Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-06-2016, 21:34   #71
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nawet się nie zdążyła zastanowić, jakim cudem lupin wyskoczył przed nich tak nagle... gdy wyskoczyły dwa kolejne. Milos rozkaz wrzasnął, ona wodze swojego konia Ginisowi rzuciła, to samo zrobił Popielski. Skoczyli naprzód, obok siebie, bo nic tak zbójeckiej krwi nie gna jak widok herszta bieżającego przodem. Tak powinno być i tak właśnie zrobili...

A potem wszystko spektakularnie diabli wzięli.

Z wozu nagle gruchnęła całuśnica Borutkowa. Zaleciało ostro prochem, a stojąca tuż obok Marta wrosła w ziemię, bo ogłuchła doszczętnie na jedno ucho. Drugim jeszcze cokolwiek słyszała, że mianowicie Węgier krzyczy coś, ale co i do kogo, wyrozumieć nie potrafiła całkiem. Spod wozu wyprysnął nie mniej niż ona ogłupiony hukiem i poirytowany Diament, susem przesadził składającego się do strzału klęczącego Karauta. Łapami go zawadził, kula smyrgnęła w ciemność nikomu nie czyniąc szkody, a basior roztrącił dwóch zbójców czekanami broniących się przed pazurami rosłej bestii, by samemu zawisnąć na wilkołaczym ramieniu i zacząć szarpać.

Było to jednakże zaledwie dyskretne a subtelne zagajenie burdelu, który ogarnął niebawem tyły kolumny.

Marta ocknęła się wreszcie, z obrzyna ponad ciżbą wypaliła w tył głowy sczepionego z jednym z jej ludzi wilkołaka. Odrzucając bezużyteczną broń, rosnącymi ciągle pazurami po wnętrzu drugiej dłoni chlasnęła, by krew wypełniła ryty na włóczni. Przez tę chwilę mur z jej ludzi zdążył się rozpaść na kilka chaotycznie odgryzających się lupinom grupek. Pośrodku tumultu Popielski wywijał przed siekącym z furią pazurzastymi łapami wilkołakiem jak cygańska tancereczka, z diabelskim uśmiechem na wąsatym obliczu. Zwinął się nagle, by szablicę do lewej ręki przerzucić... czort wie, komu chciał tym fechtmistrzowskim figlikiem zaimponować, walczącej niedaleko Swartce czy wilkołakowi. Na lupinie wrażenia nie zrobił. Wilkołak nie czekał, aż ghul rękojeść pochwyci. Złapał szlachcica wpół i cisnął w powietrze. Popielski przefrunął nad walczącymi jak gołąbek pokoju, rękami i nogami machając gwałtownie, by zderzyć się finalnie z bokiem wozu.

Marcie w uszach piszczało jak na sabacie szalonych pastuszków. Gdzieś z tyłu jakiś nowy tumult się wszczął, Zach nadal krzyczał coś niezrozumiałego zupełnie, a jej ludzie nagle w panice zaczęli podawać tyły. Wrzasnęła do Swartki, by się odciąć nie dała i skoczyła, by lupinom pierzchających zbójców ścigającym na drodze stanąć.

Swartka wraz ze swym niedźwiedziem wzięła w tany kolejnego likantropa i zatraciła się w krwawym tańcu, zapominając o całym świecie. Jedno spojrzenie na dziką wampirzycę i Marta wiedziała że wampirzyca wpadła w szał podobny temu, w jakim walczyły wilkołaki. Jedynym pocieszeniem dla zbójniczki był fakt, że choć nadnaturalnie wytrzymałe i pogrążone w szale, to jednak lupiny zatraciły gdzieś swoją żywotność. I rany zadane żelazem nie goiły się.
Jaksa był zajęty własnym tańcem z likantropem, a Wilhelm próbował związać walką ze swymi ludźmi i otoczyć wilkołaki po drugiej stronie obozu. Diamencik jednakże pojawił się koło Marty jak na zawołanie.

Stojący na chronionym przez swą magię Tremere wyglądał jak smutny sęp. Jego czarny płaszcz pod wpływem podmuchów rozwiewał się niczym dwa skrzydła. Magya w jego dłoni formowała ogniste pociski, którymi rzucał w poruszające się szybko wilkołaki. Potwory były szybkie, były też duże i łatwym celem dla ognistych pocisków Marcela. Jeden ruszył na wóz, powalając na ziemię każdego śmiertelnika, który odważył stanąć się na jego drodze, ale odskoczył niczym poparzony, gdy dotknął wozu. Klątwa Francuza działała. Skrzętnie skorzystał z tego Popielski. Przecknąwszy się, rozejrzał się szybko, po czym wczołgał się pośpiesznie między drewniane koła.

Marta rzuciła wzrokiem za siebie, gdzie się jej uciekający zbóje wraz z pierzchającymi grasantami Zosi w jeden pędzony paniką tumult skłębili się i jak kulka kłaków wiatrem gnana wpadli w Zachowych Węgrów. Zgromadzona bezładnie ciżba ściągnęła uwagę lupinów.
– Czarowniku! – wydarła się Marta ponad gwarem, Francuzowi nacierające bestie szpicem włóczni wskazując. – Zatrzymaj ich!

Diamenta na jednego z lupinów poszczuła, sama z włócznią zastąpiła drogę kolejnemu. Tremere najpierw podpalił wilkołaka, a potem… widząc że ogień nie daje szybkich efektów, sięgnął po inną sztuczkę i… wilkołak zaczął zapadać się w sobie, jakby coś go wysuszało od środka. Niczym żabę wystawioną na słońce.

Marta z trudem dawała sobie radę z wilkołakiem w szale, silnym i szybkim… Diamencik nie dawał sobie rady w ogóle. Nawet pojony krwią wilk nie był wyzwaniem dla opętanego szałem wilkołaka. Na szczęście Diamencik otrzymał wsparcie od Koenitza, którego błyszcząca zbroja spływała krwią. On to razem ze swym przybocznym zajęli się ową bestią. A Marta musiała sam na sam walczyć z bestią szybszą, silniejszą i wściekłą, która mogła ją rozerwać jednym ciosem.

Zbójniczka wrzeszczała. Wrzeszczała, bo już wiedziała, że pola może nie dotrzymać, że ręce ma zbyt słabe mimo spalanej w bitewnej zawierusze krwi. Wołała po Diamenta, wczepionego w ramię innego lupina, związanego walką. Popielskiego schowanego pod wozem. Swoich ludzi, co stchórzyli sromotnie i w drobiazgi rozpierzchli. Swartkę, która jej teraz odpowiedzieć nie mogła i ojca, któren nie odpowiadał prawie nigdy.

Wilkołak wyminął pazurami włócznię i bok Marcie rozpruł jak stare prześcieradło. Piskanie w uszach Gangrelki przeszło w jednostajny wizg. W oczach jej pociemniało. Potem gdzieś z boku świsnęła węgierska karabela, a wilkołak odsłonił okolice serca.


Na twarzy po prawej stronie ust miała czerwoną plamę. Tak jej się zdawało. Ale Koenitz stał kroków parę od niej, napierśnik zaś cały miał upstrzony rozbryzgami krwi i nie dało się rozsądzić, czy to stal zbrukana, w której się przejrzeć chciała, czy też oblicza nie doczyściła sobie po walce. Ta druga możliwość nieprzyjemną była jej wielce, bo oznaczała, że się przed momentem Zachowi objawiła unurzana w posoce jak żerca... a nie chciała, by on ją taką oglądał. Nie chciała też, by ją oglądał, gdy będzie robiła to, co konieczne.

Koenitz tymczasem skończył ciche dyspozycje Brunonowi wydawać i spojrzał ku niej pytająco, gdy studiowała własną twarz, znów jak dawniej, w ostrzu noża.
– Trupy – rzekła chrypliwie, gdy zgrzytnięcie płyt pancerza oznajmiło wszem i wobec, że Patrycjusz nie tylko skupił na niej swoją uwagę, ale i krok postąpił bliżej, by się im łacniej rozmawiało. Schowała nóż i pociągnęła dłonią po pobojowisku, pokazując, które trupy na myśli ma. Wilkołacze. Powracające w upiornym danse macabre, ruchu nieprzynależnym życiu, do ludzkich i wilczych kształtów. Trupy rozszarpane i trupy pocięte mieczami i toporami. Zmiażdżone, zdekapitowane i wypatroszone. Naszpikowane strzałami i bełtami kusz. Osmalone od prochu bliskiej palby. Częściowo upieczone i zwęglone przez tremerskie zaklęcia.

– Nie powinniśmy zostawiać za sobą takich trupów. Dowodów czarowstwa. Nieludzkiej masakry. Chcesz ruszać już? Idź. Ja pochówek lupinom sprawię i ślady do grobu zatrę. My Camarilla. Tak trzeba.
– Ostawię paru do pomocy, tych lżej rannych – potwierdził Koenitz skinięciem głowy. – Tu wokół lasy toteż szansa niewielka, by ktoś szybko odnalazł, ale strzeżonego… – nie dokończył zamyślony. – Myślisz, że ich krewni… tych werewolfów… będą szukać pomsty?
– Być może… Być może jeden z nich nawet się ostał. Sarnai mówiła o tuzinie i pół. Liczył ty ciała? Siedemnaście. Tak czy inaczej… jak pogrzebię zmarłych, pójdę z Diamentem po śladach. Choć kawałek – dodała ciszej.
– Ślady… mogą tu być mylące. Te stwory nie walczyły jak oddział… możliwe, że parę pogryzło się między sobą, zanim na nas trafiły – zamyślił się Wilhelm.
– One nie walczyły jak lupiny – odparła. – Nic nie robiły jak lupiny. Ich krew nie pachnie jak wilkołacza. Smak też znam, ale próbować, czy inny, nie zamierzam.

Zawahała się na moment.
– Krwi nabrać można i zbadać, jak kto w magicznych sztukach obznajomiony. Każesz czarownikowi? Krew jednego z nich zbadać? I… ciało?
– Ciało bym ostawił… za dużo przyciągnie spojrzeń. Krew wziąć można – zgodził się z nią Koenitz. – Jednak jej zbadanie może kłopotliwe. Smoleńsk to nie Wiedeń czy Praga… nawet nie Kraków. Nie ma co liczyć na pracownie alchemiczne w mieście.
Obróciła się, obrzucając wzrokiem Marcela wędrującego pośród trupów.
– To i owo pewnie wziął ze sobą. Tremerzy to zapobiegliwe bestie… a co do możliwości na zapadłej prowincji. Żebyś się nie zdziwił. Szlachta i łyki, a Żydzi osobliwie, w rozmaitych rozrywkach gustują.
– Nie wątpię – odparł cicho Wilhelm, nachylając się ku Marcie.– Ale właśnie wśród takich osób gustujących w osobliwych rozrywkach Diabły będą mieć swych szpiegów.
Palec wskazujący wsparła o napierśnik, żeby się Tyrolczyk jeszcze niżej nie nachylił przypadkiem, jakby mu taka fantazja się zebrała.

– Nie taki tępy buzdygan z ciebie, Wilhelmie Koenitz, co?
– Tępe trepy nie zostają Ventrue – wyjaśnił cicho Wilhelm, po czym dodał konspiracyjnym tonem.– Możliwe że to, z czym się zetknęliśmy, to nie werewolfy, a vohzdy… choć mała szansa na to. One wyglądają inaczej zazwyczaj… styl ich wyglądu zwykle jest inny.
– To kiedyś były lupiny. To akurat pewna. Ale… wystarczy vohzda posiekać, by zabić? – wskazała palcem na zmasakrowane truchło obok Patrycjusza leżące.
– Tak.. to kupy mięśni kłów i pazurów… różnie poskładane, ale zawsze kupy mięsa. Nic więcej. Nie wymagają finezji, magyi, sztuczek… brutalna siła wystarczy i zawsze lepiej wpierw usunąć dowódcę z pola bitwy – odparł Koenitz, prostując się i mówiąc już głośniej. – Bojowe twory Tzimisce nie grzeszą zwykle inteligencją.

– Bydlę zawżdy bydlęciem pozostanie – przytaknęła Marta również pełniejszym głosem, po czym dodała znowu ciszej. – Jak Zach się zapyta, gdziem sama polazła i czemu tak długo nie ma mnie, co mu rzekniesz, niegłupi Patrycjuszu?
– Kobiety, jak kotki, chodzą własnymi drogami. Mądry kochanek nie drażni połowicy wypytując o ich samotne wędrówki. A tym bardziej nie pyta o to innych – wzruszył ramionami Kainita, uśmiechając się kpiarsko.
Pokręciła głową.
– Mądry dowódca dba o swych ludzi. I zawsze wie, co czynią. Musisz być sprytniejszy, Wilhelmie Koenitz. Bardziej.

– Jeśli ty nie powiesz Zachowi, gdzie idziesz... To czemu ja mam go wtajemniczać?– zapytał ironicznie Wilhelm i splótł razem ramiona. – Jak wspomniałaś, mądry dowódca wie, co czynią jego ludzie. Daleko zresztą zajedziesz przez pół nocy?
– O. To pierwsze pytanie. Było bardzo dobre – skinęła lekko głową. Coś jeszcze miała rzec, ale dostrzegła, co czyni Jaksa, dotąd klęczący nieruchomo przy jednym z porozrywanych ciał. Wpierw oczy rozwarła szeroko, potem zwęziła w szparki i bez słowa ruszyła na bożogrobca, coraz szybciej idąc i szybciej, na koniec biegnąc prawie.


Szukała, wpierw na wozach i pod wozami, potem po zaroślach okolicznych. W wykroty i pod wywrócone drzewa zaglądała, bo człek przerażony w dziurę mniejszą ode siebie wcisnąć się potrafi i zastygnąć tam bez ruchu, głuchy na nawoływania.

To młodszy Bilecki znalazł brata. Krzyknął rozpaczliwie takim głosem, że nim Marta z krzów wypadła, cała się wiara zbójecka do niego rzuciła na przełaj przez pobojowisko.

Spod zwalistego cielska pokrytego zbitą w kołtuny czarną sierścią wystawały nogi w butach czarnych, jakie hołota mazowiecka nosiła, znoszonych i ze zdartymi zelówkami. Gdy truchło na bok odwalili, Halszka dłonią usta koralowe zakryła, Karaut przeklął głośno w starym języku, a Popielski z wrażenia po katolicku się przeżegnał.

Bestia odgryzła starszemu Bileckiemu prawą połowę twarzy. W dłoni martwego mężczyzny ciągle tkwił okrwawiony kindżał. Pierś lupina, tam, gdzie potwór winien mieć serce, była czerwoną miazgą.
– Zabrał z kurwy syna ze sobą – rzekł Karaut chrypliwie. Młodszy Bilecki klęczał przy bracie, nie rzekł słowa, nie uronił jednej łzy. Głowę tylko spuścił nisko.
Marta ręce uniosła, z drzewa nad kręgiem zbójców wokół martwego towarzysza stłoczonych dwa liście zerwała, przyklękła, spódnice okręcając wokół nóg, by ich w grząskim od posoki błocie nie nurzać. Zamknęła Bileckiemu oczy i na powiekach po liściu zielonym ułożyła.
– Zginął dzielnie. To nie było po nic – rzekła twardo, a potem raz jeszcze i kolejny, dopóki brat poległego za nią nie powtórzył. Dopiero wtedy ramię mu uścisnęła i wstała.

– Znów bez łupów, dola zasrana – westchnął ciężko mości Popielski i skrzywił się koszmarnie, gdy go połamane żebra zapiekły. – Coś tam cennego mieli… ale ktoś ich ograbił przed nami.
Splunął między trupy, gdy spojrzała ku niemu pytająco. Ale do myślenia jej to dało. Nachylona nad lupinem, który Bileckiego na wieczne biesiadowanie do przodków wyprawił, oglądała zerwane rzemienie na szyi i nadgarstku martwej bestii. Nozdrza jej drgały niespokojnie ode zapachu krwi, co jak ta, której niegdyś kosztowała nie woniała. Dłoń w ranie unurzała i do nosa przysunęła, ostrożnie cuch wciągając. Zaraz rękę w trawę niedawno wzeszłą, a teraz przez walczących zdeptaną zaczęła wycierać gwałtownie.

– Ilu martwych masz? – Coś w Marty zachowaniu musiało zaniepokoić Zacha, który zbliżał się do nich zza pleców. Zakrwawioną broń wytarł szmatą i schował przy pasie. Nad martwą bestię łypnął, butem trącił.
– Ostaw go – syknęła zamiast odpowiedzi, brwi ściągając gniewnie. – I krwi ich nie chłeptaj. Dziwna ta jucha. Nie ichnia… I oni jak nie oni, odmienieni. Nie pij tej krwi.

Karaut czoło rękawem od żupana oderwanym obwiązane potarł. Westchnął mrukliwie jak niedźwiedź, ramiona potężne przykurczył, wzrok wyblakłych od starości oczu w darń pod stopami swoimi wbił. Bilecki znad ciała brata się podniósł. Reszta hołoty żywotne zainteresowanie udawała a to poczynaniami klechy i czarownika wśród trupów krążących, a to drzewami okolicznymi, a to niebem nocnym i miesiączkiem bladym nad nimi. Tylko Popielski zęby ku husarzowi suszył w uśmiechu, ni trochę się przed dowódcą nie turbując tym, że pola nie strzymali i nogę dali w niesławie, innym jeszcze w oddziałach tumult czyniąc. Łypał czarnymi, aksamitnymi oczyskami o rzęsach jak u dziewki długich – bezwstydnie, beztrosko i cokolwiek zaczepnie.
– Znów bez łupów… – oznajmił powtórnie i znacząco. – Bieda z nędzą, mości pułkowniku…
Nie dokończył, bo spojrzenie Marty pochwycił i zapowiedź czegoś niepokojącego musiał w nim ujrzeć. Zamilkł, choć dalej uśmiechał się szeroko jak pomylony, jedyny, któy niezależnie od losu kolei nie tracił nigdy ni ducha, ni dobrego humoru.

– Ty lepiej zamilcz. – Spojrzenie Zacha pozbawione było zrozumienia. – Straty licz, nie o łupach gadaj.
Popielskiego wyminął i do Marty doszedł, by pociągnąć głosem dla niej jedynie przeznaczonym.
– Jucha nie ich, to czyja? Wampierz ich jakiś krwią spętał? – Wąsa nerwowo szarpnął. – Bacząc, co Jaksa odstawił, silna musi być. Krew i właściciel.
Skinęła głową, ręką machnęła, ludzi popędzając, by Bileckiego z pola znieśli.
– Konie łapać. Halszka, rannych opatrz. Naszych i Węgrów wpierw, potem po uważaniu…
Odczekała, aż się pozbierają i odejdą. Popielski pod wąsem ciągle międlił coś o lasach, krzakach i wilkołakach, niepochlebnego wielce.
– Wilhelm Koenitz rzecze… – powiedziała cicho i smutno – że to mogły być vohzdy. Odmienne od wszystkich, co je widział. Że mała na to szansa, aleć że możliwe to. Tyle że po mojemu, to on wszędy twory Diabłów chętnie widzi.
– Że je Tzimisce zlepił z gnatów wilkołaczych i jako pionki używa? – Zach nie dowierzał. – Przerysowane to jakieś. Wygląda jak wilkołak, walczy jak wilkołak, śmierdzi jak wilkołak. To wilkołak.
– Wygląda i śmierdzi, tak. Ale nie walczy. Nie tłuką się oni tak bezmyślnie. Nigdy nie idą wszyscy jako potwory. I… Popielski rację ma. Nie lubiasz ty go, ale on ma często rację. Nie ma łupów. Ktoś ich z amuletów ichnich ograbił. Żaden nic nie miał na sobie. Rzemienie tylko pozrywane.

Zamyślił się nad tą możliwością.
– A trupy ich? Do ludzkich kształów wróciły, choćby co niektóre?
– Ludzkich. I wilczych. Zostaję pochówek sprawić im. To jeszcze dokładnie każdego obejrzę.
– Nie jestem ekspertem od vohzdów. Ani od likantropów. Ale skoro mówisz, że dziwne, to coś za tą odmianą stoi.
– Jeden z naszych. Tako myślę. Nic to… na razie nic z tym nie uczynim. Koenitz ludzi mi da, pobojowisko uprzątnę – zacisnęła usta w wąskę kreskę i dodała po dłuższej chwili. – My nie Jaćwięgi już. My nie ci sami nawet, co z tobą wiek temu na Krzyżaka szli.
– A co to do rzeczy ma? – spytał. – Grzebać chcesz, powinność czujesz, to grzeb. A później do tu i teraz wracamy. Źle poszło, ale nie ma co rozpamiętywać. Do przodu idziemy. Swoje robimy. Tyle.
– Tak. Dobrze – pokiwała głową. – Do przodu.

Jednym palcem go pogłaskała po kostkach dłoni na pasie z bronią zaciśniętej, ostrożnie, jakby do zamarłego w bezruchu przed skokiem wściekłego psa podchodziła, nie do rozumnej istoty. Zdziwił się jej podchodom. Wzrokiem czujnym otaksował.
– Mów, czego chcesz – przygarnął ją mocno. Zaborczo. – Bo czegoś chcesz, prawda?
Za długo po tym padole stąpał, aby nie orientować się, że kiedy kobieta dziwnie łagodna i milcząca, to jest to wstęp do próśb.
– Uhm – wymruczała mu w piersi. – Znów bitnych ludzi na rozkazy mieć. I... jak ojciec być – dodała z wahaniem. – Będę. Prawie już wiem jak.
– A w tym „jak” jest i rola dla mnie?
Odsunęła się na długość wyciągniętych ramion.
– Ro...la? Dla ciebie? – powtórzyła z ewidentnym brakiem zrozumienia. – Wszystko.
Spojrzeń unikała, wzrokiem się przy ziemi samej snuła. Ale odpowiedź brzmiała szczerze.
– Czas mi do poległych. A tobie do żywych.


Siedemnaście ciał w płytkim dole. Kobiet i mężczyzn. Nagich, jedno przy drugim, bok w bok. Ręce Koenitzowi zbrojni spletli im na piersiach jak do modlitwy. Tym, którzy ręce w walce zachowali... Nie mówiła im, by odpuścili, lupiny do chrześcijańskiego Boga błagań raczej nie wyły. Na koniec mogiły Niemczyki nie popatrywali. Tam kilka wilczych trucheł Marta złożyła, tych lupinów, co się z wilczyc porodzili i do zwierzęcych kształtów powrócili do śmierci. Obok zaś – kawałki bezpańskie, kończyny poodrywane i poodcinane, których do nikogo przypasować nie mogła, więc na kupę razem zrzuciła.

Zbójniczka wpierw czoło, na którym krwawy pot z wysiłku się jej zaperlił, szmatą obtarła, a potem ręce.
– Du. – Jednemu ze zbrojnych z łuczywem nad grobem stojących palcem w pierś wycelowała. – Geführte mich.
Zeskoczyła w głąb mogiły. W świetle mogiły przypatrywała się po kolei twarzom i ciałom. Rytualnym znakom. Ranom, lecz nie tym świeżym, które śmierć sprowadziły. Starym, w które wtarto drobny popiół i pozwolono się zabliźnić.
Podali jej rękę, kiedy do kresu doszła, pomogli z grobu wyjść.
– Wollen zu beten? – spytała niegłośno. – Ktoś chce coś powiedzieć?
– Ekhm, z Bogiem? – zasugerował Popielski, a kilku Koenitzowych zaintonowało chóralnie psalm jakowyś po niemiecku. Marta nie oponowała, ale wiedziała o psalmach tyle, że niektóre wierutnie są długie. Ją zaś czas gonił.
– Zakopywać.
Gdy uklepali już ziemię, z pnia dębu, co nad mogiłą chylił się, płat kory zdarła dwoma uderzeniami pazurzastej dłoni. Na odsłoniętym drewnie z głuchymi zgrzytami znaki wyrżnęła. Srebrnych Kłów i Czerwonych Szponów. Nazwę, którą wataha przybrała. I tarczę księżyca, oblicze boga, który był im ojcem.
– Meness – wyszeptała. – Oświetl swym zagubionym dzieciom drogę w ciemnościach.


Koenitzowi zbrojni zaiste byli wspaniałym oddziałem. Nawet ranni, zdrożeni i zmachani po robieniu za grabarzy. Takiej karności i dyscypliny, to ze świecą szukać! Gdy im Marta rzekła, że ona w las idzie, a oni mają za kolumną gonić, to tylko ryżymi i słomianymi łbami pokiwali, bez zwłoki i pytań zaczęli sposobić się do drogi.

Popielski zaś do Marty klaczkę siodłającej podszedł, Diamentowi w ślepia spojrzał bez sympatii i stanął jak kat nad grzeszną duszą.
– Chcę jechać z tobą.
– Akurat... – parsknęła.
– Nu dobrze – uśmiechnął się zgodnie, słodko i szczerbato. – Nie chcę jechać. Chcę wiedzieć, gdzie się pchasz i po co.
– Nazad po śladach lupinów. Za wiedzą i zgodą Koenitza. Tak Zachowi powiesz.
– A łycar na to: a skoro tak, no to w porządku... – mruknął z przekąsem Popielski, przewracając oczami i w szparze między wybitymi zębami dłubiąc paznokciem. – Ty go chyba za sierotę masz ostatnią...
– Nie – skrzywiła się. – Pójdzie się wykłócać z Tyrolczykiem. W międzyczasie ja wrócę i wszystko się rozejdzie jak końska bździna na wieczornej bryzie.
– Aha – ghul pomału pokiwał głową, po czym wypalił z największej armaty. – To czemu ze zwiadem się kryjesz, jakbyś co najmniej im szkapy czy cnotę rycerską ukraść zamiarowała?
– Mniej wiesz, krócej zeznajesz, Popielski – wskazała mu sucho.
Roześmiał się, posłusznie i gorzko.
– Kiedy ja wiem co. Nie wiem jeno, po co – cmoknął kształtnymi wargami. – Za co więc będzie tym razem?


Szła cierpliwie w ciemnościach gęstych jak melasa, drzewa muskały jej włosy chudymi palcami gałęzi. W pełnej wykrotów i obalonych pni kniei konia częściej prowadziła niż na nim jechała, parła jednak za śladami niepowstrzymanie. Te zaś porozdzielane były i pokrętne, wiły się i zawracały, drogę inną obierając na chwilę, by znów na starą zawrócić, i raz jeszcze, i ponownie, nie wiadomo po co, bez potrzeby i bez logiki. Pomimo sztuki swego klanu, która pozwalała przejrzeć największy mrok, trop by zapewne zgubiła, gdyby nie Diament. Wilk wybiegał naprzód, podążał spiralami śladów, wracał do Marty, gdy drogę pewną znalazł. Każdy jego miękki ruch, każdy ostrożny krok napawał ją dumą. Był jej i tylko jej klejnotem. O tym drugim klejnocie, od którego w las uciekła, próbowała nie myśleć. Bo musiałaby przyznać sama przed sobą, że ten jej wybieg nie był uczciwy ani dobry. A to, co niebawem uczyni, także uczciwe ani dobre nie będzie. Że gdyby Milos to zobaczył, złamałaby mu serce. I dlatego nie zobaczy.

Znalazła miejsca, gdzie ściółka była zryta i okrwawiona, okoliczne zarośla połamane, a pnie drzew poznaczone uderzeniami potężnych pazurów. To nie były utarczki, jakie zdarzają się w każdym stadzie. To były bezmyślne, brutalne rzezie. Co by poświadczało to, co dostrzegła podczas starcia i co wskazywał jej Koenitz. Nie szli jak wataha. Nie walczyli jak oddział. Zatracili gdzieś to, co stanowiło o ich istocie. Zagubili więź stadną, pogrążając się w tym, co ich zmieniało.

I nie tylko to... Szukała długo, lecz znalazła tylko ślady bestii. Żadnego odcisku ludzkiej stopy, obutej czy bosej. Żadnego śladu wilczej łapy. Zamknięci w bitewnej postaci, utracili też sztukę przemiany. Choć szli długo, nie natrafiła na ślady ognisk... najważniejsza ze zdobyczy ludzkości też była dla nich stracona. Pożywiali się rozszarpując żywcem napotkane zwierzęta. Ludzi nie rozszarpali zapewne tylko dlatego, że się na nich w tej głuszy nie natknęli.

Choć tropy kluczyły, a lupiny nie szły razem, pod koniec nocy ustaliła ogólny kierunek ich wędrówki. Wyruszyli z leśnych puszczy z okolic Smoleńska.

To musiało wystarczyć. Dalej iść nie mogła i po prawdzie nie chciała. Zasnęła w opuszczonej lisiej jamie, którą pogłębiła i zasypała wejście. Diament strzegł jej i konia.

Skulona w kłębek śniła korowód szybko przesuwających się twarzy i postaci. Auktume wytaczał krew z nadgarstka do kubka z brzozowej kory ukręconego, czerwone nitki wiły się między sinymi pasmami tatuaży. Jedyny raz, kiedy po krew w naczyniu sięgnęła, dar druha, który sprowadził szał. Ułamek obcej duszy, tkwiący w niej gdzieś głęboko jak zarośnięty w skórze cierń. Poruszony, zaczął boleć.
– Obiecaj, że dbałość mieć będziesz o tych, co z krwi mojej. Obiecaj, że nigdy nie będziesz moim wrogiem. Obiecaj.
Dawny druh patrzył na nią ze smutkiem. Milos z potępieniem. Zosia z przemożnym strachem.

Kliknij w miniaturkę

Stała samotna, naga i okrwawiona pod wiekowymi drzewami. Bez wstydu, bez strachu czy poczucia winy. Gdzieś daleko przed nią w marszu kołysała się potężna sylwetka ojca. Rogi z zaschniętymi na nich skrawkami czyjegoś mięsa roztrącały gałęzie.


Ona musiała czegoś się dowiedzieć i o coś prosić. I dlatego ktoś musiał zginąć. Taki odwieczny porządek rzeczy. I tak, ani uczciwe ją tu drogi przywiodły, ani sprawiedliwy los miał spotkać z jej rąk niewinnego zupełnie człeka. Wiedziała to równie dobrze jak to, że zrobić to musi.

Wioska była nieduża. Może zresztą nie wioska to była, a tylko osada smolarzy na lato. W każdym razie dymem cuchnęło, obok czterech chałup wznosił się mielerz i niewinny człek ciemną nocą poszedł stos sprawdzać, czy się pali równo i właściwie. Nie dość, że niewinny, to jeszcze sumienny i pracowity. I młody, dwudzieścia lat może miał i włosy jasne jak pszenica. Podśpiewywał beztrosko pod nosem.

