02-05-2016, 10:44 | #61 |
Krucza Reputacja: 1 | Noc 7 Sarnai dotarła jako trzecia do karczmy, mogła się więc przyjrzeć sytuacji. Dostrzegła ukryte w pobliżu znajome wampirzyce. Właśnie o czymś rozprawiały. Sama mogła przyjrzeć się budynkowi karczmy. Dość sporemu, ale niewyróżniającemu się na tle pozostałych karczm jakie widziała w Polsce. Typowa zabudowa. Piętrowy budynek. Bogaty karczmarz zapewne. Dużo koni, dużo pachołków, z pewnością dużo ludzi w izbie. Tatarka ruszyła by posprawdzać zakamarki i okiennice, sprawdzić co w środku słychać i jak hrabina się zachowuje wobec żywych. Nie było to łatwe… za dużo ludzi się kręciło. Okna na piętrze były zawarte, na parterze zaś… przez te otwarte można zoczyć pijących szlachciców i debatujących nad zjawiskową pięknością, która odwiedziła ich strony. Skoro karczma była również w rękach pozostałych dwóch Gangrelek, Sarnai odstąpiła. Niech się bawią z hrabiną. Nie trzeba więcej kucharek. Wróciła do Koenitza szeptem informując go, że do obozu wraca i ludzi swych zabiera by zwiad czynić. Cicho odeszła w las. Po powrocie ludzi swych skrzyknęła do odjazdu. W kilkanaście uderzeń serca, Tatarzy opuścili obóz wraz ze swoimi konikami. Bez słowa pożegnania, bez zbędnych dyskusji. Sarnai jeno poinformowała Marcela, że sypiać musi w karocy, bo teraz bezpieczeństwa jego strzec nie może. Nie podejrzewała by Francuz na zwiad udać się z chciał. Ruszyli. Tatarka oddział podzieliła na dwie grupy: jednej przywództwo objął Sokolnik Ashok, któren przykazan miał obserwację podróży hrabiny. W drugiej jechała Sarnai i Tsogt i ta grupa została w tyle, ruszając w drogę powrotną, obserwując tyły. Sarnai i Tsogt mimo ociągania się za kompaniją, nie znaleźli śladów Nieumarłych o jakich wspominał Jan w swym liście. Za to nocy 8 Ashok powiadomił o znaleziskach, zalecając by reszta dołączyła do grupy z przodu, bo wleźli na terytorium wrogie. Tsogt i Sarnai pognali za swymi towarzyszami by dołączyć i raportu wysłuchać. W noc 10 teren z Ashokiem obchodząc rozmawiali: *- Znaleźliśmy dziwne ślady bestii większych od człeka i wilczych nieco w kształcie tu, tu i tu * – Ashok wskazywał kierunki. -* Ile? * - *Tuzin i pół…* - Ashok zmarszczył bwi. - *Znaleźliśmy też ślady krwi i walki pomiędzy nimi, rozszarpane zwierzęta których nie zjedzono, a jedynie rozerwano na strzępy w szale. * *- Lokacje na pułapki, by napaść czynić na podróżujących? * *- Jest ich pięć. * *- Pokaż. * Ruszyli przez las by sprawdzać miejsca idealne na zasadzkę. *- Mmmm, tutaj skały dość strome, skakać by musieli. * *- No jeśli plana takowe, to i to miejsce idealnym na pułapkę. * Sarnai pokiwała głową. *- Idealnym… jeno wszędzie pusto. Dziwne to…* Ashok pokiwał głową. *- Samych stworzeń nie widzieliście? * *- Nie. * *- Co z hrabiną? * *- Niewiele, ma ośmiu zabijaków, uzbrojonych w miecze i broń palną oraz kusze. Noszą oni napierśniki i wyglądają na zaprawionych w boju zabijaków. Jedzie czarnym powozem w cztery kare konie zaprzężonym, a służba na pozostałych koniach i luzakach. Trzymają się głównego traktu i nie przyciągają uwagi większej niż trzeba. * Tatarka pokiwała głową: *- Tsogt, puść za hrabiną dwóch ludzi, niech ją śledzą i baczenie mają ale z dala. Nie zbliżać się do niej ani do jej oddziału. Reszta, wracamy do kompanii.* Noc 10 Tatarzy wyjechali spomiędzy drzew na wlekącą się kompaniję. Sarnai w biegu z konia zeskoczyła, lejce Tsogtowi rzuciła i do Koenitza się skierowała bezpośrednio by znaleziska ze zwiadu zrelacjonować. Ostatnio edytowane przez corax : 02-05-2016 o 21:53. |
04-05-2016, 00:08 | #62 |
Reputacja: 1 | *Noc 6, wieczór* W rzadkim przypadku własnej inicjatywa, to Zofia zagadnęła Węgra jako pierwsza. Podróż odcisnęła na niej swoje piętno. Mimo że nie była fizycznie wymagająca, to Zofia wyraźnie zatraciła swój początkowy nerwowy entuzjazm. - … Panie Zach, ma pan chwilę? – zapytała cicho. Domyślał się w jakiej sprawie. I skoro Zofia dalej nie nosiła Koenitzowej błyskotki, to może doszła do wniosku że racje miał on? - Tyle chwil ile ci potrzeba - zachęcił Milos. Zofia uśmiechnęła się słabo – Chciałabym wiedzieć… Co Pan planuje… W sprawie dzieci. - Nie bój się, nic pochopnie nie zrobię. Najpierw wywiem się co z nimi Koenitz dalej zamierza. – Ja… Rozmawiałam z nim na ten temat. – zaczęła cicho. – Powiedział… Że żałuje że muszą podróżować w tak podłych warunkach… I że jak tylko dotrzemy do Smoleńska będą mogły odpocząć i odzyskać siły. Że nie będzie już musiał… – słowo „żywić” ugrzęzło jej w gardle – … Polegać… Tylko na nich. Obiecał że o nie zadba. Brew Węgra zadrgała w wyraźnej ciekawości. - Zadba? Między ludzi wrócą? - … Um… Powiedział, że chłopcy pewnie zechcą dołączyć do jego oddziału… A dziewczynka… Nie wiem? – odparła szczerze. Nie pytała. - … Chyba pomoże znaleźć jej dobrego męża?… Tak myślę. - Hmmm. Wydaje ci się, że szczerze mówił? Że mu zależy? Czy póki małe służą za jadło, a jak starsze awansują na kukły z mieczami? Zofia zerknęła w stronę żołnierzy Koenitza… A potem w stronę wojowników Milosa. - … Nie wyglądają na kukły... – odparła. W jej oczach wyglądało na to że ludzie Wilhelma służyli mu ze szczerego oddania. – I… Nie wiem. – pokręciła głową. – Nie wiem czy był ze mną szczery, ale… Chce wierzyć, że jest dobrym człowiekiem, po mimo klątwy jaka na nim ciąży. I chce mu zaufać. Zach przytaknął. - Może za surowo go osądziłem. Te dzieci… uderzyły w czułą strunę. Zbiesiłem się nie myśląc nic o Tyrolczyka sytuacji. Cóż… pcha swój głaz jak my wszyscy. Słysząc te słowa, dziewczyna rozpromieniła się i przytaknęła z uśmiechem. – To… W porządku. Nawet… – zwiesiła głos. – Cieszę się, że ktoś poza mną uważał że to nie było właściwe… To prostu… Jedna z tych sytuacji, których nie się łatwo rozwiązać, nie raniąc kogoś innego. Węgier wpatrywał się w dziewczynę jakby się mu się naraz jakaś święta objawiła, z mgły i światła utkana. - Bierzemy pod uwagę, że może nie być zły na wskroś. Ale nadal winniśmy ostrożność zachować i nie brać jego każdego słowa za pismo święte - mruknął z pobłażaniem. - Zosiu… ja nie wiem gdzie ty się chowała ale proszę byś była odrobinę mniej ufna względem ludzi, a szczególnie nieludzi. Wampirzyca naburmuszyła się trochę, i splotła ramiona przed sobą. Przez chwilę wydawało się że odpłaci się jakąś złośliwą uwagę, ale ostatecznie tylko westchnęła pokonana. - … Wiem… Ale… Chce Panu Koenitzowi zaufać… I jeżeli coś złego się wydarzy… To… Będę tam. - Obiecaj mi, że jak coś się złego zadzieje to do mnie przybiegniesz, nic sama nie rób. … - A czy Pan zrobi to samo? - W kwestiach dzieci. Tak - przytaknął. - … To w kwestii dzieci… Tak.Obiecuje. – powtórzyła. - Ty jakbyś w kłopotach była i dzieci by one nie dotyczyły, też przychodź. Postaram się pomóc, jak tylko będę potrafił. … Doceniam to, panie Milos… Dziękuje. – podziękowała, choć bez większego entuzjazmu. - … I niech Pan nie robi nic pochopnego. Jest Pan trochę… W gorącej wodzie kąpany. Tak myślę. – dodała jeszcze, na koniec. - Wolę określenie “pełen wigoru” - zaśmiał się spod wąsa. - Aaaa, jeszcze jedno. Wiedziałaś, że Koenitzowi martwe serce drgnęło pod zbroją? Zofia zamrugała oczami, nie rozumiejąc. - Podobno zapałał uczuciem do naszej Tatarki. Mniemam, że z wzajemnością. - … Aha. Wampirzyca przez jakiś czas nic nie odpowiadała. – … T-to dobrze dla nich. – odparła w końcu, siląc się na uśmiech. Po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła do swoich ludzi. *** Noc 6, podróż *** Droga do smoleńska zaczynała się Zofii dłużyć. O ile rozmowa z Milosem Zachem pozwoliła zrzucić jej największy ciężar z barków, to teraz czuła się… Niespokojna. Coś ją gryzło, chociaż nie potrafiła powiedzieć co. Nie widząc sensu w rozmyślaniu nad tym zbyt długo, potrząsnęła głową i pogoniła swojego wierzchowca do przodu. Po kilku (trudnych) lekcjach z Panem Kryńskim czuła się na koniu na tyle pewnie by używać go w drodze… Chociaż zdaniem Krasickiego zwali się z niego przy pierwszej lepszej okazji. Jak niemiło z jego strony. ... Po paru chwilach zrównała się z oddziałem Bożogrobowców. - … Dobry wieczór, Panie Jaksa… Jak Panu mija podróż? – zagadnęła jednookiego, starając się zająć jakoś czas. - Dobry wieczór panienko. Podróż mija zacnie. Tempo mamy średnie, konie nie męczą się zbytnio - oczywistym było, że rycerzowi chodzi o bojowe rumaki Koenitza i Bożogrobców. Wiele z chabet ciągnących wozy zaczynało wyglądać coraz gorzej pod wpływem wysiłku. - Z każdą nocą jesteśmy bliżej celu i to raduje me serce. – E? – wampirzyca zamrugała zaskoczona. – To, um... – Namyśliła się chwilę. – Ahaha, oczyście, Pan nie ma się czego obawiać... Z pewnością był Pan już w wielu bitwach. - na wpół zapytała, na wpół stwierdziła. Skinął głową. - I jako żołnierz z krwi i kości, i później, gdy serce bić przestało. Jednak naszym celem jest misja dyplomatyczna. Chodź lord Wilhelm straszy nas Diabłami, to powinniśmy zacząć od mediacji. – Myśli Pan że jest... Pole do rozmów? – zapytała zaskoczona. – Z Diabłami? - Zwą ich diabłami, bo zdarza im się nosić rogi. Też mają swoje cele. Walka zawsze jest wyniszczająca dla obu stron. Czyż nie warto zawrzeć pokoju, jeżeli dzięki temu zginie mniej ludzi? Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Ale… Słyszałam że oni robią okropne rzeczy… Że traktują ludzi jak b-bydło… Zabijając ich wedle życzenia i zamieniając w okropne s-stwory... Że czczą diabła... Że własne dzieci traktują jak niewolników… I że… I że… – ucichła trochę. – I że nie walczą z b-bestią, tylko się jej poddają… - O niektórych z nas mówią, że piją krew niewinnych dzieci. O innych, że zabijają dla przyjemności. Nie wyciągajmy pochopnych wniosków na podstawie opinii innych. Wszak sami będziemy mogli spotkać tych Wojewodów. – E… Brujah są podobno drażliwi… Więc chyba ma pan racje. – przyznała niepewnie, chociaż bez większego przekonania. – Ale… Te potwory z którymi walczył… Pan Koenitz… Vozdhy? One przecież istnieją? - Owszem. Istnieją. Jednak są wytworem prastarej Kałduńskiej magii. Nie pierwszy lepszy Tzimisce stworzy takowego. - … Czyli faktycznie istnieją... Podupadła na duchu, wampirzyca jechała chwilę bez słowa. Nie trzeba było nadwrażliwości by dostrzec że perspektywa przyszłego konfliktu dalej ciążyła jej na duszy. – Ah-haha, muszę przyznać... – kontynuowała niezręcznie. – Że spodziewałam się... Bardziej... Um, gorliwych... Słów, od Bożego Wojownika. – wyjaśniła. - Gdyby z nauki Boga wynikało, że mamy palić niewiernych, to pół świata musiałbym podpalić. Zapewniam panienkę, że moja wiara nie byłaby wtedy gorliwsza. Wampirzyca zmarszczyła brwi, pogrążając się w głębokim zamyśleniu. To co mówił Jaksa było... Inne od tego co usłyszała na Prusach. - … Um, to... Jak by Pan postępował... Z niewiernymi ? - Każdemu trzeba dać szansę. Szansę na nawrócenie - mówił spokojnie. – A-ah, prawda... -zgodziła się wampirzyca, chociaż miała wrażenie że Krzyżacy zazwyczaj wykazywali mniej... Wyrozumiałe podejście? Nie mogła się jednak odgonić od uczucia, że z biegiem rozmowy jej obecność u boku templariusza była coraz mniej tolerowana. – Um, dziękuje Panu za rozmowę, n-nie będę się już narzucać... – powiedziała cicho, wycofując się z powrotem do swoich ludzi. *Noc 6, ranek.* Ze sprawą Zacha załatwioną, była jeszcze jedna drobna rzecz jaka dziewczynie leżała na duszy… – A-ah, Pani Marto… – wampirzyca podniosła wzrok i Zofia spłoszyła się niemal natychmiast. – Ah-ha, haha, przepraszam, że przeszkadzam, ale… Um. – uciekła wzrokiem. – Było mi głupio jak wręczyła mi Pani prezent, kiedy sama nic dla Pani nie miałam, więc… Proszę? – wyciągnęła coś zza pleców, i wręczyła wampirzycy. … Własnoręcznie utkany wianuszek z kwiatów. – … Wiem że nie jest to aż tak przydatne jak świece, więc… Um, uznajmy to za… Prezent zastępczy? Dopóki nie znajdę czegoś lepszego? – zasugerowała niepewnym głosem. Marta odłożyła swoją włócznię w trawę, nóż, którym ryty pogłębiała obtarła o spódnicę i za pasek zatknęła. Wianek w ręku chwilę ważyła. Po czym nasadziła go sobie na skronie, pasma czarnych włosów od czupryny oddzieliła i wokół niego oplotła, by nie spadł, jak się gwałtowniej ruszy. Znać było, że nieobce jej takowe ozdoby. Niepokojące było to, że kwiaty we włosach, zamiast dodać panieńskiego i niewinnego uroku, w jakis sposób sprawiały, że wyglądała groźniej. Jakby na polowanie szła. - Dawne czasy - zaśmiała się chrypliwie. - Swartka rację ma. Te miłe rzeczy, śpiewy, tańce i wianki, jakoś najszybciej odeszły. - Dzięki ci, Zofio. Milczała przez chwilę, wzrokiem powiodła po obozie i do Zachowych pleców ślepia przykleiła na tak długo, że się zdało, że już rozprawiać skończyła. Twarz jej złagodniała, rysy się wygładziły. - I jakże ci? Znalazłaś miejsce swe? Pośród tego stada wilków? Zofia prześledziła wzrok Marty, również przez chwilę patrząc na Milosa. – Eh? - odparła zaskoczona, nie rozumiejąc pytania. Dopiero po chwili zrozumiała że to oni mieli być tym stadem wilków – Ah,haha, n-naprawdę, Pani Marto, s-stado wilków to chyba lekka przesada… Wszyscy są bardzo… Um, opiekuńczy… … Ale nie wydawała się specjalnie z tego faktu zadowolona. - I gdzie twe miejsce, pośród opiekuńczych wilków? - przekrzywiła głowę w bok gestem tak do Węgra podobnym, że nienaturalnym aż. - Chcesz, odwołam Dyjamenta… ale wolałabym nie. - … Ja wolałabym tak. – odparła cicho Zofia. - … Nie lubię być szpiegowana... Roześmiała się Marta w odpowiedzi, swobodnie i serdecznie. - Jakbym szpiegować chciała, poszłabym sama. On cię chroni. I nikomu sekretów nie powtórzy. Niegadatliwy z niego klejnot. Ale twoja wola. Wiesz, co się robi samemu? – E, co? – zapytała kompletnie zbita z tropu, z konfuzja wypisaną na twarzy. – Um, damską toaletę, i… E, nie, nie to? To nie, nie wiem…? - Umiera. - E? Aha,haha - zaśmiała się nerwowo. – To, um, n-niezbyt zabawny dowcip, Pani Marto… - To prawda. A ta rzadko bywa śmieszna - Gangrelka splotła dłonie razem. - Dlatego pytam, czyś miejsce swe znalazła. – Ja… – dziewczyna zawahała się, po czym uciekła wzrokiem. - To... W porządku, potrafię o siebie z-zadbać… Uwzględnia to, um, d-dużo uciekania… Bardzo dużo uciekania… – przyznała wstydliwie. - … W-więc… Naprawdę, wszystko w p-porządku… Już bardziej się martwię o n-naszych ludzi… Spojrzenie Marty zrobiło się dziwne i uważne. - A dlaczegóż to? - spytała, wyraźnie siląc się na lekki ton. – No… Jesteśmy… Wampirami… – przyznała… Cicho, niechętnie. Aż wbiła wzrok w ziemię. – Jesteśmy silniejsi… Szybsi… A tam… W smoleńsku… Czekają Bóg jedyny wie jakie diabły… I tak sobie myśle… Jak możemy ich ochronić przed czartami Tzimitcse…? Czy innymi w-wampirami, które pochłonęła Bestia…? Marta zamrugała niepewnie. - Ach - westchnęła z nagłym zrozumieniem. - Wybacz. Przepomniałam. Tyś nigdy ludzi wcześniej własnych nie miała, prawda? Pokręciła głową… I uśmiechnęła się nerwowo. - … To aż tak oczywiste? – zapytała, ale dobrze znała odpowiedź. Była beznadziejnym kłamcą. Gangrelka wyciągnęła rękę i chyba chciała Zofii ramię uścisnąć, ale dłoń cofnęła, podbródek na pięści podparła i przyglądała się spokojnie młodej wampirzycy spod chabrów i kąkoli. - Zofio, ponad wszystko pamiętać powinnaś... że owa banda twoja, to nie dziatwa zasmarkana i bezbronna. Grasanci to, hultaje pierwszej wody, śmierci nieraz zaglądali w puste oczodoły i w kości z nią grali. Z wieloma sprawami – poradzą sobie. Chroń i broń, lecz nie żyj i nie myśl za nich. To im łby rozleniwia zawsze, i wtedy dopiero niebezpieczeństwo grozi im i tobie. Bo przecie w ich ręce żywot składasz, gdy słońce wstaje. Idą za tobą... nie wiem, dla jakiej przyczyny. Twoje to sekrety, nic mnie do tego. Lecz gdybym tobą była, tobym robiła teraz wszystko, by się stali prawdziwie moi. Co zaś do tego, jak chronić. Każdy sposoby ma swoje. Każdy do czego innego zdolny. Marta obróciła się, by popatrzeć na swoich zbójów. Siwy Karaut czyścił rusznicę, a z taką czułością broni tykał, z jaką miłośnik pieści dłoń kochanki. Reszta deliberowała z Zachowymi racami. Przekleństwa siekły ostro jak grad podczas letniej burzy, a cuch przetrawionej gorzały dolatywał do Zofii niemal namacalny. Marta obróciła się do Zofii i jeszcze przez chwilę twarz miała ściętą zadumaniem, na dnie oczu zatopioną obawę. Dopóki zębów nie wyszczerzyła drapieżnie. - O moje sztuczki wypytujesz, czy plan próbujesz ulepić dla wszystkich? Młoda wampirzyca nabrała wody w usta, usilnie starając się nie parsknąć śmiechem. Normalnie uznałaby drapieżny uśmiech Marty za przerażający, ale kwiatowy wianuszek rujnował cały efekt. – W-w gruncie rzeczy... - … to nawet nie zaczęła tego tematu, ale... – M-mogłabym skorzystać z p-przyjacielskiej rady? – odparła niepewnie. - To pytanie, Zosiu – uśmiechnęła się Marta – o granice tego, do czego się posunę. Prawie jakbyś mi pod kieckę próbowała zajrzeć – pogroziła jej białym palcem, ale bez gniewu, i przyglądała się uważnie. Ta podupadła trochę na duchu. - … Czyli... Jak o-okrutna potrafię być? – zapytała cicho. – „P-przemoc jest zawsze odpowiedzią”, eh? Nie wydawała się zbyt pocieszona taka radą, ale biorąc pod uwagę w jakie regiony jechali... Czego innego mogła się spodziewać? - Nie jest i nie zawsze. Nie daj sobie tego wmówić – warknęła, głośniej i ostrzej, niż planowała. Zofia wzdrygnęła się zauważalnie, a Marta zmitygowała się zaraz. - No, nie uciekaj. Nie bój się. Nie bój się mnie. Uśmiechnęła się, szybko i smutno. - Okrucieństwo to narzędzie, lecz tylko jedno z wielu. Tak, powinnaś przemyśleć, czy i jak chcesz nim haratać. Ale patrzać szerzej. O twoje granice tu chodzi, twojego ryzyka i twojego poświęcenia. W obronie twoich ludzi, jeśli ich twoimi zrobisz. I czy chcesz ich opieką otoczyć, czy tylko używać... bo to z tego wypływa odpowiedź. Inaczej bronisz użytecznego lemiesza czy motyki, inaczej człeka, co ci drogi. Gotowej odpowiedzi ci nie dam... bo byłaby moja. A uwierz mnie, wolisz mieć własną. – My... - – zaczęła ostrożnie, z rozwagą. – Myślę, że wszyscy dzielimy jedno pragnienie, jedno marzenie – zbudowania dla siebie nowego domu na wschodzie... I nawet jeżeli nie wiem co pcha każdego z nich w tak niebezpieczne regiony... To mam nadzieje że będę potrafiła ich ochronić... Nawet jeżeli czasami będzie to oznaczało... Użycia mniej... Um, pokojowych, rozwiązań? – dokończyła niepewnie. – I myślę... Że dla Pani wygląda to tak samo? … Wydaje się być Pani... Przywiązana do swoich ludzi. Zwłaszcza Pana Popielskiego. – dodała z lekkim niesmakiem w głosie, który nieudolnie próbowała ukryć, a który Marta zignorowała doszczętnie lub nie zauważyła nawet. - Krew - pokiwała głową - dla takich jak ja ważna. - Nie patrzyła na swoich ludzi. Znów w Zacha ślepia wpatrzyła nieprzytomnie, śledząc, jak po obozie wędruje, i patrycjuszowskim blaskiem się skrzy. - Moi mnie podobni, przez krew. Tam, na Mazowszu, to my zbóje będą, palcem nas wytykają z ambon, wyroki piszą i szafoty rychtują, bo się nasza natura wilcza z hreczkosiejami nie ułoży nigdy. Na pograniczu, Zofio - tacy jak my bohatyry z pieśni dawnych. Obrońcy. Mirem, sławą i szacunkiem bogaci. – N-nowa Kartagina, eh? – zażartowała wampirzyca, unosząc kąciki ust. – Miejsce w którym moglibyśmy być sobą... To miła myśl. – posłała Marcie ciepły uśmiech. – Nie jest Pani wcale taka straszna, Pani Marto. - dodała serdecznie. I spanikowała lekko. – T-t-to znaczy, nie żebym wcześniej wydawała się Pani okropna czy coś w tym stylu, miała P-pani taką aurę d-dzikości ale w t-takim pozytywnym... Znaczeniu...? – zaryzykowała, po czym uznała że lepiej będzie się zamknąć. Rozbójniczka zamrugała. Ewidentnie nie miała pojęcia, o co chodzi z Kartaginą i ewidentnie postanowiła zachować ten stan… Za co Zofia była jej wdzięczna, bo zdążyła już wyczerpać swój zasób wiedzy na ten temat. - Zajmij się swymi ludźmi, Zofio. I znajdź swoje miejsce. Jeśli go jeszcze nie masz, a nie tylko wyślizgujesz się od odpowiedzi - Dopiero teraz odwzajemniła uśmiech. - I zrób coś dla mnie, dobrze? - … Um, co takiego? – zapytała ostrożnie. - Tu wszyscy swoje sny i marzenia mają - mruknęła Marta cicho i miękko. - Zanim zaczniesz ryzykować czy poświęcać się dla cudzych, pomyśl dwa razy. Dobrze? Wampirzyca otworzyła usta, chcąc coś odpowiedzieć – ale po po chwili zamknęła je bez słowa. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu, i ostatecznie tylko przytaknęła głową. *Noc 7, wieczór. * *** Ojgyn Oppersdorf & Co. *** Wampirzyca ziewnęła przeciągle. Podróżowali już tydzień… Zaczęła się nawet przyzwyczajać do trumny – miło było nie musieć się wykopywać z ziemi co wieczór. Była dzięki temu dużo czystsza, i mimo że brud przestał jej przeszkadzać dekady temu, to jednak teraz czuła się lepiej bez robaków we włosach. – Dobry wieczór wszystkim. – przywitała się z pełniącymi straże szlachcicami. Górka posłał jej obojętne spojrzenie i skinął głową, Żochowski nawet na to się nie wysilił, a… Ten, którego imienia nie pamiętała wymamrotał nerwowe powitanie. Tylko Oppersdorf posłał jej szeroki uśmiech, machając chochlą na powitanie. – Jak się Panienka dzisiaj czuje! Pogoda dobra, to i humor musi dopisywać! – Ah haha, eeee…. Całkiem dobrze? – zaryzykowała. – A to się cieszę. – odparł wesoło i wrócił do mieszenia w gulaszu, którego zapach doszedł teraz nozdrzy Zofii. I którego już nigdy nie skosztuje. – Panienka wybaczy, wiem że nie lubicie zapachu jedzenia. – przeprosił szczerze rudzielec, dalej energicznie pracując w garnku. – Nic nie szkodzi… E? Skąd Pan to wie? – zdziwiła się szczerze. Nikt zazwyczaj się tym tematem nie interesował. – Aaaaaaaaa, nie jest panienka pierwszym wampierzem jakiego poznałem. – wyjaśnił Oppersdorf. - Ciotka ma ghulem, więc od najmłodszych lat usługiwałem wampierzom. Taka rodzinna tradycja. Jednego brzdąca się oddaje na usługi co pokolenie, i akurat padło na mnie. – To, um… Ciekawa tradycja… Dobrze cię traktowali? – Bili nie mocniej niż ojciec jak się spił. – wzruszył ramionami Oppersdorf – To nie narzekałem. Dach nad głową był, posiłki ciepłe. A teraz pozwolili mi na wschód ruszyć. Życie budować, rodzinę założyć. – westchnął rozmarzony. – A nóż się jakaś kraśna panienka znajdzie co jej w oko wpadnę… Syna mi urodzi, i gromadkę miedzianowłosych dziewuszek. – uśmiechnął się promiennie do wampirzycy, nie przejmując się zupełnie brakującymi zębami. – Ha, może jedna jak dorośnie to Panience usługiwać będzie! – To… – zawahała się. – Byłoby miłe? Trudno było odmówić tak szczerej twarzy. Kątem oka widziała jak Żochowski ukrywa twarz w dłoniach. Z tego, co kojarzyła to sam wspominał coś o… Niesieniu cywilizacji prostakom na wschodzie? Nie brzmiało to za miło, ale nie chciała mu tego wytykać. Górka zaś nie chciał jej nawet powiedzieć. „Będę walczył. Tyle Panience wystarczy.” Miała nadzieje, że z czasem trochę się do niej otworzy. Nie chciała wierzyć, że ktokolwiek tu jechał tylko dlatego że książę ich o to poprosił. Wszyscy musieli mieć jakieś marzenie, jakieś pragnienie, nawet jeżeli nie chcieli o tym mówić, jak Górka, Czajkowski czy Pan Rozciecha. I… Jak teraz o tym myślała, to o jednej osobie zapomniała. *** Borucki *** – P-panie Borucki, zastanawiałam się… – zaczepiła szlachcica - Jaki jest Pana powód na udział tej wyprawie? - Dopilnować twego bezpieczeństwa panienko.- wyjaśnił Borutek i wzruszył ramionami.-I tego by wyprawa się powiodła.- – E? – zamrugała zdziwiona. – Z pewnością musi istnieć jeszcze jakiś powód? -Jakiż to inny powód?- zapytał zaciekawiony Borucki i przyjrzał się podejrzliwie dziewczyny. -Swartka coś panience nagadała?- – E? – kompletnie zgubiła wątek. – Co takiego mi powiedziała? -Nic… I wszystko zarazem mogła powiedzieć.- stwierdził enigmatycznie szlachcic. Uśmiechnął się i dodał.-Jestem ghulem panienko. Nie uwięziono mnie między życiem, a śmiercią… a za młody często z tego życia korzystałem. Opowieści Swartki o mnie, nie są przeznaczone dla dziewczęcych uszek.- – A-aha,ha. – dziewczyna zaśmiała się nerwowo, rumieniąc się lekko. – T-to nie będę dociekała… Nie wypada… – I nie była pewna czy chce wiedzieć. – A-ale, wyprawa…. Po prostu… – zawahała się. – Smoleńsk ma być bardzo niebezpieczny, i… Cieszę że mam ze sobą ludzi gotowych na to by mnie bronić, ale… N-nie chciałabym by ryzykowali dla mnie życie tylko dlatego, że tak im kazano… -Patrycjusze zjednują swoich magią wampirzą, aczkolwiek ci co służą Koenitzowi tacy nie są. I ci służący Zachowi też. Można zjednać ludzi krwią, ale to kosztowne. Można charyzmą, a panienka niewinnością i urodą… to wtedy oni wskoczą w ogień za panienką.- wyłożył te kwestie Borutek. – Ahaha, proszę tak nie mówić Panie Borucki… Z pewnością nie chciałabym żeby ktokolwiek skakał w ogień… – uśmiechnęła się lekko, po czym swój wzrok skierowała na resztę „jej” kompanii. – Wiem, że wszyscy oni mają swoje marzenia i pragnienia… I mam nadzieje że jak już sprawy się uspokoją to będę mogła pomóc im zdobyć to czego pragną… Choć wiem że część będzie chciała wrócić do Krakowa… – przerwała na chwilę, i ponownie kierując wzrok na Borutka podeszła bliżej. – Więc, co chciałam wiedzieć… To czy jest coś co Pan pragnie osiągnąć w Smoleńsku, czy nasze drogie się rozejdą jak już będzie po wszystkim? -Nie sądzę, by którykolwiek z nich chciał wracać od Krakowa. W niektórych przypadkach, lepiej żeby nie wracali.- uśmiechnął się ironicznie starzec.-I nie składaj panienko obietnic, których nie mogłabyś dotrzymać.- – A-aha, rozumiem – zacisnęła usta, uciekając wzrokiem. – Mimo to… Spróbuje. … I nie odpowiedział Pan na moje pytanie… -Bo nie ma innych powodów panienko.- stwierdził Borutek. Zofia zmarszczyła brwi, niezadowolona. Ale nie naciskała dalej . – A-a, no tak. Jeszcze, jedna drobna sprawa… – dodała po chwili namysłu. – N-no, może nie taka drobna… Ostatnio… No, widział Pan jak wyglądają sprawy między nami, w-wampirami… Każdy ma… Każdy bardzo wierzy w swoje racje… I wiem, że wszyscy chcą dobrze… Ale nie jestem pewna czy zawsze zrobią to co właściwe… I boje się… Że mogą przez przypadek zrobić coś okropnego. – Z trudem szło jej znajdowanie odpowiednich słów. Miała swoje obawy co do niektóry członków wyprawy, ale nie chciała też nikogo oskarżać bez powodu. – Tak w-więc, chciałabym wiedzieć… Że gdyby doszło do… Sprzeczki… I trzeba było zrobić to co właściwe… To czy będę mogła liczyć na Pana pomoc? -Oczywiście panienko… z pewnością możesz liczyć na me wsparcie.- rzekł dobrodusznie Borutek. Wampirzyca odetchnęła z ulgą, i zauważalnie się rozpromieniła. – Aaah, cieszę się. - odparła z uśmiechem. – Przez chwilę bałam się że, um, robię wam za wymówkę by wyruszyć z Koenitzem… – dokończyła cicho, uświadamiając sobie że raczej nie powinna była tego mówić. -Wymówkę?-zdziwił się szlachcic słysząc jej słowa. – Skoro trzon wyprawy stanowią wampiry, to… Um… Nieważne! – stwierdziła nagle. – Po prostu… Nieważne, to nic ważnego. - zaśmiała się nerwowo, i wycofała ukradkiem. Borucki z pewnością nie chciał słuchac o wątpliwościach jakie ją dręczyły.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 23-09-2016 o 21:56. |
04-05-2016, 19:18 | #63 |
Reputacja: 1 | wszyscy - Co o niej właściwie wiemy? Oprócz tego, że z Przeworska na Smoleńsk ruszyła? - dopytywał się Zach kiedy się czaili w gęstwinie nieopodal karczmy co przy trakcie stała i gdzie hrabina, jak ocenili wspólnie, na nocleg musiała się zatrzymać. Marta obok o pień buka oparta orzeszki zeszłoroczne na ziemię opadłe w sobie tylko znanym celu w sakiewkę swoją sypała. - Cycki takie, powiadał skrzypek, że jak spojrzał, to mu się wszystko w oczach poczęło mienić. I po temu pachołów nie doliczył, czy sześciu, czy ośmiu… Włosy czarne, cera biała. Oczy czerwone. Wielka piękność, ponoć jednym uśmiechem serce topiła. Ten herb, wąż człowieka żrący, niepolski jest. A ona nie z Przeworska jechała. Ot, on ją dwa dni drogi ode Przeworska na postoju spotkał. Słudzy do niej z wielkim szacunkiem podchodzili, hrabiną zwali. Gadali, że na Inflanty jadą. - Na Inflanty? To zupełnie gdzie indziej niż my. Po co więc ją gonimy oprócz tego, że w istocie niezła to rozrywka w takim towarzystwie miłym się po krzakach gnieść. - Bo być może to Tzimisce? - podsunęła Marta uprzejmym szeptem. - Bo powiedzieć, że na Inflanty droga, każdy może, a jechać gdzie indziej? Bo jakoś dziwnie jednym szlakiem z nami jedzie? Bo… chcemy te cycki zobaczyć? - E? Myślałam że to ta przyjaciółka księcia Szafrańca, co się miała z nami skontaktować? - zapytała zaskoczona Zofia, kompletnie pogubiona. Dziewczyna naprawdę powinna zwracać większą uwagę na to co działo się dookoła niej... - Honorata Jasnorzewska? Toć ona ma w Smoleńsku tremerskich interesów pilnować, by dobrze sadłem obrastały. A nie szlajać się pod Krakowem… Herb niepolski. A ona Laszka - dodała po chwili. - Choć może być, iże faktycznie gangrelskie te cycki… - Gangrelki zazwyczaj przyrody bliżej, w krzach siedzą jako widać - tu rozbawionym wzrokiem przebiegł Zach od Marty do Swartki - a nie z orszakiem co by sobie ciżemek nie umorusać. A oczy czerwone… niepokojący to opis. U Gangreli takiem widywał tylko ale wiadomo, że Diabły talenta mają by ciało przemieniać wedle woli dowolnie. Oczy się chyba w to też wliczają. Ale zakładając, że ona z Tzimisce to co wobec tego? W więzy brać i na Smoleńsk, jako kartę przetargową ciągnąć? - nie tracił Węgier humoru. - Zawsze możemy po prostu podjechać się przywitać… - wymamrotała Zofia. - Skoro i tak jedzie na Inflanty… - ścisneła usta. - … Ale dziwną trasę obrała… - Czy ja wiem czy dziwną, zależy skąd zmierza. Jakby się uprzeć to i prosto na północ i dojedzie - Milos strzepnął suche