Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-08-2010, 21:06   #81
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Odtworzenie tego co udało się odratować z sesji po padzie forum

STRONY 9-10

Brakujący post
Sekal – WULF TSATZKY


Sayane – ROBERT VALSTROM


Szyjący z łuku Robert z zadowoleniem stwierdzał, że usadzenie się na kasztelu było dobrym wyborem. Wystarczająco wysoko, by widzieć wszystkich wokoło, wystarczająco nisko, by mieć pewny strzał, a w razie problemów szybko znaleźć się na pokładzie i dopomóc innym. Mimo to z przerażeniem przyglądał się szturmowi piratów, którzy zalewali pokład. Musiało być ich dobre pięć dziesiątek, toteż nie szczędził sił, by przetrzebić ich szeregi. Spod zmrużonych powiek patrzył, jak wodorosty wciągają sześciu czy siedmiu chłopa ze statku, ciesząc się, że odgłosy walki zagłuszają agonalne wrzaski pożeranych żywcem piratów. Kolejni padli pod strzałami kuszników, a jeden tarzał się po ziemi, płonąc od "broni" Alto. Nie było źle, choć ogień pożerał żagle zdecydowanie zbyt szybko. Choć przy tym ustawieniu statków z pewnością runą na pokład piratów, nie ich, to obawiał się, że wiatr przeniesie łatwopalny pył na pokład Sokoła. Wierzył jednak, że Megara kontroluje swoje dzieło.

Albo i nie. Rozpaczliwy krzyk czarodziejki usłyszał na równi z gwałtownym szarpnięciem, które powaliło Ronwyn na ziemię. Drwal z niedowierzaniem spojrzał na bełt wystający spomiędzy piersi kobiety, po czym skoczył do plecaka, wyszarpnął z niego fiolkę i przytknął ją do ust. Kątem oka zobaczył, jak starzec biegnie w ich stronę, jednak już pochylał się nad nieprzytomną towarzyszką, powoli wlewając jej życiodajny płyn do ust z ust własnych i masując przełyk. Gdy ostatnie krople spłynęły do jej ust chwycił bełt i jednym mocnym szarpnięciem wyciągnął go z ciała Ronwyn, które zaczynało się regenerować. Pierś kobiety unosiła się w miarowym, choć słabym oddechu.

- Ja się nią zajmę, idź! - zasapany druid pochylił się nad swoją uczennicą, szepcząc nieznaną tropicielowi modlitwę.
Robert chwycił łuk, szukając wzrokiem strzelca. Niestety kimkolwiek on był, zniknął już z pola widzenia, toteż mężczyzna posłał kilka strzał w kłębiący się tłum, powalając kolejnych pięciu piratów. Czuł, jak wściekłość rozpala mu krew, a łuk trzeszczał mu w dłoniach. Gdzie on jest... gdzie kapitan? Gdy statek dobijał do Sokoła widział jeszcze fikuśnie ubranego draba, lecz teraz nigdzie nie było go widać. Zginął? A może stał się żerem dla rekinów, które podniecone zapachem krwi nadal krążyły wokół statków? Kopniakiem zrzucił pirata, który wspinał się na kasztel - chrupnęła łamana kość, a twarz spadającego mężczyzny wygięła się w parodii uśmiechu. Kolejnemu zmiażdżył dłonie; ciało huknęło o deski pokładu.

Nagle znikąd u jego boku pojawiła się Marie - zakrwawiona, przerażona, prosząca o pomoc. Robert wskazał na plecak, po czym powrócił do obserwacji walki. Dziewczyna nie brała dla siebie, pewno więc krew była cudza i nie musiał się martwić. Zaraz jednak zreflektował się, chwycił tarczę i buławę, po czym pognał na dół, by chronić zwinną bardkę przemykającą między walczącymi. Ta jednak momentalnie zniknęła mu z oczu, mężczyźnie nie pozostało więc nic innego jak zając się obroną wejścia na kasztel. Nie zmęczony jeszcze walką, zwinnie parował tarczą miecze piratów, młócąc buławą po brzuchach, rękach i głowach. Ostre kolce orały nagie ciała przeciwników, zostawiając na nich krwawe bruzdy.


Pozostali również nieźle sobie radzili. Pokład zaścielało stanowczo więcej trupów piratów niż marynarzy, a kilku majtków, ubezpieczanych przez Wulfa, odcinało już abordażowe liny. Megara była cała, wyglądała jednak strasznie i Robertowi było jej żal - lecz na troskę przyjdzie czas później. Rozejrzał się za kolejnymi przeciwnikami, a gdy tych nie znalazł, dobiegł do burty, wyjął miecz i wraz z innymi zaczął rąbać liny.

Eleanor – MG - DESTYNY

To był jeden z najgorszych dni w życiu Kirstina Luney'a. Nie dość że zwykła kupiecka koga była broniona z zaciętością i odwagą to w skład jej obrońców wchodzili rycerze i ludzie parający się magią. Myślał, że zastrzelenie rudowłosej załatwi sprawę, ale okazało się, że to nie ona stanowi największe zagrożenie. Kiedy żagle jego statku, zaczęły płonąć był pewny, że ktoś na tamtej krypie musi władać mocą ognia. Teraz nie miało to już jednak znaczenia. Jego ludzie padali jak muchy i dalsza walka okazałaby się totalna porażką. Poza tym najważniejszą sprawą było uratowanie statku przed pożarem. Pobiegł czym prędzej na mostek i zaczął uderzać w solidny dzwon okrętowy, zbudowany tak by jego dźwięk był w stanie przebić się nawet przez najmocniejszą nawałnicę. Mimo hałasu walki, zacietrzewienia i panującego zamętu ten charakterystyczny odgłos dotarł do świadomości piratów. Sygnał ostrzegający przed niebezpieczeństwem i wzywający na pokład za bardzo wrył się w ich podświadomość by mogli go zignorować. Zaczęli pospiesznie się wycofywać, starając przy tym manewrze jak najbardziej zminimalizować straty. Niestety ci, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach byli skazani na pozostanie na wrogim statku. Na ich uratowanie w obliczu wściekłej załogi 'Sokoła” nie było szans. Ostatecznie na „Błękitny Grom udało się wrócić dwudziestu kilku mężczyznom, z których część była mniej lub bardziej ranna, a tu musieli przede wszystkim zająć się gaszeniem ognia na żaglach, by nie rozprzestrzenił się na inne części statku. Pożar na morzu był najgorszą zmora wszystkich ludzi morza, niezależnie od tego czy byli spokojnymi kupcami, żołnierzami floty morskiej któregoś z nadmorskich krajów czy też piratami. W przypadku tych ostatnich było to zazwyczaj najgorsze, bo okręt często był wszystkim co posiadali.
Walka o jego uratowanie trwała, a tymczasem załoga „Złotego Sokoła” zdołała odciąć wszystkie cumy i haki abordażowe i koga powoli zaczęła się oddalać od swego wroga.
Gdy odległość była już w miarę bezpieczna można było ocenić straty.
Wszędzie leżały ciała, w koło rozlegały się jęki rannych. Na szczęście w większości byli to piraci. Z załogi statku handlowego zginęło jednak pięciu marynarzy, a wielu było mniej lub bardziej rannych. Towarzysze najpierw zajęli się nimi. Najgorsze przypadki przeniesiono w odosobnione miejsce gdzie zajął się nimi Alistral Moren, któremu w końcu udało się ustabilizować stan Ronwyn, choć jej stan nadal był bardzo ciężki. Stary druid wiedział, że najbliższe godziny rozstrzygną o jej życiu lub śmierci. Zrobił co tylko był w stanie teraz wszystko zależało od mocy wewnętrznej samej dziewczyny. Czuł ciężar na sercu, była dla niego jak dziecko, którego nigdy nie miał. Wychował podrzuconą w lesie istotkę jak własną córkę ucząc całej swej wiedzy. Chronił jak najlepiej potrafił, a teraz jeden bełt mógł mu ją odebrać.

***

Kapitan Vemeesz rozejrzał się po pokładzie wyglądającym niczym podłoga w rzeźni, a nie dek jego zawsze starannie wysprzątanego statku. Do tego dochodził paskudny odór śmierci i nie chodziło tylko o rozlewająca się w koło posokę, zawodzące w chwili ogromnego cierpienia i gwałtownej śmierci zwieracze, odbierały jej całe dostojeństwo. Była brudna i śmierdząca niczym dawno nie sprzątana latryna.
- Wyrzućcie ciała piratów za burtę, rannych zlejcie wodą, by przestali cuchnąć i zwiążcie. Ci co przeżyją zawisną w najbliższym porcie. Za trzy dni powinniśmy dotrzeć do Procampur. Potem wyszorować mi porządnie pokład nie zniosę dłużej tego smrodu! - Ostry głos kapitana ustawił wszystkich marynarzy do pionu. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że należy teraz postępować ostro. Powoli z jego ludzi schodziła adrenalina wywołana walką i zastępowała ją euforia z odniesionego zwycięstwa. Wiedział jednak, że nie opuścili jeszcze niebezpiecznego rejonu, a kolejny atak mógłby już się zakończyć zupełnie inaczej. Teraz musieli być bardziej czujni niż dotychczas. Poluzował na chwilę opaskę na ramieniu by krew mogła popłynąć w żyłach. Białe płótno natychmiast zabarwiło się krwią. Chyba należało zastosować bardziej radykalne środki leczące. Rana wyglądała paskudnie.

***

Ze spadkobierców jedynie Robert wyszedł ze starcia bez szwanku. Kiedy już zdecydował się zejść do towarzyszy piraci zaczęli tracić zapał do walki i powoli opuszczać swe pozycje. Zepchnięcie ich na własny statek nie stanowiło większego problemu.
Rana Megary nie była zbyt groźna, chroniona przez Brana nie otrzymała już więcej żadnych ciosów. Za to rycerz zarobił sporo siniaków, a jednemu z przeciwników udało się wcisnąć kord w złączenia jego zbroi na brzuchu. Wprawdzie przypłacił ten czyn własną głową i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo miecz wściekłego rannego rycerza jednym cieciem odrąbał mu ją od szyi, nie zmieniło to jednak faktu, że rana bolała paskudnie u wyglądała na dość poważną. Bran wolał pewnie nie myśleć jak by się to skończyło, gdyby piratowi udało się trafić nieco niżej.
Wulf poza niezbyt głęboką raną w boku, mimo pozycji zajętej praktycznie w największym ogniu walki wyszedł z niej obronna ręką. Najwyraźniej Tempus czuwał tego dnia nad swoim kapłanem. Tak samo jak i nad jego towarzyszami i statkiem którym płynął, przecież mimo sporej przewagi liczebnej piratom nie udało się go zdobyć. To było prawdziwe i satysfakcjonujące zwycięstwo.
Gdy Alto wyszedł w końcu po opatrzeniu swej rany na pokład pozostało mu już tylko dokończenie wraz z innymi odcinania lin. Cały czas czuł się oszołomiony swoja zadziwiająco heroiczna postawą.
Natomiast Mysz niepewnie spoglądała z góry na to co działo się na pokładzie. Przed nią stało trudne zadanie uratowania życia Iana.

***

Kapitan Veemesz wysłuchał uważnie próśb bardki. Potem przesłuchał swoich ludzi, którzy byli świadkami ataku Iana na dziewczynę. Wyraźnie nie w smak było mu oszczędzanie jakiegokolwiek złoczyńcy:
- Ten człowiek chciał pozabijać moich ludzi. Przeżyłaś tylko dlatego, że jesteś jego znajomą. Gdyby na Twoim miejscu był kto inny już by nie żył – powiedział w końcu – ponieważ jednak ostatecznie zranił tylko Ciebie pozostawiam jego los w rękach Twoich i Twoich towarzyszy. Pozostałych oddamy w ręce sprawiedliwości w najbliższym porcie Vast. Potem pozostanie nam już tylko tydzień drogi do Lyrabar. Macie czas by się zastanowić.

Zgodnie z przewidywaniami Marvina trzy dni później przybili do Procampur, gdzie zatrzymali się tylko na kilka godzin. Piratów przekazano w ręce straży. Jak się okazało sprawiedliwość w tym mieście działała szybko. Zanim jeszcze uzupełnili zapasy wody mogli ich zobaczyć jak zawisają na szubienicy zbudowanej przy głównym wejściu do portu. Wraz z przypływem wyruszyli w ostatni etap podróży. Za kilka dni mieli w końcu dotrzeć do portu w Implitur.

***

Tym razem płynęli wzdłuż wybrzeża, nie tracąc praktycznie z oczu widoku lądu. Cieszyła się z tego głównie Megara, która nie czuła się już tak bardzo odcięta od swojego żywiołu. Może było spokojne, a noce mimo początku jesieni nadal ciepłe.
- Będziemy w Lyrabar pięć dni wcześniej niż przewidywałem w Marsember. - Powiedział pewnego wieczoru kapitan Veemesz do Wulfa. - Jeśli planujecie zatrzymać się dzień lub dwa w mieście zapraszam do swojego domu. Będzie mi bardzo miło was gościć, a i moja żona z przyjemnością pozna ludzi dzięki którym jej mąż wrócił cało i szczęśliwie do domu.
Wulf skinął głową dziękując za propozycję. Gdyby ktoś miał coś przeciwko temu zawsze będzie mógł wyrazić swoje zdanie i tak trzeba się będzie zatrzymać na jeden dzień w porcie by pozałatwiać sprawy przed wyruszeniem w dalsza drogę, więc dlaczego nie w gościnie u kapitana?

***

Lyrabar, 10 Marpenoth 1375r.

Już z daleka dostrzegli pierwsze zabudowania miasta, było ono bowiem zbudowane wzdłuż wybrzeża i ciągnęło się przez przynajmniej dwie mile, a na całej jego szerokości widniały niezliczone ilości statków kupieckich i wojennych, kutrów rybackich i niewielkich łódek. Widać było wyraźnie, że jest spore i musiało w nim mieszkać wielu mieszkańców, o czym świadczyła zwarta zabudowa. Budowane z piaskowca domki wyrastały jakby jedne na drugich na skalistym dość wysokim brzegu. Wszystko tonęło w przybierającej już powoli jesienne barwy naturze. Co razem tworzyło bardzo malowniczy widok.
Kapitan wypiął pierś. Jego rodzinne miasto było jednym z największych w tej części Faerunu i czuł się dumny z bycia jego mieszkańcem:
Tam na szczycie skały ten spory budynek, otoczony sosnami to mój dom – Wskazał Wulfowi miejsce gdzie powinien patrzeć i podał lunetę – jeśli zechcecie poczekać aż pozałatwiam formalności portowe możemy się tam udać razem. Jeśli chcecie najpierw pozałatwiać swoje sprawy w mieście powinniście potem trafić bez problemu. Pytajcie o Oud-Heverlee, to dzielnica tam już wam powie każdy dzieciak gdzie jest dom Vemeszów. Mieszkamy w nim od trzech wieków.

Harard – ALTO PAPERBACK

Ramię paliło jeszcze bólem, gdy Alto wybiegł na pokład. Napastnicy uciekali na pokład pirackiego statku, który na szczęście nie zaprószył swoimi płonącymi żaglami ognia na ich „Sokole”. Łotrzyk ciął jeszcze jedną linę kotwiczną oplatającą reling i rozglądnął się pilnie. Mysz zniknęła zaraz potem jak wybiegła przed nim na pokład. Podszedł zaraz do leżącej Ronwyn i przyglądnął się staraniom druida. Widać było że oberwała mocno, dużo mocniej niż on sam. Ból w ramieniu powoli się zmniejszał, rana zasklepiła się już całkowicie dzięki magii mikstury i poprawce od Myszy. Przewiązał porządnie na chybcika zakładany wcześniej bandaż i rozglądnął się jeszcze raz. Kompania spadkobierców była poraniona, ale chyba wszyscy się wyliżą. Spojrzał jeszcze na oddalający się piracki statek i splunął do morza. Powyciągał z trupów swoje noże, nie mogąc wciąż dojść do sprawy, co go opętało podczas tej przeklętej bitwy. Przypomniał szaleńczy skok na trzech drabów i aż uśmiechnął się pod nosem. Co prawda stali tyłem, zajęci walką ale psiakrew, mimo tego było ich trzech.

***

Cała ta sytuacja z piratem-znajomkiem Myszy ciekawiła go strasznie. Alto lubił, choć nie, on musiał wiedzieć co się wokół niego dzieje, taką już miał naturę. Zgodził się na oddanie decyzji co do dalszego żywota Iana Myszy, bo i cóż było począć. Marie się uparła, zresztą widząc jej determinację jeszcze pod pokładem – musiał to być ktoś jej bliski. Nie było rady, nie mógł oczywiście tak tego zostawić. Odczekał więc dzień, kiedy w większości i tak wszyscy byli zajęci odzyskiwaniem sił po walce i zdecydował się wziąć pirata na spytki. O łamaniu paluchów pomyślał tylko przez chwilę. Wcześniej zlokalizował i wypytał Travisa i Hanka, którzy byli w koszu razem z bardką. Marynarze nic ciekawego nie widzieli, zajęci strzelaniną i hukiem walki. Obaj zgodnie jednak stwierdzili, iż pirat pojawił się znikąd. Zobaczyli go dopiero jak dziabnął majchrem Marie. Nie widzieli ani nie słyszeli jak się wspinał na maszt, bo by go od razu wzięli na cel.
Wszedł w końcu ciemną nocą do ładowni, gdzie kapitan kazał go zamknąć. Przyniósł ze sobą kawałek sera i podpłomyk oraz kubek rumu. Podał to po chwili namysłu mężczyźnie nie mówiąc, na razie nic. Dopiero gdy ten przełknął nieco strawy, ważąc długo słowa rzekł:
- Ktoś ty piracie, skąd znasz Mysz? Dlaczego ona swoje życie dla ciebie narażała? - patrzył cały czas badawczo na niego.
- Czemu jej nie zapytasz? - Chłopak wpatrzył się w jedzenie omijając mężczyznę wzrokiem.
- Bo pytam ciebie. Bo chcę wiedzieć czy nie popełniamy błędu zawierzając twoje życie w jej ręce. Wiesz chyba że jeszcze może być tak, że zadyndasz na rei. Chcę wiedzieć dlaczego ona za wszelką cenę ci chce życie uratować. Mówiąc inaczej, ciekawym po prostu.
- No to będziesz musiał trwać w swej ciekawości, bo ode mnie nic się o niej nie dowiesz - Pomasował ucięty kikut dłoni. Hak zdjęto mu zanim jeszcze wsadzono go do ładowni.
- Jakżeś wlazł na maszt, że cię nikt nie zobaczył zanim wraziłeś jej nóż w żebra? - zmienił temat Alto.
- Powiedzmy, że biegły w cichym poruszaniu jestem i wspomogłem się pewnym magicznym przedmiotem.
- Kolega po fachu, co -
mruknął do siebie Alto zastanawiając się nad kilkoma sprawami. - Takiś pewny tego, że Mysz cię wybroni od nas i załogi, którą żeście pocięli z koleżkami, że i gadać nic nie chcesz? Takiś pewny, że ona znów przed tobą stanie?
- Nie - pokręcił głową - nie jestem tego pewny.
- Natknęliście się na naszą kogę przypadkiem, czy mieliście nagraną robotę? I zważ, że nie pytam już z ciekawości, ale głowa twoja od odpowiedzi zależy. - Dalej patrzył na niego pilnie starając się wybadać czy odpowiada szczerze.
- Nie mam powodu by nie odpowiedzieć - wzruszył ramionami - Zupełnie przypadkiem.
Ian popatrzył mu w oczy. Alto milczał chwilę potem powiedział
- Dobra, skoro tak to nic do ciebie nie mam. Ot nie poszczęściło ci się, choć może z drugiej strony jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na tym przeklętym morzu. Jakby to ode mnie zależało stukałbyś już piętą o piętę. Nic osobistego. Dziękuj bogom, żeś na nią trafił.
Chłopak pokiwał głową nie mówiąc nic więcej, a Alto przyglądnął mu się jeszcze i wyszedł z ładowni. Niewiele się dowiedział, ale zawsze to więcej niż nic. Drażliwy temat, tak? – uśmiechnął się w cieniu kaptura i poszedł po cichu do swojego hamaku.

Kolejne dni mijały spokojnie, płynęli wzdłuż wybrzeża. Spodobał mu się plan skorzystania z gościnności kapitańskiej. Zawsze to bezpieczniej niż w gospodzie, poza tym trudniej będzie wytropić ich metę. Przy kolejnej wspólnej wieczerzy na „Sokole” powiedział kompanom:
- Dobrze by było oblać naszą wiktorię nad piractwem. Co powiecie na parę kufelków w jakiejś zacnej gospodzie w Lyrabar? Kapitan Vermeesz polecał „Stary Zajazd” w dzielnicy kupieckiej. Będzie czas na to bo i z tego co kapitan mówił nadrobiliśmy sporo. – Zerknął na Roberta i zaraz powiedział – Dobra sposobność na kolejeczkę, cośmy sobie obiecali. Nie wiem jak wy, ale dla mnie koniec tego huśtania to większa okazja do wypitki, niż ci zasrani piraci. To jak będzie? Ja stawiam! – Dodał jeszcze na zachętę i powtórzył kapitańskie tłumaczenia jak do gospody trafić.

***

Gdy wpływali do portu wypatrywał z daleka statku na który okrętował się Czarny Kaptur. Z „Sokoła” chciał się zwinąć po cichu, ale dopadła go Marie.
- Moja kolej była - zaczęła Mysz gdy jej stopa spoczęła na suchej ziemi Lyrybaru. - Wyzwanie wybieram - uśmiechnęła się lekko do łotra. Napięcie po spotkaniu z Ianem zaczęło wreszcie blaknąć i znów zaczęła przypominać tą samą radosną i niepoważną bardkę co wcześniej.
- Tylko tym razem ma mi faktycznie trudność sprawić - puściła mu oko.

Wedle życzenia – pomyślał złośliwie Alto i poszedł za Wulfem i Branem po konie. Gdy już dokonali zakupu odłączył się od kompanii i zniknął w tłumie.
W wąskiej alejce wypytał portowego żebraka o to i owo, po czym rzucił mu parę brązowych monet. Najwyraźniej statek przybył do portu dekadzień temu i jutro miał wypływać. Jacyś pasażerowie zeszli z niego, ale żebrak nie widział nikogo podobnego do Czarnego Kaptura. Alto zastanowił się chwilę i ruszył w miasto. Sprzedaż swojego towaru odłożył na później, można będzie to załatwić rano. Najpierw ważniejsze sprawy. Zahaczył o paru krawców i po chwili spory pakunek wylądował w plecaku. Alto uśmiechnął się krzywo i skierował się tym razem do dzielnicy portowej. Znalazł ławeczkę w cieniu, osłoniętą od ciekawskich oczu i usiadł w kącie. Obserwował długo ulicę i w końcu wybrał swoje przyszłe oczko. Chłopaczek miał może z piętnaście lat i najwyraźniej miał talent. Podchodził już dwa razy do grubego przechodnia kręcącego się po nabrzeżu, ale bezskutecznie. Alto kiwnął na niego i porozmawiali sobie przez chwilę. Łotrzyk sięgnął do sakiewki i dał mu złotą monetę. Chłopakowi oczy powiększyły się do rozmiarów spodka, po czym słuchał i kiwał głową. Alto opisał mu tak dokładnie jak potrafił Czarnego Kaptura i kazał zasadzić się wieczorem pod „Starym Zajazdem”. Obiecał mu że przed świtem będzie na tej samej ławeczce, a jak chłopak wyśledzi gdzie cel się zatrzymał w Lyrabar, dostanie jeszcze dwie złote monety, a może i górką coś mu wpadnie jak się dobrze spisze. Miał nadzieję, że Czarny Kaptur jak znał się na swojej robocie znajdzie się w okolicy gospody.

Było już dobrze po południu kiedy, Alto ruszył więc do domu kapitańskiego, gdzie zostawił swoje bagaże, zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zgarnął z domu Vermeeszów Marie i resztę chętnych na wyprawę do gospody i poprowadził do „Starego Zajazdu”. Gdy weszli do środka z zadowoleniem stwierdził, że nawet scena w rogu izby jest jak na zawołanie. Gości było sporo, kupców i mieszczan, drobnych urzędników. Zamówił wszystkim kompanom po kufelku pierwszorzędnego napitku, wedle życzenia. Dosiadł się zaraz do Roberta i zaczął rozmowę. Piwo było doskonałe, a dobry humor nie opuszczał Alta. Spoglądał od czasu do czasu na Mysz i uśmiechał się wrednie w cieniu swojego kaptura. Pora sprzyjała sączeniu trunków, w sam raz przed kolacją, zaostrzając apetyt. Przepijał raz po raz do Roberta. Minęła jakaś godzinka, kiedy podniósł się i odciągnął od reszty Mysz, sięgnął do plecaka wyciągając pakunek. Podał go z uśmieszkiem kobiecie i powiedział:
- A więc pora na Wyzwanie. Widzisz, utkwiło mi w pamięci to co mówiłaś na statku o twoim pierwszym i spodobało mi się bardzo. – Upił łyczek malutki zamówionego piwa i zerknął na bardkę. – W Alkhatli, dawno temu, bywałem w takim jednym miejscu. Karczma jak karczma, ale co wieczór pękała w szwach, gdyż na scenę wychodziła boska Jasmin. Czasami towarzyszyła jej muzyka, czasami nie. Tańczyła, ale jak! Powabnie, lekko, kusząco, zawsze z uśmiechem błądzącym na ustach. Bogini. - rozmarzył się Alto. - Kobiety zieleniały na sam jej widok, a mężczyźni wokół zaczynali przebierać nogami. Wiesz o co mi chodzi. Na sobie miała zawsze taką zwiewną, kusą spódniczkę i gorsecik wyszywany cekinami. Taki różowy i w ogóle… - znów uśmiechnął się złośliwie, wskazując na pakunek – Mam nadzieję że utrafiłem z rozmiarem.

Mysz wzięła błyszczące szmatki i najpierw się zrumieniła od szyi po czubek głowy. Ale zaraz parsknęła perlistym śmiechem.
- To ci dopiero wyzwanie! Podług twej woli się stanie...
Zgięła się wpół kłaniając mu się nisko i, wciąż chichocząc, oddaliła się w kierunku szynku. Zagadnęła z karczmarzem i zniknęła na moment na zapleczu by przyoblec się w zjawiskowy komplet, który dla niej Alto zakupił. Gdy wskoczyła na scenę w całej knajpie głucha cisza zapanowała. Rozmowy ucichły, a męska część biesiadników rozdziawiła w oszołomieniu gęby. Zaraz jednak ktoś zaczął gwizdać entuzjastycznie, ktoś inny klaskał w dłonie. Jeden pan posłał nawet Myszy wymownego buziaka i szarpnął za koszulę, kilka guzików puściło ukazując jego porośniętą włosem pierś.
Marie istotnie cudnie wyglądała w nowym wdzianku. Jak krzyżówka trzynastoletniej dziewicy i taniej portowej ulicznicy. Spódniczka z falbanek ledwie zasłaniała jej pośladki, gorset za to eksponował wyjątkowo wąską talię i drobne krągłości biustu. Włosy rozpuściła frywolnie, a usta pociągnęła balsamem w odcieniu soczystej czerwieni. Wyszło z tego zaiste ekscytujące połączenie niewinności i wulgarności, od którego ciężko było oko oderwać.
Bardka poprosiła o krzesełko i kilku panów zerwało się na równe nogi by donieść jej potrzebny eksponat. Wzięła go od owego gorliwego jegomościa i pożyczyła jeszcze słomkowy kapelusz, który wetknęła sobie na czoło.
Usiadła wreszcie boczkiem, z figlarnie założonymi na siebie nogami, i zaczęła przygrywać spokojną melodyjkę, którą kiedyś zasłyszała od mocno zawianego barda w jakiejś przydrożnej gospodzie. Tekst ją urzekł, choć pisany był w męskiej osobie. Trudno, zresztą miała wrażenie, że panom na widowni nie robiłoby różnicy gdyby ograniczyła się do nucenia pod nosem „la la la”.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FTcDEjWI0q0[/MEDIA]

*wyjaśnienia od liliel : Nie, to nie jest głos Myszy I wiem, średnio to pewnie leży w klimacie D&D ale melodycznie i tematycznie bardzo mi przypasowało i się nie mogłam powstrzymać.

Zatoczyła stopami w powietrzu kółeczko i przerzuciła je zgrabnie na przeciwną stronę krzesła.

Każda dziewczyna ma swego chłopaka, a ja tylko siebie
I najlepiej się mam, sam ze sobą na sam
Ze sobą sam na sam


Swoje włosy uczesze, jeszcze raz się pocieszę
Całusa sobie dam!

Trochę ją gwizdy zagłuszały. Wzmogły się gdy wstała i zaczęła ruszać rytmicznie biodrami by w końcu oprzeć stópkę aż na oparciu krzesła. Przez cały czas siliła się na poważną minę, wydymała zmysłowo usta i trzepotała rzęsami.

Nie rozdzieli mnie nic
Tylko z sobą chce być, bo ja tylko siebie mam


Nigdy z sobą się nie kłócę, nigdy siebie nie porzucę
Całe noce, całe dnie, ja po prostu kocham się
Całe noce i całe dnie, ja po prostu, ja po prostu kocham się!


Piosenkę zakończyła akrobatycznym szpagatem. Gdy wstała dygnęła parokrotnie posyłając wszystkim w około całusy. Na sali wrzało.

Z knajpy musieli w popłochu się zwijać. Kilku panów osaczyło Mysz i poczęło jej czynić niestosowne anonse. Alto w końcu zdołał ją jakoś na zewnątrz wyprowadzić, złapał ją za rękę i puścili się biegiem przed siebie. Mysz nie mogła przestać się śmiać. Spacerowali chwilę uliczkami Lyrybaru, wesołość ich nie opuszczała. Mysz jednak przykuwała nadmierną uwagę w swojej kusej spódniczce i po tym gdy kolejny przechodzień zapytał ją o cenę wściekła się i zaciągnęła Alto w zaciemniony zaułek.
- Lepiej jak to z siebie zrzucę. Tylko bez podpatrywania!
Ty, by czasu nie marnować, skręć nam ziele do buchania.

Siłowała się chwilę z haftkami gorsetu ale w końcu go z siebie zrzuciła. Nasunęła na grzbiet koszulę, spódniczkę zastąpiła portkami. W tym czasie Alto przygotował zwidkę. Popalili chwilę.
- W ładną scenę mnie wkręciłeś... Teraz wybierz ty wyzwanie
- Coś takiego przyszykuję, że ci ością w gardle stanie!

Nie dało się podpatrzeć wiele, choć próbował parę razy. Ciągle był pod wrażeniem występu i ciężko było się powstrzymać. Zaśmiał się krótko i pokręcił z niedowierzaniem głową, ale zaraz wziął się do skręcania ziela.
- No cóż teraz moja kolej. Psiakrew już się boję, ale niechaj będzie. Wyzwanie. – uśmiechnął się krzywo.
Zapuścili się głębiej w miasto. Mysz odbiegła na moment i wypytywała chwilę o coś miejscowych. Gdy wróciła do Alto pociągnęła go za sobą rozglądając się po szyldach tutejszych przedsiębiorców. Chwile im zeszło ale w końcu znalazła to czego szukała.
Przekroczyli próg. Za nimi rozciągał się niewielki zagracony pokoik. Na półkach stała cała masa buteleczek i przyborów, całkiem jak w pracowni alchemicznej. Na środku stał fotel, zbity w wymyślny sposób aby można się było ułożyć na nim w półleżącej pozycji. Do niego przylegał niewielki stoliczek z jakimiś narzędziami.
- Wyłóż się na dnie fotela
Ja poszukam właściciela.

Zaśmiała się i zniknęła za materiałową kotarą. Wróciła w towarzystwie rosłego osiłka, którego całe ciało, włącznie z gębą, pokrywały wymyślne tatuaże.
- Tego tu będziemy dziergać? - zapytał spluwając w dłonie i zacierając je ochoczo.
- Właśnie tego, nie innego.
Mysz wyciągnęła z kieszeni zwitek papieru, rozłożyła go i podetknęła pod nos osiłkowi.
- Ile czasu na to zejdzie? Nie musi być jakieś duże. Starczy takie przyzwoicie... - Złączyła palce by zakreślić rozmiar. - Większe ciut niż jajo kurze.
- Szybko - facet podrapał się po łysej czaszce. - Ze dwa dzwony. Czyli jak uzgodniliśmy, magiczny?
Bardka wskoczyła na kolana Alto i podwinęła mu rękaw koszuli. Ułożyła jego przedramię na oparciu fotela, wewnętrzną częścią do góry.
- No to lepiej się spinaj i z marszu zaczynaj - ponagliła drągala.
Ten sięgnął tylko po czarną buteleczkę z tuszem i uzbroił się w przybornik z igłami.
Alto, gdy tylko zobaczył jak Mysz coś kombinuje z wielkim drabem który wyszedł zza zaplecza, zaraz chciał się podnosić i uciekać z fotela. Mysz jednak wskoczyła mu na kolana i unieruchamiając zaczęła podwijać mu rękaw. Tatuaż! Przed oczami zaczęły mu przebiegać obrazki, które mogły się znaleźć na jego ramieniu. Podglądnąć się nie dało bo mistrz zasłaniał wszystko łapami, kłując igłą zawzięcie. Nie było rady. Wyzwanie to wyzwanie, a zielsko spalone chwilę wcześniej też robiło swoje.

***

Gdy szli go domu kapitana Vermeesza zaczynało zmierzchać. Mysz jeszcze raz złapała łotra za przedramię i zezowała chwilę na jego nową ozdobę.


~ Mysz. - stwierdził w myślach ze zdziwieniem. Naprężył biceps i zwierzątko poruszyło się jak żywe. Zadowolona jak sto demonów z siebie bardka spojrzała jeszcze na niego z jadowitym uśmieszkiem.
- No, spisał się mistrz. Sto razy lepszy od tego co mi to wycinał. - Tu pokazał mały tatuaż czaszki i noża w nią wbitego wyrysowany na drugim ramieniu. Marnie się prezentował, bo i dziergany był przez partacza w brudnej ruderze w Alkhatli.
- Zemsta będzie słodka, wiesz o tym? Muszę ci wymyśleć coś specjalnego - uśmiechnął się lekko. Nieźle to obmyśliła, a tatuaż spodobał mu się od razu.
Zaśmiała się, nie bez złośliwości, a później pociągnęła Alto za rękę aby się zatrzymał i, ciągle chichocząc, dotknęła blizny na jego policzku. Jej drobne paluszki pieściły skórę łotra z jakąś nieprzyzwoitą czułością.
- Ponoć do pamiątek masz upodobanie. Więc teraz i po mnie ci jedna zostanie...
Delikatny dotyk palców Marie na policzku spowodował, że Alto uśmiechnął się, ale znów inaczej niż zwykle i spojrzał w oczy kobiety.
- Całkiem nieźle ci poszedł ten występ, wiesz? – zaśmiał się znów. Objął ją ramieniem, kładąc rękę na talii i przyciskając lekko do swojego boku kiedy znowu zaczęli iść w kierunku domu kapitana.
Nie oponowała. Najpierw trochę się zmieszała ale po chwili też objęła go w pasie i zaśmiała się radośnie. A później znów zaczęła paplać o wszystkim i o niczym jak to miała w zwyczaju. Widać było, że tryska dobrym humorem.
Przed wejściem do domu wymknęła się zwinnie z jego objęcia.

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Mowa Vermeesza była oschła i formalna. Oszczędzanie któregokolwiek z piratów wcale mu się nie uśmiechało ale ostatecznie zostawił tą decyzję w rękach ich niewielkiej grupki. Jeśli Mysz była wcześniej jedną z najbardziej lubianych osób na pokładzie „Sokoła” to miała wrażenie, że właśnie spadła w rankingu na samiuśkie dno.
A teraz czekała ją najgorsza przeprawa, czyli przekonanie swych kompanów aby darowali życie jednemu z przestępców, którzy nie tak dawno, chcieli ich zabić. Albo, co niektórych, zgwałcić i zabić. Albo najpierw zabić, później zgwałcić... Wcale by się nie zdziwiła gdyby piraci preferowali taką kolejność. Zresztą, to już nie miało znaczenia...
Nie była zachwycona, że znalazła się niejako po przeciwnej, niż reszta, stronie barykady. Ale jednocześnie musiała spróbować uratować Iana. Nawet jeśli miała im się sprzeniewierzyć, stracić w ich oczach i w ogóle, no, czeka ją towarzyski ostracyzm.

Mysz stanęła naprzeciwko reszty z iście skruszoną miną wlepiając w nich swoje wielkie błagalne oczy. Jedną rękę zaciskała na zabandażowanym boku, drugą przytrzymywała za rękaw pirata, którego wepchnęła sobie za plecy aby odgrodzić go, przezornie, od swoich towarzyszy.
- To Ian – nie w smak jej była cała ta sytuacja. Czuła się jakaś winna, jakby ich co najmniej zdradziła. - Kaptan powiedział, że od was zależy czy zawiśnie czy go wolno puścimy. Wiem, że proszę o wiele, ale chcę abyście darowali mu życie. To mój przyjaciel z dzieciństwa, znam go dobrze... on... nie jest złym człowiekiem – język jej się plątał. Jak na złość gadanie zaczęło jej sprawiać, jak nigdy, trudności. Widać było, że bardzo osobiście ją ta sprawa obchodzi. - Ta cała historia z piractwem... ja nie mogę uwierzyć, że wplątał się w coś tak głupiego! Ale to był jego pierwszy raz, nie zdążył jeszcze naszkodzić więc i nie ma go za co karać... Nic go pewnie nie usprawiedliwia ale... chciał zdobyć pieniądze by sprawić sobie dłoń. Ciężko taką kwotę legalnie zyskać i... no zawalił, zgadzam się. Ale już się więcej nie będzie parał piractwem. Powiedz, że nie będziesz!

Trzepnęła chłopaka w ramię na co on pokornie pokiwał głową. Pewnie gdyby mu kazała przyrzec, że wstąpi w stan kapłański i będzie odtąd szerzył dobro na świecie to też by przytaknął. Mysz wyczytała po jego minie, że ma solidnego pietra. Sama też zresztą miała.
- Proszę... – Oczy już zaczynały zachodzić jej wilgocią. Złożyła ręce w jakimś błagalnym geście, usta drżały lekko. - On już dostał nauczkę. Wie, że teraz jedną nogą w grobie już siedzi i, że kolejny raz się nie wywinie. Dajcie mu szansę. Młody jest, życie przed nim. Zmieni się. Na pewno się teraz dwa razy zastanowi nim znów wpadnie na jakiś głupi pomysł...
Jeszcze raz posłała Ianowi groźne spojrzenie i znów go zdzieliła w ramię. Była w tym momencie tak wściekła na niego, że najchętniej by mu sama skopała ten jego piracki tyłek.
Nie była pewna co więcej powiedzieć. Wbiła już tylko wzrok w ziemię i sięgnęła po ostatni, dosyć nieczysty argument.
- Jeśli nie chcecie tego zrobić dla niego... to proszę... zróbcie to dla mnie. Zaufajcie mi, on nie zasłużył na śmierć.

Czekała zniecierpliwiona na reakcję pozostałych. Pierwszy odezwał się Wulf. Myszy krew cała odpłynęła chyba z twarzy bo zrobiła się jeszcze bledsza. Oczywiście reprymendy kapłana obawiała się najbardziej.
- To pirat, bandyta i morderca, albo przyszły morderca. Powinien zawisnąć, bowiem jeśli tylko by mu się udało, zabiłby kogoś z nas. On się nie zmieni, tacy ludzie się nie zmieniają, Marie. I nie nazywa się ich przyjaciółmi. Chciał zdobyć pieniądze, zabijając i grabiąc. Wypuść go, bo ja nie wezmę na siebie odpowiedzialności. Ani za jego śmierć, ani za dalsze życie. On jeszcze nie odpokutował, bo go ochroniłaś. Niczego się tak nie nauczył. Wsadź go więc do więzienia w najbliższym porcie. Za coś innego, nie za napad piracki, za który by go stracono. Twój wybór i twoje sumienie, gdy dowiesz się, że wrócił do tego zajęcia i tym razem udało mu się kogoś zabić.
To że Myszy zależało na tym piracie było jasne – pomyślał Alto. - To że bełt który wbił się w jego ramię wystrzelił podobny jemu sukinsyn, też było jasne.
- On powinien wisieć – Powiedział po prostu – Marie przecież to, że żyjesz zawdzięczasz tylko temu, że cię poznał. Każdego innego człowieka by zabił.
Popatrzył uważnie na bardkę. Ciekawiło go, co to za facet i skąd Mysz go zna. W sumie, teraz, gdy im nie zagrażał, jego los niewiele Alto obchodził. Profilaktycznie lepiej by go było obwiesić. W końcu zdecydował:
- Jak dla mnie, rób z nim co chcesz. Skoro biedny nieborak, wykupu nie zapłaci. Jak kapitan chce go żywić, to mi to za jedno.

Megara zacisnęła wargi, patrząc na człowieka z nieukrywaną nienawiścią.�-
- Tylko dlatego, że uważasz to ścierwo za przyjaciela z dzieciństwa, wybierz sama. Trzymaj go pod pokładem tak, bym go nie widziała. Bo inaczej sama mogę go zabić. Niczym się nie różni od pozostałych. A gdy kiedyś spotkam go poza tym statkiem, prawie na pewno nie będę się wahała.
Odwróciła się i odeszła, nie mogąc patrzeć na jednego z tych, którzy wpadli tu, by albo ich pozabijać, albo zgwałcić i pozabijać, albo zgwałcić i sprzedać w niewolę. Ale zwątpiła w tej godzinie w Mysz i czystość jej serca i intencji i dało się to zauważyć w wyrazie twarzy czarodziejki, gdy odwróciła się jeszcze spoglądając na Marie.

Robert znacząco spojrzał na wystający z ręki chłopaka hak, świadczący, że pierwszy raz to to chyba nie był. Jednak nie w jego gestii leżała kara, wzruszył więc ramionami.
- Póki pilnować go będziesz, by szkody nie narobił i nikomu sztyletu w żebra nie wraził, to zostać przy życiu może. Na twoją odpowiedzialność rzecz jasna. Byś jeno w rezultacie obok na szubienicy nie zawisła.

Bran skłonił się lekko przed Marie i rzekł :
- Kapitan wydał nam w ręce los tego człowieka. Co oznacza że decydując o jego życiu bierzemy na siebie odpowiedzialność za jego czyny w przyszłości, jeśli darujemy go zdrowiem. Ręczysz za niego Marie i to mi wystarczy. Znasz go lepiej niż my. Lecz jeśli zawiedzie Twoje zaufanie i dowiemy się o tym biorę na siebie obowiązek odnalezienia go i ukarania licząc, że mi w tym pomożesz Marie. - oznajmił patrząc uważnie w oczy dziewczyny.

- Dobrze – przytaknęła akceptując warunek rycerza.

* * *

Myszą targały wyrzuty sumienia. Po walce, mimo że rana jej doskwierała, uparła się żeby pomóc przy sprzątaniu pokładu. Widok flaków i krwi przyprawiał ją o mdłości (żołądek zaprotestował kilka razy ale szczęśliwie zdążyła wystawić głowę za burtę).
Kiedy już była styrana jak wół zafundowała sobie dodatkową formę zadośćuczynienia i zmusiła się do wyprania koszuli darowanej przez Vermeesza. Krew ciężko było wypłukać z materiału i efekt był raczej mierny, za to kostki prawie sobie do krwi zdarła.
Zaśpiewała też, gdy martwych marynarzy odprawiali w zaświaty. Cała ta sytuacja tak ją skołowała, że Mysz miała wrażenie jakby się do tego wszystkiego osobiście przyczyniła. I chciała za wszelką cenę odpokutować. Nawet rannych doglądała, chociaż się ni w pień nie znała na medycynie. Obłęd jakiś. Jeszcze chwila i tak ją wyrzuty na wskroś przeżrą, że sama sobie chłostę zafunduje.

A nocą znów śniła koszmary. Była w lesie, padał deszcz. I wtedy ona się pojawiła. Cała utytłana ziemią, blada, milcząca.
Ile razy by Mysz przed nią nie uciekła to zawsze ją znajdywała. Pojawiała się znikąd i obejmowała po prostu. Jej trupie zimne palce gładziły Mysz po twarzy.

Bardka dyszała przez sen i rzucała się na koi jak ryba wyciągnięta z wody.

* * *

Kilka razy odwiedziła Iana pod pokładem. Siedział tam, skrępowany, wraz ze swoimi pirackimi kamratami. Ale on jeden miewał gości. W postaci Myszy zazwyczaj. Chociaż tej nocy, gdy znów do niego szła, zauważyła wymykającego się z ładowi Alto. Poczuła uderzenie ciepła. Pobiegła do Iana i z buta zaczęła rozmowę. Uderzyła w jakiś oskarżycielski ton.
- Czego chciał od ciebie?
- Kto? Ten z blizną?
- Widziałam, że tu był. Pytał o mnie?
- Pytał. Chciał wiedzieć skąd się znamy.
- Powiedziałeś?

Popatrzył na nią z wyrzutem.
- Musisz pytać?
Mysz tylko westchnęła i przysiadła obok niego. Oparła głowę o ramię chłopaka. Odezwała się po dłuższej chwili, jak już ochłonęła.
- Tęsknisz czasem? Za tamtymi czasami?
- Za czasami kiedy jeszcze miałem dwie dłonie?
- Wzruszył ramionami - Pewnie że tęsknię... byliśmy tacy naiwni, ale to było dawno temu. Co się z tobą działo przez ten czas? Wypiękniałaś... pewnie się od facetów odgonić nie możesz?
- Zawsze byłam piękna
- oburzyła się i lekko nawet zaśmiała. - Po dziś dzień nie wiem czemu mi takie paskudne przezwisko wymyśliłeś. Mysz nie pasuje do mnie nic a nic.

Siedzieli tak. W ciszy. Mysz się zamyśliła, pławiła się we własnych wspomnieniach. Zawsze była sentymentalna.
- Wiesz coś o Stevenie Silverze? Po tym jak... prysnęłam. Szukał mnie w ogóle czy machnął na mnie ręką?
- Słyszałem, że po twoim zniknięciu zamknął się w pokoju i z nikim przez tydzień nie chciał gadać. Potem wyszedł, jak gdyby nigdy nic, i zabronił służbie wspominając twoje imię. I kazał zniszczyć wszystkie twoje rzeczy.


Pokiwała głową.
Ta wiadomość rozłupała jej serce na pół jakby ktoś po nim toporem przejechał. Łzy zalśniły w jej oczach.
- A co zresztą? Armem, bliźniakami, Fabiolą?
Ian skrzywił się nieznacznie:
- Arma powiesili za napad i zabójstwo, bliźniacy zniknęli z miasta niedługo po tobie, a Fiabola wyszła za mąż i dorobiła się już trójki dzieciaków.

- Nikogo życie nie rozpieszcza
– skwitowała znowu bardka z miną doświadczonej staruszki.
Przypomniała sobie wreszcie po co tu przylazła. Podetknęła mu pod nos talerz z jedzeniem i kubek wypełniony wodą.
- Jak posiedzę tu dłużej to się roztyję jak wieprzek - Ian skrzywił się na widok jedzenia - Twój kumpel z blizną tez mnie dokarmił.
Ale Mysz go nie słuchała. Wpatrywała się zawzięcie w swoją prawą dłoń. Zaciskała w pięść, przebierała w powietrzu palcami.
- Też jej powinnam nie mieć... – przerwała mu w pół zdania.
Złapał ją za rękę.
- Nie gadaj głupot. To by niczego nie odmieniło na lepsze.

- Może...
– spojrzała mu w oczy. - Wszystko by się inaczej mogło skończyć, wiesz? Gdybyś mi tego wieczoru nie trzasnął przed nosem drzwiami i nie powiedział, że na oczy mnie nie chcesz widzieć. Ty to zawaliłeś, nie ja. Kochałam cię – nagle jej to zabrzmiało nazbyt patetycznie i trochę się zmieszała. - znaczy, na swój sposób. Wtedy.

Puścił jej dłoń i wyszeptał:
- Byliśmy tylko dziećmi, Mona. Głupimi dzieciakami, którym się wydawało, że mogą wszystko i stoją poza prawem. Tobie się chyba jednak powiodło w życiu? - Popatrzył na nią z uwagą.
- Tyle o ile – podniosła się wreszcie. Ostatnią rzeczą jaka jej się teraz marzyła to pogawędki na własny temat. - Pójdę już.
Skierowała się do wyjścia, ale przed progiem się jeszcze obróciła.
- Ian... nie zmarnuj drugiej szansy.

* * *

Marie siedziała w kuchni i gmerała chochlą w kotle.
- Powiedz mi Gustaw... Czemu mi kapitan odpuścił pirata?
Myszy się wydawało, że z Vermeeszem faktycznie za łatwo jej poszło. Podejrzewałaby raczej, że się uprze aby wszystkich piratów kolektywnie obwiesić.
- On się woli nie narażać na gniew wściekłej kobity – zaśmiał się kucharz. - I może rację ma. Uciekaj mi darmozjadzie od mojej potrawki – kilka razy machnął ścierą przed nosem bardki i się w końcu musiała wycofać.
- Co masz na myśli?
- Już tu mieliśmy jeden zatarg z kobietą, więcej nam nie trzeba. Gdy żona kapitana pierwszy raz z nami w rejs popłynęła. Nikt tego nie zapomni, oj nikt...

Mysz się rozsiadła żeby wysłuchać opowieści. Uwielbiała wszelkiego rodzaju historie. A Gustav ciągnął niezrażony:
- Użyła liny do wiązania głównego masztu do przywiązania sobie hamaka do ściany. Żagiel się rozwiązał i potargał na wietrze. Pokłócili się o to publicznie z kapitanem, a cała załoga stanęła oczywiście za nim i się nikt nie chciał do kapitanowej odzywać. Potem ona postanowiła wszystkich jakoś przeprosić i ugotować gulasz dla załogi. Tak się szarogęsiła że -postanowiłem dać jej wolną rękę. Zrobiłem sobie dzień wolny, a Carolyn, bo tak ma na imię kapitanowa, gotowała, ale do gulaszu dorzuciła odpadki, które się zepsuły i które specjalnie odłożyłem do wyrzucenia. Przez dwa dni wszyscy albo wisieli przewieszeni przez burtę, albo wystawiali tam tyłki. Potem już wszyscy byli dla niej grzeczni, a ja się do dziś zastanawiam czy nie zrobiła tego naumyślnie.
Mysz śmiała się do rozpuku. Do pani Vermeeszowej już pałała sympatią.

* * *

- Zgoda – Vermeesz nie wpuścił jej tym razem do środka. Wyjął pierścień z szuflady swojego biurka i wręczył go Myszy.
- Ale dobrze się zastanów co z nim zrobisz – dodał jeszcze.

* * *

- Do kompletu – bardziej stwierdziła niż zapytała.
Zawzięcie obracała w palcach pierścionek ozdobiony dużym onyksowym oczkiem. Nie mogła pojąć skąd Ian go zdobył. Sięgnęła wreszcie za dekolt i wyciągnęła swój medalion, z bliźniaczo podobnym co pierścień deseniem.
- Skąd go masz? - zapytała z naciskiem.
- Odzyskałaś go widzę - Chłopak wyciągnął w jej stronę skrępowane ręce ale Mysz schowała pierścień za plecami.
- Skąd go masz? - powtórzyła.
- Zabrałem wtedy... nie zauważyłaś - Uśmiechnął się swoim dawnym zawadiackim uśmiechem - Połknąłem go kiedy nas złapali...
Utkwiła w błyskotce ciekawskie spojrzenie.
- Jak działa?

* * *

Nie była pewna czemu poprosiła Alto aby jej towarzyszył. Przecież nie chciała go prosić o radę co ma począć z Ianem, decyzję już dawno powzięła. Łotr poszedł wraz z nimi w głąb doków Procampour. Ian miał skrępowane na plecach ręce, Alto prowadził go wprawnie aby więzy nie rzucały się w oczy, co pewien czas popychał go do przodu gdy chłopak niepotrzebnie zwalniał.
- Dokąd idziemy? - zapytał wreszcie Ian ale Mysz go zignorowała.
W milczeniu przemierzyli labirynt wąskich portowych uliczek. Bardka parła w przód jakby zmierzała do jakiegoś konkretnego miejsca ale tak nie było, do Procampur zawitała po raz pierwszy przecież. Zatrzymali się wreszcie, po niedługim czasie forsującego, marszu przy jakiejś taniej spelunie. Przed jej frontem warowało kilka panienek praktykujących najstarszy zawód świata.
- Któryś z panów chce się zabawić? - zagadnęła jedna, mocno wymalowana blondynka w falbaniastej kanarkowej sukni.
Mysz puściła jej pytanie mimo uszu. Wyciągnęła zza pasa sztylet i rozcięła więzy krępujące nadgarstki pirata. Ponadto wepchnęła mu w dłoń pięć sztuk złota. Sama nie opływała w gotówkę, ale poczuwała się do odpowiedzialności za Iana. Nie po to go od stryczka ratowała żeby zaraz pomarł z głodu. Musiał mieć coś na start. Gdyby jednak wykazał dobrą wolę.
Alto stał obok, musiał wszystko słyszeć, zresztą Mysz nawet nie starała się szeptać.
- Idź – powiedziała po prostu. Nie wypluła z siebie żadnej litanii nagany, nie dawała dobrych rad na przyszłość. Tylko smutku wyzierającego z oczu nie potrafiła zamaskować. - Wiem, że przeze mnie straciłeś dłoń. Ale dziś dzięki mnie też kark zachowałeś. Jesteśmy kwita, Ian. Raz na zawsze, kwita.
Odwróciła się na pięcie. Ale pirat złapał ją za ramię i odwrócił ku sobie. Pocałował. Namiętnie, jak cholera, a ona głupia ruszyć się mogła. Fakt, wcale czułości nie odwzajemniła, co ją trochę usprawiedliwiało, ale nie walczyła też jakoś wyjątkowo zapalczywie.
Kiedy w końcu ją puścił wyszeptał ciche:
- Żegnaj.
I już go nie było.

Mysz potrzebowała chwili żeby ochłonąć. Spojrzała wreszcie na Alto, gotowa na powrót. Miała nadzieję, że łotr zapamiętał drogę powrotną bo ona gnała na ślepo przed siebie, w jakimś amoku, i całkiem do tego wagi nie przykładała.
- Wracamy? - przybrała lekko złośliwą minę, zwieńczoną krzywym uśmieszkiem. - Czy chcesz skorzystać z oferty tej uroczej panny i mam na ciebie poczekać?

Nie wiadomo zupełnie czemu, ale utwierdził się w swoim mniemaniu, że tego całego Iana lepiej było obwiesić.
- Tyle? Myślałem że wybrałaś dla tego pirata od siedmiu boleści nową drogę życiową i zawodową. - Spojrzał na nagabującą blondynę. - Z tym hakiem pewnie niewiele by zarobił, choć kto wie.
Zerknął jeszcze na Iana i ruszył z powrotem. Prychnął na ostatni żarcik Myszy i rzekł do niej:
- Kolejna sesja z zielskiem będzie pod znakiem Prawdy. Mam wiele pytań, Marie.
- Słyszałam
– skrzywiła się lekko. - Po coś go wypytywał? O mnie.

- Ciekawił mnie ten twój duch z przeszłości. Nie martw się
- dodał zaraz - Twoje tajemnice są bezpieczne, nie wygadał nic. Coraz bardziej mnie intrygujesz, Marie.
- Niepotrzebnie
– skwitowała. - Nie ma we mnie nic ciekawego. Zwykła, tania historyjka. Tyle, że się nią nie lubię dzielić.

* * *

Mysz od zawsze miewała huśtawki nastrojów, ale teraz to już był szczyt wszystkiego! I jeszcze żeby mogła to sobie wytłumaczyć kobiecym cyklicznym rozdrażnieniem, ale nie. Ten stan ją trzymał nieprzerwanie odkąd wyruszyła w tą całą wyprawę po spadek. Fergus potrafił ją trzymać w ryzach, panować nad jej dzikim temperamentem. Ale ostatnio ten całkiem wymknął się spod kontroli. Na przemian nawiedzały Mysz fale szalonej radosnej euforii albo głębokiej depresji. Depresja się skończyła dzień po tym jak puściła wolno Iana. Teraz przyszedł czas na niewytłumaczoną niczym radość.

Jak dziecko się cieszyła z dotarcia do Lyrabar. Nie poszła na targ aby wziąć udział w zakupie koni. Nie znała się na ani na handlu ani na zwierzętach, tylko by zawadzała.
Dała pieniądze Branowi prosząc by wybrał dla niej jakąś przyzwoitą sztukę. Musiał znać się na koniach. W końcu miał jednego.

- Mogę prośbę mieć do ciebie? Podpowiada mi logika
Że się znasz dość na wierzchowcach. Mógłbyś wybrać mi konika?
Było takie me marzenie, z dawien dawna, ot dziecinki
Aby siwy był mój konik niby włosy starowinki.
Ale grzywa już i ogon ma mieć ciemne zabarwienie
I by centki miał na zadzie. Znajdź takiego a ożenię
Ja się z tobą. Przesadziłam. Będę lecz zobowiązana
I zarzekam, wszem i wobec, że specjalnie ja dla Brana
Cały tydzień, tak jakoby, jakaś ranna dobra wróżka
Będę gibko przynosiła ci śniadanie. Wprost do łóżka!


Wetknęła rycerzowi w dłoń dziesięć złotych monet a sama pognała na rynek. Znalazła sobie tam dogodne miejsce, uzbroiła się w lutnię i przygrywała rubaszne kawałki. Wielu przechodniów przystawało, niektórzy groszem sypnęli. A Mysz bawiła się doskonale.

Gdy dowlekła się do karczmy wyrzuciła na kontuar pełną skrzyneczkę miedziaków i kazała za to piwa do ich stolika donieść. Sama oczywiście nie piła, znaczy alkoholu. Zażyczyła sobie dzbanek mleka. A później Alto wyskoczył ze swoim wyzwaniem i Mysz już dostała absolutnej głupawki.


Sayane – ROBERT VALSTROM

Robert kręcił się wśród rannych marynarzy, bandażując, opatrując i robiąc wszystko, co w takich chwilach było potrzebne. W tartaku i warsztacie nie takie rany się zdarzały, toteż miał wprawę w babraniu się w zakrwawionym, poszarpanym ludzkim mięsie. Nawet jakoś lepiej mu szło niż zazwyczaj. Słowa Wulfa skwitował jeno pogardliwym uśmiechem. Skoro kapłan przedkładał wykonywanie jego rozkazów i wyssanych z palca teorii nad skuteczność w walce, to był jego problem, nie Roberta. Mimochodem spojrzał na powbijane w deski pokładu bełty Trevisa i Hanka, oraz swoje strzały - co do jednego tkwiące w ciałach piratów. Wzruszył ramionami, po czym wrócił do opatrywania marynarzy.

Kolejne dni podróży spędził głównie u posłania Ronwyn, zabawiając chorą opowieściami z rodzinnych stron. I choć talentu nie miał i niektóre opowiastki bardziej dla dzieci się zdały, druidka słuchała z uśmiechem. Głównie jednak spała. Ku strapieniu Roberta bełt okazał się zatruty, jego medykamenty na nic się więc zdały. Jednak druid zapewniał, że jak tylko dotrą do brzegu oboje zmienią się w wilki i w tej postaci z łatwością dotrą do Szarego Lasu, gdzie w kręgu Ronwyn odzyska siły.
Po dobiciu do portu drwal zniósł kobietę na brzeg, raz jeszcze proponując pomoc. Ronwyn uśmiechnęła się uspokajająco, po czym wręczyła mu drewniany wisiorek.
- Gdy będziesz w Lesie ściśnij go w dłoni i pomyśl o mnie. Las jest wielki, ale gdy mnie wezwiesz z pewnością przybędę. Czekaj cierpliwie, nawet jeśli trwałoby to wiele godzin.
Robert skłonił się przed nią z wdzięcznością i długo patrzył jak oboje znikają w tłumie ludzi, który zebrał się by popatrzeć na nowy statek w zatoce. Żałował, że podróż nie trwała dłużej, a on nie miał okazji by więcej nauczyć się od starego druida. Może jednak kiedyś będzie miał jeszcze okazję? Powiesił wisior na szyi, po czym poszedł pożegnać się z marynarzami i wyprowadzić konie z ładowni. Zwierzętom stanowczo należała się wolność po tylu dniach w zamknięciu.

Dzień w oczekiwaniu na kolację u kapitana minął szybko. Robert zakupił silnego, młodego deresza za całkiem przyzwoitą cenę 8 dukatów. Od razu się z konikiem polubili, a drwal był pewien, że wałach wytrzyma trudy podróży na północ. Dokupił zapasy i kilka drobiazgów, po czym udał się na poszukiwania Alto. Mimo zadowolenia z żeglugi twardy grunt pod stopami to było to, i do szczęścia brakowało mu jedynie dobrego, mocnego piwa.

***

Gdy Alto wrócił z zamówionymi trunkami, wyciągnął jeszcze zza pazuchy sakiewkę i powiedział:
- Najwyższa pora rozliczyć się z tego, cośmy na wyspie tych paskud zdobyli – powiedział mętnie, po czym zaczął dyskretnie podawać kompanom złote monety.
Wypada po dwadzieścia dukatów na głowę, bo kapitanowi też wręczę jego działkę. W końcu marynarzom również się coś należy.
Fakt odliczenia pozostałych dziecięciu monet pominął, wliczając je w swoje koszty robocizny. Zaraz potem wychylił swój kufel, wypijając większą cześć jego zawartości. Spojrzał na Roberta i powiedział:
- Mocna rzecz, ten twój łuk. Noże na więcej niż dwadzieścia kroków bywają zawodne. Wiem, że do wyuczenia się porządnego strzelania potrzeba lat praktyki, ale z kuszy podobno łatwiej. Dałbyś radę podpowiedzieć mi parę rzeczy? Myślę zakupić jakiś lekki i prosty egzemplarz.

Robert również pociągnął solidny łyk i schował pieniądze.
- Zależy, czy chcesz walczyć szybko i cicho, czy włożyć w strzał więcej pary. Mojego łuku byle chłystek nie naciągnie, jednak niesie daleko a i zbroje przebiję niejedną. Za to lekka kusza wygodniejsza w małych przestrzeniach, a i o takich z celownikiem słyszałem. Choć jak nożem potrafisz rzucać, to celownik zapewne zbędny. Najlepiej jak sprawdzisz przed zakupem co ci w ręku lepiej leży.

- Hmm, pomyślę jeszcze nad tym.
- Alto wpadał powoli w dobry humor. Sączył powoli wyśmienite ciemne piwo i spytał znowu:
- Powiedz mi, bo mnie to ciekawi. Rozumiem, że taki człowiek jak ja czy Mysz, nawet Wulf rzuca wszystko w diabły i jedzie na koniec świata oglądać jakiś zamek. Co zamyślasz zrobić na miejscu? Powiedzmy, że wszystko pójdzie tak, że zameczek nie okaże się ruiną w środku zadupia, myślisz o sprowadzeniu Poli i przeniesieniu się w dzicz?

- Kto wie...
- zamyślił się Robert, zerkając na dno kufla. Dolał sobie piwa. - Szczerze... nie sam spadek gna mnie na koniec świata, lecz raczej możliwość takowego gnania. Jak człek całe życie robi to, co powinien, to nawet by wyrwać się z domu dobry powód innym dać musi. A jakiż lepszy jest niż mamona? - uśmiechnął się gorzko. - Co zaś do sprowadzenia Poli... kto wie? Chciałbym, lecz najpierw musi się okazać, czy to miejsce nadaje się dla dziecka. Nie chcę zaczynać nowego życia jej kosztem. A ciebie co gna? Ciekawość czy nadzieja na własny kąt?


Nie znam takiego życia jak twoje. Owszem zagrzewałem parę miejsc, ale wcześniej czy później trzeba było znów gnać jak wicher. Ale chyba wiem o czym mówisz. A raczej nie wiem, na myśl że miałbym dbać o takiego szkraba jak Pola ogarnia mnie panika. - Alto zamyślił się trochę.
- Ze mną jest inaczej. Potrzebuję zmiany scenerii, jeśli wiesz o czym mówię. Szybkiej i dogłębnej. - uśmiechnął się lekko. - Ta cała heca ze spadkiem spadła mi jak z nieba. Ciekawość też pewnie ma coś na rzeczy... Ale gdyby nie Implitur, byłby inny koniec świata.

Robert roześmiał się na wzmiankę o Poli.
- Fakt, do dzieci lepsza kobieca ręka. Sprowadzając ją zresztą musiałbym i niańkę nająć i gospodynię jakąś... Małe toto, wszędzie wlezie, o wszystko zapyta, kupę roboty przy niej... ale i szczęścia dużo. Choć przeważnie jak śpi - mrugnął do Alta. - Jednak sądzę, że bez niej nie zamieszkałbym w zamku nawet, gdyby okazał się pałacem godnym króla.
- Koniec świata, powiadasz... a taki koniec, na którym nie miałbyś potrzeby hm... zmiany scenerii w ogóle istnieje?
- drwal uważnie spojrzał na Alto.

- Wiesz jak to mówią, najlepiej odwrócić się i zmierzyć z tym co ma być. Podobno to ma być najlepsze wyjście, inaczej człowiek będzie uciekał całe życie. Tyle, że ja już pół życia uciekam i zdążyłem się przyzwyczaić. Przeczekam i znów będzie dobrze - brzmiało to tak jakby usilnie się starał sam siebie przekonać do tych słów.
- Pewnie że nijak by ci było zamieszkać bez dziecka w zamczysku. Zastanawia mnie co taki szanowany obywatel, przykładny ojciec - Alto uśmiechnął się znowu - robi w wolnych chwilach. Oczywiście jak pomiędzy doglądaniem córy, gospodarstwa i przemysłu znajdzie na to moment lub dwa. Tylko nie mów że rusza do odległych zamków, bo to już wiem.

Robert przez chwilę przyglądał się Alto.
- Wiesz... - zaczął z namysłem, nieco ściszonym głosem. - Co zaś dwie pary oczu to nie jedna. Po tym zaś, jak filowałeś wzrokiem w Marsember zdaje się, że nawet dookoła głowy ślepia by ci się przydały. Zresztą końce świata kiedyś się kończą, a ciężko uciekać z kawałkiem zamku na plecach - zażartował.
- W wolnych chwilach... - tropiciel ryknął śmiechem, i rechotał dłuższą chwilę aż zaschło mu w gardle. - Szanowani obywatele nie mają wolnych chwil, dlatego właśnie są szanowani - prychnął, po czym przepłukał gardło. - Ten oto szanowany ojciec rodziny - klepnął się w pierś - włóczy się po lasach, poluje z myśliwymi i gada z ptakami. Gdyby nie to, że ćwierć Ronwyn pracuje w moim tartaku, a cała reszta stoi na deskach z niego wyszłych, to ani chybi dziwakiem i odludkiem by mnie obwołano. A tak to.. przynajmniej nikt mi tego w twarz nie powie. - dolał sobie i Paperbackowi piwa, po czym machnął na służkę by przyniosła nowy dzban.