Między jasne kędziory spadła nagle drewniana zbójecka pałka i smolarz osunął się na ziemię bez ducha. Pierwsze sto metrów na plecach omdlałego niosła, potem do siodła swej klaczki przywiązała i zawróciła głębiej w las.

Ocknął się, gdy go nagiego postronkiem do pnia buka krępowała mocno. Krzyczeć po rusku począł, więc go po twarzy zdzieliła. Raz i niemocno, żeby zrozumiał, że wrzaski nie dadzą nic i struchlał. Wsadziłaby mu knebel, ale akurat jego gęba była jej potrzebna otwarta. Mógł też zresztą powiedzieć co ciekawego...

Głowę smolarza wzięła pod pachę i rozwarła przemocą oporne szczęki. Wlała w niego pół zawartości buteleczki zza paska dobytej, gębę zatrzasnęła, aż zęby w drzazgi poszły, i zacisnęła palcami nozdrza, by kmieć połknął, co trzeba, a nie wypluł. Odsunęła się o krok i przykucnęła na mchu. Czekała, czy coś się nie stanie.

I w istocie, stało się. Obserwowała niemal bez mrugania szamocącego się młodziana, słuchała krzyków przechodzących w szepty i szeptów przechodzących w bełkot. Podsunęła się bliżej i zajrzała mu w oczy, trzasnęła płaską dłonią po policzku raz i drugi. Nacięła płytko skórę na ramieniu, po czym, zachęcona efektem, wbiła nóż głęboko w miękkie podbrzusze i pociągnęła w górę.

Kiedy oprzytomniał wreszcie, zamamrotał coś do niej błagalnie. Ruski słabo znała, coś o dziatkach to było. Pokręciła tylko odmownie głową i zsunęła suknię z ramion. Naga przykucnęła przed związaną ofiarą, oplotła kolana pazurzastymi dłońmi. Smolarz charczał, łkał i błagał, aż się zasmarkał cały.

– Tavas. Auka, krauja ir kaulas.

Pod drzewami poniósł się szept w mowie plemienia martwego od ponad wieku. Kmieć zamilkł, znieruchomiał i wytrzeszczył oczy. Marta prosiła. O wszystko, czego w tej bitwie zabrakło.

Ani pierwszy cios smolarza nie zabił, ani drugi, ani trzeci. Konał długo, skrawiony strzęp, w którym ciężko było rozpoznać człowieka. Drzewa piły chciwie życiodajny szkarłat. Marta stała nieruchomo, naga i juchą pokryta. Wstydziła się, znów się musiała wstydzić. Tego, co zrobiła. Tego, że się kryła z tym po zaroślach. Zapomniane uczucie nie było jednak tak dotkliwe jak strach, że się Milos jednak w jakiś sposób dowie.

Ojciec, oczywiście, milczał. Jak zawsze.


Zboczyła z obranej marszruty i nadłożyła drogi, by mogiłę wilkołaków zobaczyć raz jeszcze. Ziemia na grobie była nietknięta. To ją trochę zawiodło. A trochę uspokoiło.

Miesiączek tak ładnie padłym wilkom przyświecał. Przysiadła pod dębem, plecami o pień się wsparła. Pieczołowicie paznokcie czyściła, skrzepłą krew spomiędzy płytki a skóry źdźbłem trawy wydłubując.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 08-06-2016 o 22:53.
Asenat jest offline  
Stary 08-06-2016, 23:39   #72
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Pobojowisko
Wszyscy powoli ruszali. Opatrywać rannych, liczyć straty. Kilka osób zabierało z ciał poległych to, co miało się już tamtym nie przydać w drodze do stwórcy. Jednooki oglądał miejsce rzezi. Paru dobrych ludzi poległo, żeby bronić wampirzej sprawy. To, że jego gatunek stawiał się wyżej ponad ludźmi nie było sprawiedliwe. A teraz w imię tej niesprawiedliwości stał na polanie, wśród zwłok i sączącej się posoki. Wkoło rozrzucona broń, połamane drzewce. Nie dziwił się, że kompania ruszyła dalej. Jak zwykle została Marta, która coś szczegółowo omawiała z Koenitzem. Zostało też kilku zbrojnych. Jaksa w końcu znalazł zwłoki wilkołaka z którym starł się na początku bitwy. Bestii, którą powalili wspólnie z Tatarką. Przyklęknął w błocie powstałym z ziemi zmieszanej z krwią. Zaczął oglądać zwłoki bardzo uważnie. Jego czujne oko łapało pojedyncze szczegóły. Jego lodowata dłoń wodziła po jeszcze ciepłym ciele bestii. Odpowiedź była we krwi. Zawsze odpowiedź jest w krwi. Rycerz sięgnął więc do swego wewnętrznego Vitae, żeby sprawdzić jakie emocje pozostały na tym martwym już ciele.
Cytat:
“Dotknięcie martwych zwłok sprawiło że na moment się zachwiał. Nawała uczuć i emocji była tak intensywna, że ogłupiła na moment. Ale widział… stary totem, obecnie zmasakrowany i zbezczeszczony. Stary bóg-wilk? Obraz był niewyraźny... wszędzie była krew. Ogień, tańczył… wokół ognia? Wznosił kielich? Tak… kielich, drewniany stary, pił… nie on jeden… pili wszyscy. Krew… z kielicha… odurzenie…”
To co się stało potem zdarzyło się Jaksie pierwszy raz w życiu. To co się potem zdarzyło Jaksie… nie powinno się zdarzyć. Przestał nad sobą panować, zsunął rękawice i paznokciami oraz kłami zaczął rozrywać wilkołaczą skórę, byle się tylko dostać do ciepłej jeszcze posoki, byle się jej napić. Musiał… musiał… wzywała go słowiczym śpiewem jak żadna inna. Rzucił się i zaczął chłeptać niczym dzika bestia pijąc ową krew. Z każdym łykiem czując jak się zmienia, jak jego ciało zaczyna się robić cieplejsze, jak jego płuca nabierają powietrza, jak jego martwe o lat serce zaczyna bić. Ale… to było za mało. Posoka i jej tajemnica słabły zbyt szybko. Czując się żywym zawył z bólu i straty… efekt mijał zbyt szybko. Ale tęsknota za nim będzie wieczna.
Do klęczącego rycerza dotarł jego własny krzyk. W jego głowie kłębił się milion myśli. Ale czuł to… wyraźnie czuł bijące serce... Jako człowiek nigdy nie zwrócił uwagi na to, że jego serce bije. Jak się okazało było z tym jak z utraconą miłością. Docenił ją dopiero po stracie. Wstał. Spojrzał na swoje dłonie. Były całe okrwawione wilkołaczą posoką, ale gdzieś tam pod krwią widział wyraźnie ich zaróżowienie. Wstał na równe nogi oceniając co się właściwie stało. W jego stronę już zmierzała Marta..
Twarz miała wykrzywioną odrazą, a w wilczych oczach tlił się gniew, jak poblask odległej pożogi w obnażonym ostrzu. Przygarbiła się lekko, przyspieszając kroku. Włócznię w obie ręce przed sobą ujęła i stało się jasnym, że rozmów ani wyjaśnień nie jest ciekawa. Widziała wszystko od chwili gdy klęknął przy zwłokach, a teraz widziała z bliska okrwawione ręce i twarz Jaksy, zmasakrowane przez niego ciało poległego, z którego się pożywił. Wykrzywione wściekle usta poruszyły się bezgłośnie, a chwilę potem rozpędzona natarła na niego, trzymanym poziomo drzewcem poznaczonym dziwnymi symbolami uderzając w pierś rycerza. W powietrzu rozległ się dźwięk uderzenia drewna i dźwięczna wibracja metalu. Jaksa cofnął się o dwa kroki pod wpływem siły uderzenia. Zdawał się nie rozumieć co się dzieje. Nadal napawał się uczuciem powrotu do żywych.
Marcie włosy się nastroszyły jak sierść na karku warczącego ogara. I iście coś jak pies wywarczała, stając w rozkroku pomiędzy ciałem wilkołaka a bożogrobcem. Kolejne słowa bardziej już były zrozumiałe.
- Poszedł precz, ścierwojadzie!
Jednooki przechylił głowę. W jego spojrzeniu brak było zrozumienia. Jakby w pierwszej chwili zastanawiał się do kogo Marta kieruje swoje słowa. Spojrzał w dół na swój pancerz. To w niego uderzała drzewcem. To do niego krzyczała… ale dlaczego? Położył lewa dłoń w miejscu w którym przed chwilą była jej włócznia. Jakby chciał poczuć bicie serca pod pancerzem.
- Ja… - zaczał, choć nie wiedział cóż takiego chce powiedzieć. Spojrzał jeszcze raz na zdenerwowaną Gangrelkę jakby oczekując odpowiedzi.
- Ogłuchł żeś czy odurniał? Bezcześcić zmarłych chcesz, bierz się za własnych! - z głosu Marty ściekała odraza.
Do rycerza zaczynało docierać co sie dzieje. Spojrzał na swoje okrwawione dłonie. Zacisnął zęby. Nie było słów, które mogłyby usprawiedliwić jego postępowanie. Odwrócił się i odszedł czując na swoich plecach jej wzrok przepełniony pogardą.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 09-06-2016, 13:57   #73
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Krasicki.

Krasicki lubił o sobie myśleć jak o nieskomplikowanym człowieku. Lubił dobre piwo, ładne kurwy, nieuważnych kupców i wieczór z kośćmi w dobrym towarzystwie. Wilkołaków nie było na tej liście.
‘ … Może trochę przesadziliśmy z tą wyprawą? ‘ – przeszło mu przez myśl. Czajkowski dużo im naobiecywał, ale ze wszystkich zleceń. jakie przyjęli z Kryńskim od Boruckiego, Krasicki miał niejasne wrażenie że to będzie ostatnie – na dobre czy na złe.
Nie pozwolił jednak żeby dobroduszny uśmiech zszedł mu z twarzy. Jeżeli mieli jakoś przez to przebrnąć, to musieli trzymać się razem. Tak jak dawniej znajdował oparcie w pewnej postawie Kryńskiego, tak teraz inni szukali oparcia w nim.
Zwłaszcza jedna wampirzyca.
- … Myślę, że panienka powinna się trochę rozluźnić.
– E? - wampirzyca gwałtownie odwróciła głowę, spoglądając na niego spanikowanym spojrzeniem. Przez cała podróż trzymała przy piersi podarowany jej buzdygan. Kostki od dawna miała zbielałe, ale nie wyglądało na to by odczuwała z tego powodu jakiś dyskomfort.
– Nie ma czym się przejmować, panienko Zofio. – skłamał gładko, przybierając promienny uśmiech. – Mamy po naszej stronie rycerzy Koenitza, mamy was, mamy nawet armatę. Wilkołaki nam niestraszne! – zaśmiał się wesoło. Brzmiało to nienaturalnie nawet dla niego, i sądząc po spojrzeniach jakie otrzymał od Czajkowskiego i Kryńskiego nie był jedynym który tak uważał.
Jednak Zofia rozluźniła się odrobinę, więc chyba to kupiła. Punkt dla niego.
… Czy ich przeżycie naprawdę zależeć miało właśnie od niej? Od tej wymizerowanej, przestraszonej dziewczynki?
… Oby Kryński miał racje, i faktycznie nie była aż tak strachliwa jak udawała.
Inaczej ich szanse szansę nie wyglądały dobrze.

* * *

Wilkołaki usłyszeli na długo zanim je zobaczyli. Przeraźliwe wycie przeszyło powietrze, i tylko najbardziej opanowani z nich potrafili ukryć drżenie. Krasicki z dumą mógł powiedzieć że się do nich zaliczał. Kolejny punk dla niego.
Teraz tylko nie posrać się ze strachu, i wyjdzie na plus.
– Przygotujcie armatę. – zimny głos Czajkowskiego wniósł się ponad wycie wilkołaków, wyrywając wszystkich z zamyślenia.
– No to co chłopaki, zgotujmy im gorące powitanie? – zawołał wesoło Krasicki, obracając armatę w kierunku drzew – prosto w stronę wyłaniającego się wilkołaka.
– Ognia!
Zasłonił uszy przed hukiem armaty, z satysfakcją obserwując jak kula szybuje w kierunku bestii –
- która z łatwością uskoczyła na bok.
- … Co do-! – Żochowskiemu oczy niemal wyskoczyły z orbit w zdumieniu. – I my mamy z tym walczyć?!
– Nie łamać szyku-! Czajkowski, próbował zaprowadzić porządek, ale było już za późno. Gawryszewski pierwszy złamał szyk, rzucając się do ucieczki. Żochowski i Azarkiewicz tez długo się nie wahali z odwrotem.
– Wy bando kretynów, co ja wam m-
Krzyk Górki przerwał atak pierwszego wilkołaka. Wielka besta rzuciła się na niego z kłami, i mimo że wojownik sparował naparcie tarczą, to ogromny Lupin zwalił go z nóg. Kryński natychmiast ruszył mu z pomocą, tnąc bestie na odlew. Bitwa od razu zamieniła się w jeden wielki chaos. Nic, co Krasicki doświadczył w przeszłości, nie mogło go na to przygotować.
Dlatego też kiedy naparła druga fala uchylił się o ułamek sekundy za późno.
Wrzasnął z bólu, czując jak szpony Lupina rozrywają mu bark. Instynktownie próbował się odsunąć od rozszalałej bestii, ale ta napierała dalej, z łatwością powalając go na ziemie. Tyle że on nie miał ani siły Górki, ani tarczy którą mógłby się osłonić kiedy paszcza bestii wystrzeliła w stronę odsłoniętej szyi.

‘ … Co za chujowe zakończenie.

Głową Wilkołaka gwałtownie szarpnęło w bok, od uderzenia buzdyganu. Kilka kłów posypało się na ziemie, i wyjąca z bólu bestia z furią rzuciła się w stronę nowego napastnika -
I napotykając po raz kolejny głowice buzdyganu, która tym razem spadła centralnie na czoło wilkołaka. Zanim otumaniona bestia zdążyła się otrząsnąć, buzdygan opadł coraz kolejny, tym razem rozłupując czaszkę z głośnym chrupnięciem. Impet uderzenia wbił czerep bestii w ziemię, tuż obok głowy samego Krasickiego.
– Panie Krasicki, nic panu nie jest?! – przestraszona Zofia wyłoniła się zza trupa, przyglądając mu się zatroskanym spojrzeniem.
- … Przeżyje. – odparł słabo.

***
Zofia.


Próbowała, naprawdę, naprawdę próbowała nie myśleć o resztkach mózgu na jej buzdyganie. Ani o wrzaskach ludzi, wyciu wilkołaków, słodkim zapachu krwi, i widoku rozcinanych i rozszarpywanych ciał.
Najchętniej schowałaby się w kącie i przeczekała wszystko… to.
Ale gdyby tak zrobiła… Pan Rozciecha, Pan Czajkowski, Pan Krasicki, i wszyscy inni… Mogliby nie wyjść z tej bitwy cało.
I mimo tego, że samej drżały jej kolana, pochyliła się by pomóc rannemu Krasickiemu na nogi.
- … Dzięki. – podziękował jej słabym głosem, siląc się na uśmiech. Prawa ręka zwisała mu bezwładnie. – Ha, haha. – zaśmiał się, patrząc na ich grupę. Połowa już uciekła, a on nie był w stanie walczyć. Możliwe że już nigdy nie będzie w stanie.
- … Przydałaby nam się pomoc.
Ale w tym chaosie, ciężko było o nią. Wilkołaki atakowały skupiska ludzi, ścigały konnych Sarnai i próbowały rozerwać każdego kto się nawinie. Koenitz starał się osaczyć i ubić potwory przewagą liczebną i dyscypliną, ale nie miał oczu dookoła głowy, a tylko jego ludzie nawykli do jego rozkazów i odczytywali zamierzenia. Zachowi… szli za Milosem. Jaksy walczyli głównie na własną rękę lub słuchając jego ghula, bowiem sam krzyżowiec zajęty był bojem ramię w ramię z Tatarką.
Jej właśni ludzie uciekli w stronę oddziału Zacha, wprowadzając jeszcze większy zamęt. Zofia mogła nie mieć dużo doświadczenia w bitwach, ale nawet ona wiedziała że sprawy szybko wymykają się spod kontroli. Musieli się przegrupować - wampirzyca poszukała wzrokiem Boruckiego –
- I znalazła go z twarzą w błocie, z zakrwawionym czołem oraz resztą jego oddziału desperacko próbującego odgonić wilkołaka, który go powalił.
– Nie! – krzyknęła odruchowo, rzucając się do przodu. Krasicki zachwiał się, ale ruszył za nią.
Nie mogli walczyć w ten sposób, musieli –
– Musimy dołączyć do Pana Koenitza! – krzyknęła do walczących. [/i] – Złapcie Boruckiego i biegnijcie, ja przytrzymam wilkołaka! [/i]
Nie czekając na odpowiedź chwyciła mocno buzdygan i skoczyła ku bestii. Wilkołak zwrócił ku niej ogarnięte szałem ślepa – nie było mowy o złapaniu i tego z zaskoczenia. Ale tak długo jak był skupiony na niej, jej ludzie byli bezpieczni.
I nadal była szybsza.
Zamachnęła się buzdyganem –
Który bestia złapała w ogromne szpony.
– Eh?
Lupin szarpnął ręką do tyłu, wytrącając ją z równowagi. Zanim zdążyła zareagować, potężna paszcza zacisnęła się na jej barku. Wrzasnęła z bólu –
‘ Oczy są słabym punktem wszystkich żyjących stworzeń.
- I natychmiast wbiła lewy kciuk w oko wilkołaka. Bestia tylko zacisnęła mocniej kły, i szarpnęła głową w tył, powoli wyrywając fragment jej ciała.
Na ratunek przyszedł jej Kryński. Sylwetka wojownika wyrosła zza wilkołaka i mężczyzna pchnął mieczem prosto w odsłonięte plecy. Ostrze przeszyło ciało – głęboko. Na tyle by bestia poluzowała uścisk, i wypuściła Zofię. Chwiejąc się na nogach, dziewczyna próbowała unieść broń, ale potężnym zamachnięciem wilkołak odrzucił ją na bok jak szmacianą lalkę, i natychmiast rzucił się na Kryńskiego.
Mężczyzna próbował zasłonić się tarczą, ale pierwsze uderzenie bestii odrzuciło ją bok. Drugie wymierzone było prosto w głowę wojownika.
Feliński zablokował je ostrzem halabardy – ale drzewce połamało się jak wykałaczka, nie stawiając najmniejszego oporu.
Tak samo szyja Kryńskiego.
Bezgłowe ciało osunęło się na ziemie, a wilkołak odwrócił zdrowe oko do bezbronnego Felińskiego.
Dzięki czemu za późno dostrzegł nadbiegając wampirzyce. Próbował zablokować cios buzdyganu ramieniem, ale Zofia w ostatniej chwili skorygowała zamachnięcie, i uderzyła w nadgarstek – łamiąc go z głośnym chrupnięciem. Lewy łapa zawisła bezużytecznie, wygięta pod nienaturalnym kątem.
Ala prawa nadal była sprawna, i wilkołak błyskawicznie odwrócił się by pochwycić Zofię za gardło, podrywając ją do góry. Otworzył paszczę, planując dokończyć to co zaczął wcześniej, ale zamiast tego warknął w furii gdy Feliński z całej siły naparł na wciąż wbity miecz Kryńskiego. Zofia wykorzystała okazje i zamachnęła się buzdyganem, trafiając wilkołaka w szczękę.
Zamroczona bestia zatoczyła się do tyłu, upuszczając dziewczynę i jeszcze bardziej napierając wbity półtorak. Zanim odzyskała równowagę, spadł na nią grad ciosów Zofii.
I po chwili było po wszystkim.

***


Zofia stała bez ruchu, wpatrując się w leżące ciała. Zmasakrowane ciało wilkołaka i bezgłowe Kryńskiego. Była świadoma, boleśnie świadoma, toczącej się bitwy. Zapach krwi był wszędzie, psuty przez pot, mocz i kał – chyba drżącego Felińskiego. Młodzieniec wyciągał właśnie półtorak z wilkołaka. Półtorak Kryńskiego.
Poczuła jak łzy podchodzą jej do oczu.
A potem Górka zdzielił ją z pięści w twarz.
– Nie stój tak głupia ty głupia cipo, walka wcale się nie skończyła! – popchnął ja brutalnie w stronę rycerzy Koenitza. – Ruszaj. JUŻ!
Otumaniona dziewczyna przytaknęła mechanicznie, i zaczęła się kierować do Tyrolczyka.
Potem… Potem będzie czas na wszystko.

***



Po bitwie Zofia nie brała udziału w oględzinach zwłok. Nie zwracała też uwagę na Jaksę, czy inne wampiry. Zamiast tego opadła na kolana, biała jak ściana i poraniona od ciosów wilkołaka. Była częściowo świadoma tego że bestia połamała jej kilka żeber, a miejsce które próbowała odgryźć trzymało się na samej kości. Była tez świadoma tego że głowa Kryńskiego znajowała się kilka metrów od jego ciała, a…. Nie pamiętała nawet jego imienia. Jeden z jej ludzi, ten co zawsze się jąkał – leżał na ziemi z rozprutym brzuchem.
Ale wszystko to trafiało do niej jak przez mgłę.
Krew… Krew była wszędzie. Gdzie nie skierowała wzroku, widziała jej czerwień. Z każdym oddechem czuła jej woń.
A ona… Była taka głodna.
...


Schowała twarz w dłoniach, i cała drżąc ruszyła chwiejnym krokiem w stronę wozu. Nic nie mówiąc, usiadła w kącie. Podkuliła kolana, zatkała oczy i nos, i została w takiej pozycji dopóki nie wyruszyli.


Krasicki.


Bark go zabijał.
W przenośni, na szczęście. Szpony wilkołaka nie zagłębiły się głęboko. Borucki twierdził, że jeżeli nie wda się w nią jakieś paskudztwo, to wyzdrowieje za kilka tygodni – może nawet na tyle mógł dzierżyć w niej miecz.
Prawdziwy z niego szczęściarz.
- … Tyle udało mi złapać. – głos Rozciechy wyrwał go z zamyślenia. Jednooki mężczyzna przystanął nieopodal, trzymając w rękach przestraszonego królika. - … Wilkołaki ogołociły teren. A nawet gdybym coś znalazł, to nie wiem czy bym coś ustrzelił... Nie jestem już tak dobry z łukiem jak dawniej. Liczyłem na to że Zawisza… – zawiesił głos.
Zawisza. Zawisza Gawryszewki, człowiek który miał być ich łowcą i zwiadowcą.
Tchórz, który pierwszy złamał szyk. Przez którego Kryński i inni stracili życie.
’ Przynajmniej miał dość taktu by samemu umrzeć. ‘
– Wybaczysz, jeżeli nie przekaże ci swoich kondolencji. – uśmiechnął się bez humoru do Rozciechy.
- … Wojna złamała go dawno temu. - westchnął Rozciecha. Byli z Gawryszewskim przyjaciółmi. Dawno temu. - … Może to i lepiej, że nie żyje. W końcu zazna spokoju.
– Jak go z kiedyś spotkam w piekle to zapytam czy mu teraz lepiej. Czyli to wszystko, co mamy? – wskazał na królika, zmieniając temat. – Wczoraj Panienka Zofia wyglądała jakby w każdej chwili mogła się albo przewrócić, albo rzucić do gardła któregokolwiek z nas. Liczyłem na coś więcej niż królik.
- … Na tą noc wystarczy.
– Wszystko to byłoby dużo łatwiejsze gdyby po prostu napiła się z Felińskiego. Facet się do tego nawet zgłosił. – warknął Krasicki, nie kryjąc swojej irytacji. – Kurwa, nieważne, niech będzie królik, przecież pod nos jej nie wciśniemy rozciętego nadgarstka.
Takie rozwiązanie przedstawił Górka. Po dłuższej dyskusji ipadło… Nawet jeżeli nie było bez zalet.
– … Będziemy musieli porozmawiać z Tatarami na temat przyszłych łowów. Ale to może poczekać. Za godzinę zmierzch. I pogrzeb… Oppersdorf wspomniał że kazałeś zapakować rzeczy Kryńskiego na wóż. – uniósł lekko brew. - … Jesteś pewien że nie chciałby by pochować go z mieczem?
– Żartujesz? – blondyn zaśmiał się cicho. – Zmarnować dobrą stal? Przeklinałby mnie do trzeciego pokolenia. „Martwi i głupi nie mają pożytku ze złota i stali”, tak zawsze mówiliśmy. – wspomniał z uśmiechem. – Zresztą… Jeszcze nam się przyda.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 09-06-2016 o 19:40.
Aisu jest offline  
Stary 17-06-2016, 16:50   #74
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
We wsi, którego nazwiska nie powiem,
Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;
We wsi, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,
W godnym siedlisku pana, chłopa, Żyda,
We wsi tej pannica władała albowiem
Stare stało dworzysko, drewniana ohyda -
Były też dwie karczmy i takoż drzew starych ułomki,
Cerkiew jedna, młyn jeszcze i gdzieniegdzie domki.




Honorata niewątpliwie umiała gospodarzyć i była dobrą partią. Wieś pod jej zarządem była duża, ludzie twardzi i do znoju nawykli. Pobożni Rusini, wąsaci, rośli i prawosławni. Jakby kto i z twardego dębu wyrzezał i niczym Stworzyciel tchnął w swego ducha. Banda mruków co to i zboże zbierze i łanię upoluje i hardego szlachciurę zatłucze na śmierć cepami Wszyscy oni byli pod wodzą popa Iwana, oddanego ghula Honoratki. Brujah wiedziała jak się urządzić.
Sam dworek stary i drewniany, do ładnych nie należał. Ale był solidny i nie tak łatwy do zdobycia jakby mogło się z pozoru wydawać. Hardy... jak jego właścicielka.


Przywódca Bożogrobców wiedziony dobrymi manierami przywitał się ukłonem z panią domu, po czym ziajał miejsce przy stole. Jego towarzysze wiedzieli, że nie należy do szczególnie rozmownych. Zwłaszcza wobec nowo poznanych. Toteż i tym razem siedział cicho dając wykazać się talentom oratorskim przedstawicieli klanu Ventrue. Spoglądał na Honoratę czujnie. Tak jak wiele razy spoglądał na gości odwiedzających Szafrańca na jego dworze. Choć w wampirach nie było już życia, to pewne charakterystyczne tiki pozostawały niezmienne przez setki lat. Drobne gesty. Spojrzenia. Mowa ciała. Bardzo często słowa wypowiadane miały zupełnie inne znaczenie niż to, co naprawdę chodziło po głowie rozmówcy. I tak jak jednooki zawsze miał problemy z przekazem werbalnym, tak rozpoznawanie tych niewerbalnych znaków doprowadził niemal do poziomu sztuki. Tym bardziej, że jego Sire nauczył go jak rozpoznawać ukryte emocje odbijające się w aurze rozmówcy. Owszem, interesowało go to co mówiła szlachcianka. Jednak zazwyczaj dużo ważniejsze jest to co nie jest wypowiedziane.
Sarnai również czekała aż Honorata wypowie się pierwsza, by następnie niewielki zwinięty pergamin ku niej wyciągnąć.
- List ot Jana. - gestem ręki zachęciła panią domostwa do przyjęcia przesyłki.
Wampirzyca energicznie chwyciła za zwój i przeczytała szybko nie bacząc na prawa gościnności.- z każdym słowem jakie czytała jej uśmiech się pogłębiał. Wreszcie skończyła czytać i krzyknęła.- Nareszcie!
Uśmiechnęła się radośnie.- Więc wy jesteście nowymi osadnikami? Jakże się cieszę. Jak pewnie zauważyliście już wampirza społeczność jest tutaj mała i zdominowana przez sforę księciunia Miszki. Kniaź może być niezadowolony, ale cała dziedzina skorzysta na urozmaiceniu klanowym? To… któreś z was jest brujah? Możemy powalczyć o prawo do bycia primogenem Zelotów na terenie Smoleńska zaraz po tej rozmowie.-
– Um… Ja.
Zofia wychyliła się nieśmiało zza Jaksy, i pomachała Honoracie. Tej nocy była jeszcze bardziej blada – w oczach miała chorobliwy blask, a kły mimowolnie wysunęła do przodu. Większość ran wyleczyła, ale nadal była mocno poobijana. Jej ubrania dalej nosiły znamiona walki i ślady po zadanych ciosach – nikt w obozie nie ma sił ich naprawiać w dniu po bitwie.
- … Wolałabym nie. - dodała cicho.
-Wolałabyś co… nie? Nie walczyć, czy nie wyzywać?- zapytała zaskoczona i nieco rozczarowana Brujah, gdy pośród rosłych wojaków jedynym pobratymcą okazało się jakieś małe poobijane dziewczątko.
- … Obu. – wymamrotała pod nosem Zofia. Ostatnie czego teraz chciała to bijatyki.
- W takim razie z radością przyjmuję cię pod mą opiekę w zamian za twą wierność i posłuszeństwo. Jak masz na imię?- rzekła łaskawym tonem Honorata.
- … Zofia. – odparła cicho, wiercąc się trochę niespokojnie.
-Miło mi cię poznać Zofio. Nie krępuj się…- wskazała dłonią na siedzące pod ścianami służki i sługi.-Tylko do dna nie wypij. Lubię ich.-
Dziewczyna wciągnęła ostro powietrze, otwierając usta i odsłaniając kły, a jej wzrok zbłądził do siedzących sług –
Natychmiast jednak odwróciła oczy, zasłaniając usta z zażenowania.
– Dziękuje, ja… Pójdę potem coś upolować.
-Możesz naszych koni popić, na razie możemy sobie na to pozwolić.- zasugerował dyskretnie i cicho Koenitz stojąc tuż obok dziewczyny.
Zofia skinęła głową, i pośpiesznie wycofała się z przyjęcia.
Węgier podtrzymywał barkiem ścianę. Do rozmów się nie włączał. Uznał w końcu dowodzenie Koenitza to i czekał aż tamtej dyplomację poćwiczy. Oczami wodził chwilę po sługach gospodyni oceniając czy coś jadalnego się wśród nich odnajdzie. Byli to jednak ludzie prości i usłużni, a tacy mu nie zwykli przechodzić przez gardło.
- Pani - skłonił się Honoracie z diabelskim błyskiem w oku, mogłoby się zdawać, że się chce oficjalnie przywitać. Ale w istocie było to taktowne pożegnanie bo po tych słowach wyszedł w ślad za Zosią. Spod kominka dobiegło ciche westchnięcie. Marta uniosła się lekko na zydlu, by za Zachem ruszyć, ale odpuściła zaraz i opadła na powrót na drewniane siedzisko. Jej wysokie trzewiki suszyły się przy ogniu razem z mokrymi onucami. Spod wystrzępionej krawędzi starej spódnicy wystawały bose stopy Gangrelki, blade, szczupłe, o długich palcach poplamionych niedawno trawą. Marta na niuanse etykiety wyczulona nie była, ale bezbłędnie rozpoznawała, gdzie obyczaje są swobodniejsze, i na ogół nie omieszkała z tego korzystać. Tedy zaraz po tym, jak się sobie z Honoratą z imienia i klanu przedstawiły, rozbójniczka zajęła upatrzone miejsce przy kominku, odpowiednio oddalone od ognia, ściągnęła przemoczone buty i pozwoliła sobie poczuć się jak u siebie, jakby zwyczajowe "mój dom waszym domem" było faktyczną deklaracją, a nie grzecznościowym zlepkiem nic nieznaczących słów. Uwagę podzieliła pomiędzy trzaskające w kominku płomienie i psa, myśliwskiego ogara, co się za nimi do komnaty z podwórza wcisnął, a teraz siedział z głową na jej kolanach, pomrukując, gdy za uszy targała go pieszczotliwie.

