Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-04-2011, 15:45   #101
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Camillo


Delikatny szelest spływającej w rytm jej kroków po stopniach sukni oznajmił przybycie hrabianki. Camillo uniósł głowę z dwornego ukłonu i serce w nim zamarło w bólu i zachwycie. Jakby ktoś uderzył go obuchem po głowie, chłonął każdy krok, każdy delikatny gest, by oprawić go w swe wspomnienia i ponieść go w swej pamięci jak najdroższy skarb.

Winienem wykłuć sobie oczy, nim tu przyszedłem.

Spojrzenie Lucindy, dziedziczki rodu Andrade, było zimne i odpychające. Camillo opuścił głowę, patrzył na kraj jej błękitnej sukni, i walczył sam ze sobą, by nie poddać się rozpaczy duszącej za gardło, niedającej wyrzec słowa. Ręce mu drżały, więc ukrył je za plecami.

- Czemu zawdzięczam wizytę o tak późnej porze? - starannie podkreśliła ową późną porę, wznosząc między nim a sobą mur etykiety, po raz kolejny pokazując mu miejsce, na którym łaskawie pozwoli mu stać - jeśli będzie posłuszny.

- Hrabio? - Lucinda Andrade bezlitośnie wierciła duszę Camilla wysokim głosem. - Jeśli nie macie mi nic do rzeknięcia, jestem zmuszona się oddalić, nie wolno mi przebywać samej z nienależącym do rodziny mężczyzną, dbać muszę o swą reputację - uśmiechnęła się jak zadowolony kot, ujęła w palce suknię i odwróciła się plecami, w swoim mniemaniu kończąc tę pożałowania godną schadzkę, zostawiając go powtórnie samego.

Obcęgi ściskające gardło Camilla zelżały i dostojnego Rzemieślnika trafił szlag. Pochwycił odchodzącą dziewczynę za długi rękaw, przyciągnął do siebie, i tłamsząc niecierpliwie dłońmi błękitną materię sukni, przywarł chciwie do jej ust. Fala rozkoszy wstrząsnęła jego ciałem i Camillowi zdało się, że oto ma u stóp cały świat, ale liczy się tylko ona, którą niemal utracił, - dygocąca w jego ramionach i bynajmniej nie niechętna gwałtownym pocałunkom.


Tak, odepchnęła go zaraz, fuknęła z oburzeniem, że zapatrzył się w maniery swych marynarzy, ale Camillo poprzysiągł już sobie, że książę nie wyrwie mu jej z objęć, choćby miał ją porwać wbrew jej woli i wywieźć zawiniętą w dywan jak Turek swoją odaliskę.

- Masz pół pacierza - rozkazał. - Nie bierz wielu rzeczy. Wypływamy jeszcze dzisiaj.
Lucinda patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Hrabia chyba zbył się rozumu - wycedziła złośliwie i skrzyżowała ramiona na piersi. - Nigdzie nie jadę. A hrabia obiecał odnaleźć Anastazję da Cunha i wyjednać Armandowi...
- Pieprzyć Armanda! - ryknął Camillo, a echo poniosło krużgankami jego ćwiczony z mozołem głos. - Pieprzyć Anastazję da Cunha! Labrera cię zabije, jeśli zostaniesz! Dziś, najpóźniej jutro, będziesz mogła mówić Armandowi: kochany bracie...

Widok zaskoczonej Lucindy, stojącej z otwartymi ustami nie sprawił Camillowi spodziewanej satysfakcji. Pociągnął ją za rękę, by nie tracić cennego czasu.
- Ale, ale... Muszę się spakować! - jęknęła.
- Pół pacierza minęło na pogaduszkach.
- Muszę pożegnać się z ojcem - wydukała.
- Nie możesz. Służy księciu, zatrzyma cię. Zresztą, wiesz to najlepiej sama.

Jeśli teraz się rozpłacze, usiądę z nią na schodach i zacznę płakać razem z nią. Nigdzie nie pojedziemy i zginiemy oboje.

Lucinda Andrade, córka rycerskiego rodu, uniosła drżącą od szlochu brodę, zacisnęła usta i skinęła głową.


Gaudimedeus


Gdyby Gaudimedeus w tej chwili, w której pokazywał swemu gościowi obserwatorium, poświęcił więcej czasu i spojrzał w gniewny ocean, może dostrzegłby zmagający się z żywiołem galeon. Gdyby wskazał go Mewie, ta być może w dumnym okręcie, który sztorm właśnie odzierał z ożaglowania, rozpoznałaby statek Camilla, hrabiego Vargas.

Jednak on odwrócił się się zbyt szybko, a ona ruszyła za nim, wpatrzona w jego plecy, drobiąc delikatnymi kroczkami, zagryzając w niepewności wargi.

- Wiesz - wydusiła w końcu pod drzwiami przeznaczonej dla gości alkowy - Ja pamiętam. Co się stało w domu Rabii. Nie myślałam, że mnie to kiedyś spotka. Jeszcze tak głupio, tak niepotrzebnie. Pamiętam, co ci zrobiłam. Coś mi mówiło, żeby cię zabić, i naprawdę chciałam posłuchać - pchnęła odrzwia lewą dłonią. Prawą, tę, której paznokcie odmieniły się w szpony, chowała za plecami. - Nigdy sobie nie wybaczę.

***

Z balii unosiły się opary. Manuel leżał w kąpieli, którą chciał wygnać chłód ze swoich kości. Woda niemal wrzała, śmiertelnik wyszedłby z niej poparzony, ale młody Tremere zawsze lubił gorąco.

Leniwie gładził obrączkę na swym palcu, oczyszczając ją z brudu, było mu ciepło i niemal przysypiał, gdy z zadumy wyrwał go łomot na górze, i zgrzyt czegoś ostrego o kamienne łupki, którymi pokryty był dach jego domostwa.

Kroki, jeden za drugim, łoskot roztrzaskujących się o posadzkę tarasu łupkowych dachówek, i plugawe przekleństwo. To ostatnie sprawiło, że Manuel rozluźnił się i uśmiechnął. Poznał głos.

Na korytarzu zawrócił poddenerwowaną Mewę na powrót do jej alkowy.
- Ktoś jest na tarasie!
- Wiem. To przyjaciel. Posłaniec. Nie ma się czego obawiać.
- Ale, ale...
- Śpij.

Do świtu pozostały zaledwie chwile, gdy uchylił odrzwia prowadzące na taras i stanął twarzą w twarz z potworem. Stwór poruszył potężnymi mięśniami i obwinął się mokrymi skrzydłami jak płaszczem.



- Witaj, Jokasta - Gaudimedeus odstąpił krok, a potwór skurczył ramiona i przepchał swe olbrzymie cielsko przez wąskie odrzwia.
- Zimno jak chuj - gargoyla Graziany nie miała w sobie nic z elegancji i kultury swej pani. - W dupę z lataniem w taką pogodę, czekajcie z knuciem aż się wypogodzi.
- Pewne sprawy nie mogą czekać.
- Ta - gargoyla otrzepała się jak mokry pies. - Wszystkie. Wasze.
Podała Manuelowi wyjęty z tuby przy pasie zwinięty pergamin. Jeszcze pachniał piżmem i ciężkimi, wschodnimi pachnidłami, których zwykła używać Graziana.
- Mam gościa, który nie powinien cię widzieć - oznajmił, oglądając pieczęć mentorki.
- Nie zwykłam straszyć po nocy wrażliwych dziewoi. Ani ganiać ich po korytarzach - parsknęła Jokasta. - Wypuść mnie, będę spać na zewnątrz. Tu cuchnie i zaduch. Okiennice można czasami rozewrzeć, młody panie.

***



Manuelu, synu mój i przyjacielu

Dzisiejszej nocy wiele spraw nawarstwiło się Jestem zmuszona prosić cię, byś w najbliższych dniach sprowadził się do miasta. Odwiedził mnie dziś druh z dawnych lat. Przywiózł ze sobą garść wspomnień i próbował za nie kupić przychylność. Odszedł z niczym i w gniewie. Nie jest tajemnicą, że jesteś mi bliski i obawiam się, że teraz, gdy stanęłam na czele zboru, mógłby próbować wpłynąć na mnie uderzając w ciebie. Znam jego wilcze serce na tyle, że wiem, iż nie potrafiłby prawdziwie cię skrzywdzić, jednak nie możemy sobie pozwolić na danie mu takiej władzy nad zborem.

Co się tyczy władcy i dziedziny - nasz książę niezwykłego ma gościa. Odwiedziła nas wielka pani, dona Luisa de Todos, będąca jego siostrą po krwi. Nawiązałam z nią już kontakt i rzec ci muszę, że krew nasza jest równie kapryśna jak natura, i jedna i druga tworzą rodzeństwa niepodobne do siebie jak noc i dzień. Luisa to smok. Jej brat to ledwie jaszczurka. Dona de Todos rada cię poznać jutro, i zasięgnąć twej porady w sprawie dziwnych gwiazd, jakie w ostatnich nocach roni nasze niebo. Bądź jej proszę przychylny i usłużny, liczę na pazury smoka w naszej sprawie.

Ostrzec też cię muszę. Obawiam się, że przepowiednia twa poczęła stawać się ciałem. Na miasto spadła zaraza, której źródła upatruję nie w prawach natury, lecz w mocy naszej krwi. Za wcześnie jeszcze, by ciskać oskarżenia, ale tego jestem pewna - ktoś zapragnął ciężko doświadczyć domenę. Proszę, byś był uważny polując, i nie ulegał złudnej litości. Zabijaj tych, z których się pożywiasz. Często to my roznosimy zarazy.

Jestem niespokojna i zajrzałam w przyszłość, choć wiesz, jak rzadko i z jaką niechęcią to czynię. Ty doszukujesz się prawideł w ruchu gwiazd, ja mogę polegać tylko na złudnych mirażach, jakie zechce ukazać mi woda. Patrz przez palce na te wizje, jak i ja to czynię, nigdy nie odpowiadała mi rola pospolitej wiedźmy. Oto, com ujrzała...

Stałeś na skale obok swego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiły się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targał sztorm, lecz niebo było pogodne i gwieździste. Stałeś spokojny i niewzruszony, na twym palcu lśniła gwiazda, na okrwawionym przedramieniu trzymałeś jakiegoś małego, drapieżnego ptaka. Raz za razem posyłałeś go w górę, a on przynosił ci gwiazdy, który zamykałeś w dłoni. Wreszcie rozwarłeś prawicę i przyświecając sobie kulą z gwiazd, zstąpiłeś w ocean, a bestie pierzchały przed twoimi stopami w głębiny.

Śpij spokojnie, drogi synu.

G.


Giordano


Słodki sen zalepił mu powieki. Wtulił twarz między ciepłe łopatki dziewczyny, ignorując ostry zapach potu i ryb. Było i ciepło i dobrze, widział, jak skóra jego dłoni nabrała zarumienionej, właściwej śmiertelnikom barwy. Służąca chyba zasnęła i on zasypiał, zdawało mu się, że fale uderzające o korzenie Oka Zachodu kołyszą jego posłaniem, wszystkie dźwięki stały się odległe i przyciszone. Zamknął ciężkie powieki. Dziewka obudzi się niebawem, i będzie musiała wyswobodzić się z jego zimnych, zesztywniałych w trupim śnie ramion.

Trzeba ją odprawić. Zaraz. Za chwilę.


Z nieświadomości wyrwało go klepnięcie w ramię i poddenerwowany głos Miecznika.
- Uciekaj, dziewczyno, już, już! Niech cię oczy moje nie widzą! Raquel! Daj Włochowi moje gacie. I tę niebieską koszulę, pas i broń! Szybko! Szybko!

Gangrel podnosił na wpół wybudzonego Giordana za ramiona, służąca gramoliła się ciężko z łoża.
- Co się... - pod Zelotą rozjechały się nogi i padłby niechybnie, gdyby nie podtrzymujący go Miecznik. Powieki Giordana nadal ciążyły, i ciążyło ku łożu całe jego ciało. - To zmrok już?
- A gdzież tam! - parsknął Gangrel, gwałtownymi ruchami wciągając na grzbiet Włocha koszulę. - Wąż wychylił łeb z leża. Cykada cię wzywa. Spiesz się, świta, a musisz przebiec po moście.
- Moście? - wybełkotał nieprzytomnie ciągle na wpół śpiący Giordano, zapinając podany przez Raquela pas.

***



Most był kładką targaną przez wiatry, przerzuconą nad przepaścią, pomiędzy szalejącym w dole morzem a ołowianym sztormowym niebem. Na wschodzie chmury podświetlało już budzące się słońce. Wieża Cykady, brzydki czworobok, wznosiła się na skale wyrastającej wprost z morza.

Miecznik odsunął się od odrzwi.
- Biegnij. Drzwi po drugiej stronie są otwarte, jej komnaty są na tym samym piętrze.
- Nie zaprowadzisz mnie?
- A ja tam po co? Ciebie chciała, Zeloto. Biegnij. Chmury wiszą, dopiero świtać zaczyna, dasz radę. Biegnij.

***

Siedziała wyprostowana przed lustrem, suknia miękko spływała z jej ramion. Była odwrócona do niego plecami. Jej palce gładziły łeb przytulonego do jej uda ogara. Nie postawiła przy lustrze żadnej świecy ni lampki i Giordano nie widział jej twarzy. Z jakiegoś powodu budziło to jego niepokój.

"...na pewno słyszałeś o morskich bestiach. To my, Włochu. Tacy jak Cykada, jak Krab, jak ja. Tak żyjemy. Tak kończymy".

W kominku buchał ogień, z paleniska raz po raz sypały się węgielki. Obserwował je ciekawie drugi ogar, rozciągnięty na skłębionych w nieładzie skórach.

Poruszyła się w ciemności. Grzebieniem o srebrnych zębach, rzucającym błyski z osadzonych w nim rubinów, przeciągnęła po jasnych włosach. Nie było w tym nic z magicznego, ospałego i wabiącego czaru, z jakim delikatnie czesały się przy Włochu niewiasty. Cykada z furią szarpała grzebieniem po kołtunach, wyrywając niepoddające się jej woli kosmyki.

- Zasnął - oznajmiła z wściekłością bez przywitania, co dziwne, lekko sepleniła. - Zasnął jak kamień, niech go diabli porwą.
- Krab? - zapytał, chociaż z wolna przyzwyczajające się do ciemności wyłowiły już z ciemności za jej krzesłem bezwładny, skręcony kształt. Krab leżał nieruchomo, przyciskając szczypce do piersi. Powieki miał zaciśnięte, krew zasychała na twarzy, wokół ust, na piersi i porozrywanej koszuli.

W lustrze nie było odbicia. Dopiero gdy Giordano postąpił do przodu, zrozumiał, dlaczego. Wypolerowane zwierciadło pokryło się śniedzią ze starości, nie mogło odbić ani jej twarzy, ani żadnego innego obrazu. Jej jednak zdawało się to nie przeszkadzać.

- Nic to. Przywykłam - rzuciła grzebień pod zwierciadło. - Zawsze w chwilach próby mnie opuszczali i zostawałam sama. Nie zostało mi już wiele czasu i niebawem będę mogła odpocząć.

Podniosła się, opierając ciężko o stół, odwróciła pomału i ostrożnie, przyciskając rękę pod sercem.
- Ciężką masz rękę, Zeloto, całkiem jak to bydlę Hamilkar - oznajmiła wesoło. Miała okrwawioną twarz, a pomiędzy białymi zębami poruszał się język rozdwojony jak u węża. - Jak myślisz, co mu zrobiłam? Możesz zgadywać jeden raz.


Iblis


Iblis śnił o Cykadzie siedzącej na książęcym tronie z morskiego drewna, z morzem za plecami. Tron stał w piasku plaży, a ona piła krew z czaszki Celestina i był to sen słodki i rozkoszny, póki trwał. Oczy Celestina były zamglone, jego twarz lekko jakby zaszokowana, i w Iblisie rodziła się ponura satysfakcja - należało ci się, ty bydlaku, ty fałszywa żmijo, warciście siebie oboje. Potem jednakże pani na Oku Zachodu wyciągnęła czaszkę w jego stronę, a on napełnił ją własną krwią. W oczach Cykady nie było nic ludzkiego, tylko morze, otchłań szaleństwa, a martwe oczy Celestina Inigo płonęły jak węgle.

- Zgadnij, co ci zrobię? - wysepleniła Cykada, a jej język był rozdwojony jak u żmii. - Zgadnij, zgadnij... Możesz próbować jeden raz.

Czaszka Celestina uniosła się z jej dłoni i krążyła wokół Iblisa jak mucha nad padliną.

- Tak, zabawmy się - wyszczerzył się Malkavianin. - Przecież to lubisz, co, Iblisie?

Z morza wyłoniła się Bestia. Podobna była do pantery, łapy jej - jakby niedźwiedzia, paszcza jej - jakby paszcza lwa, a z siedmiu głów jej jedna była odcięta.
- Gdybyś nie był takim zdradzieckim skurwysynem, mógłbyś zająć wolne miejsce. Co mi tam, mam na pokładzie bezmyślnego Sorela i jego matkę, tego półgłówka Sokoła bez krzty humoru, znoszę smród Mehmeda, i ciebie bym ścierpiał. Ale jak nie... to nie.

Z ciemności wybiegła Anastazja w poszarpanej sukni, zalana łzami. Dłonią o skórze tak delikatnej, że niemal przezroczystej, osłaniała świecę. Jej ramionami wstrząsał szloch, rozglądała się trwożliwie i szeptała imię Ischyriona, wzywając ratunku.

- Słodka dziewczyna - głowa Celestina przewróciła białkami oczu, a potem podleciała nad ramię Anastazji, składając usta w wąski ryjek, zdmuchnęła płomień.


- Cyt, iskierka zgasła - zanucił Celestin w zupełnych ciemnościach, nim Anastazja zaczęła krzyczeć.


Luisa


Listy, zapisane starannym, delikatnym pismem Trędowatej, leżały na stole. Salome podniosła się ze swojego miejsca, uśmiechnęła delikatnie.

- Przyślij swego człowieka do Czerwonej Passionario, pani. Damy mu przewodnika i zadbamy, by twe pisma dotarły do wszystkich. Ach, bal... - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, obkręciła się tanecznym krokiem jak młoda dziewczyna. - Uwielbiam bale! Gdy Malafrena był księciem...

Zamilkła spłoszona własnymi słowami, ale Luisa zaśmiała się, świdrując ją oczami.

- Czyżby mój brat zabronił wam hucznych zabaw? - oznajmiła swobodnie.
- Zakazać nie zakazał. Ale zawsze jest tak, że władca rzuca cień na domenę. Twój brat, a nasz książę, wybacz dona, ale nie należy do szczególnie pogodnych.
- Pamiętam jednak, z naszych wspólnych nocy u boku naszej matki - Luisa była wcieleniem siostrzanej miłości i troski - że lubił pokazać się w towarzystwie, w dysputach uczestniczył rzadko, ale znajdował przyjemność w przysłuchiwaniu się. Mam nadzieję, że sprawię mu tym balem radość.
- I ja pamiętam, dona - Salome przysiadła na powrót na krześle. - Gdy przybył do Ferrolu, taki był jako mówisz, choć rzekłabym jeszcze, że ambicja gryzła go do szpiku kości. To ja mu wyjednałam pozycję u boku księcia, miał go chronić... Jakże się z tego cieszył! Przybiegł do Passionario i całą noc płacił za wszystkich, nieumarłych i śmiertelników, śpiewał i tańczył. Bardzo cenił Malafrenę, uważał, że to urodzony władca, taki był szczęśliwy, że mógł mu służyć, że go wyniósł. Mówił - z takich rąk odbierane zaszczyty liczą się po trzykroć. Nigdy wcześniej ani później nie widziałam go tak szczęśliwego.


- A potem go zabił - uzupełniła bezlitośnie Luisa.
Oczy Salome pociemniały.
- A potem go zabił.


Camillo




Camillo wiedział, na co się porywał, choć gdy opuszczał Oko Zachodu, burza się ledwie zaczynała. Wiedział, a wypłynął mimo to. Gniew morza był dla niego czymś znanym i oswojonym, i w odróżnieniu od gniewu księcia, dawał szanse na przetrwanie.

Był szczęśliwy. Choć woda przelewała się raz za razem przez pokład, wiatr obdarł część żagli z masztów, a galeon to wspinał na się szczyty fal olbrzymich jak góry, to znów spadał w ciemne doliny pomiędzy nimi, choć morze wypełniało mu uszy wściekłym rykiem, trzymał ster razem z Sireną i był szczęśliwy. Lucinda była bezpieczna pod pokładem, a sztorm był zagrożeniem, które Camillo znał i rozumiał. I choć burza nie była łaskawa dla jego statku, mógł ochronić ukochaną przed furią wzburzonych wód.

Sirena coś krzyczała, jej mokre włosy chłostały go po twarzy. Camillo, wyrwany z marzeń powiódł wzrokiem za jej ręką i skamieniał ze zgrozy.

Daleko przed nimi z falami zmagał się "La voce della Luna", statek Rzeźnika Giovanniego. Sztorm obszedł się z nim jeszcze gwałtowniej niż z galeonem Camilla, jednak to nie potrzaskane maszty i potężny przechył wzbudziły lęk Rzemieślnika, lecz statek, który przywarł do jego boku jak pijawka, blady jak kości, poszarpany kadłub, strzępy żagli barwy zgnilizny i trony. Kościane trony na pokładzie.

- Upióóóór, kto w Boga wierzy!

Zamknął oczy, kiedy martwa załoga rzuciła haki i wtargnęła na statek Giovanniego. Jego właśni marynarze krzyczeli, Sirena szarpała go za ramię, chcąc wymusić pościg, pomoc...