gałązki z ubrania. - Chodźmy do środka, głupio tak tu stać w nieskończoność. - Konno podjedźmy, żeśmy przejezdni - Marta zerknęła na Milosa. - Szlachcic polski z córką w drodze na służbę do jakiegoś książątka na zachodzie? Przygodnie spotkana gangrelska obstawa? Zofia zerkneła na Węgra. -… Nie wydaje mi się bym mogła udawać jego córkę… - odparła z wahaniem. Nikt nie zauważył tego, że Swartka… gdzieś znikła, gdy oni debatowali. A Wilhelm jeszcze nie dotarł. - Gadał Giacomo - przypomniało się Marcie - że ten herb włoski. Rodziny Visconti. - Nic mi to nie mówi - skonstatował Zach marszcząc czoło i z wyrzutem na Zosie spojrzał. - A czemu byś nie mogła? Że ojciec ze mnie marny by był, nawet jak udawany? -... Nie widze między nami podobieństwa. - odparła po prostu, woląc nie komentować jego zdolności rodzicielskich… lub ich braku. Tymczasem rozmowę przerwał głośny szelest przedzierających się przez poszycie leśne Kainitów, w tym i Koenitza w pełnej zbroi. W końcu dotarł na miejsce, a wraz z nim Jaksą i Sarnai. - Ah, Pan Jaksa i Pani Sarnai- – Zofia spojrzała na nich zaskoczona. – Myślałam że nie chcieliście nam towarzyszyć? - Straciliśmy poczucie czasu zagłębieni w rozmowie - odpowiedział stojący najbardziej z tyłu krzyżowiec. Sarnai jeno spojrzała na Jaksę, tak dla czujności sprawdzając co Gryfita znowu mówi. - Wieszczy mamy ot Szafrancza. - stwierdziła niecierpliwie. Spojrzała znowu na Koenitza czy ten chce mówić. - Wygląda na to że trzej Spokrewnieni ruszyli w kierunku Smoleńska, z czego z pewnością jeden jest nam wrogi. A gdzie… no… Swartka?- zapytał Wilhelm. - E? – młoda wampirzyca obejrzała się dookoła. – Była tu… Chwilę temu? Jaksa zaczął się rozglądać wkoło. Spojrzał na Koenitza i przyłożył palec wskazujący do ust. - Ciii. - po czym skupił się na swoich wzmocnionych zmysłach, co w sumie nic nie dało, bo Swartki nigdzie nie dojrzał. Nauczony doświadczeniami ostatnich nocy zrezygnował z dalszego wyczulania swoich zmysłów. - Ci trzej spokrewnieni - dopytywał Zach - to kto dokładnie? Ta co w karczmie siedzi to Włoszka, z rodziny Visconti jak twierdzi Giacomo. I w jakim sensie wrogi któryś z nich jest. - Ten trzeci. O którym wiadomo najmniej.- wyjaśnił Wilhelm. -… Ale... Co dokładnie znaczy… Wrogi? - dopytywała się zmartwiona Zosia - Co takiego zrobił? - Idę ja po wietrznicę - mruknęła Marta. - Nim powóz ukradnie albo co. - Jeten to kszyszowiec co Ciefanny jakowesz szuka, druga to wampirzycza do Inflant jecie a tszeczi to ktosz kto ghuli Janowych ubił z czenia przeszłuchujoncz wczeszniej. Jan ostrzega przed wszystkiemy bo za namy jadą na Szmoleńszk własznie. Tszeba by luci poszłacz pszed nas i za nami czo by baczenie mieli i wieszczi nam dawali. Te hrabinie lepij poobszerwowacz wpierw niźli na nio wprost szuczacz. - Krzyżowiec? - zmarszczyła się Marta na odchodnem. - Dziwne. Wzdłuż linii drzew ruszyła cicho, wypatrując, czy się niesforna Swartka gdzieś przy karczmie nie kręci. - A pewność ma Szafraniec, że oni wspólnie działają? Jeden zaatakował jego ghuli i rozumiem, że on wrogi. A pozostała dwójka? - kątem oka śledził Martę co by nie znikła jako Swartka. - Niekoniecznie muszą działać, lub nawet wiedzieć o sobie. Jeśliby działali razem, to wszyscy próbowali by ukryć swą obecność. Na pewno jeden Kainita nam jest wrogi.- ocenił Koenitz. Sarnai również w mroku zniknęła, powoli wycofując się za plecami Jaksy i Koenitza. - Czyli wampirzyca - Zach wskazał gestem gospodę - niekoniecznie wroga nam. - Ani wroga, ani przyjazna… Na pewno nie jedzie naszym tropem, skoro dała się tak podejść.- zamyślił Wilhelm.-Gdybym podążał za nami, to z pewnością ukrywałbym swą obecność… Ty chyba też, mości Zach?- - Gdybym za kimś podążał to bym przede wszystkim był… za nim. Nie przed nim. Co by oko mieć. Na bieżąco reagować jakby trasę zmienił, dozbrajał się, sojuszników dobierał. Chyba, że przed nami jest celowo. Bo wie, że to trakt jedyny i prędzej czy później się z nią zrównamy, nocleg wspólny gdzieś się trafi i zbliżyć się chce. Zapoznać. Sieci zapleść. - My i tak podążamy lasami… zamiast traktem.- stwierdził zamyślony Koenitz. - Ale na niego zbaczamy. Ku wsiom i miastom. Jeść trzeba - wzruszył ramionami. - Po co spekulować? Drogi dwie. Albo w istocie iść się zapoznać. Nawet jeśli ona Tzymizshe to jedna, a nas siedmiu Spokrewnionych. Prosta sprawa. Albo ogon założyć i baczyć co zamierza samemu się nie ujawniając. - … Jeżeli ani nas nie śledzą... Ani specjalnie nie pędzą przed nami … To może jest to prostu zbieg okoliczności? - myślała na głos Zofia, chociaż nie brzmiała specjalnie przekonana do swojej hipotezy. - … Moze powinniśmy ich po po prostu zapytać... Czemu jadą do Smoleńska? … I co się stało z ghulem? - Oficjalnie jedzie na Inflanty - sprostował Zach. - To i nie możemy pytać o Smoleńsk, bo to zdradzi naszą podejrzliwość. O ghuli Szafrańcowych tym bardziej. Wyjdzie na jawne oskarżenie, a z braku dowodów hrabina będzie mogła bezkarnie zaprzeczyć i od wszystkiego się uchylić. - Zawsze można podszyć się za miejscowych Spokrewnionych i z tej pozycji wypytać ją o zamiary.- zaproponował Koenitz po namyśle. Zofia spojrzała na Wilhelma, a potem przeniosła wzrok na Jaksę. - … Może pani Marta mogłaby… – skierowała wzrok w stronę gangrelki, i zawiesiła spojrzenie na kawałku trawy, który chwilę temu zajmowała. Krzaki zaszeleściły i wypluły Martę, uchachaną jakby nie tylko Włoszkę, ale i Italię całą ukradła. - Jeśli łaska odwrócić uwagę w głównej sali - rąbnęła bezwstydnie i bez wstępów do bożogrobca i Patrycjuszy, pomników honoru i wysokich wartości moralnych - to my ze Swartką poszukamy, czy hrabina jakowyś szkieletów w kufrze między peniuarami nie wozi - wyszczerzyła zęby. - Znaczy, bagaże jej w alkowie przetrzepiemy. Może ukradniemy co… - Mości Zach z pewnością lepiej się ku temu nada i zwróci mniej podejrzeń, niż ja…- ocenił Koenitz uderzając dłonią w żelaznej rękawicy, o równie żelazny napierśnik zbroi.-I jest odpowiednio ubrany, na taki podstęp. Przyjrzał się też Zachowi w zamyśleniu i wzruszył ramionami.- Gdzie jedzie, jak długo się tu zatrzymać planuje tutaj, kim jest… wszystko o co by spytał zatroszczony o swe żerowisko Spokrewniony.- Marta przyjrzała się Patrycjuszowi z uwagą. Tak ją tknęło, że chyba nigdy go nie widziała bez pancerza. I może by zapytała, czy do snu też nie zdejmuje - ale czas był średnio odpowiedni do tego, i znajomość jeszcze chyba nie na takim etapie. - Jak polegniesz pod wdziękami hrabiny - dźgnęła zamiast tego Węgra palcem między łopatki - mogę zabrać sobie twojego ghula? - Jak polegnę to weź i wszystkich raców - błysnął Zach zębem, kołpak na głowie poprawił i raz jeszcze na Koenitza spojrzał. - A jak ona jakąś wiedzę ma? Języka zasięgnęła co do miejscowych Kainitów? Nie lepiej podróżnego udawać? - Uwagę jej i pachołów masz przyciągnąć. Więc cokolwiek czynić i gadać będziesz… niechaj wielkie będzie. - Marta przeciągnęła zimną dłonią po Zacha karku. - Zaczniemy iść, jak usłyszymy padające z wrażenia niewiasty. - A my mości Jakso? Będziemy czekać w odwodzie?- zaproponował Wilhelm zakonnikowi. Po czym spytał Zosi.-A jaką rolę ty panienko chcesz sobie przypisać w tym całym przedstawieniu?- – E? – Zofia zamrugała zaskoczona. – N-nie wiem… Czy Pan to bezpieczne puszczać Pana Zacha samemu? Zwłaszcza jeżeli jeden z tych wampirów jest groźny… - W zasadzie to jest tam tylko jeden wampir, wampirzyca co jest warte uściślenia.- przypomniał Wilhelm i zerknął na Martę upewniając się.-Czy aby mam rację? - Nigdy nie wiesz na pewno… póki nie wdepniesz - odparła Gangrelka uprzejmie. - Raz się żyje, panowie szlachta. Wiecznie. I wesoło. Idziemy? Najwyżej się będziem nawzajem wybawiać z opresji. Pragnę uściślić - posmakowała nowe słowo - że z tych krzaków to jak nic nie było widać, tak dalej nic nie zobaczymy. - Którędy macie się wślizgnąć? Skąd wam tych pachołów oczyścić? - dopytywał się szczegółów Węgier. - Zgarniem ich do środka i tam Włoszkę przydybamy. Z Zosią damy radę - uśmiechnął się do młodocianej wampirzycy dodając jej otuchy. Wampirzyca zawahała się, po czym bez słowa skinęła głową. Pomysł niespecjalnie jej się podobał… Ale nie mogła puścić Węgra samego. * Ruszyl Węgier wartko, na Zosię wesolutko spojrzał. - No to robimy kocioł - streścił. - Zlecą się wszyscy do środka, to się na zewnątrz oczyści. - E? Kocioł? - Ma być głośno, efektownie i niebezpiecznie. Skoro wszystkie pachoły się mają do środka zlecieć to powinni zadrżeć o swą panią i się rzucić na ratunek. Co innego ich skłoni? No chyba, że po włosku umiesz powiedzieć “wino darmo!”. Pokręciła głową. -… Ale mówie całkiem nieźle po rusku? - zasugerowała, licząc na to że Milos znajdzie sposób na to by wcielić to do swojego planu. - Udajemy miejscowych. To nasze terytorium i nasze ludzie. Wtedy prawo pełne z nami do zadawania pytań. A teraz idź Zosiu i poczekaj na mnie przy wejściu. Ja tylko muszę coś z kulbaki wziąć. Jak powiedział tak zrobił. Chwilę się szykował, coś pod nosem pogwizdał. Wreszcie w siodło wskoczył i pod samo wejście na pełnym pędzie podjechał wzbudzając tumany kurzu. Zofia uśmiechała się nerwowo do okolicznych miejscowych, przestępując z nogi na nogę. Zach zaś klaczkę przy koniowiązie ostawił, na ziemię skoczył i drzwi karczemne z buta pociągnał aż odskoczyły w zawiasach. Zosi oko puścił i pierwszy wszedł do sali głównej, ubrany jak szlachcic bogaty lecz o temperamencie swobodnym, lubującym życie i tegoż pokusy. Przy szynkwasie się zatrzymał, w uśmiech czarujący się uzbroił i wtedy to, rusznica co lufę miała o ramię Węgra opartą, wystrzeliła z porażającym hukiem prosto w sufit gospody. Stojąca obok Zosia pisnęła z autentycznego przerażenia i odruchowo zanurkowała pod stół. Zaiste, towarzyszka na której można było polegać. Trudno powiedzieć, czy huk broni palnej ściągnęła paholików wampirzycy. Na pewno jednak ściągnął uwagę zgromadzonej w karczmie licznej zaściankowej szlachty zaskoczonej pojawieniem się Milosa, jak i chowającej się pannicy. Huk broni palnej ściągnął uwagę. Tylko że z pewnością niezupełnie taką jakiej Zach oczekiwał. Trudno było udawać miejscowego, gdy cała zgromadzona w sali biesiadnej szlachecka brać przyglądała się podejrzliwie Węgrowi, aż w końcu jeden z nich ruszył do wampira… wytypowany przez resztę zgromadzonych tutaj licznie wojaków pod bronią. - Ktoś ty ?