Klan gospodyni zaskoczył ją lekko, przekonana była, że Gangrelka ma ich podjąć w Smoleńsku... Gdy Zosia odmówiła walki, nawet miała ochotę spytać, czy w tej sytuacji, jeśli Marta zasini Honoracie pięścią jej gładkie liczko, to będzie primogenem Zelotów... ale krotochwila mogłaby zostać źle przyjęta i za kpinę uznana. Marta wolała nie drażnić dzisiaj Brujah, nie gdy jej ludzie na ziemi należącej do Zelotki zwierzynę na tryznę upolowaną zaczęli już oporządzać i obielać, i rożny sposobić. Nie gdy Zelotka tak miło z poczęstunkiem ich powitała, chlebem i solą tej ziemi, możnaby rzec. I wyraźnie nie uznawała kielichów, co nie mogło nie wzbudzić Marcinej sympatii.
Gangrelka dwa razy zapraszać się nie dała, wstała od ognia i do sług przeszła, bosymi stopami roztrącając łodygi wonnego tataraku, którymi posadzka była zasłana. Jasnowłosa służka, w którą wlepiła nieruchome wilcze spojrzenie wyciągnęła ku niej nadgarstek, ale gest odbił się od zupełnego braku zrozumienia. Marta podaną dłoń owszem ujęła, ale zawinęła zaraz jak w tańcu, tak że ręce dziewki i jej zaplecione wokół ramion służkę unieruchomiły. Rozbójniczka wgryzła się pod luźno splecioną kosą w kark, co się od wiosennego słońca zdążył opalić już na smagło. W komnacie, w której po wyjściu Zofii i Zacha zaległa cisza, rozległo się zadowolone chłeptanie.
Widząc, że wszyscy rozleźli się Sarnai słowa skierowała do Honoraty:
- Miszka to Gangrel, tak? - upewniła się w swej wiedzy, przekazanej przez Jana - Ilu Toreador klan ma luci? Ile męszóf, ile kobiet? Wszyscy oni zamknięci miency sobo czy powionsania majo wśród luci co się Miszki nie słuchajo? Ilu ghuli i sług ma Miszka? Gdzie jego leże - lasy spore tu? - zarzuciła Brujah pytaniami, sama skupiona i mimo uszu puszczająca dobiegające chłeptanie.
- Miszka bo ponoć całe plecy ma w futrze i misiowaty jest… Tak, to pan Gangreli i kniaź tych ziem. Samozwańczy kniaź. Toreadorów w sumie jest piątka… czterech mężów, jedna niewiasta.- zaczęła wyjaśniać Honorata.- Cała piątka mieszka w mieście, a przewodzi Abraham… jubiler, do tego jest Izaak… kantor w bożnicy, kuśnierz Ibrahim i Elimelech introligator i iluminator oraz skryba zarazem. Oraz Salome co dom występku prowadzi i przy okazji jadłodajnię dla naszego rodzaju. Żydki są zastraszeni... ale kto ich tam wie. Miszka ma około dwudziestu dzieci na swe rozkazy, oraz pewnikiem trzy razy więcej ghuli i czeladzi. Siedzi gdzieś w starym dworku czy zamku wśród lasów. Dokładnie to nie wiem, bo droga kręta i tylko jego dzieciom znana… twierdza jest dobrze ukryta wśród lasów, by Kościej nie mógł jej odszukać. A tak w ogóle to Miszka każe się tytułować… starostą Bolesławem Janikowskim herbu Abdank, ale zwieść się nie dajcie, ma takie samo prawo do bycia starostą jak do bycia kniaziem. Lubią tu tytuły w okolicy.- zaśmiała się chrapliwie i skupiła spojrzenie na jednookim krzyżowcu.- A co ty się tak dziwnie wgapiasz we mnie, co?
- Jestem z krwi Toreadorem, rzecz to moja piękno podziwiać
- rzekł głosem szorstkim niczym dźwięk miecza osuwającego się po tarczy.
- Znam to spojrzenie… myślisz, że skoro się na wsi siedzę, to ja głupia gęś?- burknęła Honorata.- Ty mi zerkasz w aury, jak te Żydki ze Smoleńska. Co nie dość, że jest chamskim, to jeszcze głupim zachowaniem. Za coś takiego Miszka urwie ci ręce, a Kościej… lubi bardziej sadystyczne formy zadośćuczynienia szlacheckiemu honorowi. Co za… bezczelność, tak uchybiać gościnności staropolskiej.
- Ja mam tylko taką twarz. To pewnie przez mój brak drugiego oka osąd jaśniepani zachwiany -
szczęki Toreadora zacisnęły się na koniec zarysowując mięśnie żuchwy. Wzrok zaś powędrował ostentacyjnie z twarzy szlachcianki na jej dekolt.
Sarnai za to zęby lekko odsłoniła patrząc na mości Brujah:
- Goszczi swych zwykłasz od głupców wyzywać albo i chamów? Jan inne mniemanie o Tobie przestawiał… - rzuciła w twarz Honoracie zirytowana - I czemu Miszą alibo i Koszczejem straszysz i sze zastawiasz? A mosze szama o szobie jak o głupiej gensi dumasz, hm? Czy to miejszcze szwente, sze mocy nie wolno uszywacz? - Tatarka oczy zmrużyła czując gniew rosnący powoli. W oczy Brujah się wpatrzyła ciekawa jej odpowiedzi na rekurs do jej buty. Zelotka to z pewnością nie była...
- Nie jest to miejsce święte, ale gościnność zobowiązuje.- przypomniała Honorata nie zrażona wyrzutem w głosie Sarnai.- Miszka i Kościej są bardzo drażliwi w tym temacie, bo podsyłają sobie nieustannie uszy i oczy do podglądania się nawzajem. Mogą wziąć was za szpiegów stojących po drugiej stronie… więc trochę… powściągliwości na przyszłości. I tak… czuję się urażona waszym brakiem zaufania do mnie. Jako jedyna stoję po waszej stronie, gościny wam udzielam, wiedzę przekazuję i co… uważacie mnie za kogoś niegodnego zaufania?-
Sarnai oczy przymknęła by z kolei śmiechem nie parsknąć na słowa Honoraty. Mówi o powściągliwości, braku zaufania widząc ich po raz pierwszy w życiu. Oczekuje tegoż samego i całowania może dziobków wzajemnie.
- Po drugiej sztronie? Sztronie czego? Waszak tutaj buntowników nie ma. - oczy zmrużyła ponownie - A co to powszczongliwoszci to wyzywanie goszczi swych raczy samo polskim swyczajom uronga. Chocz ja - dłonie rozłożyła z uśmieszkiem - znafco jak fidacz nie jestem.
Gdyby mogła lub musiała westchnęłaby. W zamian za to założyła jedynie ramiona na piersi.
- Po stronie konkurenta. Dotąd Szafraniec zwodził obu przymilną obietnicą sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi. Teraz… prędzej czy później będziecie musieli się opowiedzieć po jednej ze stron. Nie da się długo siedzieć okrakiem na dwóch koniach. Zwłaszcza gdy w przeciwne strony zmierzają. Miszka i Kościej to dwa szachujące się króle na szachownicy smoleńskiej. A wy… możecie być języczkiem u wagi, która da jednemu zwycięstwo… choć ja życzę porażki obu.- uśmiechnęła się z przekąsem Brujah.
- Jeszli tak jest jako rzeczesz, to sama masz swoje interesa w zmianach. A skoro tak, tym mondszej byłoby nie wyzywacz zaufanych Jana i goszczi swych. Bo dowodu żadnego na uszczycze moczy jeszcze nie masz. A szłowa Twe traktowacz mozna na wiele sposobów na pszykład pszyczynek do wyzwania do walki. Szkorosz rady udzieliła to udzielam i ja. Na pszyszłoszcz rzecz jasna.
- Nie mam nic przeciwko walce… zwłaszcza potyczki do pierwszego zwycięstwa. Nuda tu na prowincji.-
uśmiechnęła się Zelotka odsłaniając bardziej kiełki.- I owszem mam interesa… Inaczej bym się z Szafrańcem nie sprzymierzyła. Ale wiedzcie że póki co… nie macie w Smoleńsku innych sojuszników. Wpływy krakowskiej koterii docierają tylko do mojego folwarku, nie dalej… Tam jeszcze Diabły i samozwańczy kniaź karty rozdają.-
- Trzeba było od razu móficz, że Ci tęskno do skóry przetrzebienia i pomocy prosisz -
Sarnai kły nie kiełki odsłoniła… w dzikim uśmiechu - Pomócz mogę w tem temaczie.
Jaksa wstało od stołu i wszedł miedzy Honoratę a Sarnai. Skierował spojrzenie na tatarkę patrząc wymownie. Po czym spojrzał na jaśniepanią Jasnorzewską:
- Wybacz, jeśli poczułaś się urażona. Niesłusznie jak mniemam. Przejdźmy do dalszych rozmów, nie żywiąc zbędnej urazy.
Sarnai głowę zadarła spojrzeniem roziskrzonym wbijając się w Toreadora. Zęby zacisnęła i warkocz wokół szyi okręciła. Nienawykła do innych wstępujących w jej drogę.
Odstąpiła krok świdrując to Honoratę to Jaksę spojrzeniem.
Trudno było powiedzieć co myślała Honoratka, ale gniewne spojrzenie świadczyło o tym, że i jej nie w smak było wtrącenie się krzyżowca. Niemniej dała temu pokój... na razie.
Sarnai stanęła obok krzyżowca przysłuchując się dalszej rozmowie.

Marta dziewkę wyzwoliła z kurczowego uścisku i przyjrzała się wylęknionemu liczku, głowę krzywiąc mocno. Do trzosu chudziutkiego sięgnęła.
- Naści - ujęła dłoń dziewczyny i położyła na niej monetę - Chustkę ci poplamiłam - wyjaśniła cicho i przeszła przez komnatę, by za plecami Koenitza i kalwina stanąć. Chwilę się w pancerzu łopatkę Ventrue kryjącym przeglądała, kroplę krwi spod ust palcem starła i nachyliła się sztywno wpół pomiędzy Patrycjuszy.
- Wilhelm Koenitz - wyszeptała. - Sie mögen ihr Vermögen in eine vorübergehende Unterkunft? Wir bleiben hier?
-Ja. Das ist eine gute Stelle, denn jetzt.-
odparł cicho Wilhelm.
- Sie sie mit dem Herzog von Krakau sind in Kraft Fixierung? Sie geben uns Gastfreundschaft, für wie lange und unter welchen Bedingungen? Und was wird aus uns im Gegenzug erwartet - pociągnęła równie cicho pytania, które nie powinny paść z jej ust.
-Es ist unhöflich Fragen in der Öffentlichkeit trocken zu fragen. Aber ich bin in privat mit ihr zu sprechen gegangen.- wyjaśnił cicho Wilhelm.
Marta skinęła, po czym wyprostowała się i pochwyciła spojrzenie Honoraty.
- Masz może mapę ziem tych, Honorato Jasnorzewska?
- Niezbyt dokładną...niestety.-
stwierdziła Zelotka.
- Obaczyć możem? Misza ów… przyjezdny jest czy tutejszy od wieków?
- Miszka siedzi tu od Piastów, Kościej nieco krócej.-
wyjaśniła wampirzyca gestem wskazując słudze, by po mapę ruszył. Jej podejrzliwe spojrzenie skupione było zaś na krzyżowcu.
- Których Piastów? - uściśliła Marta poważnie. - Był taki, jak mu tam, Piast Kołodziej… - Podążyła za spojrzeniem gospodyni i uniosła lekko brew.
- Nie powiedział, ale był tu już gdy zjawili się Torreadorzy, był tu gdy przybył Haszko… chyba… zawsze był.- wzruszyła ramionami Brujah.
- Bywały Gangrel - poweselała nagle Marta. - Rzecz… niebywała. Jakie zaś tytuły i imiona Kościej lubią? Czy też prosto w twarz Kościejem go zwiecie?
-Bojar Jaromir Siebrienicz. Jego wysokość, magnificencja… albo Uzurpator Kościej jak zwą go inni Tzimisce żyjący na Rusi. Siebrienicz nie pochodzi z nich. Przybył od południowych Słowian i wykroił sobie własną dziedzinę podczas najazdu mongolskiego na Ruś.-
wyjaśniła wampirzyca.- I nie lubi być nazywany Kościejem, choć jest ku temu powód.
- Hmm? -
Marta przysiadła na stole przy Patrycjuszach, kolano dłońmi objęła i bosą stopą zakołysała w powietrzu. - Bo głupi lud w bajdy wierzący ryje mu jak dziki w ziemi na jego włościach, zasiewy psowając? - Uśmiechnęła się leciutko, wpierw do Honoraty, później do kalwina. - Serca szukając - wyjaśniła. - Jest taka gędźba stara o Kościeju, wielkim nieśmiertelnym czarowniku, co serce odjął ze swej piersi i ukrył zmyślnie.
- To nie jest bajda. Jaromir to właśnie zrobił. Dzięki temu nie można go powalić przebijając kołkiem serce. Bo jego serca nie ma w jego piersi, tylko jest gdzieś indziej skryte. Ot… czary Tzimisce.-
wzruszyła ramionami Honorata.
- Możesz coś o nim więcej.. rzecz. O samym bojarze?- zapytał Wilhelm.
- Ma duży zamek, sporo ludzi… od pięciu do dziesięciu potomków, w zależności od tego ile mu Miszka ostatnio rozerwał. Ponoć paru Kainitów w kazamatach pojmanych, w tym jednego biegłego w ożywianiu zwłok. I sporo własnych kreatur…. diabelską magią poczynionych. I trzeba mu przyznać… ma carski gest.- wzruszyła ramionami Brujah.
Stopa Marty zatrzymała się wpół ruchu. Rozbójniczka z otwartymi ustami wpatrywała się w oczy Italczyka, jakby mógł jej jakoś pomóc.
- Coś głęboko chyba schowana ta mapa - rzuciła spiętym głosem - Albo piwniczka z winem po drodze leży… A… o co im poszło? Staroście kniaziowi i magnificencji bojarowi? Poza tym, że o władzę, ziemię i krew, jak zwykle?
- Oba to koguty… aroganckie dumne i uważające się za najważniejszych Kainitów w okolicy. Obaj mają się za kniaziów. Smoleńsk jest po prostu za mały dla nich dwóch. Poza tym po drodze zginęło kilkunastu potomków po obu stronach… ale to tylko mały detal. -
wzruszyła ramionami wampirzyca, podczas gdy sługa wrócił ze sfatygowanym pergaminem. Luźnym szkicem miasta z zaznaczonymi murami i najważniejszymi drogami, oraz pomniejszymi wioskami i mieścinami w okolicy.
Marta zrazu zaborczo zawładnęła mapą, ale zreflektowawszy się po chwili, przesunęła ją na środek ławy, by każdy kto ciekaw zerknąć mógł.
- Co nie jest detalem? - spytała machinalnie, po czym palcem pacnęła w punkt na mapie. - Tu włości twoje? Jako daleko? I gdzie Miszy i Kościeja władztwa?
- Kościej jest poza mapą… jego włości obecnie do Rusi należą. Moja wioska jest tu… a dworek Miszki… gdzieś w tym lesie.-
wskazała gestem Zelotka, wszystkim którzy nachylili się by spojrzeć.
- Giacomo Księże… potrafiłbyś mapę skopiować? - spytała Marta.
- Nie bardzo.- stwierdził Giacomo, a Honorata dodała.-Ale w Smoleńsku da się.
Rozbójniczka skinęła głową.
- Rzekłaś, że w mieście Kainitka przejezdna. Krasna? Kruczowłosa dama? Oczy czerwone? Hm… Olga? - dodała, chociaż zaiste zabawne by było, gdyby wielka pani wybierała miano podług porad spotkanej pośrodku niczego prostaczki.
- Nie wiem jakie ma oczy, nie widziałam jej jeszcze… ale ponoć olśniewająca.- zadumała się Honorata.- I prawda to...Na imię ma Olga.
Marta mrugnęła raz i drugi zdziwiona. Koenitzowi skinięciem głowy potwierdziła, że to zdaje się być owa włoska contessa im znana… po czym się nachyliła przez ławę, by w mapę w miejscu, gdzie ich zaatakowano stuknąć. Patrycjuszowi w oczy spojrzała i uniosła pytająco brew.
- W drodze tutaj wilkołaki nas zaatakowały. Walczyły jakby rozum postradały. Wiesz może pani, kto mógł się do tego przyczynić? - Zabrał głos jednooki patrząc na Honoratę przeszywająco.
-Hmm… Nie wiem. Natomiast wiem, kto może coś o tym wiedzieć.Miszka z pewnością. No i… jeśli wierzyć włościanom, Haszko mógłby coś wywróżyć, o ile zrozumienie coś z jego bełkotu.-zasępiła się Honorata.
Sarnai się mapie przyjrzała uważnie, miejsca wskazywane sprawdzając.
- Potomkowie Miszki gdziesz zwykli polować czyli mieć swe dziedziny? Miejsca dzie spotkać ich możnaby? - dołączyła z pytaniami do Jaksy.
- Nie mają własnych dziedzin...Miszka trzyma je przy sobie na bardzo krótkiej smyczy. Nawet imion większości nie znam. Ale nie martwcie się… Miszka z pewnością wkrótce się dowie, zwłaszcza jak wparujecie do Smoleńska. Tam zresztą, można poprzez jego ghula z samym Miszką się skontaktować.- wyjaśniła Zelotka.
- Nie ma kniaź ulubieńca pośród pomiotu swego? A Tzimisce? - spytała Marta.
- Dwie… siostry bliźniaczki. Swietłanę i Ludmiłę. W każdym razie miał, gdy ostatnio byłam u niego. Kościej jest bez serca, więc i niezbyt pobłażliwy.- wyjaśniła wampirzyca.
- A to miłowanie u nas w sercu mieszka? - zaśmiała się Marta krótko i perliście. - Lykantropów owych wiela tu u was? Miałaś wcześniej swady z nimi na ziemi swej, Honorato Jasnorzewska? Inni mieli?
- Nie… siedzą głęboko w lasach, starych świętych drzew pilnują i pogańskich obyczajów się trzymają. I łupią kupców po gościńcach. Są raczej na północ stąd jeno.-
wyjaśniła Honorata nie przywiązując za bardzo tej kwestii znaczenia -Nasz kniaź ma z nimi kłopoty czasem… bo ich lasy za swoje uważa, ale tutaj nie ma nic co by ich interesowało. Ani ludzi z ich krwi w Smoleńsku, ani świętych dla nich miejsc już tu nie ma.-
Gangrelka pokiwała głową i nachyliła się na powrót nad mapą. Domków w Smoleńsku namalowanych dotknęła palcem i szepnęła po chwili do Patrycjusza.
- Diejenigen, auf denen legen wir bei uns wohl. Wir laufen Gefahr, entstehen sie. Ist es wert Sie keine Hilfe brauchen?
Pokręciła po tym zaraz głową, na znak, że odpowiedzi nie oczekuje. Koenitz spojrzał na gangrelkę i przytaknął.
Marta wyprostowała się, ręce na ławie wspierając.
- Użyczyłabym później mapy tej. Kopię poczynię i oddam – rzekła do gospodyni. - Opuścić was muszę. Człek mój, co w walce z lupinami padł, na marach leży. Tryznę wyprawić mu muszę i pochować. Zaszczyt mnie i jemu zrobisz, Honorato Jasnorzewska, jeśli przy nas staniesz, gdy druha w drogę wyprawiać będziemy. Jeśli pytania twe mnie dotyczyły, wtedy ci odpowiem. Na wszelkie inne Wilhelm Koenitz i zaufani Jana Szafrańca – wskazała na Sarnai i Jaksę – na pewno znają odpowiedzi.
- Z pewnością tak uczynię.-
stwierdziła Honorata, a Koenitz rzekł zaś.- I ja zamierzam się zjawić na to pożegnanie.
Zdziwienie słowami Tyrolczyka musiało być wielkie, bo się Marta dłuższą chwilę zagapiła na Koenitza, brwi ściągając i odpowiedź jakąś klejąc. Jednak ostatecznie bez słowa kiwnęła głową, spod kominka buty i onucki swoje zgarnęła i na boso wyszła. Za nią pomknął myśliwski ogar Honoraty.
- Gdzie w okolicy można znaleźć stary zmasakrowany totem, przy którym wilkołaki kiedyś odprawiały swoje bluźniercze rytuały? - Zapytał wampir-krzyżowiec.
Słysząc pytanie Jaksy Honorata zadumała się przez chwilę, by rzec stanowczo.-Nie ma takiego w okolicy. Tu prawosławni od wielu lat siedzieli… w okolicy Smoleńska nie ma śladu po pogaństwie, prędzej po mongolskich panach znajdziesz stare bajdy.
- Totem starego boga-wilka. Albo pozostałości po nim. Naprawdę nie ma nic podobnego w okolicy? - wątpiącym tonem kontynuował.
- Nie ma. W każdym razie ja nic o czymś takim nie wiem. Może Miszka wie… ja jednak o żadnym nie słyszałam.- wyjaśniła Honorata.
Rycerz pokiwał głową ze zrozumieniem i przymknął oko.
- Dziękuję. Czy na dworze twoim znajdzie się miejsce dla moich rannych ludzi? Nie są w stanie dalej z nami podróżować, a ich obrażenia wymagają wielu tygodni leczenia.
- Z pewnością, mogę posłać po zielarkę do wsi, ale medyka to trzeba szukać w mieście.-
odparła Zelotka.
- Do ich ran i tak potrzeba czasu. Po medyka poślę jednego z moich ludzi. Jednak ranni nie będą mogli ruszyć z nami dalej do Miszki.
- Jeśli nie zamierzacie go najeżdżać to po prostu poczekajcie na jego zaproszenie, lub… poproście o audiencyję przez jego ghula w Smoleńsku.-
zaproponowała Honorata.
Jaksa nie odpowiedział. Nie jego zadaniem było w tej grupie wydawać rozkazy. Miast tego spojrzał pytająco na Koenitza. On jako doświadczony dowódca powinien raczej zacząć od rozmów niż od bezrozumnej walki. Choć z drugiej strony na rozmowy nie zabierało się ciężkozbrojnych rycerzy.

Szczęknęły drzwi i w progu stanął na powrót Węgier. Elegancko osełedec zaczesał za ucho, kark zgiął dyskretnie przed gospodynią i Koenitzem, by ostatniemu szeptem donieść:
- Ludzi rozstawiłem na posterunkach wokół włości pani Jasnorzewskiej. Pewien jednakoż nie jestem czy namioty kazać rozstawiać, czy nam gospodyni stodoły jakowejś użyczy, choć na lazaret dla rannych. Docelowo tu zostajemy?
- Na pewno przez kilka dni…-
stwierdził Koenitz rozglądając się dookoła w poszukiwaniu ewentualnych przeciwników jego planu.-...To dobre miejsce na odpoczynek, dopóki nie poznamy miasta lepiej.-
- Rozumiem. Każę rozbijać obóz i wyznaczę zmiany wart
- Węgier zwrócił się do Jasnorzewskiej. - Możemy liczyć na udostępnienie jakiś budynków gospodarczych dla rannych?
- Oczywiście.-
stwierdziła Zelotka.- Wydam odpowiednie dyspozycje mym ludziom.-
- Dzięki ci pani -
wzrok przeniósł na Tyrolczyka. - Jakieś dodatkowe rozkazy?


Nie było żadnych rozkazów. Ludziom potrzebny był spoczynek. Rannym spokój. Spokrewnionym zresztą też. Nie przybyli na wojnę, nawet jeśli byli jej zapowiedzią. Gdy przybyli do niej szafrańcowi sojusznicy wyczerpali swe pytania, Zelotka zasypała pytaniami Wilhelma. Kim są poszczególni Spokrewnieni, jakiego klanu. Ilu ludzi mają pod sobą. Ile broni. Ilu z nich zdatnych do walki. No i jakie plany mieli?
Na razie planów… żadnych nie było. Wilhelm za radą Giacomo wpierw chciał się rozeznać w siłach obu adwersarzy w ich planach i obietnicach, zanim wejdą w spór z jednym z nich. Rozpoznanie terenu i sił przeciwnika, było drogą do sukcesu. Koenitz planował też rozbicie sił na mniejsze grupki. Po pierwsze dlatego, że ziemie Honoraty nie wyżywią tylu ludzi, a po drugie dlatego żeby wydawać się mniejszym zagrożeniem dla Gangrela i Tzimisce. Ostatnie czego chciał Wilhelm to być powodem tymczasowego zjednoczenia obu niechętnych sobie wampirów. To jednak miało poczekać na później. Dopiero wszak tu przybyli. Rozlew krwi i wojna mogły poczekać do następnej nocy.


Wspomnienie uderzenia serca, wspomnienie płuc oddychających powietrzem, krew płynąca żwawo w żyłach. Od czasu posmakowania posoki wilkołaka, te wspomnienia prześladowały Jaksę na jawie. Pojawiały się niespodziewanie… Prawdą jest to, że ceni się najbardziej to co się straciło. Miło potęgi jaką nabył z przemienieniem ta tęsknota, całkowicie szalona, wróciła do niego teraz. Gdy znów posmakował życia. Był jednak krzyżowcem, przywykłym do poświęceń. Ofiara ze swego życia, była tylko drobnostką. A tą niezwykłą tęsknotę z pewnością zdusi. I nikt chyba nikt nie zauważył tej zmiany. Nikt poza zamyślonym Giacomo, który od czasu bitwy przyglądał się często Jaksy. Tęsknota minie. Był tego pewny.

Światłość słońca zalała oczy Jaksy nie sprawiając bólu. Światłość która mogła pochodzić tylko z jednego źródła. Padł na kolana osłaniając oczy przed blaskiem. Niczym Mojżesz przed płonącym krzakiem.


W blasku widział bowiem sylwetkę Posłańca. Ni to męską, ni to kobiecą. Skrzydlatą niewątpliwie.
Szept który usłyszał również ciężko było określić… ale brzmiała w nim tęsknota.
- Znajdź mnie. Odszukaj. Proszę…- słodki jak kobiece usta i stanowczy jak męskie spojrzenie. Androgeniczny głos który nie mógł się narodzić na ziemskim padole.

Jaksa obudził się gwałtownie z głośnym krzykiem.


Koszmar. Znów. One nigdy nie odstępują.
Milos podobnie jak bożogrobca śnił. Ale jego sen nie był taki przyjemny.

Strzęp jakim było jego ciało wisiało zawieszone na hakach spod sufitu. Krew skapująca z niego karmiła duże wyżły. Ghule te służyły do łowów… na takich jak on. Komu? Sylwetkom przyglądającym się mu. Kilku. Jednej kobiecej, dwóm męskim.
Gdzie to się działo? W Polsce? Na Rusi? Bałkanach? W niewoli tureckiej?
Nie potrafił ocenić, czuł jedynie ból i pogardę wobec siebie. Czuł że kiwa głową posłusznie, słuchając głosów, które do nie mówiły. Ale treść rozmowy, ta umykała jego zrozumieniu, ta umykała jego pojmowaniu. A może bał się tego co by usłyszał. Bardziej niż bólu i poniżenia?
Upadł.. inne miejsce, inny loch, to samo ciało skrwawione pod jej biczem. Stała nad nim z wyraźną dezaprobatą. Małgorzata. Nie widział jej twarzy, ale słyszał jej głos.
- Musimy wybić ci te myśli z głowy syneczku i niestety musimy to zrobić w brutalny sposób.- jej głos był wyraźny, jak świst bicza.
..Jak jego własny krzyk, gdy zrywał się z koszmaru po przebudzeniu,
W okolicy miejsca spoczynku Zacha stał jeden z jego przybocznych trzymający się w bezpiecznej odległości. Wszak powiadano, że po przebudzeniu Milos bywa nieswój i niebezpieczny. I że czasem po przebudzeniu potrzebuje chwili, by ochłonąć.
W jego dłoni dostrzegł Węgier opieczętowany zwój. Z herbem Topora. Z herbem Tęczyńskich. Jej pieczęć.


Pierwszy dzień za sobą. Gościna u Honoraty zapewniała spokój i wypoczynek dla ludzi Marty, jak i dla niej samej. Choć spokój jest terminem dość… luźnym.
Bowiem w obozie założonym przez ludzi Marty ryczał niedźwiedź.


A dokładniej duży niedźwiedź, który służył Swartce za wierzchowca, ryczał na na ludzi Marty i Diamencika, wyraźnie rozdrażniony. Bestia wywoływała popłoch wśród martowych i zaciekawienie wśród miejscowych.
Sytuacja była wszak kłopotliwa. Ghul należał do Swartki, był więc sojusznikiem. I to dość potężnym. Więc nie można go było skrzywdzić, ale też nie bardzo się go dało opanować. Niedźwiedź był poirytowany i dawał temu wyraz przewracając wszystko co mu się nawinęło i znacząc ściany stodoły w której zostawiono kolasę, wozy i armatę pazurami. Samej Swartki nie było widać z początku. Co nie dziwiło Marty, ta półdzika Gangrelka jak kot chodziła swoimi ścieżkami i podobnie jak robiła co jej się żywnie podobało nie dbając o konsekwencje. Marcie nie umknęło że Swartka wyraźnie się nudziła na wspólnej naradzie. Nie miała też żadnych konkretnych planów względem Smoleńska, była potężną sojuszniczką, ale też… niezbyt wierną. W każdej chwili pod wpływem kaprysu, Swartka mogła zniknąć. Tak jak teraz… prawie. Bowiem Marta dostrzegła iż dzikuska po prostu wlazła na dach stodoły i tam sobie odpoczywa.


