08-06-2016, 21:34 | #71 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Asenat : 08-06-2016 o 22:53. |
08-06-2016, 23:39 | #72 | |
Reputacja: 1 | Pobojowisko
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. | |
09-06-2016, 13:57 | #73 |
Reputacja: 1 | Krasicki. Krasicki lubił o sobie myśleć jak o nieskomplikowanym człowieku. Lubił dobre piwo, ładne kurwy, nieuważnych kupców i wieczór z kośćmi w dobrym towarzystwie. Wilkołaków nie było na tej liście. ‘ … Może trochę przesadziliśmy z tą wyprawą? ‘ – przeszło mu przez myśl. Czajkowski dużo im naobiecywał, ale ze wszystkich zleceń. jakie przyjęli z Kryńskim od Boruckiego, Krasicki miał niejasne wrażenie że to będzie ostatnie – na dobre czy na złe. Nie pozwolił jednak żeby dobroduszny uśmiech zszedł mu z twarzy. Jeżeli mieli jakoś przez to przebrnąć, to musieli trzymać się razem. Tak jak dawniej znajdował oparcie w pewnej postawie Kryńskiego, tak teraz inni szukali oparcia w nim. Zwłaszcza jedna wampirzyca. - … Myślę, że panienka powinna się trochę rozluźnić. – E? - wampirzyca gwałtownie odwróciła głowę, spoglądając na niego spanikowanym spojrzeniem. Przez cała podróż trzymała przy piersi podarowany jej buzdygan. Kostki od dawna miała zbielałe, ale nie wyglądało na to by odczuwała z tego powodu jakiś dyskomfort. – Nie ma czym się przejmować, panienko Zofio. – skłamał gładko, przybierając promienny uśmiech. – Mamy po naszej stronie rycerzy Koenitza, mamy was, mamy nawet armatę. Wilkołaki nam niestraszne! – zaśmiał się wesoło. Brzmiało to nienaturalnie nawet dla niego, i sądząc po spojrzeniach jakie otrzymał od Czajkowskiego i Kryńskiego nie był jedynym który tak uważał. Jednak Zofia rozluźniła się odrobinę, więc chyba to kupiła. Punkt dla niego. … Czy ich przeżycie naprawdę zależeć miało właśnie od niej? Od tej wymizerowanej, przestraszonej dziewczynki? … Oby Kryński miał racje, i faktycznie nie była aż tak strachliwa jak udawała. Inaczej ich szanse szansę nie wyglądały dobrze. * * * Wilkołaki usłyszeli na długo zanim je zobaczyli. Przeraźliwe wycie przeszyło powietrze, i tylko najbardziej opanowani z nich potrafili ukryć drżenie. Krasicki z dumą mógł powiedzieć że się do nich zaliczał. Kolejny punk dla niego. Teraz tylko nie posrać się ze strachu, i wyjdzie na plus. – Przygotujcie armatę. – zimny głos Czajkowskiego wniósł się ponad wycie wilkołaków, wyrywając wszystkich z zamyślenia. – No to co chłopaki, zgotujmy im gorące powitanie? – zawołał wesoło Krasicki, obracając armatę w kierunku drzew – prosto w stronę wyłaniającego się wilkołaka. – Ognia! Zasłonił uszy przed hukiem armaty, z satysfakcją obserwując jak kula szybuje w kierunku bestii – - która z łatwością uskoczyła na bok. - … Co do-! – Żochowskiemu oczy niemal wyskoczyły z orbit w zdumieniu. – I my mamy z tym walczyć?! – Nie łamać szyku-! Czajkowski, próbował zaprowadzić porządek, ale było już za późno. Gawryszewski pierwszy złamał szyk, rzucając się do ucieczki. Żochowski i Azarkiewicz tez długo się nie wahali z odwrotem. – Wy bando kretynów, co ja wam m- Krzyk Górki przerwał atak pierwszego wilkołaka. Wielka besta rzuciła się na niego z kłami, i mimo że wojownik sparował naparcie tarczą, to ogromny Lupin zwalił go z nóg. Kryński natychmiast ruszył mu z pomocą, tnąc bestie na odlew. Bitwa od razu zamieniła się w jeden wielki chaos. Nic, co Krasicki doświadczył w przeszłości, nie mogło go na to przygotować. Dlatego też kiedy naparła druga fala uchylił się o ułamek sekundy za późno. Wrzasnął z bólu, czując jak szpony Lupina rozrywają mu bark. Instynktownie próbował się odsunąć od rozszalałej bestii, ale ta napierała dalej, z łatwością powalając go na ziemie. Tyle że on nie miał ani siły Górki, ani tarczy którą mógłby się osłonić kiedy paszcza bestii wystrzeliła w stronę odsłoniętej szyi. ‘ … Co za chujowe zakończenie. Głową Wilkołaka gwałtownie szarpnęło w bok, od uderzenia buzdyganu. Kilka kłów posypało się na ziemie, i wyjąca z bólu bestia z furią rzuciła się w stronę nowego napastnika - I napotykając po raz kolejny głowice buzdyganu, która tym razem spadła centralnie na czoło wilkołaka. Zanim otumaniona bestia zdążyła się otrząsnąć, buzdygan opadł coraz kolejny, tym razem rozłupując czaszkę z głośnym chrupnięciem. Impet uderzenia wbił czerep bestii w ziemię, tuż obok głowy samego Krasickiego. – Panie Krasicki, nic panu nie jest?! – przestraszona Zofia wyłoniła się zza trupa, przyglądając mu się zatroskanym spojrzeniem. - … Przeżyje. – odparł słabo. *** Zofia. Próbowała, naprawdę, naprawdę próbowała nie myśleć o resztkach mózgu na jej buzdyganie. Ani o wrzaskach ludzi, wyciu wilkołaków, słodkim zapachu krwi, i widoku rozcinanych i rozszarpywanych ciał. Najchętniej schowałaby się w kącie i przeczekała wszystko… to. Ale gdyby tak zrobiła… Pan Rozciecha, Pan Czajkowski, Pan Krasicki, i wszyscy inni… Mogliby nie wyjść z tej bitwy cało. I mimo tego, że samej drżały jej kolana, pochyliła się by pomóc rannemu Krasickiemu na nogi. - … Dzięki. – podziękował jej słabym głosem, siląc się na uśmiech. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie. – Ha, haha. – zaśmiał się, patrząc na ich grupę. Połowa już uciekła, a on nie był w stanie walczyć. Możliwe że już nigdy nie będzie w stanie. - … Przydałaby nam się pomoc. Ale w tym chaosie, ciężko było o nią. Wilkołaki atakowały skupiska ludzi, ścigały konnych Sarnai i próbowały rozerwać każdego kto się nawinie. Koenitz starał się osaczyć i ubić potwory przewagą liczebną i dyscypliną, ale nie miał oczu dookoła głowy, a tylko jego ludzie nawykli do jego rozkazów i odczytywali zamierzenia. Zachowi… szli za Milosem. Jaksy walczyli głównie na własną rękę lub słuchając jego ghula, bowiem sam krzyżowiec zajęty był bojem ramię w ramię z Tatarką. Jej właśni ludzie uciekli w stronę oddziału Zacha, wprowadzając jeszcze większy zamęt. Zofia mogła nie mieć dużo doświadczenia w bitwach, ale nawet ona wiedziała że sprawy szybko wymykają się spod kontroli. Musieli się przegrupować - wampirzyca poszukała wzrokiem Boruckiego – - I znalazła go z twarzą w błocie, z zakrwawionym czołem oraz resztą jego oddziału desperacko próbującego odgonić wilkołaka, który go powalił. – Nie! – krzyknęła odruchowo, rzucając się do przodu. Krasicki zachwiał się, ale ruszył za nią. Nie mogli walczyć w ten sposób, musieli – – Musimy dołączyć do Pana Koenitza! – krzyknęła do walczących. [/i] – Złapcie Boruckiego i biegnijcie, ja przytrzymam wilkołaka! [/i] Nie czekając na odpowiedź chwyciła mocno buzdygan i skoczyła ku bestii. Wilkołak zwrócił ku niej ogarnięte szałem ślepa – nie było mowy o złapaniu i tego z zaskoczenia. Ale tak długo jak był skupiony na niej, jej ludzie byli bezpieczni. I nadal była szybsza. Zamachnęła się buzdyganem – Który bestia złapała w ogromne szpony. – Eh? – Lupin szarpnął ręką do tyłu, wytrącając ją z równowagi. Zanim zdążyła zareagować, potężna paszcza zacisnęła się na jej barku. Wrzasnęła z bólu – ‘ Oczy są słabym punktem wszystkich żyjących stworzeń. - I natychmiast wbiła lewy kciuk w oko wilkołaka. Bestia tylko zacisnęła mocniej kły, i szarpnęła głową w tył, powoli wyrywając fragment jej ciała. Na ratunek przyszedł jej Kryński. Sylwetka wojownika wyrosła zza wilkołaka i mężczyzna pchnął mieczem prosto w odsłonięte plecy. Ostrze przeszyło ciało – głęboko. Na tyle by bestia poluzowała uścisk, i wypuściła Zofię. Chwiejąc się na nogach, dziewczyna próbowała unieść broń, ale potężnym zamachnięciem wilkołak odrzucił ją na bok jak szmacianą lalkę, i natychmiast rzucił się na Kryńskiego. Mężczyzna próbował zasłonić się tarczą, ale pierwsze uderzenie bestii odrzuciło ją bok. Drugie wymierzone było prosto w głowę wojownika. Feliński zablokował je ostrzem halabardy – ale drzewce połamało się jak wykałaczka, nie stawiając najmniejszego oporu. Tak samo szyja Kryńskiego. Bezgłowe ciało osunęło się na ziemie, a wilkołak odwrócił zdrowe oko do bezbronnego Felińskiego. Dzięki czemu za późno dostrzegł nadbiegając wampirzyce. Próbował zablokować cios buzdyganu ramieniem, ale Zofia w ostatniej chwili skorygowała zamachnięcie, i uderzyła w nadgarstek – łamiąc go z głośnym chrupnięciem. Lewy łapa zawisła bezużytecznie, wygięta pod nienaturalnym kątem. Ala prawa nadal była sprawna, i wilkołak błyskawicznie odwrócił się by pochwycić Zofię za gardło, podrywając ją do góry. Otworzył paszczę, planując dokończyć to co zaczął wcześniej, ale zamiast tego warknął w furii gdy Feliński z całej siły naparł na wciąż wbity miecz Kryńskiego. Zofia wykorzystała okazje i zamachnęła się buzdyganem, trafiając wilkołaka w szczękę. Zamroczona bestia zatoczyła się do tyłu, upuszczając dziewczynę i jeszcze bardziej napierając wbity półtorak. Zanim odzyskała równowagę, spadł na nią grad ciosów Zofii. I po chwili było po wszystkim. *** Zofia stała bez ruchu, wpatrując się w leżące ciała. Zmasakrowane ciało wilkołaka i bezgłowe Kryńskiego. Była świadoma, boleśnie świadoma, toczącej się bitwy. Zapach krwi był wszędzie, psuty przez pot, mocz i kał – chyba drżącego Felińskiego. Młodzieniec wyciągał właśnie półtorak z wilkołaka. Półtorak Kryńskiego. Poczuła jak łzy podchodzą jej do oczu. A potem Górka zdzielił ją z pięści w twarz. – Nie stój tak głupia ty głupia cipo, walka wcale się nie skończyła! – popchnął ja brutalnie w stronę rycerzy Koenitza. – Ruszaj. JUŻ! Otumaniona dziewczyna przytaknęła mechanicznie, i zaczęła się kierować do Tyrolczyka. Potem… Potem będzie czas na wszystko. *** Po bitwie Zofia nie brała udziału w oględzinach zwłok. Nie zwracała też uwagę na Jaksę, czy inne wampiry. Zamiast tego opadła na kolana, biała jak ściana i poraniona od ciosów wilkołaka. Była częściowo świadoma tego że bestia połamała jej kilka żeber, a miejsce które próbowała odgryźć trzymało się na samej kości. Była tez świadoma tego że głowa Kryńskiego znajowała się kilka metrów od jego ciała, a…. Nie pamiętała nawet jego imienia. Jeden z jej ludzi, ten co zawsze się jąkał – leżał na ziemi z rozprutym brzuchem. Ale wszystko to trafiało do niej jak przez mgłę. Krew… Krew była wszędzie. Gdzie nie skierowała wzroku, widziała jej czerwień. Z każdym oddechem czuła jej woń. A ona… Była taka głodna. ... Schowała twarz w dłoniach, i cała drżąc ruszyła chwiejnym krokiem w stronę wozu. Nic nie mówiąc, usiadła w kącie. Podkuliła kolana, zatkała oczy i nos, i została w takiej pozycji dopóki nie wyruszyli. Krasicki. Bark go zabijał. W przenośni, na szczęście. Szpony wilkołaka nie zagłębiły się głęboko. Borucki twierdził, że jeżeli nie wda się w nią jakieś paskudztwo, to wyzdrowieje za kilka tygodni – może nawet na tyle mógł dzierżyć w niej miecz. Prawdziwy z niego szczęściarz. - … Tyle udało mi złapać. – głos Rozciechy wyrwał go z zamyślenia. Jednooki mężczyzna przystanął nieopodal, trzymając w rękach przestraszonego królika. - … Wilkołaki ogołociły teren. A nawet gdybym coś znalazł, to nie wiem czy bym coś ustrzelił... Nie jestem już tak dobry z łukiem jak dawniej. Liczyłem na to że Zawisza… – zawiesił głos. Zawisza. Zawisza Gawryszewki, człowiek który miał być ich łowcą i zwiadowcą. Tchórz, który pierwszy złamał szyk. Przez którego Kryński i inni stracili życie. ’ Przynajmniej miał dość taktu by samemu umrzeć. ‘ – Wybaczysz, jeżeli nie przekaże ci swoich kondolencji. – uśmiechnął się bez humoru do Rozciechy. - … Wojna złamała go dawno temu. - westchnął Rozciecha. Byli z Gawryszewskim przyjaciółmi. Dawno temu. - … Może to i lepiej, że nie żyje. W końcu zazna spokoju. – – Jak go z kiedyś spotkam w piekle to zapytam czy mu teraz lepiej. Czyli to wszystko, co mamy? – wskazał na królika, zmieniając temat. – Wczoraj Panienka Zofia wyglądała jakby w każdej chwili mogła się albo przewrócić, albo rzucić do gardła któregokolwiek z nas. Liczyłem na coś więcej niż królik. - … Na tą noc wystarczy. – – Wszystko to byłoby dużo łatwiejsze gdyby po prostu napiła się z Felińskiego. Facet się do tego nawet zgłosił. – warknął Krasicki, nie kryjąc swojej irytacji. – Kurwa, nieważne, niech będzie królik, przecież pod nos jej nie wciśniemy rozciętego nadgarstka. Takie rozwiązanie przedstawił Górka. Po dłuższej dyskusji ipadło… Nawet jeżeli nie było bez zalet. – … Będziemy musieli porozmawiać z Tatarami na temat przyszłych łowów. Ale to może poczekać. Za godzinę zmierzch. I pogrzeb… Oppersdorf wspomniał że kazałeś zapakować rzeczy Kryńskiego na wóż. – uniósł lekko brew. - … Jesteś pewien że nie chciałby by pochować go z mieczem? – Żartujesz? – blondyn zaśmiał się cicho. – Zmarnować dobrą stal? Przeklinałby mnie do trzeciego pokolenia. „Martwi i głupi nie mają pożytku ze złota i stali”, tak zawsze mówiliśmy. – wspomniał z uśmiechem. – Zresztą… Jeszcze nam się przyda.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 09-06-2016 o 19:40. |
17-06-2016, 16:50 | #74 |
