Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-01-2016, 23:31   #71
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Resztki oberży powoli się dopalały (jak na złość, deszcz, który wcześniej zacinał bez opamiętania, teraz się opamiętał i padać przestał), ale porucznik Ramsay załapał się jeszcze na końcówkę. Odgarnął butem spopielone drwa i odpalił grubo zrolowanego skręta od buchającej spod spodu czerwieni.

- „No i widzisz lalka”. – Ramsay głębokim wdechem rozniecił ognik tlący się w papierosie, charknął, splunął gęsto i oczyszczony jak należy był gotów znów tytoniowo się zanieczyścić. – „Miałaś powiedziane jasno, jedną rzecz do zrobienia, jedną sprawę do załatwienia. Trzymać się Revalda i pannicy. Być dla Ratiku okiem, uchem i jakim tam jeszcze akurat będzie potrzeba narządem. Prosta sprawa”.

- „Prosta?” – Lairiel demonstracyjnie, powoli jakby odstawiała pantomimę, obróciła głową wokół pobojowiska, które zostawiły po sobie szajka Hrabiego i Revaldowa drużyna. – „Skoro tak mówisz”.

- „Mmmmmmmmm…” – Porucznik zaciągnął się potężnie i aż zamruczał z zadowolenia. Można by przysiąc, że ogorzała, męska twarz mu się rozpogodziła, pojaśniała. – „Dobrze, dobrze”.

– „To nie tak, że nie mogłam… Że nie chciałam kontynuować misji…” – Elfka wyczuła swoją szansę. – „Po prostu usłyszałam, że tu będziecie, że jest okazja, żeby zdać raport. Przekazać nowiny, donieść jakie są jego plany, czego chce Legion, czego…”

- „Doooooooobra” – przerwał bezceremonialnie Ramsay. – „Skończ bzdury opowiadać. Gdzie oni jechali, tu gdzieś na polanę w pobliżu? Narwać jagód przy leśnym strumyku? Odwiedzić rusałkę pod jesionem?”

Papieros skończył swój żywot w dole wykopanym przez żołnierzy za gumnem. Razem praca szła raźniej i do solidnego okopu udało się upchnąć już prawie połowę ciał zabitych. Zostawała druga, na ogół dymiąca smrodliwie pod niedogaszonymi jeszcze resztkami karczmy.

- „Miałaś być z nimi w kluczowym momencie, kiedy będą u celu. Ale nie, wystraszyłaś się. Uciekłaś, zrejterowałaś, dałaś zwyczajnie ciała”.

- „W żadnym wypadku” – broniła się dziewczyna. – „Jak mówiłam, musiałam zaraportować, że…”

- „Wiesz jak Revald Krull karał swoich żołnierzy za dezercję?” – Oficer schylił się zgarniając z ziemi kawał osmalonego drewna zasłaniający wejście do piwniczki. – „Wiesz”.

- „Jak mówiłam, to nie była dezercja. Mam fakty, które…”

- „Była-nie była”. – Wzruszył ramionami Ramsay. – „Może i nie była. Tego się już nie dowiemy”.

Ton nie sugerował nikogo konkretnie, raczej zdawał sprawę z rzeczy – oficersko i rzetelnie – ale jednak nie był bezosobowy. Gruby, ciężki kawał poczerniałej od sadzy dechy wyskoczył nad pogorzelisko, wzniósł się w rękach porucznika i z hukiem, jak zapadające wieko skrzyni, rąbnął kobietę po głowie. Nawet nie zamroczona, po prostu powalona na ziemię jak ścięta nożem padła twarzą w zwęglone resztki ław i rozbite, ponadtapiane szkła butelek. Porucznik poprawił, walnął raz jeszcze, znów w głowę. Tym razem z góry. Dla pewności.

- „Jak masz powiedziane: rób, masz robić”. – Drab pochylił się nad nieprzytomną dziewczyną i brutalnie, ciągnąc za włosy, powlókł ją za sobą. – „Trzeba robić, a nie mędrkować. Nowe fakty, wielkie mi co!

- „Panie poruczniku?”

- „Sypać Arf, sypać”. – Ramsay spojrzał na zaległą w dole między trupami elfkę i pokiwał głową z dezaprobatą. – „Znamy nasze fakty, głupia. Twoja rzecz to być na miejscu, a nie przylatywać z nowinkami. Ale skoro ty tego nie potrafiłaś, ktoś inny będzie potrafił”.

- „Brald?”

- „Tak panie poruczniku?”

- „Czy wszyscy wsiedli na łódkę? Sprawdziliście ciała?”

- „Tak panie poruczniku, wsiedli” – potwierdził skrzętnie adiutant. – ”Wsiedli wszyscy którzy powinni”.
 
Panicz jest offline  
Stary 22-01-2016, 08:28   #72
 
pppp's Avatar
 
Reputacja: 1 pppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skał
Przebierając łupy Hrabiego Robert zastanawiał się, co mogło się zdarzyć u elfki, która opuściła ich drużynę. Wymyślił szereg wariantów, od dołączenia do elfiej grupy rabusiów do rewitalizacji okolic faktorii, ale żaden nie wydawał mu się szczególnie prawdopodobny. Ech, ta okropna niepewność. Może przynajmniej Lairiel napisze do nich list, kiedy to całe zamieszanie się skończy, inaczej Robert nigdy się nie dowie, co ją spotkało po odłączeniu się od reszty zespołu. Nigdy to naturalnie rzecz bardzo subiektywna, przecież zawsze mogą zajść jakieś nieprzywidywalne okoliczności, a wtedy ścieżki Roberta i Lairel przetną się ponownie.
 
pppp jest offline  
Stary 24-01-2016, 15:52   #73
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Cumy odcięte, tyki w dłoń, wiosła raz-raz, ramię przy ramieniu, naprzód!

Dubas uwolnił się ze smyczy, targnięty wartkim rzecznym nurtem zakołysał się tanecznie, ucieszony swobodą skoczył na idące z nurtem fale i pognał w głąb lasu. Płonące, zdewastowane Devren zostało z tyłu. Okolica migotała w płomieniach. Pożar, niby sceniczne światła przy bisach, jasnością podkreślał zasłużonych aktorów spektaklu. Truposze Hrabiego, malowniczo posiekani, czerwieniejący rumianie, budowali tło. Wściekły, złorzeczący bogom i ludziom Legrun wygrażał pięściami nieobecnym winowajcom – z nastroszoną, zelektryzowaną brodą i czupryną urósł jeszcze, wyglądał jakby w przypływie furii miał się lada moment zmienić w leśnego zwierza. Ranni jęczeli zgodnie jak przystało na chór, a wpuszczeni na dziedziniec żołnierze tupali rytmicznie i pod komendę. Ten etap był już zamknięty.