- Cisza! - ryknął.
- Camillo, tam są jeszcze żywi, musimy... - Andaluzyjka zacisnęła zęby.
Camillo myślał o Lucindzie, śpiącej w jego kajucie kamiennym snem po ziołach, które je podał, wykończonej ucieczką i płaczem. Zamknął oczy.
- Sirena... Sirena! Przestań się drzeć! Popatrz i oceń nasze szanse! Bądź szczera!

Spojrzała w górę, na porwane żagle i poplątany takielunek, zagryzła zęby.
- Małe.
- Odpływamy.
- Oni...
- Zginą. Do diabła z nimi. My żyjmy, Sirena.

Nawet przez wiatr i sztorm słyszał krzyki mordowanych marynarzy, modlitwy po włosku. Miał je słyszeć przez wszystkie noce, jakie mu pozostały, i nawet czuły dotyk ukochanej nie mógł ich uciszyć. Sumienie Camilla na zawsze obciążyła decyzja, w której pozostawił statek Giovannich i jego załogę w uścisku sztormu, szarpanego przez upiorny okręt.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 08-04-2011 o 16:16.
Asenat jest offline  
Stary 20-04-2011, 22:13   #102
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
-Hamilkarowi?... Połamałaś mu żebra, otworzyłaś brzuch?- spytał z lekkim uśmieszkiem Giordano. Kusząca to była wizja, czołgającego się u stóp Hamilkara. Rozgrzewała ciało i serce, gdy uciekał. Napełniała słodyczą myśli, gdy się ukrywał. Di Strazza spojrzał na śpiącego w letargu Kraba.-I mylisz się Aurano... Nie jesteś sama, choć sojusz z Zelotą, nie jest zapewne szczytem twych marzeń.
Spojrzał na swe ręce i westchnął.- Ciężką mam rękę, ale wiedz... że dłonie mam dość... delikatne.
Rozbawienie i ciekawość na jej twarzy mogłyby należeć do dziecka, które odkryło nowy, niewidziany dotąd gatunek żuka i z pasją oddaje się doświadczeniom, czy po wyrwaniu odnóży przestanie chodzić tak jak inne. W kominku głośno strzeliło płonące polano, a ona parsknęła krótkim, pogardliwym śmieszkiem.
- Nie mam nic do twego klanu. Nic prócz wielu wieków życia pod jednym niebem, wieków walki o ziemię, wpływy, bogactwa... i walki dla samej walki. Sojusze również były, a bywało, że sprzymierzałam się z jednym Zelotą przeciwko innemu. Przymierza, Włochu - spoważniała - zawierają równi sobie. Ile mieczy masz za sobą? Ilu konnych, ilu zbrojnych, ile statków? Kto pójdzie za twoim głosem, gdy krzykniesz w noc rozkaz wymarszu? Co za tobą stoi, co możesz rzucić do sojuszu, prócz własnego miecza, ciężkiej ręki i delikatnych dłoni? Czy też tobie nie walka i sojusze, a łoże i więzy w głowie? - uniosła pytająco brwi.
-Może i jedno... i drugie.- odparł z bezczelnym uśmiechem Giordano, czując jak krew gotuje mu się w żyłach z gniewu. Czuł się w tej chwili młode pacholę przy dojrzałej damie. I irytował go ten fakt. Spojrzał na Kraba i rzekł.- Ilu zbrojnym pod sobą możesz zaufać. Na sile ilu możesz polegać? Krab zapadł w letarg, kapitanowie...- uśmiechnął się na wspomnienie wczorajszej nocy.-... większość z nich kuliła się niczym króliki na widok lisa, gdy ciebie ogarnęła Bestia. A na mnie polegać możesz, wszak cel mamy wspólny.

Wykrzywiła się pogardliwie.
- Plunąć mi na wierność psów, które mi liżą buty. Dziś ci, jutro inni. Poję ich krwią nie po to, by mi byli wierni, ale by mieli odwagę iść za mną, by choć trochę wyrośli ponad przeciętność. Zaufanie? Nie ufam już nikomu, a na pewno nie własnym ludziom. Któryś z nich powtórzył ci moje imię. Przez ciekawość... - postąpiła krok do przodu, z jej gardła dobył się syk węża, a Giordano wyczuł bijący z jej ust ostry, ziołowy zapach napitku, którym raczyli się przed wyruszeniem - ....wiele musiałeś zapłacić?
-Nic. Krab je powiedział, gdy próbował cię powstrzymać, przed atakiem szału Aurano. –odparł w odpowiedzi Giordano. Spojrzał w jej oczy z uśmiechem lekkim.-Zauważam wiele spraw...-zmrużył oczy lekko i dodał ciszej.-... może nawet zbyt wiele.

Przyglądała mu się, ważąc, czy jego słowa należy wziąć za prawdę czy za kłamstwo. Wreszcie obojętnie wzruszyła ramionami
- Z Hamilkarem walczyć będę i tak. Nie dlatego, że ja tego pragnę, to on pragnie mi odpłacić - odwróciła się i postąpiła kilka kroków, nachyliła się nad śpiącym Krabem. - Sprzymierzył się z tymi, którzy zabili mi potomka, aby mnie wywabić z twierdzy. W swojej pokrętnej naturze uważa to też pewnie za coś w rodzaju sprawiedliwości...- pokręciła głową z politowaniem. Pogładziła Kraba po opancerzonym policzku, krajem rękawa otarła mu krew z twarzy. - Nie zgadłeś, Giordano. Zabiłam Hamilkarowi syna. Przykułam do masztu i kazałam podpalić statek. Na jego oczach - wzruszyła ramionami. - Gdyby lepiej znał się na wiatrach, zdążyłby go ocalić. A tak, dopłynął akurat na czas, by popatrzeć z bliska, jak okręt szedł na dno. Nawet nie pamiętam, o co nam poszło. Może o szlaki handlowe - zastanowiła się. - Może o złoto? To zresztą nieważne. W ostatecznym rozrachunku i tak zawsze idzie o krew.
-Kto by pomyślał, że taki ma sentyment do swych potomków. Może to i lepiej dla niego. Oj nie ma Hamilkar ręki do swych dzieci.-odparł enigmatycznie Gioradno. I rzekł nieco spokojnym tonem głosu.- Po wczorajszej nocy uważam, że... jesteśmy sobie potrzebni, nawzajem.
- Ktoś mi mówił ostatnio, że Hamilkar... - zamilkła nagle, jakby szukała uciekającej myśli, twarz się jej napięła, szybko też odpuściła, zmieniając temat: -Twój problem polega na tym, Włochu, że nie masz lub nie potrafisz dać mi czegokolwiek prócz obietnic. Zachowaj je dla dziewek, które wabisz by się pożywić. Ja jestem Aurana, pani na Oku Zachodu. Nie potrzebuję pomocy, by pokonać Zelotów, by pomścić syna. Moi ludzie to tchórze i będą się wahać, ale pognam ich kańczugiem w wąwozy, jak to zrobiłam pół wieku temu. Tym razem nie zatrzymam się na Niebla del Valle, wypalę ziemię aż do północnego wybrzeża, a głowy Bajjaha i Hamilkara zatknę nad bramą Oka.
W jej głosie nie było śladu gniewu czy groźby, jakby rozprawiała o tym, jaką suknię założy jutrzejszego wieczoru.
- Więc powiedz mi, cóż w tobie jest takiego, że miałabym z tobą wejść w sojusz? A nawet nie to... Co możesz mi dać, że miałabym pozwolić ci iść ze sobą, hm?

I znowu gorąca krew zawrzała w zelocie. Jego, syna di Strazzów, traktować jak żebraka?!
Zacisnął dłonie i spojrzał gniewnie na kobietę.
-Pójdę i tak. Wywalczę sobie, jeśli będę musiał miejsce u twego boku.-odparł hardym tonem Giordano spoglądając w oczy gangrelki. Po czym spokojniejszym tonem głosu.-Tym razem będzie potrzebowała chyba, czegoś więcej niż sfory psów. Oddziału silnego i karnego. I ja twoje pieski mogę wytresować.
- Doprawdy? - zapytała sucho. - Doprawdy? A skąd myśl, że miałabym odstępować ci komendę nad swoimi ludźmi?
-Odstępować? Nie chcę tego. Chcę jednak ci pomóc.-odparł mężczyzna wzruszając ramionami.- Chcę tego samego co ty. -po czym dodał z lekkim uśmiechem nie pozwalającym stwierdzić czy żartuje czy mówi serio.- A może i zdobyć twoje względy?

Pochyliła się, ujmując Kraba pod ramiona, syknęła z bólu.
- A teraz bądź tak rycerski, czy co tam teraz jest w modzie na dworach, i otwórz tamtą klapę - wskazała głową na żelazny pierścień w podłodze.
Zealota wykonał polecenie Gangrelki podnosząca klapę. Spytał się jednak nieco ostrożnym tonem.- Co zamierzasz uczynić?
W twarz Giordana uderzył chłodny oddech morza. Wieżę postawiono nad pustym, sięgającym aż do poziomu wody kominem. W ścianie wykuto stopnie, opadające spiralą w dół, a środkiem ziała czarna przepaść, w której echem huczała fala przyboju.
- To, co on uczyniłby dla mnie - przyklęknęła na krawędzi. - Morze go zabierze i złoży do snu w miejscu, którego nikt nie będzie znał. Będzie bezpieczniejszy niż gdziekolwiek na lądzie.
Nachyliła się, podnosząc zesztywniałe ciało, oparła o siebie i wyszeptała do niesłyszącego ucha.
- Tym razem, gdy wstaniesz, mnie już nie będzie. Śpij dobrze, przyjacielu. Będę cię pamiętać, jak obiecałam. Możliwe, że ciebie jednego.
Pchnęła go w przepaść. Jeśli faktycznie padł w wodę, to odgłos zagłuszyły fale. Cykada kopnęła w kołek podpierający klapę, a ta zatrzasnęła się z rumorem.
-Naprawdę wolisz iść sama przez mrok, do celu?- spytał spokojnym głosem Zelota. I dodał.-Tej nocy, prawie upadłaś. Dziś twoja zemsta mogła się skończyć, porażką. Ktoś musi cię wspierać Aurano... i wychodzi na to, że ja.
- Ktoś musi - przyznała, i zdała się Giordanowi ponownie mała, drobna i wymagająca opieki. - Może i ty nawet. Zadecyduję o zmierzchu. Odpowiesz mi wtedy na kilka pytań. Teraz idź. Piętro wyżej jest komnata, w której sypiał mój syn. Możesz tam spać. - Odwróciła się w stronę kominka.
-Też będę miał kilka pytań Aurano, ale zrozumiem... jeśli nie zechcesz mi udzielić na nie odpowiedzi.- odparł Giordano idąc na górę.
Gdy się kładł na spoczynek, a raczej padał bez ducha, w komnacie było ciemno, nie miał też zresztą czasu ni sił, by się rozglądać. Gdy jego umysł odpływał w sen, w te ciche i nieznane rejony, dotarł do niego tylko zapach kurzu i dotyk zetlałego, rozpadającego się pledu, którym nakrył się razem głową. Na krawędzi postrzegania przez szum morza doszedł go jeszcze łomot odrzucanej drewnianej klapy, a potem - może był to już sen? - szeleszczące tarcie łusek i stukot osypujących się kamieni.

Obudził go powiew morskiego powietrza z odsłoniętego okna i dotyk zimnych palców na skroni.
Sztorm się skończył, odnotował, nim przebudził się na dobre i otworzył oczy.
Cykada odchyliła się na powrót na krześle. Siedziała wyprostowana, opierając stopy o wąskie łoże, na którym Giordano spędził dzień, na udach trzymała obnażony zweihander, delikatnie wodząc palcami po klindze. Patrzyła przez wąskie okno na spokojne morze i milczała.

Pochodnię musiała przynieść ze sobą, w jej chwiejnym świetle Giordano obrzucił wzrokiem niewielką komnatę. Wąska, rozpadająca się prycza, na jakiej leżał, stała obok kominka, pełnego niedopalonych skrawków pergaminów. Ze skrzyni o strzaskanym wieku wysypywały się zetlałe materie i wyleniałe zwierzęce skóry, podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Pod oknem stał drążek dla ptaka, na wymyślnie rzeźbionej nóżce, ciągle wisiały na nim sznurki, jakimi pęta się nogi drapieżnych ptaków, zaś na posadzce... Giordano oderwał wzrok od martwego sokoła, zeschniętej na wiór mumii, cienkiej jak pergamin skóry obciągniętej na kościach.
Cykada poruszyła się się, opuściła stopy na posadzkę i wsparła dłoń na głowni zweihandera.
- Jesteś tu, jak zakładam, nie bez przyczyny. Więc słucham. Na początek: kim jesteś? I gdzie jest Krab?
Twarz miała spokojną i nietkniętą żadną emocją, ale Giordano już przeczuwał, jaka będzie jej reakcja na odpowiedzi, które nie przypadną jej do serca. Siedziała pomiędzy nim a drzwiami, usunęła mu rapier z zasięgu rąk, zweihander trzymała sama.

Słowa Miecznika “Dzięki temu ciężkie czasy bez Kraba nadejdą później. Lecz nadejdą niechybnie.” były teraz bardziej zrozumiałe, gdy patrzył na nią w tej chwili.Cykada traciła zmysły. Coraz bardziej ciążyły jej przeżyte wieki. A mimo to on samowolnie i samolubnie chciał ją tu zatrzymać. Nie pozwolić jej odejść w morską toń.
Uśmiechnął się nieco i rzekł buńczucznie, choć żartobliwie.- Cała noc z tobą, to przyjemność pani.
Po czym dodał już poważnym tonem głosu.- Krab... śpi. Zapadł w letarg. Sama go wrzuciłaś wczoraj w morską kipiel, by odpoczął.
I wskazał kciukiem na siebie.- A ja... w pewnym sensie go zastępuję Aurano. Jestem Giordano. I łączy nas parę wspólnym spraw.
Przyglądała mu się badawczo, chłonąc każde słowo, nie poruszyła się, trwając w na pozór rozluźnionej pozie.
- Na przykład jakich? - poinformowała się. - Walczyłam wczoraj. I zostałam ranna, Giordano z klanu...? - uniosła pytająco brew.
-Brujah. Książę mianował mnie Primogenem. Przybyłem z dala. A z tutejszymi Zelotami, mam na pieńku... zwłaszcza z tym, którego zwą Hamilkar.-
-Trupy nie dość mocno dobite zawsze wyłażą z grobów.-mruknęła słysząc te imię. A Giordano zaczął opowieść. Wspomniał o ogłoszeniu o Krwawych Łowach na Ravnoskę i Rabię (co szczególnie ucieszyło , wspomniał o wiosce... z wyraźną niechęcią. Opowiedział ogólnikowo wydarzeniach się w niej dziejących. I o śmierci Morza Szczurów. Dodając krótko.- Stanął na drodze do mych zdobyczy, zezwoliłaś na bój. Ja zwyciężyłem, on zginął.
Potem rozmowa zeszła na dwór Kapadocjanki. Giordano nie wspomniał o tym, że pojechał przodem i nie wspomniał o tym co znalazł. Acz wspomniał o walce z trupim strażnikiem.A także o wykrwawieniu się Kraba. Opowiedział także o bezowocnym poszukiwaniu, świadczącym, że Rabia uciekła z dworu i skryła się bezpiecznie. A potem rozmowa zeszła na jej walkę z Alim (którego Cykada lekceważąco nazwała płotką) i o śmierci assamity. I o szale który ją opanował, gdy w jej ciele tkwił miecz Saracena. I walce jaką stoczyli, by ją spętać i zatrzymać przed powrotem do morza. I opowieść swą zakończył słowami.- Rzekłaś wczoraj, iż jeśli chcę czegoś dla siebie, będzie to musiał wyszarpać. - uśmiechnął się ironicznie dodają.- A ja wyszarpałem cię morzu, płacąc obfitą daninę krwi, czyż nie?
- Morze... - oderwała wzrok od okna - ... jest silne, Włochu. Niczego mu nie wydrzesz, to ponad ludzką czy naszą miarę. Jest zazdrosne. Nie pozwoli nam odejść, gdybyśmy nawet chcieli. I nie jest szczodre, nigdy niczego ci nie da. Nie jest hojne - powtórzyła. - Ja bywam.
-Może będę miał okazję zaznać owej hojności.- odparł nieco żartobliwym tonem Giordano, acz... patrząc wprost w oczy Cykady, by wybadać jej reakcję na swe słowa.
Jej spojrzenie, dotąd przepojone tęsknotą za rozpościerającymi się za oknem głębinami, stało się nagle jasne i ostre, źrenice zwęziły się, a Giordano miał wrażenie, że to spojrzenie odziera go do naga z przyodzieku i dalej, ze skóry, mięsa i mięśni aż do białych kości.
- A tak - odparła bez uśmiechu. - Będziesz miał.

Następnie spytał ją, bardziej jednak wyrzucając z siebie tok myśli niż pytanie. -Jedno mnie ciekawi. Czemu on stanął na twej drodze. Wszak rzekłaś, że nie był wart twej uwagi. Nie miał też powodu stawać tej nocy do boju. Rabii nie było już w domu, sam dom na szaber zostawiony. Jeśli chciał ją chronić, powinien wraz z nią się udać. A nie czekać z nią... na twą pomstę.
Machnęła lekceważąco ręką.
- A po miałabym się mścić na kimś takim jak on? - zamilkła i patrzyła mu prosto w oczy. Pytanie nie było najwyraźniej retoryczne. Po chwili milczenia podjęła: - Taki był z niego wojownik, jak z ciebie polityk, Giordano. Śmieliśmy się z niego wszyscy. Ali poeta... Dzieciarnia i niewiasty złazili mu się stadami do kuźni. Zawsze był zbyt miękki, a gdy nadeszła chwila próby, uciekł... Pół wieku temu nieustraszony syn Haqima stanął naprzeciwko mnie w Niebla del Valle - uniosła brwi w rozbawieniu - i podał tyły. Teraz został. Pewnikiem sumienie go gryzło, jak każdego tchórza. Źle się stało jednak, że go zatłukłam. Musiał wiedzieć, gdzie ukryła się Rabia. Nie byłoby trudno to z niego wycisnąć. A tak... przepadło.

Di Strazza nie powiedział tego... ale nie zgadzał się z Cykadą. Ali nie wydał mu się miękki. Co najwyżej zbytnio przywiązany do swych zasad, swego kodeksu . Egzystował zgodnie z nimi i zginął trzymając się ich.
Spojrzał wprost w oczy kobiety.- Co takiego się wydarzyło, podczas przewrotu Labrery. Co takiego naznaczyło i ciebie i jego i Rabię, piętnem na duszy?
- Dusza Damaso to ptak zagubiony w wichurze. Dusza Rabii leży na dnie piekła, gdzie jej miejsce... niedaleko mojej, jak sądzę - zaśmiała się gorzko. - Mnie zawsze wystarczały moje statki i moja twierdza. Nie obchodziły mnie powody przewrotu, jak i nie obchodziło mnie, co Malafrena knuje razem z Mehmedem i Rabią, w jakim plugawym bajorze próbują wyłowić jeszcze więcej władzy dla siebie. Do czasu, aż nie wciągnęli w to mego syna, nie wlali mu w głowę bzdur o wyzwoleniu i życiu w świetle. Jestem hojniejsza niż morze, Giordano, ale tak samo zazdrosna - na dnie jej oczu zamigotało coś okrutnego i złego. - Mój syn odwrócił się ode mnie. Więc złamałam słowo dane Malafrenie i poparłam małego Damaso. Więc poszłam w wąwozy i wyrżnęłam lud, z którego wywodził się mój syn. Utopiłam w krwi jego marzenie. Labrera bredził coś o sprawiedliwości i słuszności, ja szukałam pomsty. Nie wiem, czy książę znalazł to, czego szukał. Chyba nie, skoro przez pół wieku musiał tolerować Rabię na swej ziemi. Ja znalazłam pomstę za to, że odebrali mi miłość syna. Odpłacą mi za to jeszcze, że odebrali mu życie.