Alto spoważniał, popatrzył uważnie na Roberta i powiedział:
- Dwie pary oczu... Znowu masz rację. - ściszył głos podobnie jak Robert - Powiem krótko, bo i nie ma się nad czym rozwodzić. W Marsembar baczyłem na otoczenie, bo mi wpadł w oczy taki typ w kapturze co za nami łaził. Nie... nie wiem, co to za człowiek - pokręcił głową bezradnie - widziałem go jak okrętował się na statek, który wypłynął zaraz z portu za nami. Tak - powiedział od razu, gdy błysk zrozumienia zaiskrzył w oczach kompana - to ten co nas minął gdy chowaliśmy się w zasranej zatoczce. Teraz gdy zawinęliśmy, stał już w porcie ponoć od dziesięciu dni. Nie mam pojęcia, co nasz ogon zamierza. Jak ja bym się brał do takiej roboty wypytałbym jurystów w kancelarii monetą błysnął i wiedząc gdzie zmierzamy, trzymałbym się z daleka. Ale mogę się mylić. Dlatego też na zewnątrz jest opłacone oczko, mające wypatrzeć tego typka - tu Alto po raz drugi już w tym dniu opisał Czarnego Kaptura ze wszelkimi możliwymi znanymi mu detalami.
- Jakbyś coś zauważył, to daj mi znać. Powiedziałem tylko Branowi, jeszcze w Marsembar, no i Myszy. - dodał krótko - Nie wiem co to za facet. Nie wiem czy łazi za mną czy za nami wszystkimi. Tak czy inaczej trzeba uważać. Za chwilkę ruszy pewna heca, którą przygotowałem. Może się ogon ujawni.

- Powiadasz? To i dobrze, żeś się tą sprawą już zajął. Jednak...
- Robert zamyślił się, popijając piwo. - Wiesz, jak za nami ten Czarny Kaptur jedzie, to i resztę szło by powiadomić. A jak jeno za tobą, to i tak za nami wszystkimi w rezultacie. Byle cię Wulf nie prześwięcił za to; kto go tam wie, co do tego zakutego łba mu wpadnie, jak o twych problemach się dowie.

- Może i masz rację. Może to nie tylko mój problem, ale nie wiem… Zawsze widziałem go samego. Na pewno na statek w Marsembarze, w ostatniej chwili wskakiwał sam. Na razie tylko na nas patrzy. Wiem, wiem że to nie argument
– powiedział zaraz – ale być może on sam jeszcze nie wie, ze ktoś od nas się zorientował że za nami łazi. Jak wszyscy zaczniemy oczkami na boki strzelać, to mu i dwie modlitwy starczą. Wulf do bitki dobry, ale tu akurat co inne potrzebne. Miej baczenie, wyłaziliśmy się po mieście tyle, że jakby chciał nas znaleźć zrobiłby to bez trudu. Wystarczyłoby przecież pirs obserwować. Jak trafi tu za nami to go szukaj, tylko po cichu. Może miejscowy się też czegoś dowie. Jak go namierzymy, to się naradzimy co dalej.

Robert kiwnął głową na zgodę, prosząc jeszcze raz o porządny opis delikwenta. Zdumiało go nieco, że Alto tak się rozgadał, nie było mu to jednak niemiłe. Jeno sam na jeszcze większego milczka przy nim wychodził.
- Skoro już na szczerość cię wzięło, to rzeknij mi jeszcze, jeśli masz chęć, komu tak to się naraziłeś? Prywatnej personie, gildii jakiejś czy wręcz czerwonym czarodziejom z Thay - zażartował, ale wyraźnie szło mu o ocenę rozmiarów niebezpieczeństwa, jakie podążało śladem chłopaka.
Alto spojrzał na Roberta i położył mu rękę na ramieniu wstając od stołu.
- Przed byle pieskami, na koniec świata bym nie uciekał – powiedział tylko i odszedł grzebiąc w swoim plecaku.

Robert smętnie (i nieco mętnie) spojrzał za chłopakiem. Chciał się spoufalać to ma teraz za swoje. Chwiejnie wstał, rzucił na stół kilka monet i ruszył do wyjścia, otrzeźwieć nieco w nocnym powietrzu.
- Trza było nie chlać, tylko myśleć... i nie gadać tyle... i... - mruknął do siebie, po czym zgiął się wpół nad rynsztokiem.



Brakujące posty
Lady – MEGARA RAVENROCK
Sekal – WULF TSATZKY
Tom Atos – BRAN z LON HERN

Eleanor – MG - DESTYNY


Po spędzeniu kilku przyjemnych chwil w karczmie lub na innych miejskich atrakcjach, prędzej czy później wszyscy podróżni ze „Złotego Sokoła” w końcu dotarli do domu kapitana Vemeesza, któremu w końcu mogli się dokładnie przyjrzeć. Zdecydowanie nie był to dom zwykłego kapitana statku. Elegancka, dwukondygnacyjna rezydencja, położona na wzgórzu wśród bujnej zieleni miała reprezentacyjny portyk wejściowy i dwa parterowe skrzydła. Nieco z boku głównego budynku mieściły się spore zabudowania mieszczące między innymi, jak mieli już się okazje przekonać Ci, którzy przyprowadzili tu konie, stajnie na przynajmniej kilkanaście koni. Większość z nich, nie licząc tych wypełnionych przez zwierzęta spadkobierców, była jednak pusta.
Sam dom urządzony ze smakiem, wyraźnie zdradzał rękę dobrej gospodyni: Czysty zadbany i przytulny. Dom do którego zawsze przyjemnie było wracać. Do tego teraz przyjemnie pachnący ułożonymi w wazonach kwiatami i smakowitym jadłem. Służący, który otworzył im drzwi skierował przybyłych do jadalni, w której przy jednym końcu długiego i wystarczającego z powodzeniem nawet dla trzydziestu osób stołu, siedzieli gospodarze.
Na widok przybyłych gości kapitan Vemeesz wstał pospiesznie i powiedział z uśmiechem:
-
Nie byłem pewien czy przyjdziecie na kolację. Zapraszam siadajcie
– Wskazał na miejsca obok siebie - Służący zaraz przyniesie dla was naczynia.
Gdy podeszli bliżej zwrócił się do siedzącej wciąż kobiety:
- Kochanie pozwól że Ci przedstawię ludzi, dzięki którym zawdzięczam szczęśliwy powrót do domu.
Następnie wymienił swych gości, a oni mogli się przyjrzeć żonie kapitana. Była małą i drobną blondyneczką o przeciętnej urodzie, ale zadziwiająco ciepłym uśmiechu. Na pierwszy rzut oka widać było, że znajduje się w bardzo zaawansowanej ciąży.
- Wybaczcie państwo, że nie wstanę, ale mam jak najbardziej ograniczać ruchy. Zapraszam do stołu i bardzo dziękuję w imieniu męża i swoim za pomoc w podróży. Nie miał mi jeszcze okazji wiele opowiedzieć, więc teraz wycisnę te historię z was wszystkich – Zaśmiała się radośnie i szczerze.

Wieczór w domu Vemeeszów upłynął w miłej atmosferze. Kapitan ze zdziwieniem popatrzył na sakiewkę którą podał mu Alto:
- Nie miałem pojęcia, że tam na wyspie było tyle złota. Może się trzeba było dokładnie rozejrzeć? - Powiedział z lekkim uśmiechem – Dam te pieniądze swoim ludziom. Niech wypiją za wasze zdrowie i na pohybel wszystkim morskim potworom. A skoro już jesteśmy przy sprawach finansowych umówiliśmy się na zapłatę jeśli wasza pomoc okaże się niezbędna. Czy po dwie sztuki złota będzie wystarczającą zapłatą? Wiem ze to niewiele, ale zyski które przewidywałem nie są tak wielkie, a muszę jeszcze wypłacić renty rodzinom marynarzy, którzy zginęli.
Popatrzył na obecnych z uwaga ostatecznie zatrzymując spojrzenie na Wulfie.

***

Gdyby nasi bohaterowi potrafili latać, droga do przeznaczonego im dziwnym zrządzeniem losu zamku wiodłaby z Lyrabar dokładnie na północ. Niestety ani nie posiadali tej umiejętności ani nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy by pozwolić sobie na taki sposób podróżowania i bynajmniej nie chodziło tu o zwyczajną magię. Podobno gnomy wpadły na pomysł urządzenia, które poruszało się w powietrzy bez jej użycia. Było to jednak tak mało prawdopodobne, ze wszyscy traktowali to raczej jak wyssaną z palca bardowską historię albo bajkę.
Tak więc przyszli spadkobiercy musieli wybrać bardziej przyziemny sposób podróżowania: Najpierw na północny wschód traktem wzdłuż wybrzeża, a potem za Dilpur szlakiem na północny zachód, wiodącym do niewielkiego górniczo – handlowego miasteczka Laviguer, położonego w zakolu utworzonym przez granie Gór Ziemnej Ostrogi. Według mapy, którą udostępnił im kapitan Vemeesz nie ich droga nie wiodła do samej osady. By dotrzeć do zamku Elandone musieli skręcić na północ gdy na horyzoncie pojawi się widok północnej grani i to właśnie na nią się kierować.
Była też druga droga: Szlakiem na Ilmwatch, aż do mostu na Wielkiej Rzece Imfras, a potem wynajętą łodzią pod prąd aż do jej ujścia, gdzie podobno leżał zamek. To jednak wiązało się z zależnością od osób trzecich, a także z kolejną podróżą szlakiem wodnym, czego po niedawnej morskiej wyprawie wszyscy mieli dosyć. Tę decyzje mogli sobie jednak pozostawić do czasu, aż dotrą do rozwidlenia dróg.
Tak więc droga została sprawdzona, ustalona. Pożegnali się z gospodarzami i mogli wyruszyć.

Pierwszy odcinek drogi okazał się spokojny i prosty. Szlak handlowy, łączący ze sobą główne porty Implitur okazał się dobrze utrzymaną i wyłożoną kamiennym brukiem drogą. Spore i wypełnione po brzegi ciężkimi towarami wozy mogły się nią bez problemu poruszać nawet przy najgorszej pogodzie. Po trakcie często przejeżdżały patrolujące ją oddziały wojska i opłacanych przez rząd strażników. Liczne, gęsto położone gospody zapewniały podróżnym schronienie i przyzwoite jadło.
Nawet deszcz, który rozpadał się drugiego dnia podróży nie nie spowolnił Spadkobierców. Jedynym problemem okazał się koń, który Bran kupił Myszy, a właściwie rasowa, pełnokrwista klacz, która jak się okazało właśnie wchodziła w okres godowy. Ogniste rumaki rycerza i kapłana nie mogły pozostać niewrażliwe na jej „wdzięki” i temperowanie ich sprawiało mężczyznom sporo kłopotu. Także sama Mysz, niezbyt wprawna amazonka, miała sporo kłopotów z utrzymaniem swego wierzchowca w ryzach. Stajenny w jednej z gospód, w której zatrzymali się po drodze doradził dziewczynie, że jedynym rozwiązaniem problemu będzie jej pokrycie. Inaczej problemy zaczną się nasilać:
- Napalone ogiery i klaczka w rui to pewne kłopoty. – Zakończył kiwając głową za znawstwem.

***

W tydzień od wyruszenia z kupieckiego portu dotarli do kolejnego rozstaju dróg. Brukowany szlak zostawili za sobą wczorajszego dnia rano i wyruszyli szlakiem na północ. Teraz stanęli przed stojącym na ich środku drogowskazem. Strzałka bardziej na zachód wskazywała Ilmwatch, druga Laviguer. Nadszedł czas by ostatecznie zdecydować którą drogę obiorą dalej. Nie mieli jednak czasu by się zastanowić. Nagle od strony znajdującego się z prawej strony sporego zagajnika poszybowały w ich stronę bełty. Napastnicy nie okazali się nadzwyczajnymi strzelcami, a może spowodowała to dość znaczna odległość, dość że wszystkie one chybiły celu. Jednak pozostawanie dłużej w jednym miejscu dawało im szansę na ponowne załadowanie kusz. Teraz należało albo natychmiast podjąć decyzję i wyruszyć w drogę albo rozprawić się z bandycką zasadzką...


Harard – ALTO PAPERBACK

Po kolacji Alto zasiadł przy ławie w salonie i zastanawiał się co zrobić. Robert pomimo sumiennego działania Czarnego Kaptura nie spostrzegł, a ze smykiem z portowej umówił się dopiero przed świtaniem. Wiedział że w nocy nie zaśnie, nie było szans. Dotknął przez materiał koszuli swoją nową pamiątkę i uśmiechnął się lekko. Z ostatniego razu ramię bolało go przez tydzień, teraz oprócz lekkiego napięcia skóry nic nie czuł. Jakaś dziwna energia lekko mrowiła po skórze. Przypomniał sobie że zbój z igłami pytał czy ma być magiczny, podwinął rękaw i zerknął z niepokojem na ramię. Mysz siedziała na bicepsie spokojnie. Gdy podeszła bardka, posunął się trochę robiąc miejsce i powiedział po prostu:
- Pamiętasz tego typka, o którym ci mówiłem jeszcze na statku? Ten co nas śledził w Marsembarze? Jego okręt stoi w porcie. Zgarnąłem jednego miejscowego aby go wyśledzić, ma dać znać przed słonkiem. Robert też miał mieć oko, ale nie spostrzegł go przy gospodzie, gdzie miałaś swój występik. Dalej chcesz iść ze mną na niego?
Marie przysiadła się bardzo blisko Alto i zwiesiwszy konspiracyjnie głowę wsłuchiwała się w słowa łotra. Oczy jej się najpierw zaświeciły, ale zaraz zapał z niej trochę uleciał. Przeszło jej przez myśl, że może nie powinna mu jednak towarzyszyć? Pomóc, nie pomoże, a w byciu zawadą ma sporą praktykę.
- Chętnie bym zmierzyła się z nową przygodą
I pójdę ochoczo, lecz za twoją zgodą.
Nie chciała bym jeno być kulą u nogi.
Nie mam twych zdolności, niestety, mój drogi.

Alto zastanowił się trochę. Z jednej strony instynkt podpowiadał mu, że im mniej osób z grupy wie tym lepiej. Z drugiej strony, o Czarnym Kapturze nie wiedział nic. Może ma ubezpieczenie. Albo dużo pieniędzy, co w wielkim mieście na jedno wychodzi. Nająć zbirów do pilnowania pleców nie jest trudne. W końcu podjął decyzję.
- Wszystko się okaże w nocy. - Pogładził bliznę na policzku, patrząc w drewniane słoje wijące się w dębowym stole, jakby szukając tam rady i wróżby. - Jak go miejscowy wyśledzi, to trzeba się będzie rozmówić ze wszystkimi. W końcu być może nas wszystkich to dotyczy – dodał, jednak bez przekonania. Po mojemu najlepiej byłoby go przydupić jeszcze w mieście, po cichu. Jak się poszczęści może będziemy mieli adres jego mety. Tu eksperiencja Wolfa mogłaby się przydać. Znaczy, nie w rozwalaniu łbów nadziakiem, ale w planowaniu.
Mysz przytaknęła.
- Też sobie myślałam, że może czas wreszcie
Aby o Kapturze powiedzieć i reszcie.

Przebiegła wzrokiem po sali, niby zawodowy szpieg, upewniając się, że nikt nie może słyszeć ich rozmowy. A później jeszcze bardziej ściszyła głos.
- A czy myśl w twej głowie zaczęła się tlić
Kimże ów jegomość może przeto być?
- Zastanawiam się nad tym odkąd skurwiela wypatrzyłem pod kancelarią. Skoro taki świat drogi na nami się włóczy, znaczy odpada zwyczajny rabunek. Bardzo bym chciał aby to była konkurencja do spadku. Ten cały goguś co dziedziczy po nas.
– Alto zawahał się chwilkę – Ale najpewniej on nie za nami, a za mną łazi. Z Alkhatli nie wyjechałem wczasów po zamorskich zameczkach zażywać. Uciekam… znaczy no wdepnęliśmy w gówno i trzeba było wiać, wiesz jak to jest. Tyle tylko że to nie takie zwykłe gówno. – Ciężko mu szło to całe zwierzanie się.
- Dobra, zmieńmy scenerię, bo jak nie spalę co nieco, to zacznę się rozczulać nad swoim zasranym życiem.

Myszy zawsze było ciężko zapanować nad mimiką twarzy. I teraz, gdy zasłyszała świeże rewelacje, demonstracyjnie opadła jej szczęka. Alto wzbudził w niej niezdrową ciekawość. A jak to z ciekawością bywa, przynajmniej w przypadku Myszy, szybko trzeba ją zaspokoić albo ci wygryzie dziurę w brzuchu. Znaczy się ciekawość, nie mysz.
Obdarzyła kompana ponaglającym spojrzeniem i już wstawała od stołu szepcząc:
- Wyjdźmy więc na zewnątrz. Lecz gdy przypalimy
To do tej rozmowy chyżo powrócimy.
- Hola, hola moja panno! Jak dobrze pamiętam, to teraz twój wybór. Jak Prawda ci chodzi po głowie to ja od razu mówię, że ostatnio strasznie mnie pirackie rzemiosło zaczęło interesować.
– uśmiechnął się złośliwie.
Po wyjściu na zewnątrz Alto wynalazł dobre miejsce w kapitańskim ogrodzie, koło stajni. Zabunkrowali się w krzaczkach i wkrótce ziołowy dym zaczął wyciskać łzy z oczu. Alto uważał jednak i skręta przygotował na parę tylko buchów. Dziś akurat nie można było przesadzić, ale i do świtania było daleko.
Mysz zaciągnęła się z lubością i uśmiechnęła szelmowsko.
- No to biorę prawdę. Pytaj wobec tego
Cóż więc chciałbyś wiedzieć o mnie ciekawego?

Nie myślał wiele, a może powinien. W każdym razie od razu wypalił:
- Jak to była z jego ręką, że dopiero zratowanie życia spowodowało że jesteście kwita?
Mysz westchnęła.
- Masz talent, Alto. Potrafisz dziewczynie humor zepsuć. Nawet się rymować odechciewa...
Uśmiechnęła się gorzko ale zaraz puściła łotrowi oko na znak, że nie ma mu za złe pytania. Chociaż chyba trochę miała.
- Nie chodzi o to, że mu musiałam życie ratować. Po prostu sumienie mnie od dawna gryzło w związku z jego osobą. A jak go zobaczyłam, przypadkiem, tam na okręcie, to pomyślałam... - znów westchnęła. Zrzuciła kaptur i zmierzwiła obiema dłońmi włosy. - Pomyślałam, że wreszcie mogę coś dla niego zrobić. Bo wcześniej nic nie zrobiłam, chociaż przecież powinnam...
Zaciągnęła się dymem, przymknęła oczy i oparła głowę o pień drzewa.
- Mieliśmy taką bandę, podwórkową, dawno temu. Rozbestwiliśmy się. Najpierw sakiewki podróżnym podprowadzaliśmy, później robiliśmy dla jednego jegomościa. Coś trzeba było gdzieś odebrać, coś zanieść. Nic trudnego. Ale później na włamy zaczęliśmy chodzić. No i trafiliśmy wreszcie na zbyt dla nas wysokie progi. Złapali nas. Mnie i Iana znaczy, reszta uszła. Spędziliśmy nockę w zapchlonej celi a rano... - kolejny buch. Z każdym kolejnym się łatwiej gadało. - Rano nam mieli po jednej rączce odrąbać za złodziejstwo z rozbojem. I w ostatniej chwili, jak już zaczęłam sikać w portki, ktoś po mnie przyszedł i mnie stamtąd wyciągnął. Tylko mnie. Ten mój dobroczyńca... kazał mi patrzeć jak Ianowi dłoń odcinali. Żebym lekcję wyciągnęła. Prosiłam by mego przyjaciela też z tego wyciągnął, ale tamten powiedział... Pamiętam dokładnie co mi rzekł. „Twój koleżka kryminalista nic mnie nie obchodzi.” A później Ian nie chciał mnie na oczy widzieć. Powiedział, że to przeze mnie... że nie dość prosiłam mego... znajomego. I, że byłoby sprawiedliwie gdybym i ja zapłaciła ręką. Miał mi za złe. Sama też miałam sobie za złe. Dlatego tak bardzo chciałam mu skórę ocalić. By wreszcie sobie wybaczyć, że go wtedy zostawiłam samemu sobie.
Alto pokiwał tylko głową.
- Mówią że świat mały, ale to chyba ludzie coraz bardziej do siebie podobni. Jakbym swojej historii słuchał.
- Alkhatla to miasto złodziei
– zaczął cicho i po długim milczeniu – każdy chce kawałek dla siebie wyciąć. Na każdym rogu cwaniak z kosą w kieszeni, na każdej ulicy gang co ją za swoją uważa. Zaczynałem tak jak ty, ale chyba bardziej mi Tymora sprzyjała. Jak się robiło gorąco, uciekałem do Waterdeep, jak tam byli blisko, wracałem do domu. – Znowu pomilczał trochę.
- Z bratem starszym, Heimem robiłem. Dobrze nam szło, potem doszedł Starvo, potem jeszcze paru. Zaczęliśmy się liczyć, już nie trzeba było sakiewek w tłumie obrzynać. Poczuliśmy się ważni. Tyle tylko, że w Alkhatli to oznacza problemy. Ale wtedy życie było piękne. Rzuciłem paserkę i włamy, żyliśmy jak książęta udzielne. Srebro jak na początku kapało, to teraz ciekło jakby durszlakiem wodę ze studni czerpać. Heimo nawet hetmanem został, lepiej jak czterdziestu kiziorów dla niego robiło. No i skończyło się jednej nocy. Miastem rządzą od wieków Cieniści Złodzieje. To takie typki, że jak pomyślisz o nich to ciarki chodzą po plecach. Od razu masz wrażenie, że jeden z nich za plecami ci stoi. Skurwiele wszystko wiedzą, wszystko mogą – powiedział z pasją i wściekłością.
- Złożyli propozycję – powiedział krótko i bezwiednie potarł bliznę na policzku – a ja jak głupiec ostatni myślałem że ich przerobię, wiesz? Będę tym który na nosie im zagra.
Milczał znowu długo.
- Zabili mi brata, zabili wszystkich. W ciągu trzech dni, wszystkich. Zostawiłem ich. Uciekłem. Na pierwszym postoju za miastem przynieśli mi jego pierścień. Kluczyłem trzy dni, po lasach. A na pierwszym postoju znalazłem jego pierścień na stoliku metr od mojej głowy. – Mówił jednostajnym głosem. – Najgorsze jest to że nie wiem, czego chcą. Nie wiem czemu jeszcze żyję.
Mysz słuchała w skupieniu opowieści jaką jej Alto zapodał. Skręt się dawno wypalił ale jego efekty dopiero teraz ją w pełni doścignęły. Cudacznie się czuła. Jak we śnie...
- No to sobie szczerością sypnęliśmy - mowa jej trochę zwolniła. Przetarła zmęczone oczy. - To dziwne... Tak prawdę gadać. Fergus lubił powtarzać... - zioło uderzyło jej widać do głowy. Przecież Alto nie wiedział kto to Fergus, a Mysz mówiła z przekonaniem jakby wspominała ich wspólnego znajomego. - Miał takie powiedzonko, wiesz? "Jeśli nie chcesz usłyszeć kłamstw, nie zadawaj pytań". Rzadko prawdę gadam, taka już jestem. To pewnie dlatego, że umiem świetnie kłamać. Ale dziś się wygadałam z taką łatwością... Jakbyś nie był mi obcy.
Jej dłoń odszukała w ciemności dłoń Alto.
- Nie wiem dlaczego cię przy życiu trzymają. Ale cieszę się, że to robią.
Alto uścisnął lekko drobną rączkę Marie i wstał zaraz. Gniewno mu było na siebie, że rozgadał się jak przekupa na targu.
- Zapomnij. Robertowe piwo i zielsko przeze mnie śpiewa. – Nie dopuszczał do siebie myśli, że wygadanie się przed Myszą jakoś dobrze na duszy mu zrobiło, ale w rzeczywistości tak było. Zły na siebie kopnął kamień leżący na trawniku. Zaraz jednak przypomniał sobie, że sam sam zaczął drążyć nieprzyjemny pewnie dla niej temat.
- Będzie, co ma być. Srał to pies. – powiedział filozoficznie, po czym usiadł na powrót przy bardce i spojrzał na nią. Uśmiechnął się lekko i chcąc odwrócić rozmowę, spytał:
- Lepiej mi powiedz, co ta Mysz na moim ramieniu umie. Nie we wszystkim zrozumiałem coście tam z tym magikiem od igieł szeptali.
- Niewiele
- Mysz wzruszyła lekko ramionami. - Trochę ci refleks poprawi, trochę ciało i umysł wzmocni... Ale się nie przelicz, spektakularnych zmian nie wyczujesz. To ma być pamiątka. O estetykę i dobre wspomnienia się w nim rozchodzi, nie o użyteczność.
Zauważył zmianę tonu. Nie był pewny czy jej nie uraził swoim wybuchem.
- Pamiątka? Przecież dopiero… Dziękuję, ze mnie wysłuchałaś, Marie. – powiedział po chwili.
- Zawsze chętnie wysłucham - uśmiechnęła się znacznie cieplej. - I owszem, niedawno się poznaliśmy, ale pamiątkę wolę dać zawczasu. Jak dotrzemy na zamek chcę jak najszybciej wszystko załatwić i ruszać dalej. Nie będzie czasu poznać się jak łyse konie.
Podniosła się do pionu i wyciągnęła rękę w stronę Alto aby i on się zebrał.
- Odprowadzisz mnie?
- Aha
- Myszy się jeszcze o czymś przypomniało. Sięgnęła do kieszeni i wyłowiła z niej pierścień z czarnym onyksem. - Niewidzialność nakłada na noszącego, blisko kwadrans działa. Weź. Ale nie daję a tylko pożyczam. W twoich rękach lepiej się spisze. Zresztą mój amulet ma identyczne działanie. Starczy mi jak sobie raz na dzień zniknę.
Wyjęła zza dekoltu amulet żeby mu pokazać.
- Od kompletu są, widzisz? Weź pierścionek. Oddasz jak będziemy się żegnać na dobre.

Odprowadził Marie do domu i resztę nocy spędził na łażeniu po ogrodzie. Gdy w końcu nadeszła umówiona pora, ruszył do miasta. Miał nadzieję, że miejscowy będzie miał więcej informacji niż Robert, który tuż po kolacji zdybany od razu przez Alta powiedział że ogona nie wypatrzył. Ciemno jeszcze było, szczeniak siedział na ławce i wyglądał łotrzyka.
- Jasny panie – poderwał się i zaczął od razu - nijak go pod „Starym Zajazdem” nie było. Myśmy całą ulicę obstawili, na bogów się klnę. Ale to nie wszystko – dodał prędko widząc że Alto marszczy brwi. - Wywiedzieliśmy się, że był taki, ze statku zszedł kilka dni temu. Posiedział w mieście i po dwóch dniach wyjechał, wschodnią bramą.
Łotrzyk ledwo nad sobą panował:
- Wschodnią, co? Skurwiel… Dobra, zarobiłeś uczciwie – rzucił mu jeszcze dwa umówione dukaty.
- No ja bym się jednego dowiedział, a drugiego nie? To byś jasny panie powiedział: gówno, a nie górkę dostaniesz Szczerba. Tak tedy majtki na „Dorin May”, którą przypłynął do miasta mówią, że on dziwny był jakiś. Całymi dniami w kajucie siedział i nie wychodził na pokład ni chwili. Jedzenie mu podawali przez drzwi, ale jadł i pił tyle co kot napłakał. Imienia żadnego nie rzekł, z nikim nie gadał.
Alto uśmiechnął się krzywo i rzucił jeszcze dukata, a Szczerba wyszczerzył zęby w uśmiechu, czyniąc jasnym od czego jego ksywa pochodzi i zniknął za rogiem.

Znów był wściekły. Jedyny trop szlag trafił, a sytuacja zaczynała się robić niebezpieczna. Zmieniło się tylko tyle, że teraz wiadomo było że Czarny Kaptur wie o Elandone. Ale jednocześnie był teraz przed nimi. Zaklął jak szewc pod nosem i ruszył w kierunku rynku, gdzie wraz ze świtaniem kupcy otwierali swoje składy. Kapitan Vermeesz okazał się chyba równym chłopem, bo jego kuzyn kupił cały altowy towar i dobrą cenę dał. Pomogło, gdy się niby przypadkiem łotrzyk wygadał, że ich piraci napadli i jak dzielnie przy kuzynie stawali, aby statek ocalić. Herbata i kość słoniowa została w składzie, a Alto bogatszy o siedem florenów ruszył wreszcie do kapitańskiej posiadłości. Przy śniadaniu siedział jak struty, nawet grosiwo w sakiewce nie cieszyło go zbytnio. Odczekał wreszcie, aż kapitan wyszedł pomóc ciężarnej żonie wejść po schodach na piętro i korzystając że wszyscy zebrali się w jednym miejscu, powiedział wreszcie:
- Część z was już wie, że ogon się za nami ciągnie. Jeden facet, nie wiem kim jest, ale biega od Marsembaru. – Spojrzał na Wulfa i Meg, dla których była to nowość. – Tu za nami trafił, a raczej przed nami, bo osiem dni temu z miasta wyjechał, zdążając po trasie która i nam wypada. Chciałem go tutaj namierzyć, ale wyprzedził nas znacznie i znając nasz cel ruszył pewnie do Elandone. Nie mówiłem wcześniej, bo… najprawdopodobniej on nie za nami, a za mną łazi. Myślałem że przed nim do Lyrabaru trafię i zasadzę się tu na niego, po cichu. Teraz jednak jak szlag trafił plan, chcę abyście wiedzieli i trzymali na baczności. – Opisał dokładnie po raz kolejny jego wygląd i spojrzał jeszcze na kompanów.

***

Przestudiował dokładnie mapę i zapoznał się z dwoma wariantami podróży. Od razu powiedział że optuje za drogą lądową. Przewóz koni i ich wszystkich barką pod prąd nie będzie pewnie tani, a i na widoku będą.
Przez pierwsze dni zaznajamiał się z nowym konikiem. Nie był wprawnym jeźdźcem, dlatego też często korzystał z rad i nauki Roberta. Na szczęście nowy, kary nabytek nie był zbyt narowisty i łatwo dawał sobą powodzić, nie to co nabuzowane ogierki innych. Droga była dobra, pomimo tego że lało jak cholera. Na szczęście można było się na noclegi roztarasować w gospodach, których nie brakowało przy szlaku.
Gdy bełty zaczęły świstać naokoło, Alto skulił się w sobie, przypadając do końskiej szyi i spojrzał żywo na zagajnik. Nerwowo zerknął zaraz na Wulfa i Brana, gotów do rejterady w każdej chwili. Szarża na wroga była mu równie bliska co pomysł przepłynięcia wpław pieprzonego Morza Spadających Gwiazd. Nagle myśli o Czarnym Kapturze znów powróciły, jedyny pewny punkt w którym mógł się spodziewać, że będą przejeżdżać. Psia mać! Bełt wystrzelony z lasku zafurkotał mu dwa cale nad karkiem, ponaglając do decyzji.

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Kolacja u Vermeeszów przebiegła w nadzwyczaj miłej atmosferze. Pani kapitanowa była ujmująca słodką osóbką i nie sposób było jej nie polubić. Kiedy poprosiła aby zdać jej relacje z ostatniej wyprawy „Sokoła” Mysz od razu poczuła, że jest najbardziej odpowiednią osobą do tegoż zadania. Chwyciła za lutnię i wszystko rzetelnie wyśpiewała poczynając od sztormu, poprzez wydarzenia na syreniej wyspie aż po atak piratów. Nie szczędziła dramatyzmu (kilka zdarzeń trochę ubarwiła) i wychwalała męstwo, głównie swoich współtowarzyszy.

- Sztorm nas z kursu wybił i rzucił w zatokę,
I prawie w powietrzu czuło się posokę.
Wrak statku źle wróżył, bez śladu załogi,
Każdy z bohaterów wyczuł powiew trwogi.
Ale zaraz mężnie pierś jeno wypięli,
Dzielnie marynarzy ratować pomknęli.
Morze, tak spokojne, ale to pozory,
Bo na owej wyspie lęgły się... potwory!

Szkarady ogromne, magią się parały,
Od wieków rozbitków biły i... zjadały!
I całą jaskinię w swojej bezkarności
Zdołały wyściełać tysiącami kości!
A mężów mamiły jak antał gorzałki,
że zamiast potworów widzieli rusałki.
Wtem na nas poczwary z jazgotem ruszyły,
Ale swoje siły tęgo przeliczyły.
(...)


* * *

Konik jej się szalenie podobał. Z samego świtania pognała do stajni by go sobie dokładnie oglądnąć i zanieść mu, w ramach przekupstwa, parę jabłuszek. Zeżarł pazernie wszystko co mu przyszykowała, przy okazji obśliniając z kretesem jej calutką rączkę.
- Juuuhhh – bardka skrzywiła się zniesmaczona wycierając dłoń w kępę słomy. A koń, przepraszająco jakby, wepchnął jej łeb na ramię i, przymilając się, zaczął skubać jej ucho. Opędzała się od niego ale ten wciąż się łasił. Pewnie wywąchał więcej jabłek, co je w kieszeniach poukrywała na dalszą część drogi.
- Odczep się od mego ucha! Ale z ciebie podlizucha...

I tak jakoś go ochrzciła „Lizusem”.
Niedługo później się zorientowała, że Lizus nie jest jednak chłopcem ale uznała ostatecznie, że to nie powód aby zmieniać mu imię. Żeby jej jednak wynagrodzić mało dziewczęce miano postanowiła nadać choć jej wyglądowi kilka niewieścich akcentów. Grzywę jej zaplotła w urocze warkocze a szyję obwiązała girlandą z polnych kwiatów. Lizus prezentował się absolutnie wytwornie.

* * *

Rankiem poszła jeszcze na targ. Zaopatrzyła się (znowu!) w nowe ubranie. Tym razem nie fantazjowała. Czarne spodnie, niezwykle za to obcisłe, w których jej pupa prezentowała się super apetycznie. Do tego czarna bluza z kapturem i na tym finał. Tyle dobrego, że drogo ją to nie wyszło.
Później pofatygowała się jeszcze do doków i zajrzała na pokład stacjonującej w porcie „Dorin May”. Wypytywała marynarzy o faceta w kapturze, spokoju on jej nie dawał.
Wszyscy zgodnie jej wyznali, że nikt jego twarzy nie dostrzegł, bo cała była ukryta w cieniu kaptura. A i z kajuty swojej wcale nie wychodził. Nawet posiłki przyjmował wystawiając jedynie dłoń zza uchylonych drzwi.
Opisali go za to dokładnie. Czarny długi płaszcz, pod nim czarne ubranie, wysokie buty z cholewami. Kaptur miał charakterystyczny krój, taki przedłużony, nisko nasunięty, szeroki, z wyłogami. Coś się bardce nagle skojarzyło. Nie dowierzała sobie samej w trafność wybujałej teorii jednakże wyjęła z plecaka notes i zaczęła na szybko szkicować.
- Podobnie wyglądał? - zapytała zbita nieco z tropu.
- Wypisz wymaluj pasażer z naszego okrętu – odparł któryś.

* * *

Gdy się wszyscy zebrali gotowi by wyruszyć w dalszą drogę Mysz znów sięgnęła po swój notatnik. Wyrwała kartkę z wizerunkiem „Kaprura” i puściła w obieg.

- On za naszą grupą podąża na szlaku.
Ja go już widziałam... W mym sennym majaku.
Wtedy, na Sokole, gdy się w łeb rąbnęłam,
Co nas sztorm zaskoczył, całkiem odpłynęłam...
Miałam dziwną wizję, on tam na mnie czekał,
Lico w ciemny kaptur szczelnie przyoblekał,
I chciał mnie... zadusić, ów czarny jegomość,
Ale wtedy cudem wróciła świadomość.


Mysz zadrżała na wspomnienie szmaragdowej wizji. Pomyślała, że teraz to ją już wszyscy wezmą za wariatkę, ale postanowiła się mimo wszystko podzielić skojarzeniami.

* * *

Klaczkę roznosiło. Przez większość czasu uprawiała kompletną samowolkę i łaziła jak chciała, zazwyczaj, w przeciwnym kierunku niż Mysz sobie obmyśliła. Łatwiej było gdy jechali w kupie, wówczas stąpała za resztą wierzchowców, albo przynajmniej kierunek obierała zbliżony. Co rusz zbaczała jednak, to w kierunku jednego, to drugiego ogiera. No widać było, że jej świntuszenie w głowie. No i Mysz klaczkę strofowała coraz to wymyślniejszymi frazesami.
- Lizus, marzą ci się lubieżne balety? Miejże odrobinę godności kobiety!

Gołym okiem było znać, że z Myszy żaden wprawny jeździec. Wbijała klaczce pięty w boki, sapała i szarpała się z uzdą.
Ogólnie to większość sił witalnych traciła na to by po prostu utrzymać się w siodle. Wieczorami była tak styrana, że padała zazwyczaj na pysk i tyle było przyjemności z podróży na łonie natury.

Któregoś dnia limit Myszy cierpliwości się wyczerpał. Lizus zrzucił ją pięć razy z grzbietu i miała wrażenie, że jest jednym wielkim sińcem. Gdy się więc wieczorem zatrzymali na nocleg Mysz zeskoczyła z klaczki gotowa przedsięwziąć radykalne działania.
Chwilę dumała nad swoim problemem. Rzuciła okiem to na Brana, to znów na Wulfa i te ich przerośnięte ogiery. Stwierdziła, że ze swoją prośbą do rycerza się nie zwróci bo by się czuła z tym całkiem niezręcznie. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie i Brana jak sobie dyskutują na kulturalne tematy kiedy w tle Lizus i wielki ogier rycerza oddają się zdrożnym igraszkom. Żenująca perspektywa.
Ostatecznie chwyciła za wodze i pobiegła do stajni za kapłanem.

* * *

Chciała się zrewanżować Branowi za zakup Lizusa. Klaczka była w końcu śliczna, dokładnie taka jaką sobie wymarzyła. Nieważne, że nieco obecnie rozkojarzona ale Bran w końcu sumiennie wypełnił wszystkie Myszy kaprysy.
Ale wszystko szło nie tak. Pierwsza gospoda była zatłoczona, ciężko było jakiś zaciszny kąt wygospodarować. Druga serwowała fatalne jadło. Trzecia była obskurna jak krasnoludzka onuca, a czwarta znów była zatłoczona. No ale bardka nie zamierzała dłużej zwlekać.

Był już późny wieczór kiedy Brana zagadnęła. Podstępem go podeszła, prosząc by zajrzał z nią do stajni bo Lizus jakiś apatyczny jest i chyba się pochorował.
Kiedy dotarli na miejsce Mysz wydała z siebie radosny okrzyk: „Taaadaaam!” i kłaniając się w pas wskazała na uroczą romantyczną scenerię, którą udało jej się wyszykować.
Stajnia była wyludniona, pomijając dwóch chłopców stajennych, którzy jednak zostali pouczeni by nadto nie przeszkadzać.

Pachniało sianem. I Myszy perfumami. A ciszę przerywało jedynie sporadyczne rżenie koni.
W samym rogu stał mały okrągły stoliczek, nakryty bialuśkim obrusem. Czyściutki i solidnie zastawiony. Mysz poinformowała, że karczmarz się na ich małą kolacyjkę zgodził a jedzenie świeżo co przyszykował, jeszcze jest cieplutkie.
- Tylko pomysł z świeczką wzbudził perturbację
Choć, tu tyle siana, że może miał rację.


Mysz uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła do stołu.
Na pierwszy ogień poleciały warzywne przystawki, później przepiórki w grzybowym sosiku, dalej mięsne szaszłyki i misa owoców polana ubitą śmietaną. Mysz nalała też Branowi kielich wina, sama zadowoliła się jednak mlekiem, jak zwykle.
Po posiłku wzięła w dłoń lutnię i zaserwowała mu indywidualny występ. Pieśni wybierała nastrojowe, głównie rzewne ballady. Taki repertuar pasowały jak ulał na nocną porę.

* * *

Gdy pierwsze bełty świsnęły obok głowy bardki było dla niej jasne, że najlepiej zwiewać. Pozostawało pytanie, w którym kierunku. Spięła konia czekając w napięciu by ktoś to na głos określił.


Sayane – ROBERT VALSTROM

Kolacja u Vermeeszów przebiegała w przyjemnej atmosferze. Ballada Marie sprawiła, że ich dotychczasowe przygody nabrały znamion wielkiego bohaterstwa, zaś smaczne, domowe potrawy stanowiły miłą odmianę po marynarskim wikcie i karczmianych pomyjach. Tylko pod koniec spotkania Robert musiał na stronie gęsto tłumaczyć się gospodarzom z natarczywego przyglądania się gospodyni. Kapitanowa - zapewne przez ciążę - bardzo przypominała mu żonę, zaś myśl o dziecku przywiodła wspomnienia Poli... Na szczęście pani domu nie obraziła się za to, podobnie jak gospodarz.

Wypytał za to Vermeeszów o tutejsze drogi. Niestety o zamku nic nie słyszeli, gdyż interesowały ich głównie miejsca handlowe. Innymi sowy Fortunata nie była panią, która utrzymywałaby szerokie, kupieckie znajomości w Implitur. Może w Damarze bardziej im się poszczęści.
Odnośnie trasy przejazdu kapitan twierdził, że szlak wzdłuż wybrzeża jest bezpieczny. Ze względu na liczne karawany straż i wojsko bezustannie patrolowały trakty. Dalej na północ było ponoć gorzej i napady się zdarzały.
- Powinni z tym coś zrobić, bo przecież karawany z północy z gór wiozą kamienie szlachetne z tamtejszych kopalni. - narzekała pani domu. Podobno jednak kupcy z północy oferowali sporo pieniędzy za odnalezienie przejścia przez góry do Vast. W Implitur krążyła bowiem legenda, że przed wiekami takowe przejście wykopały szare krasnoludy. Trasa poprzez góry byłaby wielkim ułatwieniem dla tamtejszego handlu.
Robert żałował, że nie wypytał druidów o tutejsze okolice. Niestety po walce był zbyt zaaferowany chorobą Ronwyn, a teraz... Miał nadzieję, że jego roztargnienie nie zemści się na nich w podróży.

***

Wczesnym rankiem mężczyzna zrobił ostatnie zakupy. Do rzędu dla wierzchowca dorzucił jeszcze maść dla konia, przyrządy do pielęgnacji; zakupił zapasy, linę, wnyki, dodatkowe strzały i parę innych drobiazgów. Zapakował wszystko do plecaka, po czym osiodłał konia, który był bardziej niż zadowolony, ze może opuścić tłoczną stajnię w zajeździe. Yocelyn zaś pojawiła się gdy tylko opuścili bramy miasta. Pękaty brzuch świadczył, że i ona nie marnowała czasu.

Ku skrywanej uldze Roberta, Alto nie miał mu za złe jego wścibstwa; niedługo po wyruszeniu z portu chwiejnie pokierował swojego konia w stronę wałacha Roberta prosząc o parę jeździeckich wskazówek. Biedak... nie wiedział na co się pisze. Kolejne dni upływały pod znakiem intensywnego treningu, na którym co prawda dobrze wyszedł tyłek Alto i grzbiet jego konia, za to Roberta rozbolało gardło.
- Rozluźnij się i wyprostuj. Siedzisz jak worek ziemniaków, lecąc do przodu, przez to koń gubi krok, a ciężar na grzbiecie ma źle rozłożony. Jak ty byś się czuł, jakby ci ktoś na szyi siedział? Plecy proste, ale biodra luźno, żeby kołysały się wraz z chodem konia. Tak, ty też masz biodra - mrugał, szturchając chłopaka łukiem we właściwe miejsca. - Gdy będziesz kołysał się wraz z koniem wam obojgu lepiej będzie się jechało, a wierzchowiec nie będzie się tak męczył.
- Nie szarp za wodze. Pamiętaj, że koń ma żelazo w pysku, a chrapy są delikatne. I nie trzymaj się ich - koń podrzuci głową i zlecisz szybciej niż zdąży ją opuścić. Do utrzymania się w siodle i kierowania koniem służą głównie kolana, dlatego ta część siodła jest najbardziej miękka
- Robert poklepał poduszki pod kolanami. - Wodze są tylko na pokaz, dobry jeździec steruje głównie nogami - zaprezentował, przyczepiając wodze do łęku i z założonymi rękami objeżdżając Alto. - Ale do tego trzeba sporo wprawy i mocnych ud. Jadąc zawsze ściągaj pięty w strzemionach w dół, a gdy chcesz skręcić wbij lekko odpowiednią piętę w bok konia i ściągnij lejce z tej samej strony. Nie puszczaj ich luźno - ten konik dobrze wie, że się go boisz i luźne lejce odbierze jako oznakę słabości. Zresztą sam widzisz, że lezie jak chce.
- Kłus
- podjął po kilku dniach Robert - to najbardziej meczący sposób jazdy zarówno dla konia i dla jeźdźca. Wymaga intensywnej pracy nóg, a złe anglezowanie może odbić wierzchowcowi płuca i nerki. Unosisz się w siodle zawsze na wykroku konia - drwal pociągnął wierzchowca Alto do kłusa, aż właściciel zaczął śmiesznie podskakiwać w siodle. - Czujesz jak wyrzuca cię co drugi krok? Unoś się wtedy na nogach, a wam obojgu będzie łatwiej. Czekaj, stój. Masz za długie strzemiona - Robert polecił Alto zsiąść z konia, po czym pokazał jak właściwie wyregulować długość strzemion, przyciskając pięść do siodła i ustawiając długość pasków na odległość od pięści do pachy.
- Galop jest najłatwiejszy i to jedyna chwila - prócz cwału - gdy możesz bezkarnie pochylić się do przodu. Dobry wierzchowiec jedzie tym szybciej, im bardziej przeniesiesz ciężar ciała nad jego kark. Ale nie radzę ci tego na razie próbować, bo jedno potknięcie wierzchowca, a poleciiisz! Tak samo jak przy skokach. Na razie wystarczy, że ściśniesz konia mocno kolanami, uniesiesz się lekko w siodle i pozwolisz zwierzęciu robić swoje. Choć... - Robert podrapał się po głowie - jeśli nie czujesz się tak pewnie, możesz po prostu wbić się w siodło i mocno w nim siedzieć - też zadziała. Hamujesz zaś odchylając się mocno do tyłu - czyli zmieniając rozłożenie masy ciała - i ściągając lejce. Byle nie za mocno, bo koń siądzie na zadzie i cię wyrzuci. Gdybyś w czasie galopu czuł, że spadasz, chwyć się mocno końskiej szyi. Zwiśniesz mu co prawda pod nogi, ale nie rymniesz całym impetem o ziemię i nie złamiesz karku. Poza tym koń skopać cię nie skopie i zwykle zwalnia gdy coś plącze mu się między nogami. No i prawdopodobieństwo, że but zaplącze ci się w strzemię jest mniejsze. - Robert nie dodał jak wyglądają szczątki nieszczęśników, których spłoszone konie przeciągnęły kilka mil traktem. To, czego nie załatwiały kamienie, załatwiały podkowy, zostawiając więcej roboty kapłanom niż fleczerom.

Pod naukami rycerzy Megara też nieźle radziła sobie ze swoim koniem. Widząc lancę Wulfa, tropiciel ciekaw był zobaczyć kapłana w czasie konnej walki; choć wolałby, żeby taka ewentualność ich ominęła. Napalone harce swoich ogierów Wulf i Bran znosili z iście stoickim spokojem - zresztą wierzchowce też nie pokazywały pełni swoich możliwości - za to klacz Marie szalała, jakby opętało ją co najmniej kilka demonów. Mysz miała rację - klaczka swoim napaleniem nadrabiała z nawiązką smętne podrygi rycerskich ogierów. Gdyby kto pytał Roberta o zdanie, to dla wszystkich zakupiłby mocne, porządne wałachy, dobre na długie wyprawy. Klaczka Marie była pięknym zwierzęciem, którego pozazdrościć jej mogła niejedna stajnia, lecz drwal nie znał się na tutejszych hodowlach i obawiał się jak zniesie ona trudy podróży. Póki co jednak na postojach zaprzyjaźniał się ze wszystkimi wierzchowcami, sprawdzając brzuchy, chrapy i kopyta. W zakupach wielu osób nie starczyło miejsca na zgrzebła, szczotki czy kopyście, toteż sporo czasu zabierało mu wygrzebywanie brudu i kamieni spod kopyt, oraz wyczesywanie kurzu z sierści, by wierzchowce nie nabawiły się otarć od siodeł. Praca ta nie była mu jednak niemiła, zwłaszcza, że żaden z wierzchowców nie był skłonny do gryzienia, złośliwego deptania po stopach czy nadymania się przy dociąganiu popręgu. Po kilku dniach ze wszystkimi był już w dobrej komitywie.

O kryciu klaczy dowiedział się dopiero po fakcie. Rzecz jasna w niczym nie rozwiązało to sytuacji.
- Nie chciałbym cię rozczarować, Marie, ale twoja kobyła będzie się ścigać póki nie minie jej czas, lub póki nie zajdzie w ciążę. To nie człowiek ani elf; koń nie gzi się dla przyjemności lecz rozpłodu. A jeśli Lizus zajdzie ciążę, po kilku miesiącach nie będziesz mogła już jej dosiąść, bo zrobisz krzywdę i jej i źrebięciu. Poza tym trzeba ją będzie karmić czymś więcej niż trawą, zwłaszcza, że pewnie to jej pierwsza ciąża. Zastanów się też jak powrócisz wtedy do Implitur, jeśli zamek okaże się niezdatną do zamieszkania ruiną?

***

Gdy bełty świsnęły im nad głowami nie zastanawiał się długo, zawracając konia niemal w miejscu. Uciekanie w stronę, która była najbardziej oczywista, nie przypadło mu do gustu, jednak nie czas był na spory. Marie i Alto leżeli już na ziemi, a zdezorientowane konie szykowały się do ucieczki. Robert puścił na postach dwie strzały w krzaki, kupując niefortunnym jeźdźcom czas, po czym skupił się i przenikliwie gwizdnął. Wszystkie wierzchowce spadkobierców zastrzygły uszami i gdy tylko Alto z powrotem wdrapał się na siodło, podążyły za koniem Roberta. O konie rycerzy nie musiał się martwić, ale pozostałe, prowadzone niewprawną ręką, łatwo mogły ponieść.
Gdy za radą Alto zjechali na pobocze, szybko obejrzał konia Alto. Zwierze mocno krwawił. Co prawda póki co nikt ich nie gonił, lecz prawdopodobnie nie mieli wiele czasu. Rzucił Alto maść zakupioną w mieście, nakazał opatrzenie wierzchowca, po czym ruszył cwałem na nieszczęsną drogę do Laviguer.

Wzdłuż traktu rozciągała się łąka. Wyglądało na to, że od strony lasu, w którym czaili się kusznicy, płynął jakiś wąski strumień, lecz gdy Robert wysłał tam kruka okazało się, że to zaledwie wąski rów. Towarzyszące mu obniżenie terenu stwarzały obawę kolejnej zasadzki, podobnie jak następny zagajnik, tym razem dużo bliżej traktu. Niestety, według Yocelyn, między drzewami czaiły się kolejne istoty, najpewniej czekając na nich.

- Wygląda, że sama droga jest czysta - rzekł Robert po powrocie, sprawdzając opatrunek konia - Jednak w kolejnym zagajniku znów ktoś się czai. Natomiast po drugiej stronie drogi rozciągają się łąki i nieduży rów, który można by przekroczyć i pojechać równolegle do traktu, ale na przełaj. W szczerym polu raczej ciężko o zasadzki, a kruk będzie z wysoka sprawdzał trasę.


Brakujące posty
Lady – MEGARA RAVENROCK
Sekal – WULF TSATZKY
Tom Atos – BRAN z LON HERN

Eleanor – MG – DESTYNY


Kobieta śmiała się tak bardzo, że w końcu nie była w stanie utrzymać się na nogach i upadła na stojącą obok sofę, dalej zwijając się ze śmiechu. Złote sploty jej włosów rozsypały się w koło tworząc wokół głowy malowniczą aureolę:
- Ojej! Hahaha! To była najgorsza zasadzka jaką widziałam w życiu! Hahahaha...
- Gdyby nie twoje trzy grosze na pewno by się im udało
– Mężczyzna niczym chmura gradowa spoglądał na nią z góry – myślisz, że nie wyczułem twoich czarów? Te bełty nie miały prawa nie trafić z takiej odległości! Poza tym nie sądziłem że napastnicy okażą się banda tchórzy, których przestraszy widok dwóch zakutych w zbroje rycerzy!
Jasnowłosa przestała się śmiać i usiadła prosto. Popatrzyła na niego zimno:
- A więc przyznajesz że maczałeś w tym palce! Możesz próbować ich skłócić ze sobą nie zabić! Nie o to chodziło w naszym zakładzie!
Zdecydowanie szybko potrafiła przejść od rozbawienia do gniewu. Jej towarzysz wyraźnie się zmieszał faktem iż tak łatwo go podeszła:
- Mieli ich tylko poturbować...
- Poturbować pociskiem prosto w serce?
- Wstała, podeszła do niego i dźgnęła palce wskazującym prosto w pierś, a potem następny raz i kolejny przy każdym wyrzucanym z siebie ze złości słowem:
- Nie... chodzi... o to... by pozbawić ich życia... Nie to było przedmiotem naszego zakładu.
Mężczyzna wyruszył ramionami odsuwając się nieznacznie:
- Przecież w każdej chwili mogą zginąć to tylko ludzie, a ich życie jest takie kruche...
- Owszem jest... co nie znaczy że masz to jeszcze dodatkowo przyspieszać!

Była wyraźnie wściekła, a on nie znosił gdy tak było, bo łóżko robiło się wyjątkowo niewygodne, jedzenie bardzo słone, zaś w ulubionych ubraniach pojawiały się niespodziewane dziury:
- Oczywiście niczego nie przyśpieszać... - Skinął głową co trochę ją udobruchało. Nie miał oczywiście zamiaru przejmować się jej słowami... musiał tylko na przyszłość być bardziej ostrożnym.

***

Tymczasem nasi bohaterowie, zupełnie nieświadomi ścierających się o ich życie mrocznych i jasnych stron losu, pędzili przez łąkę wzdłuż traktu do Llaviguer. Ostrzeżeni Roberta który za pomocą kruka zdołał wywiedzieć się o kolejnej potencjalnej pułapce, woleli nie ryzykować przejazdy pod ewentualnym następnym obstrzałem z wrogich kusz. Tym razem oni mogli nie mieć tyle szczęście, a wróg miał zdecydowanie bliżej do celu.
Alto, który ostatecznie zdecydował się dosiąść luzaka, by nie męczyć zranionego w nogę konia, ledwo trzymał się na koniu bez siodła. Dłuższa taka jazda z cała pewnością skończyłaby się dla niego upadkiem. Mysz trzymała się Wulfa, jednocześnie próbując wypatrzyć swoją śliczną, narowistą klaczkę, która zniknęła wszystkim z oczu po minięciu znajdującego się dalej zakrętu. Robert, który tylko przez chwile miał okazję ja obserwować, musiał przyznać, że koń był niesamowicie prędki. Jeśli potencjalne źrebaki odziedziczyłyby tę jej cechę i bojowe umiejętności ojca, byłyby bezcennymi końmi. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś odpowiedni zadbałby o ich wyszkolenie.
Galop przez łąkę pokrytą wysoką trawą nie był jednak bezpieczny. W każdej chwili, któryś z koni mógł wpaść w wykrot lub jamę wykopana przez jakiegoś zwierza, co mogło się nawet skończyć złamaniem nogi, nie mówiąc już o skręceniu sobie karku przez jeźdźca. Po przebiegnięciu kilkunastu metrów i oddaleniu się od pułapki zwolnili więc i ruszyli dalej, by ponownie wydostać się na trakt.
Ku rozpaczy Marie nigdzie nie było widać Lizusa. Jednak droga wiła się, a pojawiające się co chwilę zagajniki bardzo utrudniały widoczność. Jadący teraz na przedzie tropiciel wypatrywał ewentualnych pułapek na drodze i jednocześnie przepatrywał ślady. Pocieszył dziewczynę faktem, ze znalazł odciski biegnącego niedawno droga konia. Jak daleko jednak klacz mogła przebiec? Zagadka rozwiązała się za kolejnym zakrętem. Kilkunastu jeźdźców zatrzymało się na drodze, a jeden z nich, będący jak się okazało niemłodą kobietą trzymał za uzdę nerwowo parskającego Lizusa próbując go uspokoić. Poza kobietą, która nie miała przy sobie broni oprócz niewielkiego sztyletu przypiętego do pasa, wszyscy mieli miecze, tarcze, kusze, a także sporo innej broni i już z daleka wyglądali na rycerzy lub wojowników.
Z uwagą obserwowali zbliżających się w ich kierunku poszukiwaczy. Gdy Robert i Wulf, który zrównał się z tropicielem podjechali kilka metrów od trzymającej konia kobiety, dwóch z nich zastawiło im drogę, najwyraźniej nie pozwalając przejechać dalej.
Wulf ukłonił się lekko kobiecie.
- Witaj, pani. - potem mężczyznom - Panowie. Dziękujemy za złapanie naszej narowistej klaczy. Naszej pięknej niewieście - wskazał do tyłu, na siedzącą za nim Mysz - nie udało się jej opanować, gdy przy rozstajach zostaliśmy zaatakowani przez bandytów. Jestem Wulf Tsatzky, wędrowny kapłan Tempusa.
Zachowywał ostrożność, nawet nie myśląc o schodzeniu z konia. Rycerzy jednak informacja o zasadzce wyraźnie zelektryzowała. Jeden z nich, wyglądający na przywódcę dokładnie wypytał o szczegóły starcia, a potem zszedł z konia, podszedł do kobiety i ukłoniwszy jej się z z szacunkiem powiedział:
- Pani zostań z Wiliamem i Colinem, my pojedziemy oczyścić drogę.
Jego rozmówczyni skinęła głową, cały czas przypatrując się z ciekawością spotkanym na drodze ludziom.
- W takim razie wrócę do tej gospody, którą mijaliśmy przed chwilą po drodze i tam się spotkamy.
Niech Will i Colin jadą z wami przydadzą się wam w walce.
- Ależ Pani! Nie możesz jechać bez ochrony!

Popatrzyła z uwaga na Wulfa, a potem na resztę poszukiwaczy w tym czule klapiąca po szyi Lizusa Mysz i powiedziała z pewnością w głosie:
- W towarzystwie kapłana Tempusa i jego kompanii z pewnością będę bezpieczna. Jeśli macie ochotę na kolację ja stawiam. Mam na imię Sam – zakończyła i ku wyraźnej irytacji rycerza podeszła do kapłana wyciągając rękę.
Kiedyś musiała być prawdziwą pięknością, a i teraz choć czas lekko naznaczył jej twarz zmarszczkami, a brązowe włosy poprzetykał nitkami siwizny, mogła przyciągając męskie spojrzenia. Poza tym była w niej naturalna swoboda osoby znającej własną wartość i mającej spory autorytet i dużo pewności siebie.

Grupy rozjechały się. Oddział ruszył w kierunku rozstaju z którego niedawno przybyli spadkobiercy, a oni sami, wraz z nową towarzyszką w kierunku gospody o której wspomniała.
Znajdujący się przy szlaku budynek nie była tak okazały jak te, które spotykali dotąd na głównym szlaku. Jednak kamienne ściany i kryty gontem dach wyglądały solidnie, a wydobywający się z komina dym przypomniał podróżnym, że zbliżał się już wieczór, a oni nie jedli jeszcze porządnego posiłku.


W środku nie było wielu osób, poza kilkoma wieśniakami popijającymi piwo sala okazała się pusta. Jednak smakowity zapach jadła zachęcał do pozostania w tym miejscu dłużej. Gospodarz widząc nowych klientów pospieszył do nich prawie w podskokach, kłaniając się uniżenie. Niedługo później jedzenie wjechało na stoły, a jego smak okazał się znacznie lepszy niż zapach.
Sam, która najwyraźniej intrygowało nowe towarzystwo powiedziała z wyraźna ciekawością w głosie:
- Stanowicie dość barwną grupę. Czy po drogach Implitur wędrujecie w jakimś konkretnym celu?
Powiedziała to tonem osoby, która raczej nie wyobraża sobie sytuacji iż mogłaby zostać zignorowaną, ale zanim ktokolwiek ze spadkobierców miał okazje zareagować drzwi gospody otwarły się ponownie i do sali weszło dwóch bogato ubranych kupców, a zaraz potem podwórzec zaroił się od wracających rycerzy. Ten, który już wcześniej rozmawiał z kobietą złożył jej sprawozdanie. Jak się okazało napastnicy zdołali już uciec w głąb lasu:
- Nie próbowali jednak zacierać śladów. Chyba nie sądzili by ktoś próbował ich ścigać. Wysłałam Wilhelma do stanicy Rhorden. Niech sprowadzą tropicieli i piechotę. I dokładnie przeszukają teren. Napady są zbyt częste. Muszą tutaj gdzieś mieć siedzibę.
- Dobrze
– kobieta skinęła głową. - Nie ma sensu jechać dziś dalej, zostaniemy tutaj na nocleg.
Rycerz ukłonił się i zasiadł wraz zresztą drużyny do posiłku, a kobieta ponownie popatrzyła na spadkobierców:
- Mam nadzieję, że też zostaniecie i w końcu zaspokoicie moją ciekawość – zaśmiała się przy tym pogodnie.
Alto, który z przyzwyczajenia obserwował pozostałych gości zauważył, jak kupcy szepczą coś między sobą wyraźnie zaaferowani i spoglądają raz po raz w ich kierunku.


Brakujące posty
Sayane – ROBERT VALSTROM
Tom Atos – BRAN z LON HERN

Harard – ALTO PAPERBACK


Tyłek go bolał, ale nie żałował. Robert instruował go i ćwiczył dokładnie, a Alto słuchał i wykonywał polecenia. Konno wcześniej wiele nie jeździł, ledwo umiał popręg zapiąć. Dzięki radom nie męczył się tak już w siodle, a i pewnie konikowi było wygodniej z bardziej doświadczonym jeźdźcem. Oswajał się ze swoim karym wałachem, starał się nie okazywać strachu i dawać odczuć kto tu kim ma kierować, ale początki były ciężkie. Alto nigdy nie miał smykałki do zwierząt. O zgrzeble i szczotce oczywiście nie pomyślał i używał pożyczonych od tropiciela. Kiedy przeszli do pierwszego galopu, nie dał rady usiedzieć w siodle, choć gościniec był prosty jak stół. Po kilku stajach stracił równowagę, ale pomny na słowa Roberta legł zaraz na szyi końskiej wczepiając się jak rzep w grzywę. Na szczęście obyło się bez większych dolegliwości, choć tyłek znów bolał. Dziękował kilkakrotnie kompanowi za naukę, przepijał do niego często dobre, kupione w Lyrabar winko. Uczył się dbać o swojego wierzchowca.

Rozmyślał też trochę nad Czarnym Kapturem. Gdy Mysz opowiedziała wiązaną mową o tym że widziała faceta w swoich snach, ulżyło mu trochę, choć ostrożności nie zamierzał zaniechać. Skąd niby Cienisty miałby się pojawić w snach kobiety? Może to nie oni?
Pierwszy nie ćwiczebny galop wyszedł mu nad podziw dobrze. Glebę zaliczył już po kilkunastu końskich krokach, no ale psiakrew nie z własnej winy. Pieprzona magiczna lina! Na szczęście szybko się pozbierał po efektownym locie nad końską szyją. Robert pomógł mu się pozbierać, Alto wdrapał się na siodło i koncentrował na tym aby znów nie zlecieć. Konik krwawił mocno, ale nie kulał. Posmarował szybko jego nogę maścią rzuconą przez tropiciela, rozglądając się cały czas nerwowo. Marie, po stracie Lizusa była bezpieczna za plecami Wulfa, a zaraz potem pognali na przełaj po łąkach omijając drugą grupę sukinsynów.
Trzecia grupa już na trakcie nie witała ich bełtami z kusz, co było miłą odmianą. Hufiec rycerzy w szamerowanych lśniących zbrojach pognał w kierunku miniętych zasadzek zanim Alto zaczął się napraszać żeby jechać z nimi. Zastanawiał się chwilę czy nie wartało by sprawdzić co też za ludzie zasadzili się na nich na bezpiecznym ponoć trakcie. Czarny Kaptur wciąż chodził mu po głowie Kompani jednak nie przejawiali zbytniej ochoty, a i sam łotrzyk nie chciał ryzykować, zostawiając to błyszczącym napierśnikom rycerzy.
- Ja tam sobie nie będę żałował – odparł radośnie lecz cicho Branowi – Kiedy dostojna pani zaprasza despektem byłoby gościnie uchybić. Ale co do kawioru to dzięki, wolę konkretniejsze frykasy. Dziczyzna, to jest psiakrew to. Polędwiczki z sarniego grzbietu w winie i ziołach – rozmarzył się Alto – każde pieniądze bym dał by mi domem zapachniało.