Reputacja: 1 | We wsi, którego nazwiska nie powiem, Nic to albowiem do rzeczy nie przyda; We wsi, ponieważ zbiór pustek tak zowiem, W godnym siedlisku pana, chłopa, Żyda, We wsi tej pannica władała albowiem Stare stało dworzysko, drewniana ohyda - Były też dwie karczmy i takoż drzew starych ułomki, Cerkiew jedna, młyn jeszcze i gdzieniegdzie domki. Honorata niewątpliwie umiała gospodarzyć i była dobrą partią. Wieś pod jej zarządem była duża, ludzie twardzi i do znoju nawykli. Pobożni Rusini, wąsaci, rośli i prawosławni. Jakby kto i z twardego dębu wyrzezał i niczym Stworzyciel tchnął w swego ducha. Banda mruków co to i zboże zbierze i łanię upoluje i hardego szlachciurę zatłucze na śmierć cepami Wszyscy oni byli pod wodzą popa Iwana, oddanego ghula Honoratki. Brujah wiedziała jak się urządzić. Sam dworek stary i drewniany, do ładnych nie należał. Ale był solidny i nie tak łatwy do zdobycia jakby mogło się z pozoru wydawać. Hardy... jak jego właścicielka. Przywódca Bożogrobców wiedziony dobrymi manierami przywitał się ukłonem z panią domu, po czym ziajał miejsce przy stole. Jego towarzysze wiedzieli, że nie należy do szczególnie rozmownych. Zwłaszcza wobec nowo poznanych. Toteż i tym razem siedział cicho dając wykazać się talentom oratorskim przedstawicieli klanu Ventrue. Spoglądał na Honoratę czujnie. Tak jak wiele razy spoglądał na gości odwiedzających Szafrańca na jego dworze. Choć w wampirach nie było już życia, to pewne charakterystyczne tiki pozostawały niezmienne przez setki lat. Drobne gesty. Spojrzenia. Mowa ciała. Bardzo często słowa wypowiadane miały zupełnie inne znaczenie niż to, co naprawdę chodziło po głowie rozmówcy. I tak jak jednooki zawsze miał problemy z przekazem werbalnym, tak rozpoznawanie tych niewerbalnych znaków doprowadził niemal do poziomu sztuki. Tym bardziej, że jego Sire nauczył go jak rozpoznawać ukryte emocje odbijające się w aurze rozmówcy. Owszem, interesowało go to co mówiła szlachcianka. Jednak zazwyczaj dużo ważniejsze jest to co nie jest wypowiedziane. Sarnai również czekała aż Honorata wypowie się pierwsza, by następnie niewielki zwinięty pergamin ku niej wyciągnąć. - List ot Jana. - gestem ręki zachęciła panią domostwa do przyjęcia przesyłki. Wampirzyca energicznie chwyciła za zwój i przeczytała szybko nie bacząc na prawa gościnności.- z każdym słowem jakie czytała jej uśmiech się pogłębiał. Wreszcie skończyła czytać i krzyknęła.- Nareszcie! Uśmiechnęła się radośnie.- Więc wy jesteście nowymi osadnikami? Jakże się cieszę. Jak pewnie zauważyliście już wampirza społeczność jest tutaj mała i zdominowana przez sforę księciunia Miszki. Kniaź może być niezadowolony, ale cała dziedzina skorzysta na urozmaiceniu klanowym? To… któreś z was jest brujah? Możemy powalczyć o prawo do bycia primogenem Zelotów na terenie Smoleńska zaraz po tej rozmowie.- – Um… Ja. Zofia wychyliła się nieśmiało zza Jaksy, i pomachała Honoracie. Tej nocy była jeszcze bardziej blada – w oczach miała chorobliwy blask, a kły mimowolnie wysunęła do przodu. Większość ran wyleczyła, ale nadal była mocno poobijana. Jej ubrania dalej nosiły znamiona walki i ślady po zadanych ciosach – nikt w obozie nie ma sił ich naprawiać w dniu po bitwie. - … Wolałabym nie. - dodała cicho. -Wolałabyś co… nie? Nie walczyć, czy nie wyzywać?- zapytała zaskoczona i nieco rozczarowana Brujah, gdy pośród rosłych wojaków jedynym pobratymcą okazało się jakieś małe poobijane dziewczątko. - … Obu. – wymamrotała pod nosem Zofia. Ostatnie czego teraz chciała to bijatyki. - W takim razie z radością przyjmuję cię pod mą opiekę w zamian za twą wierność i posłuszeństwo. Jak masz na imię?- rzekła łaskawym tonem Honorata. - … Zofia. – odparła cicho, wiercąc się trochę niespokojnie. -Miło mi cię poznać Zofio. Nie krępuj się…- wskazała dłonią na siedzące pod ścianami służki i sługi.-Tylko do dna nie wypij. Lubię ich.- Dziewczyna wciągnęła ostro powietrze, otwierając usta i odsłaniając kły, a jej wzrok zbłądził do siedzących sług – Natychmiast jednak odwróciła oczy, zasłaniając usta z zażenowania. – Dziękuje, ja… Pójdę potem coś upolować. -Możesz naszych koni popić, na razie możemy sobie na to pozwolić.- zasugerował dyskretnie i cicho Koenitz stojąc tuż obok dziewczyny. Zofia skinęła głową, i pośpiesznie wycofała się z przyjęcia. Węgier podtrzymywał barkiem ścianę. Do rozmów się nie włączał. Uznał w końcu dowodzenie Koenitza to i czekał aż tamtej dyplomację poćwiczy. Oczami wodził chwilę po sługach gospodyni oceniając czy coś jadalnego się wśród nich odnajdzie. Byli to jednak ludzie prości i usłużni, a tacy mu nie zwykli przechodzić przez gardło. - Pani - skłonił się Honoracie z diabelskim błyskiem w oku, mogłoby się zdawać, że się chce oficjalnie przywitać. Ale w istocie było to taktowne pożegnanie bo po tych słowach wyszedł w ślad za Zosią. Spod kominka dobiegło ciche westchnięcie. Marta uniosła się lekko na zydlu, by za Zachem ruszyć, ale odpuściła zaraz i opadła na powrót na drewniane siedzisko. Jej wysokie trzewiki suszyły się przy ogniu razem z mokrymi onucami. Spod wystrzępionej krawędzi starej spódnicy wystawały bose stopy Gangrelki, blade, szczupłe, o długich palcach poplamionych niedawno trawą. Marta na niuanse etykiety wyczulona nie była, ale bezbłędnie rozpoznawała, gdzie obyczaje są swobodniejsze, i na ogół nie omieszkała z tego korzystać. Tedy zaraz po tym, jak się sobie z Honoratą z imienia i klanu przedstawiły, rozbójniczka zajęła upatrzone miejsce przy kominku, odpowiednio oddalone od ognia, ściągnęła przemoczone buty i pozwoliła sobie poczuć się jak u siebie, jakby zwyczajowe "mój dom waszym domem" było faktyczną deklaracją, a nie grzecznościowym zlepkiem nic nieznaczących słów. Uwagę podzieliła pomiędzy trzaskające w kominku płomienie i psa, myśliwskiego ogara, co się za nimi do komnaty z podwórza wcisnął, a teraz siedział z głową na jej kolanach, pomrukując, gdy za uszy targała go pieszczotliwie. Klan gospodyni zaskoczył ją lekko, przekonana była, że Gangrelka ma ich podjąć w Smoleńsku... Gdy Zosia odmówiła walki, nawet miała ochotę spytać, czy w tej sytuacji, jeśli Marta zasini Honoracie pięścią jej gładkie liczko, to będzie primogenem Zelotów... ale krotochwila mogłaby zostać źle przyjęta i za kpinę uznana. Marta wolała nie drażnić dzisiaj Brujah, nie gdy jej ludzie na ziemi należącej do Zelotki zwierzynę na tryznę upolowaną zaczęli już oporządzać i obielać, i rożny sposobić. Nie gdy Zelotka tak miło z poczęstunkiem ich powitała, chlebem i solą tej ziemi, możnaby rzec. I wyraźnie nie uznawała kielichów, co nie mogło nie wzbudzić Marcinej sympatii. Gangrelka dwa razy zapraszać się nie dała, wstała od ognia i do sług przeszła, bosymi stopami roztrącając łodygi wonnego tataraku, którymi posadzka była zasłana. Jasnowłosa służka, w którą wlepiła nieruchome wilcze spojrzenie wyciągnęła ku niej nadgarstek, ale gest odbił się od zupełnego braku zrozumienia. Marta podaną dłoń owszem ujęła, ale zawinęła zaraz jak w tańcu, tak że ręce dziewki i jej zaplecione wokół ramion służkę unieruchomiły. Rozbójniczka wgryzła się pod luźno splecioną kosą w kark, co się od wiosennego słońca zdążył opalić już na smagło. W komnacie, w której po wyjściu Zofii i Zacha zaległa cisza, rozległo się zadowolone chłeptanie. Widząc, że wszyscy rozleźli się Sarnai słowa skierowała do Honoraty: - Miszka to Gangrel, tak? - upewniła się w swej wiedzy, przekazanej przez Jana - Ilu Toreador klan ma luci? Ile męszóf, ile kobiet? Wszyscy oni zamknięci miency sobo czy powionsania majo wśród luci co się Miszki nie słuchajo? Ilu ghuli i sług ma Miszka? Gdzie jego leże - lasy spore tu? - zarzuciła Brujah pytaniami, sama skupiona i mimo uszu puszczająca dobiegające chłeptanie. - Miszka bo ponoć całe plecy ma w futrze i misiowaty jest… Tak, to pan Gangreli i kniaź tych ziem. Samozwańczy kniaź. Toreadorów w sumie jest piątka… czterech mężów, jedna niewiasta.- zaczęła wyjaśniać Honorata.- Cała piątka mieszka w mieście, a przewodzi Abraham… jubiler, do tego jest Izaak… kantor w bożnicy, kuśnierz Ibrahim i Elimelech introligator i iluminator oraz skryba zarazem. Oraz Salome co dom występku prowadzi i przy okazji jadłodajnię dla naszego rodzaju. Żydki są zastraszeni... ale kto ich tam wie. Miszka ma około dwudziestu dzieci na swe rozkazy, oraz pewnikiem trzy razy więcej ghuli i czeladzi. Siedzi gdzieś w starym dworku czy zamku wśród lasów. Dokładnie to nie wiem, bo droga kręta i tylko jego dzieciom znana… twierdza jest dobrze ukryta wśród lasów, by Kościej nie mógł jej odszukać. A tak w ogóle to Miszka każe się tytułować… starostą Bolesławem Janikowskim herbu Abdank, ale zwieść się nie dajcie, ma takie samo prawo do bycia starostą jak do bycia kniaziem. Lubią tu tytuły w okolicy.- zaśmiała się chrapliwie i skupiła spojrzenie na jednookim krzyżowcu.- A co ty się tak dziwnie wgapiasz we mnie, co? - Jestem z krwi Toreadorem, rzecz to moja piękno podziwiać - rzekł głosem szorstkim niczym dźwięk miecza osuwającego się po tarczy. - Znam to spojrzenie… myślisz, że skoro się na wsi siedzę, to ja głupia gęś?- burknęła Honorata.- Ty mi zerkasz w aury, jak te Żydki ze Smoleńska. Co nie dość, że jest chamskim, to jeszcze głupim zachowaniem. Za coś takiego Miszka urwie ci ręce, a Kościej… lubi bardziej sadystyczne formy zadośćuczynienia szlacheckiemu honorowi. Co za… bezczelność, tak uchybiać gościnności staropolskiej. - Ja mam tylko taką twarz. To pewnie przez mój brak drugiego oka osąd jaśniepani zachwiany - szczęki Toreadora zacisnęły się na koniec zarysowując mięśnie żuchwy. Wzrok zaś powędrował ostentacyjnie z twarzy szlachcianki na jej dekolt. Sarnai za to zęby lekko odsłoniła patrząc na mości Brujah: - Goszczi swych zwykłasz od głupców wyzywać albo i chamów? Jan inne mniemanie o Tobie przestawiał… - rzuciła w twarz Honoracie zirytowana - I czemu Miszą alibo i Koszczejem straszysz i sze zastawiasz? A mosze szama o szobie jak o głupiej gensi dumasz, hm? Czy to miejszcze szwente, sze mocy nie wolno uszywacz? - Tatarka oczy zmrużyła czując gniew rosnący powoli. W oczy Brujah się wpatrzyła ciekawa jej odpowiedzi na rekurs do jej buty. Zelotka to z pewnością nie była... - Nie jest to miejsce święte, ale gościnność zobowiązuje.- przypomniała Honorata nie zrażona wyrzutem w głosie Sarnai.- Miszka i Kościej są bardzo drażliwi w tym temacie, bo podsyłają sobie nieustannie uszy i oczy do podglądania się nawzajem. Mogą wziąć was za szpiegów stojących po drugiej stronie… więc trochę… powściągliwości na przyszłości. I tak… czuję się urażona waszym brakiem zaufania do mnie. Jako jedyna stoję po waszej stronie, gościny wam udzielam, wiedzę przekazuję i co… uważacie mnie za kogoś niegodnego zaufania?- Sarnai oczy przymknęła by z kolei śmiechem nie parsknąć na słowa Honoraty. Mówi o powściągliwości, braku zaufania widząc ich po raz pierwszy w życiu. Oczekuje tegoż samego i całowania może dziobków wzajemnie. - Po drugiej sztronie? Sztronie czego? Waszak tutaj buntowników nie ma. - oczy zmrużyła ponownie - A co to powszczongliwoszci to wyzywanie goszczi swych raczy samo polskim swyczajom uronga. Chocz ja - dłonie rozłożyła z uśmieszkiem - znafco jak fidacz nie jestem. Gdyby mogła lub musiała westchnęłaby. W zamian za to założyła jedynie ramiona na piersi. - Po stronie konkurenta. Dotąd Szafraniec zwodził obu przymilną obietnicą sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi. Teraz… prędzej czy później będziecie musieli się opowiedzieć po jednej ze stron. Nie da się długo siedzieć okrakiem na dwóch koniach. Zwłaszcza gdy w przeciwne strony zmierzają. Miszka i Kościej to dwa szachujące się króle na szachownicy smoleńskiej. A wy… możecie być języczkiem u wagi, która da jednemu zwycięstwo… choć ja życzę porażki obu.- uśmiechnęła się z przekąsem Brujah. - Jeszli tak jest jako rzeczesz, to sama masz swoje interesa w zmianach. A skoro tak, tym mondszej byłoby nie wyzywacz zaufanych Jana i goszczi swych. Bo dowodu żadnego na uszczycze moczy jeszcze nie masz. A szłowa Twe traktowacz mozna na wiele sposobów na pszykład pszyczynek do wyzwania do walki. Szkorosz rady udzieliła to udzielam i ja. Na pszyszłoszcz rzecz jasna. - Nie mam nic przeciwko walce… zwłaszcza potyczki do pierwszego zwycięstwa. Nuda tu na prowincji.- uśmiechnęła się Zelotka odsłaniając bardziej kiełki.- I owszem mam interesa… Inaczej bym się z Szafrańcem nie sprzymierzyła. Ale wiedzcie że póki co… nie macie w Smoleńsku innych sojuszników. Wpływy krakowskiej koterii docierają tylko do mojego folwarku, nie dalej… Tam jeszcze Diabły i samozwańczy kniaź karty rozdają.- - Trzeba było od razu móficz, że Ci tęskno do skóry przetrzebienia i pomocy prosisz - Sarnai kły nie kiełki odsłoniła… w dzikim uśmiechu - Pomócz mogę w tem temaczie. Jaksa wstało od stołu i wszedł miedzy Honoratę a Sarnai. Skierował spojrzenie na tatarkę patrząc wymownie. Po czym spojrzał na jaśniepanią Jasnorzewską: - Wybacz, jeśli poczułaś się urażona. Niesłusznie jak mniemam. Przejdźmy do dalszych rozmów, nie żywiąc zbędnej urazy. Sarnai głowę zadarła spojrzeniem roziskrzonym wbijając się w Toreadora. Zęby zacisnęła i warkocz wokół szyi okręciła. Nienawykła do innych wstępujących w jej drogę. Odstąpiła krok świdrując to Honoratę to Jaksę spojrzeniem. Trudno było powiedzieć co myślała Honoratka, ale gniewne spojrzenie świadczyło o tym, że i jej nie w smak było wtrącenie się krzyżowca. Niemniej dała temu pokój... na razie. Sarnai stanęła obok krzyżowca przysłuchując się dalszej rozmowie. Marta dziewkę wyzwoliła z kurczowego uścisku i przyjrzała się wylęknionemu liczku, głowę krzywiąc mocno. Do trzosu chudziutkiego sięgnęła. - Naści - ujęła dłoń dziewczyny i położyła na niej monetę - Chustkę ci poplamiłam - wyjaśniła cicho i przeszła przez komnatę, by za plecami Koenitza i kalwina stanąć. Chwilę się w pancerzu łopatkę Ventrue kryjącym przeglądała, kroplę krwi spod ust palcem starła i nachyliła się sztywno wpół pomiędzy Patrycjuszy. - Wilhelm Koenitz - wyszeptała. - Sie mögen ihr Vermögen in eine vorübergehende Unterkunft? Wir bleiben hier? -Ja. Das ist eine gute Stelle, denn jetzt.- odparł cicho Wilhelm. - Sie sie mit dem Herzog von Krakau sind in Kraft Fixierung? Sie geben uns Gastfreundschaft, für wie lange und unter welchen Bedingungen? Und was wird aus uns im Gegenzug erwartet - pociągnęła równie cicho pytania, które nie powinny paść z jej ust. -Es ist unhöflich Fragen in der Öffentlichkeit trocken zu fragen. Aber ich bin in privat mit ihr zu sprechen gegangen.- wyjaśnił cicho Wilhelm. Marta skinęła, po czym wyprostowała się i pochwyciła spojrzenie Honoraty. - Masz może mapę ziem tych, Honorato Jasnorzewska? - Niezbyt dokładną...niestety.- stwierdziła Zelotka. - Obaczyć możem? Misza ów… przyjezdny jest czy tutejszy od wieków? - Miszka siedzi tu od Piastów, Kościej nieco krócej.- wyjaśniła wampirzyca gestem wskazując słudze, by po mapę ruszył. Jej podejrzliwe spojrzenie skupione było zaś na krzyżowcu. - Których Piastów? - uściśliła Marta poważnie. - Był taki, jak mu tam, Piast Kołodziej… - Podążyła za spojrzeniem gospodyni i uniosła lekko brew. - Nie powiedział, ale był tu już gdy zjawili się Torreadorzy, był tu gdy przybył Haszko… chyba… zawsze był.- wzruszyła ramionami Brujah. - Bywały Gangrel - poweselała nagle Marta. - Rzecz… niebywała. Jakie zaś tytuły i imiona Kościej lubią? Czy też prosto w twarz Kościejem go zwiecie? -Bojar Jaromir Siebrienicz. Jego wysokość, magnificencja… albo Uzurpator Kościej jak zwą go inni Tzimisce żyjący na Rusi. Siebrienicz nie pochodzi z nich. Przybył od południowych Słowian i wykroił sobie własną dziedzinę podczas najazdu mongolskiego na Ruś.- wyjaśniła wampirzyca.- I nie lubi być nazywany Kościejem, choć jest ku temu powód. - Hmm? - Marta przysiadła na stole przy Patrycjuszach, kolano dłońmi objęła i bosą stopą zakołysała w powietrzu. - Bo głupi lud w bajdy wierzący ryje mu jak dziki w ziemi na jego włościach, zasiewy psowając? - Uśmiechnęła się leciutko, wpierw do Honoraty, później do kalwina. - Serca szukając - wyjaśniła. - Jest taka gędźba stara o Kościeju, wielkim nieśmiertelnym czarowniku, co serce odjął ze swej piersi i ukrył zmyślnie. - To nie jest bajda. Jaromir to właśnie zrobił. Dzięki temu nie można go powalić przebijając kołkiem serce. Bo jego serca nie ma w jego piersi, tylko jest gdzieś indziej skryte. Ot… czary Tzimisce.