzony krzyżowiec.
Sarnai z uśmiechem dzikim na ustach, majtnęła warkocze wokół własnej szyi i urągając przeciwnikowi syczeniem wprost w paskudny, oszalały pysk, znowu sięgnęła do mocy swej krwi by zwiększyć odporność swego ciała. Szykowała się na ciężką walkę, której przegrać nie mogła. Zamarkowała atak od góry by uderzyć drugą szponiastą dłonią od dołu. Skupiona, skulona by jak najmniej ciała swego wystawić na ciosy wroga.
Jaksa nie ustępował. Nie pozwalał sobie na odpoczynek, rzucił się na bestię, która teraz chciała mu uciec. To był moment w którym mógł spróbować pochwycić przeciwnika.
To był szlachetny gest i odważny atak ze strony rycerza, który rzucił się na bestię i pochwycił ją w ramiona. Był jednak z tym jeden problem… znaczący jak się okazało. O ile w szybkości Jaksa przewyższał przeciwnika, o tyle w sile… w ogóle nie był w stanie mu dorównać. Wilkołak strząsnął z siebie rycerza bez większego problemu i natarł na Sarnai z całą furią jaka tkwiła pod jego futrem. Szpony szarżującej bestii jeno zaczepiły o udo dziewczyny, draśnięciem zaznaczając jej ciało. Na szczęście ogarniętemu szałem wilkołakowi brakowało na celności. Cios wampirzycy zaś trafił wilkołaka raniąc jego pysk i tors… choć nawet ten cios pazurami nie był rozstrzygającym tą walkę. Tymczasem rycerz podniósł się. Szabla się nie sprawdziła. Siły mu brakowało. Opcje powoli się wyczerpywały. Zarzucił na lewą rękę swoją czerwoną tarczę z gryfem i ruszył z kolejnym natarciem.
Atak rycerza… zakończył się sukcesem. Uderzony od tyłu wilkołak upadł na ziemię. Kwestią czasu było jednak zanim się z niej podniesie. Sarnai zaś zorientowała się że musi wykorzystać tą daną od losu szansę i zabić potwora, zanim znów wstanie na nogi, by znowu siać zniszczenie.
Sarnai natarła zatem po raz wtóry tym razem do siły swego ciała. Nic nie stanie jej na przeszkodzie. Musi wygrać tę walkę. Kolejny cios był skierowany na kark wilkołaczy. Przyciśnięty do ziemi wilkołak i o głuszony nagłym atakiem rycerza stanowił łatwy cel dla furii Sarnai. Co prawda nie udało jej się urwać mu łba, ale poraniła go na tyle mocno, by nie zdołał się podnieść i był łatwym celem dla krzyżowca i dla niej samej.
Dwie furie połączone jednym celem rzuciły się na przeciwnika i zasypały go ciosami pazurów i miecza. Razy ustały dopiero gdy wilkołak bez ruchu legł w powiększającej się kałuży posoki. Tatarka spojrzała najpierw na Jaksę z uśmiechem szerokim i zadowoleniem z udanej walki, by już za chwilę rzucić się ku swym ludziom, głośnym gwizdem, sokoła głos naśladującym, zwołać ich do siebie.


Sprawdziwszy swój oddział, szczęśliwa był, że żaden z jej ludzi nie poniósł śmierci tej nocy. Walka z wilkołakami ciężko ją zastanawiała: czemu czekały do wieczora, czemu atakowały bezrozumnie, czemu atakowały akurat tu?
Im dłużej dumała nad zaistniałą sytuacją, tym większe zmartwienie myśli jej powodowały.
Mimo zamętu, po walce podeszła do Koenitza:
- Cienki za pomoc Tfom i Tfych wojóf. - skłoniła głowę.
- Walczymy razem więc to naturalne że pomagamy sobie nawzajem.- stwierdził kurtuazyjnie Koenitz.
Tatarka nie odpowiedziała na te słowa jeno raz jeszcze głową kiwnęła i odeszła do swoich na oku mając Jaksę. Obserwowała poczynania jego spod wachlarza rzęs zwłoki przeszukując.
 
corax jest offline  
Stary 08-06-2016, 21:09   #70
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Spodziewali się napaści. Mogli się przygotować. Wiedza daje przewagę.
Tym razem nie dała.
Mimo że wypatrywali. Spięci Z dłońmi wrośniętymi w rękojeści włóczni.