Kupcy nie spodobali mu się od razu. Łypali na nich wzrokiem podekscytowani czymś najwyraźniej. Alto uspokoił się jednak kiedy okazało się kto ich na ucztę prosił. Jasnym było przecież że pewnie poznali swoją monarchinię. Alto początkowo wodził wzrokiem od Brana do królowej. W pierwszej chwili spiął się trochę jak rycerz zaczął wyciągać broń, ale wiadomości przynależne jego stanowi nie zwiodły go. Łotrzyk mógłby patrzeć na złote wzorki na tarczach i kontemplować imię spotkanej niewiasty do woli, ale tego że jest królową i przez sto lat by się nie domyślił. Owszem był w niej widoczny majestat i powaga oraz naturalna zdolność do wydawania rozkazów. Alto skłonił się lekko i przedstawił nie chcąc uchybić manierom, po czym zaraz zniknął w dalszej części krótkiego stołu, przy której królowa podejmowała spadkobierców. Celowo siadł jak najdalej królowej. Instynktownie nie chciał się jej pchać na widok, to w końcu przedstawiciel prawa. Łypnął okiem na pobliski stół za którym rozsiadali się jej przyboczni rycerze i skulił się w sobie. Siedział prawie ręka w rękę z jakimś wielkim jasnowłosym młodzianem zakutym od stóp po szyję w stal. Irracjonalny i niczym nie zawiniony strach przed władzą znów dał znać o sobie.
Mysz chwilę szeptała do ucha Alta, a łotrzyk bladł z każdym słowem. W końcu wstał cicho od stołu, korzystając z tego że królową Bran zabawiał rozmową i podszedł od razu do szynkwasu. Uwijający się gospodarz sam przyskoczył do niego i trochę zdziwiony podał mu zamówienie. Alto przechylił jednym haustem półkwaterkę starki do gęby, chuchnął w rękaw i wzruszył z rezygnacją ramionami. Wrócił na swoje miejsce i uśmiechnął się pięknie do siedzącego obok paladyna, po czym powiedział cicho:
- Zdrowie pana, panie kawalerze i dzięki stokrotne za ratunek, tam na trakcie. Grasanci co prawda uciekli, ale nie długo im się przyjdzie skrywać gdy im na kark takie wojsko wsiądzie. Komu mam przyjemność dziękować?
Młodzian spełnił toast i odstawił puchar, a Alto sięgnął do karafy przez stół i dolał zaraz im wina.
- Jestem Nathan Wildborow, syn barona Norberta. – powiedział dumnie – Paladyn Lathandera w służbie miłościwie nam panującej regentki, wdowie po Imfrasie Czwartym.
- Alto Paperback, hem… hem… kupiec cormyrski w drodze na północ. To wszyscy panowie jesteście paladynami? – spytał łotrzyk i przełknął niezauważalnie ślinę
- A jakże! Powołania różne, bo moich pięciu braci wybrało Helma, ale nade mną Pan Poranka stoi.
- Zaspokój moją ciekawość panie, bo ja nie z tych stron i powiedz cóż oznacza ta złota korona w twym herbie, nad panną niebieską siedzącą na niedźwiedziu?
- To nagroda i znak wiernej służby królowi i ojczyźnie. Jak spojrzysz panie kupcze po klejnotach innych rycerzy, tu za stołem siedzących to spostrzeżesz że wszyscy takie nosimy. – Duma biła z młodzika i od razu zaczął opowiadać jakich to przewag wojennych jego praprapradziad dokonał dwie setki lat temu, aby na pasowanie i dodanie do herbu złotej korony zasłużyć. Alto wzroku od niego nie odrywał, słuchając z wielkim zaciekawieniem. Baronet opisywał barwnie bitwę na pogórzu Gór Zimnej Ostrogi gdzie przodek jego sławę zdobył, spełniając puchary napełniane zręcznie przez łotrzyka. Jedzenie było wyborne. Alto napychał się smakołykami, podsuwając wybrane półmiski Nathanowi. Rozmawiali jeszcze dłuższą chwilę, kiedy Alto wreszcie wyczekał odpowiedni moment. Blondas sięgnął po kolejną karafę, łotrzyk zwinnym ruchem również ku niej wyciągnął rękę i ich dłonie spotkały się. Cofnął od razu ramię i spuścił wzrok jak zawstydzona panna, dusząc na śmierć Mysz w myślach i zastanawiając się czy sam dożyje ranka. Na szczęście w tej chwili wszedł pacholik do izby, zawahał się krótko i podszedł do jednego z paladynów szepcząc że ludzie jakowyś jadą traktem. Natan zerwał się od razu, zupełnie jakby czekał sposobności i powiedział że pójdzie sprawdzić. Alto wstał również i szepnął do niego:
- Pójdę z tobą, nocka taka piękna.
Paladyn spojrzał na niego jak na dwugłowe cielę i zaczął przy boku swym miecza macać. Zerknął jednak na królową, po czym wyszedł szybko na majdan przed karczmę. Alto już na zewnątrz podszedł do niego, stanął mu do oczu i wyrecytował natchnionym ociekającym słodyczą głosem:
- Zawsze mi się zdawało, że najpiękniejszym widokiem są gwiazdy jaśniejące na atramentowym aksamicie nieba. Dziś jednak wydają mi się one całkiem pospolite. Blakną przyćmione blaskiem twoich oczu...
Młodszy baronet Nathan Wildborow nie dał mu długo czekać z responsem. Najpierw spurpurowiał na twarzy w mgnieniu oka, żyły naprężyły mu się na szyi a wściekły grymas wykrzywił twarz. Alto zdążył tylko przymknąć oczy w oczekiwaniu na nieuniknione, po czym rycerz rąbnął sierpowym tak, że niektóre z tych gwiazd jaśniejących zaczęły pląsać łotrzykowi przed oczami, kiedy szurając w długim ślizgu po majdanie przejechał kilka metrów na zadku. Na szczęście sługa Pana Poranka zdjął pancerne rękawice siadając do uczty i jako człowiek honoru nie miał w zwyczaju kopać leżącego. Alto nie podnosił się długo, wstał dopiero gdy usłyszał duszącą się od tłumionego śmiechu Marie, ukrytą gdzieś za jego plecami i chrzęst zbroi podchodzącego baroneta.
- Zaraz! Czekajże! Pozwól się wytłumaczyć, psiakrew! – podniósł ręce do góry w geście poddania się i cofał się rozpaczliwie przed nacierającym wściekłym rycerzem – To szutki były! Żarty mówię, no! – Cofał się dalej masując puchnącą szczękę. Starał się powiedzieć coś co mogłoby pohamować gniew paladyna – Ślub musiałem spełnić! Na honor się klnę! – dziwna moda wysławiania się udzieliła się od baroneta i jemu.
Cofając się ciągle dostrzegł wreszcie Marie.
Szalony chichot Myszy dosłyszał nim jeszcze dojrzał jej drobną sylwetkę przyczajoną za winklem.
- Spamietałeś tekst dokładnie, słowa ni nie pokręciłeś
Niby aktor do swej roli wszystek w mig się wyuczyłeś.

Tu się zamaszyście skłoniła. Szczerzyła się niemiłosiernie, aż musiała rozetrzeć policzki bo ją ze śmiechu zaczęły mięśnie boleć.
- Chylę czoła... Piękna rola. Byłeś przekonywujący
Romantyczny, elokwentny i prawdziwie czarujący.
Lecz paladyn tak nieczuły... Zły przybrało to kierunek
Miast obite twoje lico, chciałam ujrzeć pocałunek.


Nathan zwolnił nieco kroku i zaczął patrzeć to na bardkę to na Alta. Wściekłość jeszcze dalej migała na jego twarzy. Łotrzyk podszedł zaraz do Marie, mówiąc szybko do rycerza:
- Widzisz? To żarty tylko, zaraz ci zresztą udowodnię, że ja nie… że, no… - zaplątał się trochę po czym chwycił w talii bardkę przyciągnął ją do siebie i wpił się namiętnie w jej usta. Objął jej plecy i przechylił do tyłu, pochylając się samemu i dociskając swój tors do jej piersi. Po czym przerwał wreszcie po dłuższej chwili pocałunek, podrywając Marie do pionu.

Mysz się całkiem nie spodziewała takiego obrotu sprawy. W pierwszym momencie stała roześmiana nad leżącym w błocku łotrzykiem, a w drugim narzucono jej pozycję horyzontalną i, na domiar, całowano namiętnie zupełnie bez uprzedzenia. Znaczy się Alto ją całował, trzymając silnie w objęciu.
Najpierw pomyślała, że może by wypadało zaprotestować, ale zaraz tą myśl porzuciła. Nader błogo się czuła i poddała się, deko oszołomiona, zabiegom łotrzyka. Z każdą jednak chwilą ogarniała ją coraz bardziej paląca zmysłowość. I zaczęła wreszcie pocałunki nader gorliwie odwzajemniać, a to co miało być chwilą, przeciągało się bezwstydnie.
Gdy ją wreszcie Alto oswobodził z uścisku spąsowiała jak burak i wywróciła oczami zerkając na paladyna. Wyglądało na to, że konkretnie dziś namąciła. Uderzyła w błagalny ton, w jej oczach zaświeciły łezki. Nader sobie ceniła tą swoją lisią umiejętność, płakanie na zawołanie. Jeśli łzy niewieście nie poruszą jegoż serca to cieć z niego nie paladyn - pomyślała zdesperowana.
- Wybacz panie, prawdę gada. Jeśli upust dać chcesz złości
To najpewniej, z naszej dwójki, mnie rachować trzeba kości.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 13-09-2010 o 17:34.
Eleanor jest offline  
Stary 26-08-2010, 21:55   #82
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 11

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE


Mysz była zrozpaczona. Bynajmniej nie atakiem zbójców. Ani tym nawet, że mocno się potłukła kiedy koń ją poniósł i zrzucił.
Siedziała teraz za plecami Wulfa wtulając policzek w jego plecy i chlipała jak dzieciuch. Musiała go mocno w pasie obejmować by znowu nie zaliczyć gwałtownego spotkania z glebą. A to wcale nie takie proste żeby w jednym czasie płakać rzewnie, mieć mętlik w głowie, podskakiwać na wielkim ogierze jak jakiś worek mąki i jeszcze ogarnąć rękami pas dwumetrowego osiłka.

Lizus zniknął!
Ta strata bolała nie mniej niżby kogoś z rodziny właśnie w ziemi chowała.
Fakt, ryczała, i to w głos.
Fakt, wcale się nie chciała uspokoić.
Fakt, zasmarkała Wulfowi kolczugę.

* * *

Na trakcie napotkali wreszcie ludzi i... Myszy klaczkę. Bardka tak się ucieszyła jej widokiem, że niemal całkiem zignorowała zbrojnych i elegancką damę.
Dopadła zaraz Lizusa, klepała go po grzbiecie, całowała w chrapy i podtykała mu soczyste jabłka. Zdawało jej się, że klaczka też się cieszy z jej widoku i serduszko jej urosło na tą myśl (całkiem możliwe, że sobie to sama wmówiła na pocieszenie).
Gospoda już z daleka stwarzała przytulne wrażenie. Nim jednak Mysz poszła się stołować najpierw odprowadziła konika do stajni i tam chwilę z nim zabawiła. Wyczesała mu sierść, wyczyściła kopyta a później zanuciła mu balladę o bogu, który przybrał razu jednego postać klaczy. Pewien ogier tak się zauroczył jej widokiem, że popędził za nią w pogoń. Dziewięć miesięcy później bóg ów zrodził źrebię o ośmiu nogach, które było szybsze niż sam wiatr.
Mysz lubiła myśleć, że rumak ten jest przodkiem Lizusa i po nim klaczka taka rącza jest i gibka. Koń, w którego żyłach płynie krew bogów... Historyjka romantyczna i nieprawdopodobna, akuratnie w stylu Myszy.

* * *

Widząc, że Bran zamilkł nagle, jakby nie mogąc zdecydować się, co powiedzieć kobiecie, do rozmowy wtrącił się Wulf. W przeciwieństwie do rycerza nie rzucił się na kolana, a jego zachowanie pozostało bez zmian - uprzejme, ale nie służalcze. Nie był przyzwyczajony do uniżonego tonu, a szacunek można było wyrażać i bez tego.
- Podróżujemy na północ, pani. Do zamku, o którym już wspomniał Bran. Dziwna z nas kompania, to prawda, ale nie od nas zależał jej skład, a od jakiejś tajemniczej siły, która wpisała nas na karty spadku, którego właścicielami ponoć się staliśmy. Stąd i chęć dowiedzenia się czegoś o miejscu, w które podążamy. O ile mi wiadomo, znajduje się na pograniczu twych ziem, królowo.
Kobieta słuchała z wyraźnym zainteresowaniem. Na ostatnie zdanie kapłana skinęła głową:
- Rzeczywiście Elandone leży dokładnie na granicy Damary i Implitur, więc jeśli jesteście jego spadkobiercami i będziecie mieli ochotę poszerzać swe włości w kierunku południowym... - Uśmiechnęła się nieznacznie - albo spowodujecie konflikt polityczny, albo będziecie mieli dwóch panów, co jak wiadomo nikomu jeszcze na zdrowie nie wyszło. To co jednak mówicie o spadku jest bardzo interesujące, bo przez ponad sto pięćdziesiąt lat żaden lord czy lady Kintal nie pojawił się na tej ziemi...
Kapłan uśmiechnął się i skinął głową.
- Tak też podejrzewaliśmy, dlatego nazwałem to tajemniczą siłą. Dokument, który nam przedstawiono, miał, zdaje się, ponad sto lat, a widniały tam nasze imiona i nazwiska. W grę oczywiście wchodzi magia, co wcale nie zmienia naszego nastawienia. W końcu każdy chciałby posiadać swój własny zamek, nawet jeśli okaże się tylko jedną na wpół zburzoną wieżą. Nie sądzę, byśmy nastawali na czyjekolwiek włości - pochylił głowę z szacunkiem.
- Sam zamek godny jest zainteresowania - Królowa zastanowiła się - Z tego co pamiętam z dawnych zapisków, ziemie Kintal należały do jednych z bogatszych w tej części Faerunu. Dlatego wrogowie bardzo byli zainteresowani ich zdobyciem. Co dziwne... choć tak długo stoi praktycznie opuszczony i nikt nie odważył się tam zamieszkać na dłużej... choć słyszałam o takich próbach. Tajemne siły i magia doskonale tłumaczą ten fakt.
- Miejmy nadzieję, że to co podpisaliśmy i mamy jeszcze potwierdzić na miejscu, powstrzyma te tajemne siły przed zabiciem nas. Ostatnio i tak za dużo w moim prostym życiu magii i tajemnic.

Uśmiechnął się sam do siebie.
Kiedy się wydało, że Sam jest koronowaną głową Impilitur Mysz dziwnie zamilkła. Najpierw zbladła niczym płatek śniegu, to znów kolorów dostała, i tak na zmianę. Siedziała z rozdziawioną gębą, z oczami wlepionymi w królową, nieruchoma jakby bazyliszek jakiś ją w kamień obrócił. Natenczas zaś Bran i Wulf oddawali się konwersacji.
A Mysz rozmyślała gorączkowo, że przyszło jej siedzieć przy jednym stole z królową! Królową! I to taką... no, prawdziwą! Przecież ona takiej nawet w życiu na obrazku nie widziała!
No i zalała ją nagle fala euforii i ekscytacji. Kiedy znów nastała cisza Mysz walnęła drobną piąstką w stół i zerwała się do pionu.

Oj mamuńciu! Nie do wiary! Najprawdziwszą tyś królową?
W gębie słowa mi uwięzły, mam problemy ze swą mową.
Cóż, personę takiej rangi nie zagadnę o pogodę...
Bran, powachluj mnie bo mdleję. Niech przyniesie mi ktoś wodę!


Opadła znów na swoje miejsce jakby istotnie zakręciło jej się w głowie ale zaraz się poderwała, i na domiar, wskoczyła na krzesło kłaniając się niziutko, Sambryn uśmiechneła się rozbawiona nagłym ożywieniem cichej jak myszka dotąd dziewczyny i z ciekawością obserwowała jej dalsze poczynania.

Słoma z butów mi wychodzi! Wszak przedstawić się wypada
Razić musi mój brak manier. A myślałam, że ogłada
Do mych mocnych stron należy. Marie Lature zwą mnie, pani
Chociaż z racji gabarytów „Mysz”, tak mówią mi kompani.


Znów słowotok ją opanował. Zaaferowana klasnęła w dłonie i posadziła tyłek na krześle, bo naszła ją myśl, że to nie grzecznie chyba trzymać łeb wyżej niż jej wysokość.

Gdy się w zamku urządzimy moglibyśmy sprosić ciebie!
Zapewnimy ci rozrywki. Będziesz miała wszak jak w niebie!
Będą tańce, pogawędki, może nawet polowanie
I koniecznie suta uczta. Osobiście każe danie
Spreparuję! I... mam pomysł! Po kolacji, na osłodę
Dnia każdego, jaśnie pani, na twą cześć popełnię odę!


Wyraźnie dumna ze swej propozycji i, na szalonej fali wigoru, znów skoczyła na krzesło krzycząc na całe gardło.

Stawiam wszystkim po kielichu! Trza królowej wypić zdrowie!
Chórem krzyczmy: „Niech nam żyje!”. Pić na hejnał waszmościowie!


Karczmarz podchwycił zamówienie i już zaczął się uwijać przy szynkwasie. Mysz natomiast opadła na krzesło rozpalona jak w malignie. I... nagle nakryła usta dłonią, wybałuszając oczy w przerażeniu. Szepnęła do kapłana:

Szlag... Szastanie w czambuł kasą, to są moje złe nawyki...
Wulf, pomniałam właśnie sobie, że mam całe trzy srebrniki.


Kapłan patrzył to na nią, to na królową a wzrok miał zbolały. W końcu przemówił, głośno, chociaż Mysz już szeptać zaczynała.

- Wybacz królowo, nie wszyscy w naszej kompanii w pełni etykietę poznali, chociaż bardami nawet się okrzykują. Wstyd to, chociaż muszę przyznać, że istotka ta umila naszą podróż niesłychanie. Ot, i zapominalska jest, stawiać by wszystkim chciała, a grosiwo całe już straciła, chociaż niemało go miała. Słowa jednak padły, pozwólcie więc, że to ja wzniosę toast za to miłe spotkanie i postawię kolejkę. Marie w zamian balladę napisze, dwunastozgłoskowcem, o Tempusie i chwale, coby odrobić swoją popędliwość. A także o spotkaniu naszym, drugą. Bowiem jeść co trzeba, a jeszcze kilka dni przed nami, prawda?

Uśmiechnął się do Myszy i wzniósł toast. Królowa także się roześmiała podnosząc do góry swój kielich. Upiła łyk po czym odpowiedziała:
- Ciekawam bardzo ballady i tego jak się w zamku zagospodarujecie, więc jak przyślecie zaproszenie z całą pewnością się stawię.

W tejże chwili dostrzegła Mysz dwie sytuacje. Po pierwsze Alto zbierał się do wyjścia przed karczmę w towarzystwie gładkolicego paladyna, po wtóre, karczmarz zaczął się przeciskać w jej stronę, najpewniej w celu uregulowania rachunku. Kiedy trunki poszły w ruch zrobiło się trochę zamieszania, i z niego właśnie Mysz postanowiła skorzystać. W jednej chwili siedziała przy uczcie, w drugiej już jej tam nie było. O dziwo wcale nie znikła za pomocą swego pierścienia a po prostu zanurkowała pod stół. Wyszła po jego przeciwnej stronie i czmychnęła z gospody bocznym wyjściem. Akurat na czas by zastać dwóch mężów w romantycznej nocnej scenie.

Sekal – WULF TSATZKY

Kapłan nie do końca zdawał sobie sprawę w co się pakuje, jadąc na jednym koniu z bardką. Za bardzo był pochłonięty cała sytuacją, a gdy emocje na chwilę ucichły, odezwała się ona.
- Wulf... Lizus się już nie znajdzie, prawda? - chlipała siąpiąc nosem. - Taki śliczny był. Pewnie go zbójcy zabrali. Albo w las uciekł i go wilki zeżrą. Albo się zgubi i z głodu pomrze. Albo... - kasandrycznym myślom nie było końca.
- Współczuję twojemu przyszłemu mężowi. Nie będzie miał prostego życia, oj nie.
- Wcale nie chcę za mąż iść! Małżeństwa są dla kobiet co sobie same w życiu nie radzą. A ty mnie chodź raz nie krytykuj. Czasem mi się zdaje, że ci bogowie miast serca wepchnęli w pierś kawał skały!
- Za to wciąż żyjesz, mogąc wylewać litry niepotrzebnych łez, prawda?

Westchnęła i ciaśniej się jeszcze przytuliła do jego pleców.
- A ty z kolei nigdy łzy nie uroniłeś, co?
- W dzieciństwie, owszem. Odkąd zabrali mnie kapłani, nie. Łzy są dla kobiet i dla słabych.
- To chociaż pocieszenie, żeś jako dziecko coś odczuwał w ogóle. Myślałam, że się od razu urodziłeś w zbroi i z mieczem w dłoni.
- Brak łez nie oznacza braku uczuć. Ale to nie łzami jesteśmy tym kim jesteśmy, a czyny przez nas przemawiają. Zamiast opłakiwać poległych, dąży się do tego, by pomścić ich śmierć, która nie powinna zostać bezcelowa. Co komu po łzach?

Mysz wytarła oczy piąstką i trochę się wzięła do kupy. Dość miała tego, że Wulf jej ciągle ubliża.
- Mnie tam pomagają. Emocje ze mnie szybko uchodzą i zaraz znów czuję spokój ducha. A jak się wszytko w sobie trzyma to się to nawarstwia i w końcu człowieka ciężar może przygnieść.
Przez chwilę zaległa cisza ale zaraz Mysz wypaliła:
- Czemu mnie nie lubisz?
- A skąd wytrzasnęłaś to, że cię nie lubię? Po prostu traktuję jak młodszą siostrę, na którą trzeba mocno uważać, bo inaczej sama zrobi sobie krzywdę.

Ton jej głosu zrobił się nagle cieplejszy.
- Na prawdę? Jak siostrę?
Uścisnęła go mocniej, w wyrazie jakiejś dziwnej wdzięczności.
- A masz jakąś? Znaczy, o rodzeństwo mi się rozchodzi.
- Mam siostrę oraz dwóch braci. Dawno jednak nie odwiedzałem rodzinnego domu. Najpierw kampania wywiała mnie do Sembii, a potem ta sprawa ze spadkiem.
- Może będziesz miał okazję ich sprosić. Jeśli cały ten zamek nie okaże się trefny.
- Kto wie. Z drugiej strony, w Cormyrze są względnie bezpieczni. Nie wiadomo jak będzie tutaj.
- A chcesz tam osiąść? Na zawsze? Jeśli oczywiście miejsce okaże się odpowiednie by tam dom założyć.
- Dobrze byłoby mieć takie miejsce. Coś więcej niż krzywą chałupę, konia i dwa poletka. A ty, Marie? Wracasz doi Marsember po taj całej awanturze?
- Chcę swoją dolę jak najszybciej spieniężyć. Mój opiekun ma namiar na zamek, powinien po mnie zahaczyć. A później? Zazwyczaj idę tam gdzie on zmierza akurat.
- Opiekun? Nie wyglądasz na kogoś, kto miałby opiekuna i się go słuchał. I, cóż, ciężko ci będzie sprzedać... jedną szóstą zamku.
- Nie strasz. Ktoś na pewno zechce kupić, jeśli nie zamek to ziemie chociażby. A co do opiekuna... Zdziwiłbyś się
- zaśmiała się żywo. - Potrafię być posłuszna i pokorna jak świątynna mniszka.
- Miło, że tak chcesz rozporządzać włościami, a przyszło ci do głowy, że zdanie pozostałej piątki też będzie się liczyć w tej kwestii?

I znów jej humor popsuł akurat jak zaczął jej się poprawiać.
- Nie - odparła, zresztą zgodnie z prawdą. - Nie wiemy nawet kto by chciał tam osiąść, a komu w głowie by udział swój sprzedać. Ale masz rację. Powinniśmy usiąść wspólnie i kwestię tą poruszyć.
- Oczywiście, zaraz po hołdzie lennym, który będziemy winni władcy. Damary, jak się zdaje. Potem będzie trzeba sporządzić spis ziem i włości i ewentualnie wydzielić z nich części tych, którzy będą chcieli jedynie sprzedać swoją własność. Co wywoła sprzeciw tych, którzy zechcą zostać, nie mając pieniędzy na ten zakup, a sprzeciwiając się uniemożliwią wykup większościowej ilości włości przez jedną obcą osobę. Tak, to przynajmniej kilka burzliwych miesięcy, muszę przyznać.

Wulf chyba czerpał pewną przyjemność w wyjaśnieniu Myszy życiowych spraw.
- Miesięcy? - Mysz wrzasnęła i puściła się Wulfa na ułamek chwili. Cudem jakimś nie wypadła z konia. - Ja nie mam tyle czasu! Jak to miesięcy? Cholera, ten spadek się robi coraz bardziej kłopotliwy. - pomruczała coś pod nosem i znów głośno westchnęła. - Jak dojedziemy na miejsce to się wszystko wyjaśni. Nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu.
Przewidywania Wulfa wyraźnie Marie zmartwiły bo znów przytuliła policzek do jego kolczugi i już się na dobre zamknęła, pogrążona w myślach.
Na szczęście niedługo potem znaleźli zarówno klaczkę Marie jak i cały orszak rycerzy.

***

Królowa zauważyła oczywiście strategiczny odwrót dziewczyny w momencie gdy do ich stolika zaczął zbliżać się karczmarz i choć była przekonana, że w jej towarzystwie nie wspomni słowem o zapłacie nie wykonała żadnego gestu by ten odwrót powstrzymać. Popijała wino uśmiechając się nieznacznie:
- Żywe srebro - powiedziała w końcu wskazując na puste miejsce, które jeszcze niedawno zajmowała Marie Lature. Popatrzyła na Wulfa i powróciła do wątku, który został im przerwany tak gwałtownie przez wystąpienie bardki:
- Wiec mówisz, że za wiele w Twoim życiu magii? A przecież w waszej kompanii macie też czarodziejkę - Popatrzyła z uwaga na siedząca cicho po drugiej stronie stołu Megarę.
Wulf przytaknął, uśmiechając się w kierunku obu kobiet.
- Ona dysponuje znaną mi magią, zresztą prawie każdy z naszej grupy potrafi rzeczy niestandardowe. To jest coś, co umiemy kontrolować. Magia, która tworzy pełnoprawny dokument z naszymi nazwiskami oraz ofiarowuje nam zamek, zasługuje już na miano tajemniczej, a ja za tajemnicami nie przepadam. Zawsze dążę do ich wyjaśnienia. Nie lubię okazywać się marionetką w czyichś dłoniach.
Spojrzenie Sambryn stało się nagle jakby bardziej odległe:
- Masz rację - skinęła głową - Nikt nie ma ochoty być marionetką, ale niestety trudno się przed tym ustrzec, nawet królowej - Zakończyła ściszając głos tak by nie usłyszał jej nikt z siedzących niedaleko rycerzy.

To był bardzo przyjemny wieczór i królowa Implitur cieszyła się z posłuchania impulsu, który kazał jej zaprosić na kolacje poznanych na drodze podróżnych. Akurat w jej przypadku nie było to czymś niezwykłym, a jej poddani już się zdążyli przyzwyczaić do dziwnego zachowania władczyni. Każdy mógł do niej przyjść i opowiedzieć o swych problemach. Choć oczywiście doskonale zdawała sobie sprawę, że zadowolenie wszystkich jest absolutnie po za jej możliwością. Zbyt często ścierały się ze sobą sprzeczne interesy. W takie sprawy wolała się nie mieszać. Miłą pogawędkę przerwał jej nagle nieprzyjemny incydent. Dwóch kupców siedzących w drugim końcu sali zerwało się nagle i wskazując na jednego z ludzi, których spotkała na trakcie, tego który dość starannie unikał jej towarzystwa, wysunęli oskarżenie o morderstwo.
Oczywiście coś takiego wywołało natychmiastowa reakcje jej ochrony i zanim zdołała powiedzieć choćby słowo zerwali się ze swych miejsc i odciągnęli od podróżnych. Zawsze najpierw działali potem dopiero zaczynali myśleć, ale do tego się już zdążyła przyzwyczaić w towarzystwie paladynów. Wulf spokojnie uniósł dłonie w górę, w pokojowym geście poddania się. Obrócił tylko głowę ku kupcom, obdarzając ich zniesmaczonym spojrzeniem. Odezwał się spokojnie, chociaż podniesionym głosem, tak by wszyscy mogli go usłyszeć, mimo zamieszania.

- Nie lubię bezpodstawnych oskarżeń, kupcze. Ty zaś oskarżasz nas o czyny, których nie popełniliśmy. Potrafisz to udowodnić, czy tylko siejesz zamęt i upokarzasz się przed królową?
Tej ostatniej skinął głową.
- Klnę się na mój honor, że człowiek ten kłamie, chociaż nie znam jego motywów.
Rycerz, który najwyraźniej był dowódca pocztu królowej podszedł do kupców i stojącego na przeciw nich łotrzyka, wraz z nim podszedł drugi na którego piersi zamiast typowego dla wszystkich herbu widniał symbol Tyra:
- Justin Malor, jako do tego najlepiej powołany wysłucha waszych oskarżeń - wskazał na ciemnowłosego paladyna, który nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia kilka lat i był wyraźnie poruszony zaistniałą sytuacją.
- Na jakiej podstawie wysnuwacie swoje oskarżania? - Zapytał ten lekko drżącym, ale wyjątkowo dźwięcznym głosem jakby automatycznie zmuszającym do posłuchu. Można było śmiało założyć, że kiedyś gdy nabędzie doświadczenia z pewnością stanie się wyjątkową osobą.
Starszy z kupców ukłonił się i powiedział z szacunkiem:
- Panie, nazywam się Joachim Krantz, a to mój wspólnik - wskazał na młodszego mężczyznę - Lucjusz Mostowitc. Wracamy z Laviguer z cennym ładunkiem kruszców z tamtejszych kopalni. Dwa dni temu na drodze spotkaliśmy mężczyznę, który opłakiwał zabitą żonę i sługi, oraz skradziony dorobek całego życia. Pomogliśmy mu pochować martwych i wsparliśmy gotówką. Opisał nam dokładnie napastników i wyglądali oni dokładnie jak osoby siedzące przy stole z Naszą Najmiłościwszą Królową - Skłonił się głęboko w kierunku Sambryn, drugi kupiec powtórzył jego gest, a potem kontynuował:
- Pomyśleliśmy, że to pewnie jakaś pomyłka, ze może coś nam się pomyliło, ale kiedy ten mężczyzna - Tu wskazał na Alto siedzącego przy stole z jednym z paladynów za plecami - opisał nam dokładnie człowieka z traktu nie mogliśmy milczeć! Jak inaczej bowiem da się wytłumaczyć fakt, że go znał jeśli nie tym, że to oni go zaatakowali?

Na początku, Alto poderwał się razem z kupcami, a wściekłość na ich durnotę wypisana była na jego twarzy tak otwarcie, że nikt nie mógłby mieć wątpliwości, co o tym sądzi. Usiadł jednak z powrotem przy ich stole nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów i ręce trzymając na blacie tak że nawet ślepy paladyn mógł przyjąć że nie szuka rozróby. Coraz bardziej był wkurzony, w końcu nie wytrzymał i wrzasnął waląc ręką w stół:
- I co to wystarczy?! Jakiś facet powiedział wam że kogoś zabiłem i opisał mój wygląd i to już?! Na drzewo z bandytą? Jakby powiedział wam, że jestem trollem tylko potrafię się dobrze maskować też byście uwierzyli?
Usiadł znów i oddychał chwilę głęboko starając się uspokoić. Zdenerwował się, a nie powinien. Cała ta sytuacja po chwili wydała mu się śmieszna.
- Wracaliście z Laviguer. Jeśli mnie pamięć nie myli to na północ stąd, ale w inną stronę niż trakt do Lyrabaru, tak? – usiłował sobie przypomnieć mapę którą oglądał u kapitana Vermeesza. - Dwa dni temu byliśmy pomiędzy Hlammach i Dilpur nocując w gospodach po nocy. Można to łatwo sprawdzić, jeśli ktokolwiek widzi taką potrzebę.
Wulf postanowił dodać nieco do nerwowej wypowiedzi kompana.
- Człowiek, o którym wspomniał pan Joachim, ściga nas już od Marsember, tam przynajmniej został zauważony po raz pierwszy. Na pewno nie jest biednym podróżnym, a bardzo prawdopodobne, że poratowaliście mordercę, który pragnie sprawić, byśmy nie dotarli do pewnego miejsca na czas. Podejrzewamy, że jest to związane z historią, o której opowiadaliśmy - tu skłonił się królowej. - Zaś sama historia nie ma nic wspólnego o oskarżeniami o mord, jakich jesteśmy obecnie celem - dodał, nie mając zamiaru opowiadać o spadku szerszej publiczności.

Paladyn boga prawa, który w czasie wypowiedzi każdej z osób słuchał jej bardzo uważnie, nawet na chwilę nie spuszczając z oczu, skinął głową i zwrócił się do królowej z ukłonem:
- Pani wszyscy powiedzieli prawdę, więc wygląda na to, że kupcy padli ofiarą podłego oszusta, a być może nawet mordercy lub wspólnika bandytów atakujących drogi. Tego człowieka należy odszukać. Jak wyglądał? - Zwrócił się ponownie do kupców, którzy skwapliwie opisali jego wygląd tak doskonale słyszany już z ust Alto i Myszy: czarny kaptur, czarne odzienie, buty z cholewami.
- Jak wyglądała jego twarz? Włosy? Oczy? - Na to pytanie Justina kupcy wyraźnie się zmieszali. Żaden mimo wysiłków nie mógł sobie przypomnieć takich detali, tak samo nikt z ich obstawy i woźniców.
- Chyba ani razu nie odsłonił kaptura... - W końcu niepewnie powiedział Joachim.
- I nie wydało wam się to dziwne? - Zapytał paladyn,
- Nie... - wszyscy byli trochę oszołomieni, ale wyjątkowo zgodni.
- I mimo tego dziwnego faktu, że nie widzieliście jego twarzy uwierzyliście jego słowom?
- Hmmm... taak...
- Starszy kupiec był już całkowicie zmieszany zaistniałą sytuacją.
Paladyn ponownie zwrócił się do królowej:
- Podejrzewam, pani, wpływ magii umysłu...
- Dokąd pojechał? Sam był? Skoro gadaliście z nim to po głosie dacie chyba radę pomiarkować w jakim był wieku, z jakim akcentem mówił. Koń! Jakiej maści, podjezdka miał? Gadajcie psiakrew wszystko coście widzieli.
– Alto dochodził powoli do siebie. Skoro była szansa dowiedzieć się czegoś więcej o Czarnym Kapturze od ludzi którzy widzieli go bliżej, nie można było popuścić.
Wulf wstał, kładąc dłoń na ramieniu kompana. Alto nieco zbyt emocjonalnie do tego podchodził, a to nie było rozsądne w tej sytuacji.
- Spokojnie, jeśli byli pod wpływem uroku, to te pytania nic nie zmienią. Lepszy brak wiadomości niż te fałszywe. Wiemy doskonale gdzie podąża ten człowiek, wiemy też już teraz, że nie jest to żaden amator. On wcale nie chce nas dorwać za wszelką cenę, jak sądzę. To wygląda bardziej na próbę wyprzedzenia - ścisnął mocniej bark łotrzyka, powstrzymując go przed bezsensownym paplaniem i mając nadzieję, że to wystarczy. Potem dopiero zwrócił się do paladynów.
- Dziękujemy za wyjaśnienie tej sytuacji. Niestety na magię niewielu potrafi cokolwiek poradzić.
Justin Malor skinął głową:
- Tak, zwłaszcza taką, która wpływa na umysł, bo jej działanie jest niezauważlne, aż do momentu gdy bywa za późno. Rozumiem, że nie wniesiecie oskarżenia za fałszywe oskarżenie?
Słysząc te słowa kupcy zbledli i popatrzyli najpierw na Alto, a potem na Wulfa ze strachem i nadzieją jednocześnie. Łotrzyk popatrzył na kapłana i powiedział spokojnie:
- Wygląd zewnętrzny zapamiętali dokładnie, bo zgadza się z tym co widziała Marie i ja, ale skoro reszta Cię nie interesuje, to niech będzie i tak. Mnie zawsze się wydawało że lepsza jakakolwiek informacja niż domysły. Bo jak na przykład zmieni gacie i płaszczyk na zielony, to nie będziemy mieć żadnego punktu zaczepienia.

Wstał od stołu i spojrzał jeszcze na kupców, po czym skłonił się lekko królowej i wyszedł z karczmy.
Olbrzym tylko pokręcił głową, patrząc za odchodzącym.
- Zapamiętali dobrze, ponieważ im go podałeś. Dopiero wtedy się zgodzili i skojarzyli go z tym człowiekiem, którego spotkali. Podobnie mogliby zareagować na kolejne sugestie, a to nie jest nam konieczne.
Uśmiechnął się i uścisnął dłoń paladyna.
- Nie wniesiemy oskarżeń. I będziemy uważać na szlaku, fałszywą plotkę mógł rozpowiedzieć znacznie większej ilości osób.
Powrócił do stołu, racząc się spokojnie podanym trunkiem.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Odetchnęła z prawdziwą ulgą, gdy udało się im zostawić bandytów i skrzyżowanie dróg daleko za plecami. To było pierwsze w jej życiu tak nerwowe użycie mocy w chwili, gdy siedziała na żywym zwierzęciu! Pomyśleć, co by to było, gdyby nie wzięła lekcji jazdy u obu rycerzy. Pewnie skończyłaby gorzej niż Mysz, którą Wulf poderwał praktycznie bez wysiłku z ziemi. Megara nie wierzyła, że sama upadłaby tak lekko i czy ktokolwiek byłby w stanie ją tak łatwo unieść. Na szczęście to wszystko już zdążyło się wydarzyć, a ona sama wciąż była cała i zdrowa. Ucieszyła się z troski słyszanej w głowie Brana, nie dając tylko poznać tego po sobie.
- Nie jestem taka delikatna, zrodziłam się na skale i to kamień najmilszym mi przyjacielem przez całe życie. Dziękuję jednak za troskę.
Obdarowała go przyjaznym uśmiechem, uważnie wysłuchując również kolejnych rad dotyczących konia, którego dosiadała. Zwierzęta były takie wrażliwe! Podobnie do ludzi, ale tych ostatnich chociaż trochę znała.
- Radzę sobie dzięki bolesnym lekcjom. Mam jednak nadzieję, że teraz już zawsze będzie udawało mi się unikać spadnięcia z siodła.
Poprawiła się na nim, jakby nagle obawiając się, że mimo wszystko zaraz może zlecieć.
- Jeśli marchewką można ją pochwalić za to, że nie zrzuciła mnie na ziemię, to na pewno to zrobię, dziękuję.

Nie odzywała się prawie w ogóle od chwili, w której spotkali orszak królowej kraju, przez który podróżowali. Ciekawe zwyczaje mieli w tym Implitur, gdyby się nad tym głębiej zastanowić. Z drugiej strony, kobieta musiała nie przeszkadzać nikomu, w okolicach Luskan podążanie z orszakiem tylko garstki rycerzy prawie od razu skończyłoby się tragicznie. Nawet przy dysponowaniu magią, którą wyczuła od Sam, ale nie próbowała podjąć wątku, zbyt nieśmiała i nieszczególnie chętna do tego, by zwrócić na siebie uwagę. Tylko gdy o niej wspomniała bezpośrednio przy rozmowie z Wulfem, pochyliła bardziej głowę nad kielichem z czerwonym winem. To nie była rozmowa dla niej, ani odpowiednie towarzystwo - mimo wychowania na zamku, etykiety ani umiejętności podtrzymywania rozmowy nigdy nie poznała. Szczęśliwa więc była, że wszystko obyło się bez większych incydentów, chociaż ten z oskarżeniami o mord nieco ją zafrapował. Jeśli Wulf miał rację i człowiek ten próbuje ich wyprzedzić... tylko po co? Za późno już na to, by nie dotarli na czas. Może czekał na opuszczenie tego kraju, by w dogodnym miejscu zastawić pułapkę? Megara nie wiedziała, ale za to magia była nie taką złą wiadomością. Umiała walczyć z magią. Posiedziała jeszcze kilka chwil ze wszystkimi, a potem wymknęła się nakarmić klacz wykupionymi z kuchni z miedziaka marchewką i jabłkiem.

***

To Mysz wyszła z propozycją wspólnej kąpieli. Namawiała Megarę wizją dziewczyńskich pogaduch no i obiecała umyć czarodziejce plecy. Poświeciły oczami by mężczyźni pomogli im napełnić balię ciepłą wodą a teraz już leżały błogo, po uszy w pianie. Noga Marie wystrzeliła pionowo w górę i bardka zaczęła ją gorliwie mydlić pogwizdując pod nosem wesołą melodię.
- Jak ty to robisz... że wszystko wychodzi ci tak naturalnie? - zagadnęła wtedy Meg. - Zwłaszcza... no wiesz, z mężczyznami.
Mysz na moment wytrzeszczyła w zdziwieniu oczy ale zaraz parsknęła śmiechem.
- A kto przeto twierdzi, że mi to wychodzi? Niech twoje wrażenie zbytnio cię nie zwodzi. Niewiele mam przeto w tych sprawach praktyki. Że im w oko wpadam? Nie ma w tym taktyki. Zasługa to z gruntu jedynie natury. Dała mi tą buzię i atut figury. A większości mężom starcza to niestety, całkiem ignorują inne me zalety.
Przysunęła się bliżej i wyszczerzyła się podstępnie.
- Powiedz tedy lepiej, który jest w twym guście? Bo każdy z nich chyba gustuje w twym biuście.
Jej wzrok powędrował na moment w wiadomym kierunku ale gęsta piana skrywała dokładnie przymioty towarzyszki.
- Jakich lubisz mężów? Wybór mamy spory. Cztery egzemplarze, każdy ma walory... Rozmiar oraz siła często imponuje, i kobieta z takim bezpiecznie się czuje. Z drugiej jednak strony liczy się kultura, bez manier i taktu niewiele się wskóra. A niektóre lubią typy tajemnicze, co w cieniu kaptura skrywają oblicze. Czy ty może z takich, których jest marzeniem, osobnik niemłody, za to z doświadczeniem?
Mysz zaśmiała się szczerze. Złapała za mydło i wskazała gestem plecy czarodziejki gotowa by je, jak obiecała, sumiennie wyszorować.

Megara spłoniła się strasznie, nie wiedząc zupełnie co powiedzieć, albo co zrobić, nigdy wcześniej nie będąc w takiej sytuacji. I nie chodziło tu o kąpiel, którą już brała, może nie bezpośrednio z kobietami, ale na pewno będąc na ich widoku. Za to rozmowa o mężczyznach była całkowitą nowością. Zapomniała nawet, że powinna myśleć trochę też o myciu.
- Tobie się tylko wydaje, że to lico działa jedynie. Co mi po biuście, na który wszyscy się gapią, jeśli nie umiem atutu tego wykorzystać. Ciebie za to wszyscy lubią a i w każdej sytuacji się odnajdziesz.
Obróciła się w końcu, podstawiając Myszy swoje plecy. Z okazji należało korzystać.
- A co do naszych czterech mężczyzn... Tych pod kapturem nie lubię, jeśli o takie sprawy chodzi. Swoje tajemnice mają, a to nie wymarzone życie dla mnie. Podobnie jak i to doświadczenie. Jeszcze jakby w bardziej... otwartym ciele było zaklęte, ale Robert... strofował mnie ostatnio, gdy mu prezent dałam.
Roześmiała się na wspomnienie, teraz uważając je za całkiem zabawne.
- Ale Bran czy Wulf...
Nie dokończyła, ale rozmarzenie wkradło się leciutko w jej ton. Mysz zachichotała pod nosem i wprawiła mydło w ruch. I poczęła dalej trajkotać.

Jeśli ktoś ci się podoba musisz dać mu jakieś znaki!
Bo mężczyźni, bez obrazy, w gestii uczuć to tępaki.
Najpierw trzeba ci pomyśleć do którego serce puka
Bo się związać z pierwszym lepszym to do prawdy nie jest sztuka.
Ja znów sobie założyłam, że zakochać wpierw się muszę
Tak prawdziwie, bez pamięci. By mężczyźnie oddać duszę
oraz serce swe i umysł. Wówczas tylko dam mu ciało.
Choć nie powiem by po drodze to czyhało pokus mało.
Mam, mamuńciu, lat dwadzieścia! Ileż jeszcze można zwlekać?
Czasem tego się obawiam: szybciej kury zaczną szczekać
Niźli ja swą cnotę stracę! Po co głupie mi zasady?
Do starości w celibacie? Niedorzeczność! Nie dam rady!
Znaczy, źle nie interpretuj. Coś z chłopcami już działałam
Na ten przykład, w całowaniu to ja się nie oszczędzałam.
A jak z tobą? Mniemam przeto że nie jesteś latawicą
Ale zwątpię w dobro świata jeśli jesteś też dziewicą!


Megara zaśmiała się, nie mogąc się nadziwić całemu temu rymowaniu.
- Muszę przyznać, że umiesz poprawić humor, Marie. Gdzieś się nauczyła tak rymować na zawołanie? A jeśli chodzi o podobanie... nie wiem ja jeszcze, czy z którymś z pozostałych spadkobierców chciałabym się związać. Teraz bardziej interesuje mnie zamek, to może być miejsce, w którym wreszcie zechcę żyć. A co do cnoty mojej... to nie jestem już dziewicą od dość dawna, chociaż nigdy w życiu moim nie było nikogo wystarczająco... trwałego. Może dlatego Wulf czy Bran mogliby być odpowiedni...
Zachichotała jak mała dziewczynka i zamruczała, poddając się pieszczotom Marie. A gdy ta skończyła, sama wzięła mydło.
- Twoja kolej, odwróć się.
Bardka przekręciła się zwinnie wystawiając Megarze swoje plecy i oddając mydło.
Rymowanie? Cóż, ten talent może po kimś dziedziczyłam?
Lecz pewności mieć nie mogę, zaraz jak się urodziłam
Ktoś owinął mnie w chusteczkę i porzucił na dziedzińcu
Przy świątyni. A dokładniej, przy świątynnym sierocińcu.

Marie zamilkła nagle i sposępniała. Zaplotła ręce wokół ramion jakby zrobiło jej się zimno. Z pewnością to o czym mówiła ciągle ją gryzło. Czarodziejka namydlała delikatne ciało, ale zatrzymała się, słysząc te słowa.
- Ja mam tylko ojca, Marie. Wierz mi, wolałabym go nie mieć i go nie znać. Przez niego to głównie tułam się po świecie.

Bardka przekrzywiła szyję by spojrzeć Megarze w oczy.
- Aaaa, pieprzyć to wszystko – niespodziewanie uśmiechnęła się szeroko. - Wiesz co Meg? Co byś powiedziała na to żebyśmy opędzlowały razem butelkę wina? Żeby oblać nasze życiowe niepowodzenia i po prostu bliżej się poznać?
Czarodziejka uśmiechnęła się, wracając do mycia Myszy.
- Z miłą chęcią, ale najpierw przestań się wiercić, bym mogła wymyć cię w miarę dokładnie. Taka brudna nigdy tego księcia na rumaku nie złapiesz!
Zaśmiała się, przesuwając myjką w dół, po szczupłych plecach. Wreszcie skończyła, oglądając swoje dzieło.
- Od razu lepiej.
Mari znów się zaśmiała.
- A kto powiedział, że szukam księcia?
Po tym wycisnęła włosy, wyskoczyła z balii i zaczęła się pośpiesznie wycierać.
- No to chodź - pośpieszała. - Zgarniemy od karczmarza butelkę wina, albo nie, lepiej dwie! Zjemy coś, poplotkujemy jeszcze o chłopakach... Opowiem ci o tym jak mnie dziś Alto pocałował. Tylko uprzedzam, alkohol zwala mnie z nóg. Dosłownie - parsknęła śmiechem rzucając ręcznik pod nogi i wciągając na tyłek swoje zabójczo obcisłe spodnie. - Choć czasami po prostu mi po trunkach odbija i głupoty wyczyniam. Znaczy, większe niż zazwyczaj...Ale wiesz co? Dziś mam ochotę głupoty robić. Trzeba się cieszyć, korzystać z życia. Poumartwiamy się na starość - puściła Megarze oczko i rzuciła jej ręcznik.
Brunetka tylko kręciła głową z uśmiechem, także się wycierając i wciągając spódnicę.
- Głupoty tylko ci w głowie! Chciałabym taką beztroską i swobodną być... eh. Bogowie mnie nie obdarzyli odpowiednimi atutami i nawet tylko lity kamień do mnie przemawia, a nie bystra woda, szum wiatru czy trzask płomieni. Chodźmy.
Wciągnęła bluzkę i podążyła za Marie.

Eleanor – MG - DESTYNY

Mimo obaw czego jeszcze mogą się spodziewać po drodze ze strony tajemniczego „Czarnego Kaptura”, jak śladem Alto zaczęli nazywać swego tajemniczego prześladowce co poniektórzy, droga traktem na Laviguer upłynęła bez większego problemu. Tylko w jednej gospodzie widziano człowieka podobnego do niego i oczywiście jak zwykle nikt nic nie potrafił powiedzieć nic ciekawszego o jego wyglądzie. Jakoś nikogo to już nie dziwiło.

Jak zwykle praktyczny Wulf sprawdziwszy na mapie, że miejscowość traktem do której podążali, było miastem najbliższym Elandone, postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o tym miejscu, zwłaszcza od kupców, których dość często spotykali w przydrożnych gospodach. Oczywiście interesowały go także inne informacje o tamtych terenach, które mógł od nich otrzymać.
Obraz który stworzył sobie z tych opowieści wyraźnie wskazywał, że podążają w rejony raczej niezbyt licznie zamieszkałe i zdecydowanie nie należące do bezpiecznych.
Laviguer było sporą osadą górniczą, będącą jednocześnie siedzibą najbliższej władzy sądowniczej. Miało spory garnizon, co ze względu na sąsiedztwo Gór Ziemnej Opoki i zamieszkujących je potworów było całkiem zrozumiałe. Mniejsze osady nie miały wielkich szans na przetrwanie w tamtejszych warunkach, pojawiały się w miejscu gdzie odkryto większe złoża złota, srebra czy krwawników, a potem często znikały jednego dnia napadane przez pełne nienawiści grupy ogrów, orków lub innych równie mało przyjaznych stworów. Życie górników zdecydowanie nie należało do spokojnych. Podobno niedawno część jednej z kopalń zapadła się, otwierając starą krasnoludzką świątynię, ale jak szeptano była poświęcona bogu tych złych i niebezpiecznych szarych krasnoludów. Odkryto tez podobno jakieś korytarze prowadzące w głąb może nawet do samego Podmroku? Jeszcze nikt się nie odważył tam zejść, ale podobno kompanie kupieckie szukają śmiałków do takiej wyprawy. Chcą spróbować nawiązać kontakty handlowe z mieszkańcami podziemnych rejonów.
O Elandone nie wiedziano zbyt wiele. Tak naprawdę niewielu nawet wiedziało o istnieniu jakiegoś zamku w tamtym rejonie. Nie wróżyło to zbyt dobrze o ich przyszłym dziedzictwie.

***

Po kilku dniach jazdy traktem zobaczyli w końcu na horyzoncie majaczące sylwetki masywnych gór. Był to sygnał, że należy skręcić na północ, porzucając wytyczony przez ludzi szlak. Od tego momentu polegać musieli na własnych umiejętnościach przetrwania na szlaku i zdolnościach tropiciela. Robert, który zazwyczaj jechał kilkanaście metrów przed drużyną w końcu miał poczucie, ze jest do czegoś potrzebny. To na nim spoczywał główny ciężar odnalezienia właściwej drogi, co w miejscu, gdzie nie było żadnych ścieżek nie było takie proste, zwłaszcza gdy drugiego dnia minęli równiny i wjechali na pokryty gęstym lasem pagórkowaty teren.

Bran miał okazję się przekonać, że zakupiony przez niego wskaźnik północy był oszustwem wskazując często różne kierunki, a zazwyczaj kierunek bezpośrednio na niego... Pewnie dlatego wydana na niego kwota nie była taka wygórowana. Na szczęście tropiciel radził sobie z tym bez problemu i bez specjalnych zabawek.

Najbardziej uciążliwe w czasie tego ostatniego odcinka podróży okazały noclegi. W tej części Faerunu zimne wiatry wiejące od Lodowca Białego Robaka mocno ochładzały powietrze, a że choć nie spadł jeszcze śnieg, zaczęła się już najzimniejsza część roku, nawet ciepłe koce i palące się ognisko nie potrafiły do końca wygnać zimna ze zmarzniętych ciał. W wielkiej biedzie znalazła się zwłaszcza roztrzepana Mysz, która całkowicie zapomniała o wyposażeniu się w ekwipunek podróżny. Zresztą prawdę powiedziawszy nawet nie miała już pieniędzy by go zakupić. Musiała teraz liczyć na dobre serce, ofiarność lub miejsce na posłaniu któregoś ze spadkobierców.

***

Wszystkie drogi kiedyś się kończą... podobno nawet te prowadzące na koniec świata, a przecież nasi Spadkobiercy nie musieli wędrować aż tak daleko. Prawie dwa dekadni przed umówionym terminem ich konie wspięły się na kolejne wzgórze, ale widok z niego nie przypominał tych, które oglądali dotychczas. Przed ich oczami roztaczało swój urok ogromne jezioro otoczone górami i lasami, zaś przy południowym jego brzegu, na niewielkiej wyspie wznosił się cel ich podróży, od czterech wieków siedziba władców Kintal, zamek Elandone. Nadciągająca od północy burza nadawała całemu widokowi niezwykłą, tajemniczą i groźną oprawę. Nawet Ci którzy niezbyt znali się na pogodzie bez trudu zrozumieli, że muszą się pospieszyć, jeśli nie chcą przemoknięci dotrzeć do zamku.


Już z daleka widać było, że kiedyś musiała to być budowla okazała, a i dziś choć najwyższym budynkom wyraźnie brakowało dachów, mogła robić wrażenie. Od głównej bramy biegła ścieżka równoległa do zamkowych murów, która swobodnie przechodziła w solidny kamienny most łączący zamek ze stałym lądem. Główny stołp mający kształt solidnej kilkupiętrowej, czworokątnej wieży wzbogacony był o liczne okrągłe baszty, które urozmaicały jego prostą sylwetkę. Całość zamku otaczał solidny mur zakończony blankami z wykuszami strażniczymi. Zaś ktoś o sokolim wzroku mógłby dostrzec zatknięte co jakiś czas na murach blaszane chorągiewki w kształcie jaskółczych ogonów.

Mimo imponującej sylwety wszędzie w oczy kuły zaniedbanie i brak dobrego gospodarza.
Południowa część muru zamkowego niknęła do połowy pod draperia bluszczu, której ciemna zieleń odcinała się efektownie od szaro piaskowego muru.
Droga, która prowadziła do warowni uległa inwazji mchów i chwastów; w końcu stała się już tylko wąską, białą ścieżką podobną do wytartego galonu na zniszczonym płaszczu. Głębokie koleiny były pełne wody deszczowej i zamieszkiwały je żaby, kiedyś prawdopodobnie przejeżdżały tędy liczne poczty rycerskie, ale spokój jaki okazywały lokatorki tego błotka, dowodził, że zawładnęły nim już dawno i nie żywiły najmniejszej, że ktoś może je stąd ruszyć. Na ciągnącej się wzdłuż przyobleczonych już w jesienne szaty chwastów ścieżce, rozmiękłej po ostatniej ulewie, nie widać było ani jednego śladu stopy ludzkiej.
Podjechawszy bliżej mogli wyraźniej dostrzec wszystkie smutne detale upadku dumnego z pewnością kiedyś szlacheckiego siedliszcza.


Większość drewnianych dachów zapadła się pod wpływem mroźnych zim i licznych opadów śniegu jakie z pewnością nawiedzały te górskie okolice. Najwyraźniej nie było nikogo, kto wymieniałby zbutwiałe krokwie i z biegiem czasu ten nieuchronny upadek musiał nastąpić. Na ocalałych gdzie nie gdzie fragmentach zadaszenia rysowały desenie na ściemniałych i leżących nierówno dachówkach, wielkie żółte plamy porostów. Na kominach i pod otworami okiennymi uwiły sobie gniazda jaskółki. Gdyby nie ciemna smuga dymu wznosząca się korkociągiem w powietrze z jednego z nielicznych zachowanych w całości kominów, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.
Rdza unieruchomiła chorągiewki i każda z nich wskazywała inny kierunek wiatru. W basztach gruz zasypał otwory strzelnicze, a spory odcinek blanków stracił już swój postrzępiony charakter. W samym murze brakowało wielu kamieni. Część wprawdzie wyglądała jakby ktoś próbował łatać co większe dziury, ale prace te wykonywane były raczej nieudolnie.

Nad bramą ozdobioną u góry kamiennym wykuszem z którego można było z powodzeniem lać roztopiony olej wprost na głowy atakujących wrogów, widniał herb kamienny unicestwiony prawie całkowicie przez czas i brak ochrony. Prawdopodobnie nawet najbieglejszy heraldyk nie byłby w stanie go odcyfrować. Na górnej części drzwi pozostały jeszcze resztki ciemnoczerwonej farby, jak gdyby rumieniec wstydu na widok tej rujnacji. Jak mieli się zaraz okazję przekonać próbując ją sforsować, otwierała się tylko połowa bramy, co nielicznym z pewnością mieszkańcom mogło w zupełności wystarczać. Jak na razie nie dostrzegli jednak nikogo...

Pociemniałe niebo przecięła błyskawica, a z nieba zaczęły spływać pierwsze krople lodowatego deszczu.

***

Shannon jak co dzień wędrowała po zamkowym murze. Robiła to już od tak dawna, że zupełnie przestała liczyć kolejno upływające dni... tygodnie... lata. Patrzenie na ruinę w jaką powoli obracał się ten piękny niegdyś zamek, sprawiało jej ból tak wielki jakby ktoś wyrywał z piersi jej serce.
Mijając kolejną dziurą w podłodze blanków, której jeszcze wczoraj nie było w tym miejscu, w bezsilnym gniewie zacisnęła dłonie. Nie mogło nic zmienić i to napawało ją wściekłością. Gdyby dopadła tych, którzy byli odpowiedzialni za zaniedbania z rozkoszą porachowałaby im wszystkie kości... Popatrzyła na swoje dłonie i zaniosła się żałosnym, autoironicznym śmiechem. Dwa wróble tłukące się na jednej z blanek na chwile przerwały swoje harce rozglądając się z niepokojem. Dziewczyna uspokoiła się i minęła je obojętnie. Już dawno przekonała się, że przeganianie ptaków nie miało większego sensu. Zawsze wracały. Wiły swoje gniazda pod okapami zbutwiałych dachów, zabrudzały unieruchomione przez czas metalowe chorągiewki i inne wystające elementy zamku, ale były jednymi z nielicznych żywych istot, które miały ochotę tu mieszkać.
Codzienny obchód był jednak rytuałem, którego nigdy by się nie wyrzekła. Kochała Elandone, było w jej żyłach od dnia narodzin, a jego powolna śmierć zabijała kolejną cząstkę jej duszy.
Oparła się o kamienną ścianę i zapatrzyła na drogę. Zarosła już dawno temu, ale nie było nikogo, kto miałby ochotę ją oczyścić. Zresztą po co? Nikt już nie przyjeżdżał do siedziby rodu Kintal...

Jakby specjalnie zaprzeczając tym myślom na ścieżce zamajaczyła dziewczynie jakiś niewielka grupa jeźdźców. Ku jej zaskoczeniu wyraźnie podążali w kierunku zamku. Wychyliła się mocniej, by dokładnie im się przyjrzeć. Jednocześnie wiedziała doskonale, że i tak nikt z wędrowców nie będzie w stanie jej dostrzec. Kim byli? Dlaczego tu przyjechali? Przecież nie prowadził tędy żaden ze znanych szlaków. To były zdecydowanie najważniejsze pytania.

Sayane – ROBERT VALSTROM

Galop na dereszu - nawet w takiej sytuacji - był prawdziwą przyjemnością. Koń szedł równo, nie gubiąc kroku ani nie potykając się na nierównościach terenu, a miękka darń przyjemnie uginała się pod obutymi w stal kopytami. Robert prowadził spadkobierców wzdłuż rowu, a Yocelyn leciała nad traktem, szukając śladów kolejnej zasadzki. Lecz nawet nie mając pod bokiem sprytnego ptaka, na łąkach otaczających gościniec Robert czuł się bezpiecznie i niechętnie powrócił na ubitą drogę. Na szczęście jedynymi ludźmi na jakich natrafili, było rycerstwo. Nim jednak tropiciel zdążył cokolwiek powiedzieć, kapłan wysforował na przód i jak zwykle przejął inicjatywę.

Gdy Wulf wyjaśniał sytuację, bezbłędnie dobierając słowa tak, by trafić do rycerzy, Robert przyglądał się orszakowi, zastanawiając się jakaż to można i piękna pani podróżuje z tak liczną męską obstawą, za to bez powozu i kilku dwórek, lub chociażby osobistej pokojówki. Tak przynajmniej podróżowała znana mu szlachta. Z przyjemnością obserwował jak rycerze oddalają się karnym galopem żałując, że drużyna jedzie w przeciwnym kierunku i spadkobiercy nie będą mogli się z nim zabrać.

Sytuacja wyjaśniła się w gospodzie, przyprawiając Roberta o zawrót głowy i sprawiając, że umknął niemalże na koniec stołu - niemalże, bo koniec stołu okupywał już niewiele bardziej przerażony Alto. Skłonił się przed Jaśnie Panią Implitur głęboko, poza tym jednak milczał przez całą kolację, w przeciwieństwie do Brana i Wulfa nie mogąc odnaleźć się w sytuacji. Przez swoje długie życie niewiele miał do czynienia z boskim rycerstwem i pewni siebie paladyni onieśmielali go nieco, zaś towarzystwo królowej w ogóle nie mieściło mu się w głowie. Nic to, że regentka okazała się normalną kobietą - Robert ani myślał otwierać ust w celu innym, niż jedzenie i nawet radosny wyskok Marie nie ośmielił go do rozmowy; zwłaszcza że Wulf wydawał się wstydzić swojej kompanii. Gdy zaś Mysz i Alto wymknęli się z gospody, wyszedł i on, cicho dziękując za posiłek. Na szczęście konie wymagały opieki, mógł więc bez szukania wymówek opuścić krępujące go towarzystwo. Tak więc wyjaśnienie obitej gęby Alto i informacje o spisku Kaptura otrzymał dopiero rano.

Tymczasem siedział w stajni zajmując się tym co lubił najbardziej, a Yocelyn, korzystając z nieuwagi wierzchowca, przysiadła na żłobie i wyjadała z niego owies. Gdy drwal zmył krew zaschniętą na nodze wałacha okazało się, że więcej było strachu niźli problemu. Krwawiła rozcięta skóra, ani mięśnie, ani ścięgna nie były uszkodzone, tak więc koń mógł ruszać w dalszą drogę. Martwił się nieco o Lizusa, jednak klacz była tak samo fartowna jak jej pani - podczas szaleńczej galopady nie doznała nawet jednego zadrapania. Z braku zajęcia wyczesał wszystkie wierzchowce, zastanawiając się nad tym, co królowa mówiła o zamczysku. Nie zamieszkane od 150 lat niewątpliwie popadło w ruinę. Co z tego, że wokół rozciągały się żyzne, skoro przyciągały one grasantów, a i potwory nie należały w tym miejscu do rzadkości. Zapewne żeby tam zamieszkać trzeba by nie tylko nająć dużą ekipę kamieniarzy i murarzy, ale też i oddział wojska do pilnowania całego interesu; nie mówiąc już o ochronie ewentualnie zaoranych później pól. Pozostawały też kwestie polityczne, na których Robert co prawda się nie znał, lecz nie trzeba było dużej wyobraźni, by dostrzec poborców podatków obu królestw zmierzających do Eladone po "należne im" złoto i plony. O tym, jak reszta spadkobierców-włóczykijów odnajdzie się w takim miejscu wolał nie myśleć. Coraz bardziej zresztą obawiał się, że w tym całym interesie jest jakiś potężny haczyk.

Kolejne dni mijały szybko i w przyjemnej monotonii. Mimo to Robert nie pozbył się obaw przed kolejną zasadzką Kaptura dopóki, dopóty byli na ubitej drodze. Co prawda rzadko mijali większe skupiska ludności, lecz im dalej na północ, tym ludzie bardziej wyczuleni byli na opowieści o zbójcach i mordercach. A - z tego co mówił Alto - jako takich właśnie przedstawił ich Kaptur. Tu zaś nie było paladynów, którzy mogli zaświadczyć o prawdomówności spadkobierców.

Dopiero gdy zjechali w dzikie ostępy Robert rozluźnił się i zdał na instynkt swój oraz kruka. Zresztą do rzeki trafić trudno nie było, a i jazda wzdłuż niej nie nastręczała trudności. Przynajmniej jemu, bo reszta wydawała się nieco zagubiona. Mimo to - a może zwłaszcza dlatego - Robert często puszczał się przodem, niknąc za kolejnym zakolem czy udając się na polowanie. Wreszcie miał to, czego wyjechał szukać - głuszę, wolność i święty spokój. W zasadzie wszyscy, z wyjątkiem Alto, dawali mu do zrozumienia, że do nich nie pasuje, on zaś nie miał zamiaru spełniać oczekiwań innych - nie wtedy, gdy w końcu udało mu się uciec od tego jaki, według wszystkich wokół, powinien być. Oni mieli swoje wizje, a on swoją. Teraz zaś mógł bez problemów znikać na całe godziny pod pozorem szukania drogi; a gdy inni mozolnie brnęli brzegiem rzeki on zapuszczał się w gęstwinę, poznając tutejsze rośliny, zwierzęta, medytując lub po prostu spacerując w leśnej ciszy, którą mąciły tylko ciężkie kroki jego konia.


Z dnia na dzień humor miał coraz lepszy i choć wino Alto dawno już się skończyło, w jednej z gospód zakupił szawłok tutejszego specjału, toteż wieczory spędzał równie miło, jak jasny dzień. Wyrzeźbił nawet prosty flet, na którym wygrywał nieskomplikowane melodie, Megara zaś otrzymała od Roberta śliczną rzeźbę kruka w locie z lipowego drewna. Rzeźba była trochę niepraktyczna, gdyż kruk miał rozpiętość skrzydeł dwóch męskich dłoni, lecz drwal miał wrażenie, że od rozmowy nad figurką Megara patrzy na niego nieco krzywo, chciał więc zamaskować nietakt. Co prawda nie wiedział co zrobił źle, ale kobiety często lubiły boczyć się bez powodu, prezent zaś zawsze był dobrym pomysłem na przeprosiny.

Zgodnie z opowieściami druida, Robert czuł się w lesie jak w domu; miał wręcz wrażenie, że jego ciało młodniało z każdym dniem. Rankami kąpał się w rzece, parskając jak źrebak, swój namiot oddał zaś nieprzezornej, jak zwykle, Marie, zadowalając się samym tylko kocem. Czasami zastanawiał się co bardka wozi w wielkim tobole, jaki nie omieszkała przytroczyć do końskiego grzbietu. Niestety wyglądało na to, że nie ma tam nic pożytecznego, a zapalenie płuc na tym odludziu zapewne by ją zabiło.

Nadchodzącą zmianę pogody zasygnalizował towarzyszom na długo przed tym, zanim pierwsze burzowe chmury zaciągnęły niebo. "Tajemnicze siły", jak nazywał je Wulf, stwierdziły chyba, że zrujnowany zamek będzie wyglądał nieco lepiej w półmroku, toteż zasnuły firmament chmurami zapowiadającymi długą ulewę. Robert zaś przyglądał się leżącym nad jeziorem włościom zastanawiając się, co on do ciężkiej cholery zrobi z tą ruiną?! Albo raczej - sprecyzował, gdy wszyscy galopowali w stronę mostu, uciekając przed deszczem - jak ma powstrzymać myśli o tym, co zrobiłby z zamkiem gdyby... gdyby był tylko jego.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Podczas awantury, bo tak to trzeba nazwać, z udziałem kupców Bran starał się zachowywać spokojnie, choć kalumnie rzucane pod adresem jego i kompanów sprawiły, że jego lico stało się purpurowe.
Zerwał się z miejsca do połowy obnażając miecz, by zduszonym głosem powiedzieć :
- To bezczelne kłamstwa, a jeśli ktoś je powtórzy gotów jestem się z nim potykać i utoczyć jego krew w sądzie bożym.
Stwierdził patrząc wściekle na kupców, którzy aż się skulili pod jego spojrzeniem.
Dla wszystkich lepiej się stało, iż rozmowę poprowadził Wulf. Bran nie miałby tyle cierpliwości i ciągle ręka go świerzbiła, by obić po mordach bezczelnych handlarzy. W miarę jak sytuacja się wyjaśniała emocje rycerza opadły na tyle, że usiadł. Wciąż jednak groźnie spoglądał na kupców, już dawno nikt tak go nie obraził.