-Nie. Nie odpłacą.- odparł Giordano. I dodał spokojnym głosem.- Jesteś silna Aurano i twa sfora jest silna, ale potężna twoją siłą. A... ty i twoja zemsta to dwa konie pędzące do przodu na oślep, zaś twoi ludzie to psy goniące przed tobą. Nie masz planu, jedynie pragnienie zemsty tak jak wczoraj. A to nie wystarczy. Twoja sfora rozpierzchnie się, gdy padniesz...- uśmiechnął się krzywo. - Wczoraj już by poszła w rozsypkę, gdyby nie ja i Krab.- wzruszył ramionami dodając. -A teraz... zostałem już tylko ja. Z tymi tutaj, kapitanami... można kupieckie statki rabować. A nie na Zelotów iść. Wyrżną ich w pień i... tyle będzie z twojej pomsty.- spojrzał na Cykadę.- Bez ciebie są kłótliwi i podzieleni. Sam strach nie wystarczy do zwycięstwa. Musisz ich w miecz przekuć. I potrzebujesz ręki, która tym mieczem pokieruje.
- Rozminąłeś się z powołaniem, Włochu - w jej głosie zadźwięczały nutki niechęci. - Z tą gładką wymową mógłbyś zostać dworskim trefnisiem, zarobiłbyś na koryto juchy i kamuszki do pierścionków - wysyczała. Zawinęła zweihanderem nad głową, nie pomagając sobie nawet drugą ręką... ostrze rozniosło drążek łoża, na Giordana posypały się drzazgi, a wiekowy mebel z trzaskiem złamał się w pół, połykając Włocha niczym morski potwór. Cykada odrzuciła nieporęczny w niewielkim pomieszczeniu oręż i szarpnięciem postawiła Giordana na nogi, wyłuskując go z ruin łoża.
- Niechaj będzie jak chcesz - wysyczała mu w twarz. - Weź czterech, dobierz ich sobie sam, i znajdź mi Rabię. Jeśli za tobą pójdą i wrócisz zwycięski, pójdziemy razem w wąwozy. Jeśli nie... zamknę cię w klatce, włoski trefnisiu, jak zamorskiego ptaka, a przedtem wyrwę język, byś nie śpiewał za dużo.
Uścisk jej dłoni był tak samo silny jak wczorajszej nocy, gdy zderzyli się w walce, ale Giordano widział, że stoi niepewnie, chwieje się i traci równowagę, że nogi jej drżą, choć na gładkiej twarzy nie przemknął nawet cień bólu, który musiał wszak promieniować od zadanej przez Saracena rany. Nagle rozluźniła chwyt i wsparła się dłońmi o jego ramiona, stanęła na palcach i zbliżyła twarz do jego ust. Skrzydełka jej nosa drgały delikatnie, jakby wychwyciła jakąś przyjemną woń, w oczach rozbłysło rozbawienie. Odsunęła się na długość ramion.
- Smakowało?
-Tak... choć za krótko trwało, by dobrze posmakować.- odparł Giordano mrużąc oczy. Zaczynało go to irytować. “Jeśli” Labrery, “jeśli” Cykady. Zupełnie jakby był ich chłopcem na posyłki, nagradzanym ochłapami.Uśmiechnął się ironicznie.- Za długo przebywałaś poza dworem, skoro proste słowa stają ci się tyradą godną mówcy.
I przybliżywszy twarz do jej twarzy.- I zbytnio przeceniasz siebie, a nie doceniasz mnie.
Spojrzał w jej oczy mówiąc.- Mylisz pani ofertę pomocy, z łażeniem po prośbie. W wąwozy pojedziesz i tak. I to wkrótce... ja jedynie chcę zadbać, byś wyjechała z nich zwycięsko.
Pogłaskał ją policzku.- Co do Rabii. Poszukam, popatrzę. Przyjrzę się twym ludziom i sprawdzę czy są coś warci. I wtedy dam ci odpowiedź. Kapadocjanka zapewne zaszyła się w przygotowanej przez siebie kryjówce. Stado wściekłych psów jej nie wytropi... Jeśli uznam, że jestem w stanie tego dokonać. To dam ci znać.
Spojrzał w niebo.-Co teraz? Tyś gospodynią tego miejsca, więc...
- Tu jest zimno - oznajmiła i rozplotła ramiona zaciśnięte na jego szyi, ruszyła do drzwi, zabierając ze sobą pochodnię. - Idziesz? Jako pani tego miejsca niechętnie zostawiam swych gości w ciemnościach - zadrwiła.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-04-2011 o 22:29.
abishai jest offline  
Stary 20-04-2011, 22:22   #103
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ogień w kominku w jej komnacie dogasał. Wskazała mu bez słowa stos bierwion, sama przyklękła na skórach rzuconych na posadzce, wyciągając dłonie ku zamierającym płomieniom. Spod kolejnych polan oczom Giordana ukazał się fragment kadłuba statku, ze zdobieniem pociągniętym złotą farbą. "Estr...", głosił urwany napis, zaś nad nim ciągnęły się wbite głęboko w drewno ślady krótkich, zakrzywionych po ptasiemu szponów. Czyż nie Estrella było miano książęcego statku, który zaginął na morzu, a o którym wspomniała mu Salome?
Giordano wędrował spojrzeniem po brewionach wśród których kryły się szczątki tajemnicy. A może intrygi? Czyżby stara gangrelka oszukała ich wszystkich? I księcia i pozostałe klany. A może zrobiła to za cichym zezwoleniem księcia, dając mu pozór do czystek. A może...

Rozważania o książęcym dobytku i morskich potworach przerwał mu szelest opadającej na posadzkę sukni. Cykada odrzuciła stopą przyodziewek i podniosła z ziemi sztylet. Poblask bijący z kominka zabarwił jej włosy na krwisty odcień, pełgał po bladej skórze, migotał w drobnych łuskach, rozsianych po całym ciele jak piegi. Wokół jej przedramion wiły się sine i zielone pasma tatuaży, krętych jak wodorosty, po smukłym udzie piął się wąż, oplatając talię, by rozewrzeć zębaty pysk tuż nad ciemnymi włosami łona.
- Kiedy przybyłam tu po raz pierwszy - uśmiechnęła się drapieżnie - na wybrzeżu płonęły ognie wysokie jak domy, na stosach kapłani palili ludzi na ofiarę bogom.
Zajęły się bierwiona dorzucone przez Giordana i z kominka buchnęły płomienie. Nie odsunęła się, choć stała blisko, a gdy Giordano oderwał wzrok od jej twarzy, ujrzał w świetle bijącym z paleniska stojące za jej plecami ciężkie łoże. Kolumny oplatały rzeźbione sploty winorośli, a drewno poznaczone było uderzeniami szponów, bliźniaczo podobnych do tych, które ujrzał przed chwilą na fragmencie kadłuba.
Cykada rozcięła z trzaskiem bandaże ściskające jej pierś, sztylet rzuciła między skóry i wyciągnęła do niego ręce.

Przemiana sprawiła że Giordano nie mógł już czerpać przyjemności z fizycznej obecności z kobietą. Ale był też stosunkowo młodym wampirem, w dodatku Włochem z pochodzenia. Osobą wychowaną w kulcie piękna. A Cykada... była piękna. Miała w sobie drapieżną urodę, której nie psuły nawet ślady zostawione przez szał. Uśmiechnął się do niej zdejmując koszulę.- Pewnie to zabrzmi głupio i naiwnie, ale... jesteś prześliczna.
- Zabrzmiało - skinęła głową. - Ale wszyscy byliśmy niegdyś młodzi, głupi i naiwni. Nie szkodzi. Jeśli będziesz chciał ze mną zostać, szybko cię tego oduczę.
Di Strazza podniósł sztylet i przeciął skórę na nadgarstku, by dotrzeć do krwi. Podszedł do Cykady, wysuwając do przodu okrwawioną dłoń. Do której się przyssała ustami. A Włoch odgarnął włosy z karku Aurany i wędrował po jej szyi i barku ustami. Wargami muskał jej skórę czerpiąc przyjemność nie tyle z fizycznego kontaktu, a z samej obecności wampirzycy. No i ta sytuacja przypominała mu czasy, gdy był żywy i ciepły. A życie pełne było, może małych i prostych, ale wartych uwagi przyjemności.
Wiedza o tym, że Cykada mogła mięć wspólnego z zatonięciem Estrelli była cenna, ale... była też tylko jego.
Podobnie jak pijąca jego krew wampirzyca. Otulił ją zaborczo ramieniem, wędrując ustami po jej szyi.
Wyrwał ją morzu i nie zamierzał oddawać, nikomu. Zawsze płynął pod prąd, zawsze walczył z ustalonym porządkiem i... nic się w tej materii nie zmieniło.

Fale przyjemności przepływały łagodnie przez ciało Giordana. Przez chwilę na powierzchnię jego myśli wypłynęło niechciane wspomnienie ostatniego razu, gdy pito z niego krew, wspomnienie silnych jak kleszcze ramion ojca, przemożnej siły woli, jaką go spętał i upokarzającej ekstazy, w jaką zamieniło się jego umieranie. Cykada znieruchomiała, usiadła, opierając dłonie o jego piersi.
- Cokolwiek to było, zapomnij. Nie jest teraz ważne.
Chciał się zaśmiać, że chce rozkazywać nie tylko jemu, ale i jego wspomnieniom, ale gdy nachyliła się ku jego szyi, zakrywając twarz włosami, faktycznie przestało to być ważne i Giordano po raz pierwszy od dawna wyzwolił się od cienia swego rodzica.
Coś pod jej skórą poruszało się wężowym ruchem, pod dłońmi Giordana gięły się i prostowały krzywo pozrastane żebra. Spostrzeżenie, że leczy się jego krwią nadeszło zbyt późno, jak i konstatacja, że jej pieszczoty, choć doskonałe, są wyrachowane, i że tej nocy na skale płoną tylko jedne ognie. Jego własne.
Ekstaza zmieniła się w pragnienie i ból. Wtedy pochwyciła jego ręce, nachyliła się nad twarzą.
- Ciii. Nie zrobię ci krzywdy - obiecała szeptem. - Nie walcz. Nie patrz w ogień, patrz na mnie. Słuchaj morza.
Szum fal uspokajał, nie dał zbudzić się bestii. Giordano zapadł w płytki sen, ciągle świadom leżącej obok niego kobiety, ciepłej od jego krwi, śpiewającej mu prosto do ucha kołysankę w martwym od stuleci języku.

***

- ... odpowiedz tej Patrycjuszce, że przybędę. I zostaw nas, Adan.
Po komnacie rozległo się echo szurających kroków. Giordano leżał na łożu, przykryty troskliwie skórą. Przez chwilę badał wzrokiem arcyciekawą mapę szram, jakie na zbytkownym meblu zostawiły pazury. Odnotował, że na łożu musiały toczyć bój dwie osoby. Nie wszystkie zniszczenia dokonane były krótkimi, zakrzywionymi szponami. Potem jego ciało przypomniało sobie o głodzie i wszystko przestało się liczyć.
- Obudziłeś się? To dobrze...

Podeszła rozkołysanym krokiem, z uniesionymi ramionami, upinając warkocz nad karkiem.
- Jesteś głodny - poinformowała sucho. - Nie na tyle, by wpaść w szał, ale niewiele brakuje. Żałuję, że tak wyszło, może i byłeś wart czegoś więcej. Niemniej... coś ci obiecałam - przysiadła obok niego na łożu. - Oto obiecana nauka: jesteśmy bestiami, Giordano. Nie musimy nikogo prosić o wybaczenie za to, kim jesteśmy. I nie jesteśmy też go warci. Mam też dla ciebie przyrzeczony hojny podarunek. Wybór, Giordano. Możesz wybrać więzy, a wtedy wyjdziesz z wieży o własnych siłach, szukać Rabii... a potem szukać twojej i mojej zemsty, w czym będę cię wspierać. Możesz wybrać wolność. Niestety, po tym, co usłyszałeś, nie mogę cię wypuścić. Wybierając wolność wybierasz klapę i morze. Sen, z którego obudzisz się po latach, gdy mnie już nie będzie, i moja tajemnica nie będzie miała żadnego znaczenia - wskazała na ziejący w podłodze otwór, w który wczoraj pchnęła Kraba. - Możesz też wybrać walkę - nachyliła się i pocałowała go w usta. - Ale to głupi wybór, Giordano, i odradzam ci go. Potrzebuję cię. Nie chcę z tobą walczyć. Jesteś teraz słaby, i ta droga również skończy się dla ciebie snem w morzu.

Wolność... Zawsze ją cenił. Teraz wolność znajdowała swą drogę poprzez wodny grób. Spojrzał w jej oczy. Była starożytną Gangrelką, była dzika i okrutna jak morze. I tak samo nieokiełznana. Nie była idealna. Wiedział jaki daje jej wybór. Wiedział, że złączy się przez to uczuciem po części wynikającym z odurzenia jej krwią.
Ale...
Była jego zdobyczą. Rzucił jej wyzwanie i odważył wjechać do jej fortecy. Stawał przeciw jej woli naginając ją. Wydarł ją morzu. Była jego zdobyczą z tamtej nocy. I jeśli musiał się poświęcić ponownie.
Jeśli musiał znów coś zaryzykować, to trudno.
Więzy krwi.
Przesunął językiem po wargach. Martwe ciało nie potrafiło już czerpać przyjemności, ale lubił dotyk jej warg na swoich. Spojrzał na nią. Wiedział, że w tym drobnym ciele kryje się olbrzymia siła i furia i okrucieństwo.
Ale też i żal i słabość. I nie mógł jej tak zostawić.
Nachylił się i dotknął wargami jej lewego obojczyka. Ukąsił jej ciało kłami i patrzył jak stróżka krwi spływa po jej piersi. I zaczął chłeptać.
Ta odrobinka krwi tylko pobudziła apetyt Zeloty, powędrował twarzą po jej ciele Cykady, by wbić kły w bardziej interesujące miejsce. I bardziej obfite w krew.
Cykada myliła się.
W wodnym grobie bowiem nie czekała go wolność. Tylko ucieczka. A Giordano już nie zamierzał uciekać, ani przed wrogami, ani przed trudnymi decyzjami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 21-04-2011 o 11:25.
abishai jest offline  
Stary 05-05-2011, 10:05   #104
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
To było jeszcze dwa, może trzy dni temu. Zmierzchało. Szła brzegiem morza. Huk fal zdawał się rzeźbić jej młode ciało. Daleko od swojego miasta, a może od któregoś z domostw leżących poza murami i podgrodziem. Potem poszła za nim, jak inni którzy nie mogli przeciwstawić się mocy wejrzenia jego oczu. Teraz...Ciężkie odrzwia gdzieś w czeluści odskakują i kobieca sylwetka podnosi się z łoża, z wyrazem przerażenia, ale i nadziei na młodym obliczu. Przerażenia jest więcej. Zawsze jest go więcej, ale zwykle jednak w takich przypadkach nadzieja nie okazuje się płonna. Tym razem miało być jednak inaczej, list zawierał wyraźne wskazówki od kogoś, kogo on nawet nie myślał lekceważyć...

Nie ulegaj złudnej litości. Zabijaj tych, z których się pożywiasz.

Sytość...Wreszcie, ale niczym gorzki smak wyrzutu grzechu po wyśmienitej potrawie nadchodzą przemyślenia. Krwi pragnienie, nawet przed pragnieniem nurzania się w stronicach. Podziemny świat Głodu, przed którym wszystko inne pada na kolana. Zmieniło się tylko jego oblicze. Kiedyś, żądza zatopienia zębów w mięsie martwego zwierzęcia, a więc o twarzy czarnej. Teraz, o obliczu czerwonym jak ogień. Łańcuch ofiar i drapieżców, nieskończony jak koło życia. I sytość, i tylko ostatnie wspomnienie tej dziewczyny, która narodziła się w złym miejscu, w złym ułożeniu planet...


- Nie lękaj się. Nie musisz się już bać, wszystko jest już wiadome. Pamiętasz, jak mówiłem że wypuszczę cię wolno?
- t...tak...
- Kłamałem. Wybacz, nie może stać się inaczej.

Krzyk...Gdyby tylko mogła krzyczeć...



* * *


Gdyby mogła teraz krzyczeć, pewnie krzyczałaby. Ale oznaczałoby to, że musi przyznać się do tego jak bardzo jest zawiedziona.

Tremere...

Dobrze wiedział, że nie mogła jej tam znaleźć. Z opisu księgi można było łatwo wnioskować, że może to być księga, którą Dante Sorel nosił pod pachą w Elizjum.Tyle że Dante Sorel, według tego, co powiedziała przy eremie Mewa, nie żyje, książę go zatłukł.

Ale przecież mógł się pomylić. Przecież od unicestwienia Sorela wiele mogło jeszcze się wydarzyć. Mogła tam być. A zresztą, sam wiedział o tym doskonale...Czasem samo szukanie księgi jest ważniejsze od tego, co jest w niej napisane.

- Mogłabym wziąć konie i pojechać do Subhi, sprawdzić, czy nic nie ocalało. - usiadła na łożu.
Zawód na jej obliczu, który pojawił się gdy rozmawiali o księdze, nie znikł nawet do tej pory. Mewa gryzła wargi, starając się ukryć ten zawód - ale albo ten był zbyt potężny, albo wzrok astrologa zbyt przenikliwy.
- Tak...- odezwał się łagodnie - To dobry pomysł...Jeśli mogłabyś...Mogłabyś również spróbować odnaleźć te księgi, które ukryłem pod kamieniem. Wiesz, gdzie.
- Wiem...Zrobię to.
- Mewo...Musisz też...
- Wiem. Wracać do Oka. Pokazać się ojcu.
- Tak...

Gwiazda zalśniła na palcu. Jeszcze raz Moc dała znać o sobie, magma przelewała się pod powiekami astrologa. Drgnął. Odwrócił się do okna, pod pretekstem odsunięcia kotary.

- Zaczyna się noc. Czas odciągnąć story...- powiedział Gaudimedeus.

Dłoń uczepiła się udrapowanej, ciężkiej materii...Zamknął oczy...Krab. Horoskop, postawiony w tajemnicy jak horoskopy innych, wypełniał się. Pancerz tonął w mroku, jak skorupa zbitego dzbana. Woda szumiała. Nie teraz. Nie zrozumie, jeszcze nie.

Szarpnął, kotary rozsunęły się z szelestem. Dom był niczym zanurzony w głębinach, czarnych i nieprzeniknionych. Było tylko morze i jego melodia.

W okresie wschodu heliakalnego gwiazdozbioru organizowano zabawy karnawałowe nawiązujące do śmierci i odrodzenia przyrody. - myślał astrolog, gdy jego usta poruszały się wyrzucając z siebie spokojne słowa.
- Dona Luisa de Todos, siostra po krwi Księcia, urządza dziś bal. Mam nadzieję, że się na nim obaczym, Mewo.



* * *


Problem wynikał z tego, że dobierałem niewłaściwe narzędzia badawcze, przykładałem je nie według miary. Omamiła mnie dyscyplina, mieniąca się inną bo jak oblubienica ustrojona w płaszcz niebios. Powszechne mniemanie stworzyło ten mit, aż sam zacząłem weń wierzyć. Powinienem przecież wcześniej to zobaczyć, przecież ile lat to spędziłem badając paradygmat. Moneta w innym stawie leży, aż dziw żem przecie staw ten nawet bardziej znając niż tamten doń nie zaglądał. Albo raczej, zaglądałem - ale ślepy.

Po jednej stronie lustra światło nie powstaje z niczego. A przynajmniej nie od kiedy powstało po raz pierwszy.


Ręka porusza się jak zaczarowana z rysikiem, na rozłożonym pergaminie powstaje czarna linia, przecinając dziesiątki innych.


Prawidła ruchu. Inne prawidła, inna rzeczywistość. Cel jednak jeden. Jak zawsze - przeklęty.


Palec astrologa naciska miejsce na mapie. Mocno, aż na opuszku palca zbiera się krew.


Palec...To tu przecinają się linie. Czy pokazywane staje się jednym z pokazującym? Palec Diabła. Na niebie wszystko podąża w ustalonym porządku, który można poznać. Ale Magya jest inna... Światła giną w wodzie. Dół. Ostatnie ascenduje. Przeciwstawne kierunki, oczywiście powiązane są wstęgą, po której można przejść w obie strony. Zawsze jest wiele dróg, a niektóre prowadzą w przepaść. Moc zawsze jest kapryśną Panią.

Czy ten palec, który widzę w lustrze jest tutaj obiektywnie, czy też jest odbiciem mojego, którego właśnie zbliżam do powierzchni zwierciadła...?


Hałas...


Hałas. To rzeczywistość. Przypomina o tym, że rzeka wciąż płynie i nie jest taka sama, gdy tak się jej przyglądam.




* * *

Hałas. Wyrywanie szmaty, jak przeciąganie liny. Pociągnięcia nozdrzy, wdychających ulubioną woń. Zgrzyt głosów, kłótliwych bardziej niż te na ferrolskim targu. Jazgot.

- Przestań! Mistrz pracuje, nie cierpi hałasu, gdy...
- Mam to w dupie! Dawaj!
- Przestań, mówię!
- To oddaj, to przestanę!
- Nie! Milcz, Mistrz zaraz tu...
- Sram na twojego...

Znów szarpanina, odłupany kawałek dachówki spada na taras, roztrzaskując się z łoskotem. Odłamki zatrzymują się na bucie kogoś, kto właśnie tu stanął.

Zapada nagła cisza. Gargoyle popatrują po sobie jak żacy, którzy zostali przyłapani na jakiejś wyjątkowo paskudnej psocie.

- Pokaż mi to, Strażniku. - chłodny głos. Strażnik zna dobrze ten typ chłodu, więc oddaje bez szemrania szmatę, umykając zaraz na swoje miejsce.
Szmata jest lnianą materią w dobrym gatunku, ufarbowanym na brunatny kolor, w odcieniu całkiem podobnym do galabiji, w której wczoraj paradowało widmo Sokoła, to wyszarpany pazurami fragment większej całości, jakiegoś odzienia. Pokryta jest świeżą krwią.

Ręce podnoszą len wyżej, a nozdrza pracują przez chwilę. Usta zbliżają się do brunatnego śladu. Astrolog przenosi wzrok na Strażnika, a potem na jego towarzyszkę. Wzrok pozostaje tam. Prześlizguje się szybko przez bruzdy orane czyimiś pazurami, znów skupia się na oczach.

- No co...- prycha gargulec. Wampir nie odwraca wzroku.
- Pewnie chcesz wiedzieć, co się stało? - dorzuca wreszcie z niechęcią Jokasta.
- Opowiedz mi.



* * *

- Tak, mogę. Zebrałam straszny wpierdol.

- Ujęłaś to bardzo obrazowo. - odezwał się Gaudimedeus, z bliska oglądając rany na fizis gargoyla - Ale nie musiałaś. Ktoś mi już o tym powiedział.
- Kto?! - zdziwiła się Jokasta. Skwaśniała mina świadczyła, że była niepocieszona i zdruzgotana faktem, że ktoś ją pokonał.
- Twoja morda, kretynko! - wypalił Strażnik, ale zaraz zmitygował się i pokornie skulił się na swoim miejscu - Przepraszam, Mistrzu...Uniosłem się.