Zaatakowały nocą.
Wpadły jak kule armatnie w sam środek ludzkich skupisk ciągnąc za sobą krew, trzewia i śmierć.
Potężne kudłate sylwetki. Łapska pazurzaste. Pyski najeżone sztyletami zębów.
Szybkie jak ułuda. Rozmazane cienie, którym towarzyszył nieludzki ryk.

Milos Zach robił co mógł. Bogowie mu świadkiem. Ci starzy i ci nowi. Ci zapomniani, wymyśleni i ci najprawdziwsi, choć w żadnego z nich Węgier przecież nie wierzył. Żadnego z nich nie przywoływał teraz w gorączkowych modlitwach. Żadnemu nie składał sutych obietnic w zamian za pomyślność w walce.

Nauczył się zawierzać sobie i swoim umiejętnościom. Walka, chleb powszedni przecież. Chleb? Krew. Krew powszednia. Obficie przelewana. Opatrzona. Pospolita jak trakty. Nocne niebo. Hukanie sowy.

Posłał z całych sił włócznię. Wbiła się w wilkołaczy bark ale ten nie miotał się ani trochę mniej.
Wspomógł się siłą krwi i doskoczył do bestii tnąc karabelą.

Do tego go powołano.
By wygrywał dla innych bitwy.

Pięknie szło. Przez kilka uderzeń serca. Do czasu aż rejterujący w popłochu Warchołowie Zosi nie wpadli w sam środek ich szyku.
Jakby mało było przeciwności w rozsypkę poszli i zbójcy Marty.

Zach ostro wykrzykiwał rozkazy walcząc jednocześnie z przerośniętą dwunożną kreaturą. Krwawił z licznych ran ale w głowie mu nie było odpuścić. Stal zagłębiała się we włochate cielsko. Druga dziura. Trzecia. Piąta. Dziewiąta. Jucha kapała poprzez futro jak z osaczonego w polowaniu niedźwiedzia. Ale on nadal stał na dwóch łapach. Pion trzymał. Kąsał, orał, gruchotał.

Spośród raców to Andrej padł pierwszy. Zapłacił za swój nieulękły charakter. Naskoczył na plecy pokryte szczeciną sierści i przebił włócznią na wylot. Stwór zdążył na odlew uderzyć przepastnym łapskiem. Oderwała się Andreja głowa od korpusu, łukiem przefrunęła drogą mleczną, na tle widowni z gwiazd.
Wilkołak padł ale na jego miejsce zaraz wskoczył następny.

Umarł jeszcze Tibad. Poczciwy stary druh.
To była ciężka noc. Odcisnęła się bruzdą na Zachowej dumie.

Spaprał.

*
Powrót Popielskiego trudno byłoby przegapić. Błoga, choć cokolwiek żałobna w nastroju cisza, której doświadczał ich niewielki oddział od chwili, gdy Marta została z tyłu, by lupinów pochówkiem uhonorować i ghula swego zatrzymała przy sobie, skończyła się jak wszystko, co dobre. Wdarły się w nią dźwięki bandurki, wypełniły piosnki rzewne i dyrdymały opowiadane charakterystycznym, sepleniącym i zaciagającym z ruska głosem, a zniweczył doszczętnie rechot Swartki, którą Popielski w przerwach między zwrotkami komplementował, do zawilców wonnych, rusałek i wił kuszących przyrównując jej urodę i w oczy zaglądając tęsknie a łakomie. Obok się reszta zbójców, co obowiązki grabarzy przyjęła była na siebie, przy ogniu powyciągała i raczyła gorzałą po trudnych terminach. Sędziwy Karaut kołpak, w którym monety podzwaniały Węgrowi podsunął.