Gdy przyszło do wieczornego pożegnania z królową rycerz skłonił się dwornie i korzystając z okazji spytał.
- Pani mam nadzieję, iż ziemie Elandone nie są przyczyną sporu pomiędzy Twoim, a sąsiednim królestwem? Gdyby tak było przyjąłbym to z prawdziwym smutkiem.
Sambryn pokręciła przecząco głową:
- To spokojna granica. Nie mamy żadnych zatargów z władca Damarii. Ogólnie jesteśmy narodem kupców, którzy cenią pokój i na pokojowych zasadach wolą rozstrzygać swoje spory.
Jakoś Bran widząc tylu paladynów wokół królowej nie dowierzał w kupieckość jej narodu, jednak nie ośmielił się przy niej tego głośno powiedzieć.

Po obfitym dzięki łaskawości Sambryn posiłku rycerz postanowił udać się na spoczynek przed czekającą ich podróżą. Podejrzewając, że nie za szybko będzie miał okazję by spać w łóżku.
Chciał się jeszcze tylko przed snem wykąpać. Niestety gospodarz z żalem zawiadomił go, że jedyna spora balia jaką dysponował została użyczona Megarze i Marie. Bran zszedł do kuchni, by poprosić o miskę i gorącą wodę. Tim był zmęczony podróżą, a po za tym czyścił napierśnik. Rycerz usiadł za stołem i spokojnie czekał, aż w wielkim garze na palenisku podgrzeje się woda. Ciepło w kuchni i ziołowe zapachy podziałały na niego nasennie. Zapadł w płytką drzemkę, z której wyrwał go kobiecy śmiech za ścianą. Bran niezadowolony, że przerywa mu się sen obrócił się przytulając ucho do ściany. Jednak nie dane mu było pospać, bo usłyszał głosy.
- Jakich lubisz mężów? Wybór mamy spory … każdy ma walory... rozmiar …się czuje.
Momentalnie otworzył oczy. To chyba był głos Marie.
- ... po biuście ... się gapią - a to chyba Megara. - ... lubię ... doświadczenie ... Robert ... mu ... dałam.
Bran wybałuszył oczy nie mogąc uwierzyć w to co usłyszał.
Rycerz przełknął ślinę zmieszany i dopiero wtedy uświadomił sobie, że przecież podsłuchuje.
Jak oparzony oderwał głowę od ściany. Poszedł czym śpieszniej do swego pokoju w przekonaniu, że zupełnie nie wiedział z kim podróżuje.

Następnego dnia rano, gdy przygotowywał się do wyjazdu miał nieprzyjemne uczucie, że Megara i Marie patrzą się na niego i innych mężczyzn tak jakoś ... lubieżnie. Jakby oceniały ich sprawność. Rycerz czuł się jednocześnie zakłopotany, wściekły i oszukany. Przyjął zatem nieruchomą maskę na twarz i spiął Rozamunda by wysforować się na przód. Jechał tuż za podążającym na szpicy Robertem rozglądając się na boki, a za nim podążał Tim z napiętą kuszą. Szlak był jednak bezpieczny i nie napotkali zasadzki.

Podczas pierwszego noclegu na szlaku rycerz próbował ignorować Marie mając wciąż w pamięci jej słowa, ale nie wytrzymał gdy zobaczył jak dziewczyna trzęsie się z zimna. Może nie była tak niewinna za jaką ją miał, ale odgrywanie się na niej z tego powodu byłoby niskie i niegodne. Skłonił się przeto przed dziewczyną i powiedział :
- Marie mam w ekwipunku namiot dwuosobowy. Jeśli zechcesz jest on do dyspozycji Twojej i oczywiście Megary. Mam też dwa koce, których mogę Wam użyczyć.
Noce zapowiadały się naprawdę chłodne.
Mysz przez moment wyglądała na strapioną ale zaraz buzię jej rozjaśnił uśmiech jakby wpadła na doskonały pomysł. Wypaliła więc bez głębszego zastanowienia:

- Użyczyć namiotu chyba bym nie śmiała
Wyrzuty sumienia zaraz bym złapała.
Bo ty wszak, wraz z Timem, legł byś pod gwiazdami?
Na to się nie zgodzę. Lecz... mógłbyś spać z nami!
Tim też, oczywiście, tak podług zasadzie
Gdy robi się zimno trzeba spać w gromadzie.
Weźmy jeden namiot. Że mąż z dziewczynami?
A cóż jest w tym złego? Czyśmy bigotami?
Razem się zdrzemniemy. Toć zimno szalenie
Myślę, nie posądzą nas o świntuszenie.


- Obawiam się, że miejsca będzie za mało i dla czwórki będzie nie tyle ciepło, co ciasno. Tim i ja pochodzimy z gór i nic nam nie będzie. Ty zaś i Megara możecie łatwo się przeziębić i rozchorować, a to przyznasz byłoby wielce niefortunne - odparł za nic nie chcąc przyznać, że spanie przy Marie i Megarze mogłoby się okazać dla niego zbyt wymagającą próbą, zwłaszcza po tym co usłyszał.
- Ale ja bym się jeszcze zmieścił... - bąknął chłopak, któremu spanie pod gołym niebem się nie uśmiechało.
- Tim! - rycerz spiorunował chłopca wzrokiem.
- Szykuj posłania. - dodał groźnie.

Bardka chciała nawet przystać na propozycję Brana ale gdy dostrzegła zawiedzioną minę Tima coś się w niej zbuntowało. Przybrała buńczuczną minę i zaplotła ręce na piersi.

Chcesz namiot odstąpić, bardzoś jest łaskawy
Lecz płacić nie możesz, że ja do wyprawy
Źle się szykowałam. Wezmę tylko derkę
Spreparuję sobie do spania fuszerkę
Gdzieś w pobliżu ognia. Jeśli zachoruję
To chociaż nauczkę sobie zafunduję.
Będę pamiętała, do końca żywotu
Nigdzie się nie ruszyć jużci bez namiotu.


Mysz przyjęła koc, który jej podał Tim, zadarła lekko nos i marszowym krokiem popędziła w pobliże ogniska. Deszcz, ziąb i zawierucha? Nic to. Od spania pod chmurką jeszcze nikt nigdy nie umarł. No chyba, że faktycznie nabawił się zapalenia płuc... Mysz jednak potrafiła być uparta jak sam diabeł, a na tą chwilę uroiła sobie, że będzie spać na dworze i koniec. Nie mogłaby się grzać w namiocie Brana i Tima, podczas gdy oni kostnieliby na zewnątrz. Jakieś to było niewłaściwe.

Sytuację i tak trudną skomplikował jeszcze Robert ofiarując Marie swój namiot. Wyglądała więc na to, że bardka miała do dyspozycji dwa namioty, a w żadnym zapewne nie chciała spać, by nie mieć na sumieniu ewentualnej choroby właściciela.
- Szanuję Twój wybór Marie. - rzekł rycerz - Ale skoro nie chcesz spać z Megarą, to może prześpisz się z Robertem ?
Bran ugryzł się w język. Chwileczkę za późno dotarła do niego dwuznaczność własnych słów.
- To znaczy ... ee ... nie w tym sensie. W znaczeniu że będziecie spali w jednym namiocie. - plątał się szukając wzrokiem pomocy u Megary.
- Może choć Ty się zgodzisz? - spytał magiczki z nadzieją w głosie. Dlaczegóż wszystko z Marie musiało być takie trudne.
- Panie. - odchrząknął Tim, który postanowił też bronić swoich interesów.
- Czego chcesz? - rycerz był wyraźnie poirytowany.
- Może pan Robert zanocuje w naszym namiocie, a obie panie w jego?
Bran zastanowił się przez chwilę, to nie był taki głupi pomysł.


Kaprysy pogody były zastanawiające. Na początku podróży zdarzały się dni naprawdę piękne, słoneczne i ciepłe, choć wieczory i noce bywały znacznie chłodniejsze. W górach zaś było już zimno, pochmurno, i często padało. Najczęściej zaś wszystko naraz. Po kilku dniach takiej pogody wszystko w ekwipunku rycerza było wilgotne nie wyłączając zapasów suchego, a właściwie wilgotnego prowiantu. Nic na to jednak nie mógł poradzić póki nie znaleźli jakiegoś dachu nad głową. Bran zaczął się martwić o Megarę i Marie. Podróżowanie w takich warunkach łatwo mogło się skończyć przeziębieniem, a nawet zapaleniem płuc. Niezależnie od tego jakie by miał zastrzeżenia co do ich moralności, były wszak kobietami potrzebującymi pomocy. Ciężko było znaleźć suche drewno na ognisko i dopiero podlewane oliwą do lampy dawało się rozpalić, by zapewnić obu kobietom choć trochę ciepła. Bran zaczął żałować, że nie zaopatrzył się w gorzałkę, gdy była po temu okazja. Nie to by chciał upić kogoś, ale alkohol wcierany w stopy mógł zapobiec przeziębieniom.

W końcu po paru dniach wędrówki przez nierówny, pagórkowaty teren dotarli do doliny i mogli obejrzeć po raz pierwszy swoje dziedzictwo.
- O! - wyrwało się rycerzowi.
Spojrzał po kompanach.
- Przypomina mi zamek O. W Cormyrze jest taka warownia, bardzo podobna. - stwierdził wspominając ojczyznę.
- Ziemia piękna, ale do uprawy nie najlepsza, a i ludzi nie ma. - spojrzał na malowniczy krajobraz gospodarskim okiem.
Im bardziej zbliżali się do zamku, tym bardziej Branowi wydłużała się mina. Z resztą zamek to był zdecydowanie komplement na wyrost dla ruiny, którą zastali. Rycerz chwilę przyglądał się ocalałemu fragmentowi herbu, lecz nie potrafił go zidentyfikować. Jedyne co mógł zauważyć na pewno, to wykuty w kamieniu napis nad wyjątkowo dobrze zachowanym kamiennym portalem bramy, który przeczytał na głos:
- Garg'n Uair Dhuisgear... ciekawe co to znaczy?

Harard – ALTO PAPERBACK

Jak tylko drzwi karczmy się za nim zamknęły, Alto aż odsapnął z ulgi. Kroplę potu, która spłynęła mu po czole otarł kciukiem z irytacją i ruszył szybkim krokiem, oglądając się parę razy za siebie czy jednak paladyn Tyra nie ruszy za nim. Zwolnił dopiero zaraz po przeskoczeniu niskiego, kamiennego murku kilkadziesiąt kroków od gospody. Przysiadł w kucki na ziemi i zaklął szpetnie. Dawno nie słyszany głosik zaśmiał się złośliwie i zaraz począł jeszcze bardziej wkurzać łotrzyka:
~ Taaaak, pierwszej klasy dureń z ciebie! Ciekawe co byś zrobił jakby nieomylny sługa Tyra spytał prostu z mostu czy jesteś mordercą, co? Nie psze pana paladyna nie jestem, tamten mytnik pod Waterdeep jakoś tak sam na kosę się nadział… ~ głosik pastwił się w najlepsze.
Alto splunął ze wściekłością. Co go psiakrew w ogóle podkusiło aby z kupcami gadać? Zły był na nich za oskarżenie choć w sumie niezawinione, zły był na Wulfa, ale na siebie był wściekły. Mordę drzeć i unosić się jak dziecko… Co się ze mną dzieje? Wszystko psiakrew przez to zielsko, wyrwał zza pazuchy kapciuch nabity zwidką i cisnął go na ziemię. Zaraz potem podniósł, skręcił i przypalił. Do aż takich poświęceń nie był zdolny.

Bał się wrócić do gospody, patrzenie w oczy przez sługę Tyra pewnie będzie go jeszcze długo prześladować, nie miał zamiaru nawet zbliżać się do niego. Przemknął cichcem do komórki na tyłach stajni i zagrzebał się w sianie. Starał sobie poukładać zdarzenia dzisiejszego dnia, zasadzkę, Czarnego Kaptura i królową, ale za dużo chyba było wrażeń. Na kogoś o tak pojemnym i rozciągliwym sumieniu zasnął szybko, zielsko pomagało na wszystko.

Rano przyglądał się zabiegom Roberta. Konik potraktowany maścią, którą tropiciel dał mu zaraz po zasadzce zdrowiał szybko. Na szczęście rana była powierzchowna i wałach nadawał się do jazdy. Alto szybko troczył juki i rozglądał się niespokojnie, aby nie nadziać się na sługę Tyra. Zaraz potem ruszyli. Powietrze zmieniało się szybko. Ranki bywały już mroźne, zdarzało się że i pół dnia mżyło bez ustanku. Alto jechał ostrożnie, niespokojne spojrzenia rzucał niemalże na każdy zagajnik. Podrywał się i za broń łapał ilekroć przyszło im się mijać z jakimiś wędrowcami. W gospodach pilnie obserwował otoczenie i gości nie tracąc czujności nawet podczas występów Marie. Dni jednak mijały spokojnie, raz tylko spotkali się z osobą, która również widziała, lub też dokładniej, zdawało się że widziała Czarnego Kaptura. Nerwy powoli puszczały. Łotrzyk nauczył się kolejnej przydatnej umiejętności od Roberta – drzemania w siodle. Kiwało trochę i ciężko było usnąć, ale Alto który w nocy też czasami czuwał i uszu nadstawiał był zmęczony.
W ostatniej gospodzie, parę dni drogi od Laviguer, gdy z mapy okazało się że pora im zjechać w bezdroża zrobił ostatnie zakupy. Szczęście, że karczma było blisko miasta, to i asortyment miała bogatszy. W jukach konika znalazł się spory zapas podpłomyków i suszonego mięsa oraz nowy bukłak dobrego, czerwonego wina. Od jednego ze stajennych wytargował kilka haczyków na ryby, ołowianą płytkę na ciężarki i cudo prawdziwe, jedwabną przędzę idealnie nadająca się na linkę – zamek w końcu według mapy miał być nad jeziorkiem. Dokupił drugą butlę oliwy do lampy i kaganek. Nie miał pojęcia co zastaną na miejscu i ile czasu przyjdzie spędzić w zameczku. Po namyśle nabył jeszcze beczułkę krasnoludzkiego spirytusu i słój miodu. Narobi się przepalanki, będzie się czym grzać w zimie, a nie to się wychleje w drodze powrotnej.

***

Mysz leżała na trawie zagapiona w zachód słońca. Miała wrażenie, że świat powoli wytrąca prędkość. Nigdy wcześniej się tak mocno nie upaliła. Nawet mruganie zdawało jej się dziwnie wyczerpujące. Podniosła w górę dłoń i obserwowała mrówkę, która z morderczym zacięciem wędrowała wzdłuż jej kciuka. Nie mogła oczu od niej oderwać. Fascynujące stworzenie...
- Alto - zaczęła przejmując od niego skręta i zaciągając się niespiesznie. - Nie sądzisz, że... - słowa jej się plątały. - nasza zabawa...
Nagle zamilkła. Spojrzała łotrzykowi w oczy i parsknęła śmiechem...
- Szlag! Jaki jest rym do „zabawa”? Po twym zielu nie mogę jasno myśleć... Nie powinnam tego palić... Aha, „buława” - znów zaniosła się szalonym śmiechem. - „Buława” się rymuje! Ale wolę nie sprawdzać jak to się skomponuje z naszą „zabawą”. - Łzy jej z rozbawienia popłynęły ciurkiem. - W sumie chciałam zapytać, czy nie czas już żeby sobie ją odpuścić?
Alto ledwo patrzył na oczy. Często tak miał, że po takiej ilości zielska widział tylko jeden jedyny punkt, gdzieś w oddali. Teraz był to samotny, pomarańczowy liść kołyszący się lekko na wieczornym wietrze. W przód i w tył, w przód i w tył…
Na słowa Myszy usilnie starał się skupić i załapać o którą z zabaw chodzi. Słowa i myśli rozłaziły mu się we łbie, w końcu spojrzał na wpatrującą się w niego bardkę i powiedział:
- Buława ma to do siebie, że póki radość daje, nie ma powodu zaprzestawać. Znaczy… zabawa, no – rechotał chwilę - Wiesz co miałem na myśli.
- Taaak, wiem
- nagle przybrała poważną mentorską minę i pokiwała na znak, że rozumie. - Ale z paladynem było... - kolejna fala śmiechu - uroczo. A jak bym ci kazała go pocałować? Wiesz, masz jakieś granice? Powiesz kiedyś "nie" czy idziesz we wszystkim na całość? Bo ta zabawa... wiesz, to bardzo poważna sprawa - znów próbowała brzmieć poważnie. - Ja się w nią bawię do końca.
- Do końca? Hmm, dobrze wiedzieć zwłaszcza że teraz twoja kolej wyboru
- uśmiechnął się łotrzyk - Pewne granice chyba są. Z paladynem to pal licho, ale jakbyś kazała do królowej z jęzorem startować, to bym chyba się poddał.
Bardzo ją rozbawił, tym bardziej, że zaraz sobie zwizualizowała tą scenkę. Trwa posiłek, Alto wstaje znienacka od stołu, chwyta królową za kołnierz i całuje namiętnie.
- No widzisz - mruknęła. - A ja bym się nie poddała.
Przekręciła się na brzuch i oparła policzek na udzie mężczyzny.
- Mówiłeś, że się raz zakochałeś. Jak to było? Zobaczyłeś ją i zrozumiałeś, że to coś wyjątkowego? Czy to z czasem przyszło? Miłość znaczy.
Milczał długo. W końcu jednak powiedział:
- Trochę to trwało, znaliśmy się z pół roku, ale łączyły nas głównie przyjaźń, trochę interesy i kłopoty. Potem buchnęło jakoś tak niespodziewanie, jakby kto oliwy do ognia dolał. – uśmiechnął się do wspomnień.
- A czemu się skończyło?
- Czasami nie wychodzi. Pomimo chęci i wszystkiego...

Milczała długo. Tak długo, że Alto zaczął się zastanawiać czy może znów nie przysnęła, ale tedy usłyszał jej szept.
- A ja? Mógłbyś się we mnie zakochać?
Podniósł się i usiadł na ziemi. Krajobraz zawirował. Wziął jej rękę i pocałował lekko:
- Nie wiem, Marie. – powiedział po czym znów uśmiechnął się, ale inaczej. Spojrzał jej w oczy i powoli zaczął zbliżać usta do jej ust.
Gdy się nad nią pochylił rozchyliła po prostu usta. Były miękkie, ciepłe i nad wyraz chętne. Trudno powiedzieć jak długo się całowali. Może chwilę, a może całą wieczność. Gdy wróciła mu trzeźwość myślenia odnotował jedynie, że Mysz siedzi na nim, co prawda jeszcze w ubraniu, za to ich biodra stykały się ciasno.
Leżąc już na trawie przesunął ręką po jej boku, oddając ciągle pocałunki. Dłoń błądziła delikatnie po ciele, ciągle osłoniętym bluzką. Gdy podniosła głowę, jej rozpuszczone włosy muskały delikatnie go po twarzy, a gorący oddech zniewalał. Alto roziskrzonym wzrokiem spojrzał na Marie, po czym poderwał się znów i pocałował namiętnie. Ręce znalazły się szybko na jej talii, po czym zaczęły szukać krańca tkaniny aby unieść ją niecierpliwie do góry.
Poszło łatwo. Nie oponowała, a bluzka spoczęła zaraz na trawie. Dotknął jej gorącej gładkiej skóry. Całowała coraz śmielej. Po policzkach, podbródku, szyi... by wrócić znów do ust. Palce wplotła w jego włosy.
Jej nagość sprawiła, że w Alto krew się zagotowała. Siedząc na nim i obejmując udami, Marie zresztą zaraz poczuła tego namacalny dowód. Namiętność pocałunków i pieszczot zwiększyła się wraz z przyspieszonymi oddechami. Dłonie mężczyzny masowały delikatnie chłodną od zimnego powietrza skórę, by po chwili zamknąć bardkę w objęciach ramion. Usta oddawały pocałunki szukając również coraz to nowych miejsc. Język Alto, delikatnie, począł szukać drogi w dół. Po jej szyi, linii ramion, aż do drobnych piersi...

No właśnie...
Cała machina rozpędzała się chyba tylko po to by zahamować teraz gwałtownie, bez uprzedzenia. Atmosfera wzięła, cholera, w łeb. Jakby ktoś na Marie wylał kubeł zimnej wody.
Zerwała się na równe nogi, odskoczyła dwa kroki w tył i zamarła w bezruchu. Tylko usta miała wciąż rozchylone, nie mogąc uspokoić oddechu.
- Ja... - język uwiązł jej w gardle. - ja... nie wiem... czy chcę... znaczy, dalej niż... - urwała.
Podniosła z ziemi bluzę i piorunem założyła ją z powrotem. Policzki jej płonęły.
- Upaliliśmy się - odparła już spokojniej przecierając dłonią oczy.
Alto siedział bez ruchu i patrzył na nią nie rozumiejącym i zawiedzionym wzrokiem. Zaraz jednak podniósł się, otrzepał rozścielony na trawie płaszcz i okrył nim kobietę. Nie powiedział nic, tylko pocałował jeszcze raz Marie.
- To o co pytałaś – rzekł jednak zaraz cicho. - Interesuje cię jeszcze odpowiedź?
Zaraz jednak zamilkł i uśmiechnął się:
– Teraz musisz mi wybaczyć, ale jak nie znajdę szybko jakiegoś źródła lodowatej najlepiej wody, to…
Pocałował znów rękę bardki i ruszył przed siebie.
Pobiegła za nim, choć ciężko jej było dotrzymać mu kroku.
- To nie tak - złapała go za rękę żeby się zatrzymał. - To nie moja wina, jestem romantyczką... Ja się muszę potrzymać za ręce, w gwiazdy popatrzeć... Trochę to za szybko po prostu...
Milczał długo.
- Rozumiem, Marie. Mamy sporo czasu, może masz i rację. – Powiedział przekonywując siebie po czym objął ją i szli dalej razem w milczeniu przez dłuższą chwilę. – Ale musisz wiedzieć, że marnie mi idzie deklamowanie poezji i śpiewanie serenad pod oknem. – uśmiechnął się i spojrzał na bardkę.
- Mnie za to wychodzi to przednio. Jak chcesz zaśpiewam ci coś pod balkonem, gdy już dotrzemy do zamku - wspięła się na czubki palców i objęła go za szyję. - A ty... Nie wymagam byś się nagle zrobił romantyczny. Uwierz, ja mam w sobie ckliwości za nas oboje. Poza tym... Zawsze mnie ciągnęło go ciemnych typów. Jakbyś nagle wyskoczył z serenadą byłabym zawiedziona - zaśmiała się i pociągnęła go w stronę karczmy.
Spojrzał na nią jeszcze raz.



***

Ubzdurało mu się już jak zjechali z traktu, że oprócz kupionego miodu, nazbiera jagód i podpędzi spirytem, żeby koloru i smaku nabrał. Robert początkowo patrzył z politowaniem na „miastowego”, ledwo ukrywając śmiech. Gdy spytał wprost czego szuka po krzakach, już nie wytrzymał:
- Borówki? O tej porze roku? – zaśmiał się krótko - Czekaj może znajdę ci coś lepszego.
Wieczorem Alto wrzucił przyniesione przez tropiciela aromatyczne korzonki i jakieś pomarszczone już, pomarańczowe podłużne owoce do swego rondla. Rozmaił miód z odrobiną wody nad ogniskiem, a jak wszystko ostygło, przelał do beczułki. W plecaku odkrył jeszcze resztkę herbaty z Marsemberu, więc gdy woda w rondelku znów zabulgotała, dolał do wywaru odrobinę wynalazku z beczki. Zaczerpnął swoim obitym kubkiem i podał Marie. Napój choć smakował dość… oryginalnie, to rozgrzewał przyjemnie, w sam raz w taką zasraną pogodę. Więcej kubków nie miał więc po prostu zaprosił resztę kompanii, aby się częstowali do woli.

Gdy zamek ukazał się w całej okazałości, Alto jakby trochę się uspokoił. Ostatnie dni spędzał na rozmyślaniu nad kilkoma sprawami, ale legatowi też poświęcił sporo uwagi. Kupa gruzu? Ledwo kamień na kamieniu? Albo w ogóle szumiący las – taki żarcik Pani Fortunaty Joy Destiny? Tymczasem kamienna budowla nie prezentowała się znowu tak źle. Pewnie że pozapadane dachy i pozarastane bluszczem mury nie napawały może optymizmem. Czuł się trochę dziwnie, gdy myślał o sobie jako współwłaścicielu tego miejsca.
Wypatrywał zawzięcie oczy, odkąd kontury warowni wyłoniły się zza pagórka, ale żadnego ruchu na blankach nie dostrzegł. Nawet dla jego oka jasnym też było, że po mostku i błotnistej drodze do bramy dawno już nikt nie jeździł. Na widok dymu unoszącego się nad warownią odruchowo położył dłonie na rękojeściach, a wszelkie obawy znów powróciły. Może to ten prawnik, co na miejscu miał czekać i kwitować stwierdzenie nabycia spadku? Rozglądał się nerwowo przechodząc przez bramę. Z konia zsiadł już na mostku i prowadził go za uzdę starając się nadążyć za resztą kompanów. Jakoś pewniej czuł się na własnych nogach.

Lady – MEGARA RAVENROC

Musiała przyznać, że towarzystwo Myszy bardzo poprawiało humor. Może to dlatego wszyscy tak ją lubili? Ta swoboda i chęć z jaką dziewczyna nawiązywała kontakty... Megara zarumieniła się mocno, przyznając przed samą sobą, że jest o to odrobinę zazdrosna. Gdyby jej także wszystko przychodziło tak łatwo! Nawet upijanie się. Westchnęła, zdejmując z nieprzytomnej prawie Marie ubrania i układając w łóżku ich dwuosobowego pokoju. Przykryła kocami, przez długą chwilę nie mogąc jeszcze oderwać wzroku od pięknej twarzy. Czasem życie było takie niesprawiedliwe! Sama także się rozebrała, ale długo w noc leżała na plecach, wpatrując się w czarny, nieruchomy sufit i myśląc o tym, co się ostatnio wydarzyło. Wszystko powoli się zmieniało, nie wiedziała tylko czy na lepsze. Nie czuła prawdziwej więzi z pozostałymi spadkobiercami, ale i tak byli jej bliżsi niż praktycznie wszyscy poznani wcześniej ludzie. Nawet jeśli byli inni od niej, mieli inne priorytety i inaczej wyglądało ich dotychczasowe życie. Może czas był i na poważniejsze zmiany? Z tą myślą wreszcie usnęła.

Rankiem znów wyruszali w dalszą podróż. Zgodnie z sugestiami Brana znów nakarmiła swoją klaczkę wydobytym z sakwy jabłkiem. Koń otarł o nią swoim pyskiem w podzięce, a gdzieś dalej rozległo się wybitnie niezadowolone krakanie.
- O tobie też nie zapomniałam, nie bój się...
~ Kraa! Ale trreeraz to karrrmisz to paskudne bydle najpierrrw! By cię znów nie zrzuciło! Krrraa! ~
- Dragomir! Nagle zacząłeś się odzywać?
~ Najpirrrw odsyła a potem bierze sobie czworrronożne bydle! Odrrrażające, krra! ~

Rzuciła ptaszysku spory kawałek surowego mięsa, które chwycił sprawnie w locie, odlatując gdzieś dalej, by w samotności raczyć się "zdobyczą".
- Żadnej wdzięczności, z żadnej strony.
Pokręciła głową z politowaniem i dosiadła klaczki. Robiła to już całkiem sprawnie! Wciąż jednak zdecydowanie wolała wolniejszy kłus od pełnego galopu.

Podróż była nudna, ale tym razem już dziękowała za to bogom. Dość przeżyli już przygód w drodze do spadku, który wciąż był bardzo odległy i niewiarygodny. W przeciwieństwie do większości, Megara nie żałowałaby jednak tej wyprawy, nawet gdyby okazała się jednym wielkim oszustwem. Chcąc nie chcąc musiała tu wreszcie poznać jakichś ludzi, którzy wydawali się ją nawet w jakiejś tam części akceptować. Rzadko się tacy zdarzali w wioskach, które objeżdżała jako wędrowna wiedźma, bo i rzadko spotykała tam kogoś bardziej światowego i obeznanego choćby w magii.
Wieczory wciąż spędzała na kształtowaniu kawałka granitu. Przykładała się do tego tak samo, jak do pierwszej, chociaż musiała troszkę z tym ukrywać, gdy zjechali wreszcie z utwardzonego i jasno wytyczonego traktu. Tym razem powstająca sylwetka przedstawiała oczywiście kogo innego, a Meg skrzętnie ją ukrywała przed niepożądanym wzrokiem. Miały to być w końcu niespodzianki i były przeznaczone najpierw dla oczu tej osoby, którą przedstawiały.

Grzecznie odmówiła przyjęcia namiotu, ignorując dziwne sugestie i gierki słowne Brana.
- Jako rycerz powinieneś zachować nieco więcej przyzwoitości, panie - ukłoniła się żartobliwie. - Twoje słowa mogłyby bowiem zostać odebrane jako bardzo niegrzeczne, a to nie godzi się wobec dam.
Obdarowała go cierpkim uśmiechem, próbując dojść do tego, co mogłoby być przyczyną takiego zachowania. Przestała się tym zamartwiać całkiem szybko.
- A za namiot dziękuję, przyzwyczajona jestem do spania bez jego ochrony - mam swoje koce i posłanie, a pochodzę z północy, gdzie bywa znacznie zimniej niż jest obecnie tutaj.

Zima jeszcze nie nadeszła, a wiatr, nawet przenikliwy, zatrzymywał się na ciepłym ubraniu, a ten, który owiewał jej twarz przyjmowała z przyjemnością. Góry, ah, góry! Cudowne miejsce, które samą swoją istotą ogrzewało jej wnętrze, gdy połączona z magią krew szybciej krążyła w żyłach. Nie potrzebowała tu namiotu, który zasłaniałby piękny widok. Moc przenikała prawie do kości i to ona sprawiła, że postanowiła nauczyć się czegoś nowego. Trzeciego dnia na bezdrożach wyjęła ukończoną już figurkę i sięgnęła do splotu. Rozgniotła bryłkę gliny i rozsmarowała ją w palcach wypowiadając proste zaklęcie i kierując je prosto na granit. Z rozczarowaniem stwierdziła, że zielone, magiczne światło odbiło się od niego. Spróbowała jeszcze kilka razy, z podobnym skutkiem i zmęczona ułożyła się wreszcie do snu. Najwyraźniej zaklinanie przedmiotów wymagało zupełnie innego podejścia.

Prezent od Roberta przyjęła z przyjemnym zaskoczeniem. Dygnęła przed nim z uśmiechem, mrugając wesoło.
- Dziękuję! Nie spodziewałam się takiej podzięki za moje niewielkie dzieło.
Dziwiła się trochę jego zachowaniu, które stawało się swobodniejsze dopiero wtedy, gdy stracili z oczu resztę ludzkich siedzib a on sam odjeżdżał daleko do przodu. Unikał ludzi? W końcu wcześniej cały czas musiał być przez nich otoczony, a dzikość przyrody sprawiała mu niezwykłą przyjemność, której Megara się nie dziwiła. Ją również radowały olbrzymie góry czy podziemne groty, chociaż zdawała sobie sprawę jak dziwnie musi to wyglądać w oczach innych. Dlatego ograniczyła się do tego uśmiechu, za jego pomocą chcąc mu przekazać chociaż odrobinę sympatii. Prezent schowała do sakwy, zachowując oczywiście na pamiątkę.

Widok na zamek był zaskakujący, pojawił się bowiem znikąd. Jego piękno, mimo zniszczenia, zauważyła natychmiast. Zdecydowanie nie była to pojedyncza, nie warta uwagi wieża! Całe wrażenie psuło nieco jezioro, rozciągające się aż do granicy widoczności, na szczęście nie tak daleko, by odciąć otaczające to urocze miejsce góry. Zbliżająca się burza przyspieszyła nieuniknioną decyzję. Pospieszyła klaczkę, chcąc uniknąć przemoczenia, ale dym unoszący się z komina sprawił, że nie straciła czujności, gotowa w każdej chwili rzucić jakieś zaklęcie.
~ Dragomir, przydaj się do czegoś i sprawdź, czy nie kryje się tam nic nieprzyjemnego... ~
Ptak zajrzeć mógł tylko na dziedziniec i tam, gdzie nie było dachu co i tak było warte jego niewielkiego wysiłku. Rozejrzała się ciekawie, przejeżdżając dłonią po zimnym kamieniu. A więc zamek nie był oszustwem... ciekawe jak sprawa miała się ze spadkiem? Byli na długo przed czasem, Megara obawiała się o swoją cierpliwość.


Karenira – SHANNON ASHBURY


W pierwszej chwili nie wierzyła własnym oczom. Ścieżką zbliżało się kilku jeźdźców. Gwałtowne mruganie niczego nie zmieniało i mimowolnie uśmiechnęła się do siebie. W jednej chwili minęła złość i zrezygnowanie. Ciekawość zabarwiona i nadzieją i strachem dodała jej barw. Z oczami płonącymi zainteresowaniem przesunęła się wzdłuż murów tak, by mieć na nadjeżdżających lepszy widok. Nie było wśród nich żadnej znajomej osoby, więc to nie prawnik przyjeżdżał z jedną ze swoich niczego niewnoszących wizyt. Jej zdumienie pogłębiło się, gdy spostrzegła płeć dwojga z jeźdźców. Wychyliła się chcąc wyłapać jak najwięcej szczegółów. Nigdy jeszcze droga wiodąca na zamek nie wydawała się jej tak długa. Szczęśliwie nadchodzące chmury popędzały wędrowców oszczędzając jej długich minut niepewności.
Rozważyła od razu poinformowanie służących o gościach. Nie mogąc się jednak zdecydować czy powinni ich przywitać czy też raczej przepędzić, uznała w końcu, że lepiej będzie się nie wtrącać. Przynajmniej z początku. Wyrobienie sobie zdania na ich temat nie powinno jej zająć wiele czasu. W najgorszym wypadku przegoni ich później. Nadjeżdżający nie byli bezbronni, czterech mężczyzn zbyt szybko pewnie poradziłoby sobie ze służbą. W zamku jednak nie było czego kraść. Wykrzywiła się gniewnie, gotowa bronić swojego domu.

Pierwsze krople deszczu nie zrobiły na niej wrażenia. Zupełnie inaczej niż na wędrowcach. W pobliżu nie było żadnej innej osady i Shannon uświadomiła sobie, że z pewnością byli znużeni. Gdybyż tylko mogła powitać ich z pełną chwałą rodowej siedziby.... Jak dawniej... Westchnęła smutno będąc boleśnie świadomą jak obcy musieli patrzeć na Elandone. Wyczekiwała ich pierwszych słów z obawą, że usłyszy nieprzychylne komentarze. Ona kochała tu każdy kamień. Nie chciała z ust innych, nawet nieznajomych słyszeć dowodów upadku. Wystarczył jej wyraz ich twarzy. Widać było że, podobnie jak ona, nie wiedzieli czego się spodziewać. To ją trochę uspokoiło. Czy poruszaliby się z tak wyczuwalną ostrożnością, gdyby mieli złe zamiary? Może po prostu los, nie ważne jak trudno było w to uwierzyć, zesłał tutaj zagubionych wędrowców. Na kupców przecież też nie wyglądali. Zastygła w zamyśleniu, przez moment wyobrażając sobie oczekujący ich gwarny dziedziniec. Stajennych gotowych rzucić się do koni i odprowadzić strudzone zwierzęta do pachnącej świeżym sianem stajni. Służbę, która poprowadziłaby podróżnych do głównej sali, sadzając przy ławach i częstując aromatycznym winem i strawą. Potem nastąpiłyby przywitania, wzajemne przedstawianie się, wysłuchiwanie wieści ze świata i długie rozmowy przy wieczerzy. Obraz równie nierealny jak ona sama. Potrząsnęła głową ze smutkiem. Lepiej byłoby dla nich, gdyby nie żywili podobnych wyobrażeń. Zamiast tego na zagubionych wędrowców mogła czekać co najwyżej para staruszków, dzielnie zmagających się ze zbyt ciężkim dla siebie zadaniem. Obejrzała się na strużkę dymu ulatniającą się z komina i uśmiechnęła gorzko. Nie, z pewnością nie mogli żywić podobnej nadziei. Nie na widok zapuszczonej ruiny, która chyba tylko w jej wspomnieniach była jeszcze wspaniałym zamkiem. Czego zatem mogli chcieć? Powtarzanie pytania pogłębiało jej zaciekawienie, co samo w sobie było zdarzeniem niezwykłym.

Byli już blisko bramy, gdy poczuła jak wypowiedziane na głos znajome słowa przejmują drżeniem całą jej istotę. Echem rozbrzmiewały w jej głowie przez dłuższą chwilę. W kruchej istocie zawrzała zapomniana energia. Gdyby nie zauważyła ich wcześniej, teraz o ich obecności wiedziałaby na pewno. Odpowiedziała szeptem, którego nie mogli usłyszeć, z czułością dotykając szarego muru. Na tego, który ośmielił się odczytać herbową dewizę spojrzała ciepło. Nie zrozumiał, zatem jak przypuszczała przybywali z daleka. Powoli zeszła po schodach, szykując się już na ich wjazd w obrębie murów. Nie chciała uronić ani słowa z opowieści i wyjaśnień. Była też ciekawa przyjęcia ich przez służbę, wiedząc że nie raczą, przynajmniej nie od razu, zapytać ją o zdanie.

Nadchodzące godziny, a może nawet dni zapowiadały się nad wyraz ciekawie. Shannon postanowiła towarzyszyć obcym na każdym kroku, gotowa w razie konieczności przepędzić ich w diabły. Jednocześnie nie mogła pozbyć się natrętnej myśli, że oto do zamku przybywały ręce zdolne do pracy. Potem zobaczyła jego. Ptak krążył nad zamkiem momentami zlewając się z burzowym niebem. Ciemne pióra błyszczały w deszczu nawet z tej odległości. Niechciana nadzieja w jednej chwili znalazła drogę do zbolałego serca. Z ust wyrwało się jej westchnienie zachwytu i udręki. Zaskoczona napływem gwałtownych uczuć zatrzymała się, roztrzęsiona i nagle niepewna. Spokój, z takim trudem wypracowany prysnął gdzieś nie zostawiając po sobie śladu. Powietrze wokół niej zawibrowało od tłumionego napięcia. Raz jeszcze spojrzenie przejrzystych oczu ogarnęło grupę podróżnych i dziewczyna powoli, jakby przypominając sobie co to znaczy, uśmiechnęła się.

Sekal – WULF TSATZKY

Dla Wulfa rozmowa z królową nie różniła się od rozmowy ze zwykłą kobietą. Owszem, należało zważać na słowa i co jakiś czas powtarzać jakiś tytularny zwrot, by przypadkiem samemu nie zapomnieć, kto siedział naprzeciwko. Ale poza tym? Kapłani nie byli przystosowani do tego, by przed kimś klękać na dłużej, niż wymagał tego obyczaj. Może to też odległość od rodzinnego kraju trochę zmieniała, może też okoliczności, ale olbrzym zupełnie skrępowany się nie czuł, chociaż wolał pozostawać przy przekazywaniu minimum koniecznych informacji, tak by odpowiedzi na pytania nie brzmiały nieuprzejmie. Kobieta miała bardzo gorliwych ochroniarzy, mieniących się wszelkimi kolorami tęczy, gdy popatrzyło się na ich tuniki i herby. Większość stanowili paladyni, święci rycerze. Szkoda, że często takim brakowało oleju na placu boju, a słowo "poświęcenie" było bardzo obce, chyba, że dotyczyło ich osobiście. Bo wolał taki pognać na łeb na szyję, odsłaniając właśnie atakowaną flankę, tylko po to, by ochronić kilka bab i parobków w atakowanym taborze. Wojowników w służbie Tempusa uczono zupełnie czego innego, taktykę rozpoczynając od żmudnych partii szachów. Poświęcić królową by zbić króla? Proszę bardzo. To jednak były tylko myśli, które ukrywał bardzo dobrze przez resztą spotkania, a rankiem pożegnał się, skłoniwszy niewieście i jej świcie. Nie padł na kolana bo i nie jego to władczyni stała przed nim. Może był też na to zbyt dumny? Symbol boga wojny na chwilę rozgorzał, płonąc czerwonym płomieniem.

Z przyjemnością przyjmował każdy kolejny spokojny dzień. Nie rozmawiali wiele, dość wolno przemierzając trakt do Laviguer. Mieli dużo czasu, zarówno morska jak i lądowa podróż była krótsza, niż zakładały same mapy. Wulf korzystał z tego, by się wyciszyć i tylko wieczorami i wczesnym rankiem rozciągał mięśnie, ćwicząc intensywnie, acz dość krótko. Monotonność doskwierała, chociaż już dawno się do niej w pewnym sensie przyzwyczaił. Życie żołnierza to były długie dni niewygodnych podróży i krótkie chwile brutalnej walki. Dlatego gdy, ostatniego dnia na utartym trakcie, spostrzegł jedną z ostatnich podczas tej podróży karczm oraz zatrzymującego się tam kupca, także skierował się w jej stronę. Kupiec miał bowiem kilka wozów, nie z byle czym, a z klatkami, w których powarkiwały wielkie, masywne psy o krótkich pyskach wypełnionych ostrymi kłami. Słyszał już o nich kiedyś, nazywały się bodajże mabari. Bez wahania więc podszedł do smagłego mężczyzny o brodatej, pokrytej jeszcze kurzem twarzy. Musiał przyznać, że nie wyglądał tak miękko jak zazwyczaj ludzie tego zawodu. Ale ani trasy, ani towaru nie miał lekkiego.
- Na sprzedaż je wieziecie?
Mężczyzna uścisnął podaną dłoń i skinął głową. Zasiedli do stołu.
- A na sprzedaż. Prosto z Damary, gdzie najwięcej tego hodują. Implitur też czasem ode mnie skupuje, a jak nie to kupcom i co bogatszym żeglarzom, coby cnoty ich żon strzegły, jak ci w morze wypłyną!
Roześmiał się. Przez chwile rozmowa toczyła się na temat psów, ich zalet i możliwości. Aż w końcu doszli i do sedna.
- Kupić jednego bym chciał. Twoja cena?
- Hm, tyś podróżnik. Młodego ci dam, by mógł się do ciebie przyzwyczaić i przy nodze łazić. Piętnaście.
- Młody to i jeszcze nie do końca doszkolony, czasu będzie wymagał. Dam dwanaście.
- Szybko bestie rosną i długo są sprawne. Ale jesteś pierwszym kupcem, więc i niech ci będzie. Dam ci go za trzynaście i kilka opowieści. Lubię, widzisz, słuchać o wojnie. Napędza mi handel.

Roześmiał się raz jeszcze, po czym mocny uścisk dłoni przypieczętował kupno. Towar wymienili na złoto z samego rana, gdy kupiec wraz z pomocnikami zdjęli odpowiednią klatkę z wozu. Pies faktycznie był trochę mniejszy od największych samców, ale tak samo umięśniony, o krótkiej, brązowej sierści. Wulf otrzymał linkę, obrożę i kawał mięsa.
- Załóż mu obrożę i nakarm, uzna za swojego. Tak je szkolimy i jeszcze nikt się nie skarżył. Ten zwie się Atos.


Nowy nabytek nieco uatrakcyjnił podróż, zwłaszcza co mniej odpornym koniom, na które zdawało mu się powarkiwać. Dlatego przez kilka następnych dni Wulf jechał na końcu grupy, prowadząc psa na długiej, mocnej lince i starając się przystosować do jego tempa. Bydle było jednakże bardzo odporne, a nierówny teren sprawiał, że z łatwością dotrzymywało kroku wielkiemu rumakowi, którego kapłan dosiadał. Ogier z łatwością ignorował nowe stworzenie w grupie, przeszkolony do wytrzymywania znacznie poważniejszych wyzwań, dlatego Atos upodobał sobie głównie klaczkę Myszy oraz wciąż nerwowo trzymającego się na siodle Alto. Olbrzym pomimo swojej niewielkiej wiedzy o zwierzętach dostrzegał w tym wyraźną chęć zabawy, ale i tak starał się nieco bestię uspokajać. Chociażby wieczornym i porannym treningiem, który prawie zastąpił ćwiczenia z bronią. Przez ten czas pies zdążył już poznać, obwąchać a częściowo także oznaczyć moczem wszystkich spadkobierców i ich zwierzęta, uznając ich za przyjaciół, albo coś w tym sensie. W każdym razie nikogo nie pogryzł, dając tym znać, że faktycznie jest dobrze wyszkolony. Może kiedyś zakupią ich więcej, gdy przypadkiem znajdą się w Damarze? Wulf raz tylko wypróbował możliwości zwierzęcia, krzycząc "bierz", gdy zobaczył kicającego między drzewami zająca. To wystarczyło, zdecydowanie nie przepłacił.

Sylwetka zamku, wyłaniająca się wraz z minięciem kolejnego wzniesienia, była lekko zaskakująca, ale za to bardzo przyjemna. Wreszcie dotarli na miejsce, a Wulfa wcale nie zraziły braki w konstrukcji. Po ponad stu latach spodziewał się tu bardziej kupy kamieni, a dostał znacznie więcej. Kilka dachów? Nawet sami odbudowaliby je bez większych przeszkód. No i byli wiele przed czasem, co będzie można wykorzystać do lepszego zapoznania się zarówno z Elandone jak i pobliskimi terenami, z których większość stanowiło duże jezioro. Zbierało się na deszcz dlatego przyspieszyli, chociaż nie wszyscy. Kapłan wciąż dostosowywał szybkość do możliwości mabari, sporych co prawda, ale wciąż ograniczonych. Pierwsze krople deszczu odbijały się od jego zbroi z głuchymi uderzeniami a on sam także zatrzymał się na chwilę przed bramą. Mimo wszystko nie wjeżdżali tu jako gospodarze.
- Czujesz coś, Atos?
Wjechał powoli, rozglądając się. Ciekawe czemu próby przejęcia tego miejsca skończyły się niepowodzeniem? Dłoń trzymał blisko nadziaka, gdyby przypadkiem nie mieszkali tu przyjaźnie nastawieni ludzie. Przyspieszył, doganiając pozostałych spadkobierców.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 26-08-2010 o 22:18.
Eleanor jest offline  
Stary 26-08-2010, 23:10   #83
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 12

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE


Z pamiętnika Myszy:

Marpenoth, 25-ty
Kac. Mam nadzieję, że zaraz umrę i zaradzi to jakoś na ból głowy i mdłości. Pijaństwo mi nigdy nie służyło ale ja jestem cudownie odporna na wszelkie nauki.
Dziś ledwie trzymałam się w siodle.
Mam chociaż nadzieję, że wieczór spędzony z Meg był tego wart. Nie pamiętam nic odkąd wychyliłam drugi kubek wina. Kąpiel była przyjemna. Tak samo jak pogaduchy. Megara ma w sobie pewien spokój, który mi imponuje.

Znów jestem spłukana. Żadna nowość. Ale tym razem nie ma w pobliżu Fergusa aby rozsupłał sakiewkę i zapłacił mój rachunek. Ugadałam się z karczmarzem. Dałam występ w zamian za nocleg i miskę zupy.

Wieczorem poprosiłam Alto by użyczył mi złotą koronę. Wyjął bez słowa i wcisnął mi w dłoń. Powinnam się cieszyć łatwą forsą ale czuję wstyd. Myślałby kto, że sumienie się we mnie obudziło.
Pomyślałam przed zaśnięciem, że może powinnam się stąd zwinąć. Uciec. Może zamek nie jest mi pisany.
Przeznaczenie. Głupia rzecz. Niesprawiedliwa.
Czym szóstka przypadkowych ludzi zasłużyła sobie na taki uśmiech losu? Niczym. Każdy inny mógłby być na tym miejscu.

* * *
Marpenoth 26-ty

Droga mi się dłuży. Dużo myślę. O tym co nas czeka w zamku i czy uda się wycisnąć z tego przedsięwzięcia trochę grosza. Musi się dać. Inaczej znaczyłoby tylko tyle, że zmarnowałam trzy miesiące z życia.
Zalewają mnie czarne myśli. Uśmiecham się. Udowadniam sobie samej, że wszystko jest cacy. Ale nie chce mi się nawet rymować. W ogóle gadam tyle jakby ktoś mi język wyciął.
Apatia.

Poszliśmy z Alto przypalić, a ja... szczyt debilizmu, zapytałam czy mógłby się we mnie zakochać. Wygląda na to, że mógłby. Chociaż z mężczyznami to nigdy nie wiadomo. Na pewno z chęcią by mnie przeleciał ale to przecież nijak się ma do miłości. Cholera, nie wiem czemu to napisałam. Przecież go lubię. Może powinnam go do siebie zniechęcić? Jeszcze nigdy nikomu nie wyszłam na zdrowie.

Ponoć kobiety szukają mężczyzn, którzy przypominają im ojców.
Zakładając, że Fergus jest mi jak ojciec to Alto zdawałby się wyborem nawet logicznym. Tyle, że ja nie kieruję się przecież logiką. Jak powiedział kiedyś Steven, moje serce jest siedliskiem czystej entropii, wylęgarnią przypadkowych myśli i decyzji, zazwyczaj bezsensownych i spontanicznych. A Fergus jak dotąd był kloszem, który mnie ograniczał. Kontrolował moje autodestrukcyjne zakusy.
Tęsknię za nim. Łapię się na tym, że wpatruję się w drzwi gospody jakbym oczekiwała, że on zaraz stanie w ich progu.

Wszystko idzie nie tak. A z Alto... Z Alto głupio wyszło. Zachęciłam go tylko po to by zasadzić mu kopa w tyłek.
Boję się, ze się w nim zakocham.
Boję się, że on się we mnie zakocha a ja tego nie odwzajemnię.
Czekam aż odezwie się mój wewnętrzny głos, podpowie coś, da znak. Ale on milczy jak zaklęty. Skoro milczy to chyba jednak nie to, prawda?


* * *

Był późny wieczór. Mysz skończyła zapisywać karty swojego dziennika. Zamknęła go z namaszczeniem, przewiązała czerwoną wstążką i wcisnęła z tyłu, za pasek.
Po kolacji Alto, tak jak wspominał, poszedł kąpiel brać, reszta się już rozeszła a Myszy zaczęło się nagle straszliwie nudzić. I złe myśli poczęły ją nachodzić.
Pożyczoną od łotrzyka złotą koronę już zaczęła w przeddzień wydawać. Kupiła sobie śliczny wełniany sweter sięgający kolan, w kwieciste wzorki z kapturem obszytym futerkiem. Nie mogła się powstrzymać. Ale cena nie była wygórowana. Raptem dwa srebrniki a i kupiec dorzucić czapkę i rękawiczki. Kolejny srebrnik zamieniła na worek jabłek dla Lizusa. A pozostała siódemka ciążyła w kieszeni. Dłonie ją świerzbiły.

Było już na prawdę późno, sala się wyludniła. Mysz przeniosła się do bocznej izby i dosiadła się bez słowa do pewnego mężczyzny. Sprawiał wrażenie kupca, ale wrażenia czasem mylne bywały. Kto mógł wiedzieć to lepiej niż ona? Przyjrzała mu się jednak badawczo. Po czterdziestce, twarz przeciętna za to odzienie świadczyło, że majętny jest.
- Partyjka w karty? - zapytała?
Przystał.
Siedzieli sami w sali. Zawieszeni nad trunkami, Mysz sprawnie przetasowała, na stole brzdęknęły monety. Najpierw szło jej nieźle, swoje wygrała, ale było mało. Zawsze jest jej mało. Pazerność. Kolejna z wad, z którą nawet nie starała się walczyć.
Usłużna dziewka przyniosła dzban wina.
- Na mój koszt – mężczyzna podał jej kubek.
Odmówiła. Karta jej szła i ostatnie czego było jej potrzeba to odpłynąć pod blat w połowie rozgrywki.
- Z kim mam przyjemność? - zapytała. Z grzeczności. Wcale nie była ciekawa.
- Raul Moris. Kupiec.
- Wchodzę
– Mysz dorzuciła kolejne monety.
- A ty? Jak mam ci mówić?
- Rhaine. Dzisiaj możesz mi mówić Rhaine.


Wyłożyła połowę swojej gotowizny i pchnęła na środek stołu.
- Sprawdzam.
Odsłonili karty.
- Szlag... – wysyczała przez zaciśnięte zęby. Zsunęła kaptur z głowy i przetarła zmęczone oczy.
Humor jej się deko popsuł i zrobiła się nerwowa. Przy kolejnym rozdaniu zaryzykowała wszystkim co zostało jej w kieszeni, Ale tym razem postanowiła szczęściu wreszcie dopomóc.
Złączyła obie dłonie, zahaczyła palcami o mankiet. Naturalny gest. Wiedziała, że poszło jej nieźle. I minę miała stężałą, obojętną. Ale się skurczybyk połapał.
Złapał ją za dłoń, zmierzył spojrzeniem bystrych oczu.
- Moja śliczna. Mam wyciągnąć tę kartę z twojego rękawa i narobić Ci kłopotów czy grzecznie przeprosisz i zakończymy tę zabawę? A może masz ochotę zagrać jeszcze raz o coś innego niż pieniądze?
Wyrwała dłoń z jego uścisku.
- O co?
Na tą chwilę nie miała nic do stracenia.
- Jeśli przegram... - zastanowił się - oddam ci te przegrane sztuki srebra. Jeśli ty przegrasz... - popatrzył na nią z błyskiem oka - Ofiarujesz mi naprawdę piękny pocałunek...
Aż się w niej zagotowało. Dlaczego u diabła każdy napotkany facet chciał ją koniecznie całować? Może faktycznie powinna przekwalifikować się na dziwkę? Zacisnęła bezwiednie pięści.
- To teraz ja coś zaproponuję. Ty stawiasz kasę, ja części garderoby. Jak przegram - ściągam. Jak ty przegrasz, wywalasz mamonę. Gra się kończy albo kiedy ja zostanę w majtkach, albo kiedy uznam, że dość cię oskubałam. Ale żadnych macanek, dla jasności. Możesz sobie tylko popatrzeć.
Kupiec uśmiechnął się obrzucając dziewczynę uważnym spojrzeniem:
- A ile tam masz tego na sobie? W sztukach?
Wyliczyła sześć.
- Dwie sztuki butów, spodnie, koszulka, bluza, i szal. Szal też się liczy. Każda rzecz wchodzi jako 5 sztuk srebra.
Kupiec roześmiał się słysząc propozycję dziewczyny.
- Wysoko cenisz walory swego ciała... powiedzmy 3 srebrniki od sztuki?
Nie dość, że traktował ją jak dziwkę to jeszcze tanią. Drażnił ją coraz bardziej.
- Bo jest na co popatrzeć, uwierz. A ty już nie pierwszej młodości. Na golasa pewnie jedynie swoją żonę oglądasz, albo i nie oglądasz, bo światło wpierw gasi. Pięć. Powiedz "nie" i zaraz sobie pójdę. Ale z życia coś mieć trzeba... Zabawa, przygoda. Na starość jak się będziesz wygrzewał przy ogniu kominka takie historie jak ta najrzewniej będziesz wspominał - uśmiechnęła się do niego czarująco.
Mężczyzna pokręcił głową:
- Za trzy sztuki złota moja "droga" panno - Słowo droga podkreślił w dość specyficzny sposób - mogę mieć taką piękna dziwkę w Dilpur, jaką sobie tylko zamarzę, więc chyba jednak rzeczywiście podziękuję. I na przyszłość pamiętaj, że wypominanie ludziom ich wieku i możliwości nie jest ani grzeczne, ani nie przysporzy Ci przyjaciół.
~To wsiadaj na konika i pędź do Dilpur~ – pomyślała. W porę jednak wyhamowała z gadką. Chociaż koniec końców jeden krzywy tekst zastąpiła drugim.
- Nie ma w tobie ducha przygody - wstała od stołu i pokazała mu język. - Ciekawam, czy uleciał z ciebie w trakcie gdy ci wieku przybywało czy raczej nigdy go w sobie nie miałeś.
Wstała energicznie gotowa zmyć się stąd czym prędzej. Ale mężczyzna okazał się szybszy niż dziewczyna mogła przypuszczać. Chwycił ją zanim zdążyła się oddalić i sprawnie przełożył sobie przez kolano.
- Chyba ojciec za bardzo cię rozpuścił jak byłaś mała - Powiedział uderzając w kształtną pupę bardki otwartą dłonią. - To Cię powinno nauczyć, że ludzi traktuje się z szacunkiem.

Bicie nie bolało. Ale upokorzenie, owszem.
Stanęła wreszcie na własnych nogach i, jak gdyby nigdy nic, poprawiła ubranie. Gdyby wzrok potrafił zabijać kupiec padłby martwy.
Podeszła do niego na odległość łokcia i splunęła mu prosto w twarz.
Kupiec znów do niej wystartował, najpewniej aby pochwycić, ale Mysz była przygotowana. Czas był najwyższy żeby stąd wreszcie czmychnąć.
Odskoczyła w tył, wpadając centralnie na gliniany dzban, który służka tam nieopatrznie postawiła.
Bardka rżnęła jak długa, a mężczyzna, który jak na swój wiek okazał się wyjątkowo szybki, złapał ją mocno za ramiona i przyparł do ściany. Miała okazję zobaczyć jak jej plwocina spływa mu po policzku. Nachylił się nad dziewczyną w jego oczach błyszczał kontrolowany gniew:
- Mam przełożyć cię jeszcze raz i tym razem uderzyć mocniej?
- I myślisz, że mnie to czegoś nauczy?
- zapytała tonem samobójcy stojącego nad przepaścią.
- Gdybym w to wierzył pewnie bym zrobił... - Zwolnił uścisk i puścił ją, a potem wytarł twarz - Lepiej już idź.

* * *

Rankiem zjawiła się pod pokojem Raula Morisa ze zbolałą miną i podpuchniętymi od płaczu oczami.
- Wczoraj... faktycznie przesadziłam. Przepraszam - powiedziała przez drzwi. Na jej ustach majaczył skruszony uśmiech - Mogę wejść? Przyniosłam ci śniadanie.
Kupiec był już ubrany do drogi. Popatrzył na nią ze zdziwieniem, ale otworzył szerzej drzwi wpuszczając dziewczynę do środka.
Postawiła przed nim tacę ze śniadaniem i usiadła na przeciwko. Zaczęła opowiadać jakąś łzawą bajeczkę. Przecież znała takich na pęczki, sypała z nimi jak z rękawa w razie konieczności.
- Ja... wychowywałam się bez ojca... Miałeś rację, lanie było mi potrzebne. Nikt mnie nie nauczył co się powinno mówić a czego nie. A moja matka... Ją interesują tylko jej bogaci amanci, którzy nie tylko na niej lubią swoje łapy kłaść, jeśli wiesz o czym mówię... Nie mam łatwego życia. Ale, wiem. To mnie nie usprawiedliwia. Powinnam znaleźć sobie jakąś uczciwą pracę...

Popatrzył na jedzenie i uśmiechnął się nieznacznie:
- Nie lubię jeść sam więc zapraszam do towarzystwa.
Mysz wyciąga jabłko z kieszeni i wgryzła się w nie zachłannie.
- Tak sobie myślałam - szybko zmieniła temat. - Czy byś mi nie mógł zwrócić tych siedmiu srebrników co wczoraj z tobą uczciwie przegrałam?
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Popatrzył na nią uważnie, a potem ponownie na jedzenie - Wiesz... jak sama słusznie zauważyłaś mam już swoje lata i niejedno widziałem, kiedy ładne dziewczyny, którym wieczorem przetrzepałem skórę przynoszą mi rano śniadanie... trochę dziwne mi się to wydaje. Zwłaszcza, kiedy się próbują wykręcić od wspólnego spożycia...

Uśmiech zgasł z jej twarzy momentalnie. Spojrzała na niego spode łba a później wstała po prostu i skierowała się do wyjścia. Przy drzwiach skłoniła się lekko.
- Do widzenia Raul. Winszuję pomyślunku. I... oby nasze drogi się więcej nie skrzyżowały. Dla dobra obojga.
Ukłonił się jej głęboko i powiedział:
- A ja mam nadzieję, że jednak się spotkamy. Mimo wszystko wierzę w możliwość poprawy niektórych osób.
Prychnęła, choć kąciki jej ust uniosły się lekko ku górze.
- Gadasz jak porządny obywatel. Jeśli ty jesteś kupcem Raul to ze mnie urodzona księżniczka Kintal.
- O ile wiem władczynie Kintal nosiły zaledwie tytuł baronowych.


Obdarzył ją dziwnym uśmiechem i pozwolił wyjść. Postępy. Tym razem jej chociaż tyłka nie przetrzepał.
- Hej, Raul... - krzyknęła.
W progu odwróciła się jeszcze i uniosła wysoko bluzkę ukazując w pełni swoje kobiece wdzięki.
- Nadal uważasz, że nie są warte pięciu srebrników?
Zaśmiała się. Nagle to dziwne zdarzenie wydało jej się diablo zabawne.
- Jak tak teraz patrzę, to chyba nawet trzech.
Oczy mu jednak zabłysły. Nagle wydało się Myszy, że jest dużo młodszy niż jej się początkowo wydawało.

Nie była pewna na kogo się właściwie natknęła ale klient był ewidentnie podejrzany. Oko miał zbyt bystre. I z łatwością ją przejrzał. Bo w końcu jeśli Mysz w czymkolwiek miała prawdziwy talent to w kantowaniu właśnie. Ogólnie pojętym.
I nie dał się nabrać na śniadanie z „wkładką”. Stary spryciarz. Mimowolnie poczuła do niego respekt.
Tylko szkoda mikstury. Beznadziejnie zmarnowana.

* * *

Z pamiętnika Myszy:

Marpenoth 27-my

Wizja spania w czyimś namiocie była kusząca ale zrezygnowałam.
W ramach wymierzonej sobie samej kary. Kary, że przepuściłam wszystkie pieniądze. Kary za niedbalstwo i roztargnienie. Kary za to, że wszystko spieprzyłam i jestem obecnie na życiowym zakręcie. I że pakuje się w coś, w co nie powinnam się pakować. Stąpam po kruchym lodzie. Czasem mam wrażenie, że ziemia pęka pod moimi stopami. Że muszę spaść, to tylko kwestia czasu.
Niektórzy są stworzeni do wzlotu, inni do upadku. A ja z pewnością runę na ziemie w efektownym stylu. Z bardzo wysoka.

Noc pod gołym niebem, prawie nieprzespana. Przejmujący ziąb.
I koszmary. Jak wczoraj. Ciągle myślę o tej nocy w lesie, o jej zastygłej martwej twarzy.
Wypełnia mnie niepokój. Jak robak toczący trzewia, podgryzający od wewnątrz. Narasta z każdym dniem gdy zbliżamy się do zamku. Robię się coraz bardziej milcząca i osowiała. Mięśnie są napięte do granic możliwości.
Moje serce wysycha na wiór, kurczy się i marszczy jak owoc prażony dotykiem słońca. Ona mi nie da spokoju. Chociaż wiem doskonale, że to nie o nią się rozchodzi. Ona jest tylko wewnętrznym głosem. Symbolem moich wyrzutów. Lustrzanym odbiciem przewiny przyobleczonym w ciało.


* * *

Marpenoth 28-my

Przebudziłam się rano zapominając na moment gdzie jestem. Odruchowo zabrałam się za ćwiczenia. Podciągałam się na gałęzi zastanawiając się gdzie podział się Fergus. I wtedy do mnie dotarło, że przecież go przy mnie nie ma. I, że może już nigdy nie będzie. Co jeśli zignoruje mój list? Przeraża mnie myśl, że mógłby mnie zostawić.
Usiadłam przy ognisku i zaczęłam, jak głupia ryczeć. Szybko się opanowałam ale gorycz we mnie nadal siedzi. Tęsknię za nim. Gdy się dziś pochylałam nad strumieniem dostrzegłam zmęczenie wyzierające z moich oczu.
Wokół znajome twarze, ale czuję, że jestem sama.


Wulf, odpoczywa po porannym treningu. Szkic: Mysz


* * *

Marpenoth 29-ty

Tęsknię za Fergusem. Brakuje mi dawnej rutyny. Jego rygoru i mocnej ręki. Poprzednie trzy miesiące były pasmem beztroski. Ale już się nią nasyciłam, już nie chcę wolności. Chcę by było jak dawniej.

Wszystko mnie boli. Nigdy nie spędziłam tylu dni w siodle. Na tyłku mam siniaki wielkości pięści. Nie wiem czy bardziej chce mi się wyć czy płakać.

O świcie próbowałam podejść Alto, ale nie wyszło. Łajdak ma tak czujny sen jakby się spodziewał że w każdym momencie nóż może zawisnąć nad jego gardłem. Porażka mnie rozdrażniła.
Wyjęłam mu sztylet zza paska, obwiązałam materiałem, ze swoim zrobiłam tak samo. A później go pociągnie na ubitą ziemię i powiedziałam, że ma mi forów nie dawać.
Nie dawał.
Spuścił mi takie manto, że powinnam się ze wstydu rozpuścić i wsiąknąć w glebę. Ale później zaczął uczyć. Rady dawał, wytykał błędy. I powiedział łaskawie, że widać iż nóż już w ręce co prawda trzymałam ale się muszę jeszcze sporo nauczyć.
To cały problem ze mną. Chcę złapać zbyt wiele srok za ogon. I brak mi cierpliwości.
Wytrzymałam pół dzwonu. A później wydarłam się na niego, że jako belfer wiele by nie zarobił.
Cisnęłam sztylet w trawę. Zakończyłam pointą że choćby krowa tryskała dobrymi chęciami to i tak w życiu nie pofrunie.


* * *

Marpenoth 30-ty

Przeprosiłam go. Nie żywi urazy i uczy mnie dalej. Dziś trenowaliśmy rzucanie.
Pochwalił moje noże. Powiedział, że ładnie wyważone. Pewnie, że ładnie. Fergus mi kupił a on badziewia się nigdy nie tykał.
Staram się chłonąć jego słowa. Być pilna. Trzymać złość na wodzy nawet wtedy gdy mnie ruga, że coś źle robię. I się nie rozpraszać. Chociaż to ciężkie, kiedy tak za mną stoi przyciskając brzuch do moich pleców. Dotyka moich dłoni, nadgarstków, łokci. Kieruje ruchami, koryguje postawę. Jego bliskość sprawia... Sama nie wiem.
Łapię się na tym, że gapię się w jego szare chłodne oczy jakbym spodziewała się wyczytać na ich dnie odpowiedź na nękające mnie pytania.