Całe szczęście, że na pamiątkę drużyna Revalda zabrała suweniry. Statek i – w kłopotliwym gratisie – załogę. Jedno i drugie miało jeszcze nie raz przypomnieć wędrowcom o starym Hrabi i leśnej faktorii.

* * *

Stateczek, u początków bezimienny, bądź zwany krótko Łajbą czy z nutą pieszczoty Deseczką, odkąd wpadł w ręce Hrabiego mianowany był Diuszesą. Nazwa, czy to objaw megalomanii ś.p. właściciela czy po prostu uczucia, była trochę na wyrost. Barka nie miała więcej niż 70-80 stóp długości, a w poprzek zmieściłaby może trzech stojących z rozpostartymi ramionami Revaldów.

Jak przystało na jednostkę rzeczną była płaskodenna, z niewysokimi burtami i stanowiskami dla wiosłujących – czterech po jednej, czterech po drugiej stronie. Na rufie miała skromną przybudówkę, która przy wejściu zmuszała do skłonów, ale w środku gościła już przyzwoiciej, bez przymusowego aerobiku przy poruszaniu. Tu ćwierćork urządził sobie kapitańską kajutę: zestaw skrzyń i pak, które miały zastępować meble. Jedne, obłożone suknem były zdecydowanie wypoczynkowe, inne – ustawione w gabinetowym porządku – służyły za miejsce pracy. Na nadbudówce, wyżej, dwa susy po schodkach, było miejsce dla sternika, któremu dla towarzystwa pozostawiono spory zestaw paczek i kufrów. Na środku łajby, mocno obstawiony resztą pakunków, wznosił się maszt z chwilowo ściągniętym żaglem. Z całą pewnością atut przy kursach w górę rzeki, albo na otwartej przestrzeni, ale przy spływie ku morzu przez leśną głuszę póki co niepotrzebny. Na dziobie, zakończonym spiralną, zwiniętą w U belką było miejsce na narzędzia i cały okrętowy osprzęt – piły, młotki, liny, haki i całą masę innych rzeczy, które zalegały trochę głębiej i do których trzeba było się dogrzebać.

„ – I to chyba tyle” – zdał raport Keridan, kiedy już jeden z bardziej służalczych załogantów zakończył jego tour po jednostce. – „Na razie nurt jest wartki, ale póki jeszcze nie świta nie ma co wiosłować. I tak płyniemy szybko, gówno widać i łatwo będzie władować się na jakieś bale, albo konary. Niech ktoś czuwa przy tykach, a Hrabiowskich radzę usadzić na stanowiskach. Niech będą gotowi do wioseł w razie nagłej potrzeby”.

„ – Dobrze”. – Revald nie oponował. – „Kto może niech wypoczywa, ale cały czas musimy mieć pod bronią co najmniej piątkę ludzi. Zawsze choć jeden człowiek w przewadze nad naszymi gospodarzami. Patrzę na nich i widzę samo dobro”.

- „Pewnie uśmiechaliby się szerzej gdyby zostały im jakieś zęby”.

- „Im mniej uśmiechów tym lepiej. Najlepiej, żeby położyli uszy po sobie i siedzieli cicho. Jak nie będą otwierać gęby jeden do drugiego to mamy pewność, że nam nie nabrużdżą”. – Rycerz podparł się o stojącą z tyłu beczkę i machnięciem ręki przywołał do siebie Jaspera i Kaeasę. – „Wy dwoje nie oberwaliście w walce, gratulacje. Pierwsza tura czuwania jest wasza. Wierzę, że Gaspard też poda pomocną dłoń. Potowarzyszymy wam z Tristanem. Reszta niech czeka na swoją wachtę”.

* * *


- „Oho, trochę nam zejdzie na tym grzebaniu”. – Kufry na kufrach i skrzynie na skrzyniach zastawiały większą część rufowej kajuty. Robert miał absolutną rację. – „Wygląda na to, że większość towaru to sukno. Wełna, ale jest i jedwab. No i te buteleczki, sporo tego. Olej z…”

- „Olej z hakozębu, ten ciemniejszy. Ten jaśniejszy, dobrze się przyjrzyj, wyciąg z orzecha skałodrzewu” – wyjaśnił Malcolm odkorkowując dzbaneczek i zaciągając się ziemistym, zawiesistym aromatem. – ”Hakozęb impregnuje drewno, służy w odpowiednich proporcjach z wodą jako kolorowy barwnik, jest używany przy atramentach i farbach. No i poza tym bezbożnicy…”

- „Tak, wiem dziadku. Bezbożnicy suszą go i palą, albo wciągają skruszone bryłki. Daje rzekomo nadludzką siłę”. – Młodszy Tumuliz chciał pokazać, że sroce spod ogona nie wypadł i wie przecież swoje. – „Za to wyciąg ze skałodrzewu stosuje się zarówno do perfum, jak i w garbarniach, przy utwardzaniu pancerzy. Może być używany jako przyprawa, słynie z pikantno-słodkawego smaku, a działa też jako składnik maści na szybsze zasklepianie ran i obrzęki. No i podobnie jak hakozęb, po wysuszeniu, w formie proszku jest stosowany jako narkotyk i afrodyzjak”.

Siwy Tumuliz spojrzał na wnuka przeciągle i po krótkiej chwili kiwnął lekko głową. Można byłoby uznać to nawet za oznakę zadowolenia, coś jakby pochwałę.

- „Dobrze, że coś jednak tam wiesz. Wiesz też pewnie, że skoro mamy je już posortowane w buteleczkach, a nie w garncach czy dzbanach to pewnie zostały zrabowane komuś, kto przeznaczył je już bezpośrednio na aromaty czy olejki. I jako takie są warte spory pieniądz”. – Malcolm wychylił się na moment poza kajutę. Zmierzający do środka kompani planowali złożyć swoje strudzone członki na wyłożonych belami sukna skrzyniach. – „Gdyby jednak ktoś – czyn to wielce niegodny (chyba, że intencje za nim czyste, a cel słuszny) – postanowił te płyny przerobić na proszki, oczyścić. Wtedy, o, wtedy byłyby warto jeszcze więcej, dużo więcej”.

- „Khe-khe… Tak, tak. Lady, proszę, proszę. Można powiedzieć, że posłania już czekają”. - Rycerz wskazał wchodzącym umoszczone po bokach salki legowiska. – „Właśnie sobie, uch...”

Mrok buchnął znienacka, wylał się przed oczy jak farba. Tumuliz zakręcił się jak fryga i nieprzytomny zwalił na posłanie. Miał fart, miękka wełna i jedwab wygłuszyły upadek, lądowanie było mięciutkie.

- „Spokojnie młoda damo”. – Malcolm położył rękę na ramieniu Isabel, która ułożyła Tyraylona na posłaniu i zaraz biegiem dopadła drugiego z rycerzy. – „Nic mu nie będzie. Jest osłabiony, niech odeśpi. Ty też się kładź, za tobą nie lada wieczór”.