Wilhelm chciał się spotkać z Sarnai… Spotkać na osobności. Czemu? Trudno to było stwierdzić. Powodów mogło być wiele. Jednym z nich, nieufność do gospodyni. Na Tatarce wszak Honorata nie zrobiła dobrego wrażenia. Innym, nieufność do któregoś z członków drużyny. Rzecz niepokojąca, ale uzasadniona. Wszak każde skądś pochodziło i krakowskie sympatie i antypatie przywieźli ze sobą. I nie tylko o Kraków chodziło. Czyż i Francuz nie przywiózł ze sobą jakowyś problemów? Wilhelm poprzez swego przybocznego prosił na dyskretne spotkanie na uboczu, przy spalonym dębie za wsią. I tam też się zjawił.
- Wybacz, żem cię tu wezwał, acz chciałbym omówić z tobą plany, które…- przerwał na moment.- Od razu chcę zaznaczyć, że to tylko plany propozycje do rozważenia jeno. Na żadną z nich nie nalegam, ani do żadnej ni przymusem ni argumentami wszelakimi nakłaniać nie będę. Sam się zresztą waham…-
Zamilkł… znów zaczął kręcić wokół drzewa jak pijany drwal. - Potrzeba nam być lisem. Potrzeba nam poznać okolicę tak by nikt się nie wywiedział. Potrzeba nam zdrajców, bo z pewnością i jeden i drugi kandydat na kniazia, będzie próbował nas kupić swoimi darami. Skłócić między sobą. Musimy ich jakoś przechytrzyć, musimy być krok przed nimi i… Giacomo mówił, że czasem lepiej podsunąć kogoś, niż pilnować się przed zdradą.-


To co zobaczyła Zofia po przebudzeniu było… zaskoczeniem. Spódnice, koszuliny, halki, korale … wszystko wyszywane, wszystko przyciągało oko swymi kolorami. I białe koszule z kolorowymi haftami wabiącymi oko i pasiaste spódnice we wszystkich kolorach tęczy. No i pośród nich była ona. Honorata siedziała pośrodku tego kolorowego “straganiku” i przyglądała się Zofii. By w końcu rzec.- Są twoje. Co prawda to chłopskie odzienie, ale będziesz się w nich dobrze prezentować. Potem się pomyśli o czymś bardziej odpowiednim. W końcu moja bratanica nie może przynosić mi wstydu.-
Bratanica? Co ? Jak? Zanim te słowa zdążyły opuścić usta Zofii, Honorata kontynuowała.- Nie wiem jakie miano i jaką historię mają twoi kamraci dla śmiertelnych, ale dla ciebie… mojej protegowanej z racji przynależności klanowej, takie pokrewieństwo wydaje mi się odpowiednie.-
Uśmiechnęła się pobłażliwie.- Będę cię miała na oku i poznam cię lepiej. A i ty mnie. Jesteśmy wszak z jednego klanu i winnyśmy się wspierać, nieprawdaż?-
Znów nie dała Zofii dojść do głosu, wstając i nie przerywając przemowy.- Tak więc będziesz Zofią… Jasnorzewską, sierotą przygarniętą przeze mnie, po tym jak twój rodzinny majątek, a przy tym brata mego, został spustoszony przez… hmmm… pruskich grasantów? I ty jedyna ocalałaś.-
Przybliżyła się do oblicza Zofii i spytała.- A ty co o tym sądzisz?
Wreszcie dając biedaczce dojść do głosu.


Zebranie… kolejne zebranie wszystkich Spokrewnionych miało wreszcie służyć konkretnym celom. Wilhelm jak na przywódcę przystało stał na środku pomiędzy nimi i przemawiał. Krótko i konkretnie. i sensownie. Nie ma co czekać na ruchy innych. Z pewnością taka ilość ludzi i kainitów w majątku Jasnorzeskiej nie umknie długo spojrzeniom tutejszej koterii. Trza więc wyjść z inicjatywą i uderzyć na nich niespodziewanie. Przez uderzenie rozumiał zapoznanie się z tutejszymi wampirami i to wszystkimi na raz, co by nie mieli okazji uzgodnić reakcji na obcych między sobą. Należało wykorzystać liczebność i odwiedzić wszystkich na raz. Oczywiście obaj kniaziowie byli poza zasięgiem, więc pozostawało rozmówić się z resztą. Honorata wiedziała gdzie można znaleźć większość. Do jakiej karczmy chadza Stiepan Piesiński, znała położenie przybytku wampirzycy Salome, oraz wiedziała gdzie zastać Abrahama… przywódcę Toreadorów. Pozostała trójka była trudniejsza do napotkania. Był jeszcze jurodiwy Haszko w zrujnowanym monastyrze, choć tego to akurat Honorata odradzała oraz… Była jeszcze Olga co w Smoleńsku się zatrzymała. Honorata wiedziała w którym zajeździe. Pozostało więc się rozdzielić i rozmówić z nimi, co by wywąchać ich nastawienie i samemu dobre wrażenie ostawić.
Diabeł, jak zwykle, tkwił jednak w szczegółach. Kto do kogo miał jechać?
Tu Koenitz nie chciał narzucać, a po dobroci się dogadać w tej sprawie z resztą Spokrewnionych.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-06-2016 o 16:59.
abishai jest offline  
Stary 23-06-2016, 22:35   #75
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Stypa

Giacomo nad zwłokami zbójcy kilka słów rzekł, a zaraz po nim pop z włości Honoraty ściągnięty po rusku pozawodził, bo Popielski zdania dobrego o „psiej wierze” kalwina nie miał i uważał, że niżej katolikowi nieba przychyli prawosławny niż jakiś pludrak. Pop odszedł wkrótce po spełnieniu kilku toastów, ale żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, by zmarły miał zostać niebawem oddany ziemi.
Bilecki jak leżał, tak leżał na wozie na marach witkami wierzby i gałązkami brzozowymi wyłożonych. Czystszy się wydawał niż za życia, a porządniej odzian na pewno. Co kto ze zbójów lepszego miał, to zmarłemu oddał. Twarz przez lupina rozerwaną Halszka mu chustką przesłoniła. Szablę mu jego nagą na piersi położyli – a obok ciała na marach a to róg myśliwski, to pas zdobiony, to nóż o rękojeści srebrem szamerowanej. Wokół nieboszczyka pięć ruskich niewiast czarno odzianych się rozsiadło, zawodziły one płaczliwie wysokimi, jękliwymi głosy, zalewały się łzami. Zbójcy mięsiwo wprost z połcia obracającego się nad ogniem obrzynali, pili na umór i – rzecz dziwna – żałoby po nich znać nie było, prędzej radość i dumę jakąś przedziwną.
- Milosie Zach. - Marta wyrosła z ciemności za plecami Węgra. Nie była sama. - To jest Arunas Bilecki. Zmarłego naszego brataniec.
Chudy szlachcic o rzadkim włosie i wąsie kołpakiem trawę zamiótł.
- Jako żem już Marcie naszej mówił – oznajmił poważnie przybyły – Pędziłem co sił za wami, lecz po drodze była karczma, a w niej pannica o gładkim liczku. Nie przyjęła dobrze mych awansów, jeszcze gorzej je przyjął konkurent do jej wdzięków. Wyzwał, bezbożnik, na pojedynek. Ani chybi by się popisać. Walkę ów szlachcic przegrał, ranion w bok, inaczej się to skończyć nie mogło... - Arunas prasnął dłonią w rękojeść szabliska. - Dość mściwy i dość bogaty jednak był ten psubrat. Posłał najemnych zabijaków za mną niewinnym. Zbaczać z drogi musiałem, by zgubić upartych łowców. I w końcu im się urwałem! Wtedy dopiero ruszyłem z kopyta za wami Smoleńska i oto jestem! - zakończył i wąsa podkręcił. Zaleciało kiepską gorzałą.
- Zostaw nas, Arunas – wcięła mu się Marta, bo zaczynał się zbierać do opowiadania kolejnej historii. - Popij za wuja i odpocznij. Od jutra ciężkie nam się terminy szykują.
Węgier z uwagą wysłuchał opowieści młodziana ale poskąpił komentarza.
Przysiadła na kłodzie obok. Oczy świeciły się jej mocno. Mocniej niż zazwyczaj. I język plątał się cokolwiek.
- Kłamał, wiesz... Zachlał gdzieś i zabajdurzył. Ale on naprawdę w szabli chwat... jakby walczył, iście by tak było jako nałgał – mruknęła głosem zgaszonym w kierunku swoich trzewików. - Popielski mi powiedział, że ci się wygadał.
Zach ujął Marty dłoń, delikatnie jakby się obchodził z kwiatem.
- Nie wiń go. Nie chciał gadać. Ale wyjścia nie miał - wierzch jej rączki do ust przywiódł. - Martwiłem się.
- Akurat. Akurat, że nie chciał - parsknęła. - Pół wieku mi wisi przy rękawie. Myślisz, że nie znam go… - machnęła ręką. - No to co. Teraz. Jak już wiesz.
- Wiem jedynie, żeś pojechała tam się modlić i ofiary składać. Ale mnie chwaty twoje zapewniali, że nie ze zwierzyny łownej ni hodowlanej. To i zastanawiałem się, fakt, czy wianki bogom swym wyplatasz albo jadło duchom leśnym nosisz i napitki - unikał jej wzroku choć dłoni nie wypuścił. - Bo chyba ludzi… - zająknął się - w to nie mieszasz, co Martuś?
Zacisnęła palce Zachowe w garści, aż kości zagrzechotały o kości.
- Robię to, co trzeba. Zawsze. Ani mniej, ani więcej... - zapatrzyła się hipnotycznie w wielkie ognisko, które jej ludzie rozpalili. - Widziałeś, co lupinów krew z Jaksą zrobiła – zmieniła nagle temat. - Musiałam sprawdzić sama. Czarownikowi... nie ufam. W bitce bronił moich ludzi, ale to nie znaczy, że mi prawdę powie. To i zamieszałam człeka w to... - mruknęła coś jeszcze, cicho i niezrozumiale. - Chcesz mnie odprawić? - wymamrotała wreszcie.
- Nie pleć głupot - wyjął dłoń z uścisku po to tylko by pogładzić Martę po białym policzku. - Jesteś mi droga i na wiele rzeczy przez palce mogę patrzeć. Ale obiecaj, że więcej nie będziesz. Ludzi. Lekką ręką tak… odprawiać. Z tego świata. Mnie do świętości daleko ale tak Martuś nie można. Bo ci serce zwiędnie i się w drobny mak rozkruszy - palce spłynęły na wysokość Marcinego mostka. - A jak tam nic nie będziesz miała to i ludzie, i wiara, i ziemia i ja także, wszystko ci zobojętnieje. A tego bym bardzo nie chciał.
Przed ogniskiem Karaut i świeżo przybyły Arunas, do samych portek rozdziani, starli się nagle, rękami opletli, każden zaparł się mocno. Inni zbójcy krzyczeli, wrzaski mieszały się z zawodzeniem płaczek. Pijana w sztok Halszka tańcowała ochoczo i samotnie wokół mar z nieboszczykiem.
- Pewnie i rację przy tobie – szepnęła Marta, błądzące palce w dłoń schwyciła. - Ojciec tak miał. Niewiele go tykało... Kiedy mówiłam, że bogiem był. To właśnie to rzec chciałam. Naprawdę jest bogiem. Nie takim od kwietnych wianków, Milosie Zach. Muszę go zabić. - Głos się jej zrobił nagle zimny i nieprzyjemny. - Muszę go ubić. Na zawsze. Ażeby nie zmartwychwstał.
Wyzwoliła rękę Węgra z kurczowego uścisku.
- Tak, ubiłam tego kmiecia na koniec. Nie, nie lekką ręką. Dumna z tego nie jestem, chwały mi to nie przyniosło. Ale robię to, co muszę. Muszę chronić ciebie, siebie, Zofię i tę latawicę Swartkę. Muszę chronić tego dzieciożercę Giacoma. A w tej krwi jest coś złego.
- Nie za wszelką cenę Martuś. Nie - zaprzeczył energicznym ruchem glowy. Osełedec zadrżał.. - Zrobiłaś, nie cofniesz. Ale masz mi przyrzec. I nie ma znaczenia, że chcesz chronić. Ja takiej ochrony, krwią tych co niezawinili, przypłaconą… Ja nie chcę. Zosia pewnikiem jeszcze bardziej. Tym najmniejszym, najbardziej bezradnym się najmocniej obrywa. Tak nie powinno być. I nie z twojej ręki.
Brwi mocno ściągnięte dowodem były, że ważka to dla Zacha sprawa.
- Dobrze. Nigdy więcej. - Marta zakolebała chwiejnie głową, włosy się jej nastroszyły. - Na imię ojca, przyrzekam.
- Z ojcem ci twoim pomogę, obiecałem. Jeśli jest jak mówisz. Jeśli nic już w nim nie ma ponad okrucieństwa i głodu. Jeśli ci zagraża. To jakby nie było wyboru.
Pokręciła przecząco głową, gwałtownie i szybko, ale tematu nie podjęła.
- Kmieć zrobił się bardziej żywy. I oszalał.
- Czyli krew go nie zabiła. Pasuje do wstępnej teorii, że pochodzi od Kainity. Wilkołaki czy vhozdy, stary wampir je stworzył bądź skaził. Wampirza krew podana człowiekowi powinna raczej omamić. Błogostan sprowadzić. Ale szaleństwo? Bardzo stara musiałaby być… Blisko samego Kaina?
- Może… silniejszy się stał. Wytrzymalszy. W pełni męskich sił - dłonią zamachała przy podołku. - To raczej nie krwiopijów cecha z kolei. Rany leczył. Nie tak szybko jak lupin, nie tak szybko jak wąpierz, ale… brzuch mu rozpłatałam. Zaleczyłby to. Śmiertelnicy od takich umierają. I oszalał, zupełnie… Jeśli tyle siły zostało w krwi przez jeszcze innego podanej, to znaczy, że silna musi być niebywale. Bo to tak, jakbyś się z ghula cudzego napił i efekt jakowyś poczuł. Tedy myślę, że Jaksa teraz… jakby chory. Krwi nikomu dawać nie powinien.
- Możesz mu to zasugerować, choć pewnie i tak zrobi jak zechce. Co do tej siły rację masz. Przerażająca myśl. Krew tak rozcieńczona a takie efekty niesie. Nie wykluczałbym wampira.
- I ja nie wykluczam wcale. Tym bardziej że lupiny te, umu pozbawione, lazły niemały kawał drogi rozpiechnięte choatycznie by się nagle przed nami w pięść zbić. I każden walczył osobno, ale w jednej chwili uderzyły. Coś je pchnęło, ot co. Do wędrówki i do walki.
- Jak się ghula karmi krwią to i mocy szczątki można tak przekazać. Jeśli krew tamta pochodzi od jednego z pierwszych może być tak mocą przesycona, że i siłę i regenerację i inne specjały może w człowieka wtłoczyć. A męskość… cóż, jednak człowiekiem nadal jest. Pożądanie taka pożywka w naturalny sposób mogła wzbudzić. Skoro jej łakną, ludzie, Jaksa… to co jak by obaczyli właściciela? - potarł zarost na policzku. - A ty? Nie czułaś nic? Z Jaksą ramię w ramię stałaś a on się rzucił jak sęp na truchło. Może jako Rzemieślnik łatwiej pokusą ulega?
- Czułam, że jucha jest dziwna. I inna. Co czuł Jaksa, to Bóg raczy wiedzieć.
Roztrząsanie tego, co świętobliwy rycerz zrobił z ciałem lupina nie przychodziło Marcie łatwo i temat porzuciła. Z wyraźną ulgą.
- W każdym razie… według słów Honoraty to, co o Kościeju bają, że serca nie ma, to prawda najprawdziwsza. Może i inne części bajędy takoż prawdziwe? Kościej ponoć wodę żywą i wodę martwą miał w posiadaniu. I ta woda żywa, to ona… wszelkie rany leczyła. Nawet najcięższe, Milosie Zach.
Zawiesiła głos, ręce splotła na podołku i z chrzęstem wyłamywała palce.
- Widzę do czego zmierzasz. Że to ona wieśniakowi rany zasklepiała. Może woda żywa to tylko nazwa na starą wapierską krew? Martwa dawała zdaje się nieśmiertelność to i tu można analogie wychwycić. Martwa woda i żywa woda to nic jak dwóch Kainitów. Takie mam przynajmniej pierwsze skojarzenie. Mówisz, że ją Kościej ma w posiadaniu? Jako więźnia w lochach zamkniętego?
Pokiwała głową na potwierdzenie. Przypomniała, że Honorata o wielu jeńcach mówiła, w tym jednym takim, co martwych ożywiać potrafi. Co według bajęd potrafiła żywa woda… czy też martwa woda. Marta za bardzo nie pamiętała.
- Aleć nie do tego zmierzam. Idzie mnie o to, że gdyby odsączyć od tego to szaleństwo, które niesie, to może by się udało ciebie uleczyć.
- Wodą? - steżała mu twarz w wyrazie pewnego niedowierzania. - Żywą?
- Czymś. Tym co odmieniło lupiny. Nazwij to jakkolwiek.
- Wieśniaka tym nakarmiłaś i oszalał. Myślisz, że jak się z samego źródła napiję to dalej będę Milosem Zachem? Czy czymś już zgoła innym? Nie wiem czy chce sprawdzać.
- To tylko - możliwość. Po Jaksie się już chyba nauczyliśmy, żeby byle gówna do ust bez zastanowienia nie brać. I tak naprawdę - to bajdy są, choć myślę, że jakaś prawda tam sie kryje. Ot, chciałabym, żebyś wolny był - wzruszyła ramionami. - Co powiemy Koenitzowi?
- Na razie chyba nic. Nasze gdybania nie warte są jeszcze by je z górą konfrontować. Jak będą fakty, konkrety, wtedy się temat wzruszy. Chyba, że chcesz im problem zaznaczyć.
- Na razie tyle, żeby na Jaksę oko mieć. Bo cokolwiek to jest, odbierało rozum wszystkim, którzy to wypili.
- Ale Jaksa zdaje się normalny. Efekt mógł być czasowy albo… utajony.
- Gdy skosztujesz lupińskiej krwi, nie stoisz jak ostatnia łajza, nie oddajesz pola, gdy cię ktoś atakuje. Odrywasz mu głowę razem z kręgosłupem, a z flaków robisz sobie naszyjnik - odparła Marta spokojnie i łagodnie. Palce wepchnęła pod suknię na karku, gdzie sierść spod tkaniny wystawała.
Przyznał jej rację skinieniem.
- Jedno mnie jeszcze zastanawia skoro Kościej jakoby serca nie ma. Tzimisce potrafią w obrębie ciała, swojego lub innego, modyfikacje różnorakie poczyniać. Ale nie słyszałem o przypadku by serca się całkiem nogli pozbawić. Zmienić położenie, owszem. Zamiast w piersi, w udzie trzymać… - skrzywił się. - Za to inni Kainici potrafią je z siebie wyjmować. I chować. Głęboko. W podziemnych kryptach. Czy sarkofagach.
- Jacy inni?
- Wyznawcy Seta. Ale trochę za daleka droga dla nich, by na ruskich ziemiach się zagubić. Widziałem kilku, jak król Węgierski, Andrzej, wyprawą krzyżową dowodził.
- Znaczy, z Ziemi Świętej? - upewniła się Marta. - A wiesz ty, że tu szlak handlowy dawniej szedł. Ruskimi rzekami, ode zimnej północy aż po takie morze ciepłe, co na południu leży, i ludy tam bardzo bogate. Tutaj lupiny z północy bywały, Dzieci Boga-Wilka. To czemu i nie jaki południowy krwiopij bez serca.
- Niewykluczone. Trzeba to mieć na uwadze.
*

Stypa bardziej przypominała wesele.
Marcina brygada zadbać chciała koniecznie by stosowny zbójecki blichtr towarzyszył zmarłym w ich ostatniej podroży, a i żywi mogli z niego przy okazji uszczknąć.

Marta, ewidentnie pod dobrą gwiazdą, konferowała o czymś z Koenitzem, kolebiąc po pijacku głową, aż się pasma ciemnych włosów kołysały jak witki wierzbowe na wietrze, wilka swojego gładziła po łbie. Dyskusja ucięła się szybko jak nożem i równie ostro, bo Tyrolczyk powstał i odszedł, a Marta zakosami pomaszerowała do Węgra, po drodze jednego ze swych ludzi odepchnęła aż się zatoczył, gdy jej drogę zastąpił. Diament biegł za nią tak samo zjeżony jak jego pani.
- Idę w las – wypluła, nachylając się nad Zachowym ramieniem. W jej poplątanej okowitą mowie przebijało się jakieś przedziwne i miękkie szeleszczenie obcego akcentu. - Bo komuś łeb upieprzę. Czyń za mnie honory.
- Ochłoń - Węgier skinął tylko. Miał pytać o powody jej gniewu ale szybko odpuścił bo rozeźlona Marta traciła z zasady na rozmowności. - Przed świtem wrócisz?
Rzuciła przez ramię, że mogiłę kopać będzie i ruszyła na przełaj pastwiskami w stronę lasu.
Honoratka pojawiła się dość późno. Pewnikiem wiele jej zajęło przygotowanie kwater dla gości wszak niespodziewanych i dość licznych. Choć wyczekiwała sojuszników janowych, to wszak nie wiedziała jak ich wiele przyjedzie i z czym. Brujah rozejrzała się jeno i splotła ramiona nie bardzo wiedząc co właściwie na tej uroczystości winna robić.
W sukurs przyszedł jej Węgier, który butem strzelił i głęboko się przed niewiastą schylił.
- Gospodyni w las nam uszła, na moje barki składając prowadzenie tej pijatyki - ręką omiótł teren i uśmiechnął się w ten zaczepny zawadiacki sposób, który nieraz mu zapewniał zainteresowanie rozmówcy. - Z Gangrelami tak bywa. Zew natury zawezwie i siłą trzeba z gęstwiny wyciągać. Milos Zach, nie wiem czy pamiętasz pani. Porucznik husarski.
- Ten który pojawia się i znika. Zauważyłam.- odparła z bardzo czarującym uśmiechem Honorata, wyglądająca zresztą zjawiskowo.
Zach zaśmiał się szczerze widząc, że wpadł w pułapkę własnych zamiarów.
- Jak więc się żyje porządnemu Kanicie na Rusi? Pomiędzy Miszką i Kościejem, to trochę jak w pół drogi między dwoma stadami wilców. Męczące pewnie.
- I to jak… Nie było miesiąca, żebym jakiemuś Zwierzakowi Miszki futra nie wygarbowała. Lubi mnie tak testować… albo swoich pociotków na mnie. Miszka i Kościej to gbury… Miszka w dodatku to grubianin. Na szczęście spory jak dotąd załatwiali pomiędzy sobą, a to Kościoej najeżdżał Miszkę, a to na odwrót.-westchnęła z irytacją Brujah.
- A ciebie na swoją stronę żaden z nich nie chciał przeciągnąć? W tym sporze sojusznicy byliby pewnie pomocni.
- Miszka próbował.. kurtuazji, teraz próbuje zastraszania. Tyle że nie jestem starozakonną, by mnie mógł łatwo ustawić do pionu. Kościej też od czasu do czasu próbuje poprzez swych posłańców zwerbować do swej armijki.- wyjaśniła z ironicznym uśmieszkiem Honorata.- Ale przede wszystkim poprzez mnie chcieli przekonać do siebie Jana i krakowską koterię.-
- Po części im widać wyszło. Bo się Smoleńskiem zainteresowali - otaksował bezwiednie jej czarującą posturę a gdy się na tym złapał wzrok niechętnie odwrócił w stronę lasu. - A elizjum wy tu macie?
- Ratusz miejski jest takim elizjum. I dwory obu kniaziów, acz miej baczenie że kniaziowie i ich potomstwo dbają jedynie o to by inni przestrzegali raguł. Ich… te prawa nie dotyczą.- odparła ironicznie Honorata.- Nie daj się zwieść. I Gangrel i Tzimisce to barbatusy w głębi ich martwych serc.
- Tedy elizjum prawdziwego nie ma - zreflektował się Węgier. - A obcy jacyś nie zajechali tu ostatnio? Rycerz krzyżak na ten przykład? Albo Kainita co się przyczaił gdzieś? Ludzie nic nie gadają o upiorach nowych? Nie przepadają bez wieści?
- Nie bywam w mieście aż tak często. Może więc Toreadorzy będą lepiej poinformowani. - stwierdziła na początku Kainitka i dodała.- Ale nie… Ta Olga, to jedyna nowa wampirzyca. A wy… co możesz mi o was opowiedzieć Ledwośmy się dopiero poznali, więc ciekawa was jestem.-
- Sam niewiele więcej wiem ponad to co okiem gołym widać - zmrużył oczy w zamyśleniu. - O sobie tylko mówić mogę a to szlachcicowi zdaje się nie przystoi. Tym bardziej, że przed tak piękną niewiastą musiałbym ukazać siebie w jak najlepszym świetle. Inna sprawa, że nie musiałbym kłamać.
- Podróż z Krakowa do Smoleńska długa jest. Więc… wybacz ale ci nie wierzę.- odparła szczerze Honorata spoglądając w oblicze Zacha z łobuzerskim uśmiechem.- Nie ufasz mi. Bądź chociaż w tym szczery.-
- Z reguły nikomu nie ufam - skrzywił się jak dziecko przyłapane na kradzieży łakoci. - Choć w kompanii tej z pozoru choć wszyscy wydają się przyzwoci. Jak na naszą brać, oczywiście. Księdzu może gorzej z oczu patrzy, ale osąd mi wypaczyć mogła niechęć do habitów. A jak u was z duchownymi ralcje? Cerkiew was nie tropi? Stosów ochoczo by nie zrychtowali obu kniaziom?
- Cerkiew to nie katolicy. Popy chodzą na paskach cara i kniaziów. A ci kontrolowani są przez Diabły.- machnęła ręką Honorata.- To nie katolicy, co w kierunku Rzymu i Papieża spozierają, miejscowe władze ignorując.-
- Ale stronę trzymają Kościeja? Tyle, że dla Kościeja cerkiew kolejnym pionkiem jest w grze. A wiarę jakąś wyznają, on i Miszka?
- Taka jaka im akurat wygodna.- zaśmiała się Honorata.- Teraz Miszka katolik, bo w granicach Pogoni jego ziemie. Gdy Moskwa władała, on był prawosławny… ale tak naprawdę to w swej norze hołduje pogańskim zwyczajom, choć żadnego z dawnych bogów nie czci. Kościej.. jest prawosławny z wyznania, a diabeł z natury.-
- A Kościej? Ma w mieście kogoś od siebie? Człowieka swojego? Ghula? Sługi?
- Jakby miał to Miszka mu je ubił.- zaśmiała się chrapliwie Honorata i zamyśliła na moment.- Pewnikiem ma jakichś stronników i szpiegów, ale… nikogo o kim bym wiedziała.-
- A był tu was kiedyś jakiś… nieswój? Wiesz, przywiany z dalekich stron. Arab? Może i ciemnoskóry?
- Hmmm…- zamyśliła Honorata szukając w pamięci.- Nie wydaje mi się.-
- Niewiasta na takich ostępach, nie znalazła wśród swoich godnej uwagi bratniej duszy, która była by wsparciem i sojusznikiem, a i więcej czymś na tym naszym martwym padole? Zważając na twą, pani, urodę konkurenci ciągną zapewne jako ćmy do ognia. A i w parze bezpieczniej, jeśli drugiej połowie można zawierzyć.-
- Smoleńsk i okolice nie cieszą się poważaniem wśród naszego rodzaju. To miejsce gdzie Diabeł mówi dobranoc… i to czasem dosłownie. A większości Brujah…- uśmiechnęła się krzywo.- … brakuje cierpliwości by tu usiedzieć na miejscu. I cierpliwości w ogóle.-
Ognisko, wokół którego warchoły tańcowały coraz bardziej niemrawo plunęło w niebo snopem iskier. Oświetliło powracającego Dyjemencika; basior ułożył się z satysfakcją na Marcinej szubie obok Węgra rzuconej niedbale, wypluł trzymane w paszczy truchło królika i obwąchawszy uważnie, pożywiać się zaczął. Drobne kosteczki gruchotały w wilczych szczękach. Przy ognisku Marta prośbą, groźbą i sposobem próbowała skłonić swojego ghula do powstania z ziemi. Wreszcie butem ochlapusa dźgnęła pod połamane w walce żebra.
- Tobie, pani, opanowania zdaje się nie brakować. W odróżnieniu od co niektórych… - Węgier z ciekawością obserwował Martę i jej starania. W końcu zdecydował się wstać. - A co do naszego rodzaju to nie kończy się na twoim, pani, klanie. A i populacja wąpierska chyba się znacząco poszerzyła. Może będzie w czym wybierać - posłał jej beztroski uśmiech. - Wybaczy pani.
Ruszył do Marty, która z większą starannością serwowała kopniaki Popielskiemu.
- Zostaw - ujął ja lekko za łokieć. - Odpłynął po okowicie.
- Toć widzę. I czuję - sarknęła, ale bez gniewu.
Popielski leżał sztywny całkiem, z uśmiechem szczęśliwego dziecka na twarzy.
- Trzeba nam iść Bileckiego zakopać… zanim wszyscy się tak schleją. Bo sami dwukołówkę pod las będziemy musieli dotoczyć… Mogiłkę za pierwszymi drzewami wygrzebałam.
Uniosła ręce, po łokcie w ziemi umurane, i w dłoń Węgra wsunęła grudkę czarnej gleby.
- Dobre grunta ma ta Honorata - szepnęła. - Nic, tylko orać i siać. W każdym razie… takie znajdźmy jak szukać będziemy. Mówił ty z nią o Oldze?
- Pytałem o świeżych Kainitów w mieście. Krzyżaka żadnego nie było. Tylko Olga - potarł w palcach wilgotną ziemię. - Zawezmę paru raców. Raz dwa go przysypią. A ty się lepiej umyj.
Marta spojrzała krzywo, ręce w tył sukni obtarła i rękawy opuściła.
- Za mną szedł, przy mnie padł, ja go ziemi oddam. To krew jednego z braci moich. Moja krew - mruknęła. - Ogarnij tałatajstwo, że idziem. Ja jeno z Zelotką słowo zamienię.
Nie od razu puścił jej łokieć.
- Słowo. Góra dwa - podkreślił ściągając kontusz. Odzienie rzucił przy dogasającym ognisku, rękawy zakasał. - Zbiorę paru ludzi. Trzeba go pochować zanim słońce nas złapie.
- Dobrze.
Przed Honoratą stanęła, pijackim okiem przyjrzała się krasnemu liczku. A potem wyprostowała się i w oczach trzeźwieć poczęła.
- Po tryznie, to i po żałobie - rzekła zwyczajnym swym głosem. - Dziękuję, żeś przyszła.
- Spóźniona.- odparła kwaśno wampirzyca.- Ale dużo was, trzeba było wiele miejsc przyszykować i na wozy i na konie i na ludzi. I na was.
- Wilhelm, ile by wad nie miał, o sojuszników dba. Obciążać cię ponad miarę nie będzie - mruknęła Marta. - A ghul Zosiny stary taboryta. Rozejdzie się ta ciżba, Honorato Jasnorzewska. Liczyć na ciebie i wiedzę twą, później, będę mogła?
- Jak ja na was.- odparła tak jakoś dostojnie.
- Przed ową Olgą Jan Szafraniec nas przestrzegał. Dlaczego konkretnie, nie wiemy. Olgą przezwała się niedawno. To Włoszka, twierdzi, że niegdyś była Lasombra… acz na to mam tylko jej słowo. Za to słowem kogoś, kto nie zełgałby mi… bardzo, i na własne oczy widziałam, jak we łbie potrafi myśli zbigosować.
- Szafraniec bywa przesadnie ostrożny czasami.- oceniła Honorata i zamyśliła się.- Popytajcie Toreadorów. Z nimi ta Olga się rozmówiła. Ja jej nie widziałam jeszcze na oczy.
- Zobaczyć na pewno warto - Marta uśmiechnęła się blado. - Znasz kogoś tu, o kim pewna jesteś, że lupin alboć lupina powinowaty po krwi?
- Nie ma w okolicy krewniaków tych bestii. Już od dawna nie ma. Może gdzieś w lesie, ale to trzeba by Miszkę podpytać.- wyjaśniła Jasnorzewska.
- Będę wiedziała coś, co warte powtórzenia, to przyjdę - wyciągnęła do Honoraty dłoń czarną od ziemi. Honorata uścisnęła ją bez jakiegokolwiek okazywania odrazy.
*