Astrolog nie przerywał obserwacji. Na pysku Jokasty nadal tkwiły niezaleczone ślady pazurów - krótkich i mocno zakrzywionych jak szpony drapieżnego ptaka.
- Powiedz mi coś, czego nie wiem. - zażądał Tremere.
- Ten mężczyzna...Miał arabskie rysy, zdecydowanie taki był jego ubiór. - syknęła Jokasta.

Gaudimedeus podniósł się, przysunął znów lnianą materię do swoich nozdrzy i zapatrzył się w dalekie skały.
- Zaniesiesz teraz wiadomość swojej Pani. - odwrócił się wreszcie. Ton był taki stanowczy, że nawet Jokasta postanowiła się nie komentować, a tylko grzecznie potwierdzić.
Gdy astrolog zszedł już z tarasu do labiryntu swojego domostwa, Strażnik wciąż tkwił wpatrzony w miejsce gdzie stał mag. Jokasta poruszyła się.
- Mówiłem ci...- powiedział Strażnik poważnym tonem - Mistrz słabo wyznaje się na żartach.



* * *


Stoję na skale obok mego domu, wpatrzony w nocny ocean, w którym wiją się plugawe bestie o wężowych ruchach. Wodami targa sztorm, lecz niebo jest pogodne i gwieździste. Stoję spokojny i niewzruszony, na mym palcu lśni gwiazda, na okrwawionym przedramieniu trzymam drapieżnego ptaka. Raz za razem posyłam go w górę, a on przynosi ci gwiazdy, które zamykam w dłoni. Wreszcie prawica rozwiera się i przyświecając sobie kulą z gwiazd, zstępuję w ocean, a bestie pierzchają przed moimi stopami w głębiny.

Tak. Też to widzę. Czuję. Na mom palcu lśni gwiazda.

Śmierć. Odrodzenie. Wielkie Arkana. Dwunasty gwiazdozbiór. Sąd. Śmierć.

Odrodzenie.

Nachylam się ponownie nad księgami. Rozbieram się, smaruję się olejami i czynię znaki na mej skórze, gdyż są nowymi oblubienicami moimi, dziewiczymi i pięknymi, które sprowadziłem do swego domu. Wchodzę w nie nagi, przymykając oczy. Brodzę w ich układzie, dla postronnego obserwatora to skryptorium tonące w porozrzucanych na posadzce i stołach, otwartych woluminach. Dla mnie to niebiosa, a skrzydła niosą mnie pomiędzy gwiazdami, bo znam gwiazd tych drogi....

“….a zanim zmartwychwstał, zanim uczniom objawił się, zanim zasiadł na tronie pełnym chwały, objawiło nam się nad Golgotą jasnobłękitne światło jego chwały, a rzuciwszy poblask na umęczone oblicze Jego, oddaliło się na południe, ciągnąc za sobą ogon niczym gwiazda, która zwiastowała narodziny Jego, gwiazdą jednakże nie będąc...”

Wargi poruszają się niespokojnie. Pamięć, której jesteśmy zakładnikami, ale bez której nas nie ma. Pamięci, nie zawiedź mnie. Chcę mieć te strofy wyrzeźbione pod powiekami oczu, bym mógł oglądać je gdy zasnę.

...i Rzekł Dżalaluddin:

- Istoty z krwi twojej nie napawają mnie strachem, albowiem śmierć wasza pozorną jest jeno, odradzacie się tacy sami, jacy zasnęliście, tak samo wielcy, tak samo mali, tak samo podli i tak samo wspaniałomyślni, światło waszych myśli powraca do was każdej nocy, gdy rozwieracie powieki, a zgubić je możecie tylko z własnej winy...”

Zstępuję głębiej...




* * *
Było późno. Gdyby nie czujność Strażnika, Gaudimedeus prawdopodobnie zapomniałby o wszystkim, zanurzony w światach które przyniósł tu wczoraj na własnym grzbiecie. Mistrz musiał wyjść, a tymczasem trzeba było uporządkować księgozbiór.

- To ona...- myślał gorączkowo astrolog, już szykując się do wymarszu - ...musi więc istnieć. Moje obliczenia są jednak prawidłowe. Imię jej nie ma znaczenia. Istnieje. Symbolizuje siłę. Moją nową siłę. Siłę nas wszystkich.

Ręce wsuwały się w rękawy idealnie czarnej szaty, oznaczającej przynależność klanową. Sukno było gładkie i chłodne. Gaudimedeus stanął przed zwierciadłem, na chwilę zanurzając się w swoich własnych oczach.


Przeobraża nasze życie tak, by dać nam lekcję. Zmusza wręcz, do transformacji i rozwoju. Stosuje metody dosadne i jednoznaczne. Wszystko po to, byśmy stanęli na granicy...


Niedługo potem mag opuścił swoje domostwo. Było tyle rzeczy do zrobienia. Dostać się do miasta, spotkać się z Grazianą. Opowiedzieć jej o przypadku Jokasty i rozmowie, którą astrolog podsłuchał wczoraj. O tym, co zdarzyło się w domu Rabii. Wreszcie, o tym wszystkim co przeczytał w księgach jeszcze dziś. O ilustracji, a jakże. Opowiedzieć to wszystko, a potem jeszcze zdążyć na bal...

Strażnik, wychylając się zza komina, odprowadzał Mistrza wzrokiem, gdy tamten schodził kamienną ścieżką w stronę miasta w czarnej, powłóczystej szacie. Gargulec powinien być już w bibliotece, ale nie mógł się powstrzymać by nie patrzeć na Gaudimedeusa raz jeszcze. Po pierwsze, trzeba było uważać na wypadek gdyby tamten człowiek kręcił się jeszcze w pobliżu.

Po drugie, Strażnik był zaniepokojony stanem Mistrza. Może stan to złe słowo. Gargulec wyczuwał w astrologu coś, czego nie znał. Jakąś nieznaną potęgę, która albo się właśnie narodziła, albo czekała na właściwy moment by się ujawnić.

Mistrz był inny. Odmieniony. Zawsze chodził swoimi tajemnymi ścieżkami, czasem ukazując niektóre z nich Strażnikowi. Strażnik bywał przy wielu odkryciach, które poczyniał Manuel i znał wyraz twarzy maga, gdy ten dochodził do kolejnej z granic. W twarzy, którą widział Strażnik dzisiaj, było to wszystko ale i coś więcej. To coś wymykało się słowom, które znał gargulec. Może jeszcze nie nauczył się wystarczająco wiele.

Może Gaudimedeus doszedł właśnie do jednej z ostatecznych granic. Strażnik westchnął i uczepiając się szponami gontu prześliznął się w stronę swojego otworu. Po chwili nie było już nikogo. Tylko morze patrzyło, rozstrzaskując się z hukiem o klify. Ginąc i odradzając się na nowo z każdą falą. Morze wiedziało. Może mag doszedł właśnie do granicy.

A może już ją przekroczył.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-05-2011 o 10:30.
arm1tage jest offline  
Stary 11-05-2011, 15:06   #105
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Giordano

Giordano zatrzymał się w połowie mostu. Ktoś go obserwował... Czuł niemal na skórze czyjeś palące spojrzenie. Uśmiechnął się pod nosem i odwrócił się w stronę wieży Cykady, jednak drzwi i nieliczne okna były zawarte na głucho. Spojrzał ku twierdzy, gdzie na krańcu mostu Miecznik pokrzykiwał wesoło i podtykał dziwnie posmutniałym kapitanom swój kapelusz, oni zaś sięgali niechętnie po sakiewki. Niektórzy co i rusz rzucali mu gniewne lub zaciekawione spojrzenie, jednak żaden nie wpatrywał się w niego tak uparcie, by wywołać ciarki wędrujące po kręgosłupie. Tknięty przeczuciem, położył dłonie na balustradzie i przechylił się, spoglądając w toń. Nie ujrzał nic niezwykłego, ale mógłby przysiąc, że to stamtąd, z zimnych fal, patrzą na niego rozpłomienione gniewem oczy.

***

- Przynosisz mi nieodmiennie szczęście, Włochu - zaśmiał się Miecznik, podrzucając w dłoni monety. Giordano drgnął. Wspomniał dar swego druha, Lionela, pierścień z rżniętą w agacie różą, który wędrował teraz po uliczkach Ferrolu na dłoni Cyganki z taboru Szarlatana. "Piękna kobieta z pięknym klejnotem przyniesie ci szczęście". Czyż nie miał szczęścia?

Kapitanowie nie podzielali wesołego nastroju Miecznika, spoglądali niechętnie i spod byka.

- Wczoraj ubiłeś Szczura, a mnie przypadł jego statek. Dziś założyłem się, że wyjdziesz z wieży o własnych siłach... i jestem nie tylko kapitanem, ale bogatym kapitanem... Mam coś dla ciebie, Zeloto, list od Patrycjuszki, która mieni się książęcą siostrą.

Giordano bez słowa wyciągnął rękę, ale rybiooki Gangrel pokręcił głową.
- U mnie w komnacie ostawiłem - rzekł, i przepuścił Giordana przed sobą w drzwiach.

***

Raquel, służący Miecznika, z uporem godnym lepszej sprawy uczył się gry na skrzypcach. Przeraźliwe piski wwiercały się w uszy Zeloty. Miecznik podał mu list.

- Byłeś kiedyś pod wodą? Widzisz, Włochu, życie w morzu jest proste. Duże ryby żrą małe ryby. Ale gdy duże ryby dopadną swój łup, i mniejsze się mogą przy nim pożywić. Nażarłem się dzięki tobie, więc... wiesz, gdzie mnie szukać.

Wyciągnął ku niemu prawicę, ale nim Giordano zdążył zareagować, przez drewniane okiennice przebił się szczęk oręża i krzyki. Raquel rzucił skrzypce, złapał za sztaby przytrzymujące okiennice. Giordano odsunął chłopaka i wychylił się, opierając dłonie o parapet, usiłując przebić wzrokiem ciemności.

Okno wychodziło na przystań twierdzy, i w przystani tej wrzała regularna walka, atakujący, wśród których rozpoznał kilku z Gangreli, wdzierali się na jeden ze statków, którego obroną dowodził niski mężczyzna o potężnym głosie.

- Co się dzieje?
- Nie wiem... Nie rozumiem. To "Milagros", statek twego pobratymca Sorela, a ten, co się tak drze, to Hugo Fernandez, jego kapitan. Uciekł z Ferrolu, gdy Andrade zamknęli port, po junacku przeszedł nad prawie podniesionym łańcuchem. Cykada dała mu schronienie, obiecała nietykalność. Lubiła go... Sprawiała wrażenie, że lubi - poprawił się.
- Idziemy.
- Tego się obawiałem.

***


Zanim dotarli przez labirynt schodów i przejść do przystani, walka wygasła, a marynarzy powiązanych jak bydlęta prowadzono do przepastnych ciemnic Oka. Wszystkiemu przypatrywał się dłubiąc nostalgicznie w nosie starzec o krzywych nogach.

- Adan - huknął Miecznik. - Czyś ty rozumu się zbył? Cykada...
- Pani rozkazała - stary zarządca nawet nie spojrzał w jego kierunku, całą uwagę poświęcając temu, co właśnie wygrzebał z nozdrzy.
- Cykada obiecała...
- Pani rozkazała ująć, osadzić w ciemnicy i nie gadać za dużo, bo to zawsze szkodzi - uciął Adan.

W Hugo Fernandezie, choć był mężem podłego wzrostu, drzemały niepospolite siły. Trzech mężczyzn ledwie mogło go utrzymać, a choć ranny, nie dał się spętać, wleczono go, szarpiącego się, w stronę ciemnych korytarzy pod Okiem.
- Widziałem! - ryczał cały czas swym potężnym głosem. - Widziałem! Upiorny statek wychynął spod wody, z trupami jako załogą! Nie zamilknę! Moshika, ty wiedźmo! Ty nałożnico szatańska! Jesz pod portretami tych dwóch diabłów, obok swych przodków żeś je powiesiła, pysznisz się nimi, suko! Diablico!

Adan machnął niecierpliwie ręką i szarpiącego się kapitana zakneblowano. Miecznik pociągnął Zelotę za tył kaftana.
- Idziemy - wyszeptał nagląco.
- Gdzie niby?
- Do sali wieczernej. Nie wiem jak ty, ale ja poczułem nagłe i niewytłumaczalne zainteresowanie malarstwem. Chcę obejrzeć te malunki tych niby diabłów.
- To może poczekać.
- Nie może. Słyszałeś, co krzyczał Fernandez?
- Słyszałem. No i...?
- Adan też słyszał. Jest jej ghulem i zarządcą. Zapewniam cię, że zaraz nie będzie czego oglądać.

***

- Tych zawsze podaje za swoich przodków - Miecznik wskazał na kilka łuszczących się w mroku poza światłem pochodni malowideł.
- Podaje? A nie są.
- Nie. Ona Celtka. A te malunki... pewnie gdzieś zrabowała i przypadły jej do gustu.

Poza rzędem ponurych twarzy dawno zmarłych rycerzy i grandów, w niewielkiej niszy wisiały dwa portrety. Miecznik zbliżył pochodnię do płócien.

Pierwszy przedstawiał brodatego Maura o oczach, które zdały się Giordanowi czarnymi otchłaniami. Jego przystojną, choć nacechowaną jakimś okrucieństwem twarz szpeciła szara plama rozlana na skórze wokół oczodołu.


Miecznik syknął, drgnęła mu ręka, płomień pochodni zatańczył na ścianie.
- Znasz go?
- A jakże - mruknął i splunął na kamienną posadzkę, jakby chciał się pozbyć plugawego posmaku. - Tyle że gdym go znał, nie miał już oka, tylko zgniłe mięso pełznące po twarzy, cuchnął jak otwarty grób. Tu musiał być młodszy. Giordano, poznaj Mehmeda syna Micheasza, Kapadocjanina, ojca Rabii, na którą ogłoszono łowy i doradcę obalonego księcia.

- A ten drugi? - zapytał Zelota, wskazując na mniejszy z portretów.
- Diego Kalikst Malafrena z Lasombra. Pokonany książę we własnej osobie.


- I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że obydwaj nie żyją. Padli pół wieku temu w oblężeniu Niebla del Valle. To nie są jakieś plotki powtarzane przez baby przy studni, Giordano. Byłem przy tym i widziałem na własne oczy, jak spotkała ich ostateczna śmierć.

Gaudimedeus


Morowa Panna przechadzała się ulicami Ferrolu, zaglądając do okien. Ponoć widzieli ją tylko umierający, ale jej dotyk, jej obecność czuli wszyscy. Ci, co mieli jeszcze siły, szukali ratunku, wołali o pomoc, zaciśniętymi kurczowo palcami trzymając się życia.

Dom Graziany i Christobala Mendozów, zawsze cichy i przepełniony subtelnymi woniami, otaczał tłum ludzi, tarasując całą ulicę. Dwóch strażników odpierało od bramy napierający tłum, ich krzyki mieszały się z błagalnymi prośbami mieszczan o lekarstwo, uzdrowienie lub chociażby rzucenie okiem na chorych.

- Szlachetny panie! - Christobal Mendoza wychylił się z okna na piętrze, rozwierając ramiona obleczone przyciasnawym kubrakiem w geście powitania. Pod jego potężnym ciężarem nawet kamienny parapet zdawał się uginać i skarżyć jękliwie. Wokół prawego oka kupca rozlał się przekrwiony siniec, policzek spuchł jak bania, a zdawałoby się, że już większy być nie może.

Niebawem Christobal zbiegł na dół, jak zawsze zadziwiająco energiczny pomimo swej tuszy, i parł w stronę Manuela przez ludzką ciżbę, torując sobie przejście monstrualnym brzuszyskiem. Jego potrójny podbródek falował jak wzburzone morze, kiedy otoczywszy opiekuńczo dużo niższego i szczuplejszego od niego astrologa swym gargantuicznym ramieniem, doholował go do bezpiecznego portu bramy domu, który zbudował dla swej pani i żony.

- Moja pani żona - zagaił kupiec już na dziedzińcu, na którym donice z egzotycznymi drzewami zastąpiły kotły, w których służba gotowała prześcieradła. - oczekuje cię niecierpliwie od zmierzchu. Wielce mą panią zaniepokoiły wieści, które przyniosła Jokasta... a raczej ślady na pysku. Nie tylko gargoyla oberwała wczoraj po mordzie, wprawiając mą panią żonę w niepokój - potarł ginące w fioletowej opuchliźnie oko. - Pociesz ją, tylko ty potrafisz...

Manuel milcząco skinął głową. Zabawne, ale niegdyś, po przybyciu do Ferrolu, obawiał się ghula i męża swej mentorki, jego reakcji i zazdrości, który może i nie miał mocy by mu mocno zaszkodzić, ale mógł z powodzeniem napsuć młodemu Tremere krwi. Christobal również musiał mieć podobne obawy, i tak przez wiele nocy mierzyli się ostrożnymi spojrzeniami, badając grunt pod ewentualnym konfliktem. Ten nie powstał, zbyt mocno byli oddani tej samej kobiecie. Ostatecznie zaś pogodził ich Eugenio, ze swoim niezawodnym taktem.
- Graziana może teraz założyć wędrowny teatr i włóczyć się po znanym świecie... Ma już ghula, co wygląda przy niej jak wieprz przy łani, teraz dostała ucznia, co wygląda jak żaczek przy królewnie.
Manuel wówczas nie skomentował, i zmilczał również Christobal, choć jego nalana twarz pokryła się purpurą. Za plecami Graziany rzucił Manuelowi spojrzenie, w którym astrolog znalazł odbicie własnych myśli: "Nie wiem, kim jesteś i jaki jesteś, obce mi są twoje poglądy i idee, ale przynajmniej nie jesteś Eugeniem". Jeszcze tej samej nocy posłaniec przyniósł astrologowi dar od Christobala - pierwszy komplet misternych kamieni weneckich, dzięki czemu Manuel nie tylko ostatecznie upewnił się co do intencji Christobala, ale i zrozumiał, że nawet z tym przerażająco przyziemnym kupcem może znaleźć wspólny temat.

Ich spotkania i wzajemne stosunki były poprawne, choć brakowało w nich serdeczności prawdziwej przyjaźni. Mimo to Manuel wyciągnął palec, wskazując na policzek ghula, i pytająco uniósł brew.
- Mieliśmy gościa - żachnął się gorzko Mendoza. - Mąż pięknej kobiety zawsze musi się liczyć z takimi odwiedzinami. Chciałbym rzec, żem go przepędził, ale prawda jest taka, młody panie, że raczej sam odszedł, z własnej woli.
- Graziana...
- Nic jej nie jest. Oprócz tęsknoty i nostalgii, którą mam nadzieję, rozpędzisz swoją miłą wizytą. Może i jestem gruby jak wieprz, ale nie jestem jak wieprz ślepy. Znam swoje miejsce, znam i przyczyny, dla których jestem, kim jestem. Lata temu obydwaj walczyliśmy o jeden jej uśmiech czy gest. Bajjah miał jej serce, a ja miałem złoto i statki. Dlatego dzisiaj mnie zowie mężem, a jego kazała odgonić sprzed bramy jak włóczęgę...

***

W sypialni Graziany łóżko i piękną orzechową toaletkę upchnięto pod ścianą. W centrum pomieszczenia pojawiły się wyługowane do białości stoły, zastawione bulgocącymi retortami i alembikami. Na jednym ze stołów w stosach piętrzyły się wiązki ziół, porozrzucane bezładnie minerały...

Graziana pochylała się nad księgą, jej usta poruszały się bezdźwięcznie. Włosy miała ciasno upięte nad karkiem, rękawy podwinięte powyżej łokci. Zamknięta w świecie własnych myśli, odwróciła się ku drzwiom dopiero na kilkakrotne chrząknięcie skulonej w kącie Jokasty, jej napięta twarz rozjaśniła się, w oczach zapaliły się wesołe iskry.

- Mój drogi, tak się cieszę - ściągnęła rękawiczki unurzane w zielonkawym proszku, i wyciągnęła do Manuela ręce - że choć dla ciebie wczorajsza noc była szczęśliwą i owocną.

Uprzednio jednak zamknęła czytaną księgę, choć nie dość szybko, by Manuel nie mógł ujrzeć i rozpoznać podobizny nadwornego alchemika i lekarza kalifów Bagdadu.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-05-2011 o 15:08.
Asenat jest offline  
Stary 15-05-2011, 19:15   #106
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Iblis przebudził się wściekły. I jeśli on był wściekły, to jego wściekłość ukazywała się jak u żadnego innego wampira. W jego komnacie było ciepło, gorąco jak w wielkim picu, wydawało się, że otwierając drzwi zaraz zacznie dymić, że coś się zapaliło. Na momenrt w którym Iblis oddzielał niepewnie sen od jawy, kiedy westchnął, kiedy ogarnął wzrokiem pokrwawione ściany, ciemność pisząca na nich bluźnierstwa i... Kwiaty. Białe kwiaty u stup z żółtymi plamami. Pogniły świat. Warczał. Chciał płakać. Nie mógł, nie potrafił już płakać. Jaką emocje żywił do Anastazji? Miłość? Nie. Rządzę? Nie. Gniew za odebranie mu jego własności? Nie! Była to zachłanność, jego zachłanność, miłość jak do dzieła sztuki które drażniło zmysły, pragnienie posiadania. Była to jego nowa Ewa.

-Znałem tylko jednego zmartwychwstańca. Wszystkich innych da się raz na zawsze posłać do piachu. Rozumiesz?