Ruda rezolutnie pokręciła głową i zakasała rękawy szaty. Biel zdobiły już fantazyjne, krwawe uplamienia i geometryczne figury z zaschniętej juchy.

- „Ja wiem co sobie myślicie panie Malcolmie. Przeze mnie to wszystko, przeze mnie cała ta krew”. – Dziewczyna zbladła jeszcze bardziej arystokratycznie, wamiprzo niemal. – „A ja jadę sobie z wami jakby nigdy nic, jak pakunek, wieziona z tyłu wozu jak pasażer. Jak turystka. Zwiedzam, oglądam, a za mój przejazd wy płacicie krwią”.

Malcolm nie odezwał się. Dyskretnie przejechał wzrokiem po zaległych na posłaniach Robercie, Tyralyonie, Keridanie i Gnorim. Całe szczęście, przy jego rozbieganym spojrzeniu łatwo było to ukryć. Właściwie, nawet nie było trzeba.

„Nie mogę walczyć, jak wy – nie umiem. Wierz mi, panie, gdybym potrafiła nie jechałabym tu. Jechałabym na południe. W serce Marchii, tam walki starczy dla każdego. Tam jest dość krwi, ugasi każdy apetyt”. – Ręce miała roztrzęsione, małe i wiotkie. Mimo wszystko wiedziała co robi. Sprawnie zerwała i zrolowała bandaż ściśle owijając zranienia rycerza. – „Też jesteście z Marchii panie, prawda?”

- „Spędziłem tam kawał czasu” – odpowiedział wymijająco Tumuliz.

- „Kiedy upadła Marchia… To nie był mój koniec, nie koniec dla mojej rodziny. To się zdarza cały czas, wiem. Wiem, że tłumy uchodźców płyną z każdej strony i szkoda łez. Że upadają rody, zamki, miasta. Że nie da się żyć załamując ręce, że każdy dookoła może się ścigać na podobne historie jak moja. Konkurs o uwagę i współczucie”.

Śpiąca dziewczynka zakwiliła przez sen zwracając na siebie uwagę Isabel. Tak, jej słowa znajdowały potwierdzenie nawet teraz. Choćby dziś tylko, tuż obok, pod ręką znalazła się kolejna sierota.

- „Ale co kiedy upada sens? Kiedy upada sama logika, cały ten układ, na którym budowano?” – Przykryła Tumuliza wełnianą płachtą i poszła opatrywać krasnoluda, który dopiero po długim namawianiu zgodził się wyleźć ze swojej puszki. – „Wykorzeniono cały naród. Nie wszyscy zginęli. To by było łatwiejsze. Bylibyśmy kolejnym cmentarzyskiem, wspomnieniem, o którym ktoś napisałby w kronikach i gdzie hieny zapuszczałyby się na szaber. Rupieciarnia z pamiątkami po zapomnianym narodzie”.

- „Bardzo ponura wizja” – wtrącił Malcolm. – „To byłoby to łatwiejsze rozwiązanie? Lepsze?”

- „Nie powiedziałam lepsze, mój panie. Łatwiejsze. Spokojniejsze dla tych duchów, które teraz kołaczą się po sąsiednich państwach – bez niczego, z całym sensem i porządkiem życia, który runął w gruzy wraz z Marchią. Ludzie wyrwani z codzienności z korzeniami, nieprzyjemni intruzi w świecie na zewnątrz”.

- „Wielu potrafi zachować nadzieję, odnaleźć się na nowo”.

- „Wielu nie wychodzi poza dziś i modli się tylko, żeby jutro nie było gorzej. Ale na strachu nie da się budować. Trzeba budować na nadziei. Sam Legion choćby, weźmy Legion Sprawiedliwości mój panie”.

- „Co z nim, pani?”

- „Szlachetni ludzie. Budowali ten kraj. To działanie nadawało im sens, a oni tworzyli go dla innych. A czym są dziś, wyrwani z domu, przybłędy na łasce markotnego sąsiada, przejadający resztki majątków? Dziś prześcigają się w knuciu i kombinacjach, staczają coraz niżej”. – Lady wzięła głęboki wdech i zabrała się za kolejnych rannych. – „Nawet ten mężczyzna, który zaatakował nas wczoraj, ten który cię zranił panie. Wujek skojarzył go, też był szlachcicem. Kiedyś przyzwoitym człowiekiem, żołnierzem. W Ratiku okazało się, że może ledwie wysługiwać się innym. Brudzić dla nich ręce. Został zwierzem, bez żadnego jutra na horyzoncie zadowolił się tym, co ma dziś. I nie wybrzydzał”.

- „Czyżby to było szukanie usprawiedliwienia dla pospolitego łajdactwa, moja pani?”

- „O nie, w żadnym wypadku. Nie usprawiedliwiam tego, nie ma tu usprawiedliwienia”. – Isabel w przeczące kręcenie głową włożyła tyle siły, ile tylko się dało. – „Tu nie chodzi o pojedynczego człowieka i oceny pojedynczych czynów. Jeden pozostanie prawy, a inny stoczy się w nikczemność. Ale my mamy szansę, by uchronić wielu przed wyborem. Przed życiem tułacza. Losem, gdzie w przeszłości są popioły, a przed sobą nic. My damy ludziom nadzieję. Odbudujemy sens”.

- „Bardzo pięknie” – pochwalił Malcolm. – „Rozumiem, że odzyskanie pani dziedzictwa to pierwszy krok do odbudowy dawnej Marchii. I rozumiem, że wielu może naprawdę być sercem z nami, ale to nie będzie krótka droga. I wielu może stracić do niej serce”.

- „Panie, czy po tym, co dziś widziałam mogłabym myśleć, że będzie łatwo? Ale będzie w tym cel. Będzie w tym sens, który można dzielić z innymi.” – Isabel zakończyła doglądanie rannych i lekko, mimo uginających się pod nią nóg, spoczęła na wolnym posłaniu obok Hrabiowskiego „biurka”. – „To będzie ciężka przeprawa, dokładnie tak jak mówicie panie. Ale wierzę, że jeśli mój wujek będzie miał przy boku wiernych ludzi, takich przyjaciół jak wy, zbudujemy razem coś wielkiego”.

* * *


Pogoda wreszcie się poprawiała. Krople deszczu nie plumkały już wokół sunącej żwawo łodzi, a ptaszyska na lewo i prawo powoli, nieśmiało zaczynały ćwiczenia z porannego śpiewu. Pod wznoszącymi się wysoko koronami olch i topoli przebłyskiwały pierwsze słoneczne świetliki, brzask odmieniał leśne brzegi, odzierał pokraczne konary z szarości i stopniowo, krok po kroku, jedna smuga światła po drugiej, malował nabrzeża na zielono.