Koenitza na słowo wziął, to było silniejsze od niego.
- Chciałbym z tobą pomówić o Marcie i roli jaką dla niej przewidziałeś - zagaił bez owijania gówna w brokaty. - Zdrada, nawet udawana, potwornie jej ubliża. Nie wymagaj tego od niej. Każdy z nas ma jakieś granice. Ta jest jej.
Wilhelm spojrzał na Zacha w zastanowieniu.- Nie. Nie było tu mowy o żadnej przewidzianej roli. Żadnego przymuszenia. To była… propozycja podyktowana sytuacją. Nie wymagam jednak, by podjęła się tej roli… zrozumiem odmowę.-
Spojrzał wprost na Zacha.- Jako Ventrue powinieneś wiedzieć, jednak że takie propozycje ze strony obu kniaziów padną. Giacomo… przewiduje że Miszka spróbuje właśnie Martę przekupić, by była jego uchem w naszej grupie.
- Jest Gangrelką. Jej domeną jest las i walka. A nie kłamstwa, układy i manipulacje. Jak wpadnie do tego bagna to nie dość, że się ubabrze to jeszcze nieopatrznie utopi. Chcesz kogoś pchać w ten syf to pchaj mnie.
Koenitz wstał i spojrzał wprost w oczy Milosa splatając dłonie za sobą.- Rozumiem twoją potrzebę chronienia jej. Wyraźnie dałeś mi do zrozumienia jak ci na niej zależy. Powinieneś… ograniczyć takie zachowania dla jej dobra. Nie jestem może tak biegły w gierkach jak inni Ventrue, ale nawet ja potrafię dostrzec twą słabość, którą da się manipulować.-
Machnął ręką.- A przed tym syfem jej i tak nie ochronisz. Ja naciskać nie zamierzam. Taka rola winna być brana dobrowolnie, więc nie zamierzam Marty zmuszać, ale… nie mogę ręczyć tego samego za tutejszych kniaziów. Jedyna ma rada, to żebyś ściągnął uwagę Miszki, jeno subtelnie… bo stary jest toteż nachalnie podsuwane wnyki z pewnością dostrzeże. Co do Tzimisce… przypuszczam, że Diabeł wybierze kogoś innego do zwerbowania i od niego Marta jest bezpieczna.-
- Kogo?
-To niech pozostanie tajemnicą. Jak pewnie wiesz, im mniej osób wie o tajemnicy, tym lepiej ów sekret jest strzeżony.- stwierdził Koenitz krótko.
- A jak już zapoznamy się z miejscową drobnicą? Mamy opuścić włości pani Jasnorzewskiej i jak się rozdzielić? Działać niby na własny rachunek i nie sprawiać wrażenia spójnej grupy?
- To zależy co uda się uzyskać od owej drobnicy. Jakie wieści, jakie informacje.- stwierdził rycerz nieco się rozluźniając.- Nie mam ściśle przygotowanego planu, który można by było zrealizować punkt po punkcie i liczę się z waszymi opiniami i sugestiami. Wymienimy się więc uzyskanymi plotkami i zadecydujemy wspólnie.-
Milos skinął.
- Ostatnia kwestia. Moja matka. Rozmawiała z tobą przed naszym wyjazdem? Próbowała do czegoś przekonać, coś ugrać?
- Tak.- skinął głową Wilhelm przyglądając się Milosowi.- Bym przyglądał się tobie i posyłał jej wieści. Nie zrobiłem tego, ale…- rycerz potarł się po czole.- … Giacomo twierdzi, że pewnikiem ma innego szpiega wśród nas. Musiała wszak wiedzieć, że taka nagła próba negocjacji raczej ma małe powodzenie. Znasz ją lepiej niźli ja toteż sam możesz ocenić, czy wysłała by cię tutaj bez nadzoru.-
- Mało prawdopodobne. Na razie jednak nie mam podejrzeń kto mi patrzy na ręce. Zresztą to już bez znaczenia.
Podrapał się po szorstkim policzku.
- Jak biegły jesteś w naszej klanowej sztuce manipulowania umysłami?
- Niezbyt. Jestem wojownikiem, rozwijałem odporność na ciosy i wrodzoną nam charyzmę. Giacomo też nie potrafi, ale… może Tremere zna się na tym? Ponoć Marcel jest bardzo zdolny.- Koenitz wyraźnie się zamyślił nad tą kwestią.
- Zapytam.
*

Unikał Marty odkąd mu gładko wyznała zamiary względem Swartki. A unikanie ów poza oczywistym rozdrażnieniem niosło z sobą jeszcze jedną niedogodność.
Głód.
Łaził po obozie śliniąc się do imentu. Zewsząd oplatał go szum tłoczonej krwi. Ciepłe serca łomotały jak kościelne dzwony spraszając na mszę.
Raców nie chciał tykać tym bardziej, że ran jeszcze nie wylizali po starciu z wilkołakami. Pozostało tylko jedno. Wyprawa do miasta.

Wrócił znacznie weselszy. Vitae wyssana z trójki miejskich strażników chlupotała w nim rześką melodią. Pogwizdywał do jej rytmu zachodząc Popielskiego.
- Marta u siebie?
Zaprzeczył lustrując podejrzliwie płócienny wór przerzucony przez bark Węgra.
- To mi pokaż namiot jej.
- Ale ona po lasach śpi. W mogiłkach płytkich. W norach paprotkami otulonych.
- Ale namiot ma? W teorii.
- W teorii to tamten.
Zniknął Zach za płachtą płótna. Popielski podążył za nim by zastać Węgra na kolanach jak wyjmował z wora pary ciżemek i układał w rzędzie. Buciki tam miał przeróżne, ze skór koźlęcych i cielęcych, gładkie i wzorzyste, niskie i wysokie.
- Mam coś Marcie przekazać? - Popielski ujął ciżemkę jak skarb, przetarł nosek rękawem.
- Nic.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 23-06-2016 o 22:54.
liliel jest offline  
Stary 24-06-2016, 00:10   #76
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Rożen jej Ginis zmajstrował długi, by z dala od ognia stała i płomiennych gwałtownych jęzorów, co łapczywie wystrzeliwały raz po raz, by tłuszcz spływający z półtuszki pochwycić. Obok Karaut dziczka wprawnie już nad ogniem obracał, piwem z półkwaterka polewając co i rusz. Sarny trzy, już obielone, czekały na drągach rozpięte, aż Halszka skończy zapoznawać się z ekonomem Honoraty i je solą natrze. Antałki z siwuchą Marta zmyślnie ukryła tymczasem w gęstych bzach za stodołą, w której ich zakwaterowano. Beczułki z piwem obciążone kamieniami chłodziły się już w pobliskim stawiku... co prawda po folwarku widać było, że zmyślnie prowadzony i Zelotka piwniczkę pełną bloków lodowych na krańcu zimy wykrojonych pewnie miała, ale jej Marta głowy zawracać teraz nie chciała. Raz, że się Jasnorzewska zwijała jak w ukropie, by wszystkich gości w majątku rozlokować, a dwa... że chyba niezbyt dobre wejście z początku mieli. Tedy się Marta gospodyni bez słowa dała szurnąć jak mebel, dwa razy, gdy się Zelotce koncepcja odmieniła. Okolicę sobie obeszła, miejsce na tryznę i pochówek obrała, po czym do karku Ginisa w ciemnościach stodoły dossała się chciwie. Choć stypa nie zaczęła się jeszcze, warchoł już był pijany i Marcie udzieliło się momentalnie.

Kręcąc półtuszką, podśpiewywała fałszywie pod nosem, kolebała sie w przód i w tył i liczyła swoich wrogów. I za każdym razem jak liczyła, to jej więcej wychodziło. Jak za starych, dobrych czasów... Rozważyła przy tem kwestyję lupinów i jej implikacje – do smutnej dochodząc konstatacji, że marnacji straszliwej dopuściła się. Za wcześnie chlać zaczęła. Bo niektóre sprawy lepiej załatwiać po trzeźwości.


Pojawiła się razem z ostatnią skrzynką z bagażu Francuza, który ludzie Koenitza mieli przenieść do alkowy wyznaczonej mu przez Honoratę. Skrzynkę Gangrelka przyniosła w objęciach, na stole postawiwszy, złapała za niewielką kłódeczkę, która zabezpieczała tajemniczą zawartość przed ciekawskimi i postronnymi... Marta była jednak przekonana, że w środku nie ma nic ponad frymuśną bieliznę Francuzika, ciężką od wykrochmalonych na sztywno falban i koronek.

– Cóż myślisz, o lupinach owych, Marcelu Lacroix?
– Nie jesthem spechjalistom od loup-garou, jak ich zwom u nhas. Ale te atakhuujące były jak w khwawym shale.. takim co i nahm się czashem trafhia. – Francuz się wyraźnie zamyślił, ostrożnie ważąc kolejne słowa. – O ile wzohrem mithycznych berserków z podhań skandynawskych same się do shału nie dophrowadzały to… tylkho dwa tłumhaczenia mogę podhć. Albo obhłęd ich dopadł, albo jakiegosz szhaleju objadhły.
– A krew to badałeś może? – Marta rozsiadła się przy stole, dając niechybny znak, że przyszła na pogwarki na tyle długie, że nogi mogą w trakcie rozboleć.
– Nie… Udham się wpiehw do Smolehńska zoczyc, czy tam znahdę odpowiedhnie indienghycyje. Badhanie khwi wymagha odpowiedniej pracofni waćhpanno. Miasto pohnoć dusze, więc pehwnikiem znahjdę co potrzebhuję – objaśnił spokojnie Marcel. I następnie spytał.– Mahtwią cie ohne?

Skinęła twierdząco, paznokciem podważyła drzazgę odstającą od skrzyneczki z francuskimi famurałami.
– One i to, co sprawiło, że takie były. Byłabym wdzięczna… ze względu na głęboki afekt, jakim darzę sakiewkę Jana Szafrańca i niektóre z jego poglądów… gdybyś zakupując igren… igr… swoje magiczne bebłoty czynił to tak, żeby świadoma twych tajemnych sztuk persona nie mogła tego powiązać z kwestią lupinów. Rozumiesz mnie, czarowniku?
– Thym się nie martw – zaśmiał się cicho Tremere. – Potszebne mi subhstancyje i pszedmioty mają szehokie zastoshowania w sztuche alchemicznej. Myszlisz czy… aby szahleństwo loup-garou nie było przypadkiem dziełhem któreghoś z Torheradorów w Smolensku?
– Żydzi. – Marta zabębniła palcami po skrzyneczce. – To akurat ostatni z moich podejrzanych. Za to przeprowadziłam własne, jak to tam wy, Tremerzy gadacie… eksperimentum.

– Thzimisce piehwszy z podjeszczanych, acz czy Diabheł poszuciłby swoje dziehło bez nadhzoru? – zapytał retorycznie Francuz, a potem spytał. – Jakhież to eksperimentum przephowdziłasz?
– A ty mnie o swoich opowieści snuć zamierzasz? – poinformowała się Marta rzeczowo.
Marcel zaśmiał się głośno i położył palec na ustach wampirzycy dodając. – Jehliś ciekhawa, acz bez szcz... szsz… szczegh… szcz… detali. Jesyk bym sohbie pohamał. I tylkho dla twoich uszhu. Jesyk za ustami, zgodha?
– O. – Rozbójniczka pozwoliła sobie na zdziwienie. – Wodzowi naszemu poskąpić zamierzasz? A czemuż to?
– Moje ekspehymenta nie majhą nic wspóhlnego z nashymi planhami, a i wiehkszość nie dothyczy nawet loup-garou – wyjaśnił Marcel z uśmiechem. – Nieszycie nie konczy siem na loup–garou mademoiselle.
– A kto ci, Marcelu Lacroix, tak podle nakłamał, że się kończy. Na czymkolwiek – Marcie nawet powieka nie drgnęła na familiarny po ojcowsku ton czarownika. – To co? Mogę liczyć na bezgraniczną współpracę?

Marcel splótł razem ręce na swej klatce piersiowej. mówiąc ugodowym tonem. – Oui. Nie mham i tak na rhazie szadnych pylnych planów do zhrealizowania.
– Wielcem rada – oznajmiła rozbójniczka, a na twarzy miała wypisane „uwierzę, jak zobaczę”. – Jednakże, Marcelu Lacroix, jeśli cokolwiek z twych eksperyh... eks... badań będzie dotyczyło naszej wesołej kompaniji, to poczuję się zwolniona z obietnicy milczenia – wykrzywiła wymalowane wargi. – Więc ty czuj się ostrzeżony. Zapewne masz to w dupie, ale ja mam plany na przyszłość. Warunkiem mojej przyszłości jest władztwo Camarilli nad Smoleńskiem i Wilhelm oraz Giacomo zdrowi na umyśle i z własną wolą. Rozumiesz, czy mam powiedzieć wolniej?
– Doszwiadczenia Tremere dotyhczą magyi… Nie interhesuje mnie ekspherymtofanie...na Spokhefnionych – wyjaśnił pośpiesznie Marcel wesołym tonem głosu, który zmienił się nagle na bardzo złowieszczy.– No… mosze takhim na jednym… ale to nikht z tej druszyny.

Marta nagle roześmiała się perliście.
– Wszyscy mamy ukochanych wrogów, co? Noce bez nich takie puste, takie wieczne… Potężny?
– Bahdzo… ale inni wszahk nie istniejom – wyjaśnił nerwowo Marcel. – Okhutny bahdzo. Mszciwy.
– Ale mimo to liczysz, że się na tę dzicz za tobą nie pofatyguje? – uniosła brwi.
– Oui. Nie osobiszcie, ale istnieje moszliwoszć iż poszle kogosz, abym o nim nie zapomniał.– stwierdził spokojnym tonem Marcel, choć widać było że trochę się boi.
– Jak się pojawi, to mi go wskaż swym magowskim palcem, Marcelu Lacroix. Ażebym się z rozpędu nie sprzymierzyła. Tedy, lupiny… Krew lupinów nie woniała jak krew wilkołacza. Wiem, że odbierała rozum. Wzmacniała za to siły witalne… choć wilkołakom, z natury silniejszym, to akurat obniżyła. Um czyniła zwierzęcym zupełnie. Choć nie… nie zwierzęcym. Pustym. Bezmyślnym. Lupiny porzuciły talizmany. Nie paliły ognia. Nie szły stadem, ale każdy z osobna. Walczyły, gdy się spotkały. Coś jednak nimi musiało pokierować, by zbić w chmarę przed nami i pchnąć wszystkie naraz do ataku. I teraz ważne, czarowniku. Efekt powstaje nawet z martwej krwi… i z podległej istoty. Tak jakbyś się napił z mojego martwego ghula, stracił ode tego rozum i poczuł potrzebę bycia mi posłusznym. Rozumiesz? Rozumiesz, dlaczego martwię się i dlaczego ważne, żebyś eks… ehs… badał szybko?

– Nie jesthem pefien czy uzyskham wynikhi szypko. Moszliwe że sama posokha jedynie zawiera środek osłabiajoncy, a inna była moc kierujonca. Najlepiej byłoby… żywego słapać – ocenił Tremere wyraźnie zamyślony nad jej słowami.
– Nie ma. Jest martwy. Nieumarły. Jaksa – podsunęła mu Marta uprzejmie.
– Nie khce traffić na kły Sarnai, phawie się rzuhciła na Honoratę w jegho obhonie.– zaśmiał się czarownik.– Choć byhłoby ciekhawie zobhaczyć jak te wilhczyce się konsają, to ja jehstem delikhatny… nie chcem rohbić sobhie z niej swego whroga, nahwet jehśli Jaksa łaskhawie zghodził siem być menzennikiem. Zrehsztą pewnie już ją spahlił w shwym ciele.
– Będziesz miał w niej wroga, jeśli to, co wyżłopał, wyrwie rycerza z naszej wesołej kompaniji. A ona się dowie, żeś mógł temu zapobiec – wskazała mu Marta bezlitośnie dziury w jego rozumowaniu. – Musisz go do badań patroszyć jak kapłona? Nie wystarczy, że ci… nakapie?
– Nie wiem... na rhazie niczego przesondzać nie moge. Mosze pathroszenie będzie rozhwionzaniem… osuszenie go aż do stanu torporu i oszywienie świeszą khrwią – wyjaśnił spokojnie Tremere, choć przedstawiał dość niebezpieczną alternatywę. – Na rahzie… moge tylko zgadhywać. Zobhaczymy co uda mi siem ustahlić.

– Dobrze – Marta uznała, że Tremere osiągnął już odpowiednio wysoki poziom motywacji do badań. – Jeśli żywy okaże się niezbędny, to mi powiedz… Czy ty jesteś Wilhelma Koenitza przyjacielem? – spytała nagle.
– Jest sojhusznikiem i tohwarzyszem. Mam go w wiehlkim powaszaniu, daszę szacuhnkiem. Ale… pszyhjaciół to już wszystkich pohgrzebałem. I żywych i nieumarhłych.– odparł melancholicznie Marcelus.– Wyhbacz pani, ale ja przyhjaźnie nahwiązuję powoli, przez latha. Z Koenitzem nawet rokhu nie spęhdziłem.–
– Czy on przez ten nawet rok nie choć raz zdjął zbroję?
– Cho?– zaskoczyła go tym pytaniem. Marcel zmarszczył brwi, przeszukując pamięć. – W zashadzie to… nie przhypominam sohbie, byhm go wihdział bez zbhroi.
– Owocnych badań, czarowniku. Celnych wniosków. Jak te kule ogniowe, coś je w bitce słał – skłoniła lekko.

Wychodząc, natknęła się na Giacoma. Żeby jeszcze kalwin bogobojnie przez dziurkę od klucza podsłuchiwał... ale on się wzrokiem nieobecnym wpatrywał w zawieszony na skórze niedźwiedziej podle drzwi Francuza. malowany na drewnie obrazek świętego jakowegoś, po prawosławnemu długopalcego i z twarzą natchnioną. A taki w myślach był zatopion, że nie odrzekł nic, gdy go zagadnęła, przypominając, że jej zmarłemu słowo Boże na ostatnią drogę rzec obiecał.


Stypa trwała w najlepsze i przyciągnęła trochę włościan Honoratowych. Marta nikogo od mięsiwa i gorzałki nie gnała. Na tryznę każdy, choćby i zmarłemu obcym był, mógł przyjść, najeść się, opić, sił w śpiewie i zapasach popróbować. Bo im więcej wiary zmarłego w ostatnią drogę nieboszczyka wyprawiało, tym pewność większa była, że z owej drogi nie zawróci, by żywym szkodzić.

Ludzie Zofii dołączyli do zabawy, ale nastroje mieli raczej smętne. Panika, w jaką wpadli niektórzy podczas starcia z wilkołakami wyraźnie ciążyła im na duszy – i biorąc pod uwagę posiniaczone oblicza, Górka i Czajkowski bardzo dobitnie dali wyraz swojemu niezadowoleniu z ich zachowania. Sytuacja byłaby pewnie bardziej napięta, gdyby Krasicki już dawno nie spił się do nieprzytomności, i nie został wyniesiony do chałupy, którą Honorata udostępniła rannym.

Wyoczywszy Borutka perorującego głośno mimo głowy obwiązanej, Marta odczekała, aż się wokół starego ghula przeluźni deczko, po czym uderzyła z butelczyną gorzałki lepszej niż bebłota, którą jej ludzie z antałków doili. Chlusnęła hojnie i wejrzała w czerstwe jak stara piętka chlebowa wąsate oblicze.
– A ileż to wy, Wojciechu Borucki, ten tego... lat macie? – rąbnęła bez ogródek.
– Oj panienko… mam tyle lat, że już zapomniałem, ile mam lat.– odpowiedział pół żartem, pół serio.

Marta mu z flaszeczki mętnej przepalanki chlusnęła znowuż hojnie.
– To się napijcie jeszcze, Wojciechu Borucki, bo to przeca bardzo dobrze na pamięć robi! A pamiętacie, gdzie byliście wiek temu?
– Wiek to duży kawał czasu. Byłem tam i tam i tam… – wskazał palcem różne kierunki. –Jeździłem z dworem królewskim czasem, a czasem z taborami. A czasem sam… ścigany przez różnych osobników – dodał wykrętnie Borutek.
– A za króla Kazimierza to też armaty pożyczaliście?
– Nie wiem…. jak jego miłość Kazimierz Jagiellończyk sprawy państwowe załatwiał. Wiem jeno, że potrafił zdobyć grosiwo do królewskiego skarbca, co jest trudne w tym kraju – zaśmiał się Borucki.
– A jak król Kaźmirz Wielkim zwany… ciekawe, czemu… niewiasty uwodził i sposobami jakiemi to wiecie? – zaciekawiła się Marta i chlusnęła znowu gorzałką.
– Nie żyłem w czasach ostatnich piastów, aż tak stary to ja nie jestem. – odparł ze śmiechem Borucki.– Za Władysławowego syna posmakowałem krwi wampirzej.
– Ahhhh. Władysława. Jowgajły. To był król – rozpłynęła się Martusia całkiem i aż się bliżej przysiadła. – Opowiedzcie mi o Małgorzacie, Wojciechu.

– Jest stara… bardzo stara. Potężna i sprytna. Małgorzatą zwie się teraz… przedtem zwała inaczej. To Ventrue o dużych wpływach i sprycie. Siedzi zawsze gdzie w Małopolsce, lub Wielkopolsce i wysyła lojalnych jej Kainitów do wykonywania kaprysów. Ponoć ma syna… co go unieśmiertelniła – wyjaśnił cicho Borucki i głośniej dodał. – Tylem słyszał. Ja w końcu ghul. Gdzie mi się tam wtrącać do wampirzej polityki.
– Syna rzycią, nie krwią zrobionego? – upewniła się Marta, bo Małgorzata w stanie brzemiennym jakoś się jej w głowie nie mieściła. Nawet pijanej.
– Ano… ponoć swego dorosłego syn, przemieniła, by zawsze jej towarzyszył. Ale diabli wiedzą który to z jej wysłanników – wyjaśnił Borucki, upił gorzałki. – Może żaden, może podpuszcza jedynie.
– Wzru-sza-ją-ce – wzięła sobie Marta do serca. – A wy tych jej totumfackich to z pyska choć niektórych znacie?
– Nie. Nigdy żem żadnego z nich dotąd nie widział. Milos jest pierwszy. Małgorzata to wielka pani i jej słudzy nie zadają się z tak podrzędnymi ghulami jak ja – stwierdził ze śmiechem Borucki.
– Ahaaa. Podrzędnymi – zgodziła się Marta. Albo tylko powtórzyła. – A ta foremna Zelotka to w Krakowie bywała?
–Ta tutaj? Może… Nie wiem. Dla odmiany to ona jest podrzędną Spokrewnioną, z którą nikt w Krakowie się nie liczy. – Wzruszył ramionami Wojciech i nachylił się, by szepnąć do ucha Marty.– Po prawdzie do niedawna to Smoleńsk nie był uznawany za wartą uwagi dziedzinę przez kogokolwiek w Krakowie. Ba… w oczach krótkowzrocznych primogenów małopolskich, pewnie nadal jest dziurą.
– A co im odwyrtnęło ich pogląda? – odszeptała.
– Większości to nic… Smoleńsk nadal ich nie interesuje. Szafraniec to jednak szczwana bestia i czuje zbliżającą się burzę zanim nadejdzie. – Uśmiechnął się zadziwiająco podstępnie Borutek.
– A podrzędny, stary ghul już tu twardym zadkiem miejsce sobie wygniecie? – spytała Marta poważnie.
– Przez kilka dziesiątek lat? Aż mu się znudzi. – zaśmiał się Wojciech. – Nie jestem stworzony do siedzenia w miejscu. Swartka też nie. Prędzej czy później ruszy w głuszę. Taka natura.


Zbójcy mocujący się po kolei w zapasach przed leżącym na marach nieboszczykiem byli pijani. Pijana była Halszka, to tańcząca do niesłyszalnej muzyki, to wieszająca się na karkach wszystkim, co nosili portki, a nie zdołali umknąć przed słodkimi kajdanami jej krągłych ramion.
Marta też była pijana niezgorzej, choć szła prosto, oczy jej się świeciły, a umalowane świeżo usta rozciągał bezradosny uśmiech. Tylko Dyjament podążający za panią wydawał się być morderczo trzeźwy w tym towarzystwie, które wirowało wokół Tyrolczyka w upiornym i głośnym tańcu.

– Wilhelm Koenitz. – Jakimś cudem rozbójniczka wymówiła twarde miano Patrycjusza miękko i szeleszcząco, jakby wiatr poruszał zeschłym listowiem. Podlana krwią któregoś ze swych pijanych zbójców nagle zaczęła rozprawiać z melodią obcej, nie polskiej mowy. – Nie szkoda czasu ci?
– Ani trochę… dobrze zżyć się z towarzyszami broni.– odparł miękko Wilhelm, na tyle na ile mu obcy akcent pozwalał. Swartka też się zżywała dając krwawe całuski każdemu miłośnikowi, zwłaszcza jeśli był pijany.
– Wolałabym ja – Marta zawisła nad siedzącym Tyrolczykiem jak katowski topór nad głową skazańca. I tak samo ciężkie miała spojrzenie – ażebyś się z towarzyszami zżywał, póki raźno chodzą. A nie na marach leżą zimnym trupem.
– Teraz będzie dużo czasu na zżywanie się, przedtem wszak podróżowaliśmy – przypomniał jej Wilhelm i dodał z uśmiechem. – Teraz jest inaczej, teraz… jestem otwarty na sugestie.

Marta odchyliła się do tyłu. Z pijacką skoncentrowaną uwagą studiowała oblicze Tyrolczyka. Potem własne, w zbroi odbite.
– Proszęęęę – nadzwyczaj niecodzienne słowo opuściło wymalowane wargi. – Jak już się przyznałeś, że nie jesteś tępym trepem, a ja poniekąd też, żem wcale nie dziewka głupia z bagien… to chcesz z tym zrobić… to?
– Taniec.. na początek?– rzekł w odpowiedzi rycerz z łobuzerskim uśmiechem. Planował coś jeszcze… coś podstępnego. Jak to każdy lowelas z ksiąg pisanych dla bogatych znudzonych niewiast. Marta była pomnikiem zimnej dezaprobaty. I zawodu.
– Zaiste, chcesz. Na co ci moje fawory, hm? Nie wiedziałbyś, co z nimi zrobić, gdybyś je miał. Poza tym, wiemy oboje, że ich nie chcesz ani nie potrzebujesz.
Usiadła obok na pniaku, Diamenta po szyi pogładziła pieszczotliwie.

– Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Za życia łamałem kobiece serca… aż w końcu moje zostało złamane – uśmiechnął się rycerz. – A po przeistoczeniu… cóż… nadal stare nawyki były użyteczne.
– Ja wiem, że to pusty gest. Nic za nim nie stoi – zanurzyła rękę w gęstą sierść wilka. – Tak samo mi zbędny jak tobie moje fawory. Wiesz, co nam dla odmiany potrzebne, czy mam powiedzieć?
– Powiedz – uśmiechnął się Wilhelm. – Zdaję sobie sprawę z moich braków jako przywódca i ogólnie braku doświadczenia. Żadną radą, sugestią, pomysłem nie wzgardzę.
– Ty chcesz i potrzebujesz lojalności. Ja szacunku. Nie ich pozorów… głupi nie jesteśmy i wiemy, że to, co sobie wzajemnie sączymy, to pozory. Nieprawdaż?
– Uważasz że ciebie nie szanuję? – rycerz wyraźnie się oburzył na te słowa.
– Więc… dlaczego, Marto, smyrgnęłaś spod mych rozkazów za plecy Węgra? Gdzie byłaś, Marto, całą poprzednią noc? Na samotnej wyprawie w puszczę pełną lupinów? Dowiedziałaś się może czegoś?
– To bardzo ciekawe pytania i rzeczywiście cisną mi się na usta. Acz… czy mam prawo przepytywać cię z każdej wędrówki? –zamyślił się rycerz. Uśmiechnął się w końcu, gdy już rozwiązał ten dylemat i spytał.– A więc... Odkryłaś coś interesującego?
– Niestety – mruknęła Marta. – Coś bardzo... interesującego. Na tyle, że zapomnę na chwilę o niedostatkach szacunku i lojalności.