- wzruszyła ramionami Honorata. - Możesz coś o nim więcej.. rzecz. O samym bojarze?- zapytał Wilhelm. - Ma duży zamek, sporo ludzi… od pięciu do dziesięciu potomków, w zależności od tego ile mu Miszka ostatnio rozerwał. Ponoć paru Kainitów w kazamatach pojmanych, w tym jednego biegłego w ożywianiu zwłok. I sporo własnych kreatur…. diabelską magią poczynionych. I trzeba mu przyznać… ma carski gest.- wzruszyła ramionami Brujah. Stopa Marty zatrzymała się wpół ruchu. Rozbójniczka z otwartymi ustami wpatrywała się w oczy Italczyka, jakby mógł jej jakoś pomóc. - Coś głęboko chyba schowana ta mapa - rzuciła spiętym głosem - Albo piwniczka z winem po drodze leży… A… o co im poszło? Staroście kniaziowi i magnificencji bojarowi? Poza tym, że o władzę, ziemię i krew, jak zwykle? - Oba to koguty… aroganckie dumne i uważające się za najważniejszych Kainitów w okolicy. Obaj mają się za kniaziów. Smoleńsk jest po prostu za mały dla nich dwóch. Poza tym po drodze zginęło kilkunastu potomków po obu stronach… ale to tylko mały detal. - wzruszyła ramionami wampirzyca, podczas gdy sługa wrócił ze sfatygowanym pergaminem. Luźnym szkicem miasta z zaznaczonymi murami i najważniejszymi drogami, oraz pomniejszymi wioskami i mieścinami w okolicy. Marta zrazu zaborczo zawładnęła mapą, ale zreflektowawszy się po chwili, przesunęła ją na środek ławy, by każdy kto ciekaw zerknąć mógł. - Co nie jest detalem? - spytała machinalnie, po czym palcem pacnęła w punkt na mapie. - Tu włości twoje? Jako daleko? I gdzie Miszy i Kościeja władztwa? - Kościej jest poza mapą… jego włości obecnie do Rusi należą. Moja wioska jest tu… a dworek Miszki… gdzieś w tym lesie.- wskazała gestem Zelotka, wszystkim którzy nachylili się by spojrzeć. - Giacomo Księże… potrafiłbyś mapę skopiować? - spytała Marta. - Nie bardzo.- stwierdził Giacomo, a Honorata dodała.-Ale w Smoleńsku da się. Rozbójniczka skinęła głową. - Rzekłaś, że w mieście Kainitka przejezdna. Krasna? Kruczowłosa dama? Oczy czerwone? Hm… Olga? - dodała, chociaż zaiste zabawne by było, gdyby wielka pani wybierała miano podług porad spotkanej pośrodku niczego prostaczki. - Nie wiem jakie ma oczy, nie widziałam jej jeszcze… ale ponoć olśniewająca.- zadumała się Honorata.- I prawda to...Na imię ma Olga. Marta mrugnęła raz i drugi zdziwiona. Koenitzowi skinięciem głowy potwierdziła, że to zdaje się być owa włoska contessa im znana… po czym się nachyliła przez ławę, by w mapę w miejscu, gdzie ich zaatakowano stuknąć. Patrycjuszowi w oczy spojrzała i uniosła pytająco brew. - W drodze tutaj wilkołaki nas zaatakowały. Walczyły jakby rozum postradały. Wiesz może pani, kto mógł się do tego przyczynić? - Zabrał głos jednooki patrząc na Honoratę przeszywająco. -Hmm… Nie wiem. Natomiast wiem, kto może coś o tym wiedzieć.Miszka z pewnością. No i… jeśli wierzyć włościanom, Haszko mógłby coś wywróżyć, o ile zrozumienie coś z jego bełkotu.-zasępiła się Honorata. Sarnai się mapie przyjrzała uważnie, miejsca wskazywane sprawdzając. - Potomkowie Miszki gdziesz zwykli polować czyli mieć swe dziedziny? Miejsca dzie spotkać ich możnaby? - dołączyła z pytaniami do Jaksy. - Nie mają własnych dziedzin...Miszka trzyma je przy sobie na bardzo krótkiej smyczy. Nawet imion większości nie znam. Ale nie martwcie się… Miszka z pewnością wkrótce się dowie, zwłaszcza jak wparujecie do Smoleńska. Tam zresztą, można poprzez jego ghula z samym Miszką się skontaktować.- wyjaśniła Zelotka. - Nie ma kniaź ulubieńca pośród pomiotu swego? A Tzimisce? - spytała Marta. - Dwie… siostry bliźniaczki. Swietłanę i Ludmiłę. W każdym razie miał, gdy ostatnio byłam u niego. Kościej jest bez serca, więc i niezbyt pobłażliwy.- wyjaśniła wampirzyca. - A to miłowanie u nas w sercu mieszka? - zaśmiała się Marta krótko i perliście. - Lykantropów owych wiela tu u was? Miałaś wcześniej swady z nimi na ziemi swej, Honorato Jasnorzewska? Inni mieli? - Nie… siedzą głęboko w lasach, starych świętych drzew pilnują i pogańskich obyczajów się trzymają. I łupią kupców po gościńcach. Są raczej na północ stąd jeno.- wyjaśniła Honorata nie przywiązując za bardzo tej kwestii znaczenia -Nasz kniaź ma z nimi kłopoty czasem… bo ich lasy za swoje uważa, ale tutaj nie ma nic co by ich interesowało. Ani ludzi z ich krwi w Smoleńsku, ani świętych dla nich miejsc już tu nie ma.- Gangrelka pokiwała głową i nachyliła się na powrót nad mapą. Domków w Smoleńsku namalowanych dotknęła palcem i szepnęła po chwili do Patrycjusza. - Diejenigen, auf denen legen wir bei uns wohl. Wir laufen Gefahr, entstehen sie. Ist es wert Sie keine Hilfe brauchen? Pokręciła po tym zaraz głową, na znak, że odpowiedzi nie oczekuje. Koenitz spojrzał na gangrelkę i przytaknął. Marta wyprostowała się, ręce na ławie wspierając. - Użyczyłabym później mapy tej. Kopię poczynię i oddam – rzekła do gospodyni. - Opuścić was muszę. Człek mój, co w walce z lupinami padł, na marach leży. Tryznę wyprawić mu muszę i pochować. Zaszczyt mnie i jemu zrobisz, Honorato Jasnorzewska, jeśli przy nas staniesz, gdy druha w drogę wyprawiać będziemy. Jeśli pytania twe mnie dotyczyły, wtedy ci odpowiem. Na wszelkie inne Wilhelm Koenitz i zaufani Jana Szafrańca – wskazała na Sarnai i Jaksę – na pewno znają odpowiedzi. - Z pewnością tak uczynię.- stwierdziła Honorata, a Koenitz rzekł zaś.- I ja zamierzam się zjawić na to pożegnanie. Zdziwienie słowami Tyrolczyka musiało być wielkie, bo się Marta dłuższą chwilę zagapiła na Koenitza, brwi ściągając i odpowiedź jakąś klejąc. Jednak ostatecznie bez słowa kiwnęła głową, spod kominka buty i onucki swoje zgarnęła i na boso wyszła. Za nią pomknął myśliwski ogar Honoraty. - Gdzie w okolicy można znaleźć stary zmasakrowany totem, przy którym wilkołaki kiedyś odprawiały swoje bluźniercze rytuały? - Zapytał wampir-krzyżowiec. Słysząc pytanie Jaksy Honorata zadumała się przez chwilę, by rzec stanowczo.-Nie ma takiego w okolicy. Tu prawosławni od wielu lat siedzieli… w okolicy Smoleńska nie ma śladu po pogaństwie, prędzej po mongolskich panach znajdziesz stare bajdy. - Totem starego boga-wilka. Albo pozostałości po nim. Naprawdę nie ma nic podobnego w okolicy? - wątpiącym tonem kontynuował. - Nie ma. W każdym razie ja nic o czymś takim nie wiem. Może Miszka wie… ja jednak o żadnym nie słyszałam.- wyjaśniła Honorata. Rycerz pokiwał głową ze zrozumieniem i przymknął oko. - Dziękuję. Czy na dworze twoim znajdzie się miejsce dla moich rannych ludzi? Nie są w stanie dalej z nami podróżować, a ich obrażenia wymagają wielu tygodni leczenia. - Z pewnością, mogę posłać po zielarkę do wsi, ale medyka to trzeba szukać w mieście.- odparła Zelotka. - Do ich ran i tak potrzeba czasu. Po medyka poślę jednego z moich ludzi. Jednak ranni nie będą mogli ruszyć z nami dalej do Miszki. - Jeśli nie zamierzacie go najeżdżać to po prostu poczekajcie na jego zaproszenie, lub… poproście o audiencyję przez jego ghula w Smoleńsku.- zaproponowała Honorata. Jaksa nie odpowiedział. Nie jego zadaniem było w tej grupie wydawać rozkazy. Miast tego spojrzał pytająco na Koenitza. On jako doświadczony dowódca powinien raczej zacząć od rozmów niż od bezrozumnej walki. Choć z drugiej strony na rozmowy nie zabierało się ciężkozbrojnych rycerzy. Szczęknęły drzwi i w progu stanął na powrót Węgier. Elegancko osełedec zaczesał za ucho, kark zgiął dyskretnie przed gospodynią i Koenitzem, by ostatniemu szeptem donieść: - Ludzi rozstawiłem na posterunkach wokół włości pani Jasnorzewskiej. Pewien jednakoż nie jestem czy namioty kazać rozstawiać, czy nam gospodyni stodoły jakowejś użyczy, choć na lazaret dla rannych. Docelowo tu zostajemy? - Na pewno przez kilka dni…- stwierdził Koenitz rozglądając się dookoła w poszukiwaniu ewentualnych przeciwników jego planu.-...To dobre miejsce na odpoczynek, dopóki nie poznamy miasta lepiej.- - Rozumiem. Każę rozbijać obóz i wyznaczę zmiany wart - Węgier zwrócił się do Jasnorzewskiej. - Możemy liczyć na udostępnienie jakiś budynków gospodarczych dla rannych? - Oczywiście.- stwierdziła Zelotka.- Wydam odpowiednie dyspozycje mym ludziom.- - Dzięki ci pani - wzrok przeniósł na Tyrolczyka. - Jakieś dodatkowe rozkazy? Nie było żadnych rozkazów. Ludziom potrzebny był spoczynek. Rannym spokój. Spokrewnionym zresztą też. Nie przybyli na wojnę, nawet jeśli byli jej zapowiedzią. Gdy przybyli do niej szafrańcowi sojusznicy wyczerpali swe pytania, Zelotka zasypała pytaniami Wilhelma. Kim są poszczególni Spokrewnieni, jakiego klanu. Ilu ludzi mają pod sobą. Ile broni. Ilu z nich zdatnych do walki. No i jakie plany mieli? Na razie planów… żadnych nie było. Wilhelm za radą Giacomo wpierw chciał się rozeznać w siłach obu adwersarzy w ich planach i obietnicach, zanim wejdą w spór z jednym z nich. Rozpoznanie terenu i sił przeciwnika, było drogą do sukcesu. Koenitz planował też rozbicie sił na mniejsze grupki. Po pierwsze dlatego, że ziemie Honoraty nie wyżywią tylu ludzi, a po drugie dlatego żeby wydawać się mniejszym zagrożeniem dla Gangrela i Tzimisce. Ostatnie czego chciał Wilhelm to być powodem tymczasowego zjednoczenia obu niechętnych sobie wampirów. To jednak miało poczekać na później. Dopiero wszak tu przybyli. Rozlew krwi i wojna mogły poczekać do następnej nocy. Wspomnienie uderzenia serca, wspomnienie płuc oddychających powietrzem, krew płynąca żwawo w żyłach. Od czasu posmakowania posoki wilkołaka, te wspomnienia prześladowały Jaksę na jawie. Pojawiały się niespodziewanie… Prawdą jest to, że ceni się najbardziej to co się straciło. Miło potęgi jaką nabył z przemienieniem ta tęsknota, całkowicie szalona, wróciła do niego teraz. Gdy znów posmakował życia. Był jednak krzyżowcem, przywykłym do poświęceń. Ofiara ze swego życia, była tylko drobnostką. A tą niezwykłą tęsknotę z pewnością zdusi. I nikt chyba nikt nie zauważył tej zmiany. Nikt poza zamyślonym Giacomo, który od czasu bitwy przyglądał się często Jaksy. Tęsknota minie. Był tego pewny. Światłość słońca zalała oczy Jaksy nie sprawiając bólu. Światłość która mogła pochodzić tylko z jednego źródła. Padł na kolana osłaniając oczy przed blaskiem. Niczym Mojżesz przed płonącym krzakiem. W blasku widział bowiem sylwetkę Posłańca. Ni to męską, ni to kobiecą. Skrzydlatą niewątpliwie. Szept który usłyszał również ciężko było określić… ale brzmiała w nim tęsknota. - Znajdź mnie. Odszukaj. Proszę…- słodki jak kobiece usta i stanowczy jak męskie spojrzenie. Androgeniczny głos który nie mógł się narodzić na ziemskim padole. Jaksa obudził się gwałtownie z głośnym krzykiem. Koszmar. Znów. One nigdy nie odstępują. Milos podobnie jak bożogrobca śnił. Ale jego sen nie był taki przyjemny. Strzęp jakim było jego ciało wisiało zawieszone na hakach spod sufitu. Krew skapująca z niego karmiła duże wyżły. Ghule te służyły do łowów… na takich jak on. Komu? Sylwetkom przyglądającym się mu. Kilku. Jednej kobiecej, dwóm męskim. Gdzie to się działo? W Polsce? Na Rusi? Bałkanach? W niewoli tureckiej? Nie potrafił ocenić, czuł jedynie ból i pogardę wobec siebie. Czuł że kiwa głową posłusznie, słuchając głosów, które do nie mówiły. Ale treść rozmowy, ta umykała jego zrozumieniu, ta umykała jego pojmowaniu. A może bał się tego co by usłyszał. Bardziej niż bólu i poniżenia? Upadł.. inne miejsce, inny loch, to samo ciało skrwawione pod jej biczem. Stała nad nim z wyraźną dezaprobatą. Małgorzata. Nie widział jej twarzy, ale słyszał jej głos. - Musimy wybić ci te myśli z głowy syneczku i niestety musimy to zrobić w brutalny sposób.- jej głos był wyraźny, jak świst bicza...Jak jego własny krzyk, gdy zrywał się z koszmaru po przebudzeniu, W okolicy miejsca spoczynku Zacha stał jeden z jego przybocznych trzymający się w bezpiecznej odległości. Wszak powiadano, że po przebudzeniu Milos bywa nieswój i niebezpieczny. I że czasem po przebudzeniu potrzebuje chwili, by ochłonąć. W jego dłoni dostrzegł Węgier opieczętowany zwój. Z herbem Topora. Z herbem Tęczyńskich. Jej pieczęć. Pierwszy dzień za sobą. Gościna u Honoraty zapewniała spokój i wypoczynek dla ludzi Marty, jak i dla niej samej. Choć spokój jest terminem dość… luźnym. Bowiem w obozie założonym przez ludzi Marty ryczał niedźwiedź. A dokładniej duży niedźwiedź, który służył Swartce za wierzchowca, ryczał na na ludzi Marty i Diamencika, wyraźnie rozdrażniony. Bestia wywoływała popłoch wśród martowych i zaciekawienie wśród miejscowych. Sytuacja była wszak kłopotliwa. Ghul należał do Swartki, był więc sojusznikiem. I to dość potężnym. Więc nie można go było skrzywdzić, ale też nie bardzo się go dało opanować. Niedźwiedź był poirytowany i dawał temu wyraz przewracając wszystko co mu się nawinęło i znacząc ściany stodoły w której zostawiono kolasę, wozy i armatę pazurami. Samej Swartki nie było widać z początku. Co nie dziwiło Marty, ta półdzika Gangrelka jak kot chodziła swoimi ścieżkami i podobnie jak robiła co jej się żywnie podobało nie dbając o konsekwencje. Marcie nie umknęło że Swartka wyraźnie się nudziła na wspólnej naradzie. Nie miała też żadnych konkretnych planów względem Smoleńska, była potężną sojuszniczką, ale też… niezbyt wierną. W każdej chwili pod wpływem kaprysu, Swartka mogła zniknąć. Tak jak teraz… prawie. Bowiem Marta dostrzegła iż dzikuska po prostu wlazła na dach stodoły i tam sobie odpoczywa. Wilhelm chciał się spotkać z Sarnai… Spotkać na osobności. Czemu? Trudno to było stwierdzić. Powodów mogło być wiele. Jednym z nich, nieufność do gospodyni. Na Tatarce wszak Honorata nie zrobiła dobrego wrażenia. Innym, nieufność do któregoś z członków drużyny. Rzecz niepokojąca, ale uzasadniona. Wszak każde skądś pochodziło i krakowskie sympatie i antypatie przywieźli ze sobą. I nie tylko o Kraków chodziło. Czyż i Francuz nie przywiózł ze sobą jakowyś problemów? Wilhelm poprzez swego przybocznego prosił na dyskretne spotkanie na uboczu, przy spalonym dębie za wsią. I tam też się zjawił. - Wybacz, żem cię tu wezwał, acz chciałbym omówić z tobą plany, które…- przerwał na moment.- Od razu chcę zaznaczyć, że to tylko plany propozycje do rozważenia jeno. Na żadną z nich nie nalegam, ani do żadnej ni przymusem ni argumentami wszelakimi nakłaniać nie będę. Sam się zresztą waham…- Zamilkł… znów zaczął kręcić wokół drzewa jak pijany drwal. - Potrzeba nam być lisem. Potrzeba nam poznać okolicę tak by nikt się nie wywiedział. Potrzeba nam zdrajców, bo z pewnością i jeden i drugi kandydat na kniazia, będzie próbował nas kupić swoimi darami. Skłócić między sobą. Musimy ich jakoś przechytrzyć, musimy być krok przed nimi i… Giacomo mówił, że czasem lepiej podsunąć kogoś, niż pilnować się przed zdradą.