Nie sposób było nie odczuć ulgi. Tristan, który przez całą drogę czuwał na dziobie, wyprostowany jak chart, węszący z zawieszoną na bosaku latarnią za rzecznymi przeszkodami mógł wreszcie poluzować postawę. Nawet Revald, który stał przy sterniku na rufie, niewzruszony podskokami łodzi, zastygły jak posąg, z rękoma splecionymi na piersiach, prowokująco luźnymi, zachęcającymi pilotującego stateczek Grega, by spróbował szczęścia. Nawet Revald rozchmurzył się nieco, wystopniował marsa na czole na mniej złowrogi poziom. Gaspard, Kaeasa i Jasper, którym przypadło w udziale czuwanie w środkowej części dubasu, między podrzemującymi przy wiosłach chłopakami Hrabiego, też nagle poczuli się dużo lepiej.

- „Słuchaj… Nie wiem, czy znasz się na takich rzeczach. Jeśli nie – nie ma sprawy”. – Snow zagaił opartą o maszt elfkę wygrzebując coś z kieszeni. – „Dostałem od Revalda, mówi, że chyba magiczne. Mogłabyś może… Powiedzieć coś więcej?”

- „Ooo mój drogi, to cię będzie słono kosztowało”.

Widząc stropione spojrzenie kompana elfka roześmiała się perliście.

- „Żartuję tylko. Pewnie, daj, zobaczę co da się z tym zrobić”. – Kobieta po kumpelsku szturchnęła Jaspera w ramię i zgarnęła od niego szary, żelazny pierścień. – „Będę pewnie potrzebowała chwili, ale nie bój się, za burtę z nim nie wyskoczę”.

* * *

Gaspard odwrócił się z zaciekawieniem. Dźwięczny, ciepły śmiech elfki jakoś nie bardzo pasował do wydarzeń, które towarzyszyły kompanii w ostatniej dobie. Tak mało wystarczało by odwyknąć od normalności? Stop, mało, niewłaściwa miara. Mało tego nie było. Po prostu czas był krótki. Krótki, ale gęsto napakowany kurewstwem. Nie było co spuszczać nosa na kwintę, elfka miała rację.

- „Może jeszcze po razie, co?” – Jauffret pochylił się w stronę siedzącego po przeciwnej stronie łodzi bruneta. Zagadał do niego wcześniej i nawet potrajkotał trochę, ale niedużo było w tym dialogu. Więcej wysiłku ze strony Gasparda, niż szansy na konwersację. Krótko ostrzyżony, Brevin – tyle udało się od niego wyłuskać – bał się. Zwyczajnie się bał. Czemu się dziwić? Zagadywał go gość, który jeszcze godzinkę-dwie temu szlachtował ludzi, z którymi przez ostatnie pół roku Brevin spędzał większość dnia i nocy.

- „Nigdzie się nie wybieram, więc nie zaszkodzi”. – Przemytnik podziękował za butelkę i chlusnął sobie sumiennie. Wspólna praca. To był zdecydowanie najlepszy pomysł Gasparda. Jeśli chciał pozować na kumpla nie byłoby łatwo, gdyby dalej stał nad wioślarzami z bronią w pogotowiu. Poganiacz niewolników wyczekujący szansy, by smagnąć batem nieposłusznych. Zamiast tego siedział razem z nimi przy wiosłach. Opłaciło się.

- „To co tu w końcu macie na tej łajbie, co za ładunek? Ten cały ambaras byłby o parę skrzynek tego gówna?” – Gaspard poklepał szkło butelki i wyszczerzył się głupkowato. – „Nie gadaj!”

- „Przestań, tym ścierwem Szkarłatni pewnie torturują jeńców. Nie, na łodzi jest sukno, olejki, jakieś perfumy, przyprawy. Wszystko, co Hrabia zdarł z jakichś kupców z regionu. Do tego sporo skór i futer, które dostał w faktorii, albo które jego zbóje złupili na leśnych rajdach po okolicznych wioskach”.

- „Kawał chuja, mówiłem od razu. Ale ładnie sobie tu jednak wszystko wyszykował, nie? Ile to może być wszystko warte?” – Szlachcic pomachał butelką i teatralnie przygnębiony jej pustką wyrzucił naczynie za burtę. – „Teraz, jak go nie ma, zrobimy chyba wszyscy razem na tym przyzwoitą sumkę”.

- „O, jak nic jest tu mały majątek. Jakby dopłynął z tym do mety to może byłby już i prawdziwym hrabią, kto to wie” – Czarny wzruszył ramionami. - „Miał tam z kimś umówiony jakiś geszeft, dokumenty pewnie zostały przy nim albo na rufie. Były weksle i inne takie”.

- „Dobrze wiedzieć, stary, dobrze wiedzieć”. – Gaspard uśmiechnął się promiennie. – „Będziemy bardzo bogatymi ludźmi”.

- „Bogowie dajcie”.

* * *

- „Wstałeś, panie”. – Dziewczynka, nastroszona, z oczami napuchniętymi od łez i blada niby strzyga wyglądała jak siedem nieszczęść.

- „Tak, th-aak Klaro” – Tyralyon z trudem podniósł się na tyle, by móc podeprzeć się chociaż na ramieniu. – „Dziękuję, że tak o mnie dbałaś. Co bym bez ciebie zrobił”.

Nie przewidział tego, ale kto by przewidział. Poza Malcolmem, który zdążył się rozmnożyć i odchować potomstwo nie było chyba nikogo, kto miałby doświadczenie z własnymi dziećmi. A przynajmniej na tyle długie, by można było mówić o wychowaniu. Dziewczynka zaś – takie jej prawo – rozbeczała się po prostu. Rozbeczała się strasznie, smutno i żałośliwie. Nie jak bachor przy skaleczeniu, ale jak istota, która rozumie dlaczego płacze. Patrząc z trudem spod oklapniętych, zaropiałych od snu i wciąż przyciężkich powiek Tyralyon zobaczył, choć żaden był z niego pedagog, że źle ocenił dziewczynkę na wstępie. Faktycznie, była drobniutka, szczuplutka, pewnie chorobliwe stworzonko, ale choć była nieduża i ważyła pewnie tyle co sześciolatka musiała być starsza. Tak, widać było po buzi i po tym jak mówiła.

- „Ccc… Cc-ccco pp… ppan be-beee… beze mnie?” – Rozbeczana, krztusząc się łzami, trzęsła się cała. – ”Pp… Tt-ttoo ja, j-ja bym nie-nie żż… żyyłaa… Ja bb-byym nie żyła… Jak rodzice…”

Tu płacz stał się jeszcze rozpaczliwszy i naprawdę dramatyczny. Przed takim wyzwaniem Tyralyon jeszcze w swoim życiu nie stawał i nie wiedział do końca, jaki na takiego stwora dobierać oręż. Zbudzeni płaczem dziewczynki podróżni nie bardzo wiedzieli, czy tulić małą istotkę, pocieszać, wyganiać na zewnątrz, czy co do diaska? Isabel poderwała się z posłania, schwyciła dziecinę w objęcia, mocno przytuliła do piersi czekając aż Klara się wyłka. Przynajmniej na tyle, by kontynuować. Stulone w uścisku wyglądały jak rodzone siostry i widać było, że mała może u szlachcianki liczyć na prawdziwie siostrzane uczucie.