- Na tryznę dla Bileckiego co łaska, mości pułkowniku.

Zach z sakwy monety wysupłał, w kołpak wrzucił aż zadźwięczało.

- Marta gdzie? - spytał rozglądając się po zbójeckim obozie. - Świt tuż.

- Niechaj bogi za hojność błogosławią - Karaut potrząsnął kołpakiem, po czym zeznał lekko niechętnym i stropionym głosem - Odesłała nas i w las poszła, mości pułkowniku.

- Z wilkiem. - Popielski wydobył z bandury nutę piskliwie wysoką i fałszywą. - Nazad po tropach owych bestii, w serce kniei. Z błogosławieństwem Tyrolczyka, skoro o błogosławieństwach już gadamy.

Karaut pochrząkiwał zakłopotany. Ewidentnie obaj wiedzieli więcej niż chętni byli rzec. Wokół nagle a cudownie się wyludniło, zbójcy o ważnych sprawach w innych częściach obozu sobie raptem przypomnieli. Tylko Swartka rozwalona swobodnie na mchu czekała nie wiedzieć na co - dalsze komplementy czy rozwój pachnącej awanturą sytuacji.

- Jak w las? Za śladami bestii? - twarz Węgra wykrzywił gniew. - Czemu mi nic nie rzekała? Chce do źródła dotrzeć ale tam może więcej bestii być. Albo i jeszcze gorszego coś. Gadać mi migiem co wiecie a nic nie taić bo jak waszej pani się krzywda stanie to wam to na karb złożę.

Stary szlachcic wąsa siwego szarpnął.

- Ona nie dziecko. I wilka ze sobą ma - odparł polubownym tonem.

- Taaaaa… zrobi swoje i wróci - dodał zjadliwie Popielski - Czego oczy nie widzą, tego sercu…

- Nam nie lza mówić - wciął się Karaut szybko. - Marta zabrania o starych sprawach gadać - wyjaśnił przepraszająco.

- Mów co wam nie lza - zarządał Ventrue wpijając w popielskiego ciężkie spojrzenie. Nie miał ani czasu ani ochoty na półśrodki.

Jakby się tama przerwała i słowa popłynęły nieprzebraną falą. Wpierw o tym, jak to Popielski lasów nienawidzi i że przez pół wieku z krwią Marty miłości do drzew nie wyssał, to już chyba nie wyssie nigdy. O tym, że czasy się zmieniły i stare obyczaje do grobu czas położyć obok ludzi, co je wymyślili, i bogów, których czcić miały. Nim nas razem z nimi, tutaj i teraz, do mogiły wpędzą. Karaut wąsy szarpał i krzywił się, a Popielski gadał, gadał i gadał…

- Dali my nogę z bitwy. To Martuś poszła prosić, by nam bój wojny odwagę zwrócił - zakończył ghul, oczyskami czarnymi przewracając. - Pomodlić się i ofiarę złożyć.

- Nie rozumiem - stwierdził rzeczowo. - Jak niby? Koziołki chce wykrwawiać w sercu wilkołaczego lasu? Po kiego? Intencji jej nie pojmuje - w te i naraz łaził rozjuszony.

- To już dwóch nas. Bo mi się te prawdy wiary takoż we łbu nie mieszczą - kiwnął mu Popielski, wyraźnie ucieszon, że cokolwiek współdzielą razem.

- Prawdy wiary - powtórzył za nim husarz. - A w co właściwie pani Marta wierzy? Bo, że nie w trójcę świętą to na pewno.

- Wierzy w Trójcę akurat, wierzy, jeno nie korzysta – sprostował Popielski i na Karauta się wilkiem spojrzał. - Nie chrząkaj tak, stary czorcie, bo się śliną zakrztusisz i zadławisz. - Palcem bez paznokcia Węgra wskazał - To nie książę, ani nie podstarości, ani starościńcy pachołkowie. Sprzymierzeńca nasz, pierwszy od kiedy, a? Wiedzieć powinien...

- Nie nam decydować o tem – burknął starzec, a Popielski przewrócił oczami.