Alto, po treningu. Szkic: Mysz


* * *

- Na ręce mi patrz, na ręce, psia mać! - Alto wykorzystał jej chwilę nieuwagi i wytrącił jej sztylet z okrutną łatwością.
- Balans i równowaga, szybkość i precyzja – Alto powtórzył na głos ulubioną lekcję Starvo – Z nożem nie musisz być silna jak Wulf czy Bran. Nie uderzaj na siłę, jak można ciąć z nadgarstka to tnij z samego nadgarstka, jak z łokcia to z łokcia. Jak widzisz że przeciwnik uderza z zamachu, to unikaj, nie paruj bo zawsze jest szansa że straci równowagę albo odsłoni się do kontry. I zawsze patrz na ręce, patrzenie w oczka, aby wyczytać moment ataku to, za przeproszeniem, bajanie bardów o dupie Maryni.
Ostatnie zdanie wzięła jednak do siebie. Skrzywiła się i usiadła na skrzyżowanych nogach przy swoim pękatym plecaku. Wygrzebała z niego manierkę i upiła spory łyk wody.
- Na dziś mam dość. Padam z nóg.

Wypoczywali po treningu. Mysz dobrała się do swojego dziennika i kreśliła w nim coś zacięcie.
- Twoja kolej. Bierzesz Prawdę?
Skinął. Stał oparty o pień drzewa. Wyglądał cholernie pociągająco.
- Czego w życiu najbardziej żałujesz? - zerkała na niego, to znów na kartę w notesie. Słychać było odgłos ołówka szurającego po stronicy.
- Niczego. Było dobrze, było źle, nikt nie wie co będzie za chwilę. Pewnie że były czasy, że myślałem że lepiej było żyć inaczej. Zagrzać gdzieś miejsce. Ale to wszystko nie ja. Wyobrażasz mnie sobie jako respektowanego kupca, takiego jakim jest mój ojciec? Ciężka praca od świtu do nocy, zamartwianie się o marże, podatki, cyferki? Zwariowałbym po roku. Dobrze jest jak jest. Niczego nie żałuję – powiedział, ale nutka niepewności była zauważalna.
- Nie tęsknisz? Za rodzicami?
- Nie widziałem ich dziesięć lat. Uciekłem jak gówniarz, nie mówiąc słowa - milczał znowu długo.


Pokiwała głową na znak zrozumienia.
- Dobra, teraz moja kolei. Pytaj.
Spojrzał na nią przenikliwie, jakby stanowiła ciężką do rozgryzienia zagadkę.
- Dlaczego uważasz że typy spod ciemnej gwiazdy są ciekawi? Tajemnice wystarczają? Nie szukasz bezpieczeństwa? Opoki?
Zaśmiała się lekko.
- Strasznie ciężkie pytania zadajesz. Wcześniej niewiele sama o tym myślałam. Jeśli pytasz czy szukam dobrego materiału na męża, to nie, nie szukam takowego. A bezpieczeństwo? No pewnie, że wolę jeśli mnie ktoś od kłopotów wybawia, tym bardziej, że sama często w nie wpadam. Ale dotąd zawsze Fergus robił mi za obrońcę i opiekuna więc i nie był mi nikt inny potrzebny. A teraz, skoro go nie ma? No sama przecież nie jestem, krzywda mi się nie stanie. Zresztą, ja rzadko myślę praktycznie. Musi mnie ktoś interesować, muszę się z nim dobrze bawić, muszę czuć... sama nie wiem. Dreszcz. Opoka mi nie potrzebna. Zazwyczaj.

Alto zerknął na bardkę i uśmiechnął się do swoich myśli. Po chwili jednak spytał:
- Fergus to ten, który ci kazał patrzeć jak piratowi rękę ucinają?
- Nie
– w jej głosie zabrzmiało wahanie. - Tamten to był mój.. ojciec. Tak jakby. Prawie ojciec.
- Po stwierdzeniu nabycia spadku... Mówiłaś że chcesz sprzedać udział. Nikt z nas, nawet chyba Robert czy Bran nie ma tyle gotowizny aby móc cię spłacić. Co... będziesz zimować w zamku?

Wzruszyła znów ramionami ale zaraz się zaśmiała.
- Wiesz, ja nawet nie planuję co zjem na kolację. Na razie zostanę. Może do zimy, może do wiosny, może... na zawsze. A może pewnego dnia obudzisz się rano a mnie już nie będzie. Taka jestem Alto. Nieprzewidywalna niestety.

* * *

Uktar, 1-szy
Treningi z Alto wypompowują ze mnie wszystkie siły. Jestem niewyspana, zziębnięta, z nosa mi się leje. Od pięciu dni nie jadłam porządnego posiłku. Zresztą, i tak nie mam ochoty. Z chęcią piję jedynie rozgrzewające napoje Alto. Po nich przez jakiś czas jest cieplej. Lżej.


* * *

Uktar, 2-gi
Wreszcie u celu. Po części się cieszę, po części żałuję. Koniec podróży. Próbuję sobie przypomnieć, jakie to uczucie. Przynależeć do jednego miejsca. Nie potrafię.

Ale w tej chwili myślę tylko o miękkim łóżku i gorącym napitku. Może później się ożywię. Dobry humor wróci. Zawsze w końcu wraca.


* * *

Uktar, 3-ci
Ostatnia prosta. Widok piętrzącego się oddali budynku. Mocne bicie serca. Ledwie wyczuwalny zapach nadchodzących zmian.
Wiele pytań i wiele wątpliwości. Przejmujący dreszcz oczekiwania.


Eleanor – MG – DESTYNY

Dragomir wysłany przez czarodziejkę na zwiad przeleciał ponad murem i zniknął z widzenia czekającym na zewnątrz ludziom. Zaraz potem jego śladem pofrunęła Jocelyn. Shanon z zachwytem przypatrująca się czarnemu lotnikowi zaskoczona zauważyła jak do pierwszego kruka dołącza drugi i razem okrążają jej zaniedbane domostwo.
Zarówno Magara jak i Robert odczuli niezwykłe podniecenie ptaków. Mimo wiatru który nieco utrudniał im lot i deszczu smagającego pióra, krążyły radośnie obserwując z góry rozciągający się przed ich oczami widok. Od czasu do czasu obniżały lot, by dokładniej obejrzeć jakieś szczegóły i ponownie wzbijały się w górę, poddając potędze pogody.

Mimo zniszczonych murów zewnętrznych i rozpadających się dachów, cały kompleks zamkowy wyglądał dość imponująco. Usytuowany od południa mocno wysunięty do przodu bastion stanowił skuteczną linię obrony, zarówno dla południowej ściany głównego donżonu jak i dla drogi dojazdowej i bramy. Sam donżon, był sporą prostokątną kilkukondygnacyjna budowlą zakończoną na górze blankami i wieżyczkami o różnym kształcie i wielkości. Jakby jakiś szalony budowniczy wypróbowywał różne możliwości wykończenia górnego piętra zamku i ostatecznie nie zdecydował się na żadne rozwiązanie, albo na wszystkie jednocześnie, zważywszy fakt, że w takim stanie nadal istniały. Choć nie było tu widać symetrii, ani powtarzalności, całość miała swój własny specyficzny urok.
Dość zaskakujący był fakt, że brama wejściowa nie prowadziła bezpośrednio na dziedziniec, ale otoczona była piętrowymi zabudowaniami, które od donżonu oddzielały położone na ziemnych tarasach pozostałości jakiegoś niewielkiego ogrodu, zielnika lub herbarium. O tej porze roku niestety zupełnie pozbawione roślinności. Może poza kilkoma chwastami, które mimo zimna i zbliżającej się zimy próbowały przebić się ku słońcu.


Sam dziedziniec o wydłużonym w kierunku wschód- zachód kształcie, przypominającym dwa prostokąty nałożone na siebie jednym narożnikiem, był naprawdę spory i pokryty wygładzonymi brukowymi kamieniami, między którymi rosły chwasty w ilości zdecydowanie większej niż na terenie zielnika, co musiało oznaczać, że nad tamtym miejscem jednak ktoś sprawował pieczę, to natomiast zostało zupełnie zapomniane.
Nigdzie natomiast, choć ptaki miały doskonały widok na całość budowli, nie było widać żadnych ludzi. Oczywiście nie musiało to oznaczać, że nikogo rzeczywiście tam nie ma, tym bardziej że aura nie sprzyjała raczej wędrówkom po dworze, a wydobywająca się z jednego z kominów smużka dymu także przeczyła takiemu założeniu.

Ponieważ deszcze padał coraz mocniej i dołączył do niego jeszcze wiatr smagający zimnymi kroplami po twarzach nie było sensu odwlekać wejścia do wnętrza. Bran zsiadł z Rosamunda i trzymając go za uzdę ruszył do bramy. Nie była zamknięta i otwarła się wolno z nieprzyjemnym skrzypieniem, które utonęło jednak w odgłosach wichury.
Okazało się że przejście bramne było podwójne. Metalową bronę uniesiono w górę na wysokość niecałych sześciu stóp i wysoki rycerz musiał pochylić głowę by pod nią przejść. Pomieszczenie za kratą nie było zbyt duże. Miało około dziesięciu męskich kroków szerokości nie nieco więcej na długość. Rozświetlało je tylko słabe światło dnia z bramy, którą weszli oraz smuga sącząca się z wysokiego łukowego przejścia z prawej strony. Najwyraźniej tam musiało być wyjście na dziedziniec. Minęli dwa kolejne przejścia i w końcu wkroczyli na zamkowy podwórzec i mogli z wewnątrz przyjrzeć się zamczysku.


Tutaj ślady zaniedbania nie były aż tak duże. Najwyraźniej ktoś w miarę możliwości dbał o zamkowe zabudowania. Skoro na ich powitanie nie zjawiła się żadna żywa istota nie pozostawało nic innego jak samemu sprawdzić jakie nastawienie do przybyszów mają tutejsi mieszkańcy i czy znajdzie się gdzieś odpowiednie miejsce na lokum. Deszcz przybierał na sile i znalezienie schronienia zaczynało być coraz istotniejsze. Ktoś sprawdził pierwszy z budynków do którego wejście znajdowało się z prawej strony portalu którym weszli na dziedziniec. Okazało się, że kiedyś jego parter musiał mieścić stajnie. Zachowały się nawet resztki drewnianych boksów. Teraz jednak pomieszczenie było całkowicie puste. Brak koni czy jakichkolwiek innych zwierząt najlepiej chyba świadczył o kondycji mieszkańców, choć oczywiście zważywszy na wielkość zabudowań nie można było wykluczyć, że przetrzymywano je w innym miejscu...

***

Toni wszedł do wieży i rozejrzał się uważnie. Pan Peter kazał przynieść drew do kominka to było proste. Podszedł do sporego stosu, który przez całe lato układali z Kosmo i zaczął układać stosik do zabrania i wtedy usłyszał te dziwne piski. Rozejrzał się dokładnie i ruszył ostrożnie w kierunku dźwięku. Światło wpadające przez niewielki otwór pozwoliło mu dostrzec umoszczone pod schodami ze starych szmat gniazdo, a w nim pięć puchatych kulek. Więc to tu Mimi przyniosła swoje młode... zastanawiał się gdzie je ukryła kiedy kiedy Nelli odnalazła ślady po porodzie w swoim łóżku. Była taka zła że pewnie by je wszystkie od razu potopiła, a potem by się popłakała z żalu, ale Mimi była sprytna. Widział kiedyś jak kotka przenosi kocięta w pyszczku. Robiła to tak delikatnie. Nigdy żadnemu nie zrobiła krzywdy. Toni wziął do ręki jedna z puchatych kulek. Kociak tak śmiesznie zaczął prychać. Teraz na pewno Nelli by mu nic nie zrobiła. Były takie śliczne. Dwa czarne jak Mimi, dwa pręgowane pewnie po Rufusie, ale ten rudy był dziwny. Toni nigdy nie widział na zamku rudego kota. Będzie musiał koniecznie opowiedzieć o tym Nelli!
Wybiegł z wieży całkowicie zapominając o drewnie. Nie pamiętał ile czasu spędził na zabawie z kociętami, ale chyba musiał siedzieć długo bo już zrobiło się ciemno. Przebiegł kilka kroków i dopiero wtedy zorientował się, że na dziedzińcu znajdują się jacyś obcy ludzie i konie. Stanął zaskoczony, a potem zerwał się gwałtownie i krzycząc pobiegł do pana Petera.

***

Po zerknięciu do stajni spadkobiercy ruszyli dalej. Nie przeszli jednak po dziedzińcu zbyt daleko gdy z narożnej wieży wybiegł kilkunastoletni chłopiec. Najwyraźniej nie zauważył ich od razu, ale po kilku krokach zatrzymał się nagle w miejscu i wlepił w nich spojrzenie wielkich brązowych oczu. Było w nich nieme pytanie, zaskoczenie, a potem także strach. Zanim zdążyli zareagować odwrócił się na pięcie i popędził do wejścia do głównego stołpu gwałtownie machając rękami i krzycząc coś w niezrozumiałym dla nich języku.
Podążyli za chłopcem domyślając się, że pewnie tam znajdą pozostałych mieszkańców Elandone.

Weszli ostrożnie do środka a tam czekała ich kolejna niespodzianka...
Główny hall donżonu, był ogromną salą z pięknym drewnianym stropem podtrzymywanym przez sześć solidnych kolumn. Jego ściany, choć pokryte patyną szarości nadal nosiły na sobie ślady polichromii i przyozdobione były wyblakłymi gobelinami. Sala mimo że najwyraźniej nie odnawiana od lat była utrzymana w czystości i pachnąca ziołami. Na dwóch przeciwnych ścianach znajdowały się dwa ogromne kominki, nad którymi rozpostarte były tkaniny, na których wymalowany był prawdopodobnie herb zamku: Na błękitny tle kruk z pierścieniem w dziobie, na krzyżu rycerskim i podkowie.


W lewym narożniku na wprost wejścia zobaczyli ogromne schody w górę. Musiały być tam także jakieś prowadzące w dół, bo właśnie nimi wyszedł starszy siwowłosy mężczyzna, ubrany w raczej skromne ubranie. Na jego twarzy widać było, podobnie jak na twarzy chłopca który podążał za nim krok w krok zaskoczenie i nieznaczną obawę. Próbował je jednak najwyraźniej maskować. Podszedł do gości opanowanym krokiem i ukłonił się po czym odezwał w języku, którego zupełnie nie znali:
- Guid eenin. Lang may yer lum reek! - ponowie się ukłonił - Can A gie ye a haund?

Widząc że rozmówcy najwyraźniej nie rozumieją jego słów, zanim jeszcze ktoś z nich zdążył zareagować, odezwał się ponownie tym razem w języku handlowym z dość silnym obcym akcentem:
- Witam w zamku Elandone. Co sprowadza strudzonych podróżnych na takie odludzie? W czym możemy pomóc?

Rycerz, który jako jeden z pierwszych wkroczył do sali powoli ściągnął pancerne rękawice przyglądając się zza przymrużonych powiek mężczyźnie.
- Jestem Bran z Lon Hern. Ja i moi towarzysze przybyliśmy tu z Cormyru, by objąć ten zamek wraz z przyległymi mu ziemiami w posiadanie na mocy testamentu Fortunaty Joy Destiny. Czy Ty Panie jesteś prawnikiem, który ma nam przekazać akt własności? - Spytał bez ogródek i zbędnych ceregieli przedstawiając powód przybycia kompanii.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Jego usta też się otwarły, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Patrzył na przybyłe osoby i mrugał tylko oczami wyraźnie osłupiały.

Robert miał ochotę popukać się po głowie na tępotę porywczego rycerza. Na oko było widać, że starzec zajmuje się zamkiem, zamieszkując tu najpewniej ze swoją rodziną; zaś oświadczenie rycerza zdawało się równoznaczne z wyrzuceniem ich na bruk. Jakoś nie wyobrażał sobie prawnika z kilkuletnim wyrostkiem u boku. Na bandytę starzec tym bardziej nie wyglądał; poza tym z pewnością przyda im się ktoś, kto zna te ruiny jak własną kieszeń.
- Nie martwcie się, panie, nie chcemy was stąd wyrzucać. Tyle że nie spodziewaliśmy się tu mieszkańców - mruknął, chcąc nieco załagodzić sytuację. Sami nie wiedzieli czego się spodziewać; jego samego zaś fakt, że zamek jest zdatny do zamieszkania i z kimś, kto orientuje się w tutejszych sprawach znacznie poprawił humor.
Słowa tropiciela jakby przebudziły starca z odrętwienia. Ukłonił się ponownie i powiedział niepewnie.
- Nazywam się... Peter Raine i od dwudziestu pięciu lat jestem tu... zarządcą i... kucharzem jednocześnie... - rzucił niepewne spojrzenie za siebie na stojącego z nim chłopaka - To Toni Lavio, pomocnik... sierota, którego z żoną wychowujemy od urodzenia. Jest troszeczkę... powolny - Ponownie popatrzył na przybyłych niepewny ich reakcji.
Rycerz nie dawał się łatwo zbyć:
- Gdzież zatem jest prawnik? Miał nas tu oczekiwać. Musimy załatwić jak najszybciej kwestie formalne mości Raine. A tak przy okazji, to z czego tu żyjecie, boć nie samymi ziółkami. Są tu jakieś wioski w okolicy? Pytam bo nie spotkaliśmy po drodze.
Bran zaczał przechodzić się po sali z iście wielkopańską swobodą.
- Ilu Was tu jest na zamku ? Mam na myśli czeladź.

- Pięcioro Panie - Starszy mężczyzna ruszył za Branem - Jeszcze moja żona Irma, sprząta, pierze i zajmuje się zielnikiem. Córka Nelli jest tropicielką. Poluje i to głównie dzięki jej staraniom mamy mięso do jedzenia. Łowimy też ryby w jeziorze. Mąkę kupujemy od kupca, co się zjawia dwa razy w roku. Mamy jeszcze jednego pomocnika co wykonuje co cięższe prace przy naprawach zamku, ale sam jest na to i niewiele może zrobić - Omawianie prostych spraw wyraźnie go uspokoiło - Co do prawnika Panie to przybywa raz do roku w okolicy Święta Księżyca. Zostawia pieniądze na utrzymanie zamku i zapisuje nasze prośby i uwagi i na tym się kończy jego rola. Jeszcze ani razu niczego nie uwzględnił... - Zakończył z wyraźnym żalem w głosie.

Wulf nieco spóźnił się na początek dyskusji, schodząc z konia i odwiązując od siodła linkę Atosa, którą następnie przywiązał do czegoś solidnego. Potem zdjął hełm i skierował się w stronę pozostałych, wchodząc do obszernej sali i kiwając głową na przywitanie nieznajomemu.
- Uspokój się Bran. Przybyliśmy prawie dwa dekadni przed czasem, prawnik miał być tu tylko wyznaczonego dnia. I przed podpisaniem dokumentów, które on będzie miał, nie jesteśmy jeszcze żadnymi właścicielami.
Wyminął rycerza i wyciągnął dłoń do gospodarza.
- Jesteśmy zmęczeni po podróży, można tu gdzieś spocząć? Ciepła strawa byłaby w cenie, ale mamy także podróżne racje, jeśli to problem dla tylu osób. Jestem Wulf Tsatzky, kapłan w służbie Tempusa. Bran się już przedstawił, pozostali zaś to Marie, Megara, Robert oraz Alto. Nie musisz się niczego obawiać z naszej strony. Obawiam się jednak, że będziemy tu gościć całkiem długo. To czy jesteśmy właścicielami wyjaśni się po pojawieniu się prawnika.
Mężczyzna pokiwał głową słysząc słowa kapłana i z ciekawością popatrzył po pozostałych osobach:
- Dwa piętra tego budynku są do zamieszkania, wyżej zalało bo dach przecieka i nie nadążamy z jego łataniem. Irma przygotuje pokoje.

Robert, który miał zamiar właśnie pytać o kwestie finansowe, skinął głową i rozwiesił mokry płaszcz na krześle koło komina, choć nie płonął na nim żaden ogień.
- Dziwne to miejsce na pracę, takie odludzie. Słyszałem, że czasami słudzy żyją w zamkach od pokoleń. Czy Twoja rodzina jest potomkami sług dawnych państwa tego zamku?
- Tak Panie
- słysząc pytanie Roberta Peter energicznie skinął głową - przede mną służył tu mój ojciec, a przedtem dziad. Nasza rodzina prawie dwieście lat służy lordom Kintal - W jego głosie pobrzmiewała prawdziwa duma.
~Dużo się nie nasłużyła, skoro zamek od półtora wieku stoi pusty~ pomyślał Robert, przypominając sobie słowa Królowej. Nie rzekł jednak nic, nie chcąc godzić w dumę starego.

Rycerz przyjrzał się herbowi nad kominkiem, coś sobie przypominając.
- No, tak, ale mamy 3 Uktara, a trzy miesiące od wyruszenia mija 20. Prawnik zjawi się w Święto Księżyca 30 Uktara, a wtedy będzie już po piwie, jak mawiają krasnoludy. Nie wiesz zatem mości Peter, jak się wcześniej skontaktować z prawnikiem? Ten herb ... Czy to aby nie jest Ślepowron? W Cormyrze tak zwiemy ten znak.
- Prawnik przybywa różnie. Czasami przed Świętem czasami po. Nie mamy na to wpływu i nie wiemy jak się z nim kontaktować
- Popatrzył na symbol nad kominkiem, ale nie powiedział nic na temat herbu. Po jego minie można było poznać, że nie bardzo wie o co chodzi rycerzowi.

Nagle usłyszeli na schodach wyraźne kroki. Najwyraźniej osoba schodząca musiała mieć na nogach drewniane chodaki. Zobaczyli niewysoką, okrąglutką, siwowłosą kobietę o rumianych policzkach i wesołych oczach. Popatrzyła nieco zaskoczona na zgromadzone w sali towarzystwo, po czym rozpromieniła się i zaczęła coś mówić.
- To nowi właściciele Elandone Irmo. Państwo nie znają damarskiego - Peter podszedł do kobiety i coś jej szybko zaczął tłumaczyć, a ona spoglądała na męża i na nowo przybyłych z wyraźnym niedowierzaniem.
- Skoro tak, to powinniśmy mówić w języku handlowym mój drogi - odezwała się po chwili - Po za tym pewne są zmęczeni i głodni. Zajmij się posiłkiem, ja przygotuję stół do posiłku - Była wyraźnie poruszona wieściami, ale była w jej oczach także widoczna maleńka iskierka nadziei.

Z kredensu stojącego pod ścianą wyjęła lniany obrus i przykryła nim jedną z ław. Potem postawiła na nim cynowe talerze i srebrne sztućce. Niedługo potem pojawił się Peter z wielką wazą pachnącego gulaszu i postawił ją na stole. W ślad za nim podążała czarna kocica z podniesionym do góry ogonem. Nie wyglądało by jakoś przejęła się widokiem obcych. Po kolei podchodziła do każdego obwąchując uważnie. Gdy dotarła do Alto wyprężyła grzbiet i zaczęła się o niego ocierać szturchając głową, na koniec rozwaliła się na jego lewej stopie i popatrzyła w górę niesamowicie zielonymi oczami.
- Mimi jak ty się zachowujesz? - powiedziała rozbawiona Irma, a Toni który do tej pory stał nieśmiało w kącie, niepewnie zbliżył się do zwierzęcia,najwyraźniej z zamiarem usunięcia jej z buta łotrzyka.

Alto odrzucił z głowy mokry już kaptur i przyglądnął się uważnie, najpierw Peterowi i chłopcu, potem Irmie. Rozglądał się też po wielkiej sali, która może i czasy świetności miała za sobą, ale utrzymana była nader schludnie. Ucieszył się w duchu, że nie przyjdzie nocować znów pod chmurką, bo ziąbu i rosy na nosie co ranek miał już szczerze dosyć. Pomimo wielkości, sala wydała się przytulna, szczególnie po tym jak starsza kobieta zaczęła się krzątać i nakrywać do stołu. Alto klął już w duchu na obozowe życie, więc wyczekiwał na dobry, gorący posiłek i porządne miejsce do spania.

Gdy kotka zbliżyła się do niego pogłaskał ją machinalnie i podrapał pod gardłem. Gdy chłopak ruszył do niego, uśmiechnął się tylko i podniósł zwierzaka na ręce, siadając przy stole i sadzając go sobie na kolanach. Kotka ułożyła się szybko i zaczęła mruczeć z zadowoleniem.
- Jestem Alto Paperback – przedstawił się krótko, po czym popatrzył na Petera. - Kupiec dwa razy w roku, co? A jak tam u was z zapasami? Najbliższy targ w Laviguer czy jest coś bliżej? Jak daleko sięgają w ogóle włości lordów Kintal?

Peter nalewał pachnącą aromatycznie potrawę na talerze. Powiedział coś do chłopaka, który trochę rozczarowany, że kotka wybrała kogoś innego, ruszył w kierunku schodów.
- Nigdy my tego nie mierzyli... daleko chyba, ale na północ. Na południowy wschód dwa dni konno stąd zaczynają się włości Wildborowów, ale to już Implitur. To jednak najbliższa wioska i jak trzeba z nimi handlujemy. Moja córka wymienia skóry na potrzebne produkty - Wyjaśnił jakby obawiając się posadzenia, ze marnują zamkowe pieniądze na własne potrzeby.

Tymczasem powrócił chłopak i postawił na stole bochen pachnącego chleba.
Na nazwisko Wildborow, przestał na chwilę głaskać kotkę i spojrzał na Marie ledwo tłumiąc uśmiech. Aby przykryć rozbawienie zaraz zaczął spoglądać na wnoszoną strawę. Gdy tylko parujący talerz stanął przed nim, wywąchał solidny gulasz z dziczyzny i niemal proszącym wzrokiem zaczął spoglądać na kompanów aby też usiedli i można było zacząć zajadać. Robert nie dał się dwa razy prosić i też zasiadł do stołu, chwaląc cicho aromat potrawy. Alto nie byłby sobą, gdyby nie zapytał:
- A tych pieniędzy, prawnik dużo zostawia?
- Dla biedaków majątek
- Wtrąciła Irma zajęta krojeniem chleba - ale jak trzeba za to zamek utrzymywać to grosze. Nie możemy nawet wynająć dekarzy by dachy porządnie naprawili. Łatamy ile się da, ale jest coraz gorzej!
Alto odłamał sobie spory kawałek ciemnego, pytlowego razowca i zaczął pracować łyżką w talerzu.
- Intrat żadnych majątek nie przynosi? Orze w ogóle ktoś tu w okolicy? Może tartak jaki? Kopalnia w górach? – Znał chyba odpowiedź na te pytania, ale pytał mimo to.
Para starych służących wzruszyła bezradnie ramionami.
Łotrzyk nagarnął kolejną łyżkę potrawki i pokiwał z uznaniem głową.
- Wyśmienity gulasz panie Raine. – Alto przełknął kęs mięsa – Kupiec, prawnik… Odwiedza was tu ktoś jeszcze? Szczególnie ostatnio?

W tym momencie drzwi holu otworzyły się i weszła przez nie ostrożnie młoda jasnowłosa dziewczyna ubrana w męski strój. W ręku trzymała nałożoną na łuk strzałę i poruszała się z wyraźnym napięciem spoglądając na obcych, obok zaś stanął młody mężczyzna z mieczem.


Gdy dziewczyna zobaczyła scenę przy stole nieco się uspokoiła, jednak nadal niepewnie ruszyła w kierunku nieznajomych nieznacznie tylko opuszczając łuk w dół. Mężczyzna jak cień podążał za nią:
- To nowi właściciele Elandone – Peter odezwał się głośno w języku handlowym uśmiechając lekko – Schowajcie broń, nie będzie potrzebna.
Potem zwracając się do spadkobierców przedstawił nowo przybyłych, choć ci już domyślali się ich tożsamości:
- Moja córka Nelli i Kosmo Woler.
Dziewczyna schowała strzałę do kołczanu i przewiesiła łuk przez plecy, po czym przerzuciła do przodu gruby jak nadgarstek Wulfa i długi na trzy łokcie złoty warkocz i zaczęła go wykręcać. Oboje byli dosłownie przemoczeni do suchej nitki. Najwyraźniej ulewa, na która zbierało się od kilku godzin w końcu runęła. W wielkiej komnacie zamku nawet tego nie zauważyli.
- Rozumiem, że mają na to jakieś dowody? - Zapytała zaczepnie spoglądając na ojca.


Liliel – MYSZ – MARIE LATURE


Humor jej się faktycznie poprawił, tak jak podejrzewała. Zapewne krótkotrwale, niemniej poczuła niekontrolowany przypływ euforii na widok majaczącego na horyzoncie zamku. Zamilkła gdy tylko przekroczyli jego próg, badawczo wszystko lustrowała. Z zapartym tchem. Najpierw udali się do stajni. Mysz długo i dokładnie czyściła Lizusa. Wulf nawinął się nieopodal, przywiązując mabari do jednej z drewnianych belek.

- Można go pogłaskać? Młody jest, powinien trochę zabawy zaznać – zagadnęła z uśmiechem.
- Głaskanie to nie jest dla niego zabawa. Później pokażę ci, jak należy mu rzucać, by aportował. Dobre jest też siłowanie się, ale na to masz za mało siły. Głaskasz, gdy coś zrobi dobrze, a jeszcze lepiej - dajesz mu wtedy coś dobrego do jedzenia. Głaskanie za nic sprawia, że staje się leniwy.
- Wiem, że to ma być pies bojowy. Nie będę się wtrącać do tego jak go chowasz, a przynajmniej postaram się. Coś jest w szczeniakach, że człowiek ma ochotę je zaraz przytulać. Mówią, że małe jest ładne. A jeśli będziesz z nim szedł na spacer aby uczyć i tak dalej... bardzo chętnie bym wam towarzyszyła.
- Nie ma sprawy. Psu wielką radość sprawia zabawa, ale to musi być sensowna zabawa. Tym samym tworzy się więź. Tyle, że Atos nie jest już szczeniakiem.
- No ale całkiem dorosły też chyba jeszcze nie jest... Tak mi się przynajmniej zdawało. To znaczy, wielki jest oczywiście, ale mam wrażenie że on się już musiał wielki urodzić. Poza tym jest piękny. Ma w sobie jakieś dostojeństwo, którego niejeden człowiek mógłby mu pozazdrościć.
- Nie widziałaś jeszcze jak rozszarpuje swoją ofiarę!
- uśmiech Wulfa był chyba autentyczny.
- Wiesz co Wulf, czasem mnie przerażasz - uśmiechnęła się do niego nieznacznie i wróciła do czyszczenia Lizusa.
Zagadnęła jeszcze, znienacka, wpatrzona w koński zad.
- Co myślisz o Meg? Znaczy... podoba ci się?
- Oczywiście, że tak
- olbrzym nie wydawał się zmieszany. - Tak samo jak i ty, natura ukształtowała was całkiem ładnie, chociaż zupełnie inaczej.
- Nie do końca o to mi chodziło... Masz talent do upraszczania skomplikowanych zagadnień, wiesz? O uczucia mi się rozchodzi. Optymistycznie zakładam, że jednak masz takie. Byłeś kiedyś w ogóle zakochany? Stawiam złotą koronę, że nie. To znaczy... postawiłabym ją. Gdybym miała.
- Kocham to co robię, Marie. Nie, nie kochałem nigdy kobiety. Nie było na to czasu. Ta wyprawa jest moją pierwszą, nie związaną z wojną lub szkoleniem. Kapłani Tempusa rzadko mają w ogóle czas na takie coś. Zresztą, co tu upraszczać, skoro to jest proste?
- Uczucia nie są proste
– zamyśliła się. - W każdym razie dla mnie. Ale jestem skłonna uwierzyć, że dla ciebie owszem. I ci tego, na swój sposób, zazdroszczę. A skoro już się wyrwałeś, po raz pierwszy, spod kapłańskiego rygoru to nie powinieneś trochę... no nie wiem, zabalować? Nie masz czasem ochoty zrobić głupoty? Poddać się magii chwili? Zrobić... coś innego niż zawsze.
- Nie?
- aż szerzej otworzył oczy ze zdziwienia. - Po co? Ten zamek to coś nowego, tak samo jak grupa pozbawiona wojskowego rygoru i zachowań. Nie zwykłem robić głupot i nie zamierzam zaczynać.
- Szkoda
– wzruszyła lekko ramionami i posłała mu zawiedziony uśmiech. - Gdyby jednak naszła cię ochota aby spędzić niezapomniany wieczór w miłym towarzystwie – puściła mu oko – mogę ci go zapewnić. Zabrzmiało to... trochę dwuznacznie, prawda? Cholera. - zaczerwieniła się momentalnie. - A w ogóle to, w moim subiektywnym odczuciu, pasowalibyście z Meg do siebie. Oboje jesteście... trochę z kamienia – zaśmiała się z porównania. - I to miał być jakby komplement. Jeśli tak nie zabrzmiał, to niezamierzenie.
- Ktoś musi być z kamienia, by inni mogli być z porcelany
- również się uśmiechnął całkiem szczerze.
- No, no – zaszczebiotała na jego słowa. - Romantycznie powiedziane, mój drogi. Chyba właśnie dostrzegłam w tobie po raz pierwszy promyk wewnętrznej wrażliwości.
- Porcelana jest po prostu krucha, piękna i pochodzi z daleka
- mrugnął do niej i opuścił stajnię.

* * *

Bała się do tego przyznać, ale widok zamku wprost ją oszołomił. Jeśli istniała miłość od pierwszego wrażenia to Marie właśnie jej doświadczała. Zakochała się. Zakochała się w Elandone, jego surowej kamiennej konstrukcji, dumnej postawie, eleganckiej linii i romantycznym wydźwięku. W głównej sali stanęła jak zaczarowana, w ogóle nie zwracając uwagi na pojawiające się nowe osoby i toczącą się rozmowę.

Mogła uchodzić na tą chwilę za kogoś niespełna rozumu.
Przechadzała się nieśpiesznie po sali, zaaferowana jak małe dziecko, które pierwszy raz zostało zabrane na kolorowy jarmark. Dotykała gobelinów, gładziła czule zimne kamienne mury, przykładała do nich ucho, jakby się starała wyłapać szelest bicia serca samego Elandone. Ten zamek żył. Miał duszę, była tego pewna. I nagle zrozumiała, że wszystko się skomplikowało. Że ciężko będzie odejść.

Przy kolacji nadal była milcząca. Pusty żołądek doszedł jednak wreszcie do głosu i dopominał się o swoje racje. Wciągnęła, bez opamiętania, dwie miski gulaszu. Przystopowała z jedzeniem dopiero wówczas gdy ją zemdliło z przejedzenia. Ale nie odeszła od stołu. Kierowana jakąś wewnętrzną potrzebą sięgnęła po lutnię trącając przypadkowe struny. Dźwięki zaczynały się wreszcie układać w odpowiednią melodię. Złapała rytm. Powolny, zmysłowy, liryczny. Myszy oczy się zaświeciły.
- Cudowna akustyka – skomentowała, a później zaczęła śpiewać.

Czuję jakobym tonęła, w ciepłych uczuć oceanie.
Czy to jest zauroczenie? Czy już aby zakochanie?
Któż uczynił ci tą krzywdę? Sto pięćdziesiąt lat marniałeś
Na uboczu, w samotności, łzy kamienne wylewałeś.
Ale ja to wiem, kochany, że ubytek twej fasady
To po gorzkim twoim szlochu są jedynie puste ślady.
Ciągle zimny wicher hula. W korytarzach, po krużgankach
Dawnej chwały smętne cienie, niby duchy, mkną po blankach.
Aleś wcale nie jest martwy. Przygaszony, śpisz jedynie
W deszczu rzewnym topisz smutki, niby w najmocniejszym winie.
Tylko czas, złośliwy starzec, swe niszczące tka zaklęcie
Niewzruszenie chce pochwycić cię zawzięcie w swe objęcie.
Ale nie martw się, kochany. Czas też umie goić rany
A po zimie idzie wiosna. Będziesz w słońcu znów skąpany.
Otwórz oczy, tchu zaczerpnij. Zbudź się, ocknij, Elandone.
Bo zbyt długo mury twoje trwały we śnie pogrążone.


* * *

Po posiłku Irma oprowadziła ich po zamku, pokazywała pokoje zdatne do zamieszkania. Mysz zaklepała z miejsca przestronną komnatę na trzecim piętrze. Widok był śliczny i miejsca w sam raz dla baby. Będzie można tu dużo szpargałów naznosić. Jedna sprawa jednak bardce nie dawała spokoju. Gdy Irma chciała się oddalić przydybała ją i zasypała pytaniami.
- A tamten pokój? Czemu stoi zamknięty?
Kobieta się zmieszała i odwróciła wzrok.
- On jest nie do użytku – odparła gotowa iść dalej.
- Ale dlaczego? - Mysz nie dawała za wygraną i zastąpiła jej drogę.
- Nie wolno tam wchodzić – skwitowała, ale z jej twarzy dało się wyczytać jakiś lęk, co Mysz tylko bardziej zaintrygowało.
- Powiedz mi dlaczego nie wolno albo zaraz tam wejdę i sama się przekonam.
- Nie ma klucza.

To wyjaśnienie to już się wydało bardce śmiechu warte. Ale nagle zmieniła ton.
- W porządku – powiedziała, pozornie obojętnie.
~Ale łżesz – pomyślała natomiast. - Aż ci para z uszu dymi~

* * *

Wieczorem wróciła do zapieczętowanej komnaty. Niezbyt długo przy drzwiach gmerała. Była pewna, że to dla niej zbyt twardy orzech do zgryzienia. Prędzej sobie zęby połamie (albo wytrychy) niż sforsuje zamek. Niezrażona poszła na spacer na blanki. Zamknięta komnata uposażona była w pojedyncze okno, zamknięte jednak solidną okiennicą. Może i zaryzykowałaby wspinaczkę ale okno wychodziło na zewnętrze zamku. Poniżej była stromizna biegnąca dwadzieścia metrów w dół. Nie było co ryzykować. Jeszcze by sobie kark skręciła...

Jednak ciekawska natura napędzała do dalszego działania. W podskokach pobiegła do pokoju łotrzyka.
- Alto, widziałeś, widziałeś? - nie mogła ukryć podekscytowania. - Na drugim piętrze jest zamknięta komnata. Zamek skomplikowany, może byś ty rzucił okiem? Ciekawe co skrywają te drzwi, spokoju mi to nie daje.
- Od włamska chcesz zacząć?
- mężczyzna spojrzał na bardkę, ale uśmiechnął się zaraz lekko. - Przecież wystarczy zapytać Reinów co tam jest za nimi. - Równie dobrze mógłby pewnie powiedzieć jej, aby wstąpiła do Wulfowego zakonu. - Zaraz... a skąd ty wiesz, że zamki skomplikowane, już cię paluszki świerzbiły? Jutro zobaczymy, zapytamy. Dzisiaj marsz do wyra.
- Ale ja już pytałam!
- nie dawała się łatwo spławić. - Irma się wyraźnie zmieszała i nałgała, że tam włazić nie wolno bo klucza nie ma. Czy to nie dziwne? No chodź... otworzysz tylko i okiem rzucimy. Jak nic szczególnego nie będzie to rano przekopiemy dokładnie.

~ Hmm, rzeczywiście trochę dziwne.~ – Przyznał w myślach Alto.
- Jutro popytamy resztę. No a jak klucze im zginęły – mrugnął okiem do bardki - to może rzeczywiście na coś się przydam w końcu.
- Nic im nie zginęło!
- jego znieczulica była nie do pojęcia. - No kłamała jak z nut. Zresztą, nie ucz szewca butów robić, wiem co mówię! - trochę się żachnęła na ostatnie porównanie ale udała głupią i ciągnęła dalej. - No zerkniemy tylko... Po co do rana czekać?
- No i nie ciekawi cię z jakich powodów kłamała?
- Alto ciągnął niewzruszenie. - I jak inni będą się zachowywać? Do pokoju zawsze zdążymy zaglądnąć, przecież nie ucieknie. Popytamy jutro resztę, psiakrew. A szczególnie tego młodego... Toniego. Dzisiaj koniec na tym! Wytrzymasz chyba, co?
- Zdaje się, że nie mam wyjścia
- burknęła. Zamiast jednak wyjść wzięła rozbieg i zwaliła się na jego łóżko. - Skręć mi chociaż zioło. Przypalę sobie, na dobry sen.

Wyciągnął z plecaka kapciuch i zaraz wyżarzył skręta w kaganku. Zaciągnął się mocno i podał bardce.
- Niezły ten… - kichnął, gdy dym zakręcił mu się przed oczami - zamek. Popatrzył na Marie, miała zmęczone oczy. Treningi? Nie przecież sama go wyciągała… Coś innego. Palili chwilę w milczeniu po czym Alto powiedział:
- Koniec na dziś. Uciekaj do wyra.

Poszła, już się dłużej nie buntowała. Zmęczenie faktycznie podcinało jej nogi. Komnata jej się wydawała przecudna. Mimo iż meble wyglądały na sfatygowane to całość utrzymana była w czystości. Zdążyła jeszcze przejrzeć zawartość kufra, który przynależał do jej pokoju. Dojrzała jakiś oręż i elementy zbroi. Trochę materiałów, o dziwo w dobrym stanie. Zamknęła wieko i poszła się przed snem opłukać.
Pierwszy dzień na zamku dostarczył sporo wrażeń.
Spała jak zabita.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Na trakcie dominuje nuda. I mimo iż Marie była w tych dniach znacznie bardziej milcząca to czasami jednak wygrywała w niej potrzeba otwarcia ust. Jak teraz. Spięła klaczkę i podjechała blisko Brana. Lizus złapał tempo wielkiego ogiera i bardka miała doskonały widok na profil rycerza. Długo się tak gapiła nim pierwsze dźwięczne słowa popłynęły z jej ust.
- Słyszałam, że wy rycerze jesteście bardzo zachłanni. Szczególnie w kwestii kobiet. Czy to prawda – w jej tonie drzemała mieszanka ciekawości i złośliwy - że rycerze kochają się w jednej, przysięgają wierność drugiej, żenią się z trzecią, a chędożą czwartą?

Rozamund potknął się, jakby słyszał słowa Marie i je rozumiał. Przez chwilę Bran musiał ściągając cugle zapanować nad nerwami swego ogiera. Co dało mu czas na ochłonięcie. "Chędożyć ?" Jakież to słownictwo przechodziło przez te piękne usta. Marie zdecydowanie nie była tą słodką, niewinną istotką za jaką ją miał. Rycerz miał wrażenie, że jest właśnie celem jakiegoś niecnego ataku, czy też niezbyt szlachetnej zabawy. Spojrzał na Marie z góry, co przy wysokości Rozamunda w kłębie i jego własnym wzroście było łatwe i spytał równie bezpośrednio jak Mysz.
- A jakiż to numer, by Tobie najbardziej odpowiadał Marie?
Spytał obojętnym tonem, by ukryć zaciekawienie.
- A do jakiego twoim zdaniem najbardziej bym się nadała?
Maska obojętności dość szybko opuściła Brana, bo na pytanie Marie rumieńce zalały jego policzki. Chrząknął i odpowiedział nie patrząc dziewczynie w oczy :
- Oczywiście numer jeden, to znaczy ... to w ogóle nieprawda, ale jeśli już o tym mówimy... - zaczął się plątać.
- A gdyby ... gdyby odwrócić sytuację, to jaki numer byś przypisała komuś takiemu jak ja? - spytał czerwieniejąc jeszcze bardziej.
Bardka się nagle zaśmiała widząc skrępowanie rycerza. Wcześniej i jej zdarzało się niejednokrotnie czuć przy Branie zawstydzenie. Było w nim coś takiego co kazało zachować powagę i stosownie się zachowywać. Ale dziś Marie nie czuła tego przymusu. Dziś nie wcale nie chciała zachowywać stosownie.
- Zdecydowanie numer cztery - popatrzyła na niego uważnie ale zaraz się zaśmiała w sposób, który stawiał w wątpliwość wiarygodność jej odpowiedzi.
- Jesteś majętny Bran? Jeśli tak, mogłabym jeszcze rozważyć opcję z mężem.
Chichotała chwilę, ale stopniowo uśmiech gasł na jej twarzy jak gwiazdy o świtaniu.
- Wybacz - dodała i jednak się zarumieniła - mam nadzieję, że mój banalny dowcip cię nie uraził. Ostatnio jestem nie w sosie.
Żartobliwy nastrój udzielił się i Branowi. Zresztą gdy się zorientował, że Marie żartuje poczuł się znacznie swobodniej :
- Obawiam się że jestem znacznie bardziej namiętny, niż majętny. Też bym wybrał czwórkę.
Nachylił się nieco nad dziewczyną :
- Gdybym nie był rycerzem.
Znów się uśmiechnęła i wyraźnie rozluźniła.
- Nie cierpię stereotypów, za mocno ludzi ograniczają, stawiają mnóstwo umownych granic, nakładają niepotrzebne zakazy. Nie musisz mówić czegoś bo się tego od ciebie oczekuje. Jakby wszedł nakaz, że każdy rycerz musi chodzić w rondlu na głowie to też byś w nim chodził, bo tego się od ciebie wymaga? Albo się jest chodzącym etosem rycerskim albo żywym człowiekiem. Wolałabym abyś mówił mi to co myślisz, to co czujesz. Nawet jeśli miałoby mi się to nie spodobać.
Bran milczał dłuższą chwilę patrząc gdzieś nad szczytami gór.
- Jestem potomkiem bardzo starego rodu. Mogę Ci wymienić z pamięci wszystkich moich przodków siedemset lat wstecz. Zaczynając od Tarkwiniusza zwanego Starym. Gdyby wszyscy moi przodkowie nosili rondle na głowie, ja także bym to czynił. I wiesz co? Byłbym z tego dumny. - uśmiechnął się.
- Mam szczęście mieć wspaniałą przeszłość, ale to wymaga poświęcenia. Żaden mój przodek nie splamił rycerskiego honoru i ja także nie mam zamiaru tego uczynić. Żaden nie skrzywdził kobiety i ja także tego nie zrobię. Nie zrozum mnie źle. To dziedzictwo nie jest brzemieniem. Jest skarbem, które przechowuję dla przyszłości.
- Wybacz. Koniec końców chyba jednak cię uraziłam.

Odwróciła wzrok i westchnęła ciężko.
- Mniemam więc, że chcesz zostać w Elandone, zagrzać tam miejsce i dać początek nowemu pokoleniu rycerzy? Osiąść i żyć spokojnie w poszanowaniu prawa i tradycji?
Rycerz niespodziewanie dotknął ręki dziewczyny swoją dłonią.
- Nie uraziłaś mnie. Po prostu chciałem Ci coś wytłumaczyć, a w słowach nie jestem zbyt biegły.
W jego słowach pojawił się żal.
- Nie pasujemy do siebie Marie. Jesteśmy z dwóch różnych światów. Pociągasz mnie, nie zamierzam przeczyć, ale nie potrafiłbym Cię przy sobie zatrzymać. Gdybyśmy pozwolili sobie na coś więcej ... źle by to się skończyło.
W jego oczach pojawił się żal.
Marie była zaskoczona jego nagłą szczerością. Ale przecież o to go prosiła.
- Masz rację - spuściła głowę żeby nie patrzeć mu w oczy. - Jestem jak słowik, który cieszy swoim trelem każdego dnia inną parę uszu. A takie ptaszki drobne są i płoche. Odfruną nim się je pochwyci. A jeśli się już nawet zamknie takiego w garści to najpewniej, choć niezamierzenie, pogruchocze się mu wątłe kości.
Uśmiechnęła się jednak zaraz.
- Mimo to, cieszę się, że było dane mi cię poznać Branie z Lon Hern. Mam nadzieję, że pomnisz mnie czasem, kiedy już nasze drogi się rozejdą.
Rycerz nic nie odpowiedział. Skinął tylko głową.

** ** **

Dotarcie do zamku i poznanie jej mieszkańców zrodziło w Branie więcej pytań, niż uzyskał odpowiedzi. Na większość jednak postanowił uzyskać odpowiedź sam.
Nie dawała mu spokoju jednak postać imć Wolera i w jego wypadku postanowił zdobyć informacje bezpośrednio.
Rycerz zatknął kciuki za pas i spytał z właściwą sobie bezpośredniością :
- Kosmo Woler. Kim jesteś ?
- Zależy od potrzeb: dekarzem, kamieniarzem, drwalem lub tragarzem...
- popatrzył na rycerza wyzywająca. Najwyraźniej nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia jego wielkopańska postawa.
- A ten miecz? - spytał rycerz spoglądając na brzeszczot wiszący u pasa mężczyzny.
- Jesteś też wojownikiem?
- Człowiek musi umieć się obronić
- wzruszył ramionami - więc się nauczyłem, ale żaden ze mnie wielki rycerz.
- Miałeś sposobność wykorzystać tu swoje umiejętności obrony?
- Miałem
- skinął głową.
- Ktoś Was zaatakował? Kiedy? - rycerz wyraźnie się zainteresował.
- Zamku nikt nie atakował, ale musimy z niego wychodzić by jeść. Po drugiej stronie jeziora zamieszkują hobgobliny i czasami się tu zapuszczają - Wskazał na tropicielkę - Jakiś czas temu natknęliśmy się na niewielką bandę.
Opowieść robiła się ciekawa.
- I co zrobiliście? - spytał zerkając na stojącą w pobliżu dziewczynę.
Tym razem ona wzruszyła ramionami:
- Czy to ważne? Udało nam się przeżyć.
Najwyraźniej nie należała do rozmownych.
- Czy hobgoblinom również "udało się" przeżyć? - spytał niewinnie.
- Nie wiem, nie sprawdzałam.
- Ale walczyliście?
- spytał by się upewnić.
Dziewczyna skinęła głową. Chyba nie miała ochoty rozmawiać na ten temat. Rzuciła niezadowolone spojrzenie w kierunku Kosmo, a potem zaniepokojone na Irmę. Gdy Bran popatrzył na starszą kobietę dostrzegł bladość na jej twarzy. Najwyraźniej nie miała o całym zdarzeniu pojęcia.
- Trzeba będzie zatem zrobić obchód ziem i przyjrzeć się temu miejscu. - stwierdził sucho rycerz. Po czym skłonił się lekko dziewczynie.
- Dziękuję za rozmowę.
Pokój, a raczej komnata jaka przypadła mu w udziale była wielka i gdyby nie fakt, iż mieściła się na pierwszym poziomie, to mógłby spokojnie zamieszkać w niej ze swoimi trzema końmi. Rozlokował się wraz z Timem dość szybko. Chłopak poszedł oporządzić konie w stajni, a Bran odszukał Petera.
- Mości majordomusie. Jeśli tak się mogę do Ciebie zwrócić. Zechcesz pokazać mi zamek, że tak powiem od fundamentów?
- Muszę jeszcze zrobić trochę rzeczy. Może jutro rano?
- Zgoda. Jestem nieco znużony po podróży. Zatem do jutra.
– rzucił Bran beztrosko poklepując staruszka familiarnie po plecach.

Harard – ALTO PAPERBACK

Humor Alta poprawiał się z minuty na minutę. Małe, przyziemne sprawy w postaci dobrego żarcia i niespodziewanego dachu nad głową miały tutaj wybitny udział. Ale nie tylko. Łotrzyk panował nad swoją mimiką dobrze, ale w duchu zacierał ręce i liczył, rachował, dodawał. Zamek był… no psiakrew, w zdecydowanie lepszym stanie niż mu przez głowę wcześniej przechodziło. Przeglądając odpis testamentu, który wspominał o przyległych ziemiach myślał, że może z kilkaset mórg tego będzie. Ale dwa dni konno do najbliższej granicy? I cholera wie ile na północy? Łotrzykowi oczy się paliły niezdrowym błyskiem gdy kończył gulasz z jelenia. Paserska część umysłu zaczęła przeliczać, ale nie był dalej w sobie w stanie wyobrazić takiej ilości pieniądza. Kilkaset tysięcy dukatów?
Gdy kobieta ze złocistym warkoczem weszła do sali, Alto spiął się nerwowo sięgając do głowicy miecza, płosząc przy tym kotkę, która pomknęła jak czarna błyskawica w stronę schodów. Przyjrzał się tropicielce i uśmiechnął się tylko na jej ostre słowa. Pewnie podobnie by sam reagował, gdyby ktoś właził z butami w jego życie. Zrozumiał początkowy przestrach w oczach starszych Reinów. Zmiany które właśnie nadchodziły, spadły na nich chyba niespodzianie. Prawnik o testamencie mógł im nic nie mówić, z resztą kto to wie. Spoglądał więc tylko na dziewczynę, oceniając swoim zwyczajem, jednakże nie powiedział nic. Zerknął także na drugiego z pomocników i wrócił do talerza.

Gdy Robert powiedział że idzie do koni, podziękował za posiłek i ruszył za nim. Lało jak cholera, ale szybko dotarli do stajni. Alto zabrał się do szczotkowania, ale nie wytrzymał długo w ciszy:
- I jak ci się widzi zameczek? – Nie krył swojego podekscytowania. – Psiakrew, miło taki legat dostać, obojętnie czy się nań zasłużyło czy nie. Zanim prawnik dojedzie, mus nam wybrać się na objazd włości. Ciekawe czy Raine’owie mają mapę – mruknął cicho w zamyśleniu - Pewnie złotowłosa wie więcej od starych o okolicy… Myślałeś już, co zrobisz ze swoim udziałem?
- Przyznam, żem się nie spodziewał, że cokolwiek zastaniemy. A ludzi w środku to chyba najbardziej
- rzekł Robert, odwracając się do Alto. - Okolica piękna i na objazd chętnie się wybiorę, zwłaszcza że sąsiedztwo hobgoblinów radością nie napawa, paskudztwa jedne. Ci młodzi na pewno włości jak własną kieszeń znają, tylko czy będą nas chcieli prowadzać? Pewnikiem nie uśmiechają im się nowe rządy w dworzyszczu, które do tej pory zajmowali. Udział zaś... chciałbym zatrzymać, przyznam jednak, że nie wyobrażam sobie rządów naszej szóstki w tym zamku, a na wykup i tak złota nie mam. - Robert pomyślał o niezamieszkałych przestrzeniach otaczających zamek i żal ścisnął mu serce na myśl, że musiałby porzucić te okolice.
- Masz rację. Wiedli sobie tu spokojne życie. Zmiany nie dla wszystkich są dobre. Z drugiej jednak strony, starzy wydają się przyjaźni. – Alto czesał końską sierść zgrzebłem i klepał po szyi swojego wałacha. Zwierzę znosiło w spokoju jego niewprawne zabiegi.
- Co do spłaty, to zapomnij! Toż to fortuna nie do wyobrażenia, tak myślę że może jedynie możnowładca jakiś okoliczny mógłby się pokusić.
Pomilczał chwilę rozważając słowa Roberta. Sam się zastanawiał co dalej począć. Odsunął jednak decyzję na razie, wychodząc z założenia że małe kroczki są najbezpieczniejsze. Najpierw trzeba doczekać się tego prawnika. Jednak po chwili rzekł znowu.
- Myślisz zostać… A Polę będziesz prędko sprowadzał? A co z twoim gospodarstwem? – pomiarkował się zaraz i dodał szybko – Wybacz że tak obcesem pytam, ale sam jakiejś decyzji i rady szukam.
- Ruszyliśmy tu za mrzonką o własnym zamku, to i dalej pomarzyć sobie można
- roześmiał się Robert, podchodząc do kolejnego wierzchowca. - Aktu własności w ręce jeszcze nie mamy, choć dobrze wiedzieć że prawnik faktycznie zagląda do gospodarzy. Poważnie zaś, to nie wiem co zrobię. Warsztatu mi nie żal, swoje tam odrobiłem i nawet z zarządcą funkcjonować będzie. Zresztą mój ojciec jeszcze żwawy. Co do Poli zaś... - mężczyzna zachmurzył się. Czy miał prawo skazywać dziecko na życie na odludziu, bez znanych ludzi, rówieśników i rozrywek? - Co do Poli to się okaże, jak prawnik dojedzie. Zamek zamkiem, ale jeśli to jedyne, co pozostawiła po sobie Fortunata - jak go utrzymamy? Nawet pobieżny remont będzie kosztował krocie, nim zaś sprowadzimy ludzi, co by pola obrabiali i warsztaty stawiali, minie pewnie parę lat. Prawnik jakieś złoto ma, wiadomo jednak na ile starczy?
Alto nie lubił prawników. Zawsze mu się wydawało, że to ta sama parafia co poborcy podatków. Darmozjady. Pomyślał chwilę i odrzekł:
- Pana jurystę trzeba by przycisnąć trochę jak się zjawi. Założę się że Pani Destiny w dyspozycji dla Homme de Loi nakazywała substancję majątku chronić. A tu dachy pozapadane, ludzi do roboty mało. Peter coś wspominał że prawnik skarg i suplik miał słuchać, ale żadnej nie uwzględnił. Wartałoby o to sukinsyna zapytać i rachunków zażądać.
- Co do Poli, to pewnie masz rację. Co ja się na tym wyznaję. Że zadupie tu to jasne, cholera wie czy bezpiecznie.
– Wspomnienie hobgoblinów zmartwiło nieco łotrzyka. – Nie ma się co spieszyć. Hmm, no rzeczywiście z gotowizną może być problem. Trzebaby coś pomyśleć. Może część ziem w dzierżawę oddać? Hmmm… W końcu przecież poprzedni lordowie z czegoś tu żyli. Góry blisko, może jakaś zapomniana kopalnia by się trafiła? Kraj podobno bogaty w rudy i kamuszki – Alto popuszczał wodze fantazji.
- Wolisz kopać pod ziemią niż na ziemi? - rzekł rozbawiony Robert. - Obojętne gdzie to i tak ludzi do tego trza; na początek zaś lepiej rolników nająć, bo szkoda złota na zboże wydawać, skoro tyle ziemi odłogiem leży. Chyba że już ci się domowe pielesze znudziły i przygód ci się zachciewa, mości Paperback? - zażartował. - Coś tam w górach paskudnego żyło... w tej chwili jednak nie mogę pomnieć co. Skoro tu tacy możni państwo żyli, to na pewno i mapy jakieś się ostały i może nawet dzienniki ekonoma albo spisy, to byśmy się wywiedzieli co i jak.
Alto zaśmiał się krótko i zerknął na Roberta rozbawiony:
- No widzisz? Jeszcze dobrze dwie godziny nie minęły, a już gadam jak pan na włościach! Dzierżawy, warsztaty, wioski, wolnizny. Psiakrew, zaraz zacznę na wysokie podatki narzekać – uśmiechnął się krzywo. – Co do buchalterii, to dobry pomysł. Trzeba z rana z Peterem porozmawiać, jako zarządca pewnie księgi przechowuje, a może i sam prowadzi.
- Tylko nie nabierz takiej pańskiej maniery jak Bran, bo ci strzałę w tyłek wrażę
- ostrzegł Robert - Ledwie weszliśmy, a już się rządził.

***

Alto wiercił się na łóżku. Nie mógł zasnąć, jak zwykle w nowym miejscu. Nie czuł jednak zmęczenia, zbyt był przejęty ostatnimi wydarzeniami. Jak dzieciuch. Taka fortuna… Tylko czy znajdzie się kupiec? A niechby i rok albo więcej przyszło szukać. Cieniści może tu za nim nie trafią. Bezwiednie przekręcił na palcu srebrny pierścień Haima. Widząc, że ze spania i tak będą nici, wstał i zastanowił się trochę. Może pora złożyć Marie wizytę i pozwiedzać zamek przy okazji? Dwie godziny do świtania, pora odpowiednia. Uśmiechnął się lekko i podszedł do plecaka schowanego w jednym z pustych kufrów. W drugim znalazł tuż po kolacji trochę ubrań, ale za dużych jak na niego. No i mających tak na oko ze sto lat. Były też pasy, rękawice, czapki i buty. To akurat może się jeszcze przydać. Wyjął z plecaka swój strój, czarno-szary cętkowany w duże nieregularne wzory, „roboczy” pas i ciche buty. Przebrał się szybko i przeciągnął napinając ścięgna i mięśnie. Parę skłonów, wymachów ramionami, przysiadów… Dużo czasu minęło odkąd brał się do dawnej roboty. Zamknął oczy i skupiał się przez chwilę, wyciszając umysł i wyostrzając zmysły. Za dużo, zapomniał już jakie to przyjemne.
Wyszedł bezszelestnie po drewnianych deskach wyścielających podłogę. Od Petera dowiedział się że stropy w donżonie są kamienne, ale obite drewnem, by trzymały ciepło. Stary mówił z dumą o każdym najdrobniejszym szczególe zamku, o który wypytywał go Alto. Przystanął w korytarzu i wsłuchał się w nocne odgłosy. W pokoju obok, zajmowanym przez Brana i Tima panowała cisza i spokój. Łotrzyk uważając gdzie stąpa, tak by stawać tylko na złączeniach desek, bitych gęsto gwoździami do legarów podszedł do kamiennych schodów i ruszył do góry. Założył szkiełko monokla do oka i przyglądał się kamiennym ścianom, drzwiom i korytarzom. Szedł niespiesznie, chłonął tajemniczą atmosferę zamczyska.
Nie byłby sobą, gdyby nie przyjrzał się zamkniętym drzwiom, które tak fascynowały Marie. Oglądnął dokładnie zamki i gwizdnął bezgłośnie. Solidna pięciozapadkowa robota, nie wiadomo czy w ogóle da radę, a na pewno nie szybko i po cichu.
Dotarł wreszcie do drzwi pokoju bardki, po czym przyłożył doń ucho i uśmiechnął się lekko. Po kilku chwilach, aktywował pierścień z Ciszą i nacisnął klamkę. Wszedł do pokoju i zaraz zamknął za sobą drzwi. Podszedł do łóżka, na którym spała Marie i przyglądnął jej się chwilę. Spała mocno, oczy pod zamkniętymi powiekami poruszały się, jakby niespokojnie. Alto zaraz przełknął bezgłośnie ślinę. Spała w kusej i cieniutkiej koszulce, podkreślającej kształty i niewiele pozostawiającej dla wyobraźni. Zbeształ się w myślach i skupił się na celu, który nomem omen był akurat pod koszulką, pomiędzy jej piersiami. Z pasa zapiętego na skos przez bark wyciągnął mały, ostry jak brzytwa nożyk i przeciął czarny rzemyk na którym wisiała figurka z kości słoniowej, podarowana jeszcze na statku. Marie przekręciła się na bok we śnie, a Alto zamarł w bezruchu. Przypadkiem, pod poduszką zobaczył oprawiony w skórę pamiętnik. Nie wahał się ani chwili, spojrzał tylko czy bardka śpi mocno. Szepnęła jeszcze niewyraźnie kilka słów, zmarszczyła brwi i odwróciła się znów. Alto odniósł wrażenie że męczyły ją koszmary.
Delikatnie wysunął książkę spod poduszki. Był nią oprawiony w skórę notes, nadszarpnięty już znacznie przez ząb czasu. Cokolwiek bardka w nim zapisywała musiała to robić od dawna. Delikatnie rozwiązał czerwoną wstążkę, którą był przewiązany, przekartkował zapisane maczkiem pożółkłe stronice. Tekst pocięty był na niewielkie fragmenty, w nagłówku każdego widniała data. Pamiętnik. Ale nie tylko. Było tam wiele zrymowanych tekstów, szkiców postaci, budynków, roślin. A czasem po prostu bazgrołów, które kreśli się bezwiednie wisząc nad pustą kartką. Między stronicami powtykane były ususzone kwiaty, liście, kolorowe pióra.
Skupił się jednak na tekście. Zaczął od końca. Zatrzymał się w miejscu gdzie wyłapał własne imię.
...Poszliśmy z Alto przypalić, a ja... szczyt debilizmu, zapytałam czy mógłby się we mnie zakochać. Wygląda na to, że mógłby. Chociaż z mężczyznami to nigdy nie wiadomo. Na pewno z chęcią by mnie przeleciał, ale to przecież nijak się ma do miłości. Cholera, nie wiem czemu to napisałam. Przecież go lubię. Może powinnam go do siebie zniechęcić? Jeszcze nigdy nikomu nie wyszłam na zdrowie.
Strona wstecz:
… Gdy się dziś pochylałam nad strumieniem dostrzegłam zmęczenie wyzierające z moich oczu. Wokół znajome twarze, ale czuję, że jestem sama.
Strona wstecz:
… Tęsknię za Fergusem. Brakuje mi dawnej rutyny. Jego rygoru i mocnej ręki. Poprzednie trzy miesiące były pasmem beztroski. Ale już się nią nasyciłam, już nie chcę wolności. Chcę by było jak dawniej.
Kartkował dalej, w pośpiechu. Zatrzymał się na dacie, która wydała mu się interesująca:
… choć jutro mam się stawić w Marsember. Dziwnie mi się podróżuje, w pojedynkę. Dni są znośne ale noce... Te mi dają w kość. Wczoraj znowu śnił mi się las, deszcz i miałka ziemia, która właziła mi za paznokcie. A ja... Ja przysypywałam te cholerne zwłoki. Wszystko tak jak zapamiętałam. Dokładnie, z detalami. Księżyc w pełni, hukanie sowy, strugi deszczu spływające po moich włosach...
Tyle, że we śnie, gdy ją grzebię, zawsze ma otwarte oczy. Wpatruje się we mnie z wyrzutem, chociaż nic nie mówi. Ale mnie to nie zraża. Przysypuję ją kolejnymi warstwami ziemi, aż jej twarz zupełnie pod nią znika.
Jestem niewyspana i rozdrażniona. Szlag! Szlag! Szlag!

Kilkanaście stron wstecz:
... zajeździł mnie ćwiczeniami. Biegałam przez godzinę wokół obozowiska, zaliczyłam wspinaczkę i podciąganie na gałęzi by przejść w finale (całkiem już skonana) pozorowaną walkę na noże. Jak co rano poniosłam oczywiście druzgoczącą porażkę ale Fergus powtarzał tylko swoje niewzruszone „Jeszcze raz” i starcie trzeba było powtórzyć. Cały czas mnie beszta. Mówi, że się nie nadaję, ale mam to głęboko…
I znów wstecz:
…w gospodzie. Ja załatwiłam pokój, Fergus nie lubi przecież gadać z ludźmi. Wieczór w zapowiadał się obiecująco. Gdy wyszłam na zewnątrz zagadnął mnie pewien młodzian (bogowie świadkiem, śliczny!). Zdążył wychwalić moją urodę kiedy pojawił się Fergus i spławił jegomościa. Znów rzucił swoje bla bla bla „Nie rzucamy się w oczy”. W takich warunkach nie da się romansować. Jak się mam zakochać? Jak, pytam się? Przysięgam, skończy się na tym, że puszczę się z pierwszym lepszym i nici...
Wstecz:
… próbowałam go podejść. Byłam, cholera, bezszelestna! Nadal nie wiem jak to się stało, że skończyłam z twarzą wciśniętą w jego poduszkę i wykręconą ręką. Eh, nic to... Może jutro mi się uda? Gdyby udało mi się dosypać...
Przerzucił kilkanaście kartek.
... na farmie Johana minęły mi piorunem. Ale rana Fergusa całkiem się zagoiła, coraz częściej wspominał o wyjeździe. Ledwie wczoraj Greg mnie pocałował i poprosił bym została. Schlebiało mi to, naprawdę. Tym bardziej, że znów się zadurzyłam. Ale ja zadurzam się często i dość krótkotrwale. Miłostki przychodzą i odchodzą. To Fergusa darzę prawdziwym uczuciem i przywiązaniem. To bez niego nie wyobrażam sobie życia. Odeszliśmy w nocy. On nie cierpi pożegnań. Szkoda, że ja się...
Kartkował jeszcze chwilę, wyłapując z tekstu już tylko pojedyncze, wyrwane z kontekstu zdania.
… Kupiłam sobie śliczną sukienkę. Ale co z tego. Fergus i tak nie pozwoli mi jej założyć. Ten cholerny kaptur chyba wrośnie...
… bardzo pracowicie. Dwa dni przed robotą. Zdobyłam plany budynku i potrzebne informacje....
… poty i konwulsyjne drgawki. Myślałam, że utopię się własnymi wymiocinami. Fergus jest zły. Powiedział, że już nigdy nie przystanie na żaden z moich głupich...