- „Tt-ttto, to pan… I pan G-ggnori… Ww-wwy mm-mnie urato-uratowaliście… J-ja-ja…” – Decydująca fala łez minęła. Trochę to potrwało, ale spazmy przeszły i dziewczynka chyba miała siłę, by mówić. Tyle o ile. – „W-ww… Widziałam je. Widziałam je… T-ttee… Stwory”.

- „To był sen Klaro, zły sen” – spróbował znów rycerz. Dalej obolały, z charczącym głosem, ledwie zdołał usadzić się z oparciem o poduchę ze zrolowanych, naciętych kawałów jedwabiu.

- „Nn-nnie… Nie mówię o lesie, nie. Mówię o nich… Co-coo… Stworach. Stworach, c-co zabi… Zabili rodziców” – Oczy dalej zalewały się łzami, a oddech był ciężki, ale dziewczynka chyba naprawdę się zawzięła. – „Widziałam ich… Całą tró-ójkę”.

- „Co… Kogo widziałaś?” – Ośmielony kiwaniem głów towarzyszy Tyr zapytał wprost. Dziewczynka chyba sama chciała się tym podzielić, więc może tak było najlepiej. – „Spokojnie, teraz jest dobrze, jesteś z przyjaciółmi”.

- „Ogogogogo… Og-gog-ogogo…”

Zgromadzeni zasępili się.

- „Jeden… Jeden tak robił cały czas, jak małpa, goryl. Ogogo-ogogo, w kółko tak. Był wielki, wielki jak wóz, większy niż karoca cała, ogromny” – Klara pokiwała głową, jakby ten gest nadawał słowom tym większą prawdziwość. – ”Drugi, t-tte-ten był… T-ten dowodził… R-rozkazywał. Łysy, wielki… Nie taki duży jak ten Oggo, nn-nie, ale też wielki… Z-z-z wielką blizną, pocięty na głowie…”

Towarzystwo znów spojrzało po sobie nad głowami dziewczynki, niepewnie, poszukując w pamięci obrazów, które pasowałyby do tego piekielnego duetu. Tylko Malcolm podrapał się w brodę, jakby przeczesując pamięć natrafił na coś, nad czym trzeba byłoby się zastanowić.

- „I była… Była jeszcze… Była jeszcze z nimi elfka… M-m-miała te u-uszy tak jak… Jak pani Kaeasa, długie… I-i-i…”

- „Dobrze, już, dobrze. Jesteś naprawdę dzielna dziewczyna” – zainterweniował Gnori. Krasnal złapał Klarę jak kociaka i delikatnie ułożył na pościeli. – „Przed nami jeszcze długa droga, na pewno jeszcze wszystko nam powiesz, ale teraz musisz jeszcze się wyspać. Dopiero świta, śpij, śpij. Obudzimy cię na śniadanie”.

* * *


Płynęli z nurtem cały dzień, omotani spływającym z lasów babim latem i listkami, które zerwane jesiennymi podmuchami zaczynały zlatywać się tu i ówdzie. Wśród łęgów, poskręcanych, kostropatych wierzb, olszy, topoli i wiązów nie widać było śladu człowieka. Wszędzie zieloność, raz jaśniejsza, gdy mech wysoko oblepiał pnie, raz ciemniejsza, w błotnistych barwach wodnej roślinności. Jaka by nie była – była żywa i odprężała, dawała nadzieję. Miła odmiana po aż nadto obfitej inwazji czerwoności z poprzedniego wieczora.

Nurt z czasem zaczął zwalniać, stał się mniej bystry, woda zmuliła się i przyciemniała. Żwirowate dno, które wcześniej można było bez problemu dostrzec zza burty zniknęło za nieprzejrzystą, ciemnozieloną taflą. Teren wokół też uspokoił się, spłaszczył i wyciszył. Spadek wysokości, który napędzał nurt zniknął, rzeka spłynęła w nieckę i rozmyła się na boki w dziesiątkach niewielkich cieków i odnóg. Wciąż była żeglowna, ale szybkość podróży wyraźnie spadła. Tym bardziej, że w coraz bardziej zabagnionym terenie więcej było plączącego się w wodzie tałatajstwa i trzeba było mieć baczenie, by nie władować się w kłopoty. Kolory zaczęły powoli wygasać, zieloność spłowiała i ustąpiła zapadającej szarówce, a bulgoty i skrzeki na pobliskich bagniskach nasiliły się.

W takich okolicznościach osada, która rozłożyła się na prawym brzegu, akurat przed rozlaniem się rzeki w szerokie, bajorkowate bagnisko, była wybawieniem. Przede wszystkim dla żołądków podróżnych, bo już przy sutym śniadaniu okazało się, że skrzynka zapasów z Hrabiowskiej kajuty była jego prywatnym zestawem przekąsek, a czekające na załadowanie zapasy świeżego żarcia zostały na pomoście w Devren, tuż-tuż przy łodzi, ale ostatecznie o jedno tuż za daleko.

- „Lepiej się tu zatrzymać, panie”. – Brevin mówił do Revalda z opuszczoną głową, ale zachęcony przez Gasparda nieco śmielej podniósł spojrzenie. – „Dalej jest bagnisko, bardzo słaby nurt. Da radę przepłynąć, oczywiście, ale mało co będzie widać, a tam akurat nie jest tak luźno na szlaku jak dotąd. Z wody wyrastają korzenie, zwalone drzewa. Łatwo się na coś załadować. Lepiej za dnia, odpychając się tykami i wiosłując, mając baczenie”.

- „Słyszałem o tym miejscu. Ta osada…”

- „Wodniki, panie. Jeśli zmierzcha się i ktoś widzi, że nie lza mu płynąć dalej przed nocą – nocuje tutaj. Okoliczni polują tu na piżmaki, ptactwo, łowią ryby, handlują na rzece. Postawili małą karczmę dla podróżnych. I…” – Przemytnik wzruszył ramionami. – „I chyba tyle. Żadnych szczególnych atrakcji”.

- „Atrakcji mieliśmy już dość do tej pory” – Keridan poprawił broń przy pasie. – „Mam nadzieję, że tobie też starczy”.