- Medinaitis, pilnuje lasów i żywcem zżera, jak gałązkę wbrew jemu tkniesz. Saule, bogini słońca. Meness, pan księżyca, wilków i wilkołaków... coś chyba ostatnio niełaskaw... Devana i Morena, na nasze Dziewanna i Marzanna... lub Smertka, Marta tak i tak tłumaczy. W każdym razie, dwie dziewice co się wolą po lasach i pustkowiach włóczyć niż przy chłopie jakim siedzieć potulnie. No i najmocarniejszy ze wszystkich. Bóg wojny, mordu i krwi. Władca bóstw, duchów, ludzi i zwierząt. Pan drzew. Nieumarły Komantas... jak to w ludzkim języku było, Karaut, przebóg, przepomniałem?

- Skomand - wyszeptał Karaut ledwie słyszalnie z miną skazańca i wzrokiem wbitym w ciemność między drzewami, jakby się Marta miała się stamtąd zaraz wynurzyć i ukarać go za brak dbałości o jej sekrety.

- Mości pułkownik nas nie zmusza, byśmy między nim a Martą wybierali - zaapelował do Milosowej przyzwoitości.

- Tak tak, mości pułkownik nas nie zmusza i będzie spokojny o zwierzynę dziką i przydomową - dorzucił beztrosko Popielski - Koziołkom w najbliższych nocach ze strony Marty nic nie grozi. - Węgrowi nieruchomo w oczy patrzył spod kudłatej czupryny. Znaczące spojrzenie nijak nie współgrało z lekkim tonem.

- A czemu grozi?

Popielski sięgnął po bandurę, po strunach palcami przebiegł, melodię rzewną snując.

- Ze mną o tem chcesz gadać, mości Zach? Toć ledwie znosisz mnie. Chyba z Martą wolałbyś - skinął głową nie bez szacunku.

- Nie schlebiaj sobie. Nie tak łatwo w moje niełaski popaść - sprostował wampir. - Nie lubię cię, mości Popielski. Ale do nieznoszenia stąd daleka droga. Cieszy mnie jednakoż, że różnice widzisz. Między mną a tobą. Granicę niewidzialną, której jednak nie przekraczasz.

Mości Popielski zaskoczony mrugnął raz i drugi, bandurę z kolan zdjął i o udo oparł. Przez jedną chwilę nie sprawiał wrażenia ostatniego błazna.
- Jako żywo… - westchnął, za żebra połamane się łapiąc od razu - Lata całe tę sztukę misterną szlifowałem na Dyjamencie. Radem, że nie bezcelowo.*

*
- Gdzieś była? - Zach zrównał się z koniem Marty gdy ta wróciła z swojej samotnej eskapady.

- Za Smoleńskiem knieje prastare. Bór, co był już wiekowy, jakem ja młódką była… gęsty i ciemny. Tamój. - Kołysała się chwilę w siodle, przytłoczona czymś i zgaszona. Zmęczona srokata klaczka powłóczyła niemrawo nogami. Diamentowi wyprawa też musiała dać w kość niewąsko. Wielki basior miast szwendać się jak zwykle po okolicy, w przód i w boki wybiegać i jeno raz na jakiś czas pokazywać się, szedł przy kolumnie jak pies, lekki popłoch u niezwyczajnych wierzchowców budząc.

- Stamtąd lupiny przyszły - dodała Marta cicho.

- Sama - stwierdził sucho. - Tam skąd lupiny przyszły.

Usta ściągnął co wyostrzyło jeszcze i tak wydatne koliści policzkowe.

- Mogłaś o planach uprzedzić.

W zarośla po swojej stronie duktu gapiła się uparcie.

- Powiedziałbyś, że nie. Zabronił. Źle uczyniłam i gniewny być możesz - odparła cicho i było to chyba najbliższe przeprosin, co była w stanie z siebie wydusić.

- Nie ufasz mi. Prawo masz ku temu. I powody - nie wyglądał na rozeźlonego. Raczej zawiedzionego.