- To co zobaczyła Zofia po przebudzeniu było… zaskoczeniem. Spódnice, koszuliny, halki, korale … wszystko wyszywane, wszystko przyciągało oko swymi kolorami. I białe koszule z kolorowymi haftami wabiącymi oko i pasiaste spódnice we wszystkich kolorach tęczy. No i pośród nich była ona. Honorata siedziała pośrodku tego kolorowego “straganiku” i przyglądała się Zofii. By w końcu rzec.- Są twoje. Co prawda to chłopskie odzienie, ale będziesz się w nich dobrze prezentować. Potem się pomyśli o czymś bardziej odpowiednim. W końcu moja bratanica nie może przynosić mi wstydu.- Bratanica? Co ? Jak? Zanim te słowa zdążyły opuścić usta Zofii, Honorata kontynuowała.- Nie wiem jakie miano i jaką historię mają twoi kamraci dla śmiertelnych, ale dla ciebie… mojej protegowanej z racji przynależności klanowej, takie pokrewieństwo wydaje mi się odpowiednie.- Uśmiechnęła się pobłażliwie.- Będę cię miała na oku i poznam cię lepiej. A i ty mnie. Jesteśmy wszak z jednego klanu i winnyśmy się wspierać, nieprawdaż?- Znów nie dała Zofii dojść do głosu, wstając i nie przerywając przemowy.- Tak więc będziesz Zofią… Jasnorzewską, sierotą przygarniętą przeze mnie, po tym jak twój rodzinny majątek, a przy tym brata mego, został spustoszony przez… hmmm… pruskich grasantów? I ty jedyna ocalałaś.- Przybliżyła się do oblicza Zofii i spytała.- A ty co o tym sądzisz? Wreszcie dając biedaczce dojść do głosu. Zebranie… kolejne zebranie wszystkich Spokrewnionych miało wreszcie służyć konkretnym celom. Wilhelm jak na przywódcę przystało stał na środku pomiędzy nimi i przemawiał. Krótko i konkretnie. i sensownie. Nie ma co czekać na ruchy innych. Z pewnością taka ilość ludzi i kainitów w majątku Jasnorzeskiej nie umknie długo spojrzeniom tutejszej koterii. Trza więc wyjść z inicjatywą i uderzyć na nich niespodziewanie. Przez uderzenie rozumiał zapoznanie się z tutejszymi wampirami i to wszystkimi na raz, co by nie mieli okazji uzgodnić reakcji na obcych między sobą. Należało wykorzystać liczebność i odwiedzić wszystkich na raz. Oczywiście obaj kniaziowie byli poza zasięgiem, więc pozostawało rozmówić się z resztą. Honorata wiedziała gdzie można znaleźć większość. Do jakiej karczmy chadza Stiepan Piesiński, znała położenie przybytku wampirzycy Salome, oraz wiedziała gdzie zastać Abrahama… przywódcę Toreadorów. Pozostała trójka była trudniejsza do napotkania. Był jeszcze jurodiwy Haszko w zrujnowanym monastyrze, choć tego to akurat Honorata odradzała oraz… Była jeszcze Olga co w Smoleńsku się zatrzymała. Honorata wiedziała w którym zajeździe. Pozostało więc się rozdzielić i rozmówić z nimi, co by wywąchać ich nastawienie i samemu dobre wrażenie ostawić. Diabeł, jak zwykle, tkwił jednak w szczegółach. Kto do kogo miał jechać? Tu Koenitz nie chciał narzucać, a po dobroci się dogadać w tej sprawie z resztą Spokrewnionych.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 17-06-2016 o 16:59. |
23-06-2016, 22:35 | #75 |
Reputacja: 1 | Stypa Giacomo nad zwłokami zbójcy kilka słów rzekł, a zaraz po nim pop z włości Honoraty ściągnięty po rusku pozawodził, bo Popielski zdania dobrego o „psiej wierze” kalwina nie miał i uważał, że niżej katolikowi nieba przychyli prawosławny niż jakiś pludrak. Pop odszedł wkrótce po spełnieniu kilku toastów, ale żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, by zmarły miał zostać niebawem oddany ziemi. Bilecki jak leżał, tak leżał na wozie na marach witkami wierzby i gałązkami brzozowymi wyłożonych. Czystszy się wydawał niż za życia, a porządniej odzian na pewno. Co kto ze zbójów lepszego miał, to zmarłemu oddał. Twarz przez lupina rozerwaną Halszka mu chustką przesłoniła. Szablę mu jego nagą na piersi położyli – a obok ciała na marach a to róg myśliwski, to pas zdobiony, to nóż o rękojeści srebrem szamerowanej. Wokół nieboszczyka pięć ruskich niewiast czarno odzianych się rozsiadło, zawodziły one płaczliwie wysokimi, jękliwymi głosy, zalewały się łzami. Zbójcy mięsiwo wprost z połcia obracającego się nad ogniem obrzynali, pili na umór i – rzecz dziwna – żałoby po nich znać nie było, prędzej radość i dumę jakąś przedziwną. - Milosie Zach. - Marta wyrosła z ciemności za plecami Węgra. Nie była sama. - To jest Arunas Bilecki. Zmarłego naszego brataniec. Chudy szlachcic o rzadkim włosie i wąsie kołpakiem trawę zamiótł. - Jako żem już Marcie naszej mówił – oznajmił poważnie przybyły – Pędziłem co sił za wami, lecz po drodze była karczma, a w niej pannica o gładkim liczku. Nie przyjęła dobrze mych awansów, jeszcze gorzej je przyjął konkurent do jej wdzięków. Wyzwał, bezbożnik, na pojedynek. Ani chybi by się popisać. Walkę ów szlachcic przegrał, ranion w bok, inaczej się to skończyć nie mogło... - Arunas prasnął dłonią w rękojeść szabliska. - Dość mściwy i dość bogaty jednak był ten psubrat. Posłał najemnych zabijaków za mną niewinnym. Zbaczać z drogi musiałem, by zgubić upartych łowców. I w końcu im się urwałem! Wtedy dopiero ruszyłem z kopyta za wami Smoleńska i oto jestem! - zakończył i wąsa podkręcił. Zaleciało kiepską gorzałą. - Zostaw nas, Arunas – wcięła mu się Marta, bo zaczynał się zbierać do opowiadania kolejnej historii. - Popij za wuja i odpocznij. Od jutra ciężkie nam się terminy szykują. Węgier z uwagą wysłuchał opowieści młodziana ale poskąpił komentarza. Przysiadła na kłodzie obok. Oczy świeciły się jej mocno. Mocniej niż zazwyczaj. I język plątał się cokolwiek. - Kłamał, wiesz... Zachlał gdzieś i zabajdurzył. Ale on naprawdę w szabli chwat... jakby walczył, iście by tak było jako nałgał – mruknęła głosem zgaszonym w kierunku swoich trzewików. - Popielski mi powiedział, że ci się wygadał. Zach ujął Marty dłoń, delikatnie jakby się obchodził z kwiatem. - Nie wiń go. Nie chciał gadać. Ale wyjścia nie miał - wierzch jej rączki do ust przywiódł. - Martwiłem się. - Akurat. Akurat, że nie chciał - parsknęła. - Pół wieku mi wisi przy rękawie. Myślisz, że nie znam go… - machnęła ręką. - No to co. Teraz. Jak już wiesz. - Wiem jedynie, żeś pojechała tam się modlić i ofiary składać. Ale mnie chwaty twoje zapewniali, że nie ze zwierzyny łownej ni hodowlanej. To i zastanawiałem się, fakt, czy wianki bogom swym wyplatasz albo jadło duchom leśnym nosisz i napitki - unikał jej wzroku choć dłoni nie wypuścił. - Bo chyba ludzi… - zająknął się - w to nie mieszasz, co Martuś? Zacisnęła palce Zachowe w garści, aż kości zagrzechotały o kości. - Robię to, co trzeba. Zawsze. Ani mniej, ani więcej... - zapatrzyła się hipnotycznie w wielkie ognisko, które jej ludzie rozpalili. - Widziałeś, co lupinów krew z Jaksą zrobiła – zmieniła nagle temat. - Musiałam sprawdzić sama. Czarownikowi... nie ufam. W bitce bronił moich ludzi, ale to nie znaczy, że mi prawdę powie. To i zamieszałam człeka w to... - mruknęła coś jeszcze, cicho i niezrozumiale. - Chcesz mnie odprawić? - wymamrotała wreszcie. - Nie pleć głupot - wyjął dłoń z uścisku po to tylko by pogładzić Martę po białym policzku. - Jesteś mi droga i na wiele rzeczy przez palce mogę patrzeć. Ale obiecaj, że więcej nie będziesz. Ludzi. Lekką ręką tak… odprawiać. Z tego świata. Mnie do świętości daleko ale tak Martuś nie można. Bo ci serce zwiędnie i się w drobny mak rozkruszy - palce spłynęły na wysokość Marcinego mostka. - A jak tam nic nie będziesz miała to i ludzie, i wiara, i ziemia i ja także, wszystko ci zobojętnieje. A tego bym bardzo nie chciał. Przed ogniskiem Karaut i świeżo przybyły Arunas, do samych portek rozdziani, starli się nagle, rękami opletli, każden zaparł się mocno. Inni zbójcy krzyczeli, wrzaski mieszały się z zawodzeniem płaczek. Pijana w sztok Halszka tańcowała ochoczo i samotnie wokół mar z nieboszczykiem. - Pewnie i rację przy tobie – szepnęła Marta, błądzące palce w dłoń schwyciła. - Ojciec tak miał. Niewiele go tykało... Kiedy mówiłam, że bogiem był. To właśnie to rzec chciałam. Naprawdę jest bogiem. Nie takim od kwietnych wianków, Milosie Zach. Muszę go zabić. - Głos się jej zrobił nagle zimny i nieprzyjemny. - Muszę go ubić. Na zawsze. Ażeby nie zmartwychwstał. Wyzwoliła rękę Węgra z kurczowego uścisku. - Tak, ubiłam tego kmiecia na koniec. Nie, nie lekką ręką. Dumna z tego nie jestem, chwały mi to nie przyniosło. Ale robię to, co muszę. Muszę chronić ciebie, siebie, Zofię i tę latawicę Swartkę. Muszę chronić tego dzieciożercę Giacoma. A w tej krwi jest coś złego. - Nie za wszelką cenę Martuś. Nie - zaprzeczył energicznym ruchem glowy. Osełedec zadrżał.. - Zrobiłaś, nie cofniesz. Ale masz mi przyrzec. I nie ma znaczenia, że chcesz chronić. Ja takiej ochrony, krwią tych co niezawinili, przypłaconą… Ja nie chcę. Zosia pewnikiem jeszcze bardziej. Tym najmniejszym, najbardziej bezradnym się najmocniej obrywa. Tak nie powinno być. I nie z twojej ręki. Brwi mocno ściągnięte dowodem były, że ważka to dla Zacha sprawa. - Dobrze. Nigdy więcej. - Marta zakolebała chwiejnie głową, włosy się jej nastroszyły. - Na imię ojca, przyrzekam. - Z ojcem ci twoim pomogę, obiecałem. Jeśli jest jak mówisz. Jeśli nic już w nim nie ma ponad okrucieństwa i głodu. Jeśli ci zagraża. To jakby nie było wyboru. Pokręciła przecząco głową, gwałtownie i szybko, ale tematu nie podjęła. - Kmieć zrobił się bardziej żywy. I oszalał. - Czyli krew go nie zabiła. Pasuje do wstępnej teorii, że pochodzi od Kainity. Wilkołaki czy vhozdy, stary wampir je stworzył bądź skaził. Wampirza krew podana człowiekowi powinna raczej omamić. Błogostan sprowadzić. Ale szaleństwo? Bardzo stara musiałaby być… Blisko samego Kaina? - Może… silniejszy się stał. Wytrzymalszy. W pełni męskich sił - dłonią zamachała przy podołku. - To raczej nie krwiopijów cecha z kolei. Rany leczył. Nie tak szybko jak lupin, nie tak szybko jak wąpierz, ale… brzuch mu rozpłatałam. Zaleczyłby to. Śmiertelnicy od takich umierają. I oszalał, zupełnie… Jeśli tyle siły zostało w krwi przez jeszcze innego podanej, to znaczy, że silna musi być niebywale. Bo to tak, jakbyś się z ghula cudzego napił i efekt jakowyś poczuł. Tedy myślę, że Jaksa teraz… jakby chory. Krwi nikomu dawać nie powinien. - Możesz mu to zasugerować, choć pewnie i tak zrobi jak zechce. Co do tej siły rację masz. Przerażająca myśl. Krew tak rozcieńczona a takie efekty niesie. Nie wykluczałbym wampira. - I ja nie wykluczam wcale. Tym bardziej że lupiny te, umu pozbawione, lazły niemały kawał drogi rozpiechnięte choatycznie by się nagle przed nami w pięść zbić. I każden walczył osobno, ale w jednej chwili uderzyły. Coś je pchnęło, ot co. Do wędrówki i do walki. - Jak się ghula karmi krwią to i mocy szczątki można tak przekazać. Jeśli krew tamta pochodzi od jednego z pierwszych może być tak mocą przesycona, że i siłę i regenerację i inne specjały może w człowieka wtłoczyć. A męskość… cóż, jednak człowiekiem nadal jest. Pożądanie taka pożywka w naturalny sposób mogła wzbudzić. Skoro jej łakną, ludzie, Jaksa… to co jak by obaczyli właściciela? - potarł zarost na policzku. - A ty? Nie czułaś nic? Z Jaksą ramię w ramię stałaś a on się rzucił jak sęp na truchło. Może jako Rzemieślnik łatwiej pokusą ulega? - Czułam, że jucha jest dziwna. I inna. Co czuł Jaksa, to Bóg raczy wiedzieć. Roztrząsanie tego, co świętobliwy rycerz zrobił z ciałem lupina nie przychodziło Marcie łatwo i temat porzuciła. Z wyraźną ulgą. - W każdym razie… według słów Honoraty to, co o Kościeju bają, że serca nie ma, to prawda najprawdziwsza. Może i inne części bajędy takoż prawdziwe? Kościej ponoć wodę żywą i wodę martwą miał w posiadaniu. I ta woda żywa, to ona… wszelkie rany leczyła. Nawet najcięższe, Milosie Zach. Zawiesiła głos, ręce splotła na podołku i z chrzęstem wyłamywała palce. - Widzę do czego zmierzasz. Że to ona wieśniakowi rany zasklepiała. Może woda żywa to tylko nazwa na starą wapierską krew? Martwa dawała zdaje się nieśmiertelność to i tu można analogie wychwycić. Martwa woda i żywa woda to nic jak dwóch Kainitów. Takie mam przynajmniej pierwsze skojarzenie. Mówisz, że ją Kościej ma w posiadaniu? Jako więźnia w lochach zamkniętego? Pokiwała głową na potwierdzenie. Przypomniała, że Honorata o wielu jeńcach mówiła, w tym jednym takim, co martwych ożywiać potrafi. Co według bajęd potrafiła żywa woda… czy też martwa woda. Marta za bardzo nie pamiętała. - Aleć nie do tego zmierzam. Idzie mnie o to, że gdyby odsączyć od tego to szaleństwo, które niesie, to może by się udało ciebie uleczyć. - Wodą? - steżała mu twarz w wyrazie pewnego niedowierzania. - Żywą? - Czymś. Tym co odmieniło lupiny. Nazwij to jakkolwiek. - Wieśniaka tym nakarmiłaś i oszalał. Myślisz, że jak się z samego źródła napiję to dalej będę Milosem Zachem? Czy czymś już zgoła innym? Nie wiem czy chce sprawdzać. - To tylko - możliwość. Po Jaksie się już chyba nauczyliśmy, żeby byle gówna do ust bez zastanowienia nie brać. I tak naprawdę - to bajdy są, choć myślę, że jakaś prawda tam sie kryje. Ot, chciałabym, żebyś wolny był - wzruszyła ramionami. - Co powiemy Koenitzowi? - Na razie chyba nic. Nasze gdybania nie warte są jeszcze by je z górą konfrontować. Jak będą fakty, konkrety, wtedy się temat wzruszy. Chyba, że chcesz im problem zaznaczyć. - Na razie tyle, żeby na Jaksę oko mieć. Bo cokolwiek to jest, odbierało rozum wszystkim, którzy to wypili. - Ale Jaksa zdaje się normalny. Efekt mógł być czasowy albo… utajony. - Gdy skosztujesz lupińskiej krwi, nie stoisz jak ostatnia łajza, nie oddajesz pola, gdy cię ktoś atakuje. Odrywasz mu głowę razem z kręgosłupem, a z flaków robisz sobie naszyjnik - odparła Marta spokojnie i łagodnie. Palce wepchnęła pod suknię na karku, gdzie sierść spod tkaniny wystawała. Przyznał jej rację skinieniem. - Jedno mnie jeszcze zastanawia skoro Kościej jakoby serca nie ma. Tzimisce potrafią w obrębie ciała, swojego lub innego, modyfikacje różnorakie poczyniać. Ale nie słyszałem o przypadku by serca się całkiem nogli pozbawić. Zmienić położenie, owszem. Zamiast w piersi, w udzie trzymać… - skrzywił się. - Za to inni Kainici potrafią je z siebie wyjmować. I chować. Głęboko. W podziemnych kryptach. Czy sarkofagach. - Jacy inni? - Wyznawcy Seta. Ale trochę za daleka droga dla nich, by na ruskich ziemiach się zagubić. Widziałem kilku, jak król Węgierski, Andrzej, wyprawą krzyżową dowodził. - Znaczy, z Ziemi