* * *


Z pomocą tyk i bosaków zacumowanie dubasu nie stanowiło większego kłopotu, załoga łatwo uporała się z odstawieniem łodzi do bezpiecznej zatoczki i po trapie zeszła na mokry piasek osady. Co by nie mówić, Wodniki były osadą. Nie były już obtoczonym palisadą zbiorem skleconych naprędce konstrukcji, które składały się na Devren. Tutaj mieliśmy ostrokół od strony łęgu, w sercu wioski szereg dużych chat z alkierzami i sporo rozrzuconych jak popadnie kureni na obrzeżach, przycupniętych nad samą wodą, wśród porozciąganych na drągach, suszących się sieci i pułapek na raki. Wśród tego wszystkiego leżały powyciągane daleko w piach czółna i wiosłowe łódki, gdzieniegdzie jeszcze doglądane przez powracających z polowania mieszkańców.

Nikomu nie paliło się do wycieczek, bo też i niewiele było do zwiedzania – Gnori, który chętnie odwiedziłby lokalnego kowala postanowił wcześniej zasięgnąć w sprawie języka u karczmarza, więc on również ruszył z resztą pospołu do jedynego gościnnego miejsca w okolicy. Zajazd, „Rybeńka”, pieszczotliwość właściciela nieodwzajemniona przez ponurą, pomagazynową stodołę usadzoną na wodzie na ponadgryzanych balach, był przede wszystkim duży. I tyle chyba w temacie cech, które nie byłyby w jego ocenie jednoznacznie negatywne. Środek był ponury, cuchnął (bądź pachniał – sprawa indywidualna i zależna od stopnia burczenia w brzuchu) wędzoną rybą i za cały wystrój służyły mu pozawieszane gdzie popadnie sieci, wiosła i rybie trofea. Czasem imponujące, ale częściej zżarte przez czas i pokawałkowane.

- „A witam, witam” – Łysawy, z rzadkimi już tylko kępkami siwizny na czaszce, oberżysta nadrabiał defekt natury imponującym, sumim prawdziwie wąsem, który jak u prawdziwej ryby wił się od lewej do prawej. – „W sam raz przed nocą, co? Proszę, szanowni, proszę. Zaraz ugościmy”.

- „Dobrze słyszeć”. – Gaspard wychynął gospodarzowi przez ramię, niuchając za źródłem sympatycznego zapachu, który w przeciwieństwie do ogólnej rybnej stęchlizny dawał nadzieję. – „Tego co tak zalatuje poprosimy. Dużo jak się da”.

- „A da się, co by się miało nie dać, szanowny. To raki. Raki z koprem, cebulą i czosnkiem” – pochwalił się opiekun „Rybeńki”. – ”Jak by było mało to szczupak w śmietanie się robi. A do tego…”

- „Weźmiemy”. – Revald położył na kontuarze stosik monet, które z całą pewnością zamykały żywieniowe problemy całej gromadki. Na dziś i na daleką przyszłość. – „Zasłużyliśmy. Niech będzie najlepsze co ma być. Ile wlezie”.

- „To rozumiem” – ucieszył się Gaspard, który znalazł wreszcie coś, co mógł w Revaldzie polubić. – ”I piwa do tego. Ile wlezie”.

* * *


Usadzono ich w ogólnej sali, przy oknie, z którego mieli cały czas widok na łódkę. Dla bezpieczeństwa rozświetloną kilkoma latarniami, zawieszonymi od rufy po dziób, co kilka metrów, by żadnym magicznym sposobem nie zeszła im z oczu. Coby uniknąć i problemów z niesprawdzonej wierności załogą usadzono każdego z dala od siebie, między członkami właściwej kompanii, uniemożliwiając wzajemne podszeptywanie i gadki, ale dając każdemu szansę swobodnej wypowiedzi na otwartym forum. Gadanie zresztą nikomu było nie w głowie. Nie kiedy burczące brzuchy poczuły, że zbliża się strawa. Najazd raków i szczupaków całkowicie położył obronę gości „Rybeńki” i dobre maniery upadły. Została entuzjastyczna, żarłoczna konsumpcja. Dopiero po euforycznym ogołoceniu talerzy, w którym udział brali wszyscy – od dystyngowanej lady po surowego Revalda – przyszła pora na rozmówki. I wtedy swoją szansę wypatrzyli czterej faceci dotąd zasiadający przy stoliku w drugim końcu izby.

- „Ahoj, ahoj” – odezwał się pierwszy, wysoki, malarycznie żółtawy brunet w szarym kaftanie. – „Podeszlibyśmy wcześniej życzyć smacznego, ale widzę, że było smacznie i bez tego. W każdym razie, miło widzieć. ‘Diuszesa’, prawda?”

- „Pr…” – Greg, zgromiony spojrzeniem Krulla zmilkł w pół słowa.

- „Spokojna głowa. Jestem Heinrich, mieliśmy tu na was czekać”. – Człowiek poszperał chwilę za pazuchą i za moment wyłożył na blat złotawą monetę z krukowatym ptaszyskiem. Taką samą, albo mocno zbliżoną do tej, która trafiła w Jasperowe posiadanie. – „Hrabiego coś nie widzę? Poszedł jednak lasem?”

- „Lasem” – potwierdził krótko Robert. – „Lasem poszedł”.

- „Jego towar, jego sprawa. Jak ruszamy, jutro rano?”

- „My?”

- „No wybaczcie, miałem być tylko z Ervingiem, ale Hans i Rotfryd też potrzebują szybkiej wycieczki do Johnsportu”. – Heinrich po kolei pokazał palcem na każdego ze swoich kompanów. Rudobrodego dwudziestoparolatka i dwóch dochodzących czterdziestki krępych, zbitych brunetów. – „Dobre chłopaki, silne, będą mogli powiosłować jak będzie trzeba. Jak Hrabia chce być centusiem to i zapłacą za siebie, żadna sprawa”.

- „Plany się zmieniły” – skwitował sprawę Revald. – „Nie ma miejsca”.

Heinrich popatrzył po swoich chłopakach ze zdumieniem i rozbawieniem, wzruszył ramionami i mądrze zrobił głupkowatą minę.

- „Serio? Będziemy się teraz cackać, obchodzić, obwąchiwać?” – Dłoń w skórzanej rękawicy z uciętymi palcami wylądowała na stoliku i zakreśliła okrąg wokół położonej na drewnie monety. – „Heinrich Kessler. Z Johnsportu. Wy macie *całkowicie legalny* ładunek hakozębu i skałodrzewu, a ja mam na miejscu dopilnować, żeby – tracąc może trochę na legalności – zyskał mocno na wartości”.

Facet uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby strofował sam siebie, że musi mówić takie oczywistości.