- Mam – przyznała, bo nie było się co zapierać. - Mając, podjęłam ryzyko. Nie tego oczekiwałeś pewnie... ja też nie. Inny byłeś. I też mi kiedyś ufałeś. Teraz nie chcesz dzielić schronienia. Wolisz być sam. Ja też czasem nie chcę... żebyś mnie oglądał. Jest jak jest, tamto uciekło i umarło.

Miedliła wodzami w dłoniach.

- Chcesz, żebym obiecała, że więcej sama nie pójdę?

- Nadal ci ufam - skwitował. - No już, nie łajaj się zbyt mocno. Grunt, że nic ci nie jest.

- Nic - poświadczyła drewnianym tonem. - Potem, jak już zęby posuszymy i ślepiami pobłyskamy przed tremerską totumfacką… to pomówić musimy. Ja i ty… i Wilhelm Koenitz… chyba.

- O czym chcesz z mini rozprawiać?

- O tym, co lupinom zrobił ktoś… Tym, co w ich było krwi. Jest taka bajęda… o wodzie żywej i wodzie martwej - zmarszczyła się. - Nie mówię, że to to. Nie wiem, co to.

- Dobrze, pomówimy. Choć wolałbym gębę otwierać mając coś do powiedzenia. Na razie tylko spekulacje mozemy snuć.
- Ja to widziałam - oznajmiła Marta i zęby zacisnęła tak mocno, aż coś jej w żuchwie trzasnęło.