- zapytał na wstępie wąsaty rycerz opierając kciuki na szerokim pasie słuckim opasującym duże brzuszysko.- Hałasu, żeś tyle narobił, łamiąc przy tym dobry obyczaj z rusznicą do karczmy się pakując. Mogłeś komuś szkody zrobić.- - No co ty sztywny taki? - Zach podszedł warchoła i przyjacielsko w łopatkę go klepnął. - Przywitaj się zacnie z przyjacielem swem i kolejkę wszystkim postaw! Objął szlachcica ramieniem, twarz do twarzy zbliżył i wspomnienie z niej wyłowił, o bitwie, w której tamten czas temu udział brał. Tyleż, że w niej ramię w ramię walczyli teraz, on i Milos, heroicznie i z fantazją, a i Węgier życie mu z młynu szabli uratował. - Druhu! Co za spotkanie! Ostatni raz jak się widzieliśmy życie ci uratowałem a ty wdzięczność dozgonną mi przysięgałeś i co, tak się odpłacasz? Mówiłeś, że jak się spotkamy to biesiadę stulecia wyprawisz, tedy wyprawiaj! - zaśmiał się i na schody prowadzące w górę popatrzył. - Ponoć tu macie Włoszkę jakowąś zjawiskową co w konkury do niej z ziem bliższych i dalszych szlachcice przybywają? Ręką pomachał skrytej pod stołem Zosi. - Chodźże, poznaj druga mojego! Wampirzyca wystawiła głowę do góry, obrzucając Zacha morderczym spojrzeniem. Wygramoliła się niezgrabnie spod stołu, i mamrocząc coś pod nosem podeszła do przodu. Ten zły nastrój mógłby się utrzymać, gdyby wzrok wszystkich szlachciców nie skupił się nagle na niej. - … Dobry wieczór… – przywitała się nerwowo. - Córka moja. Wojsława! - dodał Węgier z dumą i po pasie z bronią się poklepał. - Cała matula, wypisz wymaluj. - Wyprawić… Nie pamiętam…-mruknął niepewnie szlachcic i przycisnął dłoń do czoła, mrucząc pod nosem.-Bitwę… tak pamiętam, uratowałeś mi życie. To była wielka jatka pod Orszą. Rzeczywiście tam żeśmy się spotkali… -Ej, Wojciech … co ty pleciesz. Dyć my obaj byli pod Orszą. I Słowiński w orszaku dziedzica Wileckiego… Ja żem tego Węgra nie pamiętam. I życia… nikt ci tam nie ratował.- wtrącił się kolejny opój, a za nimi następni, którzy Orszę pamiętali, ale Milosa nie. - Może to był Słuck?- przypomniał kolejny szlachcic. Ale następny szaraczek.- No… ale ja byłem pod Słuckiem i z kolei, Wojciecha chyba tam nie było. -A na biesiadę to zapraszam to siebie, co będziemy tu Żydka tuczyć.- rzekł w końcu Wojciech próbując pozbierać do kupy sytuację. Widać było, że kiesa u niego do pękatych nie należy. -Wsiadaj na koń z córką i u mnie na izby zajeżdżajmy. Akurat mam dwóch junaków to… -szukał własnego zysku w tym niefortunnym spotkaniu. - Jakeś mnie pod Orsza nie widział skoro ja cię doskonale pamiętam? Dyć wam spirytus mózgi na tym grajdołku strawił? - do kolegi co go nie pamiętał doszedł, uściskał. - Ramię w ramię, pod Orszą, tam się poznalim. Choć i jak się zagotowało z oczu mi znikłeś, wtedym Wojciechowi życie uratował. Przemilczał, lisi syn? A teraz grosza skąpi żeby świętować ponowne spotkanie? Tedy na mój koszt! - zakrzyknął do gospodarza. - Beczułki wytocz, tylko porządne, nie chrzczone! A mnie wpierw Włoszkę zobaczyć. Prawda, że taka krasna? - osełedec zaczesał, wargi oblizał. - Gdzie ona? - Zosi na ramieniu rękę położył i uśmiechnął rad z siebie. Szeptem dodał - Dobrze nam idzie? Ta tylko spuściła wzrok, czerwona jak pomidor. Jeżeli zamiarem Zacha było granie obleśnego wdowca zawstydzającego swoją córkę, to jej zdaniem szło mu fantastycznie. - Z dziedzicem teraz.. nie dla psa kiełbasa więc.-wyjaśnił krótko Wojciech, podczas gdy arendarz pojawił się przy Zachu z lisim uśmiechem i wyciągnął chciwie dłoń.-Toteż liczę że tak hojny pan z góry uiści zapłatę, a i szkodzie biednemu zapomni, a i wynagrodzi zniszczenia bronią.. przypadkiem przeca wyrządzone. Zachowi szło zbieranie wokół siebie szlachty, coraz lepiej… aż za dobrze nawet, bo otaczała go niczym miękki kokon chciwych rąk, wielkich brzuchów i chciwych plotek uszu. Roiły się niczym pszczoły wokół swej królowej. - Nie dla psa… co? Czy ty mnie właśnie do psa porównałeś? - Zach przybrał surową minę i na Wojciecha z góry łypnął. Powietrze zgęstniało i przez chwilę bitka wisiała w powietrzu ale wtrącił się karczmarz. - A tak… rachunki. Odciągnął właściciela na bok obok szynkwasu Zosię za rękę cały czas trzymając. Resztę szlachciców gestem powstrzymał by prywatność im dali jak interesy będą ubijać. - Z chęcią odszpuntujesz kilka beczułek. Na stół wytoczysz i do siebie pójdziesz bez słowa, spać się położysz. Zostawił go tam i ruszył z Zosią w stronę schodów. - Wchodzimy do jaśnie pani - wyłożył plan. - … Mogłeś mu chociaż zapłacić. – odburknęła niezadowolona panienka. - Żyd i sknera, nie zbiednieje. - … Sam jesteś niewiele lepszy. - skrzyżowała ręce na piersi. - Miejmy to już za sobą. - Tedy następnym razem jak trzeba będzie uwagę stu ludzi skupić tobie damy szanse się wykazać. - Węgier skinął na Wojciecha i pozostałych. - A zaproście wy Włochów do kielicha! A myślą, że lepszejsi są od Lachów by przy jednym stole zasiąść? My gospodarze, my zapraszamy, obyczaj każe naszą gościnność uszanować. - Z służbą pić! Potwarz! Nie dla psy kiełbasy!- rozległy się pokrzyki świadczące o tym, że tutejsi, choć na rapciach szable i miecze wieszali to jednak nadal szlachta herbowa i z byle prostakami toastów spełniać nie mieli zamiaru. Nie opili się dość i nie było to wesele, by pomieszanie stanów nastąpiło. Nic więc dziwnego że pomysł Zacha ich oburzył i zaczęli mu się sprzeciwiać gwałtownie. Zosia zmarszczyła gniewnie brwi, ale jakakolwiek kąśliwa uwaga, na jaką by się odważyła została szybko zabita przez wrzawę jaką wznieśli szlachcice. … Ugh, jaka okropna sytuacja. Dlaczego w ogóle zgodziła się mu towarzyszyć? Czemu miało to wszystko służyć? Powinna była zostać z Panem Jaksą i Panem Koenitzem… A nie znosić… To. Ale… Jeżeli Zach potrzebował jej wsparcia, to będzie próbowała mu go udzielić… Jak małe by ono nie było. - Um, przepraszam… - spaliła się rumieńcem jak tylko poczuła na sobie spojrzenie tych nielicznych szlachciców do których dotarł jej słaby głos. – Czy… Byłby duży problem by służba raz do nas dołączyła? … Nie wydaje mi się… Nie wiem… Nie wiem czy wypada mi… Bawić się w męskim towarzystwie. – spuściła wzrok. Chwila, jak na to matka mówiła? „Przyzwoitka”? Czy nie kogoś takiego potrzebowałaby szlachcianka na takiej imprezie? Cholera, nie pamiętała. Sytuacja jednakże znów obróciła się przeciw dwójce wampirów. Oczywistym bowiem było, że delikatna Zosieńka nie powinna przyglądać się pijatyce szlachetnie urodzonych. Zatem od razu kilku młodzieńców ofiarowało się ją oprowadzić po karczmie z dala od całej tej zabawy. Niestety w okolicy nie było nikogo, kto mógłby się na taką przyzwoitkę nadawać. Chwila, to zamiast trzymać się Ojca miała zostać sama jak palec z grupą młodzieńców? Kto uznał to za odpowiednie rozwiązanie! Zofia uśmiechnęła się nerwowo do… Bohaterskich szlachciców, z wyrazem nieudawanej paniki w oczach. - … To ja może… Poczekam u Pani szlachcianki aż skończycie? – palnęła pierwszą alternatywę która jej przyszło do głowy. - To zły pomysł. - zaśmiał się młodzian. tak jakoś lubieżnie.- Pani Włoszka ma gościa. Dziedzica. I raczej wolą być sami. - - Co Pan… - zamarła. Po czym zakryła usta. – Nie mówi Pan! Toż to nie przystoi! - Nie przystoi mówić, nie przystoi zapewne podglądać, acz i nie przystoi im zawadzać.- ton głosu młodziana wręcz ociekał zazdrością… Co nie uspokoiło obaw dziewczyny, która odsunęła się od lubieżnego młodzieńca z mieszaniną strachu i obrzydzenia. - … Myślę że zostanę z ojcem… - Cofnij się waćpan - Zach zniżył głos do groźnego pomruku. - Jak się będziesz mojej córce naprzykrzał wbrew jej ochocie to za koniem pociągnę. Nie wyglądał bynajmniej jakby żarty się go trzymały. Do pozostałych zaś warknął. - Trunków się napijta i nos w kubki wsadźcie, na lepsze wam wyjdzie. Ja mam do hrabiny interes, lepiej by tylko moim i jej został - Zosię ujął za ramię i na schody się marszowym krokiem skierował a spod brwi groźnie na szlachciców wejrzał aby jasnym było, że jest w tej sprawie śmiertelnie poważny. Kolejnym problemem, który Zach rozwiązał za pomocą patrycjuszowskiej sztuczki byli dwaj pachołkowie dziedzica. Dopiero po wpłynięciu na ich umysły, Milos wszedł do środka pokoju, by zastać nieco bladego szlachcica śpiącego na łożu. Ślady na jego szyi świadczyły, że hrabina się nim pożywiła, po czym pospiesznie opuściła już komnatę. Zach stłumił przekleństwo. Wrócił po jednego z ogłupionych strażników szlachcica i wciągnął do środka pijąc z niego na tyle by nie zabić. A skoro apetyt jego do wielkich należał podobnie potraktował i drugiego, zostawiwszy śpiących obok swego pana. Z ustami krwią umorusanymi i dzikimi, skrzącymi gniewem oczami spytał późninej Zosię. - No co? Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć mu w oczy. - Nic. – odparła cicho. – Chodźmy już… I dziękuje, za pomoc. Ostatnio edytowane przez liliel : 04-05-2016 o 19:21. |
04-05-2016, 19:44 | #64 |
Reputacja: 1 | udział wzięli: Liliel i Asenat Tak jak Marta przewidziała, niesforna wampirzyca podkradała się do karczmy świecąc gołym półdupkiem w swej szacie. Jej celem chyba było zakradnięcie się do pokoju tajemniczej Hrabiny, a gangrelskimi sztuczkami uspokoiła psy. Trzeba było przyznać, że pustelniczka zwinną była dziewuszką i skradała się niczym Tatar. Marta zrazu jęknęła w duchu. A potem duch łupieżczy i złodziejski się w niej obudził, ziewnął i zapytał: a czemu nie? Co niby zdrożnego w zakradaniu się do cudzej alkowy i trzepaniu piernatów w poszukiwaniu tajemnic i bardziej przyziemnych, za to przyjemnych dla oka kosztowności? Przynajmniej się dowiedzieć czegoś można i pamiątkę sobie wziąć, a nie czekać w krzakach, aż boskim zrządzeniem jakieś objawienie na rozum spłynie, bo najpewniej nie spłynie nigdy. Rozejrzała się czujnie i z dzikim uśmiechem smyrgnęła za Swartką. |