- „Cały proces jest umówiony z moimi ludźmi. Nie blefujcie teraz, że Hrabia znalazł kogoś innego, żeby to załatwić, bo to bzdura”. – Heinrich wypiął dumnie pierś i puścił oko do ogryzającej resztkę szczupaka Kaeasy. – „Żeby załatwiać takie sprawy jestem ja. Najlepszy i jedyny. Wasz kum Heinrich”.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 25-01-2016 o 08:31.
Panicz jest offline  
Stary 26-01-2016, 10:51   #74
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Wcześniej na łodzi
Malcolm dzielnie walczył z dziedzictwem Hrabiego. Znalazł się woreczek z paroma błyskotkami i kamykami. W większym mieście i mając trochę czasu można było wyciągnąć parę stówek. Po oszacowaniu błyskotek trafił na papiery. I to nader ciekawe i niespotykane. Między innymi poezja, rzecz jasna dosyć nieortodoksyjna i jak to sztuka nowoczesna niekoniecznie powiązana z ortografią i innymi prawidłami pisowni.
Hrabia okazało się, prowadził też kadry. Pokaźny zestaw Cv opatrzonych rycinami i dokonaniami zwinięty w rulon i opasany sznurkiem był grubości męskiego ramienia. Co więcej, opatrzono owe curriculum vitae opatrzone było także istotna informacja oznaczająca wartość pracownika.

W końcu trafił na weksle do realizacji w paru ośrodkach - w głównym banku na Wzgórzu Ratik, u Manfrida Volettiego w Johnsporcie, w Johnsportstkiej Kompanii Przewozowej Braci Travis, w gildiach Solnoru na południu i cały szereg świstków na różniaste nazwiska, które niewiele Malcolmowi mówiły. Jedne opiewały na drobne sumy, inne już na przyzwoity pieniądz. Te najbardziej interesujące (bo jakby po drodze - w Johnsporcie) były po 500 koron każda.

Doglądnąwszy wszystkiego dokładnie, owinął w wodoodporny brezent i spakował to w skrzyneczkę. A z nią pod pachą udał się do szefa.


Teraz przy stole
Malcolm nalał z wydobytej zza pazuchy tykwy trochę płynu do blaszanego kubka, zamieszał cynową łyżeczką i głośno siorbnął mało nie wydłubując sobie oka. Wyjął łyżeczkę, popukał nią w kubek strącając kilka kropel drogocennego płynu do środka, odłożywszy łyżeczkę na stół ponownie głośno siorbnął.
- Zdarzyło się parę spraw, których Hrabia nie przewidział. Tak i sprawy się skomplikowały. - wtrącił się Malcolm - Ile zabierze sfinalizowanie interesu? Nie ukrywam, że czas gra tu ważną rolę.
 
Mike jest offline  
Stary 27-01-2016, 15:37   #75
 
Jaśmin's Avatar
 
Reputacja: 1 Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację
Czas płynął.
Tyralyon porzucił ostatecznie sznur, którym się bawił i zaczął baczniej przyglądać się mijanym widokom. Nie żeby było na co patrzeć. W ciągu godziny można było napatrzeć się na takie zajmując widoczki jak piach, drzewa, ptaki i słodka woda. Blade słońce łypało zza chmurki, rzeka bulgotała burząc się wokół burt barki. Nic nadzwyczajnego.
Ten dzień zdecydowanie nie miał stać się tematem wiersza.
Mimo to trochę z nudów, a trochę z przekory rycerz sięgnął po ukryty w bagażu (dobrze, że chciało się to kompanii dźwigać!) nieco wytarty, acz kochany, tomik poezji. Otworzył na chybił trafił i przeczytał:

W tobie ujrzałem znak i obietnicę
Że jedna zima lata nie pokona
Że znów kwitnąca wiosna się rozścieli
Tak wzniesie się wieża niegdyś skruszona
A na upokorzonych skroniach zabłyśnie korona...

Korona. Rycerz błysnął zębami. Był to jeden z tych nielicznych przypadków gdy rzeczy wzniosłe przypominały o przyziemnych.
Kriskaven wstał z pewnym trudem, poprawił oręż i wślizgnął się do nadbudówki, w której to Tumulizowie zorganizowali tymczasowo kantor.
W środku panował nielichy zaduch. Aromat potu i niezmienianych onuc. Nie przeszkadzało to starszemu z mężczyzn prowadzić wykładu z wartości pieniądza i siły wiary. Czy jakoś tak.
Obaj wyznawcy Pholtusa podnieśli wzrok znad rozłożonego na stole majątku spojrzawszy na Tyralyona. Rycerz nie miał wątpliwości. To nie były przyjazne spojrzenia. W najlepszym razie czujne.
Rycerz jednym spojrzeniem ogarnął rozłożony na stole majątek. I podjął decyzję.
W chwile później na jego okrytej rękawicą dłoni spoczywał już ładny choć lekko nadkruszony szmaragd.
Tyralyon zwrócił wzrok na Malcolma.
-Ile to jest warte?
-Jakieś 400 koron - Tumuliz wzruszył ramionami.
Tyralyon zastanawiał się krótko.
-Przez numery Kaeasy straciłem dobrego bojowego wierzchowca. Który to był ze mną od paru lat. To był dobry rumak. Dobry koń bojowy kosztuje właśnie jakieś 400 koron. Oczywiście cena różni się w zależności od miejsca zakupu - Rycerz przerwał na chwilę ważąc słowa i klejnot w garści - Biorę ten kamyk jako mój udział. Resztę podzielcie między siebie.
Schowawszy kamień do wewnętrznej kieszeni Kriskaven wyszedł na świeże powietrze. Gotów strzelić w pysk każdego kto po chamsku się do niego odezwie.
Nie żeby miał jakieś opory przed targowaniem się. Gdyby komuś innemu ten kamień się spodobał Tyralyon mógł się potargować. Co nie zmieniało faktu, ze potrzebował nowego wierzchowca, a ten swoje kosztował.

...Tak wzniesie się wieża niegdyś skruszona
A na upokorzonych skroniach zabłyśnie korona.

Czy jakoś tak. Rycerz nie miał zamiaru chandryczyć się z elfką. Ale swoje potrzeby miał. I cześć pieśni.
 