Przez cały czas przewijały się też szkice tego samego człowieka. Mężczyzny w okolicach czterdziestki, z twarzą ukrytą w kapturze. Podpisy mówiły: Fergus śpi, Fergus po ćwiczeniach, Fergus czyści broń... Fergus, Fergus, Fergus.

~ Taak. Rozjaśniło się, co?~ – pomyślał uśmiechając się ironicznie. Co do jednego miała niewątpliwie rację, Alto spojrzał na kobietę pożądliwie. Tajemnica za tajemnicą. Chyba to w niej na równi go pociągało. Nie mógł jej rozgryźć. Rozpuszczona jak dziadowski bicz, bałamutna, chorągiewka na wietrze. Żywiołowa, spontaniczna, nie przejmująca się niczym i nikim, a konwenansami i stereotypami już w szczególności. Inna… Zupełnie inna niż Carie.
Fergus. Kolejna historia. Działał na nią dobrze czy źle? Chyba dobrze i tu był problem, bo on nie nadawał się do ojcowania. Dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane… Uciekła od niego, czy będzie zawsze uciekać do niego, z powrotem?
Wolał nie przeciągać struny, i tak za długo już tu się zasiedział. Cisza zaraz się rozproszy. Delikatnie zdjął wisiorek, który dzięki temu, że Marie rzucała się w pościeli wysunął się trochę i ułatwił mu zadanie. Bardka spała jak kamień, chyba wykończyły ją te ostatnie dni.

Sekal – WULF TSATZKY

Wulf wziął od Alto papiery, pokazując jej, ale nie pozwalając wziąć do ręki.
- Nie jesteśmy samozwańcami, jak widać.
Przyglądał się jej ciekawie, najpierw próbując dojść do tego czy dziewczyna umie czytać. Przebiegła wzrokiem tekst, a potem skinęła głową rozwiewając wątpliwości kapłana co do jej edukacji:
- Czyli prawnik musi jeszcze potwierdzić wasze prawo własności...
- Oczywiście, dlatego na razie mamy nadzieję być waszymi gośćmi. Podobno ta okolica nie jest bezpieczna.

Uśmiechnął się, chowając dokumenty.
- Jeśli niewielkie bandy hobgoblinów albo dzikie zwierzęta stanowią poważny problem... to faktycznie - powiedziała patrząc mu wyzywająco prosto w oczy.
- Twardości nauczył cię ojciec czy przyszła z czasem? Zarówno hobgobliny jak i dzikie zwierzęta są na swoim terenie, co czyni ich przeciwnikiem niegodnym lekceważenia. Widziałem już jak ludzie padają pod ciosami maleńkich goblinów.
Wulf mówił w sposób przyjazny, z pewnym nawet rozbawieniem obserwując dziewczynę. Podsunął jej krzesło i strawę.
- Musicie być strudzeni, zima zapowiada się tu dość ostra.
- Urodziłam się tutaj i wychowałam i musiałam przetrwać praktycznie sama, bo rodzice zbyt byli zajęci dbaniem o zamek
- powiedziała siadając na krześle i nalewając sobie porcję gulaszu na talerz. Kosmo usiadł obok tak blisko dziewczyny jak tylko było to możliwe bez czynienia ich pozycji niewygodną i także nałożył sobie porcję.
- A twój towarzysz? Rozumiem, że ty i rodzice jesteście tu niejako... służbą. Skąd się jednak wzięli pozostali dwaj? Chyba, że jest was jeszcze więcej?
Zerknął na chłopaka o dziwnym imieniu i z mieczem u pasa.
- Potrafię odpowiadać za siebie - mężczyzna skrzywił się nieznacznie słysząc pytanie kapłana skierowane do Nelli.

Wulf się roześmiał, spodziewając się trochę takiej odpowiedzi i niejako ją prowokując. Bojowa postawa chłopaka go jednocześnie bawiła jak i drażniła. Spoważniał po chwili.
- Domyślam się, że umiesz. Aczkolwiek zastanawiam się, czy też jesteś objęty tą... dożywotnią służbą rodowi Kintal. Nie ma potrzeby się denerwować. Czysta ciekawość, zamek jest dość mocno na uboczu.
- W zeszłym roku nająłem się do pomocy przy naprawie murów
- rzucił spojrzenie na jedzącą obok dziewczynę - i postanowiłem zostać nieco dłużej.
Olbrzym skinął głową przyjmując to do wiadomości. To było oczywiste nawet dla niego. Zmienił temat, wracając wzrokiem do dziewczyny.
- Nie spotkaliście tu jakiś obcych w ostatnich dniach? Mamy pewność, że wyprzedzał nas przynajmniej jeden mężczyzna, zainteresowany naszymi poczynaniami.
Popatrzyli na siebie uważnie, a potem dziewczyna skinęła nieznacznie głową:
- Nie widzieliśmy nikogo - odpowiedziała mężczyzna - ale trafiliśmy na ślady konnego wokół zamku i przy wjeździe na most.
- Dobrze. Robert, sprawdzimy to jutro.

Ostatnie słowa skierował do tropiciela.
- A jak jest z bramą i innymi przejściami? Sprawne, zamykane na noc? My nie mieliśmy problemów z wjechaniem.
- Jest stalowa brona w głównej bramie. Spuszczamy ją na noc
- Wtrącił Peter - Brama zewnętrzna do budynku w którym mieszkamy też jest zamykana i solidna.
- Dobrze. Od tej pory należy uważać, ten, który za nami podąża, jest zdolny do wszystkiego, jak się zdaje. Pokażesz nam jutro włości, jakie należą do rodu Kintal? Chciałbym dokładnie poznać ich rozległość, konno i na własne oczy będzie najlepiej. Posiadacie może jakąś mapę?


Nelli uśmiechnęła się nieznacznie wyraźnie czymś rozbawiona:
- Chcesz objechać całe włości?
- Tak, chcę objechać całe, albo prawie całe włości. Wystarczy mi informacja, że dany las leży w ich zasięgu, ale chcę zobaczyć koniec tego zasięgu. Nie znam ich rozległości i jeśli to będzie zajmować więcej niż jeden dzień... cóż, nie mamy tu obecnie wiele do roboty. Jeśli macie mapę, poradzę sobie tylko z nią. Jeśli nie, mogę zapłacić za pomoc.
- Ziemie Kintal ciągną się kilka dni drogi konno na północ i zachód. To naprawdę spory teren, z czego spora część znajduje się w górach -
Dziewczyna spoważniała. - Tam lepiej bez powodu się nie zapuszczać.
- Mogę poprzestać na granicy gór, jeśli dalej mnie nie poprowadzisz. Tak czy inaczej, jeśli włości faktycznie do nas będą należeć, ostatecznie mam zamiar objechać je całe. Nie chcę się zapuszczać w niebezpieczne tereny, chociaż wspominałaś, że są tu ledwie niegroźne dzikie zwierzęta oraz małe grupki hobgoblinów.

Wyszczerzył się radośnie.
- Miałam na myśli okolice zamku. Nie rozmawialiśmy o górach! - Nelli zaperzyła się wyraźnie dając sprowokować.
- Góry i las, według mapy, są tuż obok. Dla mnie to okolica.
- Nie oddalamy się zbytnio od zamku. Wszystko czego nam trzeba jest w pobliżu, a droga do wioski w Wildborow bezpieczna. Zresztą musieliście się przekonać jeśli przybywacie z Implitur.
- No cóż, w takim razie spróbujcie mi narysować zakres tych włości na tej mapie.


Wyjął swoją mapę, którą kupił w Implitur. Była zbyt ogólna i nie sięgała za mocno na północ, ale musiała na razie wystarczyć. Podał ją oraz rysik staremu gospodarzowi, który narysował zamkniętą pętlę otaczającą naprawdę spory obszar terenu. Zawierała całe jezioro. Zielony las na północ i spory kawał górskiego pasma na zachodzie. Wulf podziękował, chowając mapę.
- Potrzebujecie teraz jakiś zapasów? Jedzenia? Prawdopodobnie przez ten czas odwiedzę także wioskę, o której wspominaliście.
- Mąka się kończy
- Peter popatrzył na niego niepewnie - ale pieniądze już tez się skończyły... myśleliśmy o wybraniu się tam po wizycie prawnika...
- Skoro i tak będę oprowadzać pana Wulfa po włościach zabiorę te skóry, które mam przygotowane. Na pewno uda je się wymienić ojcze
- Wtrąciła pośpiesznie tropicielka.
- Ja też się wybiorę - powiedział Kosmo patrząc stanowczo na kapłana, który skinął poważnie, ale tak na prawdę zastanawiał się już, jak sprowokować chłopaka do tego, by pokazał swoją przydatność, zaangażowanie oraz odwagę. Bo ktoś, kto siedzi tu dla dziewczyny mógł ostatecznie okazać się groźny, zwłaszcza, że Nelli wyraźnie jego uczuć nie odwzajemniała. Gdy będą właścicielami, na pewno swoich ludzi będą selekcjonować i chociaż dla Wulfa było oczywiste, że tutejsi "zarządcy" zostaną całą rodziną, także z opóźnionym chłopakiem, to już Kosmo do grupy się nie wliczał. Najpierw będzie musiał trochę udowodnić.

Podobnie jak Bran miał ochotę zwiedzić zamek dokładniej, ale przełożenie tego na następny ranek nie robiło wielkiej różnicy. Po spożyciu posiłku podziękował więc i wrócił do stajni, gdzie wciąż czekały na niego zwierzęta, które trzeba było rozsiodłać, przeczesać i sprawdzić czy nie nabawiły się jakiś urazów. Jak co dzień, praca prosta i całkiem przyjemna, zwłaszcza, gdy umilała ją kolejna dość zabawna rozmowa z Marie, której chęć robienia wszystkiego i robienia tego najlepiej jednocześnie nie malała nawet na chwilę. Nakarmił swojego wierzchowca i rozsiodłał wszystkie te, o których ich właściciele zapomnieli, pochłonięci zamkiem i spotkanymi tu ludźmi. Nakarmił także Atosa, któremu jednak musiał przynieść coś z ludzkiej kuchni, a bydlak wcale mało nie jadł. Wciąż jednak pozostało im całkiem sporo podróżnych racji, zarówno tych dla nich samych jak i tych dla zwierząt. Nie będą musieli zbytnio wykorzystywać swoich gospodarzy, którzy mieli już za niecałe dwa dekadni stać się ich podwładnymi. Było to trochę ironiczne, ale Wulf pozostawał na takim postawieniu sprawy. Bran rządzić się zaczynał zdecydowanie za szybko. To, że stał tu zamek, wcale nie oznaczało, że przybędzie prawnik... a nawet jeśli przybędzie... Olbrzym zaklął cicho, notując sobie w pamięci kolejne pytania do gospodarzy. Przecież ten, który ich wyraźnie prześladował, także mógł wiedzieć o prawniku i przechwycić dokumenty, które tamten wiózł! Trzeba było temu zaradzić, na szczęście wciąż było sporo czasu.

Dopiero po załatwieniu tych prozaicznych spraw, udał się do komnaty, którą sobie wybrał. Mimo, że była najmniejszą ze wszystkich dostępnych w głównym budynku zamkowych zabudowań, to jej wielkość trochę przerażała przyzwyczajonego do małych cel klasztoru lub karczemnych pokoi Wulfa. Wyposażenie było stare, ale ktoś mimo wszystko o nie dbał, podobnie jak o czystość czy nową pościel. Aż dziwne, że przez sto pięćdziesiąt lat, ktoś bez przerwy przejmował się czymś takim jak zdatne do użytku łoże! Nawet stojące w korytarzach zbroje, czy wiszące wszędzie elementy uzbrojenia były w większości w stanie do użytku. Wymagały ledwie trochę ostrzenia.
Położył na ziemi swój tobół, powoli zdejmując z siebie elementy uzbrojenia. Musiał przyznać, że Bran miał zdecydowanie łatwiej, posiadając swojego własnego giermka. On będzie musiał korzystać z usług służących, o ile tych kiedykolwiek będzie miał. A na razie męczył się sam, odkładając na ziemię kolejne elementy zbroi, której przecież nawet całkiem na siebie nie włożył. Wieczorny rytuał, podobnie jak ćwiczenia, o których zapomniał tego dnia. Dobrze, że w tej ekscytacji pamiętał przynajmniej o krótkich modlitwach do Pana Bitew.

Dopiero, gdy pozostał tylko w spodniach i lnianej koszuli, wziął się za rozpalanie ognia w sporym kominku, który jednak nie dorównywał tym w głównej sali na parterze. Ogień dawał jednakże taki sam i dość szybko komnatę zaczęło wypełniać przyjemne ciepło. Wtedy też wziął się za dokładniejsze oglądanie zawartości komnaty, podchodząc do ustawionych przy ścianie dwóch skrzyń. Jedna rozpadła się praktycznie w proch, gdy tylko dotknął jej palcem. Mruknął niezadowolony, znacznie ostrożniej podchodząc do drugiej. Ta otworzyła się już bez problemu, z cichym skrzypieniem starych zawiasów, ale nie zawierała nic szczególnego - kolejne sztuki oręża, w przeróżnym stanie. W dużej mierze wciąż mogły się przydać na dozbrojenie przyszłego garnizonu Elandone.
Gdy już wszystko przejrzał, jego wzrok spoczął wreszcie na zawieszonej na ścianie tarczy z herbem rodu Kintal oraz dwóm skrzyżowanym mieczom. Takich ozdób było w zamku sporo, dlatego trochę mu zabrało zorientowanie się, że ta tutaj nie jest taka zwyczajna. Miecze, owszem, nie różniły się od innych, ale za to tarcza... lśniła delikatnie, a na jej powierzchni nie było śladu brudu czy jakiejkolwiek oznaki starości. Wulf zdjął ją ze ściany i obejrzał dokładnie, dochodząc do wniosku, że musi zanieść ją Megarze.

Karenira – SHANNON ASHBURY


Shannon z początku obserwowała podróżnych z bezpiecznej odległości pierwszego piętra, kiedy jednak usadowili się w głównym holu przemknęła niezauważona na dół i przycupnęła sobie na jednym z licznych w sali krzeseł. Na wszelki wypadek wciąż jednak zachowując pewien dystans. Przyglądała się gromadzie z ciekawością, która wybuchła z jeszcze większą siłą po pierwszych słowach rycerza. Spadkobiercy. Przynajmniej rzekomi. Po stu pięćdziesięciu latach wreszcie pojawili się spadkobiercy. Źródło jej jedynej zazdrości. Obcy, znienawidzeni, niechciani i wreszcie wyczekiwani z utęsknieniem niemal i ustawiczną troską. Z trudem opanowała okrzyk zdumienia, w ostatniej chwili powstrzymując się przed zdradzeniem. Postanowienie, by towarzyszyć przyjezdnym na każdym kroku podczas pobytu na zamku nabrało jeszcze większej wagi. Elandone nareszcie mogło mieć pana. Shannon skrzywiła się ogarniając spojrzeniem wielkopańską postawę rycerza. Nie podobał jej się ani jego władczy ton, ani natarczywe pytania o majątek zamku. Nadzieja, obudzona wcześniej w jej sercu przygasła, przysłonięta przez zgoła inne odczucia. Zacisnęła drobne dłonie nie mogąc znaleźć ujścia dla frustracji. Pewny siebie głos rozchodził się po sali, odbijał od ścian i wracał do niej wywołując urazę. Pomimo skrytych marzeń i cierpliwej nadziei Shannon czuła się jedyną panią na Elandone. Pogodzenie się z nową sytuacją, zakładając oczywiście, że nie byli sprytnymi kłamcami, mogło nie być tak łatwe jak myślała. Nigdy wcześniej nie brała tego pod uwagę. Zdecydowana zawsze chronić zamek przed najeźdźcami, nigdy nie pomyślała, że oddanie go we właściwe ręce może być dla niej równie bolesne co uciążliwa i z góry przegrana walka z czasem.

O wiele bardziej niż rycerz spodobała jej się kobieta z żywym zainteresowaniem i namaszczeniem dotykająca każdej z rzeczy. Ktoś taki, myślała obserwując jej poczynania, ktoś taki mógłby pokochać ten dom. Kogoś takiego właśnie wypatrywała przez te wszystkie lata. Potem kobieta zaczęła śpiewać. Delikatnym głosem. Pięknie. Zniewalając poszarzałe kamienie i przyblakłe gobeliny. Na czas pieśni, na krótką, ulotną chwilę prawdziwie obejmując zamek w posiadanie. I nie tylko prastare mury odpowiedziały z miejsca obdarzając bardkę wdzięcznością. Wsłuchując się w słowa i zatracając w melodii Shannon płakała. Metaforycznie. Skołowana doszczętnie wycofała się z komnaty. Z przyzwyczajenia, a może z dziwnej potrzeby, bo nawet niewidziana potrzebowała pozbierać się w samotności.

Dobre wrażenie minęło szybciej niż mogłaby się spodziewać. Po części rozumiała ciekawość, jaka kazała przyjezdnym grzebać przy drzwiach zamkniętej komnaty, znacznie bardziej jednak cała sprawa martwiła ją i gniewała. Minął dopiero jeden dzień, a oni już próbowali swoją obecnością wślizgnąć się w najbardziej intymne aspekty jej życia. Planowanie jak się przed tym uchronić siłą rzeczy dostarczyło jej rozrywki i zajęcia. Nie byłaby sobą, gdyby nie usiłowała w najbliższych dniach odwdzięczyć się im z nawiązką. Ponury uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nie byłaby sobą, gdyby nie chciała ich sprawdzić. Choć od kapłana, póki co planowała trzymać się z daleka. Dla spokoju ducha, jak powtarzała sobie z ironicznym grymasem.

Bardka w swoim poetyckim uniesieniu miała rację większą nawet niż sądziła. Czasy nieprzerwanego snu odchodziły w niepamięć. Shannon odkryła to towarzysząc jednemu z obcych w nocnych wędrówkach. Niesłychanie cichych i zaskakujących nawet dla niej. O dziwo, wiedza o podobnych zajściach przyprawiła ją o dobry humor. We wszystkim koniec końców widziała własny cel. Kusiło ją, żeby obudzić kobietę, do której pokoju się zakradł ostatecznie jednak postanowiła zatrzymać to na inną okazję. Miała czas. W jej przypadku to określenie było czymś więcej niż pustymi słowami. Pomimo niecodziennej sytuacji rozumiała dobrze, że zmiany, nawet jeśli nadejdą, to przecież nie od razu. Ci tutaj musieli jeszcze potwierdzić swoje prawa do spadku. Nadchodzące dni ujawnią czy okażą się godni jej dziedzictwa. Być może, choć wzbraniała się wybiegać myślami tak daleko, w znowu kwitnącym Elandone, nauczy się być szczęśliwą. Do przyjazdu prawnika musiała wymyślić jedynie jak utrzymać ich ciekawskie ręce z dala od własnego zacisza. To z kolei nie powinno być, aż tak wielkim problemem. Przynajmniej wiedziała już, na którą dwójkę powinna uważać. Miała tylko nadzieję, że pozostali nie zaskoczą jej równie mocno.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Już po dotknięciu zimnego kamienia czuła więź i moc, jaka wypływa z tej budowli. Była pewna, że inni nie zauważali takich rzeczy, ale Elandone przecież śpiewało! Śpiewało do nich, dla nich a może wręcz przeciwnie, tego stwierdzić się nie dało. Zamek był jednak piękny i mogła zrozumieć nawet pojęcie miłości od pierwszego wejrzenia, w której specjalizowała się bardziej Marie. Czarodziejka zeskoczyła ze swojej klaczy, poświęcając zwierzęciu tylko tyle uwagi, ile wymagało przywiązanie jej do jednego z boksów w stajni. Nawet odnalezienie żywych mieszkańców nie odciągnęło ją od spaceru wzdłuż muru, od przesuwania po nim palcami, od badania każdego zadrapania i każdego odłupanego fragmentu, które czuła głęboko w sobie. Takie miejsca zawsze na nią działały, to właśnie przez to tak długo pozostawała w Ravenrock. Nie dla ludzi, a dla samego ponurego zamczyska. Każde miało swoją historię, a tą można było wyciągnąć z jego trzewi. Nie musiała nawet używać do tego magii! Robert musiał odczuwać podobną więź z naturą, ciekawe czy broń przemawiała do Wulfa? Roziskrzone oczy Megary omiatały wszystko, nawet wtedy, gdy znaleźli się już w głównej sali. Nie za dużo zapamiętała z toczących się tam rozmów, ani nawet ze smaku potrawy, po zjedzeniu której zmusiła się, by wrócić do rzeczywistości i chociaż podziękować. Jedyne słowa wypowiedziane od czasu przekroczenia bramy. Pewnie nie działałoby to tak mocno, gdyby nie świadomość, że niedługo to może być jej miejsce, takie, którego szukała od tak dawna!

Nie wiedziała co sprawiło, że wybrala tę a nie inną komnatę. Może to podświadomość ją tu skierowała? Pomieszczenie to nie różniło się zbytnio od kilku innych, za to na tym samym piętrze znajdował się zamknięty pokój, jak i Wulf. Do tego ostatniego nie do końca przyznawała się nawet przed samą sobą, zresztą nawet metodą eliminacji, olbrzym wypadał najlepiej. Pewnie, nie był tak wesoły i żwawy jak Mysz, co zresztą w sprawie mieszkania obok, róznież stawało się plusem.
Komnata była nieco większa od tej, którą oficjalnie miała w Ravenrock, sprawiała za to znacznie lepsze, milsze wrażenie. Mimo zimna, któremu szybko próbowała zaradzić, rozpalając ogień w dużym, wciąż ładnym kominku. Upływ lat niewiele zaszkodził całemu Elandone, Megara była też pełna podziwu dla tych wszystkich pokoleń ludzi, którzy zarządzali tym miejscem, mimo, że tak na prawdę nie musieli. Nikt inny tu nie mieszkał, dawno już musieli także stracić wszelką nadzieję na zmianę tego stanu. A mimo to nie było zbyt wiele kurzu, a dość świeżo zaścielone łóżko jeszcze szerzej otwierało i tak już zdziwione oczy.

Gdy ogień już płonął, Meg, sama nie wiedząc czemu, postanowiła wypowiedzieć inkantę, przymykając oczy. Proste zaklęcie, którego magowie uczą się zaraz na początku swojej drogi ku potędze. Delikatne nici magii rozpływały się z każdą chwilą koncentracji, rozchodząc się najpierw po pomieszczeniu, a potem przenikając dalej, we wszystkich kierunkach. Była ciekawa, czy coś znajdzie, ale nie sądziła, że nastąpi to tak szybko i będzie tak silne. Zignorowała wszystkie pomniejsze ośrodki, które wyczuwała i skupiła się tylko na największym, powoli kierując tam swoje kroki. Daleko nie zaszła, tylko do drzwi tajemniczej, zamkniętej komanty. Uśmiech, który pojawił się na wargach czarodziejki mówił wyraźnie, że tego właśnie należało się spodziewać. Przypatrywała się przez chwilę solidnym drzwiom, ostatecznie postanowiwszy uszanować prośbę o nie wchodzenie do środka. Będzie na to czas po tym, jak oficjalnie staną się właścicielami. Ale nie mogła tego również w ten sposób zostawić, coś co było w środku wcale nie musiało być dobre i przyjaźnie nastawione. W końcu przez tyle lat nikt nie zawitał tutaj na dłużej! Zbliżyła się do zamku, rysując wokół niego palcem, zostawiającym za sobą czarną, błyszczącą smugę. Runa nie znaczyła wiele dla innych, ale wszystko dla niej. To był jej znak, który szybko wyblakł i zniknął, kryjąc się przed wszystkimi zwyczajnymi spojrzeniami. Splotła jeszcze jedno zaklęcie. Nie chcieli przecież, by to silne źródło magii opuściło swoje miejsce bez ich wiedzy.

Wróciła do swojej komnaty, bliżej przyglądając się skrzyniom umieszczonym pod jedną ze ścian. Otworzyła je z lekkim zaciekawieniem, które szybko przerodziło się w głośne westchnięcie pełne ekscytacji. Jedna z nich była pusta, ale dwie pozostałe utwierdziły ją w przekonaniu, że doskonale wybrała komnatę! Wcześniej również musiała należeć do jakiejś kobiety, w drugiej ze skrzyń były bowiem suknie i kobiece dodatki, może niezbyt modne, ale z pięknych materiałów i zdobione, pantofelki, haftowane pasy i nakrycia głowy. W trzeciej, zdecydowanie najmniejszej ze wszystkich, kryło się prawdziwe, niepowtarzalne bogactwo. Megara wyciągała po kolei niewielkie kryształowe lusterko, grzebień z kości słoniowej, 2 kolie z pasującymi do nich kolczykami, sznur czarnych pereł, kilka pierścionków i delikatny diadem. Ułożyła to wszystko na miękkim łożu, podziwiając niezwykłą kolejkcę. Aż dziw, że nikt nigdy się na nią nie połasił! Przymierzała wszystko po kolei, zaczynając od tych najmniejszych drobiazgów i przeglądając się za każdym razem w lusterku. Rozczesała włosy, co przyszło jej nadspodziewanie łatwo i spięła je spinkami, bliżej przyglądając się grzebieniowi. Ktoś zadał sobie trud, by nasączyć go magią!
Była właśnie na etapie przymierzania niezwykle długiej, granatowej sukni, gdy rozległo się pukanie do drzwi.


Zaskoczona podeszła i otworzyła, zdziwionym spojrzeniem witając Wulfa, który trzymał w swojej wielkiej łapie jakąś tarczę z tutejszym herbem. Zapomniała przez to wszystko o sukni i dopiero wielkie oczy olbrzyma i uśmiech na jego twarzy spowodował, że zarumieniła się i spuściła wzrok, tak jakby była tu czemuś winna.
- Znalazłam w skrzyniach... dobrze się trzyma prawda?
Kapłan roześmiał się, ale nie darował sobie dokładnych oględzin stroju.
- Dobrze wyglądasz, chociaż wolę, gdy rozpuszczasz włosy.
Chrząknęła i wpuściła go do środka.
- Jak sądzę, ty znalazłeś tarczę? Przyjrzę się jej... za jakiś czas.
Wulf nie wchodził za daleko do komnaty, szanując prywatność kobiety. Nie mógł jednak nie zauważyć tego co leżało na łóżku. Z pewnym rozbawieniem oparł tarczę o ścianę, wskazując na fatałaszki.
- Dziękuję. Ciekawe, że udało się nam trafić na odpowiednie pomieszczenia. Poza tą tarczą mógłbym uzbroić także przynajmniej pół drużyny.
Megara obróciła się, by olbrzym dokładniej przyjrzał się sukni i mrugnęła do niego.
- Szkoda, że na razie to wszystko nie jest nasze... tak na prawdę. Nie powinniśmy się tak rządzić, póki nie podpiszemy dokumentów... Szkoda mi trochę tych ludzi, żyjących za marne grosze, chociaż wystarczyło pójść na górę, by wyjąć ze skrzyń takie bogactwo...
- Z drugiej strony, marnować takie przedmioty jak ta tarcza do tego, by wysiały na ścianie? To świętokradztwo.

Megara ze śmiechem podniosła lusterko i wycelowała je w kapłana.
- Ciekawe skąd u tutejszych władców takie bogactwo. Musiało się tu kryć coś poza zwyczajnymi rybami w jeziorze i drewnie w lesie. Ciekawe czy mają tu gdzieś wykaz przychodów. Ten zamek jest wspaniały!
Czasem miała wrażenie, że do głosu dochodziło małe dziecko, którego pozbawiono większości dziecięcych radości stanowczo zbyt wcześnie. Teraz spoważniała po chwili.
- Odkryłam, że w komnacie, do której zabroniono nam wchodzić, znajduje się silne źródło magii. Gdy... będzie próbowało wyjść lub zostać wyniesione drzwiami, dowiem się o tym. Uważam, że powinniśmy jeszcze przez te siedemnaście dni przynajmniej uszanować tę prywatność.
Wulf krótko skinął głową, wyglądając na korytarz, by zerknąć na zamknięte drzwi.
- Masz rację. Dobra robota.
Uśmiechnął się do niej i przez chwilę wyglądał jakby chciał zrobić coś jeszcze, ale ostatecznie skłonił się lekko.
- Dobranoc, jutro czeka nas dużo zwiedzania.
Popatrzyła mu w oczy, a potem dygnęła, łapiąc palcami za suknię i chichocząc.
- Dobranoc.

IMG]http://img716.imageshack.us/img716/3893/moneta.png[/IMG] Sayane – ROBERT VALSTROM

Posiłek minął w atmosferze niesprzyjającej dobremu trawieniu; przynajmniej trawieniu Roberta. Miał poczucie, że wszedł w zabłoconych buciorach do cudzego domu i w cudze życie. Co z tego, że ów dom należał im się na mocy jakiegoś dziwacznego spadku? Czym był ich zwitek pergaminu wobec wytężonej pracy i miłości, jaką rodzina Raine otaczała to zrujnowane zamczysko, niepomna faktu, że rodzina, u której zatrudnili się ich przodkowie wymarła dekady temu? Czy słowo "służba", jakim ich funkcję opisał Peter - z dumą wynikającą z faktu solidnej pracy, która zapewniała im zatrudnienie - usprawiedliwiało wyniosłe, władcze zachowanie Brana, od którego Roberta aż mdliło? Co prawda Wulf spróbował załagodzić nieco sprawę, jednak rezerwa w oczach młodych pozostała. Szkoda. Mimo to rozbawiło go nieco, iż kapłan niemal w pierwszych słowach zaczął sprawdzać przydatność bojową mieszkańców. Co do towarzystwa hobgoblinów... cóż, nie ma róży bez kolców, zaś lepsze takie potwory niż bandyci - zazwyczaj oczywiście.

- Nie spotkaliście tu jakiś obcych w ostatnich dniach? - indagował tymczasem Wulf.
- Nie widzieliśmy nikogo - odpowiedziała Kosmo - ale trafiliśmy na ślady konnego wokół zamku i przy wjeździe na most.
- Dobrze. Robert, sprawdzimy to jutro.
- Dzisiaj
- zaoponował Robert. - Przy takiej ulewie do jutra po śladach nie pozostanie nic wartego uwagi. Im szybciej tym lepiej. Nie gniewaj się, panno Nelli - zwrócił się do tropicielki. - To nie tak, że nie ufamy Twoim zdolnościom. Po prostu od Marsember ktoś nas śledzi i bruździ, chcemy więc naocznie sprawdzić każdy trop mogący rozjaśnić nam sprawę. Oczywiście mam nadzieję, że mimo ulewy będziesz nam pomóc.
Dziewczyna skinęła głową na znak zgody i rozmowa potoczyła się dalej. Choć potem znów nieznacznie skrzywił się na słowa "objazd włości". Z drugiej strony sam przecież miał na to ochotę i zamierzał poprosić Nelli... może nie o objazd, ale przynajmniej możliwość towarzyszenia w polowaniach. Ale wyprawa do miasta nie była złym pomysłem, chociaż nie miał zamiaru w niej uczestniczyć. Po obiedzie podszedł do dziewczyny, by zaproponować pomoc w zaopatrywaniu kuchni w dziczyznę.
Niemniej jednak wstyd i poczucie winy walczyły w nim z radością i podnieceniem wywołanym posiadaniem choćby fragmentu tak wspaniałej, odludnej okolicy. W takich warunkach nawet piękna pieśń Marie nie wzbudziła jego zwyczajowego zachwytu.

Po obiedzie Irma oprowadziła ich po zamku. W holu, przy klatce chodowej, stały zbroje, na ścianach wisiały fragmenty rynsztunku tarcze, miecze i kusze - wszystko doskonale wykonane i utrzymane; podobnie zresztą jak pozostałe pomieszczenia i przedmioty. Widać było, że obecna - jak by nie było - gospodyni zamku wywiązuje się ze swoich obowiązków w sposób bardziej niż zadowalający; zwłaszcza jak na osobę w jej wieku. Rynsztunek niespecjalnie go zainteresował; podobnie jak zamknięta komnata. Póki nie mieli w ręce aktu własności nie chciał się rządzić w zamku... choć nie mógł nic poradzić na marzenia i plany, które przemykały mu przez głowę. Tyle można by tu zrobić...

Zaskakując samego siebie Robert zażyczył sobie pokoju na najwyższym piętrze, mając nadzieję na trochę spokoju. Co prawda Marie zaklepała sobie przestronną komnatę obok, jednak mężczyzna nie wierzył, że bardka wytrzyma tak daleko od ludzi i nie martwił się hałaśliwym towarzystwem. Poza tym wieża po drugiej stronie korytarza zapewne świetnie będzie się nadawała dla Yocelyn - o ile ta zechce mieszkać w zamku a nie w lesie. Póki co kruczyca latała wokół zamku, na swój sposób zwiedzając włości. Robert czuł, że ptaszysko jest szczęśliwe nawet mimo deszczu i zapewne nie będzie miało problemu z uwiciem gniazda w wieży - zwłaszcza, jeśli znajdzie tam pełno myszy.

Na razie jednak trzeba było wybrać się na zwiad, póki mrok nie spowił murów zamku. Rzecz jasna Alto był bardziej niż ciekaw śladów wokół murów, toteż wkrótce niewielka grupka przedzierała się w stronę bramy przez zacinający deszcz i zimny wiatr.

- Ktoś wyraźnie objeżdżał zamek, jak gdyby chciał obejrzeć go sobie ze wszystkich stron - mówiła tropicielka, wskazując na ślady. Te wokół bramy zamazali sami, lecz dalsze były w miarę wyraźne. - W jednym miejscu zsiadł z konia i kopał w ziemi.
- Wykopywał raczej
- uściślił Kosmo, pokazując dziurę w zacienionym miejscu pod zewnętrzną wschodnią sciana głównego donzonu.
- Całkiem spora ta dziura - zauważył Robert. Dziura długa na dwie stopy, szeroka na jedną i głęboka na dwie była już trochę zasypana; niemniej jednak i on zaczął grzebać w ziemi. - Spójrzcie - wskazał na miejscowe wgłębienia. - Wygląda na ślady po okuciach skrzyni. Obawiam się, że nasz tajemniczy gość zostawił sobie tu bagaże; wygląda, że dokładnie wiedział gdzie szukać. Bo jak na skrzynię pełną skarbów dół jest trochę za płytki - spróbował zażartować, ale zaraz spoważniał. - Czy coś takiego zdarzyło się już kiedyś?
- Nie...
- Nelli pokręciła głową - Przynajmniej ja nigdy nie widziałam czegoś takiego.
- Nie miewacie żadnych gości? Zagubionych podróżnych? Bandytów?
- Bardzo rzadko, tu nie ma szlaku żadnego. Kupcy, robotnicy zamówieni, czasami jakiś wędrowiec... Nikt jednak nie interesował się okolicą.



Robert nie miał więcej pytań. Nie podobało mu się to, co zobaczył. Powiedział o kapturze, jednak - zgodnie ze słowami Alto - kaptur ścigał Paperbacka jeszcze przed sprawą ze spadkiem, toteż nie miał powodu przechowywać tutaj czegokolwiek. Gdy ruszyli w stronę stajni, Robert podzielił się swoimi wątpliwościami z Alto, potem zaś z zastanym w stajni Wulfem.
- Obawiam się, że ostatni ze spadkobierców mógł maczać w tym palce. Z pewnością wie, jaki los spotkał "jego" dziedzinę i może próbować działać właśnie tu. Ten... - Robert przeszukał pamięć - Grief of Blank jest spokrewniony z Fortunatą i z pewnością ma większe prawa do dziedziny niż my. Uważam, że powinniśmy powiedzieć o nim Rainom nim sami się dowiedzą. Pokrewieństwo krwi z pewnością więcej znaczy dla nich niż testament, a zatajając fakt istnienia potomka Kintalów możemy wyjść w ich oczach na uzurpatorów.
Wulf pokręcił głową, ale nie w odmowie a w pewnym braku zrozumienia dla upartości człowieka, który zostawiał ślady w okolicy.
- Powiemy im, ale za jakiś czas. Zastanawiam się, jak rozwinie się ta sytuacja. Tak na prawdę nie wiemy kim jest człowiek, który zostawił w okolicy swoje rzeczy. Możemy się tylko domyślać. Chyba powinniśmy też trzymać się razem, dotychczasowi mieszkańcy zamku raczej nie mają się czego obawiać. Jeśli zaś nas by wyeliminował, wtedy spadek przechodzi na tego krewnego. Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż byśmy tego chcieli.

Robertowi nie podobała się idea okłamywania Rainów, z drugiej strony jednak obawiał się jak zareagują na taką informację. Póki co zajął się więc końmi.

Stajnia, w której stały ich konie byłą pusta; przegrody waliły się, a siana nie było nawet dla myszy. Jednak Nelli mówiła, iż mają konie, idąc za węchem Robert odkrył więc drugą stajnię, dostępną od zewnętrza murów. W dobrze utrzymanych boksach stały dwa porządne, zadbane konie: wałach i gniada klacz. Niestety reszta boksów była w opłakanym stanie. Co jednak zainteresowało drwala bardziej to fakt, że miały w żłobach pełno siana, a nieopodal piętrzyły się kusząco pachnące bele suszonej trawy, z pewnością zgromadzonej przez mieszkańców zamku. Gdyby naprawić przegrody powinny były się tu zmieścić wszystkie konie. Robert miał szczerą ochotę zająć się tym rano, póki co jednak odnalazł Nelli by poprosić ją o pozwolenie odkupienia beli siana dla ich koni. Na szczęście dziewczyna nie miała nic przeciwko, wkrótce więc wszystkie wierzchowce przeżuwały aż miło.

***

W drodze do swojej komnaty Robert natknął się na przemierzającego korytarz Petera, zapytał więc o coś, co nurtowało go od początku tej awantury ze spadkiem.
- Jak to się stało, mości Peterze, że ród Kintalów opuścił zamek?
- To smutna historia.
- odparł starzec, przysiadając na jakimś zydlu. - Ostatni Lord, zamieszkujący zamek miał tylko jedną córkę, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach w przeddzień swojego ślubu. Na mocy jego testamentu wszystko odziedziczyła daleka krewna mieszkająca w Cormyrze. Nikt z tamtej gałęzi rodu nie pojawił się na ziemiach Kintal ani razu.
Ojciec i dziad opowiadali, że kiedyś w koło były pola uprawne - ziemie tu są żyzne. W górach działały jakieś kopalnie, a solone ryby z jeziora sprzedawano na rynkach Damarii i północnego Implitur. Potem nastąpiły lata klęsk. Ryby w dziwny sposób wyginęły, kopalnie zawaliły się, a pola spłonęły kilka razy z rzędu. Ludzie stwierdzili, ze ta ziemia jest przeklęta i odeszli. Nie było na miejscu pana, który mógłby temu zaradzić.
- To wydarzyło się już po śmierci owej dziedziczki? A co z lordem?
- On też wtedy zginął - podobno się zabił skacząc z wieży na czwartym piętrze. Mój dziad utrzymywał, ze ktoś go zepchnął, ale nie znaleziono śladów, a wieża, z której skoczył była zamknięta od środka.
- Zepchnięty mówisz... Miał jakichś wrogów? To chyba norma w szlacheckich rodach?
- Nie wiem. Oficjalnych na pewno nie, a o osobistych niesnaskach między lordami dziad nic nie wspominał.
~ Tyle dobrze, że takie nadgraniczne ziemie nie były nękane przez najazdy ~
pomyślał Robert, po czym spytał: Czy są jakieś księgi, dzięki którym moglibyśmy rozeznać się w historii zamku i jego zarządzaniu?
Peter pokręcił tylko głową:
- O ile wiem to nic się nie zachowało; posiadam jednak moje własne zapiski; dwadzieścia pięć lat je już prowadzę, co do miedziaka! - oświadczył pewnie. Robert podziękował i pożyczył zarządcy dobrej nocy, dodając na odchodnym: Jeśli będziecie potrzebować jakiejś ciesielskiej roboty to dajcie znać. Pod Marsember mam duży warsztat i tartak, znam się więc na takiej robocie.

Dopiero gdy dotarł do swojej komnaty i zasunął zasuwę poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Szybko rozpalił ogień, ciesząc się w duchu że jego nowe mieszkanie nie jest tak olbrzymie jak Brana czy Marie - przyzwyczajony do ciepła wyłożonego drewnem domu nie mógł sobie wyobrazić ogrzania w zimie tych grubych murów. Powiódł ręką po ścianie zastanawiając się, czy by nie położyć tu boazerii, po czym zaśmiał się sam do siebie. Alto miał rację, już zaczynają zachowywać się jak gospodarze. Powiódł wzrokiem po wyposażeniu: przykryte draperiami łóżko, 2 skrzynie, 2 fotele i niewielki stolik niemal ginęły w ogromie pomieszczenia, a nadgryziony przez mole dywan ledwie okrywał podłogę. ~ Trzeba będzie wyprawić jakieś skóry na zimę by nie ciągnęło od kamieni ~ drwal złapał się na tym, że znów zaczyna układać sobie tu życie. Podszedł do skrzyń; do pustej wrzucił swoje rzeczy, w drugiej zaś - ku swemu zdumieniu - znalazł stos ksiąg, choć większość w opłakanym stanie. Dwie wierzchnie były jednak całkiem zdatne do użytku. Robert odłożył dla Megary tą, która w jego oczach wyglądała na magiczną i usiadłszy w fotelu zaczął przeglądać drugą. Nie znał języka, w jakim była napisana, jednak jego wzrok przykuła mnogość ilustracji: rycerze, zamki, scenki rodzajowe, herby... Wolumin wyglądał na zbiór opowiadań, a dzięki temu iż wykonany był z pergaminu a nie z modnego obecne, nietrwałego papieru zachował się idealnie. Tropiciel pomyślał, że gospodarze z pewnością będą umieli go odczytać i była to jego ostatnia myśl zanim zapadł w sen.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 26-08-2010, 23:47   #84
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 13

Eleanor – MG – DESTYNY


Irma podeszła do Petera i usiadła obok niego na ławie w kuchni jak co wieczór i przez chwile wpatrywali się razem w płonący na kominku ogień. Siadywali tak od trzydziestu lat, czyli od dnia w którym została jego żoną. Ta chwila oddechu po codziennej krzątaninie i cicha rozmowa z człowiekiem, którego pokochała od pierwszego wejrzenia i nadal tak samo niezmiennie darzyła gorącym uczuciem, dawała jej poczucie, że decyzja o życiu w zapomnianym przez wszystkich zamku na bezludziu była jedyną słuszną jaka mogła podjąć:
- Ta drobna dziewczyna, tak pięknie grająca na lutni bardzo się interesowała pokojem lady Shannon. Powiedziałam jej, ze nie mam do niego klucza, ale nie sądzę by mi uwierzyła...
- Nigdy nie potrafiłaś kłamać
– Peter otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie – Nie martw się tym. Lady Kintal sobie poradzi. Poza tym nawet gdyby weszli do tamtego pokoju... - Wzruszył ramionami – Niedługo będą tu panami. Ich prawem będzie wchodzić wszędzie.
- Lady Shannon to się nie spodoba...


Peter Raine nie skomentował. Nadchodziły zmiany. Takie przeczucie dręczyło go od jakiegoś czasu, wolał jednak nie martwić żony swoimi obawami. Czas pokaże czy będą to zmiany na lepsze czy na gorsze...
Za to Irma lubiła na głos wypowiadać swoje myśli.
- Co z nami będzie Pet? Myślisz, że pozwolą nam zostać? - W w jej głosie słychać było niepewność i lęk.
- Chyba nie mają powodu by nas wyrzucać, ale kto wie... nic nie poradzimy na to jaką decyzje podejmą.
- A Toni... był dzisiaj taki zagubiony. Martwię się o niego.

Pocałował ją w czoło:
- Zamartwianie się na zapas niczego nie zmieni Irmo. Jutro obiecałem oprowadzić ich po zamku. Będziemy robić to co dotychczas. Wypełniać nasze obowiązki wobec Elandone. Czas pokaże co będzie dalej.
- Och Peter... Nie umiem sobie wyobrazić innego życia.

Przytulił zmartwioną kobietę mocniej i pogłaskał po głowie:
- Cokolwiek się stanie mamy siebie nawzajem. Mamy Nelli i Toniego. Zobaczysz kochana, wszystko będzie dobrze.
Ciepło ognia grzało zmęczone kości, a jego tańczące płomienie działały tak kojąco.

***

Pierwszy poranek w zamku rozpoczął się pochmurnie, ale przynajmniej nie padało, więc zaplanowane na ten dzień zwiedzanie budynków i okolicy mogło się odbyć bez większych utrudnień.
Mysz obudziła się wcześnie, bowiem wieczorem nie zasłoniła kotar łoża i wchodzące do jej pokoju przez wschodnie okno poranne promienie obudziły ją z pierwszego od dłuższego czasu spokojnego snu. Żadne majaki nie nawiedziły jej tej nocy. Czuła się cudownie wypoczęta i podniecona nowym dniem, zamkiem i spowijająca go tajemnicą zamkniętego pokoju. Już miała biec do Alto, by ponownie namawiać go do jego otwarcia gdy spojrzenie dziewczyny padło na kominek, a w zasadzie na rozświetlony blaskiem słońca napis przed nim. Podeszła bliżej i przez chwilę ze zdziwieniem wpatrywała się w usypane z popiołu litery i napis w języku handlowym: "Strzeż się drzwi". Szybko doszła do wniosku, że to głupi dowcip Alto, tym bardziej że stwierdziła brak wisiorka z kości słoniowej, który dostała od niego. Po za tym rozmawiała o nim tylko z łotrzykiem i Irmą, a stara kobieta nie wyglądała raczej na osobę zakradającą się nocą do cudzych pokoi i rozsypującą popiół po podłodze.

Szybko zbiegła na piętro na którym nocował łotrzyk i zastała go dokładnie oglądającego drzwi do swojego pokoju. W nocy starannie je zamknął i zabezpieczył. Nic z tych zabezpieczeń nie zostało naruszone. Bez słowa pokazał dziewczynie napis wykonany popiołem na podłodze: "Nie otwieraj zamkniętych..."
Mysz zmarszczyła brwi w wyrazie konsternacji.
- Głupiś Alto. Chcesz żebym w to uwierzyła? Nikt nie właził do twojego pokoju a popiół, co? Wiaterek nawiał? Chcesz mi strachu napędzić tak? - uśmiechnęła się szeroko i klepnęła łotra w plecy. - Hehe, dowcip taki? Najpierw się w nocy zakradłeś do mnie, napis usypałeś i ukradłeś mi wisiorek. Gdzie go masz, właśnie? Oddawaj - sięgnęła do kieszeni łotra, zajrzała mu za koszulę czy aby sobie trofeum na szyi nie zawiesił. - Masz mnie za taką naiwną, mój drogi? Myślałeś, że wciśniesz mi kit o duchach hasających po zamku? Chociaż pomysł niezły. Następnym razem jak będziesz się do mnie zakradał ubierz chociaż prześcieradło, będę miała ubaw.
Puściła mu oko i ruszyła do wyjścia.
- Bierz sprzęt i idziemy otwierać te przeklęte drzwiczki.
Zaraz jednak spoważniała i skamieniała w przestrachu.
- Ciiii. Słyszałeś to? Ten dźwięk. Czy to aby nie... szczęk łańcucha? I wycie jakieś upiorne? Mamuńciu... toż to... duchy!
Powagę trzymała sekundę bo zaraz znów zaniosła się śmiechem. Do zamkniętych drzwi biegła w podskokach wydając z siebie raz po raz zawodzące:
- Aaauuuuu
Shannon obserwowała ich uważnie. Postanowiła, że tę dwójkę musi mieć zdecydowanie na oku.

***

Przed śniadaniem Peter nieco zaskoczył spadkobierców pytaniem czy dotychczasowi jedyni mieszkańcy Elandone mogą spożywać posiłki razem z nimi czy też nie będzie to dobrze widziane w oczach jego przyszłych właścicieli. Posiłek nie był zbyt wyszukany, ale kasza z mlekiem i jajecznica na maśle i świeży ser smakowały wybornie, choć różnorodność produktów w świetle faktu, że do najbliższej wioski były dwa dni drogi, nieco zaskoczyła wędrowców. Okazało się, że na terenie wyspy, obok murów zamkowych Reinowie trzymali jedną mleczną krowę i kilka kur.
- Trawa jest tam jeszcze ciągle soczysta, a bydlątko ma zbudowaną niewielka obórkę do ochrony przed deszczem, ale na zimę zabieramy ją i ptactwo do stajni przy zamku – Zakończyła wyjaśnienia Irma.

Wszyscy mieli masę pytań na które zarówno stary zarządca jak i jego żona starali się odpowiedzieć w miarę najpełniej. Zdecydowanie unikali jednak tematu tajemniczego zamkniętego pokoju.
Zarówno Wulfa, który pytał o to jeszcze poprzedniego wieczoru, jak i Alto, który ponowił pytanie przy śniadaniu, interesował sposób w jaki prawnik docierał co roku do zamku. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że nie przybywa on traktem w sposób konwencjonalny:
- Pojawia się na sąsiedniej wyspie. Wypatrujemy jego sygnału codziennie wieczorem od połowy Uktara. Gdy tylko go dojrzymy płyniemy łodzią na jej brzeg i zabieramy do zamku. Zostaje z nami dzień, dwa, a potem znowu odwozimy go z powrotem na Tioram.
Wszystkich oczywiście zainteresowała od razu tajemnicza wyspa:
- Tioram to dom Pani. Nie można tam płynąć bez jej zezwolenia – Powiedziała w odpowiedzi na rzucone pytania Nelli - Pani jest duchem jeziora. Opiekunką i tutejszą boginką – Dopowiedziała zanim padły kolejne.
Informacja o znalezisku Roberta wywołała uśmiech na twarzy tropicielki:
- To opowieści rycerskie i baśnie. Księga na której uczyłam się czytać. Większość dotyczy historii z ziemi Kintal. Papa mówił, że podobno spisał ją jakiś specjalnie zaproszony do zamku poeta ponad dwieście lat temu na podstawie opowieści ludowych i historii rodu powtarzanej dotychczas ustnie, a inny artysta ozdobił tak pięknie malowidłami.

Po śniadaniu wyruszyli na obchód zamku, którego wszyscy byli niezmiernie ciekawi. Peter rozpoczął od swojego królestwa czyli kuchni i magazynów w podziemiach pod głównym donżonem. Wszystko tutaj lśniło czystością. Z tego co zdążyli zauważyć, zapasy mąki rzeczywiście były już na wykończeniu. Poza tym jednak piwnice były doskonale zaopatrzone na zimę. Solone ryby w beczkach i wiszące na lnianych sznurach kawały suszonego mięsa i wspaniale pachnących wędzonych kiełbas doskonale świadczyły o umiejętnościach gospodarskich Petera i talentach łowieckich Nelli. Z powały zwieszały się wianki czosnku i cebuli, a także suszone zioła i grzyby. Doskonale obrazujące wielką pracowitość i zaradność mieszkających w zamku ludzi. Najbardziej jednak zaskoczyły wszystkich beczułki z pitnym miodem i winem wypełniające jeden z magazynów. Świadectwo kolejnego talentu Petera Raine.
- Część sprzedajemy, podobnie jak skóry dzikich zwierząt i w ten sposób uzupełniamy inne zapasy. Sprzedają się całkiem dobrze. – Powiedział z uśmiechem na pochwały które sypnęły się gdy spadkobiercy skosztowali jego trunków.

Ponieważ pokoje mieli już okazję oglądać poprzedniego dnia w towarzystwie Irmy udali się tylko na najwyższe piętro donżonu, gdzie wszyscy mogli się przekonać o ranach powoli wyniszczających zamek. Trzy spore komnaty znajdujące się na tamtej kondygnacji były zalane, a drewniany strop i podłoga zupełnie zniszczone. Długi korytarz prowadził na blanki otaczające pomieszczenia. Z komnat można się było dostać na wieże z których jedna była nawet dwupiętrowa, niestety ich dachy praktycznie nie istniały.
Zdecydowanie ten poziom budynku był całkowicie nie do użytku, aż do momentu wyremontowania dachu, a potem znajdujących się pod nim pomieszczeń. Niestety, jak szybko fachowym okiem ocenił to Robert praca taka wymagała wiele pieniędzy i sporo rąk do pracy.

Następne w kolejności do zwiedzania były pomieszczenia nad bramą główną i za zielnikiem. Kiedyś zdecydowanie musiały służyć jako siedziba garnizony zamku. Były tam kwatery sypialne i zbrojownia w której zachowało się nieco broni i zbroi, niestety większość w raczej beznadziejnym stanie. Wszystko połączone z blankami w taki sposób, że obrońcy mogli praktycznie w ciągu kilku minut pojawić się na murach gotowi do obrony. Ostatnią zwiedzili wieżę północno – zachodnią. W pomieszczeniu podziemnym, sądząc po jeszcze do tej pory wystających ze ściany stalowych obręczach i łańcuchach musiał być loch. Wieżę, będącą częścią fortyfikacji obecni mieszkańcy zamienili na skład drewna, którym jej parter i piętro były wypełnione praktycznie po brzegi.

Peter zaprowadził przyszłych spadkobierców także do pomieszczeń, które zajmowała jego rodzina oraz pokoju Kosmo i Toniego. Wszystkie były przytulnie urządzone, schludne a pięknie wykonane meble choć zdecydowanie skromniejsze niż znajdujące się w głównej części zamku i z pewnością używane od kilku pokoleń, nadal znajdowały się w idealnym stanie.

***

Chętni na przejażdżkę po okolicy wyruszyli wraz z tropicielką zaraz po obiedzie. Ponieważ nie było zbyt wiele czasu do wieczora dziewczyna zaproponowała wypad na pobliskie wzgórze z którego w miarę dokładnie można było obejrzeć okolicę. To właśnie z tego miejsca dzień wcześniej po raz pierwszy oglądali swój "spadek". Jednak zafascynowani widokiem zamku nie zwrócili uwagi na inne rzeczy. Teraz gdy Nelli opowiadała o tym co mieli przed oczami zauważali zdecydowanie więcej:
- Elandone było kiedyś nazwą wyspy. Potem pierwszy lord Kintal, kiedy wzniósł tu pierwsza drewnianą warownię nazwał ją w ten sam sposób. Ta duża, zalesiona wyspa dalej na północ to właśnie Tioram o którym wam już dzisiaj wspominałam. Mamy jeszcze jedną wyspę – odwróciła się na wschód i wskazała ręką – To wyspa Sheen. Podobno kiedyś był na niej doskonale prosperujący młyn wodny, a dwa poprowadzone przez nią mosty spinały oba brzegi Rzeki Lodowej Rękojeści. Pozostały po nich niestety tylko przyczółki na brzegach.
Dziewczyna ponownie wskazała na jezioro:
- Po drugiej stronie dokładnie na północ od nas był kiedyś niewielki port rybacki Darhen chroniony przez spory garnizon, a trzeci lord Kintal wybudował tam dużą kamienna wieżę i wysoki mur obronny. Niestety z tej odległości trudno ją zobaczyć choć zachowała się w przeciwieństwie do muru w całkiem dobrym stanie, bo teren osady zarosły drzewa Zielonego Lasu. Stamtąd biegła droga na północ do Damary. Podobno dzięki staraniom lordów i opłacanym przez nich strażników, jeden z najbezpieczniejszych traktów w tej części świata. Oczywiście teraz praktycznie nie ma po niej śladu, a hobgobliny panoszą się coraz bardziej.
W lesie na południowym zachodzie istnieje pradawny krąg druidzki w miejscu zwanym Aomidh. Czytałam legendę, że kiedyś żyły tam złote elfy zanim całkowicie opuściły tę krainę i odeszły na Zachód. Podobno żyją tam jeszcze jacyś druidzi, ale nie widziałam ich od czasów kiedy byłam dzieckiem.
Co do gór... nigdy się tam nie zapuszczałam. Podobno na części należącej do rodu były dwie świetnie prosperujące kopalnie, ale to było tak dawno, że pewnie wszystko już rozpadło się w proch, a zresztą jak mówił ojciec kopalnie zawaliły się niedługo po śmierci ostatniego lorda.


***

Kiedy część jej nowych znajomych wyruszyła na zwiedzanie okolicznych terenów, Megara postanowiła zając się badaniem tajemniczej mocy, która odkryła wieczorem za drzwiami zamkniętego pokoju. Ku jej konsternacji nie odkryła tam niczego, za to dziwna moc najwyraźniej przemieszczała się po zamku. W jaki sposób opuściła pomieszczenie, tak że nie wykryła jej postawiona na nich runa zabezpieczająca? Potem roześmiała się uświadamiając sobie własne przeoczenie. Przypomniała sobie, że ta komnata miała jeszcze jedno wyjście, bezpośrednio na zielnik, o którym wczoraj zupełnie nie pomyślała.
Gdy ruszyła śladem magii natrafiła na Mysz, która z niewielkim młotkiem w dłoni wędrowała po korytarzu opukując dokładnie ściany i zaglądając pod gobeliny, a nawet do wnętrz ustawionych z boku zbroi, najwyraźniej sprawdzając czy nie ma w nich czegoś ciekawego. Megarę rozbawił widok drobnej i żywej jak płynne złoto dziewczyny wspinającej się na palce, kucającej, podskakującej i dokładnie sprawdzającej wszystkie części anatomiczne rzeźb na jednym z kominków. Szybko jednak odechciało jej się śmiać gdy ponownie rzuciła wykrycie magii i stwierdziła że jej źródło znajduje się dokładnie obok bardki. Nie miała jednak okazji zareagować bo moc przeniknęła przez ścianę i oddaliła się pospiesznie.
Czarodziejka nie była w stanie dokładnie jej sprecyzować i było to bardzo frustrujące. Niestety by zidentyfikować na czym polega dziwny splot który dostrzegła musiałaby mieć możliwość zbliżenia się do niego i zatrzymania w miejscu. Westchnęła rozczarowana. Ściganie go przypominało dziecięcą zabawę w berka. Postanowiła na razie zająć się czymś bardziej uchwytnym i zidentyfikować tarczę znalezioną przez Wulfa. Potem pomyśli jak złapać tajemniczą moc wędrująca po zamku, skoro jednak przeniknęła przez ścianę, rzucanie run zabezpieczających na kolejne drzwi nie miało raczej wielkiego sensu.

***

Do wioski wyruszyli kolejnego dnia rano. Zabrali ze sobą oba juczne konie, na które po za ekwipunkiem podróżnym załadowali skóry wyprawione przez Nelli. W drodze powrotnej będzie je można objuczyć workami z mąką i innymi ewentualnie zakupionymi w Alderve rzeczami. Dziewczyna była wyraźnie rozluźniona, za to jej towarzysz raz po raz spoglądał uważnie na ludzi, którzy tak niespodziewanie zjawili się w Elandone i zburzyli jego spokój. Ruszyli najpierw na południowy wschód do rzeki i dzięki temu mogli obejrzeć dokładnie wyspę Sheen i znajdujące się na niej zrujnowane zabudowania, połamane młyńskie koło oraz resztki dawnych mostów. Potem wraz z jej biegiem skierowali się na południe ku ziemiom Wildborowów. Córka Reinów z wesołym uśmiechem na twarzy opowiedziała im historię, którą opowiadał jej ojciec jakoby kiedyś we młynie żyły stwory z otchłani albo znajdowało się tam przejście do samych trzewi piekieł, a wieczorami można było z nimi zagrać. Kto zaś miał szczęście mógł zdobyć niesamowite bogactwo.
- To była moja pierwsza samodzielna wyprawa. Miałam wtedy dwanaście lat. - ciągnęła dziewczyna - W nocy ukradłam łódkę i popłynęłam na wyspę. Przesiedziałam całą noc w ruinach, ale zupełnie nic się nie stało. Gdy rano chciałam wrócić okazało się, że źle ją zacumowałam i łódź popłynęła z nurtem rzeki. Gdyby nie Toni, który podobno widział jak odpływałam łodzią pewnie by mnie nie odnaleźli, a przepłynięcia w pław przy takim nurcie pewnie bym nie przeżyła.
Popatrzyli na spienione fale rozbijające się o skały. W tym miejscu rzeka zwężała się gwałtownie tworząc wiry i płynąc gwałtownie. Rzeczywiście było to idealne miejsce na wodny młyn i śmiertelna pułapka nie tylko dla małej dziewczynki.
- To był jedyny raz w życiu kiedy ojciec sprał mnie porządnie, ale i tak byłam szczęśliwa, że mnie odnalazł.

Na pierwszym wieczornym popasie kapłan zaproponował mały trening. Był ciekaw umiejętności Kosmo i tropicielki, a to był najlepszy sposób by je sprawdzić. Nelli stwierdziła od razu, że nie jest zbyt wyszkolona w walce na miecze i rzeczywiście okazało się to prawdą. W dwóch złożeniach Wulf rozbroił ją bez problemu. Za to ze strzelaniem do celu rzeczywiście radziła sobie bardzo dobrze, ale to sądząc po ilości wyprawionych skór i zapasach mięsa zgromadzonych w zamku było całkiem oczywiste.
Kosmo wyraźnie rozdrażniony porażką dziewczyny i być może także spokojną swobodą z jaką traktował ją kapłan, natarł na niego gwałtownie próbując kilku dość oklepanych trików, świadczących jednak, że chłopak musiał przechodzić wojenne przeszkolenie. Niestety wyznawcę Tempusa trudno było zaskoczyć, a jego umiejętności daleko przewyższały poziom chłopaka. Starcie zakończyło się więc raczej szybko z wynikiem, który nie był zaskoczeniem dla tych, którzy już zdążyli wcześniej poznać Wulfa w akcji. W przeciwieństwie do walki z tropicielką kapłan nie zadowolił się rozbrojeniem najemnika. Płazem miecza uderzył go mocno w udo wytrącając z równowagi. Mężczyzna potknął się i zatoczył, a Wulf poprawił jeszcze ciosem przez plecy, który ostatecznie powalił go na ziemię. Sługa Tempusa doskonale zdawał sobie sprawę, że nie robi sobie z niego przyjaciela, ale i nie nie zależało mu na tym zbytnio. Dzięki tej walce przekonał się, że Kosmo jest zbyt nerwowy by mu zaufać. Mógł na przykład w każdej chwili rzucić inne zadanie by pomóc kobiecie, ku której ciągle biegło jego rozkochane spojrzenie.

Przez większość drogi do wioski wędrowali brzegiem rzeki. Teren tutaj nie był gęsto porośnięty lasem i bardziej skalisty. Z tego co powiedziała Nelli kiedyś prowadził tędy trakt na północ, w czasach kiedy jeszcze na wyspie Sheen istniały mosty. Tam przeprawiano się na drugi brzeg i dalej dookoła jeziora przez Darhen do Valls i Praki. Teraz kupcy woleli wybierać dużo dłuższą i kosztowniejszą, ale znacznie bezpieczniejszą drogę wodną. W ten sposób Elandone zostało odcięte od szlaków handlowych.

Jechali rozmawiając i z ciekawością przyglądając się mijanym terenom gdy nagle zza wznoszącej się jakieś kilkadziesiąt stóp przed nimi skały z dzikimi okrzykami wyskoczyły zielone stwory, ubrane w błyszczące, niczym właśnie odebrane od płatnerza, łuskowe zbroje, wyposażone sądząc po lśnieniu i zielonkawej poświacie w najlepszej jakości broń i tarcze. Ruszyły w dzikim wrzaskiem na podróżników.