W żołnierskich słowach, choć deczko bełkotliwie i z coraz mocniejszym akcentem zdała relację z tropienia lupinów i przebiegu eksperymentu. Bez jego uświęconego finału.
– Marcel Lacroix już wie. I wie, że ma się spieszyć z badaniami. Musimy strzec Jaksy. Jak źrenicy oka. Jedynego. Nie wiemy, co on z tą juchą wypił, ale wpływ jest niepokojący. I… lepiej żeby on ghula nie skarmiał i ludzi swoich krwią nie podleczał. Dopóki czarownik nie zbada, czy ich czymś nie zarazi.
– Czy wpływ posoki nie powinien osłabnąć z czasem?– zamyślił się Wilhelm stropiony jej słowami. – Wszak posmakowanie krwi innego wampira, wpływa tylko przez jakiś czas na ciebie. Więc czemu wilkołacza krew miałaby być inna?
– Bo to nie jest krew lupinów. Tylko coś, co było w krwi lupinów i ją zmieniło. Coś, z czym się dotąd nigdy nie spotkaliśmy – Marta pochyliła się wprzód i podparła twarz rękoma. – I to coś groźnego. Co robimy?

– Sarnai go przypilnuje. Widziałaś na naradzie, jak prawie skoczyła do gardła Honoracie. Powiem jej przy okazji o twych podejrzeniach co do zatrutej krwi. Lepszej strażniczki nam nie potrzeba. Trzeba będzie też powiedzieć Jaksie… rozmówię się z Tatarką, czy lepiej, bym ja to rzekł krzyżowcowi, czy też lepiej, by ona przekazała – rozmyślał na głos Ventrue.
– Widziałam na naradzie – odpaliła Marta po namyśle, acz z brutalną pijacką szczerością. – Że ze wszystkich durnych sposobów rozwiązania głupiej kwestii wybrała najgłupszy. I widziałam na potyczce, kogo chroniła, a kogo nie. I że zwiadem będąc, ludzi trzymała przy kolumnie, zamiast ich posłać jako czujki. Choć wiedziała o zagrożeniu. Bezpieczniej dla jej ludzi. Gorzej dla wszystkich… Mnie nie pytaj. Ja działam inaczej. Twoja decyzja, ty z nią więcej przestawałeś. Ja ją tylko raz popchnęłam trochę.
– Tatarzy tak właśnie walczą ponoć. Z dala z łuków szyją, pozorują ucieczki… unikają walki w zwarciu. Nie mnie oceniać czy to honorowe czy nie. – Koenitz uśmiechnął się delikatnie.– Musimy się dotrzeć w boju, jeszcze jest czas na to.
Marta ściągnęła gniewnie brwi i milczała dłuższą chwilę.
– Żebym jeszcze miała się kim docierać. Bo jak zwiad jeszcze dwa czy trzy razy zamiast w czas nas ostrzec, że wróg idzie, będzie przy kolumnie się wlókł, to może być mizerniutko. Nie stać mnie na kolejne pogrzeby, Wilhelmie Koenitz. W pewnym momencie ja też przestanę ryzykować – wzruszyła ramionami. – Ty dowodzisz. Umiesz sobie podległych ustawić… albo nie.
Wykręciła głowę, by skontrolować, gdzie się Zach szwenda i czy przypadkiem nie blisko.
– Powiesz mnie coś wstydliwego?

– Powiem coś ciekawego… myślę, że będą cię próbowali przekupić. Jeden lub drugi. Ciebie uznają za idealny materiał na zdrajczynię. Zwłaszcza Miszka – mruknął łobuzerskim tonem Wilhelm.
– W moich planach nie mieści się tytłanie imienia zdradą. Nie doczyszczę go potem – warknęła. – A potrzebne mi kryształowe.
– Dobrze wiedzieć. Co jednak nie zmienia faktu, że stary gangrel może spróbowac takich sztuczek, nieprawdaż? – zapytał retorycznie Koenitz.
– No to sobie z Miszą pogawędzimy, nieprawdaż? – Marta wyciągnęła nóż i barwiczkę, by pomadę na ustach poprawić. Jakby kniaź we własnej osobie miał zaraz na tryznę wjechać. – Sądzisz, że cię sprzedam razem z tą błyszczącą zbroją za… ile tam było, tych srebrników od Judasza?
– Nie pamiętam. Biblia nigdy nie była moją mocną stroną. Nie wątpię jednak, że w obietnicach Miszka będzie hojny… może nawet całe województwo da… oczywiście te, które odbijecie razem Diabłu – zaśmiał się cicho Wilhelm. I spojrzał na Martę. – I nie sądzę, by chciał ci zapłacić za moją zbroję. Żywy mu jestem potrzebny, żywy i Miszce przychylny i posłuszny. Potrzebny im szpieg i ktoś, kto będzie wpływał na resztę naszej drużyny.
– No i co? – burknęła Marta już ewidentnie wrogo.
– No i nic… – westchnął Koenitz, spoglądając Gangrelce w oczy. – Mówię tylko, jak być może, gdy nam Miszka audiencyji udzieli. A Honorata twierdzi, że tak uczyni.
– Tobie się chyba wydaje, że ja wczoraj z dołu od ojca wylazłam – syknęła Marta wściekle. – I oczywiście to mnie trzeba przestrzegać, we mnie zdrady upatrywać. Jeszcze mi strażnika ustaw… I ty twierdzisz, że mnie szanujesz?
– Hola hola hola…– Koenitz wstał nagle i dodał stanowczo. – Niech waćpanna nie dopisuje do mych słów, sugestii których tam nie ma. Nie powiedziałem, iż wierzę, iż byś nas zdradziła. Ale… rozmówiłem się z Giacomem i spojrzałem na naszą drużynę obcym spojrzeniem. Jak będzie patrzył na nas Miszka. Kogo uznałby najłatwiejszego do skaptowania, jeśli nie Gangrelkę pochodzącą z tych ziem? Owszem, z pewnością by się na tym poparzył, może nawet naznaczyłabyś mu gębę pazurami. Ale w tych szachach warto wykorzystać błędy przeciwnika na naszą korzyść.
– I dokładnie tak samo pomyśli każdy w Camarilli. Żem ja pierwsza do zdrady. I imienia po tym nie doczyszczę – wycedziła Marta z rosnącą irytacją. – Myślałam sobie, jak tak lazłam przez ten las, wystaw sobie… a może by tak wrócić do starego miana. Wrogów to może i starych ściągnie, ale i stary splendor. Tyle że ty za nic moje imię masz… Tedy ja jestem z Mazowsza – oznajmiła wyzywająco.

– Marto... ja nie każę ci zdradzać. Wiem, że to niebezpieczne i samo podjęcie tej gry, to trudna decyzja. Coś co się winno samemu rozważyć, bez żadnych nacisków – uśmiechnął się delikatnie Wilhelm, ślepy na oznaki zbliżającej się burzy. – Nie chciałem cię urazić, naprawdę. Po prostu rozważam różne sytuacje. I wierz mi, cenię twą szczerość. Nie masz powodu unosić się gniewem, to było luźne gdybanie. Zaprawdę, ostatnie, co chciałem to cię urazić.
– Wszystkie moje noce trawię na sprawy trudne i niebezpieczne. Ale ty rozważasz przy mnie wynurzanie mnie w rzadkim gównie. I oczekujesz, że ja rozważę dobrowolne wskoczenie w gnojówkę. Wilhelmie Koenitz… lepiej żebyś teraz odszedł.
Ventrue skinął głową i… ustąpił. Pijana Marta ledwie się powstrzymała, by nie plunąć za nim na pożegnanie. Na reszcie nocy jej się wściek z goryczą przemieszany rozlał. Wydusiła go z siebie deczko, gdy Bileckiemu pazurami w lesie za pastwiskiem grób pazurami w czarnej ziemi wyrżnęła, ale ciągle czuła w sobie ohydny posmak.
 
Asenat jest offline  
Stary 24-06-2016, 00:28   #77
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wieczór był z początku ospały. Niby baranki Marcine odespały noc tryzny, łąkę podle sadu, gdzie się odbywała jako tako ogarnęli, a potem odpoczęli znowu, ale snuli się jak widma, bladzi z przepicia i wyraźnie słabo silni. Potem jednakże prym w obozie przejął niedżwiedź i raz-dwa postawił wszystkich na nogi.

Przez krótki, acz bardzo zabawny moment pomyślała, że niedźwiedź Swartkowy przez zawarte wrota wyczuł i zaniepokoił się czymś, co Patrycjusze wozili w karecie. .. Nowe ciało dla Wilhelma Koenitza, na przykład, potrzebne na podmianę, gdy stare poodparza się do gołych kości w niezdejmowanej nigdy zbroi. Ale potem zobaczyła rozwaloną swobodnie na dachu stodoły panią hulającego po gumnie władcy puszcz.

– Rzućcie no mu tego dziczka, coście go na tryznie nie dożarli – zakomenderowała, rozbijającą się jak pijany warchoł kosmatą bestię obserwując czujnie, czy się od rozwalania dobytku nieruchomego do rozwalania żywiny domowej, ludzkiej i zwierzęcej, nie bierze..
– Kiedy tyle mięsa... – skrzywił się Karaut.
– Zacznie żreć, to się zajmie. Nażre się, to zaśnie – ucięła.

W stodole na wysoki stryszek się wspięła, i przez małe okienko tuż pod dachem wysunęła się na strzechę... całkiem niedawno wymienianą strzechę, Honorata zaiste gospodarną była panią. Swartka leżała nieruchomo na wonnej słomie powrozami ujarzmionej, pod atramentowo ciemnym niebem. Marta wpierw przysiadła, a potem wyciągnęła się obok jasnowłosej wampirzycy jak długa, jedno ramię pod głowę podłożyła.
– Za czymś ckni ci się? – zapytała. Źdźbło słomy wysnuła ze strzechy i przeciągnęła po Swartkowym ramieniu, biały ślad zadrapanej skóry zostawiając.
– Ckni? – Swartka zerknęła leniwie. – Bardziej nuży. Nie dla mnie miastowe życie, narady, polityka. Przypomniało mi się czemu właściwie odeszłam w las. Wąpierze gadają sporo. Ani się normalnie napić, ani wychędożyć porządnie. Ani walka ciekawa, gdy jest się nieśmiertelnym. Pozostaje chlanie z karku…– usiadła przeciągając się leniwie. – I gadanie właśnie. Więc uciekłam od tych papli.
– Tutaj? – Marta powiodła spojrzeniem po strzesze. – A z czyjego karku zamiarowujesz pić tutaj na górze? Czy chcesz może skakać będziesz na tych na podwórcu?
Źdźbłem przeciągnęła po własnym policzku i usiadła w ślad za Swartką. W oczy dzikie zajrzała z niepokojem.
– Dobry widok – machnęła ręką Swartka. – Wiele widać. Może i powinnam poleźć do cerkwi i na szczyt wieży się wdrapać, ale nie chce mi się widowiska robić.
Oddechnęła głęboko, odruch, którego nie zapomniała, mimo że bezużyteczny, by zrzucić kamień z serca. – Martuś… mnie tu jest źle. We wsi. Pomiędzy ludźmi. Nie moje to miejsce. Poszukałabym sobie kąta, gdzieś w lesie i tam bym sobie pomieszkiwała. Wpadałabym w odwiedziny i wsparła was w potrzebie, ale siedzieć noc noc w tej wiosce... To nie dla mnie.

Rozbójniczka przysunęła się bliżej, rękę w jasne włosy wplotła.
– Wiem – mruknęła w blade ucho. – Ale tu nie włości Szafrańca. Tu kniaziowe dzieci sforą jak wilcy w las jeźdżą. Opadną cię. Jak będziesz miała szczęście, to ubiją na miejscu. Jak nie, to na sznur wezmą. Brakować mi cię będzie. Poczekaj. Zaciśnij zęby i wytrzymaj choć tyle, byśmy obaczyli, gdzie oni ścieżki i miejsca ulubione mają. Ażebyś wiedziała. I żebym ja się nacieszyć tobą jeszcze mogła, hm?
Z ust Swartki wyrwał się zwierzęcy pomruk. Gniewna dziewczyna rozejrzała się dookoła. – Zgoda, zgoda… wytargujcie wstęp do lasu dla mnie i pieszczocha u kniazia samozwańca jednego. Mi tu ciężko.
– Wytargujemy. Bo widzisz – to gadanie nie nuży, gdy masz dla kogo wygadać profity. Walka ciekawsza, gdy o kogo lub o co masz się bić. Ja tam wolę dla kogoś – Rękę pod porwane szatki wsunęła i skubnęła łuski na pośladku. – Ale jak sama chcesz.
–Hej… ładnie to tak?! Napadać znienacka na dziewicę. Moja pupa… jest przeznaczona dla kochanków… i kochanek. Za stara jestem by wybrzydzać – zaśmiała się Swartka, próbując niedbale odpędzić się od jej dłoni.
– To doskonale – ucieszyła się Marta. Ręki z pośladka bynajmniej nie zabrała, za to Swartkową dłoń pochwyciła za nadgarstek i do strzechy docisnęła. – Że wybrzydzać nie będziesz. Bom dzisiaj taka wczorajsza i nieuczesana – parsknęła śmieszkiem i nachyliła się, by wampirzycę pocałować mocno w usta.
Zaskoczona wampirzyca, dała się ucałować, a potem sama oplotła ramionami Martę, całując drapieżnie i zaczepnie muskając języczkiem. Po tym pocałunku dodała.
– Tak to się robiło… dawno temu. Ino nie na widoku…– mruknęła, tuląc Martę do siebie i chichocząc tak jakoś… niewinnie.
– Dawno temu… to rzadkom praktykowała. A potem… to też rzadko – wymruczała Marta, przesunęła dłonią po biodrze latawicy, twarz zanurzyła w jasne włosy i nagle ją zmroziło. – Czy tyś się z tych lupinów opiła?
– Hmmm… nie wydaje mi się. Nie piłam.– zastanowiła się Gangrelka. – Ani ostatnio, ani… w ogóle.
– To dobrze – odetchnęła Marta i usta wtuliła między Swartkowe piersi. – Jeśli tutaj ci się jakiś napatoczy – nie pij. To bardzo ważne. Może z ciebie zrobić niewolnicę. Cudzą kukłę. Obiecaj mi.
– Skąd wiesz?– zaciekawiła się Swartka.– Słyszałam że.. wilkołacza posoka miesza w głowie, ale ponoć gniew większy wzbudza – pogłaskała po głowie Martę dodając ciepło.– Oj tam oj tam, przecież wilczek nie przyjdzie się łasić tylko bić, więc jak niby mam się napić? Trupiej krwi chłeptać przeca nie będę.
– Jaksa nachłeptał się z trupa i mu odwaliło… no, bardziej niż zwykle. A ja z lupinami kiedyś przestawałam. Te ktoś odmienił. Shołdował. Kierował nimi. Coś złego miały w krwi i to zarażać może. Ludzi i nas także zapewne. Powściągnij apetyt tedy… wiać zaczyna. Schodzimy, czy chcesz tutaj stracić swoją cenną cnotę?

– To zależy… wstydliwa jesteś? – Swartka popchnęła delikatnie Martę do pozycji leżącej, po czym dosiadła ją w pasie odsłaniając przez przypadek swoje błyszczące karpią łuską cztery litery, który… można było dojrzeć z daleka… ale z bliska nawet zadzieranie głowy nie pomagało zoczyć co się działo na dachu. Niewiele można było dojrzeć, ale usłyszeć wiele.
Marta do siadu się uniosła z powrotem, biodra latawicy do swoich docisnąwszy, tchnęła pod szczupły obojczyk:
– Wstydliwa nie. Ale dumny poplecznik Camarilli. Wąpierskie atrybuta i ciągnoty przede śmiertelnymi chowam. Chodź. – Pociągnęła Swartkę do okienka, a potem w pachnące sianem ciemności pod dachem.

Kiedy jasnowłosa wampirzyca odeszła, by pieszczoszka swego okiełznać ostatecznie, Marta zsunęła się po drabinie ze stryszku. Karoca Koenitza stała pośródku stodoły. Elegancki powóz otoczony belami siana wyglądał jak czarna perła w korycie z obrokiem. A wokół nikogo nie było, nikogutko...

Marta ujęła srebrzoną klamkę i wsunęła się do środka. Pusto tam było, powóz wymieciono z najdrobniejszych przedmiotów. Wydawał się przez to jeszcze bardziej przestronny, a w oczy rzucało się, że nie z bylejakich materiałów ją zmontowano. Wszędzie wokół unosił się zapach oliwy.

Gangrelka przymknęła za sobą drzwiczki i ułożyła się na płask na podłodze z jakiegoś nieznanego jej gatunku drewna, które przez wiele nocy wycierały buty Patrycjuszy. I gdzie zapewna powstała ta propozycja, którą jej Wilhelm wczorajszej nocy rzucił w twarz.

Policzyła sobie wrogów, stukając paznokciem w drewno. Potem podliczyła potencjalnych sprzymierzeńców. I postukała jeszcze raz...


– Powiesz wreszcie? – Węgier zaszedł Martę z tyłu ręce układając na jej kościstych ramionach. – Czemuś wczoraj gromy ciskała po rozmowie z Koenitzem?
Poderwała trzymane wędzisko, z badyla i nici z giezła wyprutej zmajstrowane. Na haczyku szamotała się nieduża kraska. Marta rybkę odczepiła i w cebrzyk z wodą plusnęła, gdzie już trochę drobnicy pływało. Obok na pomoście dwa karasie leżały, martwe i poznaczone wampirzymi kąśnięciami. Wyprawiła się po wodę jak co wieczór, jak Mika mówił – ale staw rybny Honoratki otoczony gęstym sitowiem do serca jej musiał przypaść. Zapomniała, po co przyszła i zaczęła w najlepsze rybaczyć.
– A kompliment na miarę skrojony mi powiedział – odparła obojętnie. – I chyba słodkie oczy robił, ale ja to się na dwornych zalotach nie rozeznaję.

– Zalotach? A nie mówiłaś ty, że on Tatarkę kokietuje? – nos zatopił w Marciny obojczyk, ramionami oplotł szczelinie. – Może mnie chce sprowokować, paliwoda przeklęty? Ja mu dam po moje łapy wyciągać.
Wzruszyła ramionami i z chustki dobyła tłustego robala. Przyglądała mu się nieruchomo, wreszcie nabiła na haczyk i wędką zamachnęła się.
– Mnie się zdaje, że on jak Popielski. Musi, jak kieckę ujrzy. Jeno mój ghul szczerze gada, że się wymarcować potrzebuje. A Wilhelm to jest… rycerzem. Idealną zdrajczynią mnie nazwał. Piękny kompliment, hm?
– Zarzucił ci zdradę? – niebezpiecznie blisko gangrelskiej skóry mknęły Zachowe zęby. Czuła jak stężał cały. Jak nad karkiem jej wisi, jakby modły miał jakieś odprawiać.
– Twierdzi, że ależ skąd – parsknęła. – Jeno przed kniaziem i kniaziowiowymi otwartość na zdradę i przekupstwo mam poudawać. Że bez pudła uwierzą… ano, uwierzą. Wszyscy uwierzą. Przecież z nas wszystkich ja pierwsza, by za chudy trzos sprawę Camarilli przedać – burknęła gorzko. – A w takich sowizdrzalskich tonach rozprawiał, jakby mnie posyłał, żebym popowi jabłka z cerkiewnego sadu dla draki ukradła.

– Hmmm – mruknął mentorsko, po policzku szorstkim się podrapał i odstąpił od Marty w stronę sadzawki. – Taką ma widać strategię na Smoleńsk. Mamy się rozpierzchąć i zdrajców grać. Wroga zinfiltrować. Teren rozeznać. Za dowódcę ma nam robić. Przystaliśmy na to.
Kucnął na brzegu, palcami po wodzie rysował.
– Po prostu mu rzeknij, że się nie nadajesz. Że kłamać trzeba umieć.
– Pewnie i tak trzeba było rzec. Ale w gniewie mi się ulało. Za dużo pewnie – machnęła wędziskiem. – Ja nie mogę zdradą się splamić. Za długą i za trudną drogę przeszłam, by mi wierzono, żem Camarilli poplecznik. Mnie może jedna plotka zniszczyć. Przez ojca. A on tak lekko każe mi się w gnoju wytarzać… – zacisnęła wargi. – Bo przecież takiej jak ja wszystko jedno, hm? Ryby mi płoszysz.
Niechętnie rękę cofnął, brodę nią podparł.

– Jeśli to ważne dla ciebie to się nie uginaj. Porozmawiam z nim. Ostatecznie ja się mogę w gnoju wytarzać za ciebie. Mnie za jedno. I lepiej kłamię.
– Nie ugnę się, bo nie mogę. Chociaż zdaje mi się, że mateczka twoja wie. Na uczcie jakby sugerowała, że świadoma, jak daleko ojcu memu do Camarilli. Krzyżak jaki i tak już za mną gna… Myślałam nawet, czy by do miana starego nie wrócić. Dla takich jak Kościej i Misza Skomandowa córka byłaby równa stanem. Aleć mi po wczorajszym przeszło.
– Lepiej przemilcz kimś jest. Jeśli ojciec tu po okolicy chasa to i oni mogą o nim wiedzieć. A jak jego z tobą powiążą zechcieć mogą plany snuć, w coś cię wmanipulować. Ty im nie musisz niczego udowadniać. Jesteś kim jesteś a imię to tylko imię – podniósł się, włosy mokrą dłonią zaczesał. – Nie drocz się. Na Koenitza. Wygarnij, co musisz, złość wyciśnij i wróć do normalności. Jak nie będzie spójności w naszych szeregach to jak nam przyjdzie na wrogów iśc?
– Jak on nie będzie mnie szanował, to za nim nie pójdę – odparła Marta płasko i obojętnie. – Pójdę dla sprawy i po swoje. Spajać się z Tyrolczykiem nie muszę ani nie potrzebuję, by w szeregu iść. Ani po prawdzie, nie chcę. Bo niewart.

– Wart czy nie, wrogiem ci nie jest. Przynajmniej do końca miesiączka. Przysięgał cię chronić i choćby się butami zapierał i zdanie zmieniał, to chronił cię będzie. Wiem, co mówię. Wykorzystaj ten czas, Martuś. Za ojcem się rozglądaj, aby do tego czasu sprawę jego rozwiązać. Łatwiej pójdzie nam z sojusznikiem niż bez takowego.
Zamrugała i wydobyła badyl z wody. Haczyk do sakiewki z powrotem schowała.
– Jak tak… to ja do miana dawnego wrócę. Bo jego to przyciągnąć może, jeśli usłyszy. A że inni wpływać na niego przeze mnie będą chcieli. Mnie nie pierwszyzna. I wiem, co z tym robić.
Rękę w cebrzyk między rybki wsadziła.
– Wy to biedni jesteście, Patrycjusze, z tym smakiem ubogim. Ryby są przyjemne.
– Znam ja przyjemniejsze smaki – wzrok w nią wbił jakby na wylot przeglądał. – Jakoś mi ryb nie żal.

Podniósł się, by do kwater wrócić, po kilku krokach jednak przystanął.
– Małgorzaty odpowiedź dotarła. Nie pomoże.
– A… czemu? – Marta zaskoczona ściągnęła brwi. – Tyś jej nie najcenniejszy w świecie?
Węgier brwi ściągnął w niezrozumieniu, by po chwili śmiechem gromkim wybuchnąć. A nie było w tym śmiechu radości ni szczerości, a tylko złość i kpina.
– A ty, jak masz coś cennego, to plujesz to i deptasz, by później z ziemi wydłubać i chusteczką czyścić? Nie wiem, skąd sobie uroiłaś, że ja dla niej coś znaczę.
– Bo była… – Marta szukała słowa i musiała nie znaleźć. – Bo warczała na mnie. Bo mnie z ciebie wyssała? Bo ci wiek temu odejść ze mną nie dała?
– Pies też warczy gdy rękę po jego kość wyciągasz – podsumował cierpko. – Małgorzata nie lubi tracić swoich rzeczy. Ostatecznie jednak w niełaski popadłem i synem jej już nie jestem. Cieszy mnie to nawet. Inna sprawa, że kogoś tu wyśle, nie da mi spokoju. Pytanie kogo. Negocjatora czy kata?

Marta podniosła się z pomostu i rybki z cebra zamaszystym chluśnięciem stawikowi zwróciła. Zagryzione do wiadra wrzucać zaczęła.
– A ty nie związany?
– Pytasz, czy z niej piłem? Piłem. Były wieki, że częściej. Były, że prawie wcale. Ostatnio był to warunek mojego wyjazdu na Smoleńsk. Szkoda, bo właśnie zaczynała mi obojętnieć całkiem.
– Nigdy nie będzie całkiem – pokręciła głową. – Ja to wiem. I ty też. – Złapała za pałąk cebra. – Swartka nas opuszcza.
– Nie przekonasz jej, by została? Lubiłaś jej towarzystwo.
– Dalej lubię. I dlatego trzymać, gdzie jej źle, nie będę. Ale moja będzie, zanim w drogę wypuszczę.
– Twoja?
– Moja – potwierdziła. – By się kniaziowa nie stała. Będzie mogła sobie chlać, ile wlezie. Jak lubi. Nie wątpię, że się jej stadami podłożą.
– Chcesz ją z sobą związać?
Pokiwała tylko głową.
– Ty też? Czy tylko ona?
– Ja już związana.
– Nie o to pytam.
– Tedy… o co?
– Czy chcesz się z nią dzielić krwią jak opiekun. Czy jak kochanka? Dać. I brać.
– Ryby nie potrzebują pasterzy.
Węgier przetarł palcami powieki. Na moment maska spokoju opadła ukazując twarz człowieka potwornie zmęczonego.
– Rób jak chcesz – mruknął pod nosem i ruszył w stronę dworu.

Jakiś nieswój się jej zdał, wtedy i potem. I gadać nie chciał o tym, unikał jej wyraźnie. Nagle tysiąc zajęć wynajdywał sobie, a co jedno, to dziwniejsze, i z tym większym oddaniem czynione... Spięty chodził przy tem a sztywny, jakby mu kto drzewce od halabardy wraził.

Musi być, uznała Gangrelka ze smutkiem, że gdy fawory matczyne stracił, to mu się za nimi nagle tęskno zrobiło. Zaprawdę, nie było się czemu dziwić. Ani trochę.

Odczekała, aż konia przestał objeżdżać w kółko przed stodołą i gdzieś go poniosło, i przemknęła się cicho do drzwiczek obok wielkich wrót z pakunkiem pod pachą. Zamknięta w Koenitzowej karecie zrzuciła spódnicę z samodziału i szary półkontusz, by je na fioletową aksamitną suknię zamienić. Zawiesiła na szyi zamknięty w rozecie klejnot, przygładziła zmierzwione włosy. Zapaliła świeczkę i przejrzała się w szybce karety, bose stopy pod lejący się aksamit podwijając.


Drzwi przymknęła za sobą i oparła się o nie.
– Przyszłam cię okraść.
Naprawdę, była zadowolona z efektu. Będzie to musiała zrobić jeszcze raz. Może z pełnym złota, tajemnym kuferkiem Wilhelma Koenitza...?
– Z paru małych buteleczek. I może jeszcze... kilku małych puzdereczek...
Odkleiła plecy od drzwi i uśmiechnęła się w sposób, który uważała za uprzejmy.
– To mi pokaż, z którymi nie jesteś zżyty? – zaproponowała i przysiadła przy stole, twarz podpierając dłonią. – A ów wróg twój...