04-05-2016, 21:52 | #65 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
09-05-2016, 12:37 | #66 |
Reputacja: 1 | udział wzięli: Aisu i Asenat
|
19-05-2016, 15:43 | #67 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
28-05-2016, 15:34 | #68 |
Reputacja: 1 | Odkrycie wilkołaczej obecności w okolicy wywołało szereg rozmów, narad i liczne wymiany zdań. Każdy z nich miał własne przemyślenia i uwagi, ale ostatecznie to Koenitz musiał je wszystkie scalić w jedną strategię, więc Giacomo i Marcel wylądowali w taborze, razem z dziećmi. Wszyscy szli pod bronią i pieszo… poza Tatarami Sarnai, których to małe koniki zwinnie pomykały pomiędzy drzewami. Najgorsze co ich jednak mogło ich spotkać to atak za dnia. Ten jednak na szczęście nie nastąpił. Wilkołaki uderzyły nocą. I były niczym dzikie bestie z ludowych bajan. Porośnięte futrem, wyjące potężne potwory atakujące bez strachu i bez litości. Na raz… ze wszystkich stron. Początkowo wywołały zamieszanie wśród ludzi i Kainitów. Początkowo, bowiem szybko się okazało ze za ich atakiem nie stoi żaden plan, żadna przemyślana strategia. Były oszalałymi z furii bezmyślnymi potworami… i niczym więcej. A wampiry, miały swoje sztuczki. Tremere osłonił jeden z wozów magicznym znakiem. Jak tłumaczył, ów glif ranił swym każdego wilkołaka który dotknąłby wozu. Dlatego też właśnie ten wóz przeznaczono na miejsce w którym przebywali Giacomo i dzieci, oraz Tremere miotający z wozu ogniem. Tam też mieli się kierować ciężko ranni. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rrmsJhf89MY[/MEDIA] Bestie z którymi się przyszło zmierzyć były uosobieniem furii natury, potężne i dzikie i zaślepione szałem. Ciężki przeciwnik uderzający wprost na największe zbiorowiska ludzi, jakby ich głównym celem było zabić jak najwięcej. Jakby nie liczyło się nic więcej poza zabijaniem wszystkiego na swej drodze. W ich ustach była spieniona krew, w ich oczach szaleństwo, a ich ciała okazywały się mniej wytrzymałe na ciosy niż można się było spodziewać. Coś im odebrano… a może coś dano w zamian? Na pewno Kainici mieli okazję sprawdzić siebie i ludzi z prawdziwym zagrożeniem, przekonać się co do łączących ich ze sobą więzi zaufania. I także jak dobrze radzili sobie z opanowaniem chaosu bitewnego. I oczywiście ludzie Koenitza i Jaksy radzili, zarówno ciężkie zbroje jak i twarda dyscyplina robiły swoje. Sarnai i jej ludzie na małych kosmatych konikach były jak duchy, krążyły szybko pomiędzy walczącymi i szyły z łuków do wrogów, którzy zatracili naturalną odporność na ciosy. Małe tatarskie wierzchowce były na tyle zwinne, że poszycie gęste lasu nie było dla nich takim problemem jak dla ciężkich bojowych koni rycerzy. Ludzie Marty i Zofii… poszli zaś w rozsypkę. Walczyli dzielnie, ale nie mogli sprostać wrogowi i ratowali się ucieczką. Bo też mieli przed czym. Wilkołaki były szybkie, wilkołaki były silne ponad miarę. Gdyby nie były bezmyślnymi bestiami, byłyby niepowstrzymaną zabójczą siłą. Gdyby nie były bezmyślne i gdyby wśród nich nie było Spokrewnionych. To właśnie pojedynki pomiędzy nadnaturalnymi drapieżnikami a żyjącymi przez wieki krwiopijcami zadecydowały o zwycięstwie... Bitwa trwała krótko, ale była dość intensywna. Przyniosła śmierć wrogom, przyniosła śmierć i śmiertelnym sojusznikom. Żaden z wilkołaków nie przeżył, żaden nie uciekał, żaden nie prosił o pardon… walczyli zaciekle, walczyli z pianą na pyskach i wściekłością w spojrzeniu, głusi na słowa ignorujący rany i ból. Nie byli tym co znała Marta… Coś je upodliło, coś pozbawiło ich rozumu, nie był to zwykły szał jaki nawet wampirom się zdarza. To było coś innego. Nie mieli się jednak czasu nad tym zastanawiać, sporo ludzi została raniona i nie wszyscy przeżyli. Okazało się też że stare ciężkie rycerskie zbroje były najlepszą osłoną przed pazurami bestii. Krew zrosiła leśną darń, krew ludzka, krew wilkołacza, krew wampirza. Ich słodka woń nęciła krwiopijców z których ran wypływała życiodajna posoka. Nie było jednak czasu na badanie sytuacji. Nadchodził świt, jedynie Giacomo i Marcel przechadzali się wśród trupów likantropów. Ksiądz posunął się nawet do skosztowania wampirzej posoki. Odrobinę… na sam czubek języka. Dotarli w końcu… nie do miasta przecie, acz blisko. Granice ziemi i wsi Kainitki oznaczone były słupami z herbem Junoszy, świadczyły o tym że dotarły w granice dóbr Honoraty Jasnorzewskiej. Nie musieli się więc już kryć po lasach, tym bardziej iż mieli sporo rannych pośród siebie. Oczywiście tak liczna grupa jeźdźców, przyciągnęły uwagę pachołków i chłopów waćpanny, toteż ona sama szybko została powiadomiona o ich przybyciu. I po krótkiej rozmowie zaprosiła wampirów w swe progi. Honorata okazała się kobietą energiczną i rzeczową… niewiele sobie robiła z uprzejmości komplementów. Nie potrafiła też ustać kręcąc się niczym bak po całej komnacie jadalnej w której przyjęła Spokrewnionych. Jej dworek był mały, ale solidny… z dębowych i sosnowych bali zbudowany. Honorata tez była malutka i jasnowłosa, trudno było uwierzyć w jej zelockie pochodzenie. Komnata jadalna w której przyjęła Kainitow była największa komnata w jej dworku i nadawała się ledwo na ugoszczenie do tuzina osob, totez na niewiele wygód można było liczyć. Niemniej Kainitka dysponowała tym czego potrzebowali. Wiedza na temat wampirzej społeczności w Smoleńsku i okolicach. - Jestem jedyna Spokrewniona z mego klanu, chyba ze wśrod was jest Brujah. Poza tym w samym Smoleńsku pomieszkuje niewiele wampir tylko mala koteria Toreadorów oraz jakaś wampirzyca która przybyła niedawno… ale ona chyba jest przejazdem. Obecnie władze w mieście ma Miszka, choc on sam i jego horda popleczników woli siedzieć ukrytym wśród okolicznych lasów zamku. Rządzi jednak poprzez swego ghula Stiepana Piesińskiego, spolszczonego ruskiego chłopa, co to mieni się szlachcicem, a jest gnidą pierwszej wody.- wyjaśniła wampirzyca mówiąc szybko i gestykulując energicznie.- Głupi Stiopa, jak go nazywam to pyszałek któremu się wydaje że jest równy nam Spokrewnionym tylko dlatego ze ma kniazia za sobą. I lubi pyskować… za to pierwszy daje dyle gdy Kościej wpada z wizytą zza miedzy. Więc poza Toreadorami w mieście i okazyjnie Ravnosami w okolicy… jest tylko jeszcze jeden Kainita, jurodiwy Haszko w ruinach żeńskiego Monastyru, co ludziom prorokuje i leczy ich za “co łaska”. Rozum mu odjęło bardziej niż innym z jego klanu, wiec trudno go liczyć za sojusznika. Także i Rzemieślnicy w Smoleńsku niewiele pomogą. Wszyscy oni Żydzi, w dodatku lat temu parę jeden z nich dal się przyłapać na ucztowaniu na podlotku toteż Miszka rozdmuchał to wydarzenie, że niby pejsaci zbierają krew krześcijańską na mace. I miastowi zrobili pogrom starozakonnym. Paru Żydkow się uwędziło na stosie, a Torreadory zapamiętały, by przeciw Miszce nie knuć. No... to taka jest pokrótce sytuacja w Smoleńsku, zakładam że macie pytania? To dobrze, bo i ja mam je też.-
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
08-06-2016, 17:34 | #69 |
Krucza Reputacja: 1 | Zgodnie z przewidywaniami wielkich strategów wilkołaki atakowały najmniej mobilną część ich kolumny. Tę, gdzie tłoczyły się konie i wozy. Stworzenia wypadły nagle z lasu. Gdy tylko wampir dojrzał pierwszego z nich sięgnął po głębokie pokłady krwi, żeby przyspieszyć swoje ruchy. Plan był prosty. Zatrzymać i związać walką włochate bestie, tak, żeby oddział krążących w koło Tatarów pomagał szybko i sprawnie dobijać kolejne stwory. Sarnai wydała polecenia ludziom swoim by się na dwa oddziały rozdzieliły: na czele jednego Tsogt, na czele drugiego ona sama. Rozdzielić się mieli by szyku ciasnego nie trzymać, leć uderzać z wolną wolą, trzymając się jedynie blisko swych kompanionów. Szybkie ataki, i odskoki by wojenką podjazdową irytować i uwagę na siebie zwracać, słabnących przeciwników dobijać na odległość. Urodzeni niemalże w siodle łucznicy, szyli stwory gradem strzał pozostając samym poza zasięgiem kłów i pazurów. Sarnai zaś na oku samego Jaksę miała i celowała w te futrzaste pomioty, co najbliżej niego się znajdowały. Co nie było łatwe, bowiem nie tylko Jaksa poruszał niezwykle szybko. Takoż i wilkołak był nadnaturalnie szybki. Obie bestie zderzyły się więc w boju. Nie były to za dobre ciosy… choć Jaksa uderzył swoją szablą pierwszy i choć… mimo że była stalowa, to przecięła skórę wilkołaka i utoczyła krwi, to płytkie rany na żebrach trudno uznać za sukces. Bestia odpowiedziała równie wściekłym i szybkimi atakiem, pazury wbiły się w pancerz, ale zbroja Jaksy pozwoliła mu przetrwać furię przeciwnika i mimo, że bestia rozerwała pancerz tu i ówdzie polała się krew. Zbroja uchroniła krzyżowca przed poważnymi obrażeniami. Łuk Sarnai zajęczał, posyłając strzałę pomiędzy dwie błyskawicznie kotłujące się sylwetki. Ledwo trafiła w wilkołaka. Ledwo… niewiele brakowało,aby to Jaksę poczęstowała strzałą. Niełatwo było trafić w wilkołaka walczącego z rycerzem… na równych zasadach. Okazało się że szybkość nie jest przewagą, gdy przeciwnik potrafi być równie szybki. Krzyżowiec nie pozwolił sobie na wytchnienie. Ciął wysoko w szyję przeciwnika. Przy odrobinie szczęścia mógł odciąć mu głowę. Przy mniejszej dozie szczęścia powinien trafić bestię chociażby w pysk Sarnai z konia zeskoczyła luźno go puszczając i w zad klepiąc ku Ashokowi. Sama zaś czerpiąc z pokładów krwi swojej moc swą wspomogła, by po