Szeptał w powietrzu, powietrze powoli powoli ochładzało się. Iblis uspokoił się dopiero w drodze do posłańców, pomogło mu w tym zdzielenie po twarzy pierwszej nawiniętej się po drodze służki. Wszedł.

- Panie mój - posłaniec skłonił się w pas, chowając za plecami bukłak w winem, którym raczył się do spółki z Diegiem w oczekiwaniu na przybycie medyka da Cunhów. - Czcigodny Schireben pozdrawia cię i zapewnia, że powierza modlitwom twe kroki. Ma do przekazania wieści, których zawierzyć nie mógł pergaminom...

-Modlitwom, to ciekawe... Ostatecznie jak można znosić myśl, że dąży się do zła, za jakiś dawny grzech, prawda? Dobrze już, kontynuuj.

Diego powstał z ławy: - Poczekam, panie, razem z mymi wieściami.
Posłaniec podziękował mu skinieniem, i skłoniwszy się powtórnie przed Iblisem, wyrecytował z wpółprzymknietymi powiekami:
- Dom, który łaskaw byłeś mi wskazać, odwiedziłem, zastawszy tam wszystko, co słowami poleciłeś mej trosce. Jednakże natrafiłem na opór niespodziewany, w osobie bestii z piekła rodem, męża w skóry odzianego, dzikusa z jakowejś odległej pogańskiej krainy, któren podniósł na mnie rękę, grożąc śmiercią. Mąż ów niezwykłej a nieludzkiej był siły. Przedstawił się jako Kostaki, a ludzie moi donieśli mi, iż dzikus takowy znajduje się w orszaku dony Luisy Ignatii, wdowy po grandzie de Todos, która zjechała wczoraj do Ferrolu, a bramy rozwarto jej pomimo zarazy.

Posłaniec przełożył bukłak z winem do drugiej ręki, ciągle chowając go za plecami: - Czcigodny Schireben prosił również przekazać a przestrzec, iż głowy węża, którego spodziewał się zastać w rzeczonym domu, nie odciął, i lęka się, iż wąż ten pełza teraz wolny po ulicach, knując zemstę.

-Taaak... Ciekawe rzeczy powiadasz, szkoda tylko, że Schireben nie popisał się za bardzo i poskąpił informacji. Możesz się posilić tutaj, acz pragnąłbym abyś jeszcze dzisiejszej nocy przekazał mu, że ma kontynuować działania nad legowiskiem węża. Możesz odejść. Diego!

Psiarczyk podszedł i przykleknął, całując palce Iblisa, wyszeptał oschłe podziękowanie za otrzymane łaski, i na jednym tchu, tym samym rzeczowym tonem, rzucił:
- Lucinda Andrade uciekła.

Iblis skrzywił się w groteskowy sposób spoglądając na sufit komnaty. Parę chwil myślał.
-Wiemy coś więcej w tej materii?

Diego uśmiechnął się, a Iblis ku swojemu zaskoczeniu znalazł ów uśmiech wysoce obrzydliwym.
- My wiemy, panie, oni - jeszcze nie. Zorientowali się w południe i przeszukują zamek. Głupio czynią. Jam szukał od razu tego, który mógł ją powieść ze sobą, tedy my wiemy - to "my" gładził słowami, tak jak gładzi ręką łby ukochanych psów. - Zniknął również hrabia de Vargas. Jego galeon kotwiczył w Oku Zachodu, wypłynął tuż przed świtem. W czas sztormu. Śpieszyło się hrabiemu... a na pokład wprowadził kogoś, kogo skrywał płaszcz z kapturem.

-Świetnie. Powiedz mi jeszcze, jak wyrażenia z ostatnich sprawunków naszych zacnych obrzędów? - mówiąc to zbliżył się do niego, położył rękę na ramieniu i palcem pogładził jego szyję.

- Próbowałem godnie zastąpić mistrza, według rozkazania. Brak wprawy jednak - strzelił chrząstkami dłoni - nad zwierzętami panuję. Nad ludźmi - to większa rzecz.

Wkłuł się w szyję Diego, delikatna rana. Upił trochę, z umiarem aby zbytnio go nie osłabić. Czynił to namiętnie, spokojnie. Po wszystkim zalizał ranę. Odsunął się od psiarczyka, uśmiechnął spoglądając na sojusznika. Oblizał się.

-To nie problem. Wkrótce zyskasz za swe zasługi władzę swej woli nad wolą innych. Jeszcze kilka nocy.

Psiarczyk skłonił się: - Będę ci jeszcze potrzebny, panie?

-Nie. Możesz udać się ku swoim sprawom.

Diego gwizdnął na psy śpiące pod ławą, i odszedł, przy drzwiach składając jeszcze jeden, ostatni pokłon. Iblis przyjął od posłańców jeszcze trzy wiadomości. Pierwszy list z Oka Zachodu. Nakazujący natychmiastowe przybycie i obiecująca spełnienie życzeń wszelkich w zamian. Pani de Moshika została ciężko raniona na polowaniu i potrzebuje opieki medyka. Drugi, od własnej trzody proszącej o ratunek przed zarazą w mieście. I trzeci, zaproszenie od Luisy Ignatii de Todos z Ventrue, na bal do Zamku Słońca.
”Jak szczury! Wszyscy jak szczury! Mój pokarm chce żyć! Ja jestem panem ich życia i śmierci, ich nędznych dusz... Niech cierpią. Jutro zobaczę czy nikt nie zachorował. Ciekawe czy będą się zabijać w zamian za wyjście z miasta? I Oko Zachodu. Doskonale. Ktoś tam zna mowę pisaną.”
Iblis ruszył do komnaty księcia. Zapukał.
Rozlega się mocne "wejść", a jak Iblis wejdzie, zobaczy nagie plecy Labrery, pochylonego nad krzesłem. Książę wpycha nogawice do cholewek. Nie ma pasa z mieczem, który to pas leży pieprznięty malowniczo na łożu. Na łożu leży również pieprznięty malowniczo służący. Nieprzytomny, oddycha.

-Nie sądziłem, że bawi Cie popolowanie na śmiertelnych. Ja wolę jak mi się sami oddają...

- Twoje upodobania mnie nie obchodzą, Iblisie - oznajmił sucho książę sięgając po koszulę. - Byłbym rad gdybyś okazał mi wzajemność w tym względzie. Dziękuję za pomoc, schronienie... i posiłek - cisnął na łoże obok chłopaka drobną monetę.

-Na twoim miejscu bym nie wychodził. Dziś miałeś się czegoś dowiedzieć. Chyba, że nie chcesz?

-Ja słucham.

-Wpierw powiedz, cóż takiego dowiedziałeś się od ciemności. Pomogło? Rozumiesz jej wskazówki?

-W ciemności słyszę tylko głosy tych, którzy odeszli. Których sam pchnąłem w mrok, bo nie mogłem postąpić inaczej - książę uniósł głos.

-Szkoda, że nie słyszałeś krzyku porwanej Lucinda Andrade... - Rzekł jadowicie, tryumfalnie.

Ksiązę zaryczał jak tur trafiony w słabiznę, wytrzeszczył gały, rozczapierzył ręce jak wiatrak i doskoczył do Iblisa krzycząc, żądając, aby wypluł to kłamstwo Iblis zachował spokój. Zimny, powietrze wokół niego ściął chłód. I odpychająca aura bluźnierstwa i zła. Spoglądał na twarz księcia, lecz nie w oczy. Oblicze miał kamienne. Czekał, aż ten ochłonie. Ten trząś, trzasł... Puścił. Usiadł z rozmachem na skrzyni, schował twarz w dłoniach i chyba się załamał doszczętnie nic nie mówi, nie rusza się

-Mam coś jeszcze ale w tej sprawie, o wiele bardziej optymistyczne. Ale zanim powiem, muszę wiedzieć kogo mam przed sobą. Jesteś gotów działać?

- Mów - wycedził przez zaciśnięte zęby. Wstał, ocierając coś z twarzy.

-Wiem gdzie ona jest. Ale powiem to po moim pojedynku, prawda?

Odczekał kilka chwil retorycznej pauzy, spojrzał na księcia.

-I mam środki zaradcze. Ty zresztą też.

- Mam - warknął Labrera. - Czego chcesz?

-Dla siebie tylko odwołania mojego pojedynku. Dla nas... To już sprawy się zazębiają. Musimy przechwycić obie dziewczyny. Potem zostaje sprawa wskrzeszeńców... - Iblis oparł się o ścianę – Musisz mi ufać. Nie masz wyboru. Czy nosferatu stoją po twej stronie?

- Salome jest mi wierna. Jokanaan jest bez znaczenia.

-Doskonale. A wojsko rodów? Ilu zbrojnych będą w stanie zmobilizować za kilka nocy?

- Cztery setki choćby i dziś.

-Taaaak... Jednak można znosić myśl, że dąży się do zła. Przed wszystkie dni. Prawda? Potrzeba nam natychmiast operatywnego Nosferatu, zdolnego do fizycznych działań. Z nim, a także ty i ja jedziemy do Oka Zachodu. Nasza trójka. Po pojedynku powiem ci, gdzie jest dona. Tylko zrobimy to co jest do nas należne. Zgadzasz się?

- Chciałeś odwołania swego pojedynku. O jakim więc mówisz?

-O jego czasie. Zresztą... Może sam ją jeszcze dziś dostaniesz.

- Nie, nie zgadzam - wybuchnął książę, wstając z miejsca. - Przestań mówić zagadkami. Nie kupię kota w worku. Prędzej już sprzedam cię drugi raz - wyszczerzył zęby. - By Cykada i Kościół mogli rozerwać cię na sztuki, ciągnąc każde w swoją stronę jak wściekłe psy.

-Damaso, inkwizycja działa za moim wskazaniem. Cykada? Czymże jest ona teraz? Sprzedawaj mnie drugi raz, proszę, a sprzedasz położenie dony. Przy okazji ja cię sprzedam zmartwychwstałym. Aniołowie plączą za dawny grzech... A ty nie słuchasz! Wezwij nosferatu, jedź ze mną do Oka Zachodu. Tylko tyle. I nie lękaj się, gdybym chciał twego kresu byłbym po stronie Celestin, nie każ mi zmieniać opcji. Czasem warto mieć diabła u bogu... - I podał księciu rękę.

Labrera usiadł, zaciskając szczęki. - Nie wystąpię przeciwko Cykadzie. Jest mi potrzebna. Potrzebuję jej psów w wąwozach, a bez niej pójdą w rozsypkę. Nikt nad nimi nie panuje.

-Nie chce abyś przeciw niej występował. Twoja obecność da nam tylko odpowiednie działanie w innej kwestii.

- Jakiej? - ciągnął książę niezmordowanie i nie zamierzał odpuścić.

-Mojej Anastazji.

Książę zamrugał nerwowo. A potem wyciągnął prawicę. Iblis przyjął dłoń i skinął głową. Następnie wyszedł z komnaty. Nosferatu niebawem przybędą. Tymczasem musiał porozmawiać z Manfredem. Podtrzymać go na duchu. Dalej manipulować.
Szlachcica ujrzał przy masowym biurku topiącego twarz w dłoniach, a smutek w otwartej butelce wina. Ze względu na aurę zarówno chłodu jak i nie świętości, wampirowi było naprawdę trudno podejść niezauważenie. Lecz smutek przytępił zmysły szlachcica, a praktyka kazała mu ignorować wrażenie spotkania Iblisa który to wziął drugie krzesło i dosiadł się doń.
-Przynoszę lekarstwo.
-Lekarstwo? Złudne nadzieje, powolny jad zabijający mą duszę.
Wampir postanowił nie wnikać w moralność sojusznika, czy jego rozpacz jest prawdziwa, czy wnika z poczucia obowiązku czy jest tylko zwykłym odruchem, wszak Manfred sam pochlebiał młodsze panny. Czasem nawet Iblis mu je polecał... Cóż, siedział w milczeniu. Poklepał Manfreda po plecach.
-Był kiedyś człowiek imieniem Abraham któremu ten, który mieni się jako stwórca świata kazał sobie ofiarować jego syna. Abraham to zrobił, lecz Bóg potem nie chciał jego ofiary? Czemu ci to mówię? Bo to twoja siostra, a ja jestem jak wiesz diabłem. Jestem przekorny, nie chciałem ofiary, nie ja ją dostałem i ja sprawię, że jej nie będzie. Jadę dziś ruszyć te sprawy. Wiem, że Anastazja żyje.
-Gdzie?
-Niedaleko, gdzie dokładnie... Ktoś chce złamać twój ród. Wiesz jak zresztą rodziny. Jeśli ty oszalejesz, wystarczy ślub z siostrą. Rozumiesz? To atak. Nie poddawaj się. Dziś jadę ruszyć sprawy, jak mówiłem. Ty w międzyczasie mobilizuj zbrojnych. Nie na wojnę. Po prostu wzmóż ochronę. I przygotuj jedną celę ale samodzielnie. Aby nikt o niej nie wiedział.

Resztą czasu oczekiwania na przybycie Nosferatu, Malkavian spędził w przygotowaniu narzędzie do torby i milczeniu. Wsłuchiwał się w mowę skały muru, w śpiew aniołów za nią, w krzyk upadłych. Świat zdawał się mu jednym wielkim krzykiem, kulą cierpienia toczoną przez ból, a on był jedną z niewielu istot wolnych, które cierpienie tym mocniej szarpało, że wiedziało, iż nie są z tego świata, iż byli wyżej, potem niżej, a teraz są tu i mogą pchnąć ból na nowe tory podług własnej woli. Przybyli szkaradni. Poczuł zapach. Nieśpiesznie ruszył spotkać się w ustronnej komnacie. Na osobności.
Tak, mieli wyruszać. Pora było wygłosić monolog. Iblis wpadał w rutynę. Zmierzył chodzącą ohydę wzrokiem. Książę pewnie czekał gdzie indziej. Byli sami. Zdradzać mu wszystko czy tylko cześć? Bo prawdę musiał mówić. Spojrzał raz jeszcze, uśmiechnął się niemrawo.
-Książę jest pewny twej lojalności posłał po ciebie. Doskonale. Teraz słuchaj co i ja mam do powiedzenia... Ja, ty i książę jedziemy do Oka Zachodu. Tyle on wie i na tym ma się skończyć. Za chwilę ty posiądziesz i moją wiedzę. Trzeba nam ciebie i twych ludzi. Mają obstawić wszystkie możliwe miejsca do zacumowania. TY w Oku Zachodu, gdyż tam spodziewam się, jeśli będzie, odpowiedniego statku. Pewnie domyślasz się... Lucinda Andrade może być. Woda jest niespokojna, statek może wrócić po naprawy. Potem szybko wracaj tu i porozmawiaj z panem zamku. Taki jest plan, a w tym czasie my z księciem załatwimy sprawy w Oku Zachodu.
Zrobił pauzę, obserwował reakcje. Świat drżał niepewnie jak i Iblis był nie pewny rozmowy. Gdyby mógł, modliłby się. Lecz gdy nie było u góry przyjaznego Boga, a tylko wróg, nadzieja obracała się w głupotę. Lecz Iblis nie był głupcem. Zakładał, że tej rozmowy mu nie udowodnią. I jeszcze coś... On naprawdę umiał kusić.
-Czumu rozmawiam na osobności? Jeśli powiemy księciu, że ona wypłynęła... Nie będzie z niego nic. Trzeba nam jego silnego, pełnego wiary. On jest jedynym gwarantem porządku w mieście. Dlatego mu nie mów. Jeśli jej nie zdobędziecie, również go pocieszcie. I przynieś tutaj nawet kurę w worku... Rozumiesz? Chociaż jeden, dwa, trzy... Jedną tylko wieczność Nosferatu będą rządzić księciem. Wiem, rozumiesz mnie bez słów. Wierność? Czym jest wierność wobec niego, a wierność wobec własnych ludzi i polepszenia ich bytu? I ocalimy miasto.
Iblis wyciągnął dłoń. Cóż, jeśli spotka go odmowa, roześmieje się. I tak będzie szansa na przechwycenie dony, wszak takiej okazji Nosferatu nie zmarnują... Książę będzie zadowolony. A on? Nic mu nie udowodnią. W duchu już się śmiał z wyciągnięcie ręką. Zaraz będą jechać do Oka Zachodu.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 23-05-2011, 22:59   #107
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Spowiedź była kolejną pozostałością śmiertelnego życia dony de Todos. Regularnie co tydzień sędziwa matrona klękała i do ucha swojego spowiednika, a tych spowiedników to już kilku miała w ciągu swej wampirzej egzystencji, szeptała grzeszki.
Tak było i tym razem. Luisa wyznała ojcu Salvatore nieprawości jakich się dopuściła. A gdy już akt pojednania dobiegł końca dona wróciła się do księdza.
- Ojciec też potrzebuje pojednania. - Dominikanin spojrzał na nią pytająco. - Daleko od domu jesteśmy. Tam miałeś swego spowiednika, jak i ja mam ciebie. Ojciec Schireben. Mąż to prawy, tak mówią i bardzo pobożny. Myślę, że znajdzie wspólny język.
Klecha nic nie odpowiedział, pokłonił się tylko nisko i odszedł. Rzecz możnaby malowniczo, odszedł w stronę wschodzącego słońca. Gdyż ten największy wróg pomiotu Kaina już się począł wyłaniać zza horyzontu.
Dona de Todos zdążyła jeszcze tylko wydać ostatnie polecenia co do balu jaki zamierzała wydać noc następnej i chować się już musiała, gdyż różanopalca już świat w swe objęcia brała.

Wieczoru następnego przygotowania były już niemal ukończone. Ostatnie poprawki. Tu trochę zmienić, tam przestawić. Ale tylko odrobinę. Służba dobrze znała wymagania swojej pani.

Luisa przechodziła się po dziedzińcu. W zasadzie to szukała kogoś. Szukała małej, na pozór niewinnej służki.
Potwór w skórze dziecka siedział na tarasie, na kamiennej ławeczce pomiędzy donicami gardenii. Nóżki złożył równo razem, myślałby kto, wcielenie cnoty. Różowe usta dziewczynki były wilgotne od soku, szczęki oczywiście międliły w orgii przeżuwania. Na kolanach Cataliny spało kilkutygodniowe kocię i Luisa nabrała podejrzeń, że zamiłowanie ghula Ravnoski do małych zwierzątek również jest konsumpcyjne. Pudla, którego przyniosła z burdelu dona de Todos nigdy już nie widziała.
- Jaki słodziutki - zapiszczała cienko Catalina na widok Luisy i wskazała bezbronnego kotka. Dona de Todos nabrała niemal pewności...
- Jakie wieści? - poinformowała się sucho.
- Twój kudłacz ma przesrane. Czcigodny Schireben posłuchał jego poleceń i zapamiętał go sobie dobrze. Na tyle dobrze, że zdążył już ustalić imię i fakt, że ci służy...
- Nie tracił czasu. I jest wprawny w zbieraniu informacji, jak widzę.
- Eeee, nieszczególnie. Trudno przegapić czy zapomnieć ten wielki kudłaty łeb i durną paszczę - zaśmiała się dziewczynka. Świątobliwi bracia głowią się teraz, jakby tu cię ugryźć, dona. Sugerowałabym jakieś szybkie, błyskotliwe działanie. Do tego przypadkiem udało mi się ustalić, kto mógł nakręcić cały wczorajszy bal.
- Kto?
- Iblis. Z początku myślałam, że księżulo działał na własną rękę, ale Szaleniec odwiedził przedwczoraj księdza. Przedwczoraj. Przed ogłoszeniem Łowów - podkreśliła. - Co nam sugeruje, że może mieć bardzo dobre uszy obok Labrery.
- Może sam mu powiedział.
- Z całym szacunkiem, dona, ale twój brat a nasz książę prędzej by się posrał niż podzielił się z kimkolwiek swoimi zamysłami. Wracając do obecnego gacha Cykady - dziecko zarechotało złośliwie na widok miny Luisy. - Sara miała z nim na pieńku, tak jak z tym drugim, co go książę niedawno upiekł, Celestinem. Moja pani chciała, żeby się Iblis odpieprzył od niej i od burdelu. Dała mu za to przedwczoraj piękną kamienicę... cóż, wyraźnie to było zbyt mało.

Luisa wysłuchała we względnym spokoju rewelacji, które dostarczyła jej mała. Nawet przełknęła niewybredny język dziewuchy.

Trzeba będzie nauczyć ją pokory i szacunku.

Obiecała sobie solennie w myślach. W zasadzie to obiecywała sobie tak przy każdej rozmowie z potworem. I później nie miała czasu się tym zająć.

W tym momencie pojawił się Kostaki. Drapiąc się po swojej kudłatej głowie z pewnym zaciekawieniem przyglądał się zastałej sytuacji.

A gdy mała skończyła stara wampirzyca odprawiła ją ruchem ręki dodając na odchodne
- Tylko nie kręć mi się po zamku. Chcę cię mieć blisko.

A gdy mała wyszła, Luisa ściszyła nieco głos.
- Nie patrz tak na mnie. - Fuknęła na niego spoglądając jednocześnie na nie do końca domknięte drzwi.
- Ale... - Góral zaczął się bronić, nie rozumiejąc zupełnie dlaczego Ventrue naskoczyła tak na niego.
- Oj już przestań się tak użalać nad tą małą. - Luisa jednak nie dała mu dojść do słowa. - Oboje jeszcze nie poznaliśmy zamku. Nie odwiedzamy też niektórych miejsc. A nie chcę, żeby ten mały potwór przypadkiem sprowadził tu Sarę. Jestem pewna, że ona wie, gdzie jej pani się ukrywa.