Świętej? - upewniła się Marta. - A wiesz ty, że tu szlak handlowy dawniej szedł. Ruskimi rzekami, ode zimnej północy aż po takie morze ciepłe, co na południu leży, i ludy tam bardzo bogate. Tutaj lupiny z północy bywały, Dzieci Boga-Wilka. To czemu i nie jaki południowy krwiopij bez serca. - Niewykluczone. Trzeba to mieć na uwadze. * Stypa bardziej przypominała wesele. Marcina brygada zadbać chciała koniecznie by stosowny zbójecki blichtr towarzyszył zmarłym w ich ostatniej podroży, a i żywi mogli z niego przy okazji uszczknąć. Marta, ewidentnie pod dobrą gwiazdą, konferowała o czymś z Koenitzem, kolebiąc po pijacku głową, aż się pasma ciemnych włosów kołysały jak witki wierzbowe na wietrze, wilka swojego gładziła po łbie. Dyskusja ucięła się szybko jak nożem i równie ostro, bo Tyrolczyk powstał i odszedł, a Marta zakosami pomaszerowała do Węgra, po drodze jednego ze swych ludzi odepchnęła aż się zatoczył, gdy jej drogę zastąpił. Diament biegł za nią tak samo zjeżony jak jego pani. - Idę w las – wypluła, nachylając się nad Zachowym ramieniem. W jej poplątanej okowitą mowie przebijało się jakieś przedziwne i miękkie szeleszczenie obcego akcentu. - Bo komuś łeb upieprzę. Czyń za mnie honory. - Ochłoń - Węgier skinął tylko. Miał pytać o powody jej gniewu ale szybko odpuścił bo rozeźlona Marta traciła z zasady na rozmowności. - Przed świtem wrócisz? Rzuciła przez ramię, że mogiłę kopać będzie i ruszyła na przełaj pastwiskami w stronę lasu. Honoratka pojawiła się dość późno. Pewnikiem wiele jej zajęło przygotowanie kwater dla gości wszak niespodziewanych i dość licznych. Choć wyczekiwała sojuszników janowych, to wszak nie wiedziała jak ich wiele przyjedzie i z czym. Brujah rozejrzała się jeno i splotła ramiona nie bardzo wiedząc co właściwie na tej uroczystości winna robić. W sukurs przyszedł jej Węgier, który butem strzelił i głęboko się przed niewiastą schylił. - Gospodyni w las nam uszła, na moje barki składając prowadzenie tej pijatyki - ręką omiótł teren i uśmiechnął się w ten zaczepny zawadiacki sposób, który nieraz mu zapewniał zainteresowanie rozmówcy. - Z Gangrelami tak bywa. Zew natury zawezwie i siłą trzeba z gęstwiny wyciągać. Milos Zach, nie wiem czy pamiętasz pani. Porucznik husarski. - Ten który pojawia się i znika. Zauważyłam.- odparła z bardzo czarującym uśmiechem Honorata, wyglądająca zresztą zjawiskowo. Zach zaśmiał się szczerze widząc, że wpadł w pułapkę własnych zamiarów. - Jak więc się żyje porządnemu Kanicie na Rusi? Pomiędzy Miszką i Kościejem, to trochę jak w pół drogi między dwoma stadami wilców. Męczące pewnie. - I to jak… Nie było miesiąca, żebym jakiemuś Zwierzakowi Miszki futra nie wygarbowała. Lubi mnie tak testować… albo swoich pociotków na mnie. Miszka i Kościej to gbury… Miszka w dodatku to grubianin. Na szczęście spory jak dotąd załatwiali pomiędzy sobą, a to Kościoej najeżdżał Miszkę, a to na odwrót.-westchnęła z irytacją Brujah. - A ciebie na swoją stronę żaden z nich nie chciał przeciągnąć? W tym sporze sojusznicy byliby pewnie pomocni. - Miszka próbował.. kurtuazji, teraz próbuje zastraszania. Tyle że nie jestem starozakonną, by mnie mógł łatwo ustawić do pionu. Kościej też od czasu do czasu próbuje poprzez swych posłańców zwerbować do swej armijki.- wyjaśniła z ironicznym uśmieszkiem Honorata.- Ale przede wszystkim poprzez mnie chcieli przekonać do siebie Jana i krakowską koterię.- - Po części im widać wyszło. Bo się Smoleńskiem zainteresowali - otaksował bezwiednie jej czarującą posturę a gdy się na tym złapał wzrok niechętnie odwrócił w stronę lasu. - A elizjum wy tu macie? - Ratusz miejski jest takim elizjum. I dwory obu kniaziów, acz miej baczenie że kniaziowie i ich potomstwo dbają jedynie o to by inni przestrzegali raguł. Ich… te prawa nie dotyczą.- odparła ironicznie Honorata.- Nie daj się zwieść. I Gangrel i Tzimisce to barbatusy w głębi ich martwych serc. - Tedy elizjum prawdziwego nie ma - zreflektował się Węgier. - A obcy jacyś nie zajechali tu ostatnio? Rycerz krzyżak na ten przykład? Albo Kainita co się przyczaił gdzieś? Ludzie nic nie gadają o upiorach nowych? Nie przepadają bez wieści? - Nie bywam w mieście aż tak często. Może więc Toreadorzy będą lepiej poinformowani. - stwierdziła na początku Kainitka i dodała.- Ale nie… Ta Olga, to jedyna nowa wampirzyca. A wy… co możesz mi o was opowiedzieć Ledwośmy się dopiero poznali, więc ciekawa was jestem.- - Sam niewiele więcej wiem ponad to co okiem gołym widać - zmrużył oczy w zamyśleniu. - O sobie tylko mówić mogę a to szlachcicowi zdaje się nie przystoi. Tym bardziej, że przed tak piękną niewiastą musiałbym ukazać siebie w jak najlepszym świetle. Inna sprawa, że nie musiałbym kłamać. - Podróż z Krakowa do Smoleńska długa jest. Więc… wybacz ale ci nie wierzę.- odparła szczerze Honorata spoglądając w oblicze Zacha z łobuzerskim uśmiechem.- Nie ufasz mi. Bądź chociaż w tym szczery.- - Z reguły nikomu nie ufam - skrzywił się jak dziecko przyłapane na kradzieży łakoci. - Choć w kompanii tej z pozoru choć wszyscy wydają się przyzwoci. Jak na naszą brać, oczywiście. Księdzu może gorzej z oczu patrzy, ale osąd mi wypaczyć mogła niechęć do habitów. A jak u was z duchownymi ralcje? Cerkiew was nie tropi? Stosów ochoczo by nie zrychtowali obu kniaziom? - Cerkiew to nie katolicy. Popy chodzą na paskach cara i kniaziów. A ci kontrolowani są przez Diabły.- machnęła ręką Honorata.- To nie katolicy, co w kierunku Rzymu i Papieża spozierają, miejscowe władze ignorując.- - Ale stronę trzymają Kościeja? Tyle, że dla Kościeja cerkiew kolejnym pionkiem jest w grze. A wiarę jakąś wyznają, on i Miszka? - Taka jaka im akurat wygodna.- zaśmiała się Honorata.- Teraz Miszka katolik, bo w granicach Pogoni jego ziemie. Gdy Moskwa władała, on był prawosławny… ale tak naprawdę to w swej norze hołduje pogańskim zwyczajom, choć żadnego z dawnych bogów nie czci. Kościej.. jest prawosławny z wyznania, a diabeł z natury.- - A Kościej? Ma w mieście kogoś od siebie? Człowieka swojego? Ghula? Sługi? - Jakby miał to Miszka mu je ubił.- zaśmiała się chrapliwie Honorata i zamyśliła na moment.- Pewnikiem ma jakichś stronników i szpiegów, ale… nikogo o kim bym wiedziała.- - A był tu was kiedyś jakiś… nieswój? Wiesz, przywiany z dalekich stron. Arab? Może i ciemnoskóry? - Hmmm…- zamyśliła Honorata szukając w pamięci.- Nie wydaje mi się.- - Niewiasta na takich ostępach, nie znalazła wśród swoich godnej uwagi bratniej duszy, która była by wsparciem i sojusznikiem, a i więcej czymś na tym naszym martwym padole? Zważając na twą, pani, urodę konkurenci ciągną zapewne jako ćmy do ognia. A i w parze bezpieczniej, jeśli drugiej połowie można zawierzyć.- - Smoleńsk i okolice nie cieszą się poważaniem wśród naszego rodzaju. To miejsce gdzie Diabeł mówi dobranoc… i to czasem dosłownie. A większości Brujah…- uśmiechnęła się krzywo.- … brakuje cierpliwości by tu usiedzieć na miejscu. I cierpliwości w ogóle.- Ognisko, wokół którego warchoły tańcowały coraz bardziej niemrawo plunęło w niebo snopem iskier. Oświetliło powracającego Dyjemencika; basior ułożył się z satysfakcją na Marcinej szubie obok Węgra rzuconej niedbale, wypluł trzymane w paszczy truchło królika i obwąchawszy uważnie, pożywiać się zaczął. Drobne kosteczki gruchotały w wilczych szczękach. Przy ognisku Marta prośbą, groźbą i sposobem próbowała skłonić swojego ghula do powstania z ziemi. Wreszcie butem ochlapusa dźgnęła pod połamane w walce żebra. - Tobie, pani, opanowania zdaje się nie brakować. W odróżnieniu od co niektórych… - Węgier z ciekawością obserwował Martę i jej starania. W końcu zdecydował się wstać. - A co do naszego rodzaju to nie kończy się na twoim, pani, klanie. A i populacja wąpierska chyba się znacząco poszerzyła. Może będzie w czym wybierać - posłał jej beztroski uśmiech. - Wybaczy pani. Ruszył do Marty, która z większą starannością serwowała kopniaki Popielskiemu. - Zostaw - ujął ja lekko za łokieć. - Odpłynął po okowicie. - Toć widzę. I czuję - sarknęła, ale bez gniewu. Popielski leżał sztywny całkiem, z uśmiechem szczęśliwego dziecka na twarzy. - Trzeba nam iść Bileckiego zakopać… zanim wszyscy się tak schleją. Bo sami dwukołówkę pod las będziemy musieli dotoczyć… Mogiłkę za pierwszymi drzewami wygrzebałam. Uniosła ręce, po łokcie w ziemi umurane, i w dłoń Węgra wsunęła grudkę czarnej gleby. - Dobre grunta ma ta Honorata - szepnęła. - Nic, tylko orać i siać. W każdym razie… takie znajdźmy jak szukać będziemy. Mówił ty z nią o Oldze? - Pytałem o świeżych Kainitów w mieście. Krzyżaka żadnego nie było. Tylko Olga - potarł w palcach wilgotną ziemię. - Zawezmę paru raców. Raz dwa go przysypią. A ty się lepiej umyj. Marta spojrzała krzywo, ręce w tył sukni obtarła i rękawy opuściła. - Za mną szedł, przy mnie padł, ja go ziemi oddam. To krew jednego z braci moich. Moja krew - mruknęła. - Ogarnij tałatajstwo, że idziem. Ja jeno z Zelotką słowo zamienię. Nie od razu puścił jej łokieć. - Słowo. Góra dwa - podkreślił ściągając kontusz. Odzienie rzucił przy dogasającym ognisku, rękawy zakasał. - Zbiorę paru ludzi. Trzeba go pochować zanim słońce nas złapie. - Dobrze. Przed Honoratą stanęła, pijackim okiem przyjrzała się krasnemu liczku. A potem wyprostowała się i w oczach trzeźwieć poczęła. - Po tryznie, to i po żałobie - rzekła zwyczajnym swym głosem. - Dziękuję, żeś przyszła. - Spóźniona.- odparła kwaśno wampirzyca.- Ale dużo was, trzeba było wiele miejsc przyszykować i na wozy i na konie i na ludzi. I na was. - Wilhelm, ile by wad nie miał, o sojuszników dba. Obciążać cię ponad miarę nie będzie - mruknęła Marta. - A ghul Zosiny stary taboryta. Rozejdzie się ta ciżba, Honorato Jasnorzewska. Liczyć na ciebie i wiedzę twą, później, będę mogła? - Jak ja na was.- odparła tak jakoś dostojnie. - Przed ową Olgą Jan Szafraniec nas przestrzegał. Dlaczego konkretnie, nie wiemy. Olgą przezwała się niedawno. To Włoszka, twierdzi, że niegdyś była Lasombra… acz na to mam tylko jej słowo. Za to słowem kogoś, kto nie zełgałby mi… bardzo, i na własne oczy widziałam, jak we łbie potrafi myśli zbigosować. - Szafraniec bywa przesadnie ostrożny czasami.- oceniła Honorata i zamyśliła się.- Popytajcie Toreadorów. Z nimi ta Olga się rozmówiła. Ja jej nie widziałam jeszcze na oczy. - Zobaczyć na pewno warto - Marta uśmiechnęła się blado. - Znasz kogoś tu, o kim pewna jesteś, że lupin alboć lupina powinowaty po krwi? - Nie ma w okolicy krewniaków tych bestii. Już od dawna nie ma. Może gdzieś w lesie, ale to trzeba by Miszkę podpytać.- wyjaśniła Jasnorzewska. - Będę wiedziała coś, co warte powtórzenia, to przyjdę - wyciągnęła do Honoraty dłoń czarną od ziemi. Honorata uścisnęła ją bez jakiegokolwiek okazywania odrazy. * Koenitza na słowo wziął, to było silniejsze od niego. - Chciałbym z tobą pomówić o Marcie i roli jaką dla niej przewidziałeś - zagaił bez owijania gówna w brokaty. - Zdrada, nawet udawana, potwornie jej ubliża. Nie wymagaj tego od niej. Każdy z nas ma jakieś granice. Ta jest jej. Wilhelm spojrzał na Zacha w zastanowieniu.- Nie. Nie było tu mowy o żadnej przewidzianej roli. Żadnego przymuszenia. To była… propozycja podyktowana sytuacją. Nie wymagam jednak, by podjęła się tej roli… zrozumiem odmowę.- Spojrzał wprost na Zacha.- Jako Ventrue powinieneś wiedzieć, jednak że takie propozycje ze strony obu kniaziów padną. Giacomo… przewiduje że Miszka spróbuje właśnie Martę przekupić, by była jego uchem w naszej grupie. - Jest Gangrelką. Jej domeną jest las i walka. A nie kłamstwa, układy i manipulacje. Jak wpadnie do tego bagna to nie dość, że się ubabrze to jeszcze nieopatrznie utopi. Chcesz kogoś pchać w ten syf to pchaj mnie. Koenitz wstał i spojrzał wprost w oczy Milosa splatając dłonie za sobą.- Rozumiem twoją potrzebę chronienia jej. Wyraźnie dałeś mi do zrozumienia jak ci na niej zależy. Powinieneś… ograniczyć takie zachowania dla jej dobra. Nie jestem może tak biegły w gierkach jak inni Ventrue, ale nawet ja potrafię dostrzec twą słabość, którą da się manipulować.- Machnął ręką.- A przed tym syfem jej i tak nie ochronisz. Ja naciskać nie zamierzam. Taka rola winna być brana dobrowolnie, więc nie zamierzam Marty zmuszać, ale… nie mogę ręczyć tego samego za tutejszych kniaziów. Jedyna ma rada, to żebyś ściągnął uwagę Miszki, jeno subtelnie… bo stary jest toteż nachalnie podsuwane wnyki z pewnością dostrzeże. Co do Tzimisce… przypuszczam, że Diabeł wybierze kogoś innego do zwerbowania i od niego Marta jest bezpieczna.- - Kogo? -To niech pozostanie tajemnicą. Jak pewnie wiesz, im mniej osób wie o tajemnicy, tym lepiej ów sekret jest strzeżony.- stwierdził Koenitz krótko. - A jak już zapoznamy się z miejscową drobnicą? Mamy opuścić włości pani Jasnorzewskiej i jak się rozdzielić? Działać niby na własny rachunek i nie sprawiać wrażenia spójnej grupy? - To zależy co uda się uzyskać od owej drobnicy. Jakie wieści, jakie informacje.- stwierdził rycerz nieco się rozluźniając.- Nie mam ściśle przygotowanego planu, który można by było zrealizować punkt po punkcie i liczę się z waszymi opiniami i sugestiami. Wymienimy się więc uzyskanymi plotkami i zadecydujemy wspólnie.- Milos skinął. - Ostatnia kwestia. Moja matka. Rozmawiała z tobą przed naszym wyjazdem? Próbowała do czegoś przekonać, coś ugrać? - Tak.- skinął głową Wilhelm przyglądając się Milosowi.- Bym przyglądał się tobie i posyłał jej wieści. Nie zrobiłem tego, ale…- rycerz potarł się po czole.- … Giacomo twierdzi, że pewnikiem ma innego szpiega wśród nas. Musiała wszak wiedzieć, że taka nagła próba negocjacji raczej ma małe powodzenie. Znasz ją lepiej niźli ja toteż sam możesz ocenić, czy wysłała by cię tutaj bez nadzoru.- - Mało prawdopodobne. Na razie jednak nie mam podejrzeń kto mi patrzy na ręce. Zresztą to już bez znaczenia. Podrapał się po szorstkim policzku. - Jak biegły jesteś w naszej klanowej sztuce manipulowania umysłami? - Niezbyt. Jestem wojownikiem, rozwijałem odporność na ciosy i wrodzoną nam charyzmę. Giacomo też nie potrafi, ale… może Tremere zna się na tym? Ponoć Marcel jest bardzo zdolny.- Koenitz wyraźnie się zamyślił nad tą kwestią. - Zapytam. * Unikał Marty odkąd mu gładko wyznała zamiary względem Swartki. A unikanie ów poza oczywistym rozdrażnieniem niosło z sobą jeszcze jedną niedogodność. Głód. Łaził po obozie śliniąc się do imentu. Zewsząd oplatał go szum tłoczonej krwi. Ciepłe serca łomotały jak kościelne dzwony spraszając na mszę. Raców nie chciał tykać tym bardziej, że ran jeszcze nie wylizali po starciu z wilkołakami. Pozostało tylko jedno. Wyprawa do miasta. Wrócił znacznie weselszy. Vitae wyssana z trójki miejskich strażników chlupotała w nim rześką melodią. Pogwizdywał do jej rytmu zachodząc Popielskiego. - Marta u siebie? Zaprzeczył lustrując podejrzliwie płócienny wór przerzucony przez bark Węgra. - To mi pokaż namiot jej. - Ale ona po lasach śpi. W mogiłkach płytkich. W norach paprotkami otulonych. - Ale namiot ma? W teorii. - W teorii to tamten. Zniknął Zach za płachtą płótna. Popielski podążył za nim by zastać Węgra na kolanach jak wyjmował z wora pary ciżemek i układał w rzędzie. Buciki tam miał przeróżne, ze skór koźlęcych i cielęcych, gładkie i wzorzyste, niskie i wysokie. - Mam coś Marcie przekazać? - Popielski ujął ciżemkę jak skarb, przetarł nosek rękawem. - Nic. Ostatnio edytowane przez liliel : 23-06-2016 o 22:54. |