drodze ku walczącym pazury Bestii wysunąć z rąk swych. Pazury zabójcze na równi ze szponami wilkołaków. Dwa drapieżniki toczyły krwawy taniec, próbując się zajść i uniknąć zajścia od tyłu. Krzyżowiec był deczko szybszy, jego ciosy celne… ale albo brakowało szczęścia, albo siły, albo oręż dobry do szermierki kiepsko radził sobie z górą mięśni wilkołaka, bo choć Jaksa zadał dość solidną ranę w kark bestii, to… jednak nie dość by ubić potwora. Na szczęście potwór mimo kolejnego pomacania żeber pazurami nie zdołał zadać niszczycielskiego ciosu rycerzowi. Trafił więc swój na swego. Sarnai ruszyła cicho biegnąc w kierunku wilkołaka licząc na możliwość zadania zdradzieckiego ciosu bestii. Niestety… coś musiał wyczuć pod odskoczył błyskawicznie i szpony Tatarki trafiły w próżnię, a sam wilkołak na niej skupił spojrzenie uznając ją za łatwiejszą zdobycz, niż szybko poruszający się opancerzony krzyżowiec. Sarnai z uśmiechem dzikim na ustach, majtnęła warkocze wokół własnej szyi i urągając przeciwnikowi syczeniem wprost w paskudny, oszalały pysk, znowu sięgnęła do mocy swej krwi by zwiększyć odporność swego ciała. Szykowała się na ciężką walkę, której przegrać nie mogła. Zamarkowała atak od góry by uderzyć drugą szponiastą dłonią od dołu. Skupiona, skulona by jak najmniej ciała swego wystawić na ciosy wroga. Jaksa nie ustępował. Nie pozwalał sobie na odpoczynek, rzucił się na bestię, która teraz chciała mu uciec. To był moment w którym mógł spróbować pochwycić przeciwnika. To był szlachetny gest i odważny atak ze strony rycerza, który rzucił się na bestię i pochwycił ją w ramiona. Był jednak z tym jeden problem… znaczący jak się okazało. O ile w szybkości Jaksa przewyższał przeciwnika, o tyle w sile… w ogóle nie był w stanie mu dorównać. Wilkołak strząsnął z siebie rycerza bez większego problemu i natarł na Sarnai z całą furią jaka tkwiła pod jego futrem. Szpony szarżującej bestii jeno zaczepiły o udo dziewczyny, draśnięciem zaznaczając jej ciało. Na szczęście ogarniętemu szałem wilkołakowi brakowało na celności. Cios wampirzycy zaś trafił wilkołaka raniąc jego pysk i tors… choć nawet ten cios pazurami nie był rozstrzygającym tą walkę. Tymczasem rycerz podniósł się. Szabla się nie sprawdziła. Siły mu brakowało. Opcje powoli się wyczerpywały. Zarzucił na lewą rękę swoją czerwoną tarczę z gryfem i ruszył z kolejnym natarciem. Atak rycerza… zakończył się sukcesem. Uderzony od tyłu wilkołak upadł na ziemię. Kwestią czasu było jednak zanim się z niej podniesie. Sarnai zaś zorientowała się że musi wykorzystać tą daną od losu szansę i zabić potwora, zanim znów wstanie na nogi, by znowu siać zniszczenie. Sarnai natarła zatem po raz wtóry tym razem do siły swego ciała. Nic nie stanie jej na przeszkodzie. Musi wygrać tę walkę. Kolejny cios był skierowany na kark wilkołaczy. Przyciśnięty do ziemi wilkołak i o głuszony nagłym atakiem rycerza stanowił łatwy cel dla furii Sarnai. Co prawda nie udało jej się urwać mu łba, ale poraniła go na tyle mocno, by nie zdołał się podnieść i był łatwym celem dla krzyżowca i dla niej samej. Dwie furie połączone jednym celem rzuciły się na przeciwnika i zasypały go ciosami pazurów i miecza. Razy ustały dopiero gdy wilkołak bez ruchu legł w powiększającej się kałuży posoki. Tatarka spojrzała najpierw na Jaksę z uśmiechem szerokim i zadowoleniem z udanej walki, by już za chwilę rzucić się ku swym ludziom, głośnym gwizdem, sokoła głos naśladującym, zwołać ich do siebie. Sprawdziwszy swój oddział, szczęśliwa był, że żaden z jej ludzi nie poniósł śmierci tej nocy. Walka z wilkołakami ciężko ją zastanawiała: czemu czekały do wieczora, czemu atakowały bezrozumnie, czemu atakowały akurat tu? Im dłużej dumała nad zaistniałą sytuacją, tym większe zmartwienie myśli jej powodowały. Mimo zamętu, po walce podeszła do Koenitza: - Cienki za pomoc Tfom i Tfych wojóf. - skłoniła głowę. - Walczymy razem więc to naturalne że pomagamy sobie nawzajem.- stwierdził kurtuazyjnie Koenitz. Tatarka nie odpowiedziała na te słowa jeno raz jeszcze głową kiwnęła i odeszła do swoich na oku mając Jaksę. Obserwowała poczynania jego spod wachlarza rzęs zwłoki przeszukując. |
08-06-2016, 21:09 | #70 |
Reputacja: 1 | Spodziewali się napaści. Mogli się przygotować. Wiedza daje przewagę. Tym razem nie dała. Mimo że wypatrywali. Spięci Z dłońmi wrośniętymi w rękojeści włóczni. Zaatakowały nocą. Wpadły jak kule armatnie w sam środek ludzkich skupisk ciągnąc za sobą krew, trzewia i śmierć. Potężne kudłate sylwetki. Łapska pazurzaste. Pyski najeżone sztyletami zębów. Szybkie jak ułuda. Rozmazane cienie, którym towarzyszył nieludzki ryk. Milos Zach robił co mógł. Bogowie mu świadkiem. Ci starzy i ci nowi. Ci zapomniani, wymyśleni i ci najprawdziwsi, choć w żadnego z nich Węgier przecież nie wierzył. Żadnego z nich nie przywoływał teraz w gorączkowych modlitwach. Żadnemu nie składał sutych obietnic w zamian za pomyślność w walce. Nauczył się zawierzać sobie i swoim umiejętnościom. Walka, chleb powszedni przecież. Chleb? Krew. Krew powszednia. Obficie przelewana. Opatrzona. Pospolita jak trakty. Nocne niebo. Hukanie sowy. Posłał z całych sił włócznię. Wbiła się w wilkołaczy bark ale ten nie miotał się ani trochę mniej. Wspomógł się siłą krwi i doskoczył do bestii tnąc karabelą. Do tego go powołano. By wygrywał dla innych bitwy. Pięknie szło. Przez kilka uderzeń serca. Do czasu aż rejterujący w popłochu Warchołowie Zosi nie wpadli w sam środek ich szyku. Jakby mało było przeciwności w rozsypkę poszli i zbójcy Marty. Zach ostro wykrzykiwał rozkazy walcząc jednocześnie z przerośniętą dwunożną kreaturą. Krwawił z licznych ran ale w głowie mu nie było odpuścić. Stal zagłębiała się we włochate cielsko. Druga dziura. Trzecia. Piąta. Dziewiąta. Jucha kapała poprzez futro jak z osaczonego w polowaniu niedźwiedzia. Ale on nadal stał na dwóch łapach. Pion trzymał. Kąsał, orał, gruchotał. Spośród raców to Andrej padł pierwszy. Zapłacił za swój nieulękły charakter. Naskoczył na plecy pokryte szczeciną sierści i przebił włócznią na wylot. Stwór zdążył na odlew uderzyć przepastnym łapskiem. Oderwała się Andreja głowa od korpusu, łukiem przefrunęła drogą mleczną, na tle widowni z gwiazd. Wilkołak padł ale na jego miejsce zaraz wskoczył następny. Umarł jeszcze Tibad. Poczciwy stary druh. To była ciężka noc. Odcisnęła się bruzdą na Zachowej dumie. Spaprał. * Powrót Popielskiego trudno byłoby przegapić. Błoga, choć cokolwiek żałobna w nastroju cisza, której doświadczał ich niewielki oddział od chwili, gdy Marta została z tyłu, by lupinów pochówkiem uhonorować i ghula swego zatrzymała przy sobie, skończyła się jak wszystko, co dobre. Wdarły się w nią dźwięki bandurki, wypełniły piosnki rzewne i dyrdymały opowiadane charakterystycznym, sepleniącym i zaciagającym z ruska głosem, a zniweczył doszczętnie rechot Swartki, którą Popielski w przerwach między zwrotkami komplementował, do zawilców wonnych, rusałek i wił kuszących przyrównując jej urodę i w oczy zaglądając tęsknie a łakomie. Obok się reszta zbójców, co obowiązki grabarzy przyjęła była na siebie, przy ogniu powyciągała i raczyła gorzałą po trudnych terminach. Sędziwy Karaut kołpak, w którym monety podzwaniały Węgrowi podsunął. - Na tryznę dla Bileckiego co łaska, mości pułkowniku. Zach z sakwy monety wysupłał, w kołpak wrzucił aż zadźwięczało. - Marta gdzie? - spytał rozglądając się po zbójeckim obozie. - Świt tuż. - Niechaj bogi za hojność błogosławią - Karaut potrząsnął kołpakiem, po czym zeznał lekko niechętnym i stropionym głosem - Odesłała nas i w las poszła, mości pułkowniku. - Z wilkiem. - Popielski wydobył z bandury nutę piskliwie wysoką i fałszywą. - Nazad po tropach owych bestii, w serce kniei. Z błogosławieństwem Tyrolczyka, skoro o błogosławieństwach już gadamy. Karaut pochrząkiwał zakłopotany. Ewidentnie obaj wiedzieli więcej niż chętni byli rzec. Wokół nagle a cudownie się wyludniło, zbójcy o ważnych sprawach w innych częściach obozu sobie raptem przypomnieli. Tylko Swartka rozwalona swobodnie na mchu czekała nie wiedzieć na co - dalsze komplementy czy rozwój pachnącej awanturą sytuacji. - Jak w las? Za śladami bestii? - twarz Węgra wykrzywił gniew. - Czemu mi nic nie rzekała? Chce do źródła dotrzeć ale tam może więcej bestii być. Albo i jeszcze gorszego coś. Gadać mi migiem co wiecie a nic nie taić bo jak waszej pani się krzywda stanie to wam to na karb złożę. Stary szlachcic wąsa siwego szarpnął. - Ona nie dziecko. I wilka ze sobą ma - odparł polubownym tonem. - Taaaaa… zrobi swoje i wróci - dodał zjadliwie Popielski - Czego oczy nie widzą, tego sercu… - Nam nie lza mówić - wciął się Karaut szybko. - Marta zabrania o starych sprawach gadać - wyjaśnił przepraszająco. - Mów co wam nie lza - zarządał Ventrue wpijając w popielskiego ciężkie spojrzenie. Nie miał ani czasu ani ochoty na półśrodki. Jakby się tama przerwała i słowa popłynęły nieprzebraną falą. Wpierw o tym, jak to Popielski lasów nienawidzi i że przez pół wieku z krwią Marty miłości do drzew nie wyssał, to już chyba nie wyssie nigdy. O tym, że czasy się zmieniły i stare obyczaje do grobu czas położyć obok ludzi, co je wymyślili, i bogów, których czcić miały. Nim nas razem z nimi, tutaj i teraz, do mogiły wpędzą. Karaut wąsy szarpał i krzywił się, a Popielski gadał, gadał i gadał… - Dali my nogę z bitwy. To Martuś poszła prosić, by nam bój wojny odwagę zwrócił - zakończył ghul, oczyskami czarnymi przewracając. - Pomodlić się i ofiarę złożyć. - Nie rozumiem - stwierdził rzeczowo. - Jak niby? Koziołki chce wykrwawiać w sercu wilkołaczego lasu? Po kiego? Intencji jej nie pojmuje - w te i naraz łaził rozjuszony. - To już dwóch nas. Bo mi się te prawdy wiary takoż we łbu nie mieszczą - kiwnął mu Popielski, wyraźnie ucieszon, że cokolwiek współdzielą razem. - Prawdy wiary - powtórzył