A kiedy drzwi się zupełnie zamknęły dona de Todos podeszła do przyjaciela. Ujęła go za rękę.
- Dobrze byłoby gdy ta mała sprowadziła jednak Sarę tu. Ravnoska byłaby tu o niebo bezpieczniejsza. - Podjęła cicho, tak tylko by on mógł usłyszeć. - Sam jednak dobrze rozumiesz, że nie mogę tego sama zaproponować. Stąd ten cały teatrzyk. Mała chyba podchwyciła to. - Luisa miała nadzieję, że przeprosiny zostały przyjęte.

Chociaż mała dostarczyła pewnych informacji, to Luisa i tak postanowiła wysłuchać jeszcze relacji ojca Salvatore. W końcu wysłała go z taką misją do Schireben. Grunt to mieć informacje z kilku źródeł.


Spowiednik dony de Todos z pobłażaniem przyglądał się służkom biegającym w ogrodzie, pośród wybuchów śmiechu i pisków. Sam nie śmiał się niemal nigdy, również teraz okazał swej pani twarz surową i żylastą, tkniętą jakimś niewysłowionym smutkiem.

- Pani - powstał i skłonił lekko głowę, by zająć na powrót swe miejsce po przyzwalającym geście wdowy poi grandzie de Todos.
- Spotkałem się z czcigodnym ojcem Schirebenem... zaczął i urwał. Luisa czekała. Wiedziała, że czasami lepsze efekty przynosi pozwolenie, by słowa płynęły same, własnym tempem, niż wyduszanie ich przemocą jedno po drugim.

Dominikanin splótł dłonie jak do modlitwy i spojrzał w nocne niebo.
- Wysłuchał mej spowiedzi, o czym zmilczę, potem zaś zezwolił, abym towarzyszył mu w przesłuchaniu dziewek z owego domu uciech. Nie było to pierwsze me przesłuchanie, rzec jednak muszę jedno... - znów zamilkł, z trzaskiem wyłamał palce. - Nie rozumiem... i rozumieć nie chcę siły, która gna ojca Schirebena do przodu. Nic więcej powiedzieć nie chcę, pani, to nie były obrazy dla oczu bogobojnej niewiasty, jaką jesteś, pani. Tylko to powiem, że nie wiem, czy boska to, czy diabelska siła. Mówię to tobie, pani, i nikomu innemu, przeczucie to za mało, by rzucać oskarżenia, ale zatrwożyłem się, a wiesz sama, że nie jestem słabego ducha. Dziewki owe w większości nie żywią już, lub też dogorywają, niech Bóg ma w opiece ich rozpustne dusze, bo pomimo zapewnień ojca Schirebena, że dom ten był siedliskiem diabła, a jego dzierżycielka jest czarownicą, jest we mnie przekonanie, że panny owe niczym nad rozpustę nie zgrzeszyły przeciw Panu.
- Właścicielka domu żyje? - wtrąciła Luisa.
- Nie schwytano jej, a dziewki na mękach trzy po trzy plotły, gdzie się skryć mogła. Jedna wskazała dom rodziny nazwiskiem Mendoza, to jakiś kupiec, a żona jego jest...
- Medykiem - uzupełniła Luisa.

Cóż, parając się takim zajęciem, Graziana musi liczyć się z tym, że prędzej czy później ktoś rzuci na nią oskarżenie o czary.

Jak uchronić swoją i Kostakiego skórę przed owym Schireben Luisa będzie musiała pomyśleć później, dużo później. W tej chwili jej myśli zaprzątał tylko bal. Dopilnowała, pomimo protestów, by i góral wyglądał godnie. Przybrany w liberię prezentował się... komicznie, jak to zwykle bywało. Ale cóż bale żądzą się swoimi oprawami. I nawet Kostaki musiał się do owych praw dostosować.
Wystrojony jak małpa w cyrku, u boku ubranej skromnie, ale jak zawsze dostojnie Luisy Ignaci de Todos Gangrel oczekiwał na przybycie gości. Oboje na nich oczekiwali.
Ta noc miała być niezapomniana.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 31-05-2011, 13:13   #108
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Dostojna postać Graziany Mendozy odbijała się wykrzywiona w najprzeróżniejszych konfiguracjach i odkształceniach w szklanych naczyniach laboratoryjnych. Gaudimedeus spokojnie obserwował zwielokrotnione odbicia jej oczu w butlach i tubusach, gdy pracowała odwrócona tyłem do niego. Czas nie był luksusem, na który można było sobie pozwolić w jej sytuacji, był jak płachta którą wiele zdarzeń ciągnie na swoją stronę. Ale słuchała uważnie.
Astrolog zaś opowiadał. Wydarzenia przed domem Rabii. Przerwała w pewnym momencie, nadal nie odwracając się ku niemu.
- Rabia umknęła...Nie podoba mi się to...Nigdy jej nie ufałam. Zarówno Rabia, jak i jej ojciec mieli ogromny wpływ na poprzedniego księcia, a całą trójkę łączyły dwie cechy: iście drapieżne pożądanie władzy, przy równoczesnym braku jakichkolwiek skrupułów.
Zmilczał.
- Pamiętam też tego nieumarłego psa - snuł się zawsze za Rabią, musieli go zamykać, gdy Kapadocjanka chciała się gdzieś udać, bo wyrywał się za nią i szukał jej śladów...
- Ten w domu zdawał się niczego nie szukać...- odparł Gaudimedeus - Mogłoby to różne rzeczy oznaczać - albo wiedział, że jego pani już nie istnieje... Albo nadal była jednak gdzieś w tym domu. A słuchał się Alego.
- Albo, że żyje, lecz poza swym domem. Psa zaś wzięto na łańcuch - jak sam zauważyłeś. Uprzednio spoiwszy krwią, co tłumaczyłoby zażyłość - uniosła wymownie brwi. - To jednak puste rozważania. Zbór zyskał już na tych łowach. Możemy ryzykować, szarpiąc się z Cykadą o łup, jednak Rabia byłaby dla nas tylko kartą przetargową. Mocną, przyznaję, lecz czy wartą ryzyka wyrywania jej Zwierzętom z gardła?
- Nie, zwłaszcza że wcale nie w zwierzęcym gardle ona jeszcze...
- Gdzie zatem? Szukaj, jeśli masz ku temu czas - ja muszę porzucić łowy na rzecz zarazy i... naszej sprawy, to obecnie najważniejsze. Jednak dam ci Jokastę, jeśli uznasz, że będzie pomocna w poszukiwaniach.
- Nie będzie takiej potrzeby, gdyż nie mam zamiaru. - odparł - To, co najcenniejsze z jej siedziby, jest już w naszych rękach. Dla mnie, łowy zakończyły się.
- Sprzedaj zatem informację. Temu, kto da więcej - wzruszyła ramionami, jakby nie było nic bardziej oczywistego.
- Ale którą? - zapytał spokojnie - Ta, która mówi o odwiedzinach śmiertelnego wroga książęcego w Ferrolu, nie jest na sprzedaż.
- Lecz ta o wiernej miłości zwierzęcia do pani, tak wielkiej, że będzie jej szukać do ostatniego tchnienia, czy raczej do ostatniej kropli jej krwi w żyłach, jest na sprzedaż jak najbardziej.
- Myśl przednia. Jednak wielce prawdopodobne, że inny niż miłości ogień pochłonął już bestię. Nie ostałem się, alem widział dymy nad domostwem. Chyba że kto zwierzę był uprowadził.
- Rzecz prosta do ustalenia. Takie zwierzę łatwo będzie odnaleźć, zwłaszcza jeśli dysponuje się... Zwierzęciem, nieprawdaż, Manuelu?
- Spróbuję iść w tę stronę, Graziano. - odparł - Ale trudno mówić o dysponowaniu Zwierzęciem. Zwierzę zawsze pozostanie zwierzęciem. Nieobliczalnym. Pierwotny instynkt zawsze ponad lojalność..
- Skoro tak twierdzisz... Ty znasz sytuację. Jeśli więc pójdziesz w tym kierunku, uważaj, by zwierzę nie wyczuło braku zaufania. I aby nikt inny nie wyczuł na nim twego zapachu. Cykada jest zazdrosną i okrutną panią. Ceń i chroń tych, którzy cię popierają. Choćby i byli mniejsi i słabsi rozumem.
- Któż stwierdzi, co jest umysłem ułomnym... - westchnął astrolog. - No cóż, w każdym razie, później nastąpiły inne zdarzenia ...

Gdy wspomniał Alego, Graziana zdawała się zdziwiona.

- Słyszałam okrutne plotki, że zginął w mękach podczas oblężenia. Nie chciał walczyć z Cykadą i rzucił broń, więc go torturowali, ponoć wyrwali język... - Zaraz jednak jej twarz rozjaśnił dziwnie smutny uśmiech – choć tym razem nie dla Manuela przeznaczony. Uśmiechała się do swoich wspomnień. - Cieszę się, żeś go spotkał na swej drodze. I radam, że przeżył oblężenie Castro los Mauros. Zawsze go ceniłam, choć żadna wielka przyjaźń między nami nie mogłaby zaistnieć. Był taki uroczy, z tkliwą duszą, skromnością i niezłomnymi zasadami, z tym iście rycerskim oddaniem Rabii. Pisał wiersze, wiesz? Jeśli chcesz poznać moje zdanie, to okrutnie słabe to były strofy, z większym kunsztem obchodził się z metalem. Jednakże z tą wrażliwością mógłby być i Rzemieślnikiem... Zaiste, dobrze, że wówczas ocalał. Nie zasłużył na taką śmierć, nie on. Już lepsza spotkała go poprzedniej nocy...

Zamilkła, wskazała na rusztowanie alembiku, cienkie, stalowe rurki i potoczyła dłonią nad pracującą alchemiczną maszynerią
– Jego robota, miał takie zręczne ręce. Gdybym miała to kupić, nie starczyłoby i majątku Christobala – uśmiechnęła się delikatnie. - Zaś Ali pragnął tylko sztuczki, która pozwoliłaby mu odciąć się od zmysłów, gdy modlił się czy pracował. W przyznawaniu się do swych ułomności też był uroczy. Gdyby historia naszych klanów ułożyła się inaczej... mogłabym go nawet lubić. Był mistrzem w swej sztuce i dobrym mężczyzną. Z tego, co mówisz wynika, że te lata go nie zmieniły... Jego Bóg jest jednak okrutny – ocalił go tylko po to, by mógł paść wczorajszej nocy na tej samej ziemi. Tym razem walczył z Cykadą, choć posłaniec z Oka mówił, że nie zadał ani jednego ciosu, tylko się bronił. Nie mówił, po co wrócił?
- Powiedział. - odparł Manuel - Powiedział, że przybył, by zapłacić za swoje grzechy. Zatem, na pokutę. Albo na sąd. Tak powiedział, a jaka była prawda? Myślę, że właśnie taka jak rzekł. Tym bardziej, że dostał właśnie to, o czym mówił.
- Cóż, oby trafił do tego swojego raju, w który wierzył.

Przez jakiś czasie słychać było tylko bulgotanie mikstur, syczenie i dziwne skwierczenie. Rurki oplatające konstrukcję naprzemiennie zabarwiały się i matowiały.

Podsłuchane spotkanie na drodze powrotnej...Nawet teraz astrolog ściszył głos, gdy o tym mówił. W połowie relacji z nieoczekiwanego spotkania na zlanej deszczem drodze do dawnej siedziby sokolników Graziana położyła dłoń na stole i usiadła. Twarz jej stężała.
- To on. Manuelu, być może nie masz świadomości, jak blisko byłeś niebezpieczeństwa, jak cienka nić dzieliła cię od niewoli. Bajjah jest ostry jak nóż, pełen gniewu jak morze i straceńczo odważny. Wtargnął tu, sam jeden, tylko ze sługą, wjechał do miasta zamkniętego w czas zarazy, w którym książę za jego głowę obiecuje niewyobrażalne zaszczyty. Wjechał do mego domu jak do własnego. On nie cofnie się z raz obranej drogi, nawet jeśli dostrzeże, że na jej końcu czeka go zagłada, będzie parł do przodu. Wie, kim jesteś, i jakie były twe zasługi w zrodzeniu idei, która pozwoliła zmiażdżyć jego lud – po raz pierwszy słowo „zasługi”, w kontekście dawnego dzieła Manuela, nie opuściło jej ust zabarwione kpiną i potępieniem. Jej oczy w gładkiej, nieruchomej twarzy nagle stały się szkliste, zamrugała szybko.
- Wie również, że klan mnie uwięził. Przeklinam słabość, która mnie ogarnęła w noc, gdy mu to wyznałam. Dziś obiecał mi przetrwanie w nadchodzącej wojnie, wolność i miejsce u swego boku, po zwycięstwie nad Labrerą. W zamian chciał w swoim mniemaniu drobnostki. Dowodu lojalności i szczerości uczuć. Ciebie.

- Graziano...
Milczał czas jakiś. Wdzięczność...Oddanie. Ale i gniew jakowyś. To wszystko w nim wyczuwała, bo choć próżno byłoby szukać tego na obliczu astrologa, ona znała go zbyt dobrze. Znała, jak nikt.
- Zaryzykowałaś...- odezwał się wreszcie - ...tak wiele. Zbyt wiele - bo siebie. Nie jestem tego godny.
Przeszedł parę kroków, stanął półprofilem.
- Stało się. Jesteś zatem, w jego oczach, jak i ja jestem. Zdrajcą. Gorszym nawet, bo w serce samo nóż wraża. Nóż odrzucenia uczuć. Dla niego, opowiadamy się po stronie Labrery.
- Nie wyolbrzymiaj tego, co małe było ze swej natury. Łatwiej mi przyszła ta decyzja, niż mogłoby ci się zdawać - odparła szorstko. - Bajjah był od początku tylko moim błędem, i nie będę boleć nad stratą faworów kogoś, kto chciał mnie zawłaszczyć, by przypiąć sobie jak błyskotkę do ramienia. Źle się stało jeno, że z rozmachu zaprzepaściłam szanse na paktowanie z Zelotami. Liczę jednakże, że Bajjah odpocznie, ochłonie... i wróci. Ma więcej rozsądku niż widać to na pierwszy rzut oka. Potrzebuje poparcia. Potrzebuje zwycięstwa.

I może kto inny dałby się zwieść twardym słowom, trzeźwej ocenie sytuacji i dumnej postawie. Manuel zaś wiedział, że Graziana kłamała. Po raz pierwszy od czasu, gdy przybył do Ferrolu przestała być z nim szczera.

- Być może to jest cena za to, że przestałem już być uczniem. - pomyślał. Milczenie przeciągało się.

- My też potrzebujemy zwycięstwa. - odpowiedział mag.

Odwróciła się gwałtownie od maszynerii, nad którą zdążyła się pochylić, przez chwilę przez jej twarz przetoczył się gniew.
- On - wskazała, każde słowo zaznaczając stuknięciem długiego paznokcia w stół - może sobie pozwolić na stratę współbraci. Ja nie zamierzam płacić takiej ceny. Mogę ryzykować swoim istnieniem, twoim nie będę. Cokolwiek chodzi ci po głowie, zapomnij. Nie tędy droga. Znajdę inny sposób.
Choć w jej głosie było tyle samo mocy i pewności co zazwyczaj, Manuel nie mógł wyzbyć się uczucia, że Graziana nie o planach, a o życzeniach prawi, nie nagina świata do swej woli jak zawzwyczaj, lecz tylko zaklina słowem rzeczywistość, w nadziei, że okrutny los się odwróci.

- Posłuchaj tedy, com w księgach wyczytał. - zmienił temat astrolog - Może inny kontekst rzuci nieco światła na tę zagadkę. Ach, i jeszcze to. Obejrzyj proszę tę rycinę, w czasie gdy ja będę mówił.

Słuchała, oglądając uważnie rysunki. Gdy Manuel skończył cytować, odpowiedziała mu. Znała tę teorię. Znała historię rytuału.
- Ta teoria to totalna bzdura. - powiedziała pewnie - W mózgu śmiertelnika zachodzą nieodwracalne zmiany, przez co wskrzeszeniec nie wróciłby w pełni sobą, zaś odtworzenie w pełni rozsypanego w pył i proch ziemi zabitego wampira również jej zdaniem jest niemożliwe. Coś wstanie, ale moim zdaniem nie będzie to to samo, co umarło, Manuelu.
- Ale teoria ma przecież i swoich entuzjastów w naszych szeregach, prawda?
- Widzę, że zauważyłeś te dopiski...Ubolewam jedno, że tak wielki umysł trwoni swe noce na badanie podobnych mrzonek.
- Pamiętnik Oktawiusa sugeruje,, że w Niebla del Valle podjęto taką próbę...
- Nic mi na jej temat nie wiadomo. Księcia i jego doradcę Mehmeda tuż przed przewrotem najbardziej pasjonowała budowa wielkiego galeonu, nie robili właściwie nic poza planami, odwiedzinami u przeróżnych rzemieślników, potem próbnych rejsów wzdłuż nabrzeża... Być może szykowali się do ucieczki – na jakiś inny, bardziej gościnny brzeg, na którym chcieli zacząć wszystko od nowa. Jednak plany przerwał im...wiesz...

Patrzył na nią, w milczeniu. Ręce astrologa jego zwyczajem ukryte były w rękawach szaty.
- Nie wiem co się z nim stało...- odpowiedziała powoli, a nagle zamilkła jakby zadziwił ją fakt, że nigdy potem o tym nie myślała - Może przypadł Cykadzie? Chociaż nie, nigdy go później nie widziałam... Może Zwierzęta go po prostu zatopili?
- Nawet jeśli...- odpowiedział astrolog- ...wygląda na to, że w jakimś wymiarze...wypłynął. W jakimś sensie...
Wychwycił jej spojrzenie, a potem odezwał się:
- Myślę, że widziałem ten galeon. W moim śnie.

- Takie rzeczy... są możliwe. Piekielnie trudne, obarczone niewyobrażalnymi kosztami, lecz możliwe. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby Mehmed i Rabia pracowali nad czymś podobnym, co zapewniłoby im przewagę, władzę... i przetrwanie. Cykada wspominała mi kiedyś, że w Niebla del Valle atak coś przerwał, jednak nie dopytałam jej dokładnie, a ona też nie była nigdy skłonna do zwierzeń. Niepokoi mnie to widmo Sokoła, o którym wspomniałeś. Jesteś pewien, że to on? Było wielu świadków jego śmierci, nie może tu być mowy o jakimś szachrajstwie czy zmyślnej sztuczce. Zresztą, nawet jeśli to nie on, ślady na pysku mej gargoyli są dla mnie dostatecznym dowodem na to, że jesteś obserwowany, i że jesteś w niebezpieczeństwie. Przeprowadzisz się do siedziby zboru. Niezwłocznie.
- Jeśli takie jest twe życzenie, Graziano...- skłonił się lekko. - ...to tak się stanie. Chciałbym jednak przenieść tu jakieś lektury i być może nawet trochę sprzętu, niedobrze byłoby przerwać badania...
Skinęła głową. - W siedzibie zboru jest dość miejsca. Jeśli będziesz miał trudności z transportem, wspomnij słówko Christobalowi. Znajdzie sposób, by otworzyć ci bramy. Zapewne stosowny złoty klucz - przymrużyła wesoło oko, długie poczernione rzęsy rzuciły ruchliwy cień na jej policzek.
- Spakuję rzeczy i poproszę go o to. - powiedział Manuel - Sam mam swoje sposoby, ale wprowadzić wóz do miasta to co innego. Jeśli zdążę, transport nawet jutro. Ale być może dopiero następnej nocy. Wszystko zależy od tego, kiedy i jak skończy się dzisiejszy bal.
- Dla mnie skończy się szybko. Będę musiała wrócić do pracowni. Zostawię jednakże Christobala... oraz kilka osób, które będą nam służyć swymi uszami.
- Oczywiście. Zresztą, i ja tam przecie będę.

Astrolog wolno zmienił pozycję, ustawiając się w kierunku okna.
- Księgi dopierom polecił skatalogować. - powiedział, z trudem kryjąc fascynację która opanowywała go gdy o nich choćby myślał. - Ale myślę, że warte były ryzyka. A co z ryciną?

Oglądała nadal rysunek, myśląc na głos...
- To wygląda na jakieś uszeregowanie, przyporządkowanie miejsc w rytuale. Dziesięć osób z siedmiu klanów... Okręg sugeruje, że tworzą niejako jedność, wszyscy czerpią z siebie nawzajem, i jedną rzecz czynią, w jednym celu zebrani. Klany... ciężko wejść w cudzą skórę i zrozumieć pobudki, jakie rządzą wyborem: ten, a nie inny... Wszystkie klany miały swoich przedstawicieli przed przewrotem, a wśród nich nie tylko zwykłe płotki. Nawet Assamitę przecież mieliśmy, Alego. Którego ledwie pięciu przodków dzieliło od praojca Kaina – w jej oczach zamigotała magia. - Lubiłam go, Manuelu. To nie oznacza, że go nie sprawdzałam. Zwróć uwagę na jedno – wskazała na górę rysunku. - Na szczycie zasiada Malkavian. Nie ktoś z klanu księcia. Dopiero po jego prawicy i lewicy zasiedli Magistrowie i Rabusie Grobów – klan Malafreny i klan jego doradcy, Mehmeda, każdy po dwa miejsca. Zaś Szaleńca mieliśmy wówczas tylko jednego – Celestina Inigo.