 
Asenat jest offline  
Stary 26-06-2016, 18:58   #78
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Wspomnienie bitwy
Po bitwie rycerz zachowywał się dziwnie. Z jednej strony oczywistym było to, że był przybity stratą swoich ludzi. Z drugiej strony jego oblicze coś wyraźnie rozświetlało. Starał się unikać wzroku i ludzkich towarzyszy i wampirów. Wydał krótkie polecenia dla Rocha, opisujące co zrobić z poległymi, po czym zabrał ich konie. Prowadząc dwa spore rumaki szedł w stronę zgrupowania Tatarów. Pierwszy dojrzał go Tsgot. Ich spojrzenia spotkały się. Choć mężczyźni nadal żywili do siebie urazę, to po bitwie, w czasie której walczyli ramię w ramię, Jaksa nie miał ochoty rozdrapywać dodatkowych ran.
- Naszym ludziom się już nie przydadzą. Może dla was będzie z nich użytek. Dobre to zwierzęta. Do boju przywykłe - podsunął lejce ghulowi Sarnai.
Mężczyzna lejce zabrał bez słowa. Bo cóż można było powiedzieć, co by zmieniło bieg wydarzeń lub stracie ulżyło?
Skinieniem głowy jeno podziękował i z drogi się lekko cofnął. Niewiele. Krok zaledwie. A jednak znać było, że pola Jaksie ustępował.
- Gdzie znajdę… - zawahał się. Twoja Panią? Ją? A może po prostu Sarnai? Nie miał pojęcia jak zwracali się do niej jej ludzie, a dotychczasowe kontakty utwierdziły go w tym, że niezmiernie łatwo ich obrazić. Zamilkł wiec w pół zdania w nadziei, że ghul domyśli się o co chodzi udręczonej duszy krzyżowca.
Tsogt mruknął coś pod nosem. Po chwili powtórzył nieco głośniej:
- Günj - i wskazał na miejsce nieopodal ognia, gdzie niewielki namiot stał.
Rycerz ukłonił się lekko w podzięce za wskazanie drogi i ruszył w stronę namiotu. Przed wejściem zatrzymał się na chwilę i chrząknął nie chcąc najść Günj w nie stosownej sytuacji.
Uchyliła połę namiotu, by do niego wejść musiałby się sporo pochylić.
Z cichym pomrukiem ni to na powitanie ni to na zaakceptowanie jego obecności odsunęła się robiąc Jaksie miejsce. Wnętrze było wyłożone matą i skórami. Rycerz odczytując to jako zaproszenie zgiął się mocno i zaraz za wejściem do namiotu przysiadł na swoich piętach i ukląkł.
- Dobrze cię widzieć całą i zdrową po tej straszliwej bitwie.
Zajęła podobną pozycję, sadowiąc się wygodniej.
- Tak - rzekła niezbyt pewnie - Tysz czały? Duszo luci stracziłesz? - wzrokiem toczyła po sylwetce rycerza.
- Dwóch oddało swoje życie. Jeden co mieczem dwuręcznym wilkołaka przeszył, drugi zaś najstarszy z moich ludzi. Poza nimi czterech ciężko rannych. W siodle się nie utrzymają o własnych siłach. Na noszach ich ściągnęli z pola bitwy. Minie wiele tygodni nim sprawność odzyskają..
Rycerz był wyraźnie przejęty losem swoich ludzi, choć na jego obliczu dostrzec można było coś jeszcze. Coś zupełnie innego niż niepokój.
- Ci, którzy nas zaatakowali… walczyłaś kiedyś z wilkołakami?
- Nie - wampirzyca pokręciła głową przecząco. - Ale dziwnym ich napaszcz sze zdała. Brak kontroli i woli szyczia?
- Wiesz, że widzę więcej niż inni. Zostałem tam po bitwie. W czasie gdy Marta i Koenitz zajmowali się zbieraniem zwłok poległych. Dotknałem tego, z którym walczyliśmy i miałem wizje. Wizję, w której to stado wilkołaków piło krew z drewnianego kielicha. Krew pełną życia. Magiczną. Może nawet świetą. Nie wiem. Nie widziałem tego wcześniej. - Bożogrobiec kręcił głową i wodził oczami unikajać jej spojrzenia.
- Dotknąłesz? - Tatarka zmarszczyła brwi - Szwenta krew? Jak? - niewiele rozumiała z tego co mówił. - Szwenta jak dla Czebie czy jak dla nich?
Sięgnął po jej dłoń. Czuł, że nić porozumienia gdzieś znika. Nie chciał stracić tego, co w takim trudzie wypracowywał.
- Pamiętasz jak wczorajszej nocy wszedłem do twojej głowy, a później odsłoniłem ci siebie? Umiem też dotknąć przedmiotu i poznać emocje z nim związane. Zwłoki wilkołaka nie były już osobą, były przedmiotem. Ale czułem emocje, jaki nim targały za życia. Czułem z jaką czcią podchodzili do krwi w kielichu - ścisnął mocniej jej dłoń i spojrzał w oczy sprawdzając reakcje - czułem że też muszę spróbować tej krwi. I nie mogłem się powstrzymać, piłem z tego wilkołaka.
- Wilkołaki pijo krew jak my? - zdziwiła się ze zmarszczonymi brwiami nie cofając dłoni.
- To nie były zwykłe wilkołaki. W mojej wizji czciły krew, a totem wilczego boga leżał zniszczony.
- Ktosz urok rzucził mosze...ale to potęszny chyba musziałby bycz, by wilkołaki odszucziły swe zwyczaje…
Wpatrzyła się w oblicze Jaksy:
- Czemu piłesz krew padłej bestyji?
- To było silniejsze ode mnie. Nie umiałem się opanować. Ale nie to napawa mnie najwiekszym przerażeniem - wbił wzrok w kolana Sarnai. Po chwili przerwy kontynuował:
- Po wypiciu tej krwi czułem się znowu żywy. Czułem bijace serce. Czułem krew płynącą w żyłach. Moje płuca znowu potrzebowały powietrza do oddychania. Tak, jakbym przez krew wilkołaka spróbował tej krwi, którą oni czcili w kielichu - skończył i zamilkł. Dopiero po kilku chwilach zebrał się na odwagę, żeby znowu spojrzeć w jej oczy.
- Benciesz szukał wilkołaków takich ponownie? - spytała z dziwnym wyrazem twarzy - Czy może będziesz kchciał szukacz powrotu człowieczeństwa - dorzuciła jakby kwestia była jej znana.
- Najpierw będę szukać przyczyny. Dlaczego wilkołaki zamiast czcić boga-wilka czczą kielich z krwią? Czy to naprawdę potężna magia? Czy ta magia mogłaby oddać mi utracone pięć setek lat temu człowieczeństwo? Nie wiem. - znów zamilknął. W końcu ciszej dodał:
- Może.. może w mojej krwi pozostało choć echo tego co czułem? Może chciałabyś spróbować?
- Szukanie człowieczeńsztwa to nie magija. Magija to droga na skróty i nie daje nicz prócz ułudy. - stwierdziła zdecydowanym tonem - Pamientaj o tem. Szczególnie gdy to magija co w kończu ku uniczestwieniu zmiesza. Jako u wilkołaków się ształo.
- Pomożesz mi zatem znaleźć odpowiedzi? Jesteś tutaj jedyną wampirzycą, której ufam.
Przez chwilę spoglądała na twarz wampira jakby szacując wyraz i mimikę:
- Pomogę. - wahanie odbiło się na jej obliczu z kolei. Już prawie otworzyła usta do kolejnej wypowiedzi, gdy zmieniła zdanie i powtórzyła jedynie: - Pomogę.

Spotkanie z Giacomo

Jednooki rycerz izolował się od wszystkich. Unikał zarówno towarzystwa wampirów, jak i swoich własnych ludzi. Zazwyczaj małomówny teraz praktycznie milczał. Siedział gdzieś pod drzewem przy wjeździe na dworek i dłubał coś w kawałku drewna krótkim nożem. Tam właśnie znalazł go Giacomo. Kapłan już od zakończenia bitwy chciał porozmawiać z Jaksą, jednak nie było ku temu okazji. Tym razem ciężko byłoby krzyżowcowi uciec od rozmowy. Toteż swoim zwyczajem zmierzył nadchodzącego Giacomo swym czujnym okiem.
- Wyglądasz jakby coś leżało ci na sercu.- stwierdził od razu ksiądz na powitanie.
Rycerz skinął głową.
- Nadal nie mogę pogodzić się ze swoją słabością - mówił przez zęby.
- Czy pokora przypadkiem nie jest cnotą? Co prawda cnotą przeznaczoną ludziom raczej, niż nam.- stwierdził z delikatnym uśmiechem Włoch.- Więc… jaka to twa słabość cię gnębi, jeśli można wiedzieć?
- Ten wilkołak. Widziałem ich słabość. Pili krew. Krew, którą stawiali ponad swoich bogów. Krew, która niosła w sobie życie.
-Too… nietypowe.- okazał zdziwienie Giacomo. Zamyślił się.- Nie znam się na zwyczajach tych bestii, ale… chyba nie piją krwi. Może Marta by mogła wyjaśnić tą kwestię. Wydaje się dobrze znać obyczaje tych stworzeń.
- Marta nie wydawała się zainteresowana rozmowami po moich ostatnich ekscesach nad zwłokami lupina.-
- A tak… coś się stało na pobojowisku. Mieliście tam małe starcie.- zamyślił się Giacomo pocierając dłonią podbródek.- Hmm… Niewiele mogę pomóc w sprawie rytuałów likantropów. Nie znam się na tym. Natomiast jeśli… nie wiem co się stało tam na polu walki. Ale mogę spróbować mediacyji między wami.
- Gdy miałem tę wizję, pokusa wypicia krwi była zbyt duża, żebym mógł się oprzeć. Piłem z martwego wilkołaka. A krew ta obudziła we mnie uczucia dawno zapomniane. Bijące serce. Pulsujące żyły. Oddech w płucach stał się naturalny. A dzisiejszej nocy śniłem. Po raz pierwszy od wieków miałem sen. A może wizję, bo ujrzałem świetlistego posłańca, który przemawiał do mnie - rycerz patrzył wyczekująco na kapłana.
Giacomo zamyślił wyraźnie zaintrygowany jego słowami. Uśmiechnął się do siebie po chwili, po czym spojrzał na Jaksę.
- Tooo...wielce intrygujące. Znasz może słowa “Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą?
Rycerz kiwnął głową.
- Cóż… Ja byłem poszukującym, ale widać, że ty… coś znalazłeś. Do ciebie przyszedł świetlisty posłaniec.- odparł drżącym głosem Giacomo. Po czy złożył ręce razem niczym do modlitwy. Znów je rozłożył.- Albo też… przypisuję zbyt wiele temu, co przeżyłeś. Wybacz. Jednakże musisz przyznać, że brzmi to obiecująco z mego punktu widzenia.
- Dlatego uważam, że na tym powinniśmy się skupić. Może nie jako cała drużyna. Ale ja i ty, powinniśmy zacząć wizytę w okolicach Smoleńska właśnie od zbadania tej sprawy.
- Jeśli jeszcze ci się objawi ten… posłaniec. Powiadom mnie co przekazał ci.- szepnął cicho Giacomo zgadzając się z krzyżowcem.
Jednooki znów pokiwał głową. Nie miał ochoty ciągnąc tego spotkania. Wiedział, że jego poszukiwania właśnie się zaczynają.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 27-06-2016, 14:12   #79
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Spotkanie z Koenitzem

Sarnai dla odmiany do stanu Wilhelma stała nieporuszona, ramiona założywszy na piersi. Po pierwszych jego słowach powoli domyślać się zaczęła o co mu iść może.
- Giacomo mófił… a Ty czo? Ja mówfię s Tobą. Rzeknij czo zamieszasz… - ciemne oczy obserwowały rycerza.
- Na razie rozpoznać obu przeciwników. Honorata stwierdziła, że obaj przeciwnicy mają w okolicy szpiegów.- rzekł rycerz idąc powoli.- Obaj dowiedzą się o nas. Obaj będą chcieli przeciągnąć na swoją stronę. Chcę poznać czym zechcą nas przekupić. Dopiero wtedy podejmiemy decyzję, bo najlepiej będzie z początku połączyć siły z jednym z nich. Jest jednak ryzyko, że spróbują przekupić tylko część z nas… jak słusznie zauważył Giacomo.
- I kogosz na zdrajce kcesz wybracz? Na czarną owczę?
- Jaksa z oczywistych względów się nie nadaje, Zacha… wolałbym nie.
- Wilhelm stwierdził zatrzymując się.- Giacomo również… kto by się interesował bezużytecznym filozofem? Marcel i Zosia… także się nie nadają. Zostajesz ty i Marta, przy czem.. gdybym był na ich miejscu, wpierw do ciebie uderzyłbym z taką propozycją.
Sarnai od pierwszych słów Koenitza “propozycję” wyczuwająca, nie była zaskoczona.
- Jeśli plan miałby się powieszcz kilka rzeczy usztalicz czeba nam. Po pierwsze: obi obszerwaczję poczynicz mogą rychło. Trza nam ukazacz, żem “najszłabsze” ogniwo lecz o dość mocznej pozyczji. Po drugie gwaranczji kchce, ze mnie na ich żer nie rzuczisz ni Ty ni Giacomo. - zamilkła wpatrując się w Wilhelma.
- Na mój honor i me słowo liczyć możesz.- rzekł dumnie Wilhelm, a potem dodał. - A co do Giacomo… to go poinformuję i nikogo więcej. Moi ludzie zaś wygadają w Smoleńsku się o twym sporze z Honoratą. To będzie dobry początek. A potem się zobaczy. Musimy sprawę dobrze zbalansować, co by Tzimisce nie dać powodów do podejrzeń. Bo z tej dwójki to on chyba uderzy w konkury do ciebie.
Gangrelka przysiadła na piętach zwyczajem swych ludzi.
- W honor wieszycz nie wicę przeszkót, ale to o me istnienie choci. I moich luci. Oraz dobro wyprawy. Kchce cosz wienczej niźli jeno honoru szłowo. Kchce pewnoszcz. - zaczęła powoli.
- Skoro nie honor to co? Testament… słowo spisane na pergaminie i podpisane przeze mnie?- zapytał Willhelm spoglądając na dziewczynę z góry.- Nie oczekuję decyzji od razu. Po pierwsze mamy czas, a po drugie… zrozumiem jeśli odmówisz. To niebezpieczna gra. Nie czuj się do niej przymuszana.
Sarnai nie rzekła nic na pocieszanie Wilhelma. Za to rzuciła cicho:
- Jasyr. I Ty tesz pomyszl.
- Zgoda… przemyślę. A i jeszcze jedna sprawa. Nie zwróciłem na to uwagi, ale ponoć Jaksa krwi wilkołaczej się nachłeptał.
- stwierdził cicho Koenitz.
- Będę miecz baczenie na niego. - podniosła się by stanąć na przeciw rycerza - Czekacz będę. A wieszczi i tak rozpuszczacz moszna.
- Miej… nie wiem, nie znam się na tym, ale Marta najwyraźniej bardzo się martwi tymi lupinami, a Marcel jeszcze krwi nie zbadał, więc na razie nic nie wiemy.- stwierdził Wilhelm ostrożnie.- Może nawet sobie próbować krzywdę zrobić i… jak sądzisz? Powiedzieć rycerzowi o tym, czy nie?
- Mosze łacniej wpierw z nim pomówicz i wybadacz nim mu zmartwień przysporzycz. Jeśli czosz z krwio nie tak, w szał wpadacz mosze łacniej. Pomówie sz nim tesz. Wtedy Ty i ja pomówimy, dalsze kroki usztalajonc.
- Zgoda… zostawiam więc to twemu osądowi.
- rzekł Wilhelm delikatnym tonem głosu.
- Kiety kchcesz widziecz sze na osobnoszczi? Czem szypciej, tem lepiej. Nie moszemy niepewni bycz jednego z nasz.
- Na razie ruch po stronie obu kniaziów. Nie wjedziemy do ich dworów. Sami muszą nas zaprosić. Miszka raczej się tobą nie zainteresuje. Obstawiam jednak że Diabeł na pewno uderzy do ciebie w konkury. On lub jego potomstwo.
- ocenił sytuację Koenitz opierając się o drzewo.
- Konkury? - Tatarka zdziwiona spojrzała na Ventrue.
- Nie dosłownie. Ale przypuszczam że będą starali się zagrać przyjacielskie ucho do wysłuchiwania narzekań i usta pełne przyjacielskich rad. Dwory wampirze to kłębowisko złotoustych węży.- wyjaśnił Koenitz z wyraźną dezaprobatą takiego stanu.
- Mhm.. dobrze, zatem poczekamy. Ciekawam, kiedy i jak podejdą do tego.
- Przyjdzie czas to się przekonamy, a na razie… ja już wystarczająco dużo zabrałem twego czasu.
- rzekł z uśmiechem Wilhelm kłaniając się Tatarce na pożegnanie.



W gościnie Brujah

W zasadzie zaraz po tym jak się obudził mógł udać się tylko w jedno miejsce. Ruszył do obozu Tatarów. Trafił bez trudu boć i nie problemem było znaleźć obóz skośnookich, na których ludzie Jasnorzewskiej, wciąż pamiętni nawałnicy mongolskiej, podejrzliwie patrzyli.
Okolica obozu była wyludniona lecz mimo to, dochodziły stamtąd rozmowy, śmiechy i przyjemne wonie gotującej się strawy. Gdyby nie wciąż żywe na tych ziemiach wspomnienia, byliby zapewne wesołymi kompanami.
Strażnicy trzymający wartę przepuścili Jaksę, który nie miał problemu z rozpoznaniem niewielkiego namiotu Sarnai. Rycerz tak jak poprzedniego wieczoru chrząknął stojąc przed wejściem do namiotu.*
Tak jak i poprzedniego wieczoru uchyliła mu połę, wpuszczając bez słowa. Powoli stawało się tradycją, że krzyżowiec natychmiast po wejściu klęknął i usiadł na swoich piętach. Spojrzał na Sarnai i zaczął bez zastanowienia.
- Miałem sen. Przemówił do mnie anioł. Prosił by go znaleźć - głos rycerza nic nie wyrażał. Równie dobrze mógł mówić: “wzszedł księżyc”.
- Taky jak w głofie tfej?
- Tamten anioł był jednym z nas. Sługą Boga, który pił krew, żeby żyć. Ten w moim śnie wydawał się być dziełem rąk stwórcy. Biła od niego światlość. Każde jego słowo czułem w moim sercu
- głos rycerza zaczynał drżeć. Chyba jednak był przejęty.
- Na pefno anioł? Demon to mógł bycz co drogę ma do czebie przes krew skaszoną… - Sarnai patrzyła spokojnie znad… niewielkiej kupki ubrań, które rozkładała powoli i cierpliwie.
- Może. Dlatego chcę znaleźć totem boga wilka. Miejsce w którym wilkołaki piły krew. Jeżeli mógłbym dotknąć tego drewnianego kielicha… może wtedy znajdę odpowiedzi.
Opuścił głowę. Milczał chwilę. W końcu nie patrząc na nią rzekł:
- Ale jeżeli to faktycznie posłaniec, to pierwszy raz dostałem jakikolwiek przekaz od Boga od pięciu wieków.
- A pszedtem, przed obudzeniem, miałesz jakoweś?

Rycerz spojrzał na nią, jakby nie zrozumiał pytania. Wpatrywał się aż w końcu rzekł.
- Tak. W czasach gdy byłem człowiekiem. W czasach tak zamierzchłych, że nie wiem nawet ile nocy już minęło. Ale tak. Otrzymałem powołanie. Ruszyłem walczyć u bram Jerozolimy. Tam mnie przemieniono. Od tamtego czasu nie słyszałem Jego głosu, a w obliczu Jego potęgi czuję się nieswojo.
- Wtedy tesz to anioł był? Czy Twój stwórca jeno?
- Nigdy nie byłem godzien, żeby sam stwórca osobiście przemówił do mnie. Zali przez posłańców swych przemawiał.
- O stwórcy Twym mówię, nie bogu.
- Sire? Nie…
- krzyżowiec zmieszał się.
- Czo nie? - Gangrelka na chwilę przerwała rozkładanie ubrań.
- To nie był mój stwórca. Mojego stwórcę poznałem w Ziemi Świętej. Tak jakby Boskie powołanie rzuciło mnie w jego ramiona. Zachwycił się mną i złożył na mnie pocałunek dający nieśmiertelność.
- Skont wiesz?
- wpatrzyła się w oko Jaksy z uporem - Sze dopiero wtedy?
Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Mała Azjatka zapędziła go w kozi róg w dyskusji. Być może dlatego nie znosił mówić….
Milczał. Zazwyczaj to wychodziło mu lepiej.
- Mosze wtedy też ktosz inszy mówił. A Ty posłuchałesz.
Przez chwilę się namyślała.
- Poczekaj. Jeśli to bóg to znaki dostaniesz. Jeśli to kto inszy, nicz nie stanie szie. Nie ić w pułapkę. - wzruszyła ramionami - Deczyzji takej nie potemuj szypko w nowym terenie. Tak?
Kiwnął głową, żeby zaznaczyć, że się z nią zgadza.
- Jeżeli to jeden z wrogów naszych, to po dwakroć bardziej ostrożni być powinniśmy.
- Nie rzeknij za wiele inszym. Jusz i tak plotki mówią.
- nagłym ruchem sięgnęła do pomarszczonej twarzy i przesunęła palcem po ściągniętych brwiach rycerza. - Minę inszo miej jak tu idziesz i jak wychodzisz. - uśmiechnęła się odwracając twarz i cofając dłoń.
Złapał jej dłoń szybko i przycisnął do swej twarzy.
- Zawsze plotki rzucali. Taka ich natura. W Krakowie własny klan miał mnie za szaleńca i odszczepieńca. Nie zważam na to co inni mówią. O aniele pragnę jeno z Giacomo pomówić. Ale tylko, jeśli sam będzie chcieć.
Jego lodowata dłoń przyciskała cały czas jej rękę do twarzy krzyżowca. Szukał jej, nie anioła. Szukał daru, ktory otrzymał od niej kilka nocy wcześniej. Uśmiechnął się do niej.
Oddała uśmiech i wyswobodziła się powoli. Podała mu niewielką szczotkę z białego mieniącego się kamienia na wierzchu. Usadowiła się tyłem, rozpuszczając czarne, gładkie włosy. Gestem wskazała co robić.
- Giacomo… za duszy wpływ maje na Wilhelma. - mruknęła odwracając ku Toreadorowi swój profil.
Gryfita najpierw zagłębił swoją rękę w jej włosach. Powąchał jej woń. Później powoli zaczął drugą dłonią rozczesywać jej włosy.
- Na Wilhelma wiele osób ma wpływ. Zbyt wiele, jak na światłego Księcia Smoleńska.
Pachniała przede wszystkimi wiatrem, lecz zapach koni był zmyty. Ulotna woń jaśminu i migdałowej oliwy - mikstury znanej Toreadorowi - wypełniła mu nozdrza.
Chwilę w ciszy rozczesywał jej włosy nie doczekawszy się komentarza. W końcu sam rzekł:
- Pięknie pachniesz. Wolnością. I olejkami.
Uważał, żeby nie dotykać jej ciała. Wiedział, że jego lodowaty dotyk nie jest komfortowym doznaniem.
- Hmmm? - chyba wyrwał ją z momentu relaksu - Wolnoszcz nie ma zapachu. - zaśmiała się cicho. Odchyliła lekko głowę do tyłu, włosy zadziwiająco zadbane przelały się przez palce Jaksy. Po chwili ciszy podjęła temat:
- Myszlę, sze to szpeczjany wybór Wietnia. Prawciwym ksienciem bedzie ten co koło niego najbliżej. A on sprawy nie bedzie zdawacz. Dlatego Giacomo nie ufaj. Nawet z aniołem.
- Zatem zachować ostrożność muszę. Myślisz że Giacomo zainteresowany jest rządzeniem? Wydaje się pochłonięty szukaniem Boga.
- Dla niektórych właca to bóg…
- znowu odwróciła twarz profilem by zerknąć na Jaksę.
Ten zaś uśmiechał się i skinął nieznacznie głową przytakując sugestii Tatarki.
- Ile ruchów jusz?
Tym razem rycerz wydał się wyrwany z chwili relaksu.
- Ruchów? - powtórzył.
- Ma bycz szto. Dziesieńć dziesiątków. - wyjaśniła. - Ot góry po kończe.
- W takim razie zbliżamy się do połowy
- odpowiedział jednooki.
Skinęła głową lekko, poddając się troskliwym ruchom Toreadora. Odchyliła głowę lekko w bok by ułatwić szczotkowanie dolnych warstw włosów.
- Rzeknę czosz. - zapowiedziała znienacka.
Brwi Gryfity powędrowały do góry z zaskoczenia, w końcu jednak odpowiedział:
- Myślałem, że raczej jesteś z tych co czynią miast mówić. Rzeknij zatem, a nie czekasz na moją zgodę. Wszak zabronić ci nie mogę.
- Nie czekam zgody
- warknęła, nagle się odsuwając i szczotkę z dłoni Toreadora zabierając w gniewie. Zgrzytnęła zębami, nie wiadomo czy zła na niego, czy na siebie za chwilę słabości.
Widząc jego zdumione oblicze jednak wstrzymała gniew.
- Jeszli wieszycz chcesz w poszukiwania wiary to pomósz mi. - spojrzała na Toreadora wciąż z iskierkami złości w oczach. Wyjawiła szczegóły swej prośby wpatrując się w twarz Jaksy z takim napięciem, że jasnym było, że jego reakcja będzie oznaczać śmierć lub życie.
Rycerz swoim zwyczajem skinął głową. Zgadzał się jej pomóc, tak jak i ona obiecała mu pomoc.
Prośba Tatarki rozjaśniła mu kilka kwestii z ich poprzedniej rozmowy. Ale nie chciał o to teraz pytać. Oczekiwała bezwarunkowej pomocy i ją otrzyma.
- Pomogę, na ile będę potrafił. Teraz proszę oddaj szczotkę. Zostało dziewiętnaście pociągnięć.
Rozbawienie roziskrzyło jej twarz. Podała szczotkę i wróciła do poprzedniej pozycji, pozwalając mu kontynuować. Najpierw przesunął jej włosy w palcach, jakby szukając miejsca w którym skończył, a później przyłożył szczotkę i wykonał taki sam ruch jak poprzednio, od nasady włosów po same końce. Sam siebie nie posądzał o to, że może kiedyś zajmować się właśnie takimi rzeczami, a jednak sprawiało mu to przyjemność. Im bliżej był końca tym wolniejsze stawały się jego ruchy.
- Wilhelm kchce bym udawała zdradę - po długiej ciszy milczenia słowa zabrzmiały ostro. Ostrzej niż zamierzała ale mimo to, nie udało się jej w pełni pokryć goryczy - za poradą Giacomo. By zwabicz Tzimisce. Szekłam, sze pomyszle. W zamian za wziecze go w jasyr.

Znowu zamilkła.

- Jetyne czo mi zaleszy, to miejsce dla nauczycziela. Reszta niewaszna. Jeszli … - urwała - jeszli tak sze stanie, że zdrajczą mnie naswą, Ty nim sze zaopiekuj i mymi lućmi…*
Jaksa w głowie miał obraz Tsogta, któremu wydaje polecenia. Wizja ta była tak odrealniona, że nie był w stanie jej kontynuować.
- Dziwna to prośba naszego niedoszłego księcia. Możesz na mnie liczyć. Gdybyś z jakiegoś powodu zadania wypełnić nie mogła… Dokończę je.
Tymczasem skończył rozczesywać jej włosy. Przekazał jej szczotkę i rzekł:
- Dziesięć dziesiątek. Wedle życzenia. A zadanie swoje sama dokończysz, pewien jestem.
Odwróciła się, zgarniając włosy na jedną stronę. Spojrzała w pooraną zmarszczkami i bliznami twarz Toreadora jakby coś przemyślała.
- Dwa… - rzekła bez ładu i składu. Sięgnęła po leżący nieopodal nóż, ostrze do gładkiej szyi przystawiając. Powoli skórę nacięła, wzroku z twarzy rycerza nie spuszczając.
Sięgnął najpierw powoli po nóż z jej dłoni. Sam zrobił również nacięcie na swojej szyi, a później pochylił się do jej odsłoniętej rany. Jego lodowate usta przywarły do jej wypielęgnowanej skóry. Gdy poczuł tę rozlewającą się po jego ciele rozkosz przestał myśleć o czymkolwiek. Liczyła się jej krew. Tylko największym wysiłkiem woli oderwał się od niej. Wsunął dłoń w jej długie włosy i przechylił jej głowę do własnej otwartej szyi.
Wpiła się bez przedłużania, raptem i dziko wbijając swe kły. Zapachowi jaśminu i migdałów towarzyszył pomruk jak z gardła wadery. Szarpnięciem przysunęła się do rycerza, ból niejaki zadając. Lecz tuż po tym, rozkosz zalała członki Toreadora, przelewając się przez niego jak fala. Sarnai wczepiona w Jaksę piła jakby dość nie miała. Gdy rozum obojgu rozkosz prawie odjęła oderwała się od niego z sykiem głuchym. Kły i wargi oblizała z głową odchyloną i oczami przymkniętymi w ekstazie. Wciąż trzymała się go blisko.
Gdy powieki na powrót uniosła wprost w twarz rycerza spojrzała.
Patrzył na nią swym czujnym okiem. Ale tym razem był w nim dziwny błysk. Radość? Na to wskazywałby uśmiech, którego próżno na codzień uświadczyć na jego twarzy. Objął jej małe ciało i przycisnął do siebie.
Trwali tak dłuższą chwilę czerpiąc rozkosz i siłę z siebie wzajem.
 
corax jest offline  
Stary 27-06-2016, 21:53   #80
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
U Honoraty.