za nim husarz. - A w co właściwie pani Marta wierzy? Bo, że nie w trójcę świętą to na pewno. - Wierzy w Trójcę akurat, wierzy, jeno nie korzysta – sprostował Popielski i na Karauta się wilkiem spojrzał. - Nie chrząkaj tak, stary czorcie, bo się śliną zakrztusisz i zadławisz. - Palcem bez paznokcia Węgra wskazał - To nie książę, ani nie podstarości, ani starościńcy pachołkowie. Sprzymierzeńca nasz, pierwszy od kiedy, a? Wiedzieć powinien... - Nie nam decydować o tem – burknął starzec, a Popielski przewrócił oczami. - Medinaitis, pilnuje lasów i żywcem zżera, jak gałązkę wbrew jemu tkniesz. Saule, bogini słońca. Meness, pan księżyca, wilków i wilkołaków... coś chyba ostatnio niełaskaw... Devana i Morena, na nasze Dziewanna i Marzanna... lub Smertka, Marta tak i tak tłumaczy. W każdym razie, dwie dziewice co się wolą po lasach i pustkowiach włóczyć niż przy chłopie jakim siedzieć potulnie. No i najmocarniejszy ze wszystkich. Bóg wojny, mordu i krwi. Władca bóstw, duchów, ludzi i zwierząt. Pan drzew. Nieumarły Komantas... jak to w ludzkim języku było, Karaut, przebóg, przepomniałem? - Skomand - wyszeptał Karaut ledwie słyszalnie z miną skazańca i wzrokiem wbitym w ciemność między drzewami, jakby się Marta miała się stamtąd zaraz wynurzyć i ukarać go za brak dbałości o jej sekrety. - Mości pułkownik nas nie zmusza, byśmy między nim a Martą wybierali - zaapelował do Milosowej przyzwoitości. - Tak tak, mości pułkownik nas nie zmusza i będzie spokojny o zwierzynę dziką i przydomową - dorzucił beztrosko Popielski - Koziołkom w najbliższych nocach ze strony Marty nic nie grozi. - Węgrowi nieruchomo w oczy patrzył spod kudłatej czupryny. Znaczące spojrzenie nijak nie współgrało z lekkim tonem. - A czemu grozi? Popielski sięgnął po bandurę, po strunach palcami przebiegł, melodię rzewną snując. - Ze mną o tem chcesz gadać, mości Zach? Toć ledwie znosisz mnie. Chyba z Martą wolałbyś - skinął głową nie bez szacunku. - Nie schlebiaj sobie. Nie tak łatwo w moje niełaski popaść - sprostował wampir. - Nie lubię cię, mości Popielski. Ale do nieznoszenia stąd daleka droga. Cieszy mnie jednakoż, że różnice widzisz. Między mną a tobą. Granicę niewidzialną, której jednak nie przekraczasz. Mości Popielski zaskoczony mrugnął raz i drugi, bandurę z kolan zdjął i o udo oparł. Przez jedną chwilę nie sprawiał wrażenia ostatniego błazna. - Jako żywo… - westchnął, za żebra połamane się łapiąc od razu - Lata całe tę sztukę misterną szlifowałem na Dyjamencie. Radem, że nie bezcelowo.* * - Gdzieś była? - Zach zrównał się z koniem Marty gdy ta wróciła z swojej samotnej eskapady. - Za Smoleńskiem knieje prastare. Bór, co był już wiekowy, jakem ja młódką była… gęsty i ciemny. Tamój. - Kołysała się chwilę w siodle, przytłoczona czymś i zgaszona. Zmęczona srokata klaczka powłóczyła niemrawo nogami. Diamentowi wyprawa też musiała dać w kość niewąsko. Wielki basior miast szwendać się jak zwykle po okolicy, w przód i w boki wybiegać i jeno raz na jakiś czas pokazywać się, szedł przy kolumnie jak pies, lekki popłoch u niezwyczajnych wierzchowców budząc. - Stamtąd lupiny przyszły - dodała Marta cicho. - Sama - stwierdził sucho. - Tam skąd lupiny przyszły. Usta ściągnął co wyostrzyło jeszcze i tak wydatne koliści policzkowe. - Mogłaś o planach uprzedzić. W zarośla po swojej stronie duktu gapiła się uparcie. - Powiedziałbyś, że nie. Zabronił. Źle uczyniłam i gniewny być możesz - odparła cicho i było to chyba najbliższe przeprosin, co była w stanie z siebie wydusić. - Nie ufasz mi. Prawo masz ku temu. I powody - nie wyglądał na rozeźlonego. Raczej zawiedzionego. - Mam – przyznała, bo nie było się co zapierać. - Mając, podjęłam ryzyko. Nie tego oczekiwałeś pewnie... ja też nie. Inny byłeś. I też mi kiedyś ufałeś. Teraz nie chcesz dzielić schronienia. Wolisz być sam. Ja też czasem nie chcę... żebyś mnie oglądał. Jest jak jest, tamto uciekło i umarło. Miedliła wodzami w dłoniach. - Chcesz, żebym obiecała, że więcej sama nie pójdę? - Nadal ci ufam - skwitował. - No już, nie łajaj się zbyt mocno. Grunt, że nic ci nie jest. - Nic - poświadczyła drewnianym tonem. - Potem, jak już zęby posuszymy i ślepiami pobłyskamy przed tremerską totumfacką… to pomówić musimy. Ja i ty… i Wilhelm Koenitz… chyba. - O czym chcesz z mini rozprawiać? - O tym, co lupinom zrobił ktoś… Tym, co w ich było krwi. Jest taka bajęda… o wodzie żywej i wodzie martwej - zmarszczyła się. - Nie mówię, że to to. Nie wiem, co to. - Dobrze, pomówimy. Choć wolałbym gębę otwierać mając coś do powiedzenia. Na razie tylko spekulacje mozemy snuć. - Ja to widziałam - oznajmiła Marta i zęby zacisnęła tak mocno, aż coś jej w żuchwie trzasnęło. * - Zaczekaj - Zosia usłyszała za sobą niski głos Węgra. Musiał wyjść za nią z jadalni Honoraty Jasnorzewskiej. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie i odwróciła głowę. Nadal trzymała ręce przy ustach, ukrywając kły. - Nie możesz tak, Zosiu – potrząsnął głową w zaprzeczeniu. - Nie wolno ci się obwiniać. Czy ryś płacze nad truchłem zająca? Taka jest nasza natura. Ani lepsza, ani gorsza. Inna. - Eh? – wampirzyca zamrugała zaskoczona. Dopiero po chwili jej oczy rozszerzyły się w zrozumieniu. Jednak zamiast zgodzić się ze słowami Węgra, pokręciła stanowczo głową. - To… - powoli odsunęła rękę, odsłaniając usta. – To nie jest nasza natura. To natura bestii. Tak samo plugawa jak sama bestia. - Powiedz to rysiowi. On potrzebuje mięsa by żyć. My potrzebujemy krwi. Ale w odróżnieniu od zwierza wiemy jak zabrać tyle ile nam potrzeba, ani mniej ani więcej. Bez szkody dla nikogo. To nie musi być złe. Nie musi cię boleć. Kucnął przy dziewczynce. - Opadniesz z sił jeśli nie będziesz się porządnie odżywiać. A prawda jest taka, mała słodka Zosiu, że my potrzebujemy twoich sił – uśmiechnął się pokrzepiająco. - I ciebie. Jak tylko Zach przykucnął Zofia przestąpiła niespokojnie. - Um… Niech Pan wstanie, P-panie Milos. – odparła nerwowo, rozglądając się na boki - … Dziwie to wygląda Nabrała głęboko powietrza, bezużyteczne przyzwyczajenie, i wypuszczając powietrze zmusiła się do spokoju. - Dziękuje Panie Zach, ja…. Poradzę sobie. I obiecuje, że was nie zawiodę. Jej głos brzmiał pewnie. Choć raz. - Masz dobre serce Zosiu. Nawet jeśli martwe. Nie daj sobie wmówić inaczej – wyciągnął w jej stronę dłoń. - Chodź. Wrócimy do reszty. Pokręciła głową. - Ja… Nadal musze się… Nasilić. - Zwierzęta cię nie nasycą. Ale tam – spojrzał na drzwi, za którymi debatowała reszta. - tam są ludzie nauczeni do tego by oddawać krew takim jak my. Jeśli weźmiesz trochę to niewiele odczują. Odeśpią noc i wróci im wigor. Zofia ponownie pokręciła głową. Energiczniej tym razem. - Zrobisz jak zechcesz. Ale znałem takich jak ty. Którzy zbyt jasne zakreślali granice między dobrem a złem. Wiesz jak zazwyczaj kończyli? Na stercie przypadkowych trupów. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Bo kiedy głód i szał w końcu wygra to weźmie cię we władanie Zosiu. A wówczas nie będziesz miała nic do powiedzenia. Bestia to część nas. I możesz ją ułagodzić albo wejść z nią w stan wojny. To drugie zawsze źle się kończy. Zofia ścisnęła usta, i wlepiła w kainitę intensywne spojrzenie. - … Nie my decydujemy o tym, co dobre a co złe. – odparła po chwili milczenia. – Tylko Bóg. I jego wolą jest byśmy walczyli z bestią. Byśmy walczyli z jej pokusami… Nie pozwolę się sprowadzić na ścieżkę grzechu. - Czy pija Pan ze swoich ludzi, Panie Milos? – zapytała nagle. - Nie – przyznał. - Nie, jeśli nie muszę. Choć oni sami oddają mi krew gdy widzą, że jej potrzebuję. Mimo, że im zabraniam i zapewniam, że sobie poradzę. I że ich nie zawiodę. Oni przecinają nadgarstki i podtykają mi pod usta bo wiedzą, że lepiej, i dla nich i dla mnie, jeśli bestia jest w klatce. A ja przyjmuję ten dar bo wiem, że ostatecznie racja jest po ich stronie a mój upór naraża ich na niebezpieczeństwo. Czy to czyni ze mnie złą istotę? A może z nich? - Nie. – zgodziła się. – Robimy co musimy by zwalczać bestie. I cieszę się że ma Pan tak dobrych przyjaciół. – uśmiechnęła się lekko. – Ale… Wiem co nasz… Po-… Co nasze ugryzienie robi z ludźmi. Jak czyni z nich niewolników. – odwróciła wzrok, zaciskając pięści ze złości. – Zamienia ich w takich obrzydliwych dewiantów jak ten Popielski co służy Pani Marcie. Albo w bezmyślne sługi. Nie widział Pan jak służący Pani Honoraty wypatrywali tego by ich użyć? Jak może Pan patrzeć na to i mówić mi, że nie ma w tym nic złego? Jak może Pan twierdzić że to nie jest grzech? - Wszystko zależy od rodzaju więzów. Większość ludzi, Zosiu, zostaje ghulami bo tego chce. To ich służba w imię celu, którego łakną. Nieśmiertelności. Tak jak giermek służy rycerzowi tak ghule nam służą. Rację masz, widziałem też poddaństwo innego rodzaju – zasępił się, głowę spuścił. - Kiedy się nie ma nic do powiedzenia. Kiedy się tańczy jak ci pani zagra. Uwierz mi Zosiu, wiem o czym mówię. Znam sprawę od podszewki bo sam w takim układzie tkwiłem przez wieki. W tym jednak miłują się Ventrue i Lasombra a pani Honorata do nich nie należy. Ludzie, którzy ją otaczają mogą być z nią związani przez krew ale nie wszyscy. Dlaczego nie dopuszczasz do siebie myśli, że może jest dobrą panią, która troszczy się o swoje ziemie i swoich poddanych? Podzieliła się nimi bo tak nakazuje obyczaj i dobre maniery. Ale nie dopuściła aby któremukolwiek z nich coś z naszej strony groziło. - Ludzie to nie bydło które serwuje się gościom na kolacje! – krzyknęła zanim mogła się powstrzymać. Natychmiast zasłoniła usta, zerkając spanikowana w stronę głównej komnaty. - Musze już iść. – odwróciła się na pięcie i pośpiesznym krokiem ruszyła do stajni. Milos odprowadził ją wzrokiem dłubiąc sumiastego wąsa. - Upartaś za pięcioro – rozprostował zastałe nogi. Ostatnio edytowane przez liliel : 08-06-2016 o 21:39. |