- Może nie o przeszłości rycina ta ma mówić...- odezwał się Manuel głucho - A o tym, co ma nadejść dopiero...?
- Przeszłość splata się z przyszłością nierozerwalnym więzem. Według twojej przepowiedni miało przybyć dziesięciu sędziów -jeśli wcześniej odeszli. Nie mogę uwierzyć, że to mówię - jej umalowane usta skrzywiły się z lekkim niesmakiem - ale może warto nawiązać kontakt z Ekkehardem i zapytać go o jego mrzonki... Nawet brednie stają się istotne, gdy wierzy w nie więcej osób.
- Paradygmat. - odezwał się jakby do siebie Gaudimedeus.
- Truizm, truizm raczej - odparła sucho Graziana, nadal sceptycznie nastawiona do wszelkich rewelacji, które mogłoby odkryć poszukiwanie w tej dziedzinie.
- Tak...- głos astrologa nadal brzmiał, jakby mówca nie był do końca świadomy - ...wybacz Graziano, miałem na myśli wymiar...hermetyczny...Kiedyś...Badania nad naturą magii...Rzeczywistość odkształca się, jeśli wystarczająca ilość umysłów postrzega coś jako prawdę, to...W każdym razie, nazywaliśmy to paradygmatem.
- Mnie bardziej interesuje to, kto, dlaczego i jakie żywi mrzonki - odparła rzeczowo. - To wiedza, która może być przydatna. Można je wówczas tłamsić - lub podsycać.
- Mam wrażenie, że ktoś już to robi.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 31-05-2011, 13:16   #109
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- A co się działo w mieście? - zapytał Gaudimedeus, gładząc ostrożnie jedną ze szklanych rurek i przyglądając się swojemu odbiciu w jednej z butli.

Zostawił alchemiczną machinerię. Podszedł do Niej bliżej, blisko.

- A nawet szerzej, pośród Rodziny?
- Ali ciężko ranił Cykadę, a raczej ona raniła się sama. Ogarnął ją szał. Ten przybysz, di Strazza, właściwie ocalił jej życie. Zwierzęta zwlekli się do Oka lizać rany. Dostałam list z żądaniem pomocy dla Cykady, jednak czekam... Liczę, że zapadnie w letarg, to rozchwiałoby dziedzinę, uczyniłoby władzę Damaso jeszcze mniej pewną. Oczywiście, mogą też wezwać Iblisa - Graziana uśmiechnęła się z ledwie dostrzegalną wyższością - ale Szaleniec jest strzeżony. Nie dopuszczę, by tych dwoje się spotkało, niepotrzebna mi pijana krwią szaleńca wiekowa bestia, której nikt ani nic nie może kontrolować. Mam zresztą nadzieję, że hrabia Delacroix zetnie dziś głowę Iblisa. Będą się bili o donę Andrade, wyobrażasz sobie? Czyż szlachta nie jest skazana na wymarcie, jak smoki i inne mityczne bestie? Są zbyt wielcy, zbyt napuszeni własną wielkością i zbyt głupi, by przetrwać. Zdarzają się wszakże wyjątki. O tym przede wszystkim chciałam mówić z tobą. Dona Luisa Ignatia de Todos, siostra Labrery, pojawiła się w Ferrolu ledwie wczoraj, a już weszła w posiadanie Zamku Słońca, zdaje się, że pozbawiła też księcia popracia hrabiego Vargasa, bo ten wyjechał równie szybko jak się pojawił. Dona to przemyślna, stara kobieta, doświadczona i ostrożna. Mam też uzasadnione wątpliwości co do czystości jej siostrzanych uczuć, zawarłam z nią swego rodzaju pakt - i czekam na efekty. Proszę, byś był jej na razie pomocny, nie może mieć żadnych wątpliwości do przyjaźni naszego klanu. Potem...

Szeptali teraz... Blisko siebie. Tremere zawsze pozostanie Tremere, powiedziałby ktoś obserwując tę scenę. Nawet usta poruszały się nieznacznie, niemal niezauważalnie.

- Ktoś taki mógłby ukraść Labrerze dziedzinę razem z tronem, a książę nie zorientowałby się nawet, że nie siedzi już na swoim...- czerń w oczach Graziany zdawała się migotać.
- Zrozumiałem. - pokiwał głową Gaudimedeus, ledwie dostrzegalnie - Każda pomoc musi mieć swoje granice.
- ...jeśli ten, komu pomagamy, nie może urosnąć ponad miarę. Rzecz jedna jeszcze - wczoraj miasto opuścił Roberto Giovanni, zwany Rzeźnikiem, znany jako ogar lub ciche ostrze do wynajęcia dla tych książąt, którzy nie chcą korzystać z usług synów Haqima. Jego statek kotwiczył w Ferrolu ledwie jeden dzień, sam Roberto odwiedził Labrerę i zabrał z jego siedziby klatki. Klatki wysokości rosłego męża. Zapewne to zbieg okoliczności - uniosła palec. - Ale było ich dziesięć. Książę kazał dla statku Giovanniego podnieść łańcuch grodzący wejście do portu. A nie uczynił tego nawet dla swej drogiej siostry.
- Dziesięć. - popatrzył uważnie i powtórzył, jak w transie - Dziesięć...
Przeszedł parę kroków w jedną stronę, a potem z powrotem. Powoli, przypominający jak zazwyczaj brodzącą w wodzie czaplę.
- Gdyby tak wiedzieć o tej rzeczy coś więcej...- trwał w zamyśleniu - ...ale niełatwo o język tak blisko Księcia. Zapewne...Tylko Nosferatu zatem...
- Z Trędowatymi łączy nas obecnie pewien cichy, nazwijmy to: pakt. Najlepiej, byś mówił bezpośrednio z Salome. Obecnie udała się do siedziby rodu da Cunha, ale spodziewam się jej na balu. Bądź jednakże ostrożny. Żadne umowy nie są wieczne, a nigdy nie możesz być pewien, komu zostanie powtórzone słowo, które wyszeptałeś w obecności Nosferatu.
- To prawda. - zgodził się - Spróbuję jednak, jeśli będę tylko miał ku temu sprzyjającą okazję. Rzecz zdaje się ważna, obaczym zatem jak poważnie pakt ów Trędowaci traktują. Jeśli nawet nie w imię paktu, to może i tak po prostu wymienią cenę.

A co u Ciebie, droga Graziano...? O to nie musiał pytać. Wystarczyło obserwować. Była zmartwiona, choć nie dawała tego po sobie poznać. Odwiedziny zelockiego przywódcy dały jej wyraźnie w kość. Była też zmęczona i to już widać. Pracowała usilnie nad odkryciem źródła zarazy i lekiem, ale na razie bez efektów. Patrzył na błyszczące butle krótko, ale jednak odrobinę za długo.
-Robię wszystko co mogę...- odgadła bystro o czym myśli jej były uczeń - ale moja praca to nie żadna nauka, lecz... zgadywanie, z nadzieją, że trafi wreszcie na właściwy trop. Tymczasem ludzie umierają, a wybuch zachorowań dopiero przed wami, tak samo jak panika, która nieodłącznie wiąże się z epidemiami.
- Chaos...- mruknął astrolog, takim tonem jakby mówił o swoim śmiertelnym wrogu. W jej obecności nie musiał udawać, Graziana jako jedna z nielicznych wiedziała jak wielką wagę dla Gaudimedeusa ma porządek. Czasem myślała nawet, że to jest prawdziwą przyczyną dla której Manuel stał się Tremere, przyczyną która przesłaniała nawet inną a prawdziwie potężną, pociągiem do wiedzy tajemnej będącą.
- Czy mogę jakoś pomóc w twoich badaniach? - spytał.
- Gdybym wiedziała, w jaki sposób wywołano zarazę, byłoby mi łatwiej. Podejrzewam, że to sztuka mędrców kapadockich, jednak to tylko podejrzenia. Nie kłopocz się tym, chyba że trafisz wprost na możliwe rozwiązanie. Masz co czynić.

Gaudimedeus podszedł bliżej. Położył powoli dłoń na ramieniu Mendozy. Nawet przez tkaninę czuć było ciepło bijące od wewnętrznej części dłoni. Ciepło, a nawet gorąco. Na palcu zalśniła obrączka.
- Graziano...- powiedział głośno - ...wiem, że to trudny czas. Możesz jednak zawsze na mnie liczyć. Mówię...
Zatrzymał się na moment, a ostatni wyraz wypowiedział bardzo powoli.
- Nie mówię tego tylko jako członek Zboru. Nie jako Tremere. - dokończył, pewnie i szybko.

Zbyt panowała nad sobą, by jego słowa odbiły się w jakikolwiek sposób na jej twarzy, ale jej ramię drgnęło pod jego dłonią, potem jej zimne palce otoczyły jego płonącą jak w gorączce prawicę.
- Nie wiesz, na jaki los byś się skazał. Nie wiesz, czy starczyłoby ci sił. Ja wiem, ale nie dopuszczę, byś musiał się mierzyć ze skutkami... moich błędów. Tylko raz zeszłam ze ścieżki lojalności. Jeśli uczynię to powtórnie, zrobię to tak, jak poprzednio. Sama. Nie ciągnąc za sobą nikogo na dno - uśmiechnęła się, i w tym uśmiechu stała się naprawdę piękna, wygładziły się zmarszczki wokół jej ust, oczy rozpaliły się ogniem. - Miłość, Manuelu, jeśli jest nam dana w naszym stanie, zawsze jest trucizną. Jej smak jest słodki, ale zabije cię niechybnie.

Jej wzrok zbłądził na jego dłoń, musnęła szczupłymi palcami obrączkę.
- Odziedziczyłeś błyskotkę po Alim? Mam nadzieję, że bez otoczki, którą jej przypisywał? - w jej głosie zabrzmiała przyjacielska kpina, dobrodusznie pogroziła mu palcem. - Gdy zaczniesz klepać modlitwy i tłumaczyć każde zdarzenie wolą boską, liczba tematów, jakie będziemy mogli poruszyć wspólnie skurczy się nad wyraz dramatycznie.

- Właściwie to ona sama mnie znalazła. - odparł astrolog - A co do dziedzictwa, które ze sobą niesie, to sam nie jestem jeszcze pewien... Na ile zmiany, które we mnie zachodzą, są jej udziałem. O wolną wolę moją się nie kłopocz, tematów nam nie zbraknie. To nikt inny jak sam Święty Tomasz powiedział przecie: “człowiek dla tego samego, że jest istotą rozumną, musi koniecznie posiadać wolna wolę”. Stąd łatwy wniosek, że determinizm, który przeczy moralnej wolności człowieka, nie da się pogodzić ani z rozumną naturą jego, ani z duchowością, i z nieśmiertelnością jego duszy, ani z rozumowym dowodzeniem istnienia Boga. Inna rzecz, przewidywanie milardów przypadków, w jakie rzeczywistość może się rozgałęzić jako bujne drzewo.

Popatrzył na nią takim wzrokiem, że zaczęła podejrzewać iż jego wypowiedziane grobowym tonem słowa są pewnego rodzaju żartem mającym rozładować sytuację.

- Masz więc wiedzę, jaką to moc przypisywał jej Ali...- Gaudimedeus dotknął obrączki, a ton jego znów stał się prawdziwie poważny - Czy nie będzie nietaktem prosić Cię o nią teraz, gdy już obrączka ta trafiła na mój palec? Zwierzęciu nie podobało się wielce, że ją noszę. Zostałem...ostrzeżony.

Brwi Graziany uniosły się do góry jak skrzydła jaskółki, przytknęła dłoń do ust, by po chwili zaśmiać się swobodnym śmiechem, na jaki rzadko pozwalała sobie wobec innych.
- Nie wątpię! Nie wątpię, Manuelu! - machnęła wreszcie lekceważąco ręką. - Niektórzy ci rzekną, że Zwierzęta są tak blisko bestii, że dysponują zwierzęcym właśnie instynktem, który ostrzega ich przed niebezpieczeństwem, tak jak dzwon ogniowy bije na trwogę, gdy w mieście wybuchnie pożar. Ja ci rzeknę, że nie znajdziesz w tym twierdzeniu nic nieprawdziwego. Jednakże Zwierzęta w swym ograniczeniu obawiają się wszystkiego, czego nie rozumieją... a sam dobrze wiesz, jak wiele zjawisk tego świata przerasta ich umysły. Ten ptaszek, którego widziałam w wodzie na twym ramieniu zadziwia mnie swoją troską, niemniej trwoży się niepotrzebnie. Nie sądzę, by ci cokolwiek groziło ze strony tej ozdoby, prócz posądzenia o popieranie Malafreny. Nosił podobną, nie tylko on zresztą. Sama błyskotka nie powinna pokazać ci nic innego prócz tego, co sam nosisz w sobie. To tylko prosta sztuczka. Mówiłam ci już, że Ali chciał jako zapłaty za moje laboratorium pomocy przy odcięciu się od zmysłów. Twierdził, że dźwięki i zapachy mącą mu umysł, nie pozwalają modlić się i pracować. Zgodziłam się. On wykuł pierścień, ja przeprowadziłam rytuał... Ali był zadowolony, twierdził, że gdy nosi obręczkę, jego serce jest teraz bliżej Boga. A jakiś czas później zobaczyłam podobne ozdoby, z tymi samymi słowami, na palcach innych. Nie wiem, czy stworzone w ten sam sposób, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Ali potrafił odtworzyć rytuał... lub stworzyć własny, opierając się na mocy własnej krwi. Mówiłam ci – nie był słabym głupcem. Tylko raz go o to pytałam. Uniknął odpowiedzi, tak jak unika się ciosu. Wspomniał o Golcondzie, raju i drodze przez światło, o łasce Boga, która pozwala na zmianę. Podziękował mi. Gdy zapytałam za co, odparł, że moja ręka i słowa być może odmienią przeznaczenie...

Zamilkła, jej palce skubały haft na sukni.
- To dziwne, bo zawsze był fatalistą, jak ci, którzy poszli za słowami Proroka. Zawsze podkreślał, że woli Boga należy się pokornie poddać i podporządkować. Wiem jedno: bał się. Kiedy o tym mówił, strach przepajał każde włókno jego ciała.
- Strach przed zmianą jest naturalny. Ale też...- zastanawiał się astrolog - skoro obręcz nie ukazuje nic innego prócz tego, co nosi się w sobie...Musiał obawiać się siebie samego.
- Piekło to inni. Również. A może przede wszystkim - rzuciła, odwracając się do swych retort. - Nie sądzę, by tego nie dostrzegał, nawet wiara nie może tak zaślepiać.

Gaudimedeus milczał. Ale dla kogoś, kto znał go tak dobrze, to milczenie było jak kolejna wypowiedź w dyskusji.

- Dlaczego uważasz, że znajduje się tam tylko to, co ja sama tam umieściłam?- zapytała Graziana - Mówiłam ci, że widziałam, że inni nosili podobne ozdoby, a rytuały można powtarzać i... zmieniać. Nie wiem, co ostatecznie nosisz na palcu. Nie wiem, coś ujrzał w domu Rabii za tegoh sprawą. Może twoje własne demony? Twa ptaszyna niewątpliwie spotkała się ze swoimi, dla nas wszystkich nie masz większego potwora ponad żądzę krwi. Gdy Bestia zaczyna spoglądać przez twe oczy i kierować twym ciałem, nie ma ratunku ani odwrotu. Mimo tego, coś sprawiło, że to dziecko stawiło jej czoła i wygrało - Graziana podniosła oczy znad stołu, na którym ucierała w moździerzu czerwonawy minerał. - A ty? - zapytała poważnie. - Czy możesz rzec, że wygrałeś ze swymi demonami?

Trwał nieruchomy. Po chwili poruszyła się tylko głowa, gdy popatrzył na Grazianę. W jego oczach była tajemnica, tajemnica której nie znała. Być może to jest cena za to, że przestał już być moim uczniem...

- Nie. - odparł równie poważnym tonem Gaudimedeus. - Nie mogę.




* * *



Estobar zwany “Kulawcem” przeżywał jednocześnie ekscytację jak i irracjonalny strach. Powodem była niespodziewana wizyta możnego gościa na jego straganie, wizyta właściwie już prawie po zamknięciu stoiska: było już po zmierzchu i gdyby nie zamarudził z zamknięciem, pewnie problemu by nie było. A tak, był. No bo po co właściwie ktoś taki jak ta postać w czerni zjawia się tutaj, w miejscu którego klientelę stanowią wyłącznie rzemieślnicy oraz zwykli chłopi.

Astrolog...? Co tu robi?! Ktoś, kto jest równie ważny i możny co ceniony medyk. W dodatku, ten słynny, co bywa na dworze. Przecież nie przyszedł tu po wiadro, do cholery. Albo po narzędzia. Czego ode mnie chce?! To może oznaczać tylko kłopoty...I dlaczego milczy?!!! Zamyślony conajmniej, jakby wspominał wizytę w burdelu! Odezwać się, czy nie odezwać...?!

Za lustrami oczu płynie jeszcze ostatnie wspomnienie.
- Zatem, do zobaczenia na balu, Graziano. - kłania się Gaudimedeus. Jak zawsze, głęboko i z szacunkiem. - Zająłem dziś i tak wiele cennego twego czasu, a i ja mam jeszcze sprawunki w grodzie zanim zacznie się uroczystość.
Ona dotyka lekko palcami jego skroni.
- Zawsze jesteś u mnie najmilszym gościem, i nigdy nie będę żałować żadnej chwili. Bądź ostrożny, Manuelu. Spotkamy się na balu...


- Jaśnie panie...- Kulawiec odważył się wreszcie, podkuśtykał bliżej, zamiatając strachliwie pył czapką -...raczcie wybaczyć, że przerywam...Czy mogę jakoś...W czymś...
Astrolog popatrzył na niego. Estobar zatonął, niczym galeon z opowieści Graziany osuwał się coraz głębiej w czarną otchłań, gdzie czekał na niego tylko głos...Słowa płynęły, człowiek słuchał.

- Tam to właśnie odbiorę to, co dla mnie przyniesiesz. Tam, i tylko tam. Nie wcześniej, nie później niż jak powiedziałem. A potem wrócisz do domu i zapomnisz, że kiedykolwiek mnie oglądałeś.
- Tak, panie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 31-05-2011 o 13:18.
arm1tage jest offline  
Stary 01-06-2011, 14:02   #110
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Część 1

Obrazy... tyle po każdym pozostaje. Malunki dawnej chwały.
Nawet nieśmiertelni, zmieniają się z czasem przygnieceni brzemieniem wieków i zmuszani przez ludzkość biegnącą na ślepo w przyszłość. Może śmierć jest jednak darem?
Nie pozwala zatrzymać się w miejscu, wymusza kolejne zmiany i postęp?
Takież to myśli nachodziły Giordano, gdy przemierzał twierdzę prowadzony przez Miecznika.
Wspomniał o niektórych obrazach, przy zdobyciu których asystował, jednakże obaj przybyli tu dla dwóch konkretnych malunków.
Mehmed syn Micheasza i Diego Kalikst Malafrena. Zelota przyglądał się obu i oceniał w myślach zachowanie towarzyszącego mu Gangrela. Trzeba przyznać, że ironią losu stało się to, że doradca wzbudzał więcej emocji, niż sam pokonany książę.
A może Lasombra był tylko pionkiem w dłoniach Kapadocjanina?
Czy miało to teraz znaczenie?
-To nie malunki, a trofea raczej. Jak głowy zwierząt zawieszone nad kominkiem.- w głosie Zeloty nie było słychać odrazy, a ironię jedynie.-Cóż... może chciała zapamiętać, to zwycięstwo. Gdy inni chcą zapomnieć.
Prawe oko Gangrela przesłoniła wpierw przezroczysta, potem zwykła, ludzka powieka, a Giordano wbrew sobie wzdrygnął się od tego gestu, choć wiedział, że Miecznik tylko mrugnął do niego z przyjacielską kpiną.
- Słyszałem, że wy, Włosi, wielce się w kobiecych sercach wyznajecie, ale żem wiary do tej pory nie dawał... - ostatnie słowa Gangrela utonęły w chichocie, który odbijał się dziwnym echem po niszach i zakamarkach sali wieczernej Oka Zachodu.

Zelota przez chwilę zastanawiał się jak zareagować na te słowa. Ostatecznie uśmiechnął się i spytał.-Z czyjej ręki zginęli Mechmed i Diego Kalikst Malafrena ?
- Mehmed chronił księcia do ostatniej chwili, on stanął przeciwko Cykadzie. Ona też go pokonała, i przypięła sobie potem jego głowę do siodła. Ale gdyśmy drzwi wyrąbali, za którymi Malafrena się skrył, pani cofnęła się i przepuściła Labrerę w progu. Musi być, że uzgodnione mieli zawczasu. Zazwyczaj o każdą drobnostkę zrazu się szarpią jak dzikie psy.- Miecznik udzielił dość wyczerpującej wypowiedzi, co zresztą ucieszyło di Strazzę. Bowiem cały Ferrol wydawał się być naznaczony tamtymi wydarzeniami, a on... wszak obcy na tej ziemi, potrzebował tej wiedzy, jeśli miał zrozumieć decyzje i reakcje tutejszych wampirów. Zastanawiał się nad Alim i nad jego „pokutą”. I z tych myśli zrodziło się kolejne pytanie.- Co takiego godnego wstydu wydarzyło się tamtej nocy?
Oczy Gangrela pociemniały, jakby za nimi jak czarny obłok skrywający oblicze księżyca przemknęła jakieś złe wspomnienie.
- A czyjego wstydu? O kogo ci chodzi? - burknął po raz pierwszy odpychająco, choć zaraz zmitygował się i osłodził ton. - Zrozum, Giordano, myśmy tam nie szli na obcych, jak co poniektórzy chcą ci wcisnąć. Oni wszyscy żyli między nami, i Zeloci, twój klan, i moryskowie, których wzięli pod pieczę. Nie da się oddzielić, kto przyjaciel, kto wróg, i wtedy, tam, ta granica też była cienka jak ostrze noża. Malkav Celestin w ostatniej chwili przyłączył się do rebelii, puścił z dymem bibliotekę. Rabia, jak głosi plotka, kazała otworzyć bramy, za istnienie ojca kupiła własne. Byłem tam i mordowałem, jak wszyscy, bo tego nie dało się już zatrzymać - wzruszył ramionami. - Nie jestem z tego dumny, ale nie, nie wstydzę się, Zeloto - tym razem przestał mrugać, jego oczy w jednej chwili stały się dziwnie suche, patrzył hardo i nieubłaganie - Mehmeda zastaliśmy w sali, która dawniej służyła w twierdzy za miejsce modlitw, pośród magicznych rysunków krwią poczynionych na posadzce, smród był taki, żem myślał, że zaraza jakaś wybuchła, jak to się zdarza podczas oblężenia, kiedy wiara tłoczy się jak zwierzęta... ale nie. On palił w żarnikach ludzkie paznokcie, Zeloto, w dymach pod sufitem widziałem zarys kadłuba statku, kości przeplatały się z deskami. Potem, w piwnicach, znaleźliśmy trupy. Nie dziesiątki. Setki. Zmasakrowani, z powyrywanymi paznokciami. Nie jestem dumny, bo i nie ma z czego. Ale nie wstydzę się, bo udało się położyć kres czemuś, co było ohydne i złe ponad twoje pojmowanie.