***

Tymczasem na zamku Mysz przetrząsała wszystkie pomieszczenia próbując odnaleźć jakąś tajemnicza skrytkę i głowiła się nad sposobem wejścia do tajemniczego pokoju. Robert korzystając z narzędzi jakie znalazł w zamku zabrał się za naprawę boksów dla koni, a Alto asystował raz dziewczynie raz zaś mężczyźnie, jednocześnie cały czas zapoznając się z topografią zamku i okolicy.
Na jednej z wypraw po drewno zostali niespodziewanie zaskoczeni. Najwyraźniej hobgobliny o których opowiadała złotowłosa tropicielka stawały się coraz bardziej bezczelne i podchodziły w pobliże zamku. Trzy zielonkawe stwory z obrzydliwymi mordami wykrzywionymi w dzikich grymasach pojawiło się nagle na niewielkiej polanie, na której łotrzyk pod kierunkiem doświadczonego drwala próbował swoich sił w ścinaniu gałęzi. Obaj byli tak pochłonięci tym zajęciem, że zorientowali się w niebezpieczeństwie dopiero gdy stwory runęły na nich z krwiożerczymi okrzykami. Przeciwnicy byli ubrani w skórzane ubrania, a w dłoniach mieli dzidy i drewniane tarcze. Biegli prosto na nich osłaniając się jednocześnie tarczami. Poruszali się zwinnie i szybko, a wzrostem bez problemu dorównywali Robertowi. Drobny Alto poczuł się nagle bardzo mało komfortowo, zwłaszcza kiedy dwa z nich oddzieliły się od środkowego i zaczęły ich okrążać.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Bladym świtem, ledwie co wstające słońce zaróżowiło obłoki na wschodzie, Bran jeno w samych gaciach i z ręcznikiem przewieszonym przez nagie ramiona udał się nad jezioro. Tam korzystając z chwili prywatności rozdział się i skoczył do wody. Po chwili wypłynął prychając i łapiąc oddech.
- Orzesz ty, ale zi zi zimna. – wydukał przez trzęsące się zęby.
Po chwili jednak pływając na wznak stwierdził, że owszem chłodna, ale da się wytrzymać. Niestety nie za długo. Odpłynął dobry kawałek od brzegu, ale gdy poranna mgła zaczęła mu przysłaniać zamek zawrócił. Gdy już wychodził z wody i osuszał się ręcznikiem dałby sobie głowę uciąć, ze słyszy muczenie krowy.
- Krasulę tu jaką schowali, czy co? – zastanawiał się.
Jego wzrok padł na stojącą przy brzegu łódź. Była spora, czteroosobowa. Potem spojrzał w stronę niewidocznej teraz za mgłą wyspy Tioram.
- Ciekawe. Bardzo ciekawe.
Zaburczało mu w brzuchu, co przypomniało mu, jak jest głodny. Ubrał się szybko wróciwszy do komnaty i zwlókł z posłania śpiącego jak kamień Tima. Obaj zeszli na śniadanie, które okazało się wprawdzie niewyszukane, ale pożywne. No i przy okazji wyjaśniła się kwestia tajemniczej krowy.
Brana ujęło pytanie Petera, czy służba może jeść z nimi razem. To że mężczyzna o tym w ogóle pomyślał dobrze o nim świadczyło.
- U nas w Lon Hern nie jadaliśmy wszyscy razem, bo i ludzi było więcej i warunki były inne. Mój ojciec zaś nie lubił tłoku przy stole i posiłki spożywaliśmy w rodzinie. – Bran zamilkł na chwilę, a przez jego twarz przebiegł cień smutku.
- Zawsze jednak twierdził razem z moją matką, iż posiłki nie służą jedynie zaspokojeniu głodu, ale też są spotkaniami towarzyskimi. Nie widzę zatem powodu byśmy nie jadali razem. To wszak świetna okazja byśmy mogli wszyscy razem porozmawiać. – spojrzał na Petra, a potem na Nelli i uśmiechnął się.
- Nie znacie nas, ani my Was. Nie ufamy sobie, to zrozumiałe, ale wszystkim nam zależy na Eladone, a to dobra podstawa do współpracy.
Wychodząc z kuchni zagadał do Nelli, by rozwiać dręczącą go kwestię.
- Zechcesz mi objaśnić moja droga jak dostajecie się na Tioram. To ładnych parę mil stąd, a łódka jaką widziałem jest na cztery osoby, zaś Twój ojciec, wybacz szczerość, nie wygląda na wprawnego wioślarza.
Dziewczyna pokiwała głowa słysząc to pytanie:
- Jak już mówiłam, na wyspę można się dostać tylko kiedy Pani na to zezwoli. Wtedy praktycznie nie trzeba wiosłować. Łódź sama płynie we właściwym kierunku, kierowana i prowadzona mocą. Ta sama moc odpycha ją gdy Pani nie ma ochoty na czyjeś odwiedziny.
- A jak sprawdzacie, czy ma ochotę na odwiedziny?
– spytał rycerz.
- Wystarczy wsiąść do łodzi i próbować płynąć na wyspę. – odparła dziewczyna.
- A czy można jakoś porozmawiać z Panią Jeziora? – kontynuował indagację.
Nelli uśmiechnęła się lekko:
- Pani nie jest tylko władczynią jeziora. Jej moc sięga dużo dalej. Oczywiście że można porozmawiać jeśli będzie miała na to ochotę.
- Widziałaś ją kiedyś?
– Bran rozpoczął z innej beczki, gdy poprzedni zestaw pytań zaczął prowadzić go na manowce.
Tropicielka skinęła głową:
- Raz, byłam wtedy małą dziewczynką. Pani ma włosy tak jasne, że prawie białe.
- Wystarczy podejść do brzegu i zacząć rozmowę czekając na odpowiedź?
- spytał rycerz z niedowierzaniem, że to może być aż tak proste.
Roześmiała się kręcąc przecząco głową:
- Na wyspie jest świątynia pod wodospadem. Trzeba tam iść.
Bran dość szybko analizował fakty.
- Zatem by z nią porozmawiać trzeba dostać się na wyspę, a dostać się na wyspę można tylko jeśli będzie sama tego chciała. Ergo trzeba po prostu wsiąść do łodzi i popłynąć. Świetnie. - pokiwał głową.
- Dziękuję za rozmowę. – rzekł kłaniając się lekko.
- Przygotuj się. Po obiedzie wyruszymy na rekonesans. – dodał na odchodne.
Po śniadaniu Bran dokładnie obejrzał wszystko co mu pokazali. W zasadzie w najgorszym stanie były dachy.
- Sądzę że jeśli Robert przejąłby część obowiązków Kosmo w zakresie polowań, to Woler mógłby się zająć wyłącznie dekarstwem. Na pomocnika mogę mu oddać Tima, no chyba że woli Toniego. Co o tym myślisz Robercie?
Rycerz oczywiście wybrał się na obejrzenie nowych włości. Widok wprawdzie był piękny, ale Bran patrzył na to z innego punktu widzenia.
- Mało terenów uprawnych, żadnych wiosek, w zasadzie tylko woda, góry i lasy. – pokiwał głową.
- No nic, trzeba wykorzystać to co mamy. W każdym razie kamienia i drewna na odbudowę zamku nie zabraknie.
Teren posiadłości był ogromny i rycerz nie miał złudzeń, iż z siłami jakimi dysponują nie są w stanie utrzymać porządku, ba nie byli w stanie w razie czego utrzymać zamku.
Pozyskanie zatem nowych poddanych do posiadłości było sprawą niezwykłej wagi. Stąd też bez wahania udał się do oddalonej o dwa dni drogi od zamku wioski.
Podróż upływała leniwie, aż do momentu ataku dziwnych stworów. Bran chcąc zrobić odpowiednie wrażenie na chłopach jechał w pełnym rynsztunku. Co teraz mu się przydało. Na widok wrogów zamruczał niczym kot na widok śmietany.
- Wielkie. Dobrze. Łatwo będzie trafić.
Zatrzasnął przyłbicę i pochylił do przodu lancę jednocześnie spinając konia, by wykonać klasyczną szarżę. Rozamund ruszył z kopyta pędząc przed siebie.

Sayane – ROBERT VALSTROM

Noc minęła spokojnie, choć spanie w pozycji siedzącej dało się Robertowi we znaki; toteż ranek rozpoczął od intensywnych ćwiczeń mających rozciągnąć zdrętwiałe mięśnie. Chłód poranka przyjemnie pobudzał do działania; tropiciel pomyślał, że mógłby się przyzwyczaić do życia w klimacie bardziej surowym niż ten w Ronwyn. Zakończył rozgrzewkę, wyczyścił popiół i ułożył drwa w wystygłym kominku by wieczorem mieć mniej roboty, po czym otworzył okno wzywając Yocelyn i wkrótce oboje szybowali nad zamkiem, podziwiając wschód słońca nad górami i jego blask odbijający się w wodach jeziora. Ociężały lot ptaszyska świadczył, że nocleg w wieży był bardzo owocny, choć najwyraźniej okupiony kłótnią z rodziną tutejszych sów.



W trakcie śniadania z przyjemnością słuchał opowieści Petera na temat tego jak jego rodzina radziła sobie z przetrwaniem w tak odludnej okolicy. Chyba najlepiej ze wszystkich spadkobierców potrafił ocenić ile wysiłku i samozaparcia trzeba mieć, by osiągnąć tyle co tutejsi mieszkańcy. Nawet w żyznych, zamożnych wsiach i miasteczkach wiele domostw nie mogło poszczycić się tak pracowitymi mieszkańcami i zasobnymi piwnicami. Ze smutkiem pomyślał, ile ludzi pracuje lepiej gdy nie ma nad głową bata w postaci wymagającego pana lub zarządcy, gdy pracuje tylko na siebie... i czy wspólnie będą potrafili zarządzać zamkiem tak dobrze jak Rainowie. Patrząc na zróżnicowane oczekiwania spadkobierców, mocno w to wątpił.
- Dlaczego nie uprawiacie również ziemi wokoło zamku? - zagadnął, gdy Peter opowiadał o zielniku.
- Na samej wyspie ziemia nie jest głęboka; zresztą większą część zalewa woda - odparł mężczyzna.
- I nie podmywa murów? - jak dla Roberta ściany wyglądały dość solidnie.
- Ależ nie. Zamek osadzono na litej skale, nawet w piwnicach nie znajdziecie wody. Jeno nie idzie tu nic hodować, bo by się wszystko zmarnowało. Zielonego w sam raz tyle rośnie, żeby dla bydlątka starczyło.

Robert zamyślił się. Gdyby zbudować solidny mur i drenaż, można by spróbować uzdatnić tereny nieopodal murów, by na wiosnę zapewnić powiększonej liczbie mieszkańców najpotrzebniejsze warzywa. Ziemi zawsze można by nawieźć, a bliskość zamku zapewniałaby bezpieczeństwo nie tylko przed hobgoblinami ale i sarnami czy dzikami, które miały by ochotę pożywić się cudzym jadłem. Niestety była to pieśń przyszłości... a któż wiedział co ona przyniesie?

Z zaciekawieniem słuchał opowieści o Pani Jeziora. W przeciwieństwie do niektórych nie był sceptycznie nastawiony do tego typu opowieści. Gdy wszyscy zbierali się od stołu, Robert przypomniał sobie o księdze.
- Jeśli państwo nie mają nic przeciwko, może byście poczytali nam zawarte w niej opowiadania po kolacji? - zaproponował. - Nie znamy tutejszej mowy, a chętnie dowiemy się czegoś o rodzie Kintal i dziejach tej ziemi - nawet jeśli są to tylko bardowskie bajania.
Gospodarze popatrzyli po sobie.
- Ja mogę czytać, a ojciec będzie tłumaczył - rzekła Nelli z wahaniem. Tropiciel skłonił się w podzięce i wszyscy ruszyli na zwiedzanie zamku.
Roberta po raz kolejny oszołomił ogrom budowli i sprawność, z jaką mieszkańcy zajmowali się jej utrzymaniem. Z zachwytem oglądał pięknie wykonane meble, niemal ze łzami w oczach zniszczone dachy w myślach licząc, ile pracy i pieniędzy będzie kosztować ich odnowienie. Ku swej radości w jednym z pomieszczeń odkrył sporą pracownie ciesielską - hebel, siekiery i dwie piły były w doskonałym stanie, i mężczyznę aż ręce świerzbiły do działania. A że Alto zaoferował pomoc w naprawie stajni, Robert nie omieszkał zagonić go kolejnego dnia do pracy. Póki co jednak - już samotnie - raz jeszcze zwiedził cały zamek, zapamiętując przejścia i poszczególne komnaty, oraz notując w pamięci miejsca, które wymagały naprawy.

Wielkopańskie maniery Brana na zmianę irytowały i bawiły Roberta. Chłopak chyba nie zdawał sobie sprawy, że wybijając mieszkańców z rytmu ich dotychczasowych obowiązków nie zaskarbi sobie ani ich przychylności, ani tym bardziej wydajności pracy. Rzekł więc tylko:
- Nie widzę powodu, by na razie cokolwiek zmieniać, Bran. Państwo Raine doskonale sobie radzą, oni też wiedzą najlepiej w czym potrzebna będzie nasza pomoc. Już proponowałem ją zresztą względem prac ciesielskich; sądzę, że tym razem lepiej jednak przydam się na dachu niż w lesie. A póki co przygotuję boksy dla naszych wierzchowców, to jest najpilniejsze w tym momencie.

Przedobiednia przejażdżka sprawiała mu wiele przyjemności, podobnie jak opowieści młodej łowczyni. Oczami wyobraźni widział prosperującą okolicę, jaką ziemie Kintal były dwieście lat temu. Odbudowa młyna byłaby pierwszym zaczątkiem odbudowy dawnej zamożności, lecz to - jak wiele innych rzeczy - musiało poczekać. Serce skoczyło mu w piersi gdy usłyszał o druidach, szybko jednak uświadomił sobie, że ów Zielony Las to nie ten sam kompleks, który zamieszkują poznani na statku druidzi. Zastanowił się przez chwilę jak miewa się ranna kobieta, lecz doszedł do wniosku, że krąg w Szarym Lesie z pewnością pomógł jej dojść do zdrowia. Stary druid zdawał się dość pewny jego mocy.

Z rozmyślań wybiły go znów słowa Brana. Według ramowych obliczeń drwala tereny uprawne zajmowały około jedną czwartą terenu posiadłości, kolejną ćwiartkę wiekowy Zielony Las, a resztę jezioro i góry. Proporcje były akuratne, zwłaszcza, że las wokół samego zamku nie miał więcej jak 150 lat, co znaczyło iż zarósł dawne tereny uprawne, a leżąca tam gleba zdążyła się odrodzić po intensywnej, zapewne, eksploatacji rolniczej.
- Nie samym rolnictwem człowiek żyje - uśmiechnął się Robert, zwracając się po trosze do wszystkich obecnych na wyprawie spadkobierców. - Ziemi starczy na wioskę czy dwie; poza tym duża cześć lasu zostanie wykarczowana na poczet naprawy zamku, więc posiadłość odzyska również i dawne pola uprawne. Dużo tu dębów, sosen i grabów - nadadzą się do napraw jak ulał, a i będą dobre do kominka. Poza tym zwróć uwagę na fakt, iż ziemie Kintal nie utrzymywały się jedynie z płodów rolnych. Rybołówstwo, górnictwo, łowiectwo i inne... wszystko to może uratować nam życie w latach nieurodzaju, gdy nie będzie możliwości utrzymania ludzi jedynie z upraw. Oczywiście od rolnictwa i odbudowy młyna należy zacząć, jednak te ziemie dają praktycznie nieograniczone możliwości, jeśli tylko będziemy mieć zasoby pieniężne, by się nimi zająć.

***

Kolejne dni spędził na naprawie boksów dla koni. Wbrew pozorom nie miał zamiaru odwalić chałtury w postaci kilku gałęzi zbitych na krzyż, by konie się nie pogryzły. Nawet jeśli nie zostaną tu na zawsze, to w ten sposób mógł odpracować zjedzone zapasy. Zdecydował się na naprawy w używanej już stajni, by koniom wspólnie było w zimie ciepło. Ponieważ większość wierzchowców zabrano na wyprawę do wsi, mógł pracować w spokoju. Okazało się, że Toni jest więcej niż chętny do pomocy, więc w czasie gdy Alto z Robertem ścinali drzewa i, ociosane, z pomocą koni zwlekali do zamku, chłopak przenosił siano do specjalnie wydzielonej części zamku. Potem Robert pokazał im jak przecinać pnie tak, by powstały z nich porządne deski, sam zaś zajmował się przygotowywaniem w nich wrębów i czopów. Nie było sensu marnować gwoździ. Alto jednak znikał tak często, że w końcu zaciekawiony Robert powędrował za nim.

***

Kolejnego ranka Robert ponownie zwlókł Alto z łóżka i pogonił do lasu. Praca w stajni była w zasadzie na ukończeniu, jednak tropiciel miał zamiar zgromadzić kilka pni na zapas; zwłaszcza że nie wiedział co po powrocie z wioski wymyślą krewcy rycerze. W ferworze pracy zdążył już zapomnieć o zagrożeniu atakiem potworów, toteż ich pojawienie się, połączone z brakiem ostrzeżenia od Yocelyn, mocno go zaskoczyło.
- Alto, stań bokiem do mnie i wycofujemy się w stronę koni! - mruknął do łotrzyka, w prawicy ściskając siekierę, a lewą ręką chwytając grubą gałąź. Do walki nadawała się może średnio, była jednak wystarczającą bronią by utrzymać dzidę przeciwnika na dystans. Miał tylko nadzieję, że wierzchowce nie zerwą się z postronków zanim do nich nie dotrą.

Harard – ALTO PAPERBACK

Tuż po wspólnym zwiedzaniu zamku Marie, wkurzona już na łotrzyka nie na żarty, zaciągnęła go siłą niemal przed drzwi i zaczęła żywo opowiadać o swoich wczorajszych próbach.

- Zamki porządne, widzisz? Dasz radę? - Błyszczącymi oczami spoglądała na Alta, który przyglądał się drzwiom. Oglądał dokładnie zawiasy, zamki gładząc je ręką i zastanawiając się głęboko. Coś tu było nie tak. Czuł jakąś dziwną obecność magii. Nie mógł wyczuć czemu miała służyć, ale instynkt nie ostrzegał go przed pułapką. No i co najciekawsze, dałby sobie rękę uciąć że jeszcze wczoraj, jak łaził do Myszy i zajrzał tu na chwilkę jeszcze tego nie było. Mruknął najpierw coś niezrozumiałego pod nosem, po czym powiedział o swym odkryciu Marie i ruszył do swojego pokoju. Bardka nie odstępowała go na krok, depcząc mu niemal po piętach, Alto jednak nie odpowiadał na jej pytania gdzie do cholery właśnie lezie. W pokoju oglądnął dokładnie kominek, daleki strzał ale warto było choć zerknąć. Komin nie był wystarczająco szeroki, aby próbować się przecisnąć. Otworzył szeroko okiennicę i wspiął się do wąskiego, obronnego wykuszu tak aby wyglądnąć na zewnątrz. Okno zamkniętego pokoju było kilka ładnych metrów powyżej, zabezpieczone okiennicą. Łotrzyk zbadał zamknięcia okna w swojej komnacie, po czym przyglądnął się uważnie tym wyższej. Wychylił się przytrzymując się ościeżnicy a potem kraty i zerknął jeszcze na tą w pokoju Roberta dwa piętra powyżej. Drzwi od środka, jako oczywiste pierwsze podejście zostawił w spokoju. Skoro Raineowie nie chcą aby się tam dostali, pewnie pozamykali wszystko na cztery spusty. Wziął pas z wytrychami i linę z kotwiczką po czym ukrył wszystko porządnie pod płaszczem. Na pierwszy, próbny ogień poszły drzwi z zewnątrz, prowadzące z komnaty do zielnika i dalej na mury. Sprawdził z przyzwyczajenia wszelkie niespodzianki i z Marie spoglądającą mu niecierpliwie przez ramię, zaczął grzebać wytrychami w zamku.
Ku jego wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że zamek w drzwiach zewnętrznych jest czymś całkowicie wypełniony. Ktoś musiał do niego napchać czegoś i to najwyraźniej od środka. Cokolwiek to było, było twarde, tkwiło głęboko i nie dało się ani przepchnąć na drugą stronę ani wydłubać.

Sztyletem spróbował wydłubać trochę przeszkody zapychającej zamek, ale okazało się że to chyba był kamień wciśnięty w niego głęboko. Już miał wyciągać majzel i mały młotek, ale zawsze było ryzyko, że przy wybijaniu kamulca z zamka uszkodzi zapadki i zablokuje całe ustrojstwo. Zbadał jeszcze zamek dokładnie, po czym pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem:

- Idziemy do pokoju Roberta – powiedział do bardki – Może tamtędy będzie więcej szczęścia. A nie, to chyba przyjdzie wrócić tu z siekierą.

Wulfowi ciężko było nie zauważyć działań dwójki spadkobierców, którzy namiętnie próbowali dobrać się do drzwi, prawie tuż koło jego okna, otwartego w celu przewietrzenia zatęchłego pokoju. Zaciekawiony wyszedł za nimi, szczerząc się od ucha do ucha. Oparł się bokiem o ścianę i przez chwilę przyglądał poczynaniom zaaferowanych złodziejaszków.

- Ekhem. Do innych pokoi także będziecie chcieli się tak namiętnie dobierać? Nie wiem jakie mam u siebie zabezpieczenia stosować, jeśli zwykła prośba i pewne normy moralne to zdecydowanie za mało.

Alto podniósł wzrok na kapłana opartego o ścianę i z rozbawieniem zauważył, że zaniepokojona Marie przeszła kroczek do tyłu, aby schować się za jego plecami. Łotrzyk skrobnął jeszcze raz nożem po kamieniu w zamku i powiedział:

- Jak w twoim pokoju zaczną się pojawiać magiczne zapory na drzwiach, a Raineowie zaczną mówić że włazić nie wolno, klucza nie ma, no nie wolno i koniec, to barykaduj się chłopie na noc, bo z taranem przyjdziemy. Nic a nic cię nie ciekawi albo nie niepokoi co tam może być w środku? Nie idziemy tam na szaber. – Rzucił okiem na Marie i uśmiechnął się lekko.

Kapłan wzruszył ramionami.
- Nie. Megara wie o magicznej mocy kryjącej się w zamku, ale nie wydaje się, że to pragnie zrobić nam krzywdę. Te runy, czy magiczne zapory jak to nazwałeś, to zdaje się jej sprawka. I zgadzam się z nią, że lepiej pozostawić to zamknięte. Póki rzecz jasna nie będziemy właścicielami. Lub chociaż dowiedzieć się od naszej czarodziejki czegoś więcej. I to nie o szaber chodzi, a o życie tego, kto stopę tam postawi. Ja bym się bał.
Mrugnął do nich, nieszczególnie zaniepokojony, raczej rozbawiony widokiem zamkniętych drzwi i dwójki zupełnie bezradnych łotrzyków.

Alto gwizdnął cicho w zdumieniu i spojrzał na bardkę. Nowe informacje od Wulfa były bardzo ciekawe. Marie odezwała się zaraz, zgadując w lot jego myśli:
- Myślisz, że te napisy… Magiczne moce kryjące się w zamku?

Alto opowiedział w kilku słowach co znaleźli rano wypisane popiołem, przyznając tym samym, że nie pierwszy raz łazili już koło zamkniętej komnaty.
- Nie chce zrobić nam krzywdy, co… – znów uśmiechnął się krzywo – Właśnie dlatego chciałbym zerknąć co jest w komnacie tych mocy od razu. Myślisz, że rzeczywiście papier w ręku za parę tygodni coś zmieni? Zagrożenia lepiej rozpoznawać w zarodku. Według mnie najlepiej będzie od razu sprowokować jakąś reakcję. Ale masz rację, najpierw dobrze będzie porozmawiać z Meg. Kto jak nie ona wyjmie nam kamyczek z drzwi, albo w ogóle całe drzwi, w końcu osadzone w kamieniu, a to zdaje się jej specjalność.
Megara już od kilku chwil czuła "atak" na wzmocniony jej magią zamek, ale nie spieszyła się z interwencją, sądząc, że "włamywacze" szybko się znudzą widząc coś, czego nie są w stanie pokonać zwyczajnymi sposobami. Dopiero, gdy upewniła się, że nie jest to kolejna niewinna zabawa, zdecydowała się na rozmowę. Nieco zaskoczona spotkała tam nie tylko Alto i Mysz, ale także rozbawionego czymś Wulfa. Przywitała ich uśmiechem, spoglądając na zamek w drzwiach. Wyglądał na nietknięty.
- Przepraszam, że popsułam wam zabawę, ale wyczuwając to... coś w środku, wolałam nie dopuścić do tego, by mogło poruszać się bez mojej wiedzy. Nie przewidziałam tylko tego, że ta... moc jest nie do zatrzymania przez zwykłe ściany. Przemieszcza się po całym zamku, unikając dokładniejszego wysondowania. Nie komnatę tę musimy poznać, a to, co porusza się miedzy nami. Podejrzewam bezcielesną istotę dowolnej natury, nie wiem jednak o nich zbyt wiele.

Słysząc ostatnie słowa czarodziejki Shannon uśmiechnęła się. Wcale nie życzyła sobie rozpoznania. Przycupnięta na murze nieopodal przysłuchiwała się bezczelnie rozmowie. Już chwilę wcześniej, gdy pojawił się kapłan odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że wybije z głowy nachalnym włamywaczom pomysł forsowania jej zabezpieczeń. Czy tak trudno było im zrozumieć chęć zachowania odrobiny prywatności? Wszystko chcieli jej odebrać? Myśl o tym skutecznie przeganiała uczucie smutku i bezradności. Zmarszczyła się gniewnie. Nie pozwoli im. Do tej pory chciała jedynie ich poznać. Tak długo przecież czekała. Nie wszyscy jednak zasługiwali na jej sympatię. Wciąż powtarzając zasłyszane słowa podniosła się wściekła ze swojego miejsca. Sprowokować reakcję... Natłok emocji dodawał jej sił. Gniew zagrzewał do działania. Przebiegła po blankach kierując się do zamku. Wyraz jej oczu daleki był od przyjaznego. Nie mógł wróżyć niczego dobrego. Szaleńczy, złośliwy i zły.

Alto zastanowił się chwilkę. Pokój stawał się coraz bardziej ciekawy. Magiczne siły, poruszające się po zamku nie dawały mu spokoju. Teraz niezdrowa ciekawość popędzana była jeszcze czymś innym. Popatrzył na Wulfa, po czym powiedział do czarodziejki:
- Zgadzam się z tobą całkowicie, ale zmiana priorytetów nic nie da. Dalej uważam, że najlepszą metodą dowiedzenia się czegoś o tej sile będzie otwarcie komnaty. Sprawdzenie czego ona broni, co pilnują i ukrywają przed nami Raineowie. To da nam choć jakiś pogląd na to, z czym mamy do czynienia. Jak magiczne wykrycia zawodzą – tak zrozumiał słowa magini – to ten pokój jest dla nas dobrym źródłem informacji. Szczególnie, że skoro ta magiczna moc może się swobodnie przemieszczać po zamku, nie będziemy mieli możliwości w inny sposób przeciwdziałać. Musimy się dowiedzieć o co tu psiakrew chodzi. Pamiętacie co mówiła królowa? Coś już przepędziło stąd ludzi którzy, chcieli się tu osiedlić. Raineowie siedzą tu już tyle lat, nie wchodząc do komnaty, ale ja nie zamierzam tak czynić.
Jeszcze jedno zastanowiło Alta.
- Zauważyliście, że nigdzie w zamku nie było widać żadnych portretów czy rodowych pamiątek? Peter mówił że nie zachowały się żadne zapiski czy kroniki jego poprzedników. Zawartość pokoju może nam naprawdę wiele wyjaśnić.

Wulf spojrzał na Alto z góry, przez chwilę spojrzenie mając takie, jakie jest wtedy, gdy patrzy się na śliskiego, irytującego robaka. Tylko przez chwilę, ale jednak.
- Posłuchaj mnie uważnie, jeśli nie chcesz ze mnie zrobić sobie wroga. Jesteśmy tu gośćmi. Rozumiesz to słowo? Czy już dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie? Ta moc, która zamieszkuje Elandone, jak na razie nie zrobiła nic, co mogłoby stawiać ją w konflikcie z nami. Broni tego pokoju? Ma do tego prawo i ja to prawo uszanuję. Podobnie jak ty, Alto. I ty, Marie.
Podszedł bliżej, by zajrzeć im w oczy.
- Słyszałem już o historiach z duchami dawnych władców, nie mogących odejść na wieczny spoczynek i pozostających wciąż w obrębie murów własnych twierdz. Słyszałem i nawet doświadczałem już obecności wielu duchów i nieumarłych stworzonych lub zmuszonych siłą do pozostania w naszym świecie. Zależnie od ich natury, należy im pomóc lub ich zniszczyć. Jestem w stanie wyczuć zwykłą zjawę. Nie wiemy jeszcze czym jest ta tutejsza moc, ale przekonamy się. Bez włamywania się, póki nie zostaniemy do tego zmuszeni. Meg, możesz wskazać mi miejsce, gdzie ją teraz wyczuwasz?
Robert przyszedł śladem łotrzyka mniej więcej w połowie rozmowy i teraz odezwał się, popierając kapłana.
- Wulf ma rację. Jesteśmy tu gośćmi i póki ten stan się nie zmieni takie zachowanie będzie zwyczajnym włamaniem. Nie możecie wytrzymać jeszcze tych kilkunastu dni do przybycia prawnika? Skoro Rainom owa moc nie czyniła krzywdy to i my nie mamy powodu się jej obawiać, a jeśli ją rozdrażnicie to kto wie, jakie będą konsekwencje? Jeśli zaś Wulf ma rację i owym duchem jest faktycznie przodek Kintalów, to z pewnością nie zaskarbimy sobie jego przychylności naruszając jego pieczęcie. Chcecie odziedziczyć zamek ze wściekłym duchem? - spróbował zażartować, lecz widać było, że wcale nie jest mu do śmiechu. Zachowanie ciekawskich młodzików smuciło go i nieco brzydziło. Miał lepsze mniemanie o Alto i teraz z niechęcią musiał skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością.

Tatusiowata protekcjonalność Wulfa od początku hecy ze spadkiem, na przemian bawiła bądź irytowała Alta. Groźne patrzenie oczkami i słowa o zrobieniu sobie wroga rozbroiły go już zupełnie. Parsknął śmiechem i podniósł ręce do góry w teatralnym geście poddania się i rezygnacji.
- Czekamy zatem na to czy duchy Kintalów pozwolą nam żyć, czy jednak poderżną we śnie gardła? Rainów mogły tolerować, bo oni nie pretendują do roli właścicieli. Nie rozumiem dlaczego wszyscy z góry zakładacie, że są przyjazne. Wlazły nie zapraszane do naszych komnat – popatrzył na bardkę – No, ale zapewne skoro są rezydentami zamku, a nie gośćmi to im wolno.

Wzruszył na koniec ramionami, odkładając plany na później. Żałował trochę, że nie dał się namówić Marie na wejście wczoraj wieczorem. Spojrzał za to na Meg i Wulfa czekając na wyniki ich działań. Ciekaw był co zrobi kapłan gdy magiczne sondy zawiodą.

- O włażeniu do komnat nic nie słyszałem - zmarszczył brwi Robert. Jego pokój wydawał się w porządku. - Skoro jednak jest (czy są) tak pewne swego, chyba lepiej nie drażnić ich jeszcze bardziej? Zarówno ostatnia dziedziczka jak i dziedzic zamku zginęli tragicznie, może to są ich duchy? - wcale nie czuł się pewnie z myślą, że wokół nich krążą niewidzialni opiekunowie zamku. Co tam niepewnie... bał się zwyczajnie! Nawet jeśli prawomocnie odziedziczą zamek, to czy dawni mieszkańcy uszanują trochę pergaminu i atramentu? ~Nie drażnić, z pewnością nie drażnić~ powtarzał w myślach, nawet nie zauważając jak błagalny wyraz przybierają jego, wpatrzone w Alto, oczy.

Czarodziejka skupiła się na magii i jej sploty ukazały jej ponownie moc, którą zaczęła już rozpoznawać.
- To dziwne... - powiedziała po chwili - ale mam wrażenie, że jest pod nami. Alto, czy tam przypadkiem nie znajduje się twój pokój? Tak sobie myślę, że kim lub czymkolwiek jest, nie zamierza patrzeć bezczynnie jak wchodzisz tam gdzie nie powinieneś.
Uśmiechnęła się do łotra promiennie.
- Cieszę się, że nie znasz się na magii, duchach i nie próbujesz tego zrozumieć. Bardzo bym chciała zobaczyć jak się rozprawiasz z tą mocą za pomocą czegoś, co znalazłbyś w całkowicie pozbawionej magii komnacie. Nikt nie zakłada, że są przyjazne, może prócz ciebie. Bo tylko przyjazne mogłyby zignorować twoje poczynania. W większości przypadków to... bardzo nieprzewidywalne i nerwowe istoty, jeśli można im przypisać jeszcze takie ludzkie cechy.

- Jak się rozprawiam?
– zdziwiony spojrzał na czarodziejkę i odwzajemnił jej uśmiech – Pewnie zacząłbym od „Dzień dobry, kim do stu demonów jesteście…”.
Zaraz jednak zerwał się szybko i wymijając stłoczone w korytarzu postaci, pobiegł do swojej komnaty. Od razu poprzysiągł sobie, że jak duszki zaczną grzebać w jego plecaku, to subtelności w rodzaju dłubania w zamkach odłoży, na rzecz wspomnianej wcześniej w żartach siekiery.
Już idąc po schodach w dół wszyscy usłyszeli dziwne zawodzenie dobiegające z zamkniętego pokoju pana Paperbakca. Jak gdyby w pokoju łotrzyka hulał wiatr.
Na środku pomieszczenia zobaczyli wirującą powietrzną trąbę. Gdy tylko przekroczyli próg wir rozerwał się jakby i po całym pomieszczeniu rozsypały się wysuszone zioła, w których Alto rozpoznał w nich część zapasu zakupionej jeszcze w Marsember zwidki, bardzo dokładnie wymieszany z popiołem z kominka. Woreczek w którym była ona wcześniej zapakowana przeleciał przez pomieszczenie i pacnął zaskoczonego łotrzyka prosto w nos, po czym osunął się na ziemię i znieruchomiał.
Wulf wziął do ręki symbol swojego kapłańskiego stanu i skupił się przez chwilę, szepcząc do siebie ciche słowa. Nie odkrył jednak obecności nieumarłego, panosząca się tu siła musiała być innej natury.
- To nie nieumarły, nie jestem w stanie stwierdzić jego obecności. Ale zaczyna mi się podobać.
Roześmiał się głośno, obserwując zamieszanie w komnacie łotrzyka.
Wściekłość wykrzywiła twarz łotrzyka po czym podniósł kapciuch i zaczął zbierać duże, suszone liście z ziemi. Ochłonął zaraz, był cierpliwy.

Sekal – WULF TSATZKY

Cała ta sprawa z dodatkowym mieszkańcem Elandone okazywała się całkiem ciekawa. I zabawna, patrząc na minę Alto. Potwierdzało to też teorię o myślącej, chociaż niematerialnej istocie. Wulf co prawda na nieumarłych się nieco znał, ale ten tutaj nieumarłym nie był, wykluczając wszelkie domysły i możliwości kapłana. Wyczuć mogła go tylko Meg i na pewno należało się zastanowić co dalej zrobić z tym faktem. Brak bezpośredniego ataku najpewniej oznaczał niemożność mocniejszego wpływania na świat zewnętrzny, wciąż jednak niematerialny mieszkaniec zamku mógł szkodzić, zwłaszcza jak para upartych złodziejaszków będzie wciąż i wciąż próbować się tam dostać. Zatrzymał więc Meg, gdy znaleźli się już sami.
- Mogłabyś sprawić... by siekiera nie wystarczyła Alto i Myszy? Złoszczenie tej istoty nie ma teraz sensu, a jeśli porąbią drzwi na kawałki to niemal mamy pewną wojnę. Nie jest nam potrzebna.
Czarodziejka skinęła głową, najwyraźniej myśląc podobnie. Splatanych zaklęć olbrzym już nie widział, ale potem w drzwiach napotkał tylko solidną, kamienną ścianę. To powinno powstrzymać zapędy i zemstę Alto, albo przynajmniej bardzo ją mu utrudnić.

Wycieczka po okolicy dała całkiem spore rozeznanie o okolicznych terenach. Niestety według opowieści dziewczyny wszystko to było tylko opowieścią o dawnej chwale, a teraz nie mieszkał tu nawet jeden człowiek, nie licząc tych zgromadzonych teraz w zamku. Wulf podejrzewał, że to właśnie będzie największe wyzwanie, gdy zostaną władcami Elandone. Sprowadzenie ludzi i to takich, których praca przywróci temu miejscu dawną świetność. Potrzebowali niemalże każdego, ale kto będzie chciał się tu pojawić, nie wiedząc co go czeka? Oprócz tych, którzy uciekali za swoje przewiny, ale tacy i tak się nie zatrzymają. Podziwiał krajobraz, kiwając głową na słowa Nelli. Tak, zdecydowanie pięknie. I zdecydowanie dziko. Tak czy inaczej, kapłan chciał objechać wszystko, bo który dobry władca swoje ziemie poznaje tylko z opowieści? Przyglądanie się horyzontowi ze wzgórza nie było tym samym co zobaczenie czegoś z bliska.

***

Wulf dość długo szukał możliwości do porozmawiania z Nelli na osobności. Gdy wreszcie się nadarzyła, uśmiechnął się i zagadał.
- Ta Pani na wyspie... wiecie o niej coś więcej?
Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła głową:
- Już pytał mnie o to wasz ważny dobrze urodzony towarzysz - Intonacja ostatnich słów wskazywała wyraźnie, że dziewczyna nie ma o Branie zbyt dobrego mniemania - Co do Pani... widziałam ją tylko raz jako mała dziewczynka. Ojciec uważa, że jest opiekunką tych ziem.
- Tak, mówił mi. Jako kapłan posiadam wiedzę o przeróżnych bóstwach, ciekaw jestem, czy jest tylko bardzo lokalna, czy może informacje o niej posiadał także klasztor, w którym pobierałem nauki. Jesteś w stanie ją opisać?
- Wygląda młodo, ale włosy ma bardzo jasne, prawie białe, długie delikatnymi splotami spływające za biodra. Jasnoniebieskie oczy, pociągłą twarz. Bardzo jasna cera. Kiedy ją widziałam ubrana była w białą, powiewną szatę.

Wulf zdał sobie sprawę, że opis pasuje trochę do tej kobiety, którą najwyraźniej wszyscy spotkali. Jeśli to interwencja boska, to tłumaczy łatwość z jaką oszukała prawników.
- To ciekawe, dziękuję za informację. Macie... ciekawą opiekunkę. Bardzo możliwe, że to jej interwencja sprowadziła nas do Elandone.
Nelli popatrzyła na niego z wyraźnym zainteresowaniem:
- Naprawdę? Myślałam, że dostaliście je w spadku...
- Oczywiście, ale dokument miał być napisany sto lat temu, a były nasze imiona i nazwiska na nim. Musiała tu nastąpić... pewna interwencja. Jestem kapłanem, więc nie dziwi mnie to tak, jak pozostałych. Aczkolwiek bardzo ciekawi czemu została podjęta i dlaczego akurat my.

Zastanowiła się chwilę, a potem powiedziała:
- Kto zrozumie ścieżki jakimi wędrują myśli bogów? Skoro jednak osobiście przywiodła was na ziemie Kintal macie zdecydowanie spore szansę by się na nich utrzymać i doprowadzić do ponownego rozkwitu.
Wzięła do ręki koniec warkocza i zaczęła go skubać:
- A moi rodzice? Czy pozostaną dalej na swoim miejscu? - Rzucone pozornie spokojnym tonem pytanie musiało mieć dla niej wyraźnie duże znaczenie. Patrzyła gdzieś prosto przed siebie.
- Nie zamierzam nikogo wyganiać, a pozostali posłuchają, jeśli tak sprawę przedstawię. Dobrze zajmowaliście się zamkiem. Gorzej z... Kosmo. Powinnaś mu przedstawić sprawę jasno. To oczywiste dlaczego on tu pozostał.
- W zamku potrzebny był ktoś do pomocy. Ojciec jest coraz starszy, chciał bym kiedyś przejęła jego obowiązki...
- Rozumiem. A teraz?
- Mieszkanie w pustym zamku do końca życia nigdy nie było moim marzeniem...
- Powiedziała spoglądając nadal przed siebie - Teraz mogłabym zobaczyć, czy świat jest tak ciekawy jak się wydaje...

Wulf roześmiał się.
- Jest tak samo ciekawy, jak niebezpieczny dla tych, którzy zaglądają za bardzo w jego głąb. Nikogo zatrzymywać nie będziemy, ale przemyśl to. Przygody to długie dni niewygód i zmęczenia poprzetykane chwilami strachu.
Złotowłosa odrzuciła gruby warkocz na plecy i po raz pierwszy popatrzyła Wulfowi prosto w oczy:
- Pewnie masz rację, ale chciałabym móc się o tym przekonać na własnej skórze. Może wtedy będę miała ochotę wrócić i pozostać?
Kapłan poważnie skinął głową.
- Jeśli przeżyjesz.
Pokiwała głową i uśmiechnęła nieznacznie:
- Powinnam się więc zastanowić nad odpowiednim towarzystwem.
- Zawsze możesz mnie oprowadzić po całych ziemiach rodu Kintal, zawsze to jakaś namiastka przygody. A ja tak czy inaczej objechać mam zamiar całe. Mam tylko jedną prośbę. Przed pojawieniem się prawnika, wyjaśnij sprawę z Kosmo. Jest bardzo nerwowy, a zranione uczucia mogą sprawić, że na dodatek stanie się nieprzewidywalny.
- Dobrze. Porozmawiam z nim kiedy wrócimy do zamku.
- Dziękuję.
- Wulf
- popatrzyła na niego - Pokażę ci całe te ziemie jeśli chcesz.
- Za to również dziękuję, ale przypominam, że to była tylko propozycja, nie rozkaz.

Uśmiechnęła się ponownie i powiedziała lekko unosząc w górę brodę:
- Nie muszę słuchać niczyich rozkazów. Nigdy nie byłam służącą
- Godna pochwały postawa, niestety ciężka do zastosowania. Ja jednak nie żałuję tego kim jestem. Nauczenie się słuchania było cenną lekcją.
- Słuchanie rozsądnych poleceń i rad to zupełnie inna sprawa. Najpierw jednak osoba, która wydawać mi będzie polecenia musi zasłużyć na mój szacunek.
- Jej spojrzenie pobiegło w kierunku Brana.
Kapłan pokiwał głową w zamyśleniu, przez chwilę nic nie mówiąc.
- Bran jest jeszcze młody, zdaje się, że jego wychowanie przebiegło właśnie w taki sposób. Z czasem się okaże, co z nas... wyrośnie. Bo jak cała szóstka chciałaby przewodzić... nic dobrego na pewno by z tego nie wynikło. Na razie nikt nikogo słuchać nie musi.
- To będzie ciekawe... tylu władców w jednym miejscu
- powiedziała rozbawiona
- Mam nadzieję, że uda się nad tym zapanować.
- Nigdy nie słyszałam o czymś takim, ale kto wie... może się wam uda... może z pomocą Pani.
- Na pewno. Chodźmy, póki Kosmo nie zrobił jeszcze nic głupiego.

Skinęła głową i nie mówiąc nic więcej ruszyła do reszty.

Nie ujechali jakoś szczególnie daleko, gdy zielone stwory wyskoczyły nagle zza skały, pędząc na nich w swej bezmyślnej szarży. Wulf spokojnie przygotował tarczę i chwycił w dłoń lancę, opuszczając ją tak, jakby gotował się do szarży. Miał już styczność z zielonoskórymi i ich metodami walki, którymi ci tutaj nie różnili się od zwyczajowych. Za to ich wygląd... z tym nie spotkał się nigdy. Toż to było zaprzeczenie ich paskudnej natury, czyszczenie broni i ogólna dbałość o wygląd była im całkiem obca. Dlatego wstrzymał się z atakiem, zwłaszcza, że Atos pozostawał tylko niespokojny, węsząc. Bran już jednakże ruszył, a Megara cisnęła jakieś zaklęcie. Tyle, że ani jedno ani drugie nie zrobiło wrażenia na napastnikach. Z paskudnym uśmiechem kapłan odczepił linkę psa.
- Szukaj, Atos! Szukaj!
Ciekaw był kto próbował zabawić się ich kosztem. I miał ochotę przetrzepać mu skórę! Popędził konia, jadąc w ślad za mabari.

Harard – ALTO PAPERBACK

Mimo nocnej wycieczki, Alto wstał zaraz z rana. Zamarł na widok napisu i zaczął przyglądać mu się dokładnie. Ostrzeżenie, czy żarcik? Marie zastała go na dokładnym przeszukiwaniu komnaty. Drzwi były nietknięte, prymitywna nitka przyklejona po powrocie od Myszy była na swoim miejscu. Alto dokładnie przyjrzał się całemu pokojowi szukając innej drogi, którą mógłby wejść nieproszony gość. Przez pewien czas przypatrywał się bardce, ale wieść iż w jej pokoju tez pojawił się napis i samo jej zachowanie sprawiało wrażenie, iż to nie ona jest odpowiedzialna. Hmm, co tu się psiakrew działo? Państwo Raine mieli ukryte talenty? Irma ani Peter nie wyglądali na parających się magią, bo takie wyjaśnienie wydawało się najlogiczniejsze. Może tropicielka lub jej towarzysz?

Wybór potraw zaskoczył przyjemnie łotrzyka. Głód im tu nie groził. Zjadł śniadanie ze smakiem, popijając jajecznicę świeżym mlekiem. Spytał o pokój, ale Peter i Irma unikali odpowiedzi i szybko zmieniali temat. No to trudno, nie można po dobroci, trzeba starymi sprawdzonymi metodami.
Informacja o teleportowaniu się prawnika i Pani Jeziora zdziwiła go trochę, ale może to i lepiej. Czarny Kaptur jeśli planował jego przejęcie, będzie miał utrudnione zadanie. Trzeba będzie wyglądać pilnie tego sygnału.
Gdy skończyli śniadać, Peter oprowadził ich po zamku. Dwójniak z omszałej, dębowej beczki był tak dobry, że Alto od razu wpadł w doskonały humor. Szczerze pogratulował talentów zarządcy, bo i było czego. Porządki panujące w twierdzy były naprawdę zaskakujące. Raineowie radzili sobie doskonale, a łotrzykowi Elandone coraz bardziej się podobało. Widział ogrom pracy którą należało tu jeszcze wykonać, ale aż uśmiechnął się w duszy gdy złapał się na układaniu planów, za co należało się wziąć w pierwszej kolejności. Peter opowiadał o zamku i widać było że zna i kocha każdy jego kąt. Nawet wygódki, znajdujące się na każdym piętrze stanowiły powód do dumy, a zarządca tłumaczył dokładnie innowacyjne rozwiązanie zastosowane tutaj przez budowniczych. Alto słuchał jego słów i podziwiał kolejne pomieszczenia, blanki, mury.
Wdrapali się razem z bardką ostrożnie na najwyższą, dwupiętrową wieżę donżonu i spoglądali na spokojną toń jeziora, na lasy na północy i górskie szczyty. Marie usiadła na blankach przy nim obok, chłonąc zapierający dech w piersiach widok. Alto rozmyślał o swej sytuacji. Po Cienistych ślad zaginął, odkrycie dokonane razem z Robertem pod murami rozwiało już ostatnie wątpliwości, Czarny Kaptur nie był od nich. Choć już wcześniej wiele na to wskazywało, Alto niemalże ucieszył się ze znaleziska kompana i informacji od tropicielki. Zgubili ślad, czy dali mu święty spokój? W porównaniu z Cienistymi, konkurent do spadku był realnym zagrożeniem, ale nie sprawiał że serce stawało na samą myśl, a dusza nie siedziała ciągle na ramieniu. Jemu był w stanie stawić czoło bez paraliżującego, irracjonalnego strachu.

Zaraz potem zabrali się za zamknięty pokój. Po całym zamieszaniu wściekły Alto zabrał się za zbieranie liści zwidki. Na szczęście duchy nie miały wiele czasu na dokonanie innych zniszczeń, sprzęt i mikstury ocalały. Łotrzyk trzasnął drzwiami i zbierał liście dalej. Udało się odzyskać tak na oko połowę. Reszta pokruszona przez trąbę, walała się razem z popiołem po całym pokoju. Wszystko było zasyfione szarym pyłem. Alto próbował strzepnąć choć pościel, ale szare smugi pozostały. Wyszedł z pokoju i poszedł do pokoju Marie. Przechodząc drugim piętrem zobaczył litą ścianę w miejscu drzwi i znów parsknął śmiechem, kręcąc głową. Taaak, teraz już są razem z bardką przeciwko całemu światu, nie tylko przeciw duszkom. Wspomniał słowa stalowookiej kobiety i uśmiechnął się krzywo. Będzie ciężko.
Zszedł do kuchni i wbrew obawom poprosił Irmę nie o siekierę, a miotłę. Ktoś ten burdel musiał posprzątać. A zemsta podobno najlepiej na zimno smakuje. Spojrzał jeszcze w powałę, jakby spodziewając się zobaczyć wystającą z niej głowę umierającą ze śmiechu i pogroził pięścią kamiennym murom uśmiechając się pod nosem.

***

Alto słuchał słów tropicielki i oglądał wskazywane przez nią miejsca. Dotarli na wzgórze, skąd przez przejrzyste górskie powietrze widok na okolicę był równie doskonały co z wieży. Z opowieści Nelli wyłaniała się kraina, kiedyś mlekiem i miodem płynąca. Teraz wszystko wyglądało inaczej.
- Kopalnie, młyn, trakt do Damary, no i wioski, ludzie… Dlaczego wszystko to popadło tak szybko w ruinę? Wygląda to tak jakby śmierć ostatniego lorda Kintal sprowadziła jakąś klątwę na te ziemie. Znasz historię Fortunaty Joy Destiny? Ona podobno była wdową po lordzie, zachował się w zamku może jej portret, albo kogokolwiek z jej rodziny?
Tropicielka pokręciła głową:
- Żona lorda zmarła kilka lat wcześniej w czasie porodu, wydając na świat martwe dziecko. Władca Kintal nie ożenił się ponownie, a jego najbliższą spadkobierczynią była córka, Shannon. Podobno był jeszcze jakiś daleki kuzyn, ale mówiono że lordowi bardzo zależało by ten nie odziedziczył jego ziemi i dlatego za zgodą króla przepisał swój majątek na siostrzenicę, żyjącą w Cormyrze. Miał nadzieję, że któreś z jej dzieci przybędzie do Elandone i zatroszczy się o tę ziemię.
Wszystko powoli układało się w całość. Nalie opowiadała dalej, że potomek tej siostrzenicy przyjął tytuł lord Kintal, ale nie zawitał nigdy do Elandone. Fortunata Joy Destiny była zatem wdową po nim.

***

Złościła się, widział to wyraźnie. Mniej ją uczył, a raczej spuszczał manto, bez litości. Mylił, podpuszczał i kontrował pokazując jednak co robi źle. Kiedy wydarła się na niego, uśmiechnął się krzywo i spytał. Facet z pamiętnika nie dawał mu spokoju. Na szczęście Marie wspominała o nim już kilka razy, więc nie było obawy, że się zorientuje:
- Fergus był lepszy? Kim on jest dla ciebie?
- Był jak ojciec
- powiedziała zdyszana i przetarła wierzchem dłoni spocone czoło. - To znaczy jest... - poprawiła się zaraz, ale w ostatnim zdaniu przebrzmiewała nuta niepewności. - Przygarnął mnie gdy miałam trzynaście lat. Nie żeby chciał, oj nie. - zaśmiała się lekko do wspomnień. - Ale ja... no potrafię przyczepić się jak rzep do psiej rzyci. Zajmował się mną, trochę trenował, ale powtarzał zawsze, że brak mi talentu - Opuściła uzbrojoną w nóż dłoń, pozornie się rozluźniła i zbliżyła się na długość łokcia. Miały to być kolejne pozory bo nagle zaatakowała. Wyprowadziła cios pod żebra, ale Alto odskoczył jakby się go spodziewał. Zaśmiała się. - A czy lepszy jest od ciebie?... - spoważniała niespodziewanie i pokiwała twierdząco głową. - Jest.
Przyciął szybko, na tętnicę, ale odbiła i przeszła do kontry. Zamarkowała pchnięcie, po czym z zamachu z góry uderzyła błyskawicznie. Złapał ją za nadgarstek, ledwo zdążył. Zbliżyli się do siebie, siłując chwilę.
- Dlaczego nie przyjechał z tobą? – spytał próbując wykręcić dłoń, tak aby wytrącić jej owinięty w materiał nóż.
- Bo... pokłóciliśmy się. Nie chciał bym robiła w zawodzie, ale ja się uparłam, on się wściekł... - wypuściła z dłoni nóż ale złapała go w locie wolną dłonią. Kopnęła go kolanem centralnie między nogi. Cios nie był mocny ale wystarczył aby Alto zwolnił uścisk. Odskoczyła w tył podrzucając broń na powrót do prawej dłoni. - Poszłam na robotę, ale mi nie poszło. A zaraz potem pojawiła się babunia z wieściami o spadku. Myślałam, że zahaczę o kancelarię, zgarnę jakiś nadprogramowy mieszek gotowizny i wrócę do Fergusa. Czekał na mnie niedaleko od Marsember. Ale, że spuścizną okazał się być zamek... To wszystko skomplikowało. Szkoda było tak machnąć ręką to i pojechałam.
Skrzywił się lekko z bólu, kucnął i zawinął zaraz nogą w markowanym, płaskim podcięciu. Chciała przeskoczyć, błąd. Poderwał się zanim jej stopy opadły na ziemię wpadł na nią biodrem wytrącając z równowagi. Zanim złapała balans, nóż Alta przejechał w okolicy nerki.
Odskoczył i otarł pot z brwi. Spojrzał na kobietę:
- Wracasz do niego?
- Szlag!
- złapała się za plecy, w miejscu, w którym doścignął ją nóż łotra. Złość kipiała jej z oczu. - Szlag!
Zdarła materiał z ostrza własnego sztyletu i cisnęła nim prosto w ziemię, aż wbił się weń po rękojeść. A później tupnęła ze złości i raz jeszcze wysyczała:
- Szlag! Szlag!
Emocjonalnego podejścia do sprawy nie można jej było odmówić.
Położyła się wtedy na ziemi, złapała za dół koszuli i przyłożyła sobie do twarzy wycierając strugi potu. Bez skrępowania odsłoniła skórę w ciepłym bursztynowym kolorze, płaski brzuch a nawet delikatne krągłości piersi, które na moment mignęły Altowi przed oczami.
- Wracam? - powtórzyła jego zapytanie gdy się wreszcie zaczęła uspokajać. Oddech miała świszczący, zmęczony. - Czekam raczej aż on do mnie przyjdzie. Posłałam mu wiadomość gdzie mnie szukać. Ale czy z nim odejdę? Nie wiem Alto... Może.
Na pewno zauważyła wyraz zaskoczenia na jego twarzy, choć trwał tylko chwilę. No, to będzie ciekawe.
- Chętnie go poznam, zdaje się że wiele mógłbym się od niego nauczyć. – Podszedł do bardki i usiadł koło niej, podciągając kolana do góry. Miał jeszcze tyle pytań, ale gdyby zorientowała się skąd do nich inspiracja, nóż by nie wystarczył do obrony. Uśmiechnął się zaraz:
- Masz talent. Ćwiczenia to jedno, liczy się jednak co innego.
- Talent do czego?
- uśmiechnęła się lekko, zagryzła zalotnie wargę. Wpatrywała się w mężczyznę aż nazbyt wymownie. I tym razem, z premedytacją, podciągnęła koszulę aż po samą szyję. Znów mógł ją sobie dokładnie obejrzeć. Była na wyciągnięcie ręki. - Czemu wprost nie zapytasz? W jakiej robi branży? Chyba to cię ciekawi, prawda?
Alto uśmiechnął się znowu, ale ciężko mu było oderwać wzrok by popatrzeć jej w oczy. Zdawała sobie doskonale sprawę, w jaki sposób działa na niego. Ręka mężczyzny od razu powędrowała na talię i przesuwała się wolno do góry. Gdy doszła do piersi, Alto jednym ruchem pociągnął koszulkę w dół i pocałował Marie lekko muskając jej usta.
- Przestań. Jeszcze mi się przeziębisz. – mruknął pod nosem, uśmiechając się ciągle i z trudem panując nad sobą i głosem.
- No właśnie, talentów ci nie brakuje. Pieśń dla marynarza i potem w sali… Dlaczego złodziejka tak cię ciągnie? Choć, nie odpowiadaj, jestem w stanie to zrozumieć. Powiedz lepiej jak to jest z tym Fergusem.
Wyłożył się wygodniej na boku, koło niej i patrzył pilnie.
- Już ci przecież mówiłam. Ale dobra, jakoś poukładam. Od początku. Prysnęłam z domu jak miałam trzynaście lat... To znaczy, wychowałam się w sierocińcu ale jedna rodzina mnie wtedy przygarnęła... - zaplątała się odrobinę. - Nieważne zresztą. Marzyło mi się życie poszukiwacza przygód to i polazłam w świat. Ale rzeczywistość... nie była taka kolorowa jak sobie wymarzyłam. Kantowałam, kradłam, kłamałam... - podniosła się na łokciu by mieć dobry widok na jego stalowoszare oczy. - Doigrałam się wreszcie. To była straszna speluna, a towarzystwo... Pozwolili mi się do stołu dosiąść, dla zabawy. Wszyscy mieli ostro w czubie, dzieciak grający w kości ich rozbawił. Ale jak zgarnęłam całą pulę co leżała na stole trochę im miny zrzedły. Jeden jegomość... uznał, że muszę szwindlować i chciał mi nauczkę dać. Reszta się śmiała. Mało brakło a by mnie tam na śmierć zatłukł.
Zamilkła na moment, obróciła na plecy i ułożyła głowę w zagłębienie jego obojczyka.
- Za bardzo się rozgadałam... Fergus mi wtedy pomógł. Nie mieszał się dopóki wychodziło jeden na jednego. Ale kiedy pięcioro się na mnie rzuciło, wtedy dopiero wstał od stołu i kazał mnie puścić. Zakończyło się ostrą burdą... Fergus prawie natychmiast się stamtąd zwinął a ja, niewiele myśląc, poszłam za nim. Chciał mnie przegonić. Spławiał... Raz mnie nawet wywrócił i posłał kopniaka. Kazał się wynosić. Zagroził, że jak się do niego podejdę bliżej niż na sto łokci to mi palce połamie. Ale ja szłam za nim, prawie tydzień. Trzymając dystans , oczywiście. I wreszcie, któregoś wieczoru pod gołym niebem przyniósł mi miskę z żarciem. I tak się zaczęło. A później z nim zostałam. Na siedem, bagatela, latek.
Słuchał uważnie, nie przerywając ani razu. Gdy oparła głowę o jego pierś, przygarnął ją do siebie i objął ramionami. Bezwiednie wdychał zapach jej włosów z przymkniętymi oczami. Nie widział jej oczu, ale mówiła szczerze. Był przekonany, że mówiła szczerze. Leżeli długo. Alto uśmiechał się lekko wsłuchany w tembr jej głosu, ale aura była nieubłagana. Gdy zaczęła lekko drżeć z zimna, łotrzyk poderwał się z ziemi i podał jej rękę:
- Teraz to cholera rzeczywiście dostaniemy zapalenia płuc. Chodź, mam jeszcze trochę dobrego winka. Grzaniec przy kominku. To będzie w sam raz.
Wstała i pozwoliła się objąć. Zboczyli z dziedzińca do jednych z wejściowych drzwi.
- Grzaniec? Fergus mi nie pozwala pić. Po alkoholu... bywa ze mną różnie. A nigdy dobrze.
Zatrzymała się nagle, uśmiech zniknął.
- Ale chcę mieć tą rozmowę za sobą. Żeby już wszystko było jasne. Zapytaj jak zarabiamy na życie. Zapytaj po prostu i miejmy całość z głowy.
- Mały grzaniec zatem. Nie zaszkodzi, a rozgrzeje.
– odrzekł zastanawiając się czy Peter nie miałby paru wonnych korzonków w swej kuchni. Spojrzał na Marie, ale tego że Fergusa tu nie ma, nie dodał.
- To takie straszne, że aż musisz mieć to z głowy? – powiedział poważniejąc zaraz i zwalniając kroku.
- Nie. W zasadzie nie, ale nie chcę już w tej sprawie pytań i niedomówień - uśmiechnęła się lekko. - Fergus jest złodziejem. Bardzo dobrym. Wolnym strzelcem, do tego lubi wyzwania. Stara szkoła, człowiek z zasadami. Ja mu pomagam w fazie przygotowań, bo on lubi mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Organizuję plany budynków, rozmawiam z ludźmi, szukam punktów zaczepienia. Kłamię, motam, załatwiam wszystko co trzeba. Ale na roboty mnie nie zabiera. Nigdy.
Spuściła na moment oczy, a gdy znów je uniosła dotknęła blizny na jego policzku.
- I co? Będziesz rezonować? Że jestem obłudna, niegodziwa i kroczę ścieżką bezprawia? Czy raczej się potwierdzi, że wcale się tak znów od siebie nie różnimy?
Dotyk na policzku... Milczał długo i patrzył pod nogi. Z oddali słychać było miarowe stukanie siekiery w naprawianej przez Roberta stajni.
- Marie, ja jestem… złym człowiekiem. – Skrzywił się. Zabrzmiało jak z kiepskiej powieści. Puścił ją i odszedł kilka kroków - Pamiętasz jak opowiadałem ci o Alkhatli i Waterdeep? Teraz wydaje mi się że to stare dzieje, ale moje własne. To czyni mnie tym, kim jestem. Ja… robiłem rzeczy… - Ciężko mu szło. Język się plątał, unikał jej spojrzenia. Odchrząknął, w końcu zerknął na bardkę.
- Zdaje się że chcę ci powiedzieć, że jeśli różnimy się od siebie, to ja odstaję od normy, nie ty.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Gdyby widział jej twarz dostrzegłby rumieniec wstydu. Ale nie widział na szczęście.
- Nie odstajesz - powiedziała wreszcie i chwyciła go za rękę. - Wiesz co? Dość już gadania o przeszłości. Nie ma co oglądać się za siebie. Wcale mnie nie ciekawi co kiedyś robiłeś. Liczy się tu i teraz. Cieszmy się z tego co mamy, Alto. Bo nic nie trwa wiecznie, a już na pewno nie to co dobre. Nie pytaj mnie więcej o nic. Ja też nie będę.

***

Meg, Wulf i Bran pojechali na dalsze zwiady parę dni temu, Marie myszkowała z zapałem po zamku, a Alto gdy jej nie towarzyszył, machał siekierą pomagając Robertowi w budowie boksów. Po raz kolejny ruszyli do drewno do lasu. Pod okiem kompana odcinał drobniejsze gałęzie i korował długi pień grabu. Ocierał właśnie pot z czoła, kiedy usłyszeli obaj wrzask mrożący krew w żyłach. Łotrzyk rzucił siekierę i błyskawicznie wyciągnął miecz z pochwy. Spojrzał zaskoczony na atakujące trzy humanoidalne postacie. Hobgobliny! Zorientował się że nie dadzą rady uciec do zamku. Z przytroczonego do pasa tejsaka wyrwał lewą ręką dwa noże do rzucania i chciał krzyknąć aby ostrzec Roberta, ale ten już był gotowy do obrony i nakazywał cofanie się do koni. Alto stanął zaraz za plecami kompana i czekał, aż zieloni zbliżą się do nich. Złapał noże tak, aby rzucić jedną ręką dwoma naraz, gdy cel będzie klika kroków od niego. Dobrał kąt ułożenia aby jeden nóż poleciał w kierunku szyi, a drugi nisko w pachwinę i zwiększyć swoje szanse aby choć jeden nie został sparowany na tarczę. Teraz!

Lady – MEGARA RAVENROCK

Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że losem Elandone kieruje coś znacznie więcej niż tylko ludzie. Moc krążąca po zamku, poltegreist lub jakieś inne ucieleśnienie wcześniej materialnego bytu było tylko przedsmakiem całości, jakże skomplikowanej i rozbudowanej. Z każdą chwilą składali coraz większą część dziwnej układanki i Megara nie wiedziała, czy działa to na ich korzyść czy może wręcz przeciwnie. Gdy usłyszała o tym jak przybywa tutaj prawnik, natychmiast zapragnęła dostać się na wyspę lub w jej okolice. Magii i rzeczy nadprzyrodzonych czaiła się na ziemiach rodu Kintal ilość spora, jak na miejsce opuszczone tak dawno temu. Z drugiej strony czas szybko mijał tylko im, ludziom, nie zaś duchom czy choćby elfom. W pewnej chwili wyszła nawet na blanki i zapatrzyła na horyzont, piękny, mimo obecności olbrzymiego jeziora. Czy tu przyjdzie im żyć? Czy w ogóle będą w stanie wytrzymać ze sobą, gdy każdy będzie miał takie samo prawo do władzy? Czarodziejka wciąż nie mogła zaakceptować tego miejsca jako własnego domu i na pewno minie jeszcze wiele czasu, gdy poczuje się tu w pełni bezpieczna, w pełni szczęśliwa. Znajomy kruk wylądował tuż obok niej, kracząc głośno póki nie włożyła mu do dzioba kawałka mięsa.
- Tak Dragomir, mamy szansę tutaj zostać. Mam nadzieję, że ci się spodoba... tak samo jak i mi.
Spojrzała na niego czule. Nie był najpiękniejszym ze zwierząt, czarnym jak smoła i żałobnym, ale był jej. Uśmiechnęła się do niego w zamyśleniu.
- Pozwiedzasz okolicę, prawda? Daj znać, gdybyś gdzieś dojrzał jakiś innych dwunogich.

Zgodziła się wykonać prośbę Wulfa, dotyczącą zablokowania zamkniętej komnaty. Prawie na pewno istota, która w niej najwyraźniej mieszkała, nie była tak na prawdę dla nich w pełni groźna. Nie warto też było tego sprawdzać poprzez włamanie do miejsca, które najwyraźniej uważała za wyłącznie własne i święte, bez dostępu dla innych. Meg nie wiedziała za wiele o duchach i tego typu magicznych istotach, ale co nieco z ksiąg w Ravenrock zdążyła wyczytać. Nie umiała tego powstrzymać, a wszystkie próby dokładnego zbadania istoty spełzały na niczym, mogła więc chociaż sprawić, że inni spadkobiercy nie popsują już do końca stosunków z nieznanym "gospodarzem". Ten mógł przecież wciąż uważać zamek za swoją własność, a gwałtowne śmierci pod koniec istnienia rodu Kintal świadczyłyby na korzyść takiej teorii. Tylko dlaczego nic nie wyczuł kapłan?
Przyzwała swoją moc, garściami czerpiąc z otaczającej ją budowli. Kształtowanie kamienia było jedną z trudniejszych sztuk, a może po prostu chodziło o to, że nauczyła się jej niedawno - w każdym razie wysysało to z niej sporo energii, a utworzenie nowej ściany nie było proste. Nie mogła po prostu utworzyć nowej, to wciąż przekraczało jej skromne możliwości. Mogła natomiast przenieść część kamieni z innych ścian, które i tak wciąż pozostawały wystarczająco grube - zaporę miała zamiar usunąć w chwili pojawienia się prawnika, więc niewielkie szkody szybko będzie można naprawić, a jednocześnie nikt ze spadkobierców nie pogwałci zasady gościnności. Po godzinie pracy oba wejścia były dokładnie zamurowane. Trudniej było z oknem zasłoniętym okiennicą - nie była w stanie sprawdzić tam efektu swoich działań.

***

Sama nie miała pojęcia dlaczego wybrała się w podróż razem z Wulfem i Branem. W zamku się jej podobało, a i na nudę na pewno tam by nie narzekała. To chyba chodziło o towarzystwo. Bardziej odpowiadało jej to proste w postaci dwóch wojowników. Do takiego była przyzwyczajona, chyba nawet takie wolała. Milczący Robert i tak nie był osobą z którą można było swobodnie porozmawiać, a Alto i Marie zawsze trzymali się razem, jeśli nie robiac głupot to migdaląc się tak, by inni nie widzieli. Albo rozmawiając. Albo robiac coś jeszcze innego. Dlatego została z wojownikami, Atosem oraz dwójką wciąż nie znanych jej ludzi. Nawet jeśli nie rozmawiali wiele, to czuła się znacznie swobodniej, a podróżowanie na koniu, z ziemią bardzo blisko pod stopami nie było przecież takie straszne. Wręcz przyjemne, gdy przyroda odkrywała im kolejne tajemnice.
- Koniecznie muszę wybrać się w okoliczne góry. Może wciąż są tam gdzieś zatarte ścieżki i pozostałości po górniczych osadach i zawalonych kopalniach.
Roześmiała się szczerze, widząc spojrzenia towarzyszy.
- Wiem, dziwna jestem. Nie wymagam zrozumienia.

Pojawienię się stworów przyjęła z całkowitym zaskoczeniem. Nawet Dragomir przed niczym ich nie ostrzegał!
- Tu miało być bezpiecznie!
Słowa skierowała do Nelli, ale jednocześnie sięgała już po moc w instynktownym odruchu. Niemalże wykrzyczała pierwsze zaklęcie, unosząc w górę otwarte dłonie. Kamienie i piasek uniosły się z ziemi i pomknęły na szarżującego wroga... przeszywając go dosłownie na wylot bez żadnego efektu! Meg zaklęła cicho, złorzecząc na tego, kto tak łatwo ją oszukał.
- To iluzja!
Nigdy wcześniej nie widziała zielonoskórych, ale teraz nawet jej wydawali się zbyt piękni i zbyt czyści jak na proste i brutalne stworki. Ale jeśli to była iluzja, to w pobliżu musiał być ktoś, kto ją stworzył. Jeszcze raz przywołała magię, sięgając prosto do splotu Mystry. Efekt był prawie natychmiastowy. Zaśmiała się w duchu z głupoty maga.
- Czai się za skałą! Złapcie drania!
Ruszyła za Branem, Wulfem i psem, wciąż mając w pogotowiu swoje zaklęcia. Nigdy nie wiadomo, jakie na prawdę intencje miał ich "oponent".