24-06-2016, 00:10 | #76 |
Reputacja: 1 | Rożen jej Ginis zmajstrował długi, by z dala od ognia stała i płomiennych gwałtownych jęzorów, co łapczywie wystrzeliwały raz po raz, by tłuszcz spływający z półtuszki pochwycić. Obok Karaut dziczka wprawnie już nad ogniem obracał, piwem z półkwaterka polewając co i rusz. Sarny trzy, już obielone, czekały na drągach rozpięte, aż Halszka skończy zapoznawać się z ekonomem Honoraty i je solą natrze. Antałki z siwuchą Marta zmyślnie ukryła tymczasem w gęstych bzach za stodołą, w której ich zakwaterowano. Beczułki z piwem obciążone kamieniami chłodziły się już w pobliskim stawiku... co prawda po folwarku widać było, że zmyślnie prowadzony i Zelotka piwniczkę pełną bloków lodowych na krańcu zimy wykrojonych pewnie miała, ale jej Marta głowy zawracać teraz nie chciała. Raz, że się Jasnorzewska zwijała jak w ukropie, by wszystkich gości w majątku rozlokować, a dwa... że chyba niezbyt dobre wejście z początku mieli. Tedy się Marta gospodyni bez słowa dała szurnąć jak mebel, dwa razy, gdy się Zelotce koncepcja odmieniła. Okolicę sobie obeszła, miejsce na tryznę i pochówek obrała, po czym do karku Ginisa w ciemnościach stodoły dossała się chciwie. Choć stypa nie zaczęła się jeszcze, warchoł już był pijany i Marcie udzieliło się momentalnie. |
24-06-2016, 00:28 | #77 |
Reputacja: 1 |
|
26-06-2016, 18:58 | #78 |
Reputacja: 1 | Wspomnienie bitwy
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
27-06-2016, 14:12 | #79 |
Krucza Reputacja: 1 | Spotkanie z Koenitzem Sarnai dla odmiany do stanu Wilhelma stała nieporuszona, ramiona założywszy na piersi. Po pierwszych jego słowach powoli domyślać się zaczęła o co mu iść może. - Giacomo mófił… a Ty czo? Ja mówfię s Tobą. Rzeknij czo zamieszasz… - ciemne oczy obserwowały rycerza. - Na razie rozpoznać obu przeciwników. Honorata stwierdziła, że obaj przeciwnicy mają w okolicy szpiegów.- rzekł rycerz idąc powoli.- Obaj dowiedzą się o nas. Obaj będą chcieli przeciągnąć na swoją stronę. Chcę poznać czym zechcą nas przekupić. Dopiero wtedy podejmiemy decyzję, bo najlepiej będzie z początku połączyć siły z jednym z nich. Jest jednak ryzyko, że spróbują przekupić tylko część z nas… jak słusznie zauważył Giacomo. - I kogosz na zdrajce kcesz wybracz? Na czarną owczę? - Jaksa z oczywistych względów się nie nadaje, Zacha… wolałbym nie.- Wilhelm stwierdził zatrzymując się.- Giacomo również… kto by się interesował bezużytecznym filozofem? Marcel i Zosia… także się nie nadają. Zostajesz ty i Marta, przy czem.. gdybym był na ich miejscu, wpierw do ciebie uderzyłbym z taką propozycją. Sarnai od pierwszych słów Koenitza “propozycję” wyczuwająca, nie była zaskoczona. - Jeśli plan miałby się powieszcz kilka rzeczy usztalicz czeba nam. Po pierwsze: obi obszerwaczję poczynicz mogą rychło. Trza nam ukazacz, żem “najszłabsze” ogniwo lecz o dość mocznej pozyczji. Po drugie gwaranczji kchce, ze mnie na ich żer nie rzuczisz ni Ty ni Giacomo. - zamilkła wpatrując się w Wilhelma. - Na mój honor i me słowo liczyć możesz.- rzekł dumnie Wilhelm, a potem dodał. - A co do Giacomo… to go poinformuję i nikogo więcej. Moi ludzie zaś wygadają w Smoleńsku się o twym sporze z Honoratą. To będzie dobry początek. A potem się zobaczy. Musimy sprawę dobrze zbalansować, co by Tzimisce nie dać powodów do podejrzeń. Bo z tej dwójki to on chyba uderzy w konkury do ciebie. Gangrelka przysiadła na piętach zwyczajem swych ludzi. - W honor wieszycz nie wicę przeszkót, ale to o me istnienie choci. I moich luci. Oraz dobro wyprawy. Kchce cosz wienczej niźli jeno honoru szłowo. Kchce pewnoszcz. - zaczęła powoli. - Skoro nie honor to co? Testament… słowo spisane na pergaminie i podpisane przeze mnie?- zapytał Willhelm spoglądając na dziewczynę z góry.- Nie oczekuję decyzji od razu. Po pierwsze mamy czas, a po drugie… zrozumiem jeśli odmówisz. To niebezpieczna gra. Nie czuj się do niej przymuszana. Sarnai nie rzekła nic na pocieszanie Wilhelma. Za to rzuciła cicho: - Jasyr. I Ty tesz pomyszl. - Zgoda… przemyślę. A i jeszcze jedna sprawa. Nie zwróciłem na to uwagi, ale ponoć Jaksa krwi wilkołaczej się nachłeptał.- stwierdził cicho Koenitz. - Będę miecz baczenie na niego. - podniosła się by stanąć na przeciw rycerza - Czekacz będę. A wieszczi i tak rozpuszczacz moszna. - Miej… nie wiem, nie znam się na tym, ale Marta najwyraźniej bardzo się martwi tymi lupinami, a Marcel jeszcze krwi nie zbadał, więc na razie nic nie wiemy.- stwierdził Wilhelm ostrożnie.- Może nawet sobie próbować krzywdę zrobić i… jak sądzisz? Powiedzieć rycerzowi o tym, czy nie? - Mosze łacniej wpierw z nim pomówicz i wybadacz nim mu zmartwień przysporzycz. Jeśli czosz z krwio nie tak, w szał wpadacz mosze łacniej. Pomówie sz nim tesz. Wtedy Ty i ja pomówimy, dalsze kroki usztalajonc. - Zgoda… zostawiam więc to twemu osądowi.- rzekł Wilhelm delikatnym tonem głosu. - Kiety kchcesz widziecz sze na osobnoszczi? Czem szypciej, tem lepiej. Nie moszemy niepewni bycz jednego z nasz. - Na razie ruch po stronie obu kniaziów. Nie wjedziemy do ich dworów. Sami muszą nas zaprosić. Miszka raczej się tobą nie zainteresuje. Obstawiam jednak że Diabeł na pewno uderzy do ciebie w konkury. On lub jego potomstwo.- ocenił sytuację Koenitz opierając się o drzewo. - Konkury? - Tatarka zdziwiona spojrzała na Ventrue. - Nie dosłownie. Ale przypuszczam że będą starali się zagrać przyjacielskie ucho do wysłuchiwania narzekań i usta pełne przyjacielskich rad. Dwory wampirze to kłębowisko złotoustych węży.- wyjaśnił Koenitz z wyraźną dezaprobatą takiego stanu. - Mhm.. dobrze, zatem poczekamy. Ciekawam, kiedy i jak podejdą do tego. - Przyjdzie czas to się przekonamy, a na razie… ja już wystarczająco dużo zabrałem twego czasu.- rzekł z uśmiechem Wilhelm kłaniając się Tatarce na pożegnanie. W gościnie Brujah W zasadzie zaraz po tym jak się obudził mógł udać się tylko w jedno miejsce. Ruszył do obozu Tatarów. Trafił bez trudu boć i nie problemem było znaleźć obóz skośnookich, na których ludzie Jasnorzewskiej, wciąż pamiętni nawałnicy mongolskiej, podejrzliwie patrzyli. Okolica obozu była wyludniona lecz mimo to, dochodziły stamtąd rozmowy, śmiechy i przyjemne wonie gotującej się strawy. Gdyby nie wciąż żywe na tych ziemiach wspomnienia, byliby zapewne wesołymi kompanami. Strażnicy trzymający wartę przepuścili Jaksę, który nie miał problemu z rozpoznaniem niewielkiego namiotu Sarnai. Rycerz tak jak poprzedniego wieczoru chrząknął stojąc przed wejściem do namiotu.* Tak jak i poprzedniego wieczoru uchyliła mu połę, wpuszczając bez słowa. Powoli stawało się tradycją, że krzyżowiec natychmiast po wejściu klęknął i usiadł na swoich piętach. Spojrzał na Sarnai i zaczął bez zastanowienia. - Miałem sen. Przemówił do mnie anioł. Prosił by go znaleźć - głos rycerza nic nie wyrażał. Równie dobrze mógł mówić: “wzszedł księżyc”. - Taky jak w głofie tfej? - Tamten anioł był jednym z nas. Sługą Boga, który pił krew, żeby żyć. Ten w moim śnie wydawał się być dziełem rąk stwórcy. Biła od niego światlość. Każde jego słowo czułem w moim sercu - głos rycerza zaczynał drżeć. Chyba jednak był przejęty. - Na pefno anioł? Demon to mógł bycz co drogę ma do czebie przes krew skaszoną… - Sarnai patrzyła spokojnie znad… niewielkiej kupki ubrań, które rozkładała powoli i cierpliwie. - Może. Dlatego chcę znaleźć totem boga wilka. Miejsce w którym wilkołaki piły krew. Jeżeli mógłbym dotknąć tego drewnianego kielicha… może wtedy znajdę odpowiedzi. Opuścił głowę. Milczał chwilę. W końcu nie patrząc na nią rzekł: - Ale jeżeli to faktycznie posłaniec, to pierwszy raz dostałem jakikolwiek przekaz od Boga od pięciu wieków. - A pszedtem, przed obudzeniem, miałesz jakoweś? Rycerz spojrzał na nią, jakby nie zrozumiał pytania. Wpatrywał się aż w końcu rzekł. - Tak. W czasach gdy byłem człowiekiem. W czasach tak zamierzchłych, że nie wiem nawet ile nocy już minęło. Ale tak. Otrzymałem powołanie. Ruszyłem walczyć u bram Jerozolimy. Tam mnie przemieniono. Od tamtego czasu nie słyszałem Jego głosu, a w obliczu Jego potęgi czuję się nieswojo. - Wtedy tesz to anioł był? Czy Twój stwórca jeno? - Nigdy nie byłem godzien, żeby sam stwórca osobiście przemówił do mnie. Zali przez posłańców swych przemawiał. - O stwórcy Twym mówię, nie bogu. - Sire? Nie… - krzyżowiec zmieszał się. - Czo nie? - Gangrelka na chwilę przerwała rozkładanie ubrań. - To nie był mój stwórca. Mojego stwórcę poznałem w Ziemi Świętej. Tak jakby Boskie powołanie rzuciło mnie w jego ramiona. Zachwycił się mną i złożył na mnie pocałunek dający nieśmiertelność. - Skont wiesz? - wpatrzyła się w oko Jaksy z uporem - Sze dopiero wtedy? Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Mała Azjatka zapędziła go w kozi róg w dyskusji. Być może dlatego nie znosił mówić…. Milczał. Zazwyczaj to wychodziło mu lepiej. - Mosze wtedy też ktosz inszy mówił. A Ty posłuchałesz. Przez chwilę się namyślała. - Poczekaj. Jeśli to bóg to znaki dostaniesz. Jeśli to kto inszy, nicz nie stanie szie. Nie ić w pułapkę. - wzruszyła ramionami - Deczyzji takej nie potemuj szypko w nowym terenie. Tak? Kiwnął głową, żeby zaznaczyć, że się z nią zgadza. - Jeżeli to jeden z wrogów naszych, to po dwakroć bardziej ostrożni być powinniśmy. - Nie rzeknij za wiele inszym. Jusz i tak plotki mówią. - nagłym ruchem sięgnęła do pomarszczonej twarzy i przesunęła palcem po ściągniętych brwiach rycerza. - Minę inszo miej jak tu idziesz i jak wychodzisz. - uśmiechnęła się odwracając twarz i cofając dłoń. Złapał jej dłoń szybko i przycisnął do swej twarzy. - Zawsze plotki rzucali. Taka ich natura. W Krakowie własny klan miał mnie za szaleńca i odszczepieńca. Nie zważam na to co inni mówią. O aniele pragnę jeno z Giacomo pomówić. Ale tylko, jeśli sam będzie chcieć. Jego lodowata dłoń przyciskała cały czas jej rękę do twarzy krzyżowca. Szukał jej, nie anioła. Szukał daru, ktory otrzymał od niej kilka nocy wcześniej. Uśmiechnął się do niej. Oddała uśmiech i wyswobodziła się powoli. Podała mu niewielką szczotkę z białego mieniącego się kamienia na wierzchu. Usadowiła się tyłem, rozpuszczając czarne, gładkie włosy. Gestem wskazała co robić. - Giacomo… za duszy wpływ maje na Wilhelma. - mruknęła odwracając ku Toreadorowi swój profil. Gryfita najpierw zagłębił swoją rękę w jej włosach. Powąchał jej woń. Później powoli zaczął drugą dłonią rozczesywać jej włosy. - Na Wilhelma wiele osób ma wpływ. Zbyt wiele, jak na światłego Księcia Smoleńska. Pachniała przede wszystkimi wiatrem, lecz zapach koni był zmyty. Ulotna woń jaśminu i migdałowej oliwy - mikstury znanej Toreadorowi - wypełniła mu nozdrza. Chwilę w ciszy rozczesywał jej włosy nie doczekawszy się komentarza. W końcu sam rzekł: - Pięknie pachniesz. Wolnością. I olejkami. Uważał, żeby nie dotykać jej ciała. Wiedział, że jego lodowaty dotyk nie jest komfortowym doznaniem. - Hmmm? - chyba wyrwał ją z momentu relaksu - Wolnoszcz nie ma zapachu. - zaśmiała się cicho. Odchyliła lekko głowę do tyłu, włosy zadziwiająco zadbane przelały się przez palce Jaksy. Po chwili ciszy podjęła temat: - Myszlę, sze to szpeczjany wybór Wietnia. Prawciwym ksienciem bedzie ten co koło niego najbliżej. A on sprawy nie bedzie zdawacz. Dlatego Giacomo nie ufaj. Nawet z aniołem. - Zatem zachować ostrożność muszę. Myślisz że Giacomo zainteresowany jest rządzeniem? Wydaje się pochłonięty szukaniem Boga. - Dla niektórych właca to bóg… - znowu odwróciła twarz profilem by zerknąć na Jaksę. Ten zaś uśmiechał się i skinął nieznacznie głową przytakując sugestii Tatarki. - Ile ruchów jusz? Tym razem rycerz wydał się wyrwany z chwili relaksu. - Ruchów? - powtórzył. - Ma bycz szto. Dziesieńć dziesiątków. - wyjaśniła. - Ot góry po kończe. - W takim razie zbliżamy się do połowy - odpowiedział jednooki. Skinęła głową lekko, poddając się troskliwym ruchom Toreadora. Odchyliła głowę lekko w bok by ułatwić szczotkowanie dolnych warstw włosów. - Rzeknę czosz. - zapowiedziała znienacka. Brwi Gryfity powędrowały do góry z zaskoczenia, w końcu jednak odpowiedział: - Myślałem, że raczej jesteś z tych co czynią miast mówić. Rzeknij zatem, a nie czekasz na moją zgodę. Wszak zabronić ci nie mogę. - Nie czekam zgody - warknęła, nagle się odsuwając i szczotkę z dłoni Toreadora zabierając w gniewie. Zgrzytnęła zębami, nie wiadomo czy zła na niego, czy na siebie za chwilę słabości. Widząc jego zdumione oblicze jednak wstrzymała gniew. - Jeszli wieszycz chcesz w poszukiwania wiary to pomósz mi. - spojrzała na Toreadora wciąż z iskierkami złości w oczach. Wyjawiła szczegóły swej prośby wpatrując się w twarz Jaksy z takim napięciem, że jasnym było, że jego reakcja będzie oznaczać śmierć lub życie. Rycerz swoim zwyczajem skinął głową. Zgadzał się jej pomóc, tak jak i ona obiecała mu pomoc. Prośba Tatarki rozjaśniła mu kilka kwestii z ich poprzedniej rozmowy. Ale nie chciał o to teraz pytać. Oczekiwała bezwarunkowej pomocy i ją otrzyma. - Pomogę, na ile będę potrafił. Teraz proszę oddaj szczotkę. Zostało dziewiętnaście pociągnięć. Rozbawienie roziskrzyło jej twarz. Podała szczotkę i wróciła do poprzedniej pozycji, pozwalając mu kontynuować. Najpierw przesunął jej włosy w palcach, jakby szukając miejsca w którym skończył, a później przyłożył szczotkę i wykonał taki sam ruch jak poprzednio, od nasady włosów po same końce. Sam siebie nie posądzał o to, że może kiedyś zajmować się właśnie takimi rzeczami, a jednak sprawiało mu to przyjemność. Im bliżej był końca tym wolniejsze stawały się jego ruchy. - Wilhelm kchce bym udawała zdradę - po długiej ciszy milczenia słowa zabrzmiały ostro. Ostrzej niż zamierzała ale mimo to, nie udało