-Opowiedz o tym Mechmedzie. Zali naprawdę był z niego taki potwór?- spytał zaciekawionym tonem głosu Giordano.
Miecznik wykrzywił się koszmarnie, a potem pogardliwie strzyknął rzadką śliną między zębami.
- My tu nie dzieci i każdy ma swoje za uszami. Rabusie Grobów to też nie jest miły klan, ale Mehmed przerastał nas wszystkich o głowę. Cykada nawet mówiła parę razy, że trza by mu łeb upierdolić, bo bydło nam wypłoszy z dziedziny i żreć nie będzie czego. To był potwór, do tego potwór bezkarny, bo cały czas działał pod skrzydłami i z błogosławieństwem księcia. Zeloci w wąwozach opowiadają sobie bajeczki, jak to słodko było za Malafreny. Jakby zapomnieli, skurwysyny. Trawa sprzed pół wieku zawszeć jawi ci się zieleńszą. Pewnie, było bogaciej niż teraz, bo Malafrena napędzał handel i rzemiosło, nikomu bram miasta nie zawierał przed nosem. Wszyscyśmy kładli się spać z pełnymi kałdunami, a przy boku ciążyły nam wypchane sakiewki. Ale teraz nikt nie znajduje poukrywanych po skałach wypatroszonych kobiet. A bywało, żeśmy natrafiali na trupiarnie Mehmeda po parę razy w tygodniu. Nikt nie zaraża umyślnie bydła, by zobaczyć, czy się da i co się stanie... A Mehmed to robił. Załogi nam powymierały, musieliśmy w innych miastach przemocą zaciągać. Przyznał się przy samym księciu, a Malafrena tylko ręką machnął. Jak Cykada się wściekła, to jej pogłówne zapłacił i tyle było książęcej sprawiedliwości. A nie tylko ludzie znikali... Takie to były czasy, Zeloto. Zasypiałeś nażarty i bogaty, ale strachając się o swych ludzi i własny tyłek, czy przypadkiem Mehmed nie upatrzył go sobie na swe kapadockie eksperimenta. Pod koniec uspokoił się trochę, jak się z Malafreną wzięli za budowę galeonu. Tylko trochę jednak, patrząc po tym, cośmy w twierdzy znaleźli. Dobrze, że ten diabeł ziemię gryzie. Szkoda tylko, że nie razem ze swą córką. Gdyby nie ona i jej obietnice, nie miałby Mehmed kogo patroszyć. Obiecywała moryskom schronienie i ziemię, więc zjeżdżali się do niej z całego kraju jak do bezpiecznej przystani. Powiadam ci, sznury ludzi dzień i noc ciągnęły, razem z dobytkiem, babami, dzieciakami i gęsiami w koszykach... co tam, że potem niektórzy gdzieś ginęli... - wzruszył ramionami. - Gdzie indziej przecież wyrzynano wszystkich. Mam jednak nachalne wrażenie, Giordano, że gdzie indziej ich śmierć byłaby jednak krótsza i czystsza.

Brujah skinał głową, jako że on sam za mordowaniem ludzi, be z powodu nie przepadał. A i inną skórę, czy wiarę... nie uważał za powód do ścinania głowy. Trupów wszak nie da się nawrócić na właściwą drogę. Niemniej, delikatny Ali nie pasował mu do Mehmeda i jego machinacji.-Co możesz mi powiedzieć o tym Assamicie Alim, synu Yosufa?

- Mimo wszystko, szkoda tego niewiernego psa. Porządny był z niego płatnerz. Spłukałem się kiedyś doszczętnie na szablę u niego, ale warto było. Szkoda, że się nie postawił, zanim Cykada w szał wpadła. Gdy ktoś jej zaimponuje, bywa, że odpuści. Tyle że trafiła kosa na kamień chyba. Szkoda - powtórzył, choć było widać, że niezbyt się przejmuje. - Ali zawsze był twardy jak skała i uparty jak osioł. Mało kto to rozumiał, łatwo pomylić łagodność ze słabością, co nie? Mów co chcesz, ale mnie się zawsze zdawało, że on gada jakby z sekty był jakiejś, jakby mu ten jego Bóg palcem rozum z wolą zamieszał.

-Wiesz, gdzie znajdowała się jego samotnia?- spytał Brujah.

- Miał kuźnię w Niebla del Valle. Budynek ocalał podczas oblężenia, ale czort tam wie, jak wygląda teraz. Nie łaź tam. Pomordowani moryskowie chodzą nocą między skałami. Wołają krwi. Chcą pomsty.

Idealna kryjówka dla Rabii. Wątpił by taki Rabuś Grobów jak ona, bał się umarłych. A dla Giordano, był to zaczepienia. Teraz pozostało się rozeznać w sytuacji. Wszak letarg Kraba miał wywołać chaos wśród Zwierząt, a to było di Strazzy nie na rękę. Zwłaszcza, gdy planował przekuć tą hałastrę na miecz którym przetnie knowania Hamilkara. Spytał więc. -Który z Gangreli przejął rolę Morza Szczurów? Albo...którzy się szykują do tej roli?
... by wiedzieć kogo chwycić za pysk.
Miecznik uśmiechnął się szeroko.
- Edgar, to bydlę, co się wywinęło od chwytania Cykady. Ten się przymierza, mocny jest, i jak sam widziałeś, ostrożny. Tyle że nie nasz, co i po imieniu poznasz. Ani on jeden z tych, co przed wiekami przyłączyli się do Cykady, ani ich potomek. Przybłęda, ot co, wielkiego miru nie zdobędzie. I są Edredon i Drozd. Bracia. Ci i mir, i siłę, i krzepę w pięści mają. To najważniejsi.
Czyli trzeba będzie ptaszyny przycisnąć, co by poznały swoje miejsce w szeregu. Miejsce za Giordano.
Zelota nie był z ich klanu i był przybłędą. Owszem zdobył sobie pozycję przy boku Cykady i sojusz z Miecznikiem. Choć po prawdzie, miał wrażenie, że Gangrel uważa Brujaha za zwierzątko przynoszące szczęście. Będzie musiał sobie swoją pozycję wywalczyć, ale póki co... niewątpliwie mocne karty w ręce, pokonanie Morza Szczurów, walkę z truposzem, ocalenie Cykady i zdobyte jej względy.
Dość, by Zwierzęta czuły wobec niego respekt.

Kroki...
Gdy tak rozmawiali, osobisty ghul Moshiki, Adan wszedł z kilkoma służącymi. Stary zarządca szedł powoli szurając stopami w charakterystyczny sposób.
Zaczęli zdejmować obrazy, więc Giordano uznał, że nic tu po nich. Co mu Miecznik chciał pokazać, to już pokazał. A Giordano nie był małym dzieckiem by chować obrazy, po to by robić na złość staruszkowi. Wyrósł z takich krotochwil.
Teraz należało się przebrać i... dozbroić. Wrócił więc do komnat miecznika, w których zostawił swój oręż, a także szablę Alego. Nie mógł nie docenić tego oręża, równie użytecznego przeciw śmiertelnym co i wampirów. Co prawda nadal uważał, że na potomków Kaina nadal najlepszą bronią jest zweihander, który swym rozmiarem wzbudza trwogę. Niemniej nie wszędzie da się z nim wejść.
A z gustowną szablą już tak. Uzbrojony w nią i w kord Giordano di Strazza udał się już sam... do lochów. Zamierzał porozmawiać ze sługą Sorela. I przekabacić go na swoją stronę.

Stanęli mu na drodze.
Dowódca straży i kilku strażników.
Nie mógł wejść. Ci czterej śmiertelnicy zagrodzili mu drogę.
Wywołali uśmiech, na jego twarzy. Złowieszczy uśmiech.
Ci śmiertelnicy mieli przekonać się, że nie wchodzenie w drogę Giordano jest kiepskim pomysłem.
Mieli zostać heroldami i rozgłosić jego siłę pomiędzy Zwierzętami Moshiki.
Wilki idą za najsilniejszym w stadzie. Jeśli ludzie Cykady mają pójść za di Strazzą, Giordano musiał pokazać że jest silny, lub przynajmniej że jest nieustraszony do szaleństwa.
Zaatakował. Pięściami i nadludzką siłą. Jego uderzenia niczym ciosy kowalskiego młota spadały na ich brzuchy i szczęki.
Powalał jednego po drugim, zważając by nie uczynić im nadmiernej krzywdy. Mieli wyjść z tej walki boleśnie poobijani, ale... żywi.
Walka trwała krótko, ale była gwałtowna.
A jej śladami były zniszczone sprzęty i nieprzytomni strażnicy.

Zelota kopniakiem wyważył drzwi do lochów, a potem przez otwarte drzwi rzucił dowódcą straży, acz z zadziwiającą delikatnością. Co by poza sińcami większej krzywdy sobie nie zrobił.
-To cię nauczy psi synu, nie sprzeciwiać się ważniejszym od siebie.- rzekł Giordano i wszedł do lochu spokojnym, niemal leniwym krokiem. Rozejrzał się po korytarzu lochów, chwycił za stojące rozklekotane krzesło i ustawił je na wprost celi Hugo Fernandeza.
Usiadł nieco teatralnie przed celą i rzekł obojętnym tonem głosu.- W nieciekawym, żeś położeniu, kapitanie Fernandez. Tak to jest, gdy się gryzie rękę, która karmi. Nie wypada pyskować przeciw osobie, u której się schronienie znalazło.

Fernandez zerwał się na równe nogi z wiązki zgniłej słomy, poskoczył ku kratom i złapałby za pręty, gdyby go łańcuch, w jaki był zakuty, w połowie drogi nie zatrzymał.
- Oto i masz - warknął, wyciągając ku Zelocie skute ręce, kajdany zagrzechotały jak na jakim potępieńcu, oczy miotały gniewne błyski - oto i masz łaskę pani z Oka Zachodu, jej gościnność i schronienie. Oto i masz jej słowo honoru! Z morza wróciwszy, nie zastałem osoby, która mi zleciła poszukiwania. Komu miałem rzec o dziwach, jakiem nalazł, jak nie pani, które mnie łaskawie przyjęła w swój dom w czas zarazy. Jakże miałem jej nie ostrzec? - zapytał gorzko. - Tedy ostrzegłem, według praw gościny najświętszych, poczuwając się do obrony domu, który mnie przyjął, jak swego własnego... Oto i moja zapłata: śmierć dla mych ludzi i lochy dla mnie.

-Łaska pańska bywa kapryśna. A już łaska kobiety zawsze taka jest.- stwierdził obojętnym tonem Zelota. Po czym dodał ponurym tonem.-Gdy ty pływałeś, wiele się zdarzyło na lądzie. Kraba nie ma już między nami. Raniona ciężko Moshika gorętwy dostała, od której czasowo jej rozum odjęło. Ale ma się już lepiej. A co twego położenia...- wskazał dłonią na ręce skute łańcuchem.- Jak to mówią, posłańców złych wieści , czasem karze się za nie... zwłaszcza, gdy mówią o nich nie w porę. I nie komu, co trzeba.
Giordano usiadł wygodniej i spytał.- Tak więc. Na jakież to dziwa natrafiłeś w trakcie swych poszukiwań?

- W dupie mam łaskę babską, co się co miesiąc jak księżyc odmienia! - ryknął Fernandez, a Giordanowi aż ucho przytkało. - W dupie mam jej gorączki i dreszcze! W dupie mam Kraba, pewnie mu twarz zgniotła obcasem i po temu za kapturem się skrywa! - pieklił się, jego twarz przybrała piękny czerwony odcień, zaczynał się też dopiero rozgrzewać, wziął głęboki oddech: - W dupie...

- ... wiele się zmieści - dokończył nostalgiczny głos z sąsiedniej celi. - Moshika z chęcią to sprawdzi, na pal cię nabijając. Jak już sobie zasłużyłeś, to siedź cicho i daj spać w spokoju.

Fernandez łypnął okiem.
- Słuchajcie, panie - zaczął zmienionym głosem. - Może i złe słowa padły z ust moich na twą panią, ale słowa to tylko, przeprosić za nie mogę w każdej chwili, jeśli odzyskam swój statek i ludzi. Jednak ona uwięzić mnie kazała. Tylko to jej rzekłem, com zobaczył. Popłynąłem sprawdzić obszar za Palcem Diabła na północ, na prośbę pierwszej oficer z "Księcia". Baba usłyszała, że tam ponoć statek upiór objawił się... Bzdura, pomyślałem, ale zapłaciła hojnie. Tedy popłynąłem, chłopców rozruszać, łatwy pieniądz zdobyć. Nawet zbytnio nie rozglądałem się, mrzonki to przecie. Widziałem przed sobą na północy wenecki stateczek na falach skakał... to był "La voce della luna", co przypłynął do Ferrolu w ten wieczór, co port w imię zarazy zamkli. Spać polazłem, noc spokojna... Potem sztorm się zerwał. Walczyli my jak bestie, żeby z życiem ujść, a wtedy, nagle, spod powierzchni wody wychynął się statek, statek upiór. Wszyscyśmy zamarli i modlić się poczęli, liny precz odrzucili. Przeszedł obok nas tak blisko, że gdybym wychylił się, mógłbym burty dotknąć. Żagle miał blade i poszarpane, zdawało mi się, jakby pleśnią pokryte, w kadłubie między deskami coś bielało, po chwili żem pojął, że to kości. Same deski zdawały się jakby łuską pokryte... - Fernandez wytrzeszczył oczy w przerażeniu - ale to były paznokcie. Ludzkie paznokcie, setki tysięcy...cuchnął jak grób. Na pokładzie miał trony jakby królewskie, z kości poczynione, na nich herby jakoweś przedziwne. Za sterem stał młodzieniec z czerwonym znamieniem na twarzy, a dwóch z mężów na pokładzie rozpoznałem - widziałem ich na portretach, gdy mi pani Moshika artefakty swych przodków pokazywała...

Giordano skrzywił się słysząc słowa “twa pani”... owszem więzy krwi sprawiały, że czuł do Aurany silne przywiązanie. Ale te więzy nie zmieniły dzikiego psa w salonowego pudla. Przymrużył oczy wsłuchując się w te słowa i skupiając spojrzenie na twarzy mężczyzny. Nie wydawał się kłamać, acz... jego opowieść była niedorzeczna. Mehmed powrócił do nieżycia? Splótł dłonie razem i rzekł spokojnym tonem głosu.- Kraba usiekł sługa Rabii, nieboszczyk który powstał z grobu i ranił go mieczem trupim jadem pokrytym. Wczoraj Moshika napadła na jej posiadłość i spaliła ją do szczętu. Samej Rabii jednakże nie ujęła. Ten okręt, mógł należeć do niej. A ludzie na jego pokładzie, dobrani pod względem postawy i wyglądu, by... przypominać tych umarłych, co by trwogę wzbudzać.-

Fernandez stał tak daleko, jak pozwalała mu długość łańcucha. Dłonie - duże i mocarne jak na kogoś tak mikrej postury - zaciskały się bezsilnie w pięści. Przez chwilę przez twarz kapitana przemknęło zdziwienie i niezrozumienie jakby, by po chwili jego twarz przybrała poważny wyraz. Oczy Fernandeza błyszczały w świetle pochodni - bystre i czujne, wbite nieruchomo spojrzeniem w twarz Włocha.
Giordano zaskoczyło go zachowanie Fernandeza. Niezrozumienie sytuacji, którą podwładny Sorela powinien pojmować. Z drugiej strony... Może przecenił wtajemniczenie kapitana w sprawy wampirów?
Z drugiej strony to by tłumaczyło jego zachowanie.
Co mógł uczynić? Zdradził tajemnice Maskarady, choć nieumyślnie. Jednakże błąd trzeba było naprawić.
Spoglądał na kapitana, szkoda zabić takiego człowieka. Uczynić go wampirem? Szalony pomysł i ryzykowny, ale... Giordano sam został oszukany, niemalże zmuszony do zamiany w wampira. Nie mógł więc zrobić tego komuś innemu. Jednakże... mógł uczynić Fernandeza swoim ghulem. Odbierze mu nieco swobody, ale... przynajmniej nie pozwoli gnić w tym więzieniu. I Giordano nie będzie zmuszony go zabić.

Nie miał powodu, by nie wierzyć temu mężczyźnie. Wydawał się mówić szczerze.
-Statek którego byłeś kapitanem, należał do Sorela. Może przekonam Cykadę, że teraz więc należy do mnie wraz z załogą. I...- zamyślił się.- zobaczę czy zdołam cię stąd uwolnić.
Spojrzał w oczy Fernandeza. Kapitanowi twarz stężała, gdy padło miano Sorela, nie rzekł jednak nic. Nie było w nim strachu ani rozpaczy, tylko czujność i napięcie kogoś, kto ma świadomość, iż ważą się jego losy.
- Wyglądasz na człeka śmiałego. Nie bałbyś się stanąć przeciw diabłu?

Fernandez opuścił skute dłonie i zasadziłby kciuki za pas zawadiackim, kapitańskim gestem, jednak ktoś mu ten pas zdążył zedrzeć przed wtrąceniem do ciemnicy. Zamiast tego wybuchnął więc śmiechem, krótkim i szorstkim.
- Od czwartego roku życia schodzę na ląd rzadziej niż co poniektórzy bywają w kościele. Przeżyłem setki sztormów, potyczek i bitew. Piętnaście lat temu na lichym stateczku rozniosłem w pył Ciszę, pewnie słyszałeś o tym piracie. Jej kapitana obwiesiłem na reji bez sądu. Parę dni temu wyszedłem z portu, choć ród Andrade chciał mnie zatrzymać... Schroniłem się w pirackim gnieździe. Widziałem upiora i żyję, panie. Diabły? Ile, za ile i w którym kierunku? - wargi Fernandeza rozciągnęły się w uśmiechu odsłaniając przerzedzone zęby.

-Ile... twoja życie, twoja wierność i twój statek. Pani Moshika może... przypuszczam, że sama wyruszy na poszukiwania statku który zobaczyłeś, prędzej czy później. I wyruszy w więcej niż jeden okręt. I ja również wtedy wyruszę. I wolałbym wyruszyć na własnym okręcie z lojalną wobec mnie załogą. -odparł Giordano spoglądając w oczy Fernandeza. Po czym zmienił temat rozmowy.- To dziwne czasy... zaraza się szerzy, trupy wstają z grobów, statki widma na morzu. Jeszcze czekać tylko ożywienia się działalności inkwizytorów kościelnych... i płonące stosy.
By po chwili znów powrócić, do interesujących ich spraw.- To wszystko. I może łupy z tej wyprawy.
Znów spojrzał na Fernandeza.- Wsadziła cię do loszku, byś nie mógł rozpowiadać co widziałeś i paniki siać w oku Zachodu. Dlatego nie rozpowiadaj o tym nikomu. Język trzymaj za zębami, bo jeśli za ciebie poręczę sam nastawię u niej karku. A jeśli mnie narazisz na kłopoty...-spojrzał na wyważone drzwi i na pobitego kapitana straży.- Mój gniew może byś straszniejszy od gniewu Marii Lucretii.
Oczy kapitana rozbłysły, a jego uśmiech stawał się coraz szerszy w miarę jak Giordano przybliżał swe racje.
- Będę wierny jak kochająca żonka i taktowny jak dworski fircyk - obiecał poważnie, a potem z uśmiechem wyciągnął przed siebie skute ręce i zagrzechotał pytająco kajdanami, a Giordano zyskał smutną pewność, że nie zdobył sobie jeszcze Hugo Fernandeza. Kapitan obiecałby mu złote góry i zaprzedał duszę samemu diabłu, byle wydostać się z lochu.
-„Na pewno będziesz duszyczko, bardziej wierny niż ci się zdaje.”- pomyślał di Strazza, mając już konkretne plany wobec niego. Uwolnił go z kajdan i z celi, korzystając z kluczy dowódcy straży. Zapewne byłby w stanie wyważyć kraty, ale... wolał odpuścić sobie kolejne popisy.
Fernandez zadeklarował lojalność, ale... wydawał się fałszywy w tych deklaracjach. A i jego ucieczka z Ferrolu świadczyła, że nie jest specjalnie wierny Sorelowi.
Ale to się miało zmienić.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 01-06-2011 o 14:05.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172