*

- Zaczekaj - Zosia usłyszała za sobą niski głos Węgra. Musiał wyjść za nią z jadalni Honoraty Jasnorzewskiej.
Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie i odwróciła głowę. Nadal trzymała ręce przy ustach, ukrywając kły.
- Nie możesz tak, Zosiu – potrząsnął głową w zaprzeczeniu. - Nie wolno ci się obwiniać. Czy ryś płacze nad truchłem zająca? Taka jest nasza natura. Ani lepsza, ani gorsza. Inna.
- Eh? – wampirzyca zamrugała zaskoczona. Dopiero po chwili jej oczy rozszerzyły się w zrozumieniu. Jednak zamiast zgodzić się ze słowami Węgra, pokręciła stanowczo głową.
- To… - powoli odsunęła rękę, odsłaniając usta. – To nie jest nasza natura. To natura bestii. Tak samo plugawa jak sama bestia.
- Powiedz to rysiowi. On potrzebuje mięsa by żyć. My potrzebujemy krwi. Ale w odróżnieniu od zwierza wiemy jak zabrać tyle ile nam potrzeba, ani mniej ani więcej. Bez szkody dla nikogo. To nie musi być złe. Nie musi cię boleć.
Kucnął przy dziewczynce.
- Opadniesz z sił jeśli nie będziesz się porządnie odżywiać. A prawda jest taka, mała słodka Zosiu, że my potrzebujemy twoich sił – uśmiechnął się pokrzepiająco. - I ciebie.
Jak tylko Zach przykucnął Zofia przestąpiła niespokojnie.
- Um… Niech Pan wstanie, P-panie Milos. – odparła nerwowo, rozglądając się na boki - … Dziwie to wygląda
Nabrała głęboko powietrza, bezużyteczne przyzwyczajenie, i wypuszczając powietrze zmusiła się do spokoju.
- Dziękuje Panie Zach, ja…. Poradzę sobie. I obiecuje, że was nie zawiodę.
Jej głos brzmiał pewnie. Choć raz.
- Masz dobre serce Zosiu. Nawet jeśli martwe. Nie daj sobie wmówić inaczej – wyciągnął w jej stronę dłoń. - Chodź. Wrócimy do reszty.
Pokręciła głową.
- Ja… Nadal musze się… Nasilić.
- Zwierzęta cię nie nasycą. Ale tam – spojrzał na drzwi, za którymi debatowała reszta. - tam są ludzie nauczeni do tego by oddawać krew takim jak my. Jeśli weźmiesz trochę to niewiele odczują. Odeśpią noc i wróci im wigor.
Zofia ponownie pokręciła głową. Energiczniej tym razem.
- Zrobisz jak zechcesz. Ale znałem takich jak ty. Którzy zbyt jasne zakreślali granice między dobrem a złem. Wiesz jak zazwyczaj kończyli? Na stercie przypadkowych trupów. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Bo kiedy głód i szał w końcu wygra to weźmie cię we władanie Zosiu. A wówczas nie będziesz miała nic do powiedzenia. Bestia to część nas. I możesz ją ułagodzić albo wejść z nią w stan wojny. To drugie zawsze źle się kończy.
Zofia ścisnęła usta, i wlepiła w kainitę intensywne spojrzenie.
- … Nie my decydujemy o tym, co dobre a co złe. – odparła po chwili milczenia. – Tylko Bóg. I jego wolą jest byśmy walczyli z bestią. Byśmy walczyli z jej pokusami… Nie pozwolę się sprowadzić na ścieżkę grzechu.
- Czy pija Pan ze swoich ludzi, Panie Milos? – zapytała nagle.
- Nie – przyznał. - Nie, jeśli nie muszę. Choć oni sami oddają mi krew gdy widzą, że jej potrzebuję. Mimo, że im zabraniam i zapewniam, że sobie poradzę. I że ich nie zawiodę. Oni przecinają nadgarstki i podtykają mi pod usta bo wiedzą, że lepiej, i dla nich i dla mnie, jeśli bestia jest w klatce. A ja przyjmuję ten dar bo wiem, że ostatecznie racja jest po ich stronie a mój upór naraża ich na niebezpieczeństwo. Czy to czyni ze mnie złą istotę? A może z nich?
- Nie. – zgodziła się. – Robimy co musimy by zwalczać bestie. I cieszę się że ma Pan tak dobrych przyjaciół. – uśmiechnęła się lekko. – Ale… Wiem co nasz… Po-… Co nasze ugryzienie robi z ludźmi. Jak czyni z nich niewolników. – odwróciła wzrok, zaciskając pięści ze złości. – Zamienia ich w takich obrzydliwych dewiantów jak ten Popielski co służy Pani Marcie. Albo w bezmyślne sługi. Nie widział Pan jak służący Pani Honoraty wypatrywali tego by ich użyć? Jak może Pan patrzeć na to i mówić mi, że nie ma w tym nic złego? Jak może Pan twierdzić że to nie jest grzech?
- Wszystko zależy od rodzaju więzów. Większość ludzi, Zosiu, zostaje ghulami bo tego chce. To ich służba w imię celu, którego łakną. Nieśmiertelności. Tak jak giermek służy rycerzowi tak ghule nam służą. Rację masz, widziałem też poddaństwo innego rodzaju – zasępił się, głowę spuścił. - Kiedy się nie ma nic do powiedzenia. Kiedy się tańczy jak ci pani zagra. Uwierz mi Zosiu, wiem o czym mówię. Znam sprawę od podszewki bo sam w takim układzie tkwiłem przez wieki. W tym jednak miłują się Ventrue i Lasombra a pani Honorata do nich nie należy. Ludzie, którzy ją otaczają mogą być z nią związani przez krew ale nie wszyscy. Dlaczego nie dopuszczasz do siebie myśli, że może jest dobrą panią, która troszczy się o swoje ziemie i swoich poddanych? Podzieliła się nimi bo tak nakazuje obyczaj i dobre maniery. Ale nie dopuściła aby któremukolwiek z nich coś z naszej strony groziło.
- Ludzie to nie bydło które serwuje się gościom na kolacje! – krzyknęła zanim mogła się powstrzymać. Natychmiast zasłoniła usta, zerkając spanikowana w stronę głównej komnaty.
- Musze już iść. – odwróciła się na pięcie i pośpiesznym krokiem ruszyła do stajni.
Milos odprowadził ją wzrokiem dłubiąc sumiastego wąsa.
- Upartaś za pięcioro – rozprostował zastałe nogi.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 08-06-2016 o 21:39.
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172