Jaśmin jest offline  
Stary 27-01-2016, 19:28   #76
 
pppp's Avatar
 
Reputacja: 1 pppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skał
- To rzeczy, które Hrabia ukradł - powiedział głucho Robert patrząc na Tyraliona - Uważasz, że tylko z tego powodu możesz nimi swobodnie dysponować? Rozumiem, że straciłeś konia, ale nie widzę usprawiedliwienia, żeby na swoje potrzeby wydawać pieniądze odebrane rozbójnikowi. Chyba, że jako rycerz uważasz grabież za rzecz naturalną, ale wtedy zaczynam się zastanawiać nad tym jak rozumiesz rycerskość.
 
pppp jest offline  
Stary 27-01-2016, 19:58   #77
 
Jaśmin's Avatar
 
Reputacja: 1 Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację
Tyralyon był już prawie na zewnątrz gdy dosięgły go słowa Roberta. Odwrócił się płynnie. I odparował.
-Skoro te kosztowności wpadły nam w ręce to chyba naturalne, że uznaliśmy je za swoje, prawda? Co byś proponował, jaką alternatywę? Znaleźć wszystkich ograbionych i oddać im majątek? Dźwignąć z grobów zamordowanych? Przywrócić kończyny lub wzrok okaleczonym? To jest oczywiście możliwe, ale ja takiej mocy nie mam. Może ty masz. Może twój szacowny przodek. Ale nie ja.
Kriskaven nabrał powietrza rozkręcając się coraz bardziej.
-Zresztą, z tego co słyszałem, ty i Malcolm już uznaliście swój udział w zyskach. Jak to było? Darowizna dla Boga?
Tyralyon przerwał na chwilę przekrzywiając pytająco głowę.
-Dla twojej wiadomości, Bogowie, w których ja wierzę nie potrzebują pieniędzy. Ani świątyń. Świątynia jest tutaj -stuknął się w tors pancerną dłonią - Zresztą mam ci wymienić wszystkich rycerzy, którzy nie gardzili łupem? Zeszło by nam sporo czasu. Wielu jest takich co uznają, że świątynia kamienia i drewna jest cenniejsza niż świątynia serca. Ja do nich nie należę.
-Za to należę do tych co wolą pomagać żywym niż umarłym. A, jak pamiętam, ty, rycerzu Tumuliz, wolałeś na rozstajach chować zmarłych zamiast pomagać żywym. A jak rozumiem rycerskość? - Tyralyon stanął w pozie jakby recytował starą kronikę - "Pamiętamy o poległych. Ale walczymy za żywych!"
-To dotyczy także mnie.
Raz jeszcze wziął oddech.
-Nie chcę ci ubliżać, nie zrozum mnie źle. Ale gołym okiem widać, że nasze pojęcie rycerskości różni się trochę. Ja jestem za wolnością wyboru, wolnością słowa, wolnością czynu. I dopóki ktoś szanuje moją wolność ja będę jego szanował. Rzekłem.
 
Jaśmin jest offline  
Stary 27-01-2016, 20:17   #78
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
- Zostaw to, rycerzyku bo ci się twarzyczkę przefasonuje! - powiedział Jasper do Kriskavena - Dupsko wszyscy razem nadstawiali, tedy dzielimy się po równo. Chyba nie chcesz coby po grubszej akcji Robert cię składał z żalem że został wydymany?
 
Komtur jest offline  
Stary 27-01-2016, 20:29   #79
 
Jaśmin's Avatar
 
Reputacja: 1 Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację
Tyralyon zwrócił się do Jaspera.
-Jak ty ładnie do mnie mówisz. Podoba mi się... - nieoczekiwanie zmierzył mężczyznę złym spojrzeniem - Zwróć uwagę, że jeśli weźmiecie cały łup dostaniecie więcej niż ja. Chcesz się dzielić po równo? - Splunął za burtę - Ja chcę odzyskać wierzchowca. Reszta jest dla was - Kriskaven, z oczami miotającymi gniewne błyski przypominał głodnego wilka, który dorwał się do kości i grozi każdemu kto się zbliży.
 
Jaśmin jest offline  
Stary 27-01-2016, 21:57   #80
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
"Rybeńka"

Heinrich wskazał swym dwóm życiowo doświadczonym kolegom, by wrócili do stolika, gdzie raczyli się piwkiem i gorzałką. Zbójowate typy skinęły lekko głowami usadzonym za stołem niewiastom i żywo ruszyły nadrabiać stracony na trzeźwość czas. Heinrich został przy Revaldowym stoliku tylko z Ervingiem, wyczekująco pochylając się nad zebranymi.

- "Ile zabierze sfinalizowanie interesu? Nie ukrywam, że czas gra tu ważną rolę".

Spokojnie popijający herbatkę, siwiutki Malcolm z pewnością niczego nie ukrywał. Kessler najwyraźniej też nie zamierzał.

- "To zależy. Zależy, ile tego jest. Hrabia mówił coś o dwóch korcach, to już poważna sprawa". - Heinrich sięgnął za ucho jakby szukał ołówka do notowania, ale palce musiały zadowolić się kosmykiem włosów. – "Najpierw muszę zobaczyć, żeby ocenić. Towar może być różnej jakości. Wpływa to na gęstość i lepkość, a to z kolei na łamliwość po wysuszeniu... Dużo matematyki".

- "Przyjmując, jak było mówione. Że są dwa korce. Towar prima sort" - pomógł w równaniu Malcolm.

- "Przyjmując, na potrzeby, powiedzmy, czystej rachuby, będą dwa dni na przygotowanie. Potem, transport i sprzedaż. Ale tym już się nie ma co kłopotać, ja to załatwię" - Kessler postukał palcami w błyszczącą na stoliku monetę i zwinnie, po szulersku, zawinął pieniądz z powrotem. – "Możemy załatwić to szybciej, powierzacie mi towar w komisję, ja już doglądam całości na miejscu. W jeden dzień, skoro tak czas was goni, dopełniam transakcji z niegotowym jeszcze produktem. Stawiam na szali moją reputację... I za to liczę sobie ekstra. Trzydzieści procent".

- "Co takiego?"

- "Wliczam w to już koszt przetworzenia, składników, transportu, łapówek, prezentów dla kontrahentów..." - Kessler wzruszył ramionami. – "Mówią: 'czysty zysk'. 'Czysty zysk' zawsze ma po drodze sto przystanków".

- "Nie będziemy teraz mówić o interesach. Nie przy kobietach" - Revald wytarł usta chustką i złożył zaplamiony skrawek na półmisku. – "Powrócimy do tego potem. W drodze. Ruszamy rano, po świcie".

Kessler spojrzał przeciągle na Revalda, ale komunikat był jasny. Obaj mężczyźni skinęli kobietom i zawrócili do swojego stolika.

- "W razie czego zapraszam do nas - mają tu wyborny kirsch" - rzucił na odchodne Heinrich. – "Warto spróbować".

Kiedy już mężczyzna oddalił się do odkorkowywanej akurat przez karczmarza butelki - faktycznie ciekawej, pełnej pulsującej przezroczystości, zdobionej i bliższej karafce niż pospolitemu szkłu - Krull podniósł się od stołu i poprosił dziewczęta ze sobą.

- "Późno, trzeba się kłaść". - Klara i Isabel posłusznie powstały za rycerzem. – "Wy, chodźcie ze mną".

Dwaj wskazani członkowie Hrabiowskiej załogi - Greg i Wilt - nie protestowali. Gdzie by im to było w głowie!

- "Zamienimy jeszcze niedługo słowo w temacie". - Tristan otworzył drzwi dziewczętom i kiedy wyprowadził obie na zewnątrz, Krull, zanim wyszedł, pochylił się nad ramieniem Malcolma. - "Ten człowiek to morderca. Mówi prawdę, ale to morderca".
 
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172