Zofii w głowie kręciło się od miriady kolorów. Spódnice, haftowane koszule, korale – wszystko jaskrawe i, no, piękne.
Gdy była młoda, nawet nie miała co myśleć o takich rzeczach. Jaki myśliwy mógłby sobie pozwolić na strojenie swojej rodziny? Potem… Potem nie miało znaczenia, co nosi. A później wszystko co nie miało koloru ziemi było zwyczajnie niepraktyczne.
Był to wspaniały prezent, i nie wiedziała co powiedzieć. Więc odruchowo wypaliła to co zwykle.
– N-nie mogę tego przyjąć! – zaprotestowała głośno. Spojrzenie Honoraty jasno dawało do zrozumienia, że odmowa nie wchodzi w grę. – Z-znaczy… To taki wspaniałe suknie… Zaraz je pobrudzę albo zniszczę…
-No i?- Honorata przyglądała z obojętnością strojom. -I tak ci trzeba będzie kupić nowe. Te są tymczasowym. Nie masz odpowiedniej figury by nosić moje.-
– Eee? Co złego jest z tym, z czym przyjechałam? – skierowała wzrok na swoje stare odzienie. Zapasowa koszula leżała na wierzchu, z wielkimi dziurami po kłach wilkołaków. - … Zaceruje się?
-Wszystko… - machnęła ręką Honorata.-Dobre to i może na hasanie po lasach, ale winnaś mieć inny przyodziewek, gdy będziesz przebywać na komnatach. Dama zawsze powinna wyglądać jak dama, nawet dekapitując łotra na polu bitwy.-
– … Nie wydaje mi się żeby jakakolwiek liczba pięknych sukien była ze mnie w stanie zrobić damę… Ha ha, ha ha. – zaśmiała się, niespecjalnie przekonująco, bo i żartowała tylko częściowo. Żadna z jej elegancka pannica - ale tez do tej pory nigdy jej to nie przeszkadzało.
Jednak… Gdy wyruszali Koenitz obiecał jej że do smoleńska wjedzie jak dama u jego boku. Z pewnością nic się nie stanie jak przymierzy parę z nich?
… Chyba że Wilhelm planował wjechać z Sarnai.
Zmarszczyła gniewnie brwi, ale natychmiast potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę ze próbuje zabić wzrokiem Bogu ducha winną białą suknię.
– Ja… – odwróciła się do wampirzyca. – Dziękuje Pani Honorato. To naprawdę piękne prezenty. Obiecuje o nie dbać.
-Smoleńsk to prowincja… w dodatku uwolniona z rąk ruskich barbarów. Mają małe wymagania co do dam w tym mieście.-stwierdziła ironicznym tonem Honorata. Wampirzyca uśmiechnęła się dodając.-No i nie martw się. Mogę cię nieco przyuczyć w kwestii tańca, rozmów i zachowania przy stole. Na początek to wystarczy, reszta przyjdzie z doświadczeniem.-
Dziewczyna pochyliła nisko głowę w podzięce.
– Dziękuje raz jeszcze to… To naprawdę szczodrze z Pani strony. Postaram się nie sprawić pani wstydu. - … Nie czuła się na siłach składać obietnice w tym zakresie. – I jestem zaszczycona, że chce mnie Pani przyjąć jako bratanice. Ale… – zawahała się przez chwilę. - … Nie wiem jakie historię planuje przyjąć Lord Koenitz i inni…
-Ja też nie.- zamyśliła się Honorata.- Ale pewnie z czasem jakąś będą musieli wymyślić.
Wzruszyła ramionami zbywając ten problem i spytała.-Jakie wrażenie wywarli na tobie twoi towarzysze?-
– Eee? – Czy jej się tylko zdawało czy wszyscy zawsze chcieli by plotkowała o reszcie? – Są… W porządku? – odparła niepewnie. - … Nie miałam okazji poznać ich bliżej, zwłaszcza Pani Sarnai ani Pana Jaksy… Nie otwierają się za bardzo na innych… Pani Marta jest bardzo miła… I Pan Milos także… Choć ma trochę porywczą naturę…
- Z pewnością jednak masz własne zdanie o każdym z nich.-uśmiechnęła się ciepło Honorata.-Przecież przebywałaś z nimi tak długo. Ja niestety…- jej uśmiech zbladł.-... dopiero ich poznałam, więc są dla mnie zagadką. Chciałam choć poznać choćby poprzez twoje oczy.-
– Tylko dwa tygodnie… – wymamrotała wampirzyce. Wcale nie tak dużo czasu by kogoś poznać. – I wszyscy raczej trzymaliśmy się swoich ludzi… No, może poza Panem Zachem i Panią Martą… Zdają się często przebywać w swoim towarzystwie. – uciekła wzrokiem na bok. – Pani Marta wydawała mi się… No, niebezpieczna, z tymi jej oczami, i w ogóle… Ale… Naprawdę stara się pomagać… Wobec wszystkich jest uprzejma i nawet dała każdemu po prezencie na powitanie... Polubiła się z Panią Swartką, myślę. – Przystanęła z nogi na nogę. Naprawdę nie chciała plotkować. - … Pan Jaksa jest… Jakimś templariuszem, ale bardzo tolerancyjny… Nawet mu nie przeszkadzają Tatarzy w drużynie...Pani Sarnai... Raczej chodzi własnymi ścieżkami… Chociaż Lord Koenitz zdaje się szanować jej zdanie. – burknęła niezadowolona.
-Czyżbyś była zazdrosna?… to urocze. Pierwsze zauroczenie w twym życiu?- zapytała zaciekawiona Honorata przyglądając się zagubionej wyraźnie dziewczynie.
– E? – spojrzała na nią spanikowaną i gwałtownie pokręciła głową. – N-nie, skądże znowu, Pani Honorato. Z-znaczy, nie jestem z-zazdrosna, nie że nie p-pierwsze zauroczenie… Choć z-zresztą nie pierwsze, był ten chłopiec w wiosce obok i, czarne kudłate włosy, opalony od słońca… N-nie żeby w ogóle było tu jakieś zauroczenie! – zaprotestowała głośno.
-Z pewnością dorosły mężczyzna to nie to samo co chłopiec, nieprawdaż? Ależ by biło ci przy Wilhelmie serduszko, gdyby jeszcze było. Szkoda że tak wiele cię ominęło.- westchnęła smutno brujah.- Ale przynajmniej zadbamy by twój ventrue zaczął się za tobą oglądać.-
Dziewczyna miała wrażenie że Honorata albo w ogóle nie słuchała tego co mówi, albo ona sama nie była zbyt przekonująca.
– N-naprawdę, Pani Honorato, nie ma sensu mnie dla Lorda Koenitza stroić… – zaprotestowała słabo - … Ale skoro mam grać Pani b-bratanice, to nie zaszkodzi wyglądać ładnie? - zasugerowała polubownie. - … I… Czy to muszą być pruscy zbóje w tej mojej historii…? Nie wiem czy potrafiłabym to dobrze sprzedać…
-Ty nie masz o tym gadać. Mnie to zostaw. Młoda dama przy swej opiekunce wdzięcznie milczy i przytakuje swej opiekunce. I ślicznie wygląda.- wyjaśniła krótko Honorata.-Nie będziesz miała okazji by zostać oko w oko z śmiertelnymi zalotnikami. Jasnorzewscy to szanowany i cnotliwy ród.-
– Będę miała normalnych zalotników? – zamrugała zaskoczona. - … Czy to konieczne?
- Jacyś mogą się pojawić? Złotouste gołodupce z herbem i niczym poza tym. Zawsze się zjawiają prędzej lub później.- uśmiechnęła się ironicznie Honorata.- Mi przez pierwsze cztery lata nie dawali spokoju.-
– To… Miłe? – odparła ostrożnie. – Ale nie będą mi musiały ciągle towarzyszyć… „Przyzwoitki”? Dobrze pamiętam? – zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć właściwe pojęcie.
-Nie mam takich w swoim majątku. No chyba że ta Marta się zgodzi… przecież się lubicie?- zapytała Honorata maskując zaciekawienie obojętnym obliczem. Nie była dobra w kłamaniu.
– Oh, nie chciałabym jej robić problemów... – uciekła wzrokiem, natychmiast zdradzając co myśli o tym całym pomyśle. – A-ahaha, zapomniałabym… - podjęła dalej, zmieniając temat z charakterystycznym dla niej kompletnym brakiem taktu - Czy moi ludzie też mogą tu mieszkać?
- Hmm… na razie i tak wszyscy będą tu mieszkać, ale mam nadzieję, że potem uda się was rozlokować w okolicy. Niemniej ludzie mojej bratanicy zostaną wraz z nią.- zadecydowała Honorata.- A ten Zach… który jest tej Marcie bliski. Co o nim sądzisz?-
– Ja… – zawahała się. - … Nie wiem, tak naprawdę… Myślę że… Że jest dobrym człowiekiem… W głębi serca? – jego troska o dzieci Koenitza wydawała się być szczera… Ale biorąc pod uwagę jego zachowanie w karczmie… - … Nawet jeżeli ma swoje demony. - dodała oględnie, unikając spojrzenia Honoraty, i odwracając się do sukni. - … Myślę że wybiorę tą z zielonym haftem. Co o tym myślisz?
-Ładniutka…- odparła szczerze Honorata i spojrzała na twarz Zosi.-Ale mu nie do końca ufasz?-
- … Nie chciałabym żebyś przeze mnie wyrobiła sobie o nim złą opinię… – odparła przyciskając suknie do piersi, jakby chciała się nią osłonić. - … Czy mogłabyś? … Chcę się przebrać…
- Czy mogłabym, co?- Honorata nie bardzo rozumiała zachowanie dziewczyny.
-… Nie czuje się komfortowo… Przebierając się przy kimś… – wymamrotała Zosia.
-Jakieś paskudne blizny, albo skazy?- rzekła z politowaniem Honorata i pogłaskała Zofię po głowie.-Nie ma powodu się wstydzić, sam jedną po takich kozaku, co próbował mnie pohańbić na stepach ukraińskich.-
- … Nie, po prostu… – potarła ramię. – Czuje się… Bezbronna? Niech Pani nie weźmie tego osobiście ale… Nie znam Pani zbyt dobrze… Choć mamy być rodziną… – spuściła wzrok. Od śmierci rodziców jedyną osobą którą mogła traktować jak rodzinę była Matka Agnieszka – a potem Siostra Dominika.
-Nie bardzo rozumiem, ale … dobrze.- zgodziła się w końcu.- Ino nie sądź, że ta rozmowa się zakończyła.-

***

‘ …Trochę luźna w biuście… ‘ pomyślała smętnie, wygładzając fałdy sukni.
Żadna z niej była specjalistka od kreacji, ale miała nadzieje że siostra Dominika zaaprobowałaby jej wybór. Biel sukni pasował do jej cery, a zielony haft ładnie współgrał z brązem oczu.
Obróciła się dookoła. Czuła się… Dziwnie. Lekko. Nawet ładnie. Nigdy nie podejrzewała, że przyjdzie jej się nosić jak prawdziwa dama – ba, że będzie to od niej oczekiwane! Porzucić łuk i zbroję, nosić gustowne trzewiki, czesać włosy…
… Teraz znów czuła się trochę bezbronna.
‘ Może dałoby się gdzieś zmieścić w tym nóż? ‘
Raz obróciła się dookoła. Może u nogi? Suknia byłaby trochę za długa by go łatwo wyciągnąć, ale lepsze to niż nic. Zapyta się o to Honoratę. Albo Pana Krasickiego - Z tymi wszystkimi nożami u pasa z pewnością będzie miał jakiś pomysł.
– Już! – Krzyknęła w stronę drzwi.
Honorata weszła i od razu obeszła Zofię dookoła z uśmiechem oceniając efekt. -No… całkiem nieźle. Trzeba będzie jeno trefić ci włosy, oczywiście tylko na poważne spotkania towarzyskie.-
- … Dobrze, zawsze się to dłuży… – uroki bycia przemienioną z długi włosami.
Ubrała nowe trzewiki i rzuciła okiem na sznur czerwonych koralików. Praktycznie słyszała głos Dominiki, podkreślający jak to ładnie pasują do jej włosów.
Ale zamiast tego sięgnęła do plecaka i wyciągnęła naszyjnik z błękitnym klejnotem Koenitza.
- … Myśli Pani, że będzie pasował? – odwróciła się do Honoraty, przymierzając go do szyi.
-Ładny, myślę że będzie pasował do wszystkiego.- zamyśliła się Honorata.- A ten rycerz i ta Tatarka. Co o nich sądzisz? Wydaje mi się ona bardzo wojownicza, a on bardziej ugodowy.-
- … Kiedy była mała, mój stryj wiele mi opowiadał o krzyżowcach… O wojownikach Pana wyzwalających świętą Jerozolimę z rąk niewiernych… Ludziach o niezłomnej wierze i świętej misji… – uśmiechnęła się niezręcznie. – … Pan Jaksa odbiega trochę od tego wizerunku… Ale… Myślę że najlepiej będzie jak pozna go Pani sama… Tak samo panią Sarnai. – dodała marszcząc brwi z niezadowolenia. Honorata… Robiła się trochę namolna z tymi pytaniami.
Jasnorzewska nie wyglądała na zadowoloną tym wymiganiem się od odpowiedzi.- A ten ksiądz Giacomo i milczący Francuz? Trochę mnie zdziwiła obecność kalwinisty i Tremere podróżujących wraz z krzyżowcem.-
- … Bardziej niż obecności Tatarki? – zauważyła Zosia, po czym wymigała się od odpowiedzi. - … Nie rozmawiałam z nimi.
-Tatarzy mnie dziwią… Widziałam wielu. Kalwina żadnego. Heretycy jeszcze się tu nie zapuszczają.- podsumowała sprawę Jasnorzewska.
– Tak po prawdzie to… Trochę unikałam z nim rozmowy. – przyznała zakłopotana wampirzyca. – Nie pojmuje całego tego sporu Kalwina i Lutera… Czy jak im tam… Ani tego dlaczego niektóre wampiry wyznają pogańskie diabły… A nie chciałam wszczynać kłótni, to i nie poruszałam tematu.
- Zawsze chodzi o władzę. Te całe spory doktrynalne… to z pewnością tylko wymówka.- uśmiechnęła się ciepło Honorata.
- … Chyba lepiej będzie jak nie będę o tym za dużo myślała… Najważniejsze że jest wyznawcą Chrystusa… Tak samo nasi prawosławni bracia. – stwierdziła polubownie. To zagadnienie było ponad jej pojmowanie. - … I że Pan Giacomo jest przyjacielem Lorda Koenitza. A dlaczego Czarodziej do nas dołączył…. Eeee… Nie pamiętam, aha, haha, haaaa….
- Oj… kłamczuszek z ciebie.- Honoratka uśmiechnęła się odsłaniając kiełki.-Wiesz chyba co nieco?-
- … Wiem ze pomaga Koenitzowi, to wszystko… Myślę że… Eee, pomagał wcześniej Księciowi Wiednia? Nie jestem pewna czy dobrze pamiętam. – odparła w pełni szczerze. - … Nie jestem zbyt dobrze zorientowana w wampirze polityce, ostatnie lata głównie podróżowałam… Przepraszam. – wymamrotała pod nosem.
- A co taka ospała i dziwna byłaś na naradzie?- zapytała Zelotka zmieniając temat.
Zofia skurczyła się w sobie. Nawałnica pytań Honoraty zaczynała ją trochę przytłaczać, ale nie wypadałoby jej się migać od rozmowy. Była w końcu gościem u starszej klanu.
- … Aha,ha… Walczyliśmy z wilkołakami dzień wcześniej, i… No, nie było czasu żeby zapolować… – wydukała oględnie.
-No i ? Tyle przekąsek na sali było?- Jasnorzewska nie ustępowała.
– Ja… – uciekła wzrokiem. - … Nie lubię… Pić z ludzi…
- No… to dziwne. Bo chłopcy lubią być pici.- stwierdziła żartobliwie Jasnorzewska ciągnąć kłopotliwy temat.

- … Wiem to… – odparła cicho Zofia. - … Wiem też że lubią się pieprzyć z dziwkami, chlać na umór – zaczęła nagle. – obżerać się aż nie zwrócą posiłku, i dać komuś w mordę. Co wcale nie znaczy że wszystko to jest w porządku. Że nie jest to grzechem. Wiem że wszyscy uważacie mnie za naiwną idiotkę bo mi jednej przeszkadza to co robimy z innymi. – drobna postura wampirzycy zatrzęsła się od tłamszonej przez długi czas furii. - Bo mi jednej przeszkadza, że to my tworzymy takich sodomitów jak Popielski, którzy jedyne o czym myślą to jak podstawić kark kolejnemu Kainicie. Że przez nas ludzie zapominają o Bogu, i zamiast klękać do modlitwy to pochylają czoło przed wampirami. Wszyscy myślicie żem głupia, bo jako jedyna pamiętam o tym czego uczy nas Bóg jedyny. O tym że z pokusą trzeba walczyć, a nie się jej poddawać. Więc tak Pani Honoroto, wiem bardzo dobrze że sprawia im to przyjemność – dlatego nie mam najmniejszego zamiaru tego robić!!
Spojrzała Honorocie wyzywająco w oczy – po czym gwałtownie zaczerpnęła powietrza, jakby nagle przypomniała sobie o oddychaniu, i natychmiast straciła rezon.
– Przepraszam. – wymamrotała, spuszczając wzrok.

- Nooo… widzę znak mego klanu na tobie.- uśmiechnęła Honorata zawadiacko i splotła ramiona.- Oj ptaszyno. Sodomici nie powstają od naszej krwi. Sama wybierasz kogo nakarmić i od kogo wziąć. Mnicha możesz wybrać zawsze. I przedłużyć ich żywot na tym świecie. A ten Popielski, to rzeczywiście… zaciąga do łóżka kamratów zamiast dziewcząt ? Nie wygląda na takiego.-
Na chwilę Zofia zapomniała o przemożnym odczuciu, że Honorata celowo próbowała ją wyprowadzić z równowagi.
– Co? – spojrzała zaskoczona. – Nie, że… Z kim? – zamrugała nie rozumiejąc. Mężczyzna z Mężczyzną? – Miałam na myśli, że On ze Swartką… Chwila, o czym właściwie Pani mówi?
-Noo… to akurat się nazywa pożywianie i nie ma w tym zbyt wiele lubieżności. Sodomici to chędożyli się ze sobą, w ogóle ignorując kobiety. Dziwny ludek, ale nic dziwnego że ich Pan na niebiesiech wypalił ogniem.- stwierdziła w odpowiedzi Honorata i splotła ramiona.- Ty jednak nie musisz karmić takiego Popielskiego, wybierz kogoś bardziej odpowiedniego, jak choćby tego ghula Boruckiego.
Zamrugała. Sami ze soba?
– Co? Nie. Nie! – skrzywiła się z obrzydzenia. – Boże, nie. Z-zmieńmy temat. – odparła natychmiast, woląc nie wspominać o nasieniu na ubraniach Popielskiego. – I… Nie uważam żeby trzymanie Ghuli było właściwe. – wyjaśniła, trochę już spokojniejsza. - … Bóg przeklnął nas życiem wiecznym byśmy pokutowali za grzech Kaina. Ludzie… Ludzie nie powinni żyć tyle, co my. To nie jest… Naturalne.
- Ludzie mają prawo mieć wybór, czy chcą grzeszyć czy nie…- odparła Honorata.-A picie zwierząt… prędzej czy później ci wyjdzie bokiem.-
– To czym to nas czyni? Diabłem na pustyni? – odburknęła dziewczyna, nawiązując do biblijnej przypowieści o kuszeniu Chrystusa.
- Nie wiem. Ale skoro pijemy krew śmiertelnych, to też jest to zamysł boży.- stwierdziła primogenka stanowczym głosem.
– Ale nie musi to być krew ludzi. – stawiała się dalej Zosia. - … Pomijając Ventrue… Ich Bóg przeklął podwójnie. – dodała, podupadając na duchu. Myślami zawędrowała do Koenitza i jego dzieciaków. Powinna je odwiedzić zanim się zobaczy z Wilhelmem.
- Nie musi… ale krew zwierząt jest marnym jej zastępstwem i poleganie na niej grozi… że w krytycznym momencie spalisz zbyt wiele krwi w szale głodu rzucisz się na najbliższą istotę. A wtedy kochanie… nie tylko wyssiesz ludzką posokę, ale zabijesz wypijając wszystko.- Honorata delikatnie i czule pogłaskała Zosię po policzku.
– Nigdy nie pozwolę Besti skrzywdzić niewinnej osoby. – odparła butnie Zosia. – Już prędzej sama sobie wbije kołek w serce.
Honorata uśmiechnęła ironicznie.
Dziewczynka zacisnęła pięści, a w jej oczach błysnął gniew.
- … Pójdę już. – odwróciła się od Honoraty. – Dziękuje za prezenty, Pani Honorato. Są bardzo piękne. I za gościnę. Postaram się nie przynieść ci wstydu.

***

Idąc korytarzem, dotknęła klejnotu Koenitza.
Jak o tym teraz myślała, to była to zwykła błyskotka. Ładna, ale niewiele znacząca. Ale… Miała wrażenie, że nosząc ją, ogłasza wszem i wobec swoje poparcie dla Lorda Koenitza. To nie był zwykła biżuteria. To była polityczna deklaracja. Gwarancja lojalności.
Zacisnęła usta. Nie chciała o tym myśleć w takich kategoriach, ale tak to pewnie widzieli inni. Polityczna sieć Camarilli… Nigdy nie dostrzegała w pełni nici, jakimi jest pleciona, a z tego co widziała rozumiała jeszcze mniej. A teraz była jej częścią.
… I podjęła już wybór, z kim wiązała swoją przyszłość. Słusznie czy nie, uwierzyła w dobre intencje Lorda Koenitza. A teraz Wilhem zaczynał niebezpieczną grę o zaprowadzenie porządku w Smoleńsku. Jak niewiele by nie znaczyła w wielkiej polityce, potrzebował jej wsparcia.
‘ I otrzyma je. ‘
Ale najpierw, chciała odwiedzić jeszcze jedno miejsce.

***

Aniołki Koenitza.
Jaka piękna nazwa dla okrutnej roli jaką przyszło im odgrywać.
Zofia odsunęła lok włosów z twarzy dziewczynki. Wszystkie spały spokojnie pod kołderkami w przydzielonym im pokoju w części niewieściej, pod czujnym okiem rycerskiej straży Koenitza. Wykąpane i nakarmione, choć nadal blade.
… Bóg potrafił być okrutny.

Uśmiechnęła się słabo. Koenitz nie musiał dbać o te dzieci – a jednak to robił. Kiedy dorosną, chłopcom przyjdzie służyć Lordowi Wilhelmowi, a dziewczętom znajdą dobrych mężów… Może nawet jakiś ruski bojar się nimi zainteresuje.
Służba u Lorda Koenitza mogła być najlepszym co im się przytrafiło w życiu.
Tak naprawdę nie była pewna swojego wyboru… Niczego nigdy nie była pewna, zwłaszcza w polityce… Ale widok dzieciaków spokojnie wypoczywających trochę ją uspokajał. Koenitz faktycznie się o nie troszczył.
Pogłaskała dziewczynke po głowie i cichutko ruszyła do wyjścia.
… Właściwie, to nawet nie wiedziała jak miały na imię.
A one nawet jej nie poznały.
‘ Eh… ‘ Uśmiechneła się lekko. Czy to mnie czyni ich aniołem stróżem?


***


Niestety Koenitza nie udało się zastać. Ventrue rozpoczął przygotowania do wyjazdu do Smoleńska, by zrobić odpowiednie wrażenie. Nie było go w jego komnacie, ale strażnik zapewniał, że powiadomi swego pana i Wilhelm natychmiast spotka się z Zofią… jak tylko wróci ze Smoleńska.
‘ ...A tak się wystroiłam…


***

Po naradzie

Marta obejrzała Zofię od stóp do głów, spojrzenie zatrzymała na naszyjniku i ponownie omiotła sylwetkę dziewczyny. Ta poruszyła się niespokojnie.
- Hm.
Przymknęła drzwi i do okna podeszła, by i okiennice na ogród wychodzące zawrzeć.
- Prośbę mam, Zosiu. Z owym Haszkiem jak gawędzić będziesz - o lupiny zapytasz?
- Właściwie… To sama chciałam o coś najpierw zapytać. – przyznała Zofia. – Czy… Wiesz co dolegało tym Lupinom? To… Nie było normalne, prawda?
Rozbójniczka pokręciła głową, białymi palcami potarła skroń.
- Nie. I to jest druga kwestyja, z którą przychodzę - rzekła znacznie ciszej. - Źle się stało, że nikt Jaksy w porę za pysk nie chwycił.
- Eh? – zamrugała zaskoczona. – Czy coś się stało?
- Opił się z lupińskiego trupa na pobojowisku nasz rycerz - Po Gangrelce było widać, że ją ten fakt wzburza silnie, ale gniew tłoczy siłą woli. Machnęła ręką - Nic to… stało się, to się nie odstanie. Jeno konsekwencyje być mogą.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
- … Myślałam, że krew wilkołaków budzi bestię? Czy Jaksa…?
- Nie - podkreśliła Marta stanowczo. - Dobrze słyszałaś, lecz to nie zaszło. A powinno, kiedym go od ciała odepchnęła. W krwi tych lupinów było coś, co ich wyzuło za wszystkiego, co w nich było dobre. Z więzi stada. Z ich… świętych rzeczy. Oni zawsze noszą swoje święte przedmioty. Żaden z tych, których ubiliśmy, ich nie miał. Gdy ktoś odrzuca to, co dla niego święte, lub gdy ktoś mu to przemocą zabiera, to Zosiu… to zawsze jest źle. One miały we krwi szaleństwo i to szaleństwo może zarażać. Jaksa się tej krwi napił i… i musimy go strzec.
Zosia spuściła oczy.
- To nie wyglądało jak szaleństwo. – odparła cicho, zaciskając pięści. - … To wyglądało jakby miały w sobie Bestie. – przerwa na chwilę, po czym dodała cicho – Znajdziemy tego kto to zrobił, prawda Pani Marto?
- Szaleństwo różne ma oblicza. One nie były w stanie się odmienić. W człeka z powrotem. Może i Bestia je wiodła, lecz ktoś im kierunek nadał. I sygnał do ataku. Szły z daleka, Zofio. Specjalnie, by nas przywitać, jak sądzę - Marta przysiadła na brzegu łóżka i po raz pierwszy od początku wyprawy sprawiała wrażenie zmęczonej. - Śmierć je wyzwoliła… mam nadzieję. Zawróciłam do grobu, by sprawdzić, czy nie wstały… Dość o tem. Szukać będziemy źródła, bo to zagrożenie dla nas wszystkich. Przyglądaj się Jaksie, jeśli możesz. Nie śledź go, ale po prostu obserwuj, gdyś blisko. Jeśli zacznie zachowywać się dziwnie, powiedz mnie lub Zachowi. A najlepiej idź prosto do Wilhelma. Dziwnego, Zofio.. to znaczy - niepodobnego do wampira. Tak jak te lupiny nie po lupińsku czyniły. A gdy polować będziesz, patrz, z kogo pijesz. Jeśli człek ci się zda szalony, zbyt silny, zbyt gniewny lub bezwolny - szukaj innego. Dobrze?
- … Nie pijamy z ludzi. – odpowiedziała cicho. – Um… I czy nie powinniśmy o tym rozmawiać z Panem Jaksą? Z pewnością też jest zaniepokojony tą sytuacją… - zapytała szczerze skołatana. Nie do końca pojmowała dlaczego prowadzili tą rozmowę w ukryciu.
- Wilhelm Koenitz chce to rozegrać po swojemu i ostrożnie. Sarnai pilnuje rycerza… ale nie zawsze będzie mogła przy nim być. Coś też może jej umknąć. Dlatego ważne, Zofio… byś powiedziała Wilhelmowi Koenitzowi, jeśli coś cię zaniepokoi. Zbadamy tę krew z pobojowiska. Oby się wszystko skończyło na obawach.
Coś w tonie Marty wskazywało, że ona tak próżnych nadziei nie żywi.
Zofia też nie, ale do tego wcale nie wydawała się czuć komfortowo z całym tym pomysłem.
- … Jeżeli Panu Jaksie coś grozi ze strony Bestii… To nie powinniśmy tego przed nim ukrywać.
- To już leży w gestii Wilhelma Koenitza. Szczerze mówiąc, to nawet nie wiem, jaką decyzję podjął. Nie musi mi się z nich tłumaczyć. Ani… tobie. - Marta podparła brodę dłońmi. - Nigdy nie pijesz z ludzi?
- … Nie. – odparła uciekając wzrokiem. - … Nie uważam żeby to było właściwe.
- A jednak Wilhelm tę decyzję pozostawił sobie. Sądzę, że postąpi słusznie, Zofio - Marta nachyliła się niżej. - Nie zbagatelizował problemu w żadnym razie. A jeśli nawet nie powiedział Jaksie - to zabezpieczył go przed krzywdą. To, co w Jaksie siedzi, może być świadome, pomyślałaś o tym? Że mówiąc mu - możemy to ostrzec?
Zofia pokręciła głową.
- Może tak jest… - przyznała. Nawet jeżeli cała sprawa jej się nie podobała, to nie była w stanie dyskutować z taką argumentacją.
- Takoż niewygodnie mnie z tym - westchnęła Marta - że na jednego z nas jakoby coś gorszego od francy i dżumy kłami podgarnął patrzymy. Ale tak jest, Zofio. Dowiedz się od Haszki, ile da się o tym, co mogłoby lupinom rozumy poodbierać i kazać na cudzym pasku chodzić. To jest rzecz, którą możesz zrobić, by Jaksie dopomóc. I bądź ostrożna - przyjrzała się Zofii raz jeszcze, uśmiechnęłą z jakimś niebywałym trudem. - Jako południca wygladasz, z tymi włosami i w sukni białej. Winnaś się w czyichś oczach przejrzeć.
Rozbójniczka podniosła się z łóżka, by komnatkę panieńską opuścić.
- Eeeeeeeeeeh? – wampirzyca przyjrzała się swojej sukni niepocieszona. - A myślałam że mi pasuje... – wymamrotała, zła na siebie.
- Południce są bardzo ładne - rzuciła Marta przez ramię. - Bo mają ciała zrobione ze słońca.
- Pani Marto! – zawołała za wampirzcą. Kiedy ta przystanęła, zawahała się przez chwilę, a potem unikając jej spojrzenia odezwała się cicho. - … Czy myśli Pani, że pan Zach jest na mnie zły?
Rozbójniczka rękę z klamki zdjęła.
- Hm? - zdziwiła się. - Na ciebie? Czemu?
- … Mogłam nie być dla niego ostatnio zbyt miła. – odparła oględnie.
Marta była wcielonym niezrozumieniem. Rozłożyła bezradnie ręce.
- To znaczy?
-… Nieważne. – wymamrotała. – Porozmawiam z nim potem.
- Pomów - skinęła jej głową z zagubionym spojrzeniem. - On cię ceni. Żle, jeśli jakieś hm, swady macie - zamilkła na dłuższą chwilę, po czym z zaskakującym trudem wysnuła wniosek: - To by go iście zasmucić mogło.
Zofia zmrużyła oczy.
- … Pan Zach mnie ceni? Żartuje Pani.
- Wszystkie krotochwile, jakie znam, nauczyłam się ode ghula mego - odparła Marta poważnie. - I one wszystkie, Zofio, są o tym, co mężowie z niewiastami za zamkniętymi drzwiami czynić winni… i nie gadać o tym potem.
... Na to Zofia nie miała odpowiedzi.

Żochowski

Cholerni ruscy i ich cholerne ch*jowe piwo… Co by on dał za lamkę porządnego Sycylijskiego wina.
W dupie miał tą wyprawę. Niepotrzebnie dał się przekonać Czajkowskiemu… Już lepsze szansę miałby z Włochami. Gdyby go Gawryszewski nie potrącił go uciekając to on by teraz leżał dwa metry pod ziemią z rozszarpanym brzuchem. Nie mógł nawet nazywać tego szczęściem – to był istny cud. Boska interwencja w czystej postaci.
Raczej nie miał co liczyć na drugą.

… Najważniejsze że najgorsze było za nimi. Jak Bóg da, to Lord Koenitz rozwiąże sytuacje pokojowo, i wszyscy będą ustawieni do końca życia.
Tak długo jak ich bilet do świetlanej przyszłości nie da się zabić.
‘ Głupia dziewucha… Jeszcze musze grać niańkę dopóki Krasicki nie wyzdrowieje… Mogłaby się chociaż nie oddalać bez słowa.‘
Szukanie Zofii zaczynało działać mu na nerwy, i pewnie kontynuowałby swój mentalny wywód – gdyby w końcu nie zobaczył jej siedzącej na obrzeżach posiadłości, strugającej coś z wielką uwagą

– Panienko Zofio… Pozostali gotowi są wyruszyć do Smoleńska. – Żochowski zmusił się do uprzejmego tonu. Z pewnym trudem.
– Eh? Już? Aha,haha… To i ja… Powinnam się zbierać. – Zofia uśmiechnęła się nerwowo do mężczyzny, pośpiesznie chowając w fałdy ubrań świeżo wyciosany przedmiot.
Szlachcic skinął głową, i ruszył z powrotem.

Nie wiedział, dla kogo panienka szykowała kołek, ale i niespecjalnie go to obchodziło.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 27-06-2016 o 21:56.
Aisu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172