się jej w pełni pokryć goryczy - za poradą Giacomo. By zwabicz Tzimisce. Szekłam, sze pomyszle. W zamian za wziecze go w jasyr. Znowu zamilkła. - Jetyne czo mi zaleszy, to miejsce dla nauczycziela. Reszta niewaszna. Jeszli … - urwała - jeszli tak sze stanie, że zdrajczą mnie naswą, Ty nim sze zaopiekuj i mymi lućmi…* Jaksa w głowie miał obraz Tsogta, któremu wydaje polecenia. Wizja ta była tak odrealniona, że nie był w stanie jej kontynuować. - Dziwna to prośba naszego niedoszłego księcia. Możesz na mnie liczyć. Gdybyś z jakiegoś powodu zadania wypełnić nie mogła… Dokończę je. Tymczasem skończył rozczesywać jej włosy. Przekazał jej szczotkę i rzekł: - Dziesięć dziesiątek. Wedle życzenia. A zadanie swoje sama dokończysz, pewien jestem. Odwróciła się, zgarniając włosy na jedną stronę. Spojrzała w pooraną zmarszczkami i bliznami twarz Toreadora jakby coś przemyślała. - Dwa… - rzekła bez ładu i składu. Sięgnęła po leżący nieopodal nóż, ostrze do gładkiej szyi przystawiając. Powoli skórę nacięła, wzroku z twarzy rycerza nie spuszczając. Sięgnął najpierw powoli po nóż z jej dłoni. Sam zrobił również nacięcie na swojej szyi, a później pochylił się do jej odsłoniętej rany. Jego lodowate usta przywarły do jej wypielęgnowanej skóry. Gdy poczuł tę rozlewającą się po jego ciele rozkosz przestał myśleć o czymkolwiek. Liczyła się jej krew. Tylko największym wysiłkiem woli oderwał się od niej. Wsunął dłoń w jej długie włosy i przechylił jej głowę do własnej otwartej szyi. Wpiła się bez przedłużania, raptem i dziko wbijając swe kły. Zapachowi jaśminu i migdałów towarzyszył pomruk jak z gardła wadery. Szarpnięciem przysunęła się do rycerza, ból niejaki zadając. Lecz tuż po tym, rozkosz zalała członki Toreadora, przelewając się przez niego jak fala. Sarnai wczepiona w Jaksę piła jakby dość nie miała. Gdy rozum obojgu rozkosz prawie odjęła oderwała się od niego z sykiem głuchym. Kły i wargi oblizała z głową odchyloną i oczami przymkniętymi w ekstazie. Wciąż trzymała się go blisko. Gdy powieki na powrót uniosła wprost w twarz rycerza spojrzała. Patrzył na nią swym czujnym okiem. Ale tym razem był w nim dziwny błysk. Radość? Na to wskazywałby uśmiech, którego próżno na codzień uświadczyć na jego twarzy. Objął jej małe ciało i przycisnął do siebie. Trwali tak dłuższą chwilę czerpiąc rozkosz i siłę z siebie wzajem. |
27-06-2016, 21:53 | #80 |
Reputacja: 1 | U Honoraty. Zofii w głowie kręciło się od miriady kolorów. Spódnice, haftowane koszule, korale – wszystko jaskrawe i, no, piękne. Gdy była młoda, nawet nie miała co myśleć o takich rzeczach. Jaki myśliwy mógłby sobie pozwolić na strojenie swojej rodziny? Potem… Potem nie miało znaczenia, co nosi. A później wszystko co nie miało koloru ziemi było zwyczajnie niepraktyczne. Był to wspaniały prezent, i nie wiedziała co powiedzieć. Więc odruchowo wypaliła to co zwykle. – N-nie mogę tego przyjąć! – zaprotestowała głośno. Spojrzenie Honoraty jasno dawało do zrozumienia, że odmowa nie wchodzi w grę. – Z-znaczy… To taki wspaniałe suknie… Zaraz je pobrudzę albo zniszczę… -No i?- Honorata przyglądała z obojętnością strojom. -I tak ci trzeba będzie kupić nowe. Te są tymczasowym. Nie masz odpowiedniej figury by nosić moje.- – Eee? Co złego jest z tym, z czym przyjechałam? – skierowała wzrok na swoje stare odzienie. Zapasowa koszula leżała na wierzchu, z wielkimi dziurami po kłach wilkołaków. - … Zaceruje się? -Wszystko… - machnęła ręką Honorata.-Dobre to i może na hasanie po lasach, ale winnaś mieć inny przyodziewek, gdy będziesz przebywać na komnatach. Dama zawsze powinna wyglądać jak dama, nawet dekapitując łotra na polu bitwy.- – … Nie wydaje mi się żeby jakakolwiek liczba pięknych sukien była ze mnie w stanie zrobić damę… Ha ha, ha ha. – zaśmiała się, niespecjalnie przekonująco, bo i żartowała tylko częściowo. Żadna z jej elegancka pannica - ale tez do tej pory nigdy jej to nie przeszkadzało. Jednak… Gdy wyruszali Koenitz obiecał jej że do smoleńska wjedzie jak dama u jego boku. Z pewnością nic się nie stanie jak przymierzy parę z nich? … Chyba że Wilhelm planował wjechać z Sarnai. Zmarszczyła gniewnie brwi, ale natychmiast potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę ze próbuje zabić wzrokiem Bogu ducha winną białą suknię. – Ja… – odwróciła się do wampirzyca. – Dziękuje Pani Honorato. To naprawdę piękne prezenty. Obiecuje o nie dbać. -Smoleńsk to prowincja… w dodatku uwolniona z rąk ruskich barbarów. Mają małe wymagania co do dam w tym mieście.-stwierdziła ironicznym tonem Honorata. Wampirzyca uśmiechnęła się dodając.-No i nie martw się. Mogę cię nieco przyuczyć w kwestii tańca, rozmów i zachowania przy stole. Na początek to wystarczy, reszta przyjdzie z doświadczeniem.- Dziewczyna pochyliła nisko głowę w podzięce. – Dziękuje raz jeszcze to… To naprawdę szczodrze z Pani strony. Postaram się nie sprawić pani wstydu. - … Nie czuła się na siłach składać obietnice w tym zakresie. – I jestem zaszczycona, że chce mnie Pani przyjąć jako bratanice. Ale… – zawahała się przez chwilę. - … Nie wiem jakie historię planuje przyjąć Lord Koenitz i inni… -Ja też nie.- zamyśliła się Honorata.- Ale pewnie z czasem jakąś będą musieli wymyślić. Wzruszyła ramionami zbywając ten problem i spytała.-Jakie wrażenie wywarli na tobie twoi towarzysze?- – Eee? – Czy jej się tylko zdawało czy wszyscy zawsze chcieli by plotkowała o reszcie? – Są… W porządku? – odparła niepewnie. - … Nie miałam okazji poznać ich bliżej, zwłaszcza Pani Sarnai ani Pana Jaksy… Nie otwierają się za bardzo na innych… Pani Marta jest bardzo miła… I Pan Milos także… Choć ma trochę porywczą naturę… - Z pewnością jednak masz własne zdanie o każdym z nich.-uśmiechnęła się ciepło Honorata.-Przecież przebywałaś z nimi tak długo. Ja niestety…- jej uśmiech zbladł.-... dopiero ich poznałam, więc są dla mnie zagadką. Chciałam choć poznać choćby poprzez twoje oczy.- – Tylko dwa tygodnie… – wymamrotała wampirzyce. Wcale nie tak dużo czasu by kogoś poznać. – I wszyscy raczej trzymaliśmy się swoich ludzi… No, może poza Panem Zachem i Panią Martą… Zdają się często przebywać w swoim towarzystwie. – uciekła wzrokiem na bok. – Pani Marta wydawała mi się… No, niebezpieczna, z tymi jej oczami, i w ogóle… Ale… Naprawdę stara się pomagać… Wobec wszystkich jest uprzejma i nawet dała każdemu po prezencie na powitanie... Polubiła się z Panią Swartką, myślę. – Przystanęła z nogi na nogę. Naprawdę nie chciała plotkować. - … Pan Jaksa jest… Jakimś templariuszem, ale bardzo tolerancyjny… Nawet mu nie przeszkadzają Tatarzy w drużynie...Pani Sarnai... Raczej chodzi własnymi ścieżkami… Chociaż Lord Koenitz zdaje się szanować jej zdanie. – burknęła niezadowolona. -Czyżbyś była zazdrosna?… to urocze. Pierwsze zauroczenie w twym życiu?- zapytała zaciekawiona Honorata przyglądając się zagubionej wyraźnie dziewczynie. – E? – spojrzała na nią spanikowaną i gwałtownie pokręciła głową. – N-nie, skądże znowu, Pani Honorato. Z-znaczy, nie jestem z-zazdrosna, nie że nie p-pierwsze zauroczenie… Choć z-zresztą nie pierwsze, był ten chłopiec w wiosce obok i, czarne kudłate włosy, opalony od słońca… N-nie żeby w ogóle było tu jakieś zauroczenie! – zaprotestowała głośno. -Z pewnością dorosły mężczyzna to nie to samo co chłopiec, nieprawdaż? Ależ by biło ci przy Wilhelmie serduszko, gdyby jeszcze było. Szkoda że tak wiele cię ominęło.- westchnęła smutno brujah.- Ale przynajmniej zadbamy by twój ventrue zaczął się za tobą oglądać.- Dziewczyna miała wrażenie że Honorata albo w ogóle nie słuchała tego co mówi, albo ona sama nie była zbyt przekonująca. – N-naprawdę, Pani Honorato, nie ma sensu mnie dla Lorda Koenitza stroić… – zaprotestowała słabo - … Ale skoro mam grać Pani b-bratanice, to nie zaszkodzi wyglądać ładnie? - zasugerowała polubownie. - … I… Czy to muszą być pruscy zbóje w tej mojej historii…? Nie wiem czy potrafiłabym to dobrze sprzedać… -Ty nie masz o tym gadać. Mnie to zostaw. Młoda dama przy swej opiekunce wdzięcznie milczy i przytakuje swej opiekunce. I ślicznie wygląda.- wyjaśniła krótko Honorata.-Nie będziesz miała okazji by zostać oko w oko z śmiertelnymi zalotnikami. Jasnorzewscy to szanowany i cnotliwy ród.- – Będę miała normalnych zalotników? – zamrugała zaskoczona. - … Czy to konieczne? - Jacyś mogą się pojawić? Złotouste gołodupce z herbem i niczym poza tym. Zawsze się zjawiają prędzej lub później.- uśmiechnęła się ironicznie Honorata.- Mi przez pierwsze cztery lata nie dawali spokoju.- – To… Miłe? – odparła ostrożnie. – Ale nie będą mi musiały ciągle towarzyszyć… „Przyzwoitki”? Dobrze pamiętam? – zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć właściwe pojęcie. -Nie mam takich w swoim majątku. No chyba że ta Marta się zgodzi… przecież się lubicie?- zapytała Honorata maskując zaciekawienie obojętnym obliczem. Nie była dobra w kłamaniu. – Oh, nie chciałabym jej robić problemów... – uciekła wzrokiem, natychmiast zdradzając co myśli o tym całym pomyśle. – A-ahaha, zapomniałabym… - podjęła dalej, zmieniając temat z charakterystycznym dla niej kompletnym brakiem taktu - Czy moi ludzie też mogą tu mieszkać? - Hmm… na razie i tak wszyscy będą tu mieszkać, ale mam nadzieję, że potem uda się was rozlokować w okolicy. Niemniej ludzie mojej bratanicy zostaną wraz z nią.- zadecydowała Honorata.- A ten Zach… który jest tej Marcie bliski. Co o nim sądzisz?- – Ja… – zawahała się. - … Nie wiem, tak naprawdę… Myślę że… Że jest dobrym człowiekiem… W głębi serca? – jego troska o dzieci Koenitza wydawała się być szczera… Ale biorąc pod uwagę jego zachowanie w karczmie… - … Nawet jeżeli ma swoje demony. - dodała oględnie, unikając spojrzenia Honoraty, i odwracając się do sukni. - … Myślę że wybiorę tą z zielonym haftem. Co o tym myślisz? -Ładniutka…- odparła szczerze Honorata i spojrzała na twarz Zosi.-Ale mu nie do końca ufasz?- - … Nie chciałabym żebyś przeze mnie wyrobiła sobie o nim złą opinię… – odparła przyciskając suknie do piersi, jakby chciała się nią osłonić. - … Czy mogłabyś? … Chcę się przebrać… - Czy mogłabym, co?- Honorata nie bardzo rozumiała zachowanie dziewczyny. -… Nie czuje się komfortowo… Przebierając się przy kimś… – wymamrotała Zosia. -Jakieś paskudne blizny, albo skazy?- rzekła z politowaniem Honorata i pogłaskała Zofię po głowie.-Nie ma powodu się wstydzić, sam jedną po takich kozaku, co próbował mnie pohańbić na stepach ukraińskich.- - … Nie, po prostu… – potarła ramię. – Czuje się… Bezbronna? Niech Pani nie weźmie tego osobiście ale… Nie znam Pani zbyt dobrze… Choć mamy być rodziną… – spuściła wzrok. Od śmierci rodziców jedyną osobą którą mogła traktować jak rodzinę była Matka Agnieszka – a potem Siostra Dominika. -Nie bardzo rozumiem, ale … dobrze.- zgodziła się w końcu.- Ino nie sądź, że ta rozmowa się zakończyła.- *** ‘ …Trochę luźna w biuście… ‘ pomyślała smętnie, wygładzając fałdy sukni. Żadna z niej była specjalistka od kreacji, ale miała nadzieje że siostra Dominika zaaprobowałaby jej wybór. Biel sukni pasował do jej cery, a zielony haft ładnie współgrał z brązem oczu. Obróciła się dookoła. Czuła się… Dziwnie. Lekko. Nawet ładnie. Nigdy nie podejrzewała, że przyjdzie jej się nosić jak prawdziwa dama – ba, że będzie to od niej oczekiwane! Porzucić łuk i zbroję, nosić gustowne trzewiki, czesać włosy… … Teraz znów czuła się trochę bezbronna. ‘ Może dałoby się gdzieś zmieścić w tym nóż? ‘ Raz obróciła się dookoła. Może u nogi? Suknia byłaby trochę za długa by go łatwo wyciągnąć, ale lepsze to niż nic. Zapyta się o to Honoratę. Albo Pana Krasickiego - Z tymi wszystkimi nożami u pasa z pewnością będzie miał jakiś pomysł. – Już! – Krzyknęła w stronę drzwi. Honorata weszła i od razu obeszła Zofię dookoła z uśmiechem oceniając efekt. -No… całkiem nieźle. Trzeba będzie jeno trefić ci włosy, oczywiście tylko na poważne spotkania towarzyskie.- - … Dobrze, zawsze się to dłuży… – uroki bycia przemienioną z długi włosami. Ubrała nowe trzewiki i rzuciła okiem na sznur czerwonych koralików. Praktycznie słyszała głos Dominiki, podkreślający jak to ładnie pasują do jej włosów. Ale zamiast tego sięgnęła do plecaka i wyciągnęła naszyjnik z błękitnym klejnotem Koenitza. - … Myśli Pani, że będzie pasował? – odwróciła się do Honoraty, przymierzając go do szyi. -Ładny, myślę że będzie pasował do wszystkiego.- zamyśliła się Honorata.- A ten rycerz i ta Tatarka. Co o nich sądzisz? Wydaje mi się ona bardzo wojownicza, a on bardziej ugodowy.- - … Kiedy była mała, mój stryj wiele mi opowiadał o krzyżowcach… O wojownikach Pana wyzwalających świętą Jerozolimę z rąk niewiernych… Ludziach o niezłomnej wierze i świętej misji… – uśmiechnęła się niezręcznie. – … Pan Jaksa odbiega trochę od tego wizerunku… Ale… Myślę że najlepiej będzie jak pozna go Pani sama… Tak samo panią Sarnai. – dodała marszcząc brwi z niezadowolenia. Honorata… Robiła się trochę namolna z tymi pytaniami. Jasnorzewska nie wyglądała na zadowoloną tym wymiganiem się od odpowiedzi.- A ten ksiądz Giacomo i milczący Francuz? Trochę mnie zdziwiła obecność kalwinisty i Tremere podróżujących wraz z krzyżowcem.- - … Bardziej niż obecności Tatarki? – zauważyła Zosia, po czym wymigała się od odpowiedzi. - … Nie rozmawiałam z nimi. -Tatarzy mnie dziwią… Widziałam wielu. Kalwina żadnego. Heretycy jeszcze się tu nie zapuszczają.- podsumowała sprawę Jasnorzewska. – Tak po prawdzie to… Trochę unikałam z nim rozmowy. – przyznała zakłopotana wampirzyca. – Nie pojmuje całego tego sporu Kalwina i Lutera… Czy jak im tam… Ani tego dlaczego niektóre wampiry wyznają pogańskie diabły… A nie chciałam wszczynać kłótni, to i nie poruszałam tematu. - Zawsze chodzi o władzę. Te całe spory doktrynalne… to z pewnością tylko wymówka.- uśmiechnęła się ciepło Honorata. - … Chyba lepiej będzie jak nie będę o tym za dużo myślała… Najważniejsze że jest wyznawcą Chrystusa… Tak samo nasi prawosławni bracia. – stwierdziła polubownie. To zagadnienie było ponad jej pojmowanie. - … I że Pan Giacomo jest przyjacielem Lorda Koenitza. A dlaczego Czarodziej do nas dołączył…. Eeee… Nie pamiętam, aha, haha, haaaa…. - Oj… kłamczuszek z ciebie.- Honoratka uśmiechnęła się odsłaniając kiełki.-Wiesz chyba co nieco?- - … Wiem ze pomaga Koenitzowi, to wszystko… Myślę że… Eee, pomagał wcześniej Księciowi Wiednia? Nie jestem pewna czy dobrze pamiętam. – odparła w pełni szczerze. - … Nie jestem zbyt dobrze zorientowana w wampirze polityce, ostatnie lata głównie podróżowałam… Przepraszam. – wymamrotała pod nosem. - A co taka ospała i dziwna byłaś na naradzie?- zapytała Zelotka zmieniając temat. Zofia skurczyła się w sobie. Nawałnica pytań Honoraty zaczynała ją trochę przytłaczać, ale nie wypadałoby jej się migać od rozmowy. Była w końcu gościem u starszej klanu. - … Aha,ha… Walczyliśmy z wilkołakami dzień wcześniej, i… No, nie było czasu żeby zapolować… – wydukała oględnie. -No i ? Tyle przekąsek na sali było?- Jasnorzewska nie ustępowała. – Ja… – uciekła wzrokiem. - … Nie lubię… Pić z ludzi… - No… to dziwne. Bo chłopcy lubią być pici.- stwierdziła żartobliwie Jasnorzewska ciągnąć kłopotliwy temat. - … Wiem to… – odparła cicho Zofia. - … Wiem też że lubią się pieprzyć z dziwkami, chlać na umór – zaczęła nagle. – obżerać się aż nie zwrócą posiłku, i dać komuś w mordę. Co wcale nie znaczy że wszystko to jest w porządku. Że nie jest to grzechem. Wiem że wszyscy uważacie mnie za naiwną idiotkę bo mi jednej przeszkadza to co robimy z innymi. – drobna postura wampirzycy zatrzęsła się od tłamszonej przez długi czas furii. - Bo mi jednej przeszkadza, że to my tworzymy takich sodomitów jak Popielski, którzy jedyne o czym myślą to jak podstawić kark kolejnemu Kainicie. Że przez nas ludzie zapominają o Bogu, i zamiast klękać do modlitwy to pochylają czoło przed wampirami. Wszyscy myślicie żem głupia, bo jako jedyna pamiętam o tym czego uczy nas Bóg jedyny. O tym że z pokusą trzeba walczyć, a nie się jej poddawać. Więc tak Pani Honoroto, wiem bardzo dobrze że sprawia im to przyjemność – dlatego nie mam najmniejszego zamiaru tego robić!! Spojrzała Honorocie wyzywająco w oczy – po czym gwałtownie zaczerpnęła powietrza, jakby nagle przypomniała sobie o oddychaniu, i natychmiast straciła rezon. – Przepraszam. – wymamrotała, spuszczając wzrok. - Nooo… widzę znak mego klanu na tobie.- uśmiechnęła Honorata zawadiacko i splotła ramiona.- Oj ptaszyno. Sodomici nie powstają od naszej krwi. Sama wybierasz kogo nakarmić i od kogo wziąć. Mnicha możesz wybrać zawsze. I przedłużyć ich żywot na tym świecie. A ten Popielski, to rzeczywiście… zaciąga do łóżka kamratów zamiast dziewcząt ? Nie wygląda na takiego.- Na chwilę Zofia zapomniała o przemożnym odczuciu, że Honorata celowo próbowała ją wyprowadzić z równowagi. – Co? – spojrzała zaskoczona. – Nie, że… Z kim? – zamrugała nie rozumiejąc. Mężczyzna z Mężczyzną? – Miałam na myśli, że On ze Swartką… Chwila, o czym właściwie Pani mówi? -Noo… to akurat się nazywa pożywianie i nie ma w tym zbyt wiele lubieżności. Sodomici to chędożyli się ze sobą, w ogóle ignorując kobiety. Dziwny ludek, ale nic dziwnego że ich Pan na niebiesiech wypalił ogniem.- stwierdziła w odpowiedzi Honorata i splotła ramiona.- Ty jednak nie musisz karmić takiego Popielskiego, wybierz kogoś bardziej odpowiedniego, jak choćby tego ghula Boruckiego. Zamrugała. Sami ze soba? – Co? Nie. Nie! – skrzywiła się z obrzydzenia. – Boże, nie. Z-zmieńmy temat. – odparła natychmiast, woląc nie wspominać o nasieniu na ubraniach Popielskiego. – I… Nie uważam żeby trzymanie Ghuli było właściwe. – wyjaśniła, trochę już spokojniejsza. - … Bóg przeklnął nas życiem wiecznym byśmy pokutowali za grzech Kaina. Ludzie… Ludzie nie powinni żyć tyle, co my. To nie jest… Naturalne. - Ludzie mają prawo mieć wybór, czy chcą grzeszyć czy nie…- odparła Honorata.-A picie zwierząt… prędzej czy później ci wyjdzie bokiem.- – To czym to nas czyni? Diabłem na pustyni? – odburknęła dziewczyna, nawiązując do biblijnej przypowieści o kuszeniu Chrystusa. - Nie wiem. Ale skoro pijemy krew śmiertelnych, to też jest to zamysł boży.- stwierdziła primogenka stanowczym głosem. – Ale nie musi to być krew ludzi. – stawiała się dalej Zosia. - … Pomijając Ventrue… Ich Bóg przeklął podwójnie. – dodała, podupadając na duchu. Myślami zawędrowała do Koenitza i jego dzieciaków. Powinna je odwiedzić zanim się zobaczy z Wilhelmem. - Nie musi… ale krew zwierząt jest marnym jej zastępstwem i poleganie na niej grozi… że w krytycznym momencie spalisz zbyt wiele krwi w szale głodu rzucisz się na najbliższą istotę. A wtedy kochanie… nie tylko wyssiesz ludzką posokę, ale zabijesz wypijając wszystko.- Honorata delikatnie i czule pogłaskała Zosię po policzku. – Nigdy nie pozwolę Besti skrzywdzić niewinnej osoby. – odparła butnie Zosia. – Już prędzej sama sobie wbije kołek w serce. Honorata uśmiechnęła ironicznie. Dziewczynka zacisnęła pięści, a w jej oczach błysnął gniew. - … Pójdę już. – odwróciła się od Honoraty. – Dziękuje za prezenty, Pani Honorato. Są bardzo piękne. I za gościnę. Postaram się nie przynieść ci wstydu. *** Idąc korytarzem, dotknęła klejnotu Koenitza. Jak o tym teraz myślała, to była to zwykła błyskotka. Ładna, ale niewiele znacząca. Ale… Miała wrażenie, że nosząc ją, ogłasza wszem i wobec swoje poparcie dla Lorda Koenitza. To nie był zwykła biżuteria. To była polityczna deklaracja. Gwarancja lojalności. Zacisnęła usta. Nie chciała o tym myśleć w takich kategoriach, ale tak to pewnie widzieli inni. Polityczna sieć Camarilli… Nigdy nie dostrzegała w pełni nici, jakimi jest pleciona, a z tego co widziała rozumiała jeszcze mniej. A teraz była jej częścią. … I podjęła już wybór, z kim wiązała swoją przyszłość. Słusznie czy nie, uwierzyła w dobre intencje Lorda Koenitza. A teraz Wilhem zaczynał niebezpieczną grę o zaprowadzenie porządku w Smoleńsku. Jak niewiele by nie znaczyła w wielkiej polityce, potrzebował jej wsparcia. ‘ I otrzyma je. ‘ Ale najpierw, chciała odwiedzić jeszcze jedno miejsce. *** Aniołki Koenitza. Jaka piękna nazwa dla okrutnej roli jaką przyszło im odgrywać. Zofia odsunęła lok włosów z twarzy dziewczynki. Wszystkie spały spokojnie pod kołderkami w przydzielonym im pokoju w części niewieściej, pod czujnym okiem rycerskiej straży Koenitza. Wykąpane i nakarmione, choć nadal blade. … Bóg potrafił być okrutny. Uśmiechnęła się słabo. Koenitz nie musiał dbać o te dzieci – a jednak to robił. Kiedy dorosną, chłopcom przyjdzie służyć Lordowi Wilhelmowi, a dziewczętom znajdą dobrych mężów… Może nawet jakiś ruski bojar się nimi zainteresuje. Służba u Lorda Koenitza mogła być najlepszym co im się przytrafiło w życiu. Tak naprawdę nie była pewna swojego wyboru… Niczego nigdy nie była pewna, zwłaszcza w polityce… Ale widok dzieciaków spokojnie wypoczywających trochę ją uspokajał. Koenitz faktycznie się o nie troszczył. Pogłaskała dziewczynke po głowie i cichutko ruszyła do wyjścia. … Właściwie, to nawet nie wiedziała jak miały na imię. A one nawet jej nie poznały. ‘ Eh… ‘ Uśmiechneła się lekko. Czy to mnie czyni ich aniołem stróżem? *** Niestety Koenitza nie udało się zastać. Ventrue rozpoczął przygotowania do wyjazdu do Smoleńska, by zrobić odpowiednie wrażenie. Nie było go w jego komnacie, ale strażnik zapewniał, że powiadomi swego pana i Wilhelm natychmiast spotka się z Zofią… jak tylko wróci ze Smoleńska. ‘ ...A tak się wystroiłam… *** Po naradzie Marta obejrzała Zofię od stóp do głów, spojrzenie zatrzymała na naszyjniku i ponownie omiotła sylwetkę dziewczyny. Ta poruszyła się niespokojnie. - Hm. Przymknęła drzwi i do okna podeszła, by i okiennice na ogród wychodzące zawrzeć. - Prośbę mam, Zosiu. Z owym Haszkiem jak gawędzić będziesz - o lupiny zapytasz? - Właściwie… To sama chciałam o coś najpierw zapytać. – przyznała Zofia. – Czy… Wiesz co dolegało tym Lupinom? To… Nie było normalne, prawda? Rozbójniczka pokręciła głową, białymi palcami potarła skroń. - Nie. I to jest druga kwestyja, z którą przychodzę - rzekła znacznie ciszej. - Źle się stało, że nikt Jaksy w porę za pysk nie chwycił. - Eh? – zamrugała zaskoczona. – Czy coś się stało? - Opił się z lupińskiego trupa na pobojowisku nasz rycerz - Po Gangrelce było widać, że ją ten fakt wzburza silnie, ale gniew tłoczy siłą woli. Machnęła ręką - Nic to… stało się, to się nie odstanie. Jeno konsekwencyje być mogą. Dziewczyna zmarszczyła brwi. - … Myślałam, że krew wilkołaków budzi bestię? Czy Jaksa…? - Nie - podkreśliła Marta stanowczo. - Dobrze słyszałaś, lecz to nie zaszło. A powinno, kiedym go od ciała odepchnęła. W krwi tych lupinów było coś, co ich wyzuło za wszystkiego, co w nich było dobre. Z więzi stada. Z ich… świętych rzeczy. Oni zawsze noszą swoje święte przedmioty. Żaden z tych, których ubiliśmy, ich nie miał. Gdy ktoś odrzuca to, co dla niego święte, lub gdy ktoś mu to przemocą zabiera, to Zosiu… to zawsze jest źle. One miały we krwi szaleństwo i to szaleństwo może zarażać. Jaksa się tej krwi napił i… i musimy go strzec. Zosia spuściła oczy. - To nie wyglądało jak szaleństwo. – odparła cicho, zaciskając pięści. - … To wyglądało jakby miały w sobie Bestie. – przerwa na chwilę, po czym dodała cicho – Znajdziemy tego kto to zrobił, prawda Pani Marto? - Szaleństwo różne ma oblicza. One nie były w stanie się odmienić. W człeka z powrotem. Może i Bestia je wiodła, lecz ktoś im kierunek nadał. I sygnał do ataku. Szły z daleka, Zofio. Specjalnie, by nas przywitać, jak sądzę - Marta przysiadła na brzegu łóżka i po raz pierwszy od początku wyprawy sprawiała wrażenie zmęczonej. - Śmierć je wyzwoliła… mam nadzieję. Zawróciłam do grobu, by sprawdzić, czy nie wstały… Dość o tem. Szukać będziemy źródła, bo to zagrożenie dla nas wszystkich. Przyglądaj się Jaksie, jeśli możesz. Nie śledź go, ale po prostu obserwuj, gdyś blisko. Jeśli zacznie zachowywać się dziwnie, powiedz mnie lub Zachowi. A najlepiej idź prosto do Wilhelma. Dziwnego, Zofio.. to znaczy - niepodobnego do wampira. Tak jak te lupiny nie po lupińsku czyniły. A gdy polować będziesz, patrz, z kogo pijesz. Jeśli człek ci się zda szalony, zbyt silny, zbyt gniewny lub bezwolny - szukaj innego. Dobrze? - … Nie pijamy z ludzi. – odpowiedziała cicho. – Um… I czy nie powinniśmy o tym rozmawiać z Panem Jaksą? Z pewnością też jest zaniepokojony tą sytuacją… - zapytała szczerze skołatana. Nie do końca pojmowała dlaczego prowadzili tą rozmowę w ukryciu. - Wilhelm Koenitz chce to rozegrać po swojemu i ostrożnie. Sarnai pilnuje rycerza… ale nie zawsze będzie mogła przy nim być. Coś też może jej umknąć. Dlatego ważne, Zofio… byś powiedziała Wilhelmowi Koenitzowi, jeśli coś cię zaniepokoi. Zbadamy tę krew z pobojowiska. Oby się wszystko skończyło na obawach. Coś w tonie Marty wskazywało, że ona tak próżnych nadziei nie żywi. Zofia też nie, ale do tego wcale nie wydawała się czuć komfortowo z całym tym pomysłem. - … Jeżeli Panu Jaksie coś grozi ze strony Bestii… To nie powinniśmy tego przed nim ukrywać. - To już leży w gestii Wilhelma Koenitza. Szczerze mówiąc, to nawet nie wiem, jaką decyzję podjął. Nie musi mi się z nich tłumaczyć. Ani… tobie. - Marta podparła brodę dłońmi. - Nigdy nie pijesz z ludzi? - … Nie. – odparła uciekając wzrokiem. - … Nie uważam żeby to było właściwe. - A jednak Wilhelm tę decyzję pozostawił sobie. Sądzę, że postąpi słusznie, Zofio - Marta nachyliła się niżej. - Nie zbagatelizował problemu w żadnym razie. A jeśli nawet nie powiedział Jaksie - to zabezpieczył go przed krzywdą. To, co w Jaksie siedzi, może być świadome, pomyślałaś o tym? Że mówiąc mu - możemy to ostrzec? Zofia pokręciła głową. - Może tak jest… - przyznała. Nawet jeżeli cała sprawa jej się nie podobała, to nie była w stanie dyskutować z taką argumentacją. - Takoż niewygodnie mnie z tym - westchnęła Marta - że na jednego z nas jakoby coś gorszego od francy i dżumy kłami podgarnął patrzymy. Ale tak jest, Zofio. Dowiedz się od Haszki, ile da się o tym, co mogłoby lupinom rozumy poodbierać i kazać na cudzym pasku chodzić. To jest rzecz, którą możesz zrobić, by Jaksie dopomóc. I bądź ostrożna - przyjrzała się Zofii raz jeszcze, uśmiechnęłą z jakimś niebywałym trudem. - Jako południca wygladasz, z tymi włosami i w sukni białej. Winnaś się w czyichś oczach przejrzeć. Rozbójniczka podniosła się z łóżka, by komnatkę panieńską opuścić. - Eeeeeeeeeeh? – wampirzyca przyjrzała się swojej sukni niepocieszona. - A myślałam że mi pasuje... – wymamrotała, zła na siebie. - Południce są bardzo ładne - rzuciła Marta przez ramię. - Bo mają ciała zrobione ze słońca. - Pani Marto! – zawołała za wampirzcą. Kiedy ta przystanęła, zawahała się przez chwilę, a potem unikając jej spojrzenia odezwała się cicho. - … Czy myśli Pani, że pan Zach jest na mnie zły? Rozbójniczka rękę z klamki zdjęła. - Hm? - zdziwiła się. - Na ciebie? Czemu? - … Mogłam nie być dla niego ostatnio zbyt miła. – odparła oględnie. Marta była wcielonym niezrozumieniem. Rozłożyła bezradnie ręce. - To znaczy? -… Nieważne. – wymamrotała. – Porozmawiam z nim potem. - Pomów - skinęła jej głową z zagubionym spojrzeniem. - On cię ceni. Żle, jeśli jakieś hm, swady macie - zamilkła na dłuższą chwilę, po czym z zaskakującym trudem wysnuła wniosek: - To by go iście zasmucić mogło. Zofia zmrużyła oczy. - … Pan Zach mnie ceni? Żartuje Pani. - Wszystkie krotochwile, jakie znam, nauczyłam się ode ghula mego - odparła Marta poważnie. - I one wszystkie, Zofio, są o tym, co mężowie z niewiastami za zamkniętymi drzwiami czynić winni… i nie gadać o tym potem. ... Na to Zofia nie miała odpowiedzi. Żochowski Cholerni ruscy i ich cholerne ch*jowe piwo… Co by on dał za lamkę porządnego Sycylijskiego wina. W dupie miał tą wyprawę. Niepotrzebnie dał się przekonać Czajkowskiemu… Już lepsze szansę miałby z Włochami. Gdyby go Gawryszewski nie potrącił go uciekając to on by teraz leżał dwa metry pod ziemią z rozszarpanym brzuchem. Nie mógł nawet nazywać tego szczęściem – to był istny cud. Boska interwencja w czystej postaci. Raczej nie miał co liczyć na drugą. … Najważniejsze że najgorsze było za nimi. Jak Bóg da, to Lord Koenitz rozwiąże sytuacje pokojowo, i wszyscy będą ustawieni do końca życia. Tak długo jak ich bilet do świetlanej przyszłości nie da się zabić. ‘ Głupia dziewucha… Jeszcze musze grać niańkę dopóki Krasicki nie wyzdrowieje… Mogłaby się chociaż nie oddalać bez słowa.‘ Szukanie Zofii zaczynało działać mu na nerwy, i pewnie kontynuowałby swój mentalny wywód – gdyby w końcu nie zobaczył jej siedzącej na obrzeżach posiadłości, strugającej coś z wielką uwagą – Panienko Zofio… Pozostali gotowi są wyruszyć do Smoleńska. – Żochowski zmusił się do uprzejmego tonu. Z pewnym trudem. – Eh? Już? Aha,haha… To i ja… Powinnam się zbierać. – Zofia uśmiechnęła się nerwowo do mężczyzny, pośpiesznie chowając w fałdy ubrań świeżo wyciosany przedmiot. Szlachcic skinął głową, i ruszył z powrotem. Nie wiedział, dla kogo panienka szykowała kołek, ale i niespecjalnie go to obchodziło.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 27-06-2016 o 21:56. |