Karenira – SHANNON ASHBURY


Shannon otrzepała ręce zadowolona z efektów. Rozgardiasz w pokoju natręta cieszył oko. Zwłaszcza jeśli dodać do tego jego zaskoczoną minę. Gwałtowne emocje opadły i czuła się znacznie lżejsza, o ile w jej przypadku to było jeszcze możliwe i nieco zmęczona. Wypełniało ją też uczucie złośliwej satysfakcji. Klasnęła w dłonie, zawirowała w powietrzu i przeskoczyła za parapet. Ciekawa była czy przeciwnik podejmie rzuconą rękawicę. Teraz, po raz pierwszy od bardzo dawna pobudzona do działania cieszyła się z nadchodzących podchody, zapominając na moment o konieczności obrony własnych skarbów. Swoje szanse przecież znajdowała znacznie wyżej.

Całkiem niespodziewanie w osobach pozostałych spadkobierców znalazła sprzymierzeńców, którzy zdawali się rozumieć swój obecny brak praw do zaglądania w pozostałości po jej życiu. Ich postawa spotkała się z jej aprobatą, przynajmniej dopóty, dopóki nie zobaczyła co zrobili z jej komnatą. Zamurowanie drzwi może i całkiem skutecznie miało powstrzymywać włamywaczy. Niestety, o czym wiedzieć nie przecież nie mogli, uniemożliwiały dostęp też Irmie. W obliczu tak wyraźnej ingerencji zrozpaczona Shannon, z trudem przełykając gorycz, zaszyła się w pokojach, tracąc ochotę na podpatrywanie obcych. W ciemnościach nie wytrzymała długo. Na szczęście przydybana w kuchni Irma przygotowała jej nasączony parafiną knot i po ostrożnej drodze kominem udało jej się przenieść ogień do zamkniętego pokoju.

W pokoju rozświetlonym rzędem świec czuła się przeraźliwie samotna. Sądziła, że oswoiła sobie dobrze to jedno uczucie. Dopiero przyjazd obcych uświadomił jej jak bardzo się myliła. Ukochane Elandone otrzymało szansę na powrót do rozkwitu. Ona sama jednak… Jej pozostawała tylko gorzka tęsknota. Dotknęła wiszącego na szyi klejnotu. Jedynej rzeczy, na której palce zatrzymywały się bez wysiłku. Ostatni prezent. Łzy jedna za drugą kapnęły na oparcie fotela nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.

Opuszczona. Objęła kolana ramionami zatapiając się w głębokim siedzisku. Komnata równie dobrze mogłaby być jej grobowcem. Ludzi przecież chowa się wraz z pamiątkami. Ona miała ich mnóstwo. Pamiątek po życiu.

Dotknęła wiszącego na szyi klejnotu. Przepiękny naszyjnik był podarunkiem od narzeczonego. Okręciła się przed lustrem śmiejąc do własnego odbicia. W każdej chwili spodziewano się gości. Od samego rana niecierpliwie biegała od okna do okna nasłuchując odgłosu kopyt stukających na kamiennym dziedzińcu. Posłaniec z prezentem przybył już kilka dni temu. Teraz czekała na najważniejsze. Za kilka dni, w zamkowej kaplicy miał odbyć się jej ślub. W pysznej, bladobłękitnej sukni, z włosami w kolorze płynnego złota upiętymi pod delikatną siateczką, z oczami równie szafirowymi co klejnoty dumnie błyszczące na jej piersi powinna zachwycić przyszłego męża.

Nie miała szansy. Nigdy jej takiej nie zobaczył.

W wielkiej sali, przy rodzinnym stole zasiadali obcy. Shannon nie miała sił mierzyć się z atmosferą wspólnych posiłków. Wychyliła nosa z komnaty tylko na rytualny już obchód zamku. Nie chciała im zazdrościć. Miała przecież swój dom. Swoje wieczne trwanie. Dni, tak ważne dla innych nad nią po prostu mijały. Przyzwyczaiła się przecież. Pogodziła. Nie było potrzeby płakać. Naprawdę.

A jednak zza zamkniętych drzwi dobiegało czasem cichutkie łkanie.

Eleanor – MG – DESTYNY

Spokojna okolica zamku okazała się nie znowu tak bezpieczna. Choć Nelly wspominała że hobgobliny podchodziły w jego pobliże, z jej relacji wynikało, że nie zbliżały się aż tak bardzo. Czyżby coś się zmieniło? Teraz nie było jednak czasu na takie rozważania.
Robert szybko zdał sobie sprawę, że nie mieli szans na dotarcie do koni zanim przeciwnik dopadnie do nich. Mogli się co prawda wycofać w ich pobliże, ale to tylko naraziłoby zwierzęta na zranienie w czasie walki. Gdyby próbowali ich dosiąść staliby się idealnym celem dla atakujących zielonoskórych, którzy okazali się naprawdę szybcy. Zanim ich dopadli Alto zaatakował jako pierwszy.
Jedno ostrze poszybowało w górę prosto w kierunku krtani. Hobgoblin instynktownie zasłonił się tarczą przed nożem lecącym w kierunku twarzy i nie był w stanie zareagować na drugie, które rzucone z perfidną precyzją wbiło się w czułe miejsce obok przyrodzenia. Zwinął się z bólu i zawył. Ten odgłos spowodował, że jego towarzysz z całym impetem runął na niewielkiego i w tym momencie całkowicie bezbronnego łotrzyka, celując mieczem. Prosto w jego pierś.
Tropiciel wywijając gałęzią zdołał obronić się przed pierwszym pchnięciem przeciwnika i przeszedł do kontrataku uderzając siekierą w jego ramię. Hobgoblin odskoczył od niego próbując kolejnego ataku włócznią, drwalowi ponownie udało się go zbić. Wtedy atakujący odrzucił włócznię i wyszarpnął z pochwy miecz. Ponownie ruszył do ataku.

Tymczasem Alto nie mając okazji by cieszyć się z trafienia pierwszego przeciwnika, nerwowo łypnął na szarżującego hobgoblina. Nie mógł odskoczyć bo odsłoniłby wtedy Roberta. Zawinął swoim krótkim mieczem w desperackiej zasłonie. Przekręcił tułów tak aby odbić wraży miecz po zewnętrznej stronie. Chciał przejść od razu do kontry ale przeciwnik był szybki, ostrze łotrzyka łomotnęło o tarczę. Alto nie był wprawny w takiej walce, przyklejony do pleców Roberta tracił swój główny atut, ruchliwość. Kątem oka sprawdził czy trafiony wcześniej hobgoblin nie wstaje, po czym zmniejszył krótkim skokiem dystans. Uderzył mieczem z góry, a kiedy śmierdziel zasłonił się tarczą, kopnął go w kolano, unikając jednocześnie niemal cudem szybkiego pchnięcia. Niestety kolana stwora okazały się paskudnie twarde i łotrzyk aż jęknął z bólu. Na chwilę wytracił swój impet, a przeciwnik wykorzystał to z cała perfidią i ciął go przez udo.
Paperback krzyknął z bólu i zatoczył się powrotem w pobliże Roberta. Było źle, noga rwała pulsującym ogniem, a przeciwnik ryknął tryumfalnie i skoczył biorąc szeroki zamach zza głowy aby jednym ciosem skończył walkę, był ponad łokieć wyższy od Alto, który skulił się w sobie ale jeszcze raz zastawił mieczem. Mięśnie i ścięgna aż zawyły kiedy silny cios spadł z góry. Wytrzymał, ale siła uderzenia przygięła go do ziemi. Lewą ręką wyszarpnął sztylet i podnosząc się z klęczek odepchnął broń hobgoblina. Sztylet zaś uderzył w jego bok zagłębiając się w ciele po krótki jelec. Alto chciał się odkręcić w półpiruecie aby uniknąć ostatniego, rozpaczliwego ciosu, ale świdrujący ból z rany na udzie spowodował że krzyknął znów i upadł bokiem na ziemię.

Robert walcząc nieporęczną siekierą i jednocześnie próbując się zasłonić trzymaną w drugiej dłoni gałęzią, słysząc krzyk Alto odruchowo spojrzał w jego kierunku. Zielonoskóry natychmiast wykorzystał niewielkie rozproszenie uwagi przeciwnika i wyprowadził zręczny sztych rozcinając ramię tropiciela. Gałąź wypadała z nagle bezwładnej dłoni, ale mężczyzna automatycznie uniósł drugą i metalowa część narzędzia wylądowała na szczęce hobgoblina.

***

Rozpędzony Bran wpadł pomiędzy przeciwników żaden nie nadział się jednak na jego obnażoną broń. Przeszła ona przez nich podobnie jak Rozamund i sam rycerz niczym przez powietrze. Zaskoczenie szybko zastąpił gniew gdy zrozumiał, że ktoś zakpił sobie z niego. Podobnie jak Wulf z Atosem ruszył za skałę gdzie czarodziejka i nos psa wskazały im miejsce ukrycia dowcipnisia.
Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyli kucającego w wysokiej, pożółkłej trawie kilkuletniego chłopca o niezwykle błękitnych oczach.


Widząc miny stojących nad nim, rosłych i wyraźnie niezadowolonych mężczyzn oraz ogromnego psa cofnął się przestraszony pod skałę, a w jego oczach pojawiły się łzy.
- Wybaczcie dzieciakowi niewczesny dowcip – usłyszeli za sobą głos, a gdy spojrzeli w tamtym kierunku zobaczyli wychodzącego z lasu czarnowłosemu mężczyźnie w wieku trzydziestu kilku lat:
- Mówiłem Ci że kiedyś się doigrasz – pogroził winowajcy palcem, a potem skłonił się wędrowcom i powiedział:
- Nazywam się Ruben Meler, a ten mały żartowniś to mój syn Roni. Jesteśmy wędrownymi kuglarzami i dajemy dziś wieczorem przedstawienie w niedalekiej wiosce. Nie ukrywam, jego umiejętności to najlepsze punkty naszych pokazów, ale czasami dziecięca wyobraźnia i chęć psot wymyka się spod kontroli.
W czasie przemowy ojca chłopiec przesunął się wolno obok rycerzy główną swoją uwagę poświęcając obserwującemu go bez mrugnięcia powieką Atosowi, a potem przysunął do ojca i schował za jego nogę, przyglądając się z ciekawością podróżnym, którzy tak fantastycznie zareagowali na jego widowisko.

***

Poszukiwania w końcu przyniosły rezultat! Mysz była pewna, że pod herbem wyrytym w kamiennej ścianie, nad wejściem z głównego holu na dziedziniec, jest jakaś skrytka! Nie wiedziała co sprawiło, że zwróciła na niego uwagę, ale jak już myśl by go sprawdzić zakiełkowała w głowie nie sposób było się jej pozbyć. Problem polegał na tym, że same drzwi miały ponad trzy metry wysokości i nawet podstawienie stołu i postawienie na niego krzesła nie rozwiązało problemu jej małego wzrostu. Dopiero ryzykowna piramida z trzech krzeseł pozwoliła jej osiągnąć wysoki cel.
Najpierw z uwagą opukała ścianę i z satysfakcją usłyszała charakterystyczny odgłos potwierdzający jej domniemania. Niestety to była dopiero połowa zwycięstwa. Teraz należało otworzyć skrytkę. Niestety nie miała pojęcia jak się za to zabrać, a naciskanie wszystkiego po kolei nie przyniosło pożądanego skutku. Zaintrygował ją jednak pierścień znajdujący się w dziobie kruka. W przeciwieństwie do reszty płaskorzeźby nie był z kamienia tylko z metalu i mógł idealnie posłużyć za uchwyt do ciągnięcia, a skoro niczego nie dało się wepchnąć zawsze można było spróbować coś wyciągnąć! Szarpnęła lekko bez rezultatu więc zaparła się z całej siły. Fragment ściany w kształcie tarczy wysunął się nagle, a bardka straciła równowagę i poleciała do tyłu. W ostatniej chwili chwyciła się stołu i jej lądowanie na kamiennej posadzce, nie okazało się aż tak bolesne.
Szybko podniosła się na nogi i poprawiwszy konstrukcje z krzeseł dopadła swojej zdobyczy.
Tarcza okazała się szufladką z boku której widniał otwór, a w nim znalazła niewielką słota skrzynkę. Wyciągnęła ją ostrożnie i uniosła wieko. W środku znajdował się tylko jeden przedmiot:
Spora pieczęć ze znakiem herbowym, wykonana miedzi i złota i wysadzana turkusami.


Zaaferowana znaleziskiem Mysz dopiero teraz zauważyła, że nie jest w sali sama. Popatrzyła na dół na Toniego, który przyglądał jej się z ciekawością. Szybko schowała skrzyneczkę do kieszeni i zasunęła skrytkę. Zeszła na dół i powiedziała do niepełnosprawnego chłopaka, który jak zdążyła zauważyć ostatnio ciągle kręcił się w jej pobliżu:
- Nie mów o tym nikomu. To będzie nasza tajemnica.
Popatrzył na nią i uśmiechając się powiedział coś w obcym języku. Szybko zorientowała się, że Toni nie mówi słowa w języku handlowym, ona zaś nie znała używanego w tym rejonie świata damarskiego. Zaczęła z powrotem ustawiać krzesła i stół na dawne miejsce, co nie było proste, bo był strasznie ciężki i przysunięcie go pod drzwi zajęło jej sporo czasu, a teraz jeszcze była poobijana. Ból zagłuszony adrenaliną zaczął powoli dochodzić do głosu.
Jednak Toni widząc jej starania w końcu pomógł dziewczynie, a potem zaczął ją ciągnąć w kierunku wyjścia cały czas powtarzając jakieś słowo.

***

Wioska nie była zbyt duża, ale miała własny młyn, karczmę i kowala, który głównie zajmował się naprawą narzędzi. Przede wszystkim mieszkali w nich jednak chłopi od których bez problemu można było odkupić nieco ziarna. Tego dnia jednak nikt nie myślał o handlu bowiem atrakcja w postaci wędrownych handlarzy trafiała się niezmiernie rzadko i nikt nie chciał jej przeoczyć.
Na środku wsi pomiędzy gospodą a domem sołtysa zbudowano nawet na tę okoliczność niewielką scenę na podwyższeniu, by każdy mógł bez problemu obejrzeć całe widowisko.
Wszędzie kręciło się pełno ludzi popijających piwo, bo zaradny karczmarz wytoczył beczki na zewnątrz. Zanosiło się na prawdziwe wydarzenie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 00:34   #85
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 14

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE


To była świetna zabawa. Świetna, acz wycieńczająca.
To trzeba było zejść do parteru by podłogi opukać i z bliska oglądnąć, to się wspinać na najwyższe meble co czasem zmuszało ją do cyrkowych rodem akrobacji. Mysz była zaaferowana, od rana wypieki nie schodziły z jej policzków.
Pukała w ściany, przestawiała sprzęty, zwijała dywany, ściągała obrazy, odchylała gobeliny. Wszystko musiała obmacać, wszystkiemu się przyjrzeć. Wścibska natura zerwała się niby pies ze smyczy. Bardka wyzbyła się wszelkich zahamowań. Czasem ktoś z domowników na nią wpadał. Peter dosłownie, bo prawie Marie zdeptał gdy wyskoczył chyżo zza winkla a bardka leżała plackiem na brzuchu, z nosem wbitym w szparę między deskami podłogi. Za jakiś czas do salonu weszła Irma i zrobiła wielkie oczy na widok Marie uczepionej belki przy suficie i dyndającej tam frymuśnie niby niecodzienny element wystroju. Dziewczyna pomachała jej tylko wesolutko i wróciła do myszkowania. Gospodyni zaś wycofała się speszona.

Po jakimś czasie zmęczenie Mysz ogarnęło. Udała się do kuchni i przyszykowała sobie pajdę chleba (a trzeba przyznać poruszała się po kuchni ze swobodą kota, zwiedzającego okoliczne podwórka ). Usiadła w okiennej wnęce i kłapała, jak zwykle, dziobem.
A co będzie na kolację? A czy tu zawsze zimno czy lato bywa upalne? A kim ta pani jeziora? A Toni, czemu matki nie ma? A kotka skąd się u nich wzięła? A jak się Rhainowie poznali? A czy Peter się z miejsca a pani Peterowej zakochał? A Nelli z Kosmo, to czy na poważnie? Bo on za nią to oczami wodzi jakby była jedynym światełkiem pośród ciemności. A ci Wildboorrow, to co za jedni w ogóle? Opowiedziała im też skrupulatnie jak Alto w zaloty uderzał do młodego dziedzica i, że zabawnie wyszło, mimo iż Alto po gębie oberwał. Jak już się rozgadała to zahaczyła o temat ich morskiej podróży, ataku piratów i Syreniej Wyspy.
Z Rheinami posiedziała ze dwa dzwony. Odciągnęła ich co prawda od ich powszednich zajęć ale w towarzystwie bardki jakoś poczucie czasu zatracili i dali się wciągnąć w pułapkę jej gadulstwa.

* * *

Wróciła później do swojej komnaty, zawisła nad kartą notesu i skrobała w nim zawzięcie gęsim piórem. Skończyła po dwóch kwadransach, posypała atrament talkiem, zdmuchnęła wkładając w to sporo entuzjazmu (nazbyt sporo może, bo w nosie ją zakręciło niemożebnie i kichnęła w sam środek rzędu liter).Zerknęła wreszcie na całość krytycznym okiem.
Zapisana drobnym maczkiem liryka zwieńczona była wdzięcznie brzmiącym nagłówkiem: „Ballada o Synach Wojny.” Przebiegła oczętami po tekście.

A wpierw słychać tętent bojowych rumaków
I świat oddech wstrzymał. I ucichł śpiew ptaków
A ziemia drży jeno. Zalała ją trwoga
Bo mkną po jej grzbiecie mężowie co boga
Samego synami. Do wojny chowani,
Postawni i dumni. Tempusa kapłani.

I dzierżą chełpliwie swe tarcze czerwone
Co w słonku się błyszczą jak w krwi umoczone.
Na tarczy każdego jednako widnieje
Miecz - symbol najświętszy - co w ogniu goreje.

Już w szyku stanęli, gotowi na bitwę
Gdy usta ich szepczą wojenną modlitwę.
Wtem miecze unoszą wymownie do pionu:
- Na honor Tempusa! Na chwałę zakonu!


W sumie znalazły się tam trzy strony rymowanego tekstu, kipiącego od patosu i szczerej powagi. Aż ją na mdłości zebrało, ale miała wobec kapłana dług i lepiej spłacić go było z marszu, nim wyleci jej z głowy, że coś mu w ogóle winna jest.
Ballada opisywała srogą bitwę gdzie trup się ścielił gęsto a wojownicy Tempusa okryli się w finale chwałą. Po drodze był nawet ustęp o samym bogu wojny, który pojawił się na polu bitewnym by wskazać palcem oddziały swych wiernych synów i tym samym dać znać, że im zwiastuje zwycięstwo.

W końcu zerwała się z łóżka, zwinęła pergamin na czworo, przewiązała wstążeczką, a za tą zatknęła pęczek świeżych stokrotek. Tak skomponowany liścik wsunęła szparą pod drzwiami do pokoju Wulfa. Kapłana co prawda nie było, ale nic to. Znajdzie wiadomość jak wróci na zamek.

* * *

Była zachwycona znaleziskiem. Szybko przetłumaczyła sobie, że przecież jak się coś wyniucha, na przykład monetę leżącą na bruku, to można ją z czystym sumieniem wrzucić do kieszeni. Ze złotą skrzyneczką przecież rzecz się miały identycznie. Niczyja wcześniej była. No i kradzież to żadna jak się weźmie niczyje puzdro. Swoją drogą... szacując na oko, wykonane było ono z czystego złota, pięknie zdobione... Warte musiało być... Ze sto (Oddychaj Mysz! Oddychaj głęboko i nie waż się zemdleć! ) sztuk złota. Będzie co wydawać.

Balansowanie na wieży ułożonej z krzeseł przypłaciła kolejnymi, do kolekcji, siniakami ale wcale się nimi nie przejęła. W świetle sumy stu suwerenów kołatającej się w jej czaszce wszystko traciło na znaczeniu. I nawet ból przybladł.
Z lekkim niepokojem przyjęła co prawda fakt, że Toni obserwował jej niegodziwe poczynania. Chłopak był jednak trochę nieświadomy co się wyprawia pod jego nosem. Pomógł jej nawet graty uprzątnąć po czym uśmiechnął się przyjaźnie i wskazywał gdzieś palcem. Gestykulował przy tym żywo i powtarzał coś z damarskiego, czego ni w pień nie pojmowała. Poszła za nim, bo i czemu nie. Skrzynka z pieczęcią wylądowała w międzyczasie na dnie bardowskiej torby.

Toni zaprowadził ją do wieży w której Rheinowie przechowywali opał. Pod ścianą, na posłaniu z wełnianego koca kłębiły się maleńkie kocięta. Dwa czarniutkie niby węgiel, jeden rudy i jeden szary, pręgowany.
Mysz rzuciła się na nie z piskliwym szczebiotem.

Oj mamuńciu, to kociaki!
Och, puchate! Och, słodziaki!


Mała szara kulka wysunęła w jej stronę zaciekawiony łepek. Kiedy maluch wdrapał się na jej kolana Marie dosłownie rozpłynęła się wniebowzięta. Szarak ją kupił tymi wielkimi błękitnymi oczkami.



* * *

Gdy wyszli z wieży natknęli się na Roberta i Alto wracających z lasu. Od razu znać było, że coś jest nie tak jak być powinno. Ale bardka w pierwszym momencie nie mogła się połapać w czym rzecz. Dopiero ślady krwi i jej wszędobylski metaliczny zapach zdjął jej klapki z oczu.

Zaczęła jak zwykle panikować. Podbiegła do Alta, to do Roberta i znowu do Alta. Drżącą dłonią wyjęła z torby gałganek płótna gotowa mężczyzn z miejsca opatrywać. Zaraz jednak zrezygnowała. Powinni ich gdzieś najpierw położyć, rany oczyścić...
W trakcie gdy bardka bladła coraz bardziej Toni wysunął się do przodu. Doszedł do Roberta, nadal się uśmiechając, i... po prostu położył dłonie na jego ranie . Drwal wyglądał na zaskoczonego ale nie odsunął od siebie chłopaka. Toni zaś trwał w bezruchu i wyglądał przy tym na wyjątkowo, jak na siebie, skupionego. Mysz panikowała z kolei jeszcze bardziej, nie chciała czasu marnować na bzdury i czekać aż się jej towarzysze ze stoickim spokojem wykrwawią. Ale Toni nie ustępował. Tropicielowi zaś mina rzedła z każdą następną chwilą, jego oczy otwierały się coraz szerzej.
- Ból.. słabnie. Rana się prawie zagoiła - wzruszył po chwili ramionami nic nie pojmując. Ale zaraz dodał, wskazując palcem łotrzyka – Alto chyba bardziej potrzebuje twojej pomocy.

Mysz pomyślała, że Roberta zalała fala jakiegoś wisielczego humoru. Jak to się zagoiła? Że niby to zasługa Toniego? Zaśmiała się (ciut histerycznie) i pobłażliwie pokiwała głową na znak, że nie kupuje tej rewelacji. Ale Robert pokazał świeżo zabliźnioną ranę.
Toni natomiast dał spokój drwalowi i zaczął się, dla odmiany, zabierać się za łotrzyka. Alto ledwie trzymał się na nogach. Nawet jeśli nachodziła go ochota żeby oponować to najpewniej nie miał siły. Pozwolił by chłopak kucnął przy nim i położył dłonie na jego broczącym krwią udzie. Trwali tak, nieruchomo, długą chwilę. W trakcie gdy łotrzyk zaczynał stać na ziemi coraz pewniej z Tonim działo się na odwrót. Ostatecznie chłopak zaczął się słaniać, całkiem wycieńczony. Stracił przytomność i padłby jak kłoda gdyby łotrzyk w porę go nie podtrzymał.

Zanieśli chłopaka do Irmy. Ta kazała ułożyć go na posłaniu a sama szykowała już ziołowe okłady. Mruczała coś pod nosem do cna przejęta, że leczenie pozbawia go sił i, że nie powinien tak szafować swoimi zdolnościami. Ale nigdy nie potrafi pozostać obojętny na krzywdę wszelaką – ciągnęła. – Każdemu musi pomóc. To silniejsze od niego.
Mysz została przy posłaniu Toniego do czasu aż chłopak odzyskał przytomność. Gdy wbił w nią, nadal błędne spojrzenie, bardka pocałowała go w czoło i dopiero wówczas ulotniła się z pokoju.

* * *

Raz jeszcze zawitała w kuchni. Z kilku powodów. Po pierwsze, chciała jakoś Rhainom zadośćuczynić za zmartwienia jakich nieświadomie im przysporzyli. Toni wciąż był osłabiony a jego przybrani rodzice zmartwieni.
Powiadomiła po prostu, że ona dziś kolację szykuje a Rhainowie mają sobie odpocząć i basta. Nim zabrała się za pichcenie dobrała się do słoika z jagodową konfiturą. Część wyjadła, bezpośrednio paluszkiem, część zaś spożytkowała w celach zupełnie niekulinarnych. Zamoczyła pieczęć w słodkiej mazi i odbiła ją w swoim notatniku. Przeczytała na głos zdanie ułożone wzdłuż krawędzi, okalające herb Kintal.

„Garg'n Uair Dhuisgear”. To samo widniało nad wjazdową bramą do zamku – zauważyła w myślach.
Wypytała Petera co ta sentencja właściwie oznacza.
- To po damarsku – odrzekł. - "Wściekły gdy zbudzony".

* * *

Kolację przygotowała z rozmachem, w każdym razie tyczyć się to miało formy a nie treści. Spreparowała kremową zupę ze świeżych warzyw oraz upiekła stos pszennych placków, które każdy podług gustu mógł potraktować miodem, marmoladą tudzież mięsną zasmażką. Nic wyszukanego ale i tak uczta była wykwintna. Z powodu oprawy właśnie.
Mysz wystroiła stół eleganckim obrusem, zapaliła świece, wyciągnęła najlepsza zastawę. Wokół rozstawiła dzbanki z kwiatami. Przyjemna kuluarowa atmosfera wypełniła jadalnię. Mysz kazała wreszcie zasiadać do stołu, sama zaś donosiła parujące jeszcze potrawy. Przewiesiła sobie ściereczkę przez zgięte w łokciu ramię (widziała kilka razy w drogich szynkach, że tak tam posługujący panowie czynią) i śmigała między jedzącymi pytając czy aby smakuje, dolewała napitki, podawała przyprawy. Usługiwała pełną gębą i to z klasą. Bezbłędna powaga, wyprostowana postawa, normalnie profesjonalizm (pomijając kilka ataków chichotu i puszczanie oczek).
Rhainowie byli wpierw mocno spięci i do szczętu zaskoczeni. Z czasem jednak zaczęli się rozluźniać a nawet się rozgadali. Peter opowiadał miejscowe legendy i hisotie o Elandone.
Po kolacji bardka uraczyła biesiadników wesołymi przyśpiewkami i dopiero wtedy sama zasiadła do stołu i poczęła pałaszować.

* * *

Cała sprawa z zapieczętowaną komnatą nabierała rumieńców. Nie był to już tylko tajemniczy pokój, ale siedziba prawdziwych upiorów! No... w każdym razie coś tam siedziało . Coś, pozbawionego bijącego w piersi serca. Z wrażenia Marie dostała gęsiej skórki.
Odwiedziła łotrzyka w jego komnacie aby sprawdzić czy całkiem już doszedł do siebie. Przy okazji zawadziła o temat poltergeista. Uzgodnili oboje, że sprawę odpuszczają. Zresztą, zważywszy, że zaklęcia Megary znacznie utrudniły im przedsięwzięcie, nie pozostawało im nic innego jak podnieść ręce wysoko w górę i zamachać białą flagą.
Marie pokiwała z rezygnacją głową.
- Gra nie warta jest już świeczki...
Zaraz jednak uśmiechnęła się enigmatycznie jakby doznała olśnienia.
- Chociaż... Może z innej beczki...
Ducha jestem , szlag, ciekawa
Roi mi się myśl głupawa.


Zostawiła mężczyznę bez słowa i wybiegła z jego komnaty jakby sam diabeł deptał jej po piętach.

Harard – ALTO PAPERBACK

Kiedy zieloni legli już na ziemi, Alto wypuścił miecz i zacisnął ręce na udzie. Krew buchała z głębokiej rany przez palce, a łotrzyk wodził niezbyt przytomnymi oczami od Roberta do leżących przeciwników. Odpiął wąski skórzany pas zapięty na talii i zacisnął go powyżej rany. Podniósł się z trudem z ziemi i spojrzał na kompana, który trzymał się za ramię. Jak na komendę ruszyli w stronę koni. Alto zebrał tylko swoją broń i krzywiąc się z bólu wsiadł na wałacha. Krew ciekła po końskim boku, a łotrzykowi już zdążyło lekko pociemnieć przed oczami. Blady i spocony, półprzytomnym wzrokiem dostrzegł jak Robert bierze jego wodze i zaczyna popędzać konie do zamku. Na szczęście cięli drewno niedaleko i po kilku chwilach mijali już główną bramę. Położył się na końskiej szyi i zsiadł przekładając nogę nad łękiem siodła. Zaraz potem podbiegła Marie z Tonim. Chłopak najpierw przyłożył ręce do ramienia Roberta, a potem do jego zranionego uda. Alto poczuł ciepło bijące z dotyku i ból zelżał od razu. Mrowienie w nodze ustąpiło za chwilę, a łotrzyk ze zdumieniem zorientował się że stoi na niej całym ciężarem ciała i podtrzymuje bezwładne ciało chłopaka. Wziął go zaraz na ręce i z pomocą Roberta zanieśli go do sali.

Gdy Irma zajęła się już Tonim i upewniła się że nic mu nie będzie, Alto spytał się jak w damarskim mówi się „dziękuję za pomoc” i ruszył do swej komnaty. Zszył koślawo rozcięcie w nogawce spodni i jeszcze raz obejrzał różową już bliznę. Udo pobolewało trochę, ale w porównaniu z rwącym i palącym bólem, który niemal zwalił go z siodła tuż przed bramą było to fraszką. Zszedł na dół i czuwał z Marie przy chłopcu, dotąd aż się nie przebudził. Zaraz podziękował mu w jego rodzimym języku i uścisnął jego dłoń. Kilkakrotnie rany regenerowali mu kapłani, ale to odbywało się trochę inaczej. Szkoleni ludzie wykonywali swój fach, wzywając cząstkę boskiej mocy. Z chłopakiem odczuł że było jakoś inaczej. On chyba oprócz mocy dawał coś z siebie, przejmował ból do swojego umysłu i ciała. Alto popatrzył na niego uważnie i podziękował mu raz jeszcze.

Leżał w łóżku i powoli odpływając w sen rozmyślał nad tym co się dzisiaj wydarzyło. Tropicielka mówiła że hobgobliny nie zapuszczały się nigdy tak daleko. Wyglądali na zwiadowców albo maruderów, dzięki niech będą Tymorze, bo jakby wleźli na paru więcej było by po zawodach. Bramę zostawili za sobą otwartą, gdy wyjechali z Robertem po drewno. Dla wygody. Psiakrew, trzeba się zacząć pilnować, nawet nie chciał myśleć co by było jakby jakiś większy oddział wpadł do zamku.

Mysz odwiedziła Alto grubo po zachodzie słońca. Drzwi jego pokoju były zamknięte od środka ale bardki to wcale nie zrażało. Dobijała się tak długo, aż jej otworzył. Wyglądał na zaspanego. Ubrany był jedynie w luźną ciemną koszulę, udo przewiązane było szerokim bandażem. Ujęła łotrzyka za dłoń i poprowadziła piętro wyżej, pod drzwi tajemniczej komnaty. A dokładniej pod kamienny mur, który na tą chwilę te drzwi przysłaniał.
Na podłodze czekały rozstawione świeczki, których płomyki podrygiwały teraz jednostajnie poruszane powiewami zbłąkanego wiatru. Bardka opadła na kolana, chowając pięty pod pupę, i posłała kompanowi karcące spojrzenie by poczynił podobnie.
Alto zasnął wcześnie, uczciwa praca wykonywana z Robertem pierwszy raz odkąd ojcu w sklepie pomagał, wyczerpywała go dość znacznie. Dzięki cudownym zdolnościom Toniego, rana na nodze niemal całkowicie się wygoiła. Bandaż założony z czystych szarpi opinał udo łotrzyka, ale bólu nie czuł prawie wcale. Wdzięczny był bardce za pomoc przy opatrywaniu, ale jedyne o czym myślał to wyspać się porządnie. Jednak gdy złapała go za rękę poddał się i poszedł utykając za nią. Złapał tylko spodnie i ubrał się szybko, a Marie już prowadziła go ostrożnie po schodach. Gdy doszli do zamkniętej komnaty, Alto otworzył szerzej oczy, po czym popatrzył na Marie jak na wariatkę, gdy siadała w kucki wśród świec. Obrócił się na pięcie i chciał odejść, ale złapała go zaraz za rękę:
- Nie czas jest na marudzenie.
Przysiądź wżdy, patrzaj w kamienie.

Tak zrobił. Usiadł i spojrzał jeszcze na litą ścianę w miejscu dawnych drzwi. Pomruczał coś pod nosem i wreszcie powiedział:
- Nie ręczę za siebie jak te duchy się pojawią, wiesz o tym? Tyle zwidki psu pod ogon! – Mruknął coś niezrozumiałego znowu, ale w końcu ciekawość przeważyła.
Marie wyglądała na mocno podekscytowaną. Jeszcze raz poprawiła świece, układając je w jakiś wymyślny kształt, który oczywiście był absolutnie przypadkowy tyle, że zaspokajał jej osobiste względy estetyczne. Wyglądał w każdym razie na wcale przemyślany.
Wciągnęła ze świstem powietrze i... jej ramiona wystrzeliły nagle ku górze w dramatycznym geście, niczym święte bicze. Z gardła zaś poniósł się mrukliwy zaśpiew.
- O duchu, upiorze, zjawo! Czym tam jesteś w szczególności
Ukarz nam swe białe lico! Wyjdź ze swych zamkniętych włości!

Stłumiła uśmiech zerkając na Alto z cienia swojego kaptura. I dalej ciągnęła, niezrażona, swój kabaret.
- Przybądź, czekamy...
Przybądź, wzywamy...
Dziś uchylamy
Zaświatów bramy!
W pas się kłaniamy
Boś zagniewany
Że twą siedzibę tak oblegamy!
Lecz ulegamy i odpuszczamy
I przepraszamy, ducha wzywamy
Pokaż się, przybądź, toć nalegamy
Jakoś się wspólnie wszak ugadamy!

Czekała chwilę. Nic się nie działo. Opuściła ręce wzdłuż tułowia i skrzywiła się wreszcie nieznacznie. Była niepocieszona, to pewne.
- Wyszło okropnie? Nienaturalnie?
Eh, spartaczyłam apel totalnie!
To twoja kolej. Ja się poddaję.
Mnie nie chce słuchać, tak mi się zdaję.

Alto tłumił śmiech widząc zaangażowanie Marie w próby wywołania duchów. Skryta za swoim kapturem i w pełgających na wietrze płomykach świec wyglądała przezabawnie. Poważnym głosem zaczęła zaśpiew, który miał udawać tembrem głosu natchnione medium. Jednakże łotrzyk widział, że sama też była rozbawiona.
Odczekała dwa uderzenia serca, po czym rozczarowana zerknęła na Alto, przekazując mu pałeczkę. Mężczyzna uśmiechnął się krzywo i powiedział:
- Chyba nic z tego nie wyjdzie. Ja mogę tylko… - tu zmienił głos na poważny i grobowy – Wyłaź, psiakrew!
Dziewczyna wzruszyła ramionami i lekko się zaśmiała.
- Chyba nie wyjdzie, psia jego mać
Jakaś oporna ta duchów brać
Może nim wyleźć się on ośmieli
Zawleczesz ty mnie do swej pościeli?
Wyszczerzyła ząbki w mglistym uśmiechu. Ciężko było rzec czy mówi poważnie czy, na fali rozbawienia, ciągnie swoje przedstawienie.
Alto spojrzał zaraz na kobietę, ale widząc uśmiech parsknął śmiechem:
- Myślisz że wyszłyby popatrzeć? Jak wszystkie plany zawiodą, trzeba będzie spróbować. – mrugnął okiem do bardki i zaczął się podnosić powoli.
Płomyczki na koniuszkach knotów zachwiały się tanecznie gdy oboje podnieśli się do pionu. Spojrzeli raz jeszcze w stronę kamiennej zapory.

Zatroskana, zmęczona, zasmucona, dogłębnie rozżalona i po trosze zła, nie mogła zignorować wycia pod własną komnatą. Zaintrygowana, zapominając na moment o wcześniejszych humorach, wychyliła nosa zza drzwi. Widok jaki jej się ukazał zaskoczył ją i ubawił jednocześnie. Słuchając zaśpiewu bardki walczyła ze sprzeczną chęcią pokazania się i ukrycia. Trzeba było przyznać, że atmosferę nieznośna dziewczyna stworzyła odpowiednią. Shannon nie spodobało się tylko nazywanie jej upiorem. Teatralnie wzywana przycupnęła sobie cichutko nieopodal dwójki obserwując z uśmiechem na twarzy ich poczynania. Parsknęła śmiechem słysząc całkowicie pozbawione szacunku przekleństwo, jednak zaaferowana swoimi poczynaniami dwójka nawet jej nie usłyszała. Zdecydowała nagle, jak zwykle pod wpływem impulsu. Gdy wstawali objęła ich delikatnym podmuchem. Ciche westchnienie przebiegło przez cały korytarz. Na progu, w miejscu gdzie jeszcze niedawno były całkiem zwyczajne drzwi, stała Shannon.

Alto poczuł jak podnoszą się mu włoski na przedramieniu a chwile potem tuż obok nich pojawiła się ona. Łotrzyk w pierwszym odruchu cofnął się przestraszony pół kroku. Nigdy wcześniej nie widział czegoś, a raczej kogoś podobnego. Duma i majestat aż biła z lekko prześwitującej, białej postaci. Alabastrowa cera i jasne włosy podkreślały tylko zwiewność Białej Damy. Piękna, bladobłękitna suknia ślubna zaraz przypomniała mu słowa Roberta i Nelli. Shannon, córka lorda Kintal? Zdążył tylko przełamać strach po czym skłonić lekko i uśmiechnąć się krzywo na wspomnienie szalejącego wichru w swojej komnacie.
Mysz stanęła jak wryta a jej, i tak już wielkie oczy, powiększyły się jeszcze bardziej. Uczyniła kilka kroków w przód, wyciągnęła przed siebie dłoń jakby chciała dotknąć półprzezroczystej istoty. Ta obdarzyła ich krótkim spojrzeniem i... natychmiast rozpłynęła się w powietrzu nim palce bardki zdołały jej dosięgnąć.
Dłuższa chwila minęła zanim zdążył ochłonąć na tyle, by spojrzeć na Marie. Biała Dama zniknęła za murem, a Alto ciągle był pod jej wrażeniem. Aura tajemniczości i klimat Elandone wskoczył na zupełnie nowy poziom. Łotrzykowi coraz bardziej podobało się to miejsce. Jasna cholera, mieszkała tu nawet zjawa!
- Widziałaś to samo co ja, czy to zielsko już mi mózg zaczęło lasować? – powiedział cicho, po czym dotknął kamienny mur, który prześwitywał przez Shannon, a za którym przed chwilą zniknęła.
Marie nie wyglądała na zlęknioną. Uśmiechnęła się lekko, tylko oczy wciąż miała wielkie ze zdziwienia.
- Tegom się nie spodziewała... Wyszło nawet brawurowo
Może winnam wszelkie zjawy wywoływać zarobkowo?
- Rzeczywiście, nie myślałem że z naszego seansu wyjdzie taka afera. Megara mówiła o mocy. Myślisz, że jest sama?
– Alto podrapał się po głowie i znów spojrzał na „zamurowane” drzwi. – Zwidkę mi poniszczyła, fakt. Ale tak po prawdzie nie mogę mieć jej tego za bardzo za złe. Co oczywiście nie oznacza, że jak się okazja nadarzy to nie spróbuję się odwdzięczyć. – uśmiechnął się lekko, zastanawiając się czy duch dalej ich słyszy. - Jednak myślę że nawet jakby nasza czarodziejka nie postawiła zapory, to trzeba chyba odpuścić włamsko do jej pokoju. Jest niesamowita, co? Patrz, aż mi ciarki jeszcze chodzą – Alto podwinął wysoko rękaw i pokazał Marie ramię z wytatuowaną Myszą. Przy nadgarstku, niby przypadkiem miał przewiązany na czarnym rzemieniu wisiorek z kości słoniowej. Uśmiechnął się wrednie i na wszelki wypadek odsunął się na bezpieczną odległość.
Marie skrzywiła się nieznacznie, ale tylko na ułamek chwili. Jej wzrok spoczął na wisiorku olifanta, ale odwróciła buńczucznie głowę i udała, że nic nie zauważyła.
- Mówisz, że niesamowita? Znaczy, że cię zlała trwoga
Czy, że owa martwa dama ci zwyczajnie się podoba?
- Podoba?
– zaśmiał się łotrzyk. – To Biała Dama, ostatnia w prawego rodu. To raczej… respekt. Nigdy wcześniej nie spotkałem ducha, który na dodatek umie tak celnie przywalić.
Spojrzał na Marie, która udawała że nie zauważyła wisiorka:
- Chyba nie jesteś zazdrosna o stupięćdziesięcioletnią, eteralną istotę, co? – Podszedł bliżej i rozwiązał supełek na rzemyku.
- Zazdrosna? O ducha zazdrosną być nie wypada - fuknęła zaplatając ramiona na piersi. - Poza tym nie kupiłam cię na własność. Możesz sobie wodzić oczami za kim ci przyjdzie ochota. Zresztą, nasza relacja jest... - szukała odpowiedniego słowa - tymczasowa. Niezobowiązująca.
Mimo to wyglądała na rozeźloną. A fakt, że przestała rymować tylko to potwierdzał.
Wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.
- Czemu po nocy myszkowałeś w mojej komnacie?
Alto spoważniał i położył na ręce bardki wisiorek. Nie trzeba było czytać w myślach, że kobieta jest na niego wkurzona.
- Mieliśmy umowę, pamiętasz? Nie chciałem cię urazić. Ja… to nie tak miało wyjść.
Zdjęła kaptur i nerwowo przeczesała palcami włosy. Wisiorka nie założyła jednak na szyję, a upchnęła w kieszeni.
- Masz rację, to ja przepraszam. Nasza umowa powinna działać przecież w dwie strony. A ona faktycznie była niesamowita. Nie wiem co mnie ugryzło.
Podszedł do niej bliżej i pomilczał trochę. Patrzył pod nogi, ale w końcu się zdecydował:
- Pamiętasz o co pytałaś mnie w ostatniej gospodzie? Ja, dalej nie wiem Marie, ale coraz bardziej chcę się przekonać. Jakby mogło być. Sama mówiłaś, że to co dobre nie trwa wiecznie, że mało jest w życiu dobrych chwil. Może nasza relacja będzie… tymczasowa – wymówił to słowo z wyraźną niechęcią – Ale może warto spróbować.
Spojrzał na nią, ale zaraz spuścił wzrok. Znowu ciężko mu szło.
- Spróbować na poważnie? - jej dłoń samowolnie odszukała jego dłoń. - Może bym i chciała, ale widzisz... To by wszystko skomplikowało. Bo ja nie mogę tu zostać. Nie na zawsze.
Oparła czoło na jego piersi, wolną ręka objęła w pasie.
Objął ją i pocałował w czubek głowy, jej bliskość znów oszałamiała.
- Mówiłaś, że nie planujesz nawet co będziesz jadła na kolację. – uśmiechnął się lekko. – Marie, ja też nie wiem czy tu zostanę. Szlag, nikt nie wie co się zdarzy. A że skomplikuje się wszystko, to zapewne masz rację. Nic nie jest proste. Jakby mi ktoś pół roku temu powiedział, że to wszystko tak się potoczy, uznałbym go za wariata.
Uniosła głowę, pocałowała go leciutko w usta. Z jej twarzy wyzierała śmiertelna, zupełnie nie pasująca do bardki, powaga.
- Dobrze - skinęła wreszcie głową. - Spróbujmy więc na poważnie.
Oddał zaraz pocałunek i dotknął lekko policzka. Wsunął palce we włosy i muskał wargami jej usta. Po chwili odsunął się trochę i spojrzał na nią z wahaniem. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamiast tego pocałował ją znowu.
Zmiękła pod jego dotykiem, tak samo jak wtedy w lesie. Poddawała się potulnie zabiegom łotra, oczy jej błyszczały, oddech przyspieszył.
- To znaczy chcesz... - w jej głosie przebrzmiewała jednak nuta wahania. - to... zrobić...już? dzisiaj?

Pożądał jej od tak dawna. Kusiła go, zresztą zdawała sobie doskonale sprawę jak jej bliskość działa na niego. Jednakże miał ciągle w pamięci jej… przestrach poprzednim razem.
- Ty nie chcesz? Marie, tutaj nadal się nic nie zmieniło. – odpowiedział z uśmiechem, ale innym niż zwykle. – Obiecywałaś mi śpiewanie serenad pod oknem, pamiętasz? To ciągle twoja decyzja. Zaczekam, wyschnę jak trzaska – pocałował ją delikatnie znowu – ale zaczekam, jak długo będziesz chciała. Warto.
- Dziękuję
- pogłaskała go po policzku, jeszcze raz pocałowała. - A ja... postaram się abyś nie musiał czekać zbyt długo. Daj mi... parę dni.

Sekal – WULF TSATZKY

Wulf obrzucił chłopaka wciąż jeszcze ogarniętym bojową gorączką spojrzeniem, krzywiąc się nieprzyjemnie. Nikt nie lubił, gdy robiło się z niego idiotę, ale na szczęście powstrzymał Atosa przed rzuceniem się na młodocianego iluzjonistę. Zwrócił się do jego ojca.
- Niebezpieczne zabawy urządza sobie twój syn. Wystarczyło, by nasza czarodziejka użyła potężniejszego czaru i rozbiła tę skałę na kawałki. Lub bym nie zdążył powstrzymać psa. Często się tak zabawiacie?
- Zazwyczaj staram się go pilnować, ale mały łobuz wymyka się kiedy tylko spuści się go z oczu. Jest jak żywe srebro. Nie ma nas wielu, a przed przedstawieniem zawsze sporo roboty. Miała go pilnować babcia, ale to staruszka i zdarza jej się przysypiać. Chyba zaczniemy Cię trzymać na łańcuchu jak Kato!
- Powiedział wyraźnie zdenerwowany chwytając chłopaka za ramię i potrząsając nieznacznie.
- Chłopak musi się przekonać, że nie wszystko to zabawa. Bo talentu nie sposób mu odmówić. W którą stronę podążacie?
Mężczyzna pokiwał głową, a potem powiedział:
- Jesteśmy zaproszeni do Wildborow Hall na turniej z okazji ślubu lorda Lionela.
Wulf nie skomentował tej informacji, zastanawiając się innymi sprawami.
- Jesteście magami... znacie się może na istotach bezcielesnych, nie będących jednocześnie nieumarłymi?
- Jestem tylko treserem zwierząt. Babka mojej żony jest zaklinaczką, a jej specjalnością jest iluzja, ale to starowinka, trochę przygłucha i nie wszystko do niej dociera. Choć czasami mam wrażenie, że kiedy chce to słyszy wszystko...
- uśmiechnął się nieznacznie - Po za nią magia w mojej rodzinie objawiła się tylko u Roniego. Reszta naszej trupy to akrobaci i sztukmistrze nie osoby władające magią.
- Rozumiem. W takim razie raczej nie będę niepokoić, jesteśmy bowiem pewni, że istota ta z iluzją wspólnego wiele nie ma.
- Istota?
- Ruben popatrzył na jeźdźców z ciekawością.
- Istota. - Wulf nie zamierzał najwyraźniej zdradzać szczegółów.
Treser skinął głową, nie drążąc już tematu.

***

Kapłan nie do końca wiedział co chciał osiągnąć wizytą w tej wiosce, ale wydarzenia zdawały napędzać się same. Tereny te, należące już do Implitur, będą przecież zawsze sąsiadować z ich własnymi, co jednocześnie skłaniało do poznania ich prawie tak samo dobrze, jak ziemi rodu Kintal. Z drugiej jednak strony, wieś nie różniła się od setek innych, a informacji nie zdobyli więcej - ot, przypadkowa informacja o ślubie i turnieju. Pojechanie tam jednak było całkiem możliwe i chociaż będą mogli zostać tylko dzień czy dwa, Wulf nie wahał się z podjęciem decyzji. Bran myślał najwyraźniej tak samo, chociaż jednocześnie na pewno inaczej - kapłan podejrzewał, że bardziej od poznania sąsiadów i nawiązania przyjacielskich stosunków, zależało mu na pokazaniu się na turnieju a najlepiej wygraniu go. Megara także się zgodziła, za to Nelli nie wyglądała na chętną.
- Wrócę do Elandone, rodzice będą się martwić.
- Możemy wysłać im wiadomość.

Dziewczyna pokręciła głową:
- Musze zawieść produkty, które zakupiliśmy.
- Twoja decyzja.

Nie zamierzał namawiać jej do czegoś, na co zbytniej ochoty wyraźnie nie miała. Zerknął tylko na Kosmo, by przypomnieć jej o zaległej rozmowie.

Potem udał się do kowala, zdając sobie sprawę, że w Elandone to tej profesji może im brakować najbardziej w ostatnim czasie. Na budowaniu z drewna znał się trochę Robert, wszystko co kamienne mogli załatwić magią. Możliwe, że i na metal Meg umiała wpływać, tak czy inaczej Wulf postanowił dowiedzieć się kilku podstaw na temat chociażby podkuwania koni. Oraz zakupić kilka podstawowych narzędzi do tego potrzebnych. Sztuka ta nie była prosta a kapłan dotychczas poznał tylko całkowite podstawy, bardziej obserwując niż pomagając kowalom, to jednak wiedza, którą przekazano mu w tej wsi mogła wystarczyć, przy odrobinie ćwiczeń, do zajęcia się najprostszymi sprawami. Zakupił też kilka narzędzi, trochę żelaza oraz miech, które podobnie jak mąkę, miał zamiar wysłać do zamku razem z Nelli i Kosmo.
Wieczorem zaś, zaraz po obejrzeniu cyrkowego spektaklu, miał zamiar poradzić coś na chuć Brana, przy okazji upijając go i umawiając się z Megarą na pewien wybieg.

Karenira – SHANNON ASHBURY

Ukazanie się nawet na tak krótką chwilę po raz kolejny nadwątliło jej siły. Kryjąc się za drzwiami komnaty była jednak więcej niż zadowolona. Zachowanie obydwojga ujęło ją. Ich późniejszą rozmowę, deklaracje dotyczące odłożenia prób włamania się do niej przyjęła za przeprosiny. Pozostało w niej wystarczająco wiele dumy i próżności, by podobała jej się reakcja mężczyzny. Przypominała czasy, w których zawsze traktowano ją z należnym szacunkiem. Tęsknym okiem rzuciła w kierunku przepastnej szafy, z rozbawieniem ganiąc się za całkiem absurdalne myśli. Dłońmi przygładziła i tak nienaganne fałdy sukni. Dawniej rzadko pokazywała się w tym samym stroju więcej niż raz. Nie czuła wyrzutów słuchając ich wzajemnych wyzwań. Ostatecznie pozostawali wciąż pod jej komnatą. Naturalnym było cieszyć się z cudzego szczęścia, jednak podpatrywanie ich czułości sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej samotna. Jakby na przekór temu, nie chcąc pozostawać odosobnioną, towarzyszyła im w drodze powrotnej do komnat. Gdy położyli się spać, oddzielnie, odwiedziła jeszcze pozostałych mieszkańców. Lubiła te nocne wędrówki. Nocą zamek należał tylko do niej. Zaglądała wtedy do każdego upewniając się zawsze czy wszystko jest w porządku. Czasem gasiła zapomnianą świecę, innym razem rozdmuchiwała gasnący kominku ogień. Tym razem, przy łóżku Roberta pozostawiła drobny dowód wdzięczności. W zielniku kwitły jeszcze różnokolorowe astry, przyniesienie jednego nie było dla niej wielkim problemem. Niebieski kwiat odznaczał się wyraźnie obok poduszki. Do pogrążonego we śnie człowieka szepnęła jedynie słodkie – Dziękuję – i odeszła z zamiarem powrotu do siebie.

Ku jej ogromnemu zaskoczeniu w pokoju paliły się świece, a przy kominku na którym płonął ogień, stała kobieta o długich złotobiałych włosach.
Shannon zamarła zdumiona. Po chwili, kiedy dotarło nie niej kim może być kobieta skłoniła głowę. Niezwykły niespodziewany gość odwrócił się w jej kierunku i uśmiechnął:
- Witaj Shannon.
- Pani..?


Jasnowłosa podeszła do dziewczyny i przytuliła ją.
- Wiem że nie wszystkie zmiany Ci się podobają, ale jeśli chcemy zachować Elandone musimy się z nimi pogodzić.
Czując dotyk i bliskość drugiej osoby Shannon załkała cicho. A jednak słowa, choć wypowiadane z wyraźnym trudem brzmiały pewnie.
- Dla Elandone zrobię wszystko. Tylko... żeby tylko przetrwało.
Pani pogładziła jej włosy:
- Skradziono Heart oF Soul. Emryss DeLanyea w końcu je wytropił. Na szczęście nie zrobił tego sam tylko wysłał pomocnika, a ten dał się zaskoczyć hobgoblinom. Musimy się jednak śpieszyć z jego odzyskaniem zanim się zorientuje.

Dziewczyna poderwała głowę szeroko otwierając oczy z przestrachu.
- Gdzie? Gdzie jest? Blisko zamku?
Nagle dotarł do niej sens pozostałych słów.
- Emrys? On jeszcze żyje?
- Niewielki oddział obozuje nad jeziorem przy ujciu rzeki, na jej drugim brzegu. Tam go trzymają. Nie otworzą szkatuły bez klucza. Ten niestety ma Emryss.

Kobieta popatrzyła na nią z uwagą:
- Twój ojciec Ci nie powiedział dlaczego tak go nienawidzi prawda? On został nekromantą i zaprzedał duszę Shar. Dzięki potędze Ciemnego Splotu bez problemu potrafi przedłużać swe podłe życie.
- Nie wiedziałam.. Sądziłam, że dawno już gryzie piach
- zacisnęła drobne dłonie w pięści, w oczach błysnęła szczera nienawiść. Wiadomość, że jej ciemiężyciel, sprawca jej nieszczęścia wciąż żył całkowicie wytrąciła ją z równowagi. Głębokie oddechy nie pomagały.
- Nad jeziorem... ale ja nie mogę - bezsilność głębokim echem odbija się w jej głosie. Postać Shannon poszarzała niemal uginając się pod ciężarem cierpienia. Rozbudzone wspomnienia uderzały w nią raz po raz. - W zamku są tylko... - zająknęła się i nagle jej głos nabrał mocy - ...w zamku są spadkobiercy.

Jej rozmówczyni skinęła głową:
- Wiem. Nawet wiem, z którym z nich o tym porozmawiam - Jej oczy błysnęły - Jeśli chcesz znalazłam sposób na to byś mogła opuszczać mury zamku. - Uniosła w górę dłoń i dziewczyna mogła zobaczyć znajdujący się na niej kawałek kruszcu z pięknymi zielonymi żyłkami - To fragment ze skały na której zbudowano zamek na Elandone. Ty wnikniesz do niego, a ja zmienię w obrobiony kamień. Będziesz mogła przebywać w miejscu gdzie się znajduje, ale nie dasz rady poza zamkiem oddalić się od niego dalej niż na trzy kroki. Zostaniesz więc niejako przywiązana do osoby, która będzie go nosiła. Zawsze oczywiście możesz się z powrotem przenieść do Elandone.
Shannon delikatnie pogładziła pokazany kamień. Jej twarz rozjaśnił uśmiech osoby, która prawdziwie, całym swoim istnieniem, kocha jedno tylko miejsce na świecie.
- Obudźmy ich zatem.
- Dobrze, ale najpierw zajmijmy się kamieniem.


Po wszystkim opuściły pokój, sposobem Shannon za nic mając sobie kamienne zapory. Sama Shannon z ledwością trzymała emocje na wodzy. Wizja opuszczenia Elandone po raz pierwszy od ponad wieku wywoływała dreszcze i budziła i tak już głęboko zakorzeniony strach przed dawnym wrogiem. Nie pomagały tłumaczenia, że przecież jej samej niewiele się mogło stać, skoro zagrożony był jej ukochany dom. Najgorsze, że rozprawienie się z nadciągającymi zmorami musiała pozostawić innym. Przywiązana do kamienia i osoby, która będzie go nosiła w dalszym ciągu pozostanie jedynie obserwatorem. Ani żywa, ani martwa. W przeciwieństwie do tego, który ośmielił się najechać na jej dom. Tego, który jednego dnia zrujnował jej życie.

Jego ręce po raz kolejny wyciągały się po Elandone. Zamrugała gwałtownie wciągana w wir minionych wydarzeń. Ich wieczna niewolnica.

Zewnętrzne zabudowania płonęły. Ona sama biegła w górę schodów, w podkasanej spódnicy, z jednym tylko pantofelkiem. Napastnik był blisko, niemal czuła jego oddech na drętwiejącym z przerażenia karku. Dopadł ją już na murach. Silna ręka zacisnęła się na jej ramieniu brutalnie osadzając ją w miejscu. Z głośnym jękiem, bezskutecznie, usiłowała się wyrwać. Przycisnął ją do siebie drugą ręką łapiąc za kark i włosy. Oślizgły, zimny, przerażający dotyk sunął w górę jej piersi. Zmartwiała, nie zdolna już wydać z siebie żadnego dźwięku wpatrywała się pociemniałymi oczami w znienawidzoną twarz. W szyderczo wykrzywione usta. W dole, na wewnętrznym kręgu trwała walka. Szorstkie palce obnażyły jej dekolt, przejechały po nagiej skórze, by wreszcie zacisnąć się na odsłoniętym kamieniu. Zaśmiał się, triumfalnie, okrutnie i szarpnął. Pobladła, drżąca, bezsilna nie znalazła punktu oparcia. Te same ręce zepchnęły ją z krawędzi. Zawirowały buro-szare mury.

On żył.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Meg miała już przygotowane znacznie silniejsze zaklęcie, gdyby tylko mag okazał się ich wrogiem. Miała też przygotowane zaklęcia złośliwe, gdyby okazał się wrednym dowcipnisiem. Ale gdy tylko zobaczyła niewinną twarzyczkę rozrabiaki, natychmiast zmiękła i porzuciła próby karania chłopca. Wystarczyły uwagi mężczyzn, którzy znacznie bardziej odczuli to na swojej samczej dumie. Zachichotała cicho, ukradkiem. W pewien sposób to na prawdę było zabawne! Wolała tylko tego nie okazywać, chłopak mógłby poczuć się zachęcony taką reakcją i próbować różnych innych rzeczy, a od niebezpiecznych zabaw tylko krok do prawdziwego nieszczęścia. Grupa cyrkowa musiała mieć dzięki niemu spore powodzenie, tak piękną i doskonałą iluzję spotkała chyba po raz pierwszy w swoim życiu. Postanowiła, że koniecznie musi zobaczyć ich występ, także na zamku Wildborowów. W Ravenrock nigdy nie mieli takich widowisk, co najwyżej pokazy rycerskie i wszelakie odmiany męskiej rywalizacji zbrojnej, jakie tylko człowiek mógł wymyślić. Nigdy nic wesołego i kolorowego.

Występ trupy oglądała z wypiekami na twarzy, zafascynowana każdym występem, mimo, że za pomocą magii tak na prawdę potrafiła robić rzeczy bardziej efektowne. Ale to właśnie brak użycia magicznej mocy sprawiał, że występy były takie niesamowite! Ci ludzie ćwiczyli to przez całe życie, poświęcając je właśnie tej jednej czynności, doprowadzając ją do perfekcji. Jak Bran mógł ich uważać za gorszych?! Ich zdolności w żonglowaniu czy chodzeniu po linie na pewno w swojej dziedzinie przewyższały te, które on posiadał we władaniu mieczem. A zdolność odbierania życia na pewno nikogo nie wywyższała. Dlaczego w ogóle na tym myślała? Aż tak zaszły jej za skórę słowa młodego "rycerza"? Od złych myśli oderwały ją słowa Wulfa.
- Nie uważasz, że Branowi przydałaby się kobieta? Mam pewien pomysł, jeśli zgodziłabyś się pomóc.
Wyszczerzył się podstępnie, prawie jak nie on. Megara skinęła głową.
- Mam nadzieję, że nie nazbyt okrutny. I nie ze mną w roli głównej.
- Bez obaw. Tutejsza karczmarka... wykazała zainteresowanie jurnym chłopakiem.
- A jaką rolę przewidujesz dla mnie?

Olbrzym spojrzał na chwilę bardziej w dół, sugestywnie unosząc brwi.
- Wystarczy, że poświecisz dekoltem i umówisz się z nim w stajni, gdy już będzie pijany, a ciemność na dworze uniemożliwi odróżnienie cię od karczmarki. Biust macie podobny...
Westchnęła i dała mu mocnego kuksańca.
- Dobrze, zrobię to. Za to płacisz za moje wino przez cały wieczór.
Zamiotła spódnicą i odeszła, prowokacyjnie wypinając biust i na chwilę odwracając się do kapłana, posyłając mu przy okazji przeciągłe spojrzenie.

Na wieczór postanowiła ubrać się odpowiednio, nie tylko dla "wczuwania" się w rolę, ale także dla Wulfa. Tego rzecz jasna nie miała zamiaru mówić nikomu. Założyła obcisłe, kupione w Implitur spodnie oraz bluzkę z dekoltem największym z tych, które zabrała ze sobą na wyprawę. Włosy spięła, odsłaniając szyję, rzęsy i brwi pogrubiła. Nie robiła takich rzeczy zbyt często i efekt nie był zadowalający w pełni, ale na Brana powinien wystarczyć. Usiadła przy stole, przy krórym obaj mężczyzni pili już przeźroczysty płyn, wyraźnie śmierdzący gorzałką. Założyła nogę na nogę i wzięła do ręki przygotowany już dla niej kielich z czerwonym winem, powoli przytykając go do ust. Włączyła się do luźnej rozmowy, odzywając rzadko, za to często spoglądając na rudowłosego mężczyznę i posyłając mu delikatne uśmieszki.
Ubranie okazało się skuteczne. Przez cały wieczór młody rycerz najwyraźniej nie potrafił oderwać wzroku od biustu Megary. Mimo jednak że miał coraz wiecej w czubie w obecności Wulfa pozwalał sobie jedynie na znaczące spojrzenia, uśmieszki i rzucił kilka sprośnych żartów. Kiedy jednak kobieta oddaliła się na chwilę na stronę chwiejnym ruchem ruszył za nią. Chwycił czarodziejkę za rękę i przytknął do swoich ust, a potem patrząc jej w oczy powiedział lekko bełkotliwym tonem:
- Megaro dlaczego jesteś dla mnie ta...aka niemiła? A ja... ja bym Ci przychylił nieba. Od da...awna Cię obserwuję i wydaje mi sie, że mamy wiele wspólnego. I Ty i ja nie bardzo pasujemy do reszty drużyny. Czuję w to...obie pokrewną duszę i boli mnie żeee mnie unikasz. - Bekniecie na chwilę przerwało jego wywód:
- Chciałbym w tę noc choć raz zrzu...ucić gorset konwenansów i zapomnieć sie...ę z Tobą. - przy tych słowach wywrócił sugestywnie oczyma co miało pewnie sugerować głęboki afekt i uczucie.
Megara przełamując wstręt, który teraz do niego poczuła, przytuliła się mocniej, szepcząc mu swą odpowiedź na uszko.
- Bądź za dzwonu pół w stajni za gospodą... będę na ciebie czekała... tylko przebiorę się, specjalnie dla ciebie...
Dała mu buzi w policzek i odbiegła w stronę pokoju, tak na prawdę przekazując wieści karczmarce.
-
Eleanor – MG – DESTYNY

Podczas kolacji przygotowanej przez Marie Peter postanowił opowiedzieć jedną z legend zamku. Nie miał pojęcia dlaczego zaczął akurat tę, bo początkowo planował opowiedzieć całkiem inną. Jednak najwyraźniej mocny wewnętrzny impuls zamieszał w jego myślach:
- Jakieś cztery wieki temu, kiedy na miejscu obecnego zamku rosły tylko wysokie drzewa przybyło w okolice jeziora trzech młodych i rządnych przygód mężczyzn. Nie byli rycerzami, nie urodzili się jako synowie potężnych rodów, ale serca mieli przepełnione radością, a umysły otwarte na wiedzę i niezwykłości świata. John Wildborow, Matias Kintal i Gawin ap Gruffydd pochodzili z jednej wsi, znali się od dziecka i przysięgli sobie przyjaźń na śmierć i życie. Nad brzegiem jeziora znajdowała się niewielka wieś. Młodzieńcy zawitali do niej, nie zostali jednak przywitani z otwartością i entuzjazmem jak to dotąd bywało w podobnych oddalonych od innych ludzkich siedlisk miejscach.
Tubylcy z niechęcią odpowiadali na ich pytania. Okazało się że nieliczni jej mieszkańcy pogrążeni są w rozpaczy po stracie kogoś bliskiego. Podobno od jakiegoś czasu w pobliżu wioski ginęli ludzie. Wszyscy, którzy wyruszali na samotne wyprawy już z nich nie wracali znikając bez śladu. Zaczęły krążyć plotki o potworze wyłaniającym się z wody i pożerającym ludzi. Część mieszkańców spakowała się i opuściła wioskę. Pozostali tylko Ci, w których ciągle tliła się nadzieja na powrót bliskich.


Stary sługa na chwilę przerwał opowieść i upił łyk wody, a potem kontynuował:
- Czyż była lepsza gratka dla trzech poszukiwaczy przygód jeśli nie potwór, którego należy pokonać by pomóc uciśnionym? Nie zastanawiając się długo wyruszyli ku brzegowi jeziora. Długo wędrowali jego brzegiem, ale nie spotkali żadnego potwora. W końcu postanowili zatrzymać się na noc w pięknej zatoczce. Rozpalili ognisko i upiekli zająca, którego upolowali w czasie wędrówki. Już mieli zabrać się do jedzenia gdy Gawin uniósł dłoń i z wyraźnym zaskoczeniem wskazał pozostałym na jezioro.
Wynurzyła się z niego niewielka budowla z kopulastym dachem i kolumnowym portykiem, a potem z jej cienia wyszła jakaś istota i ruszyła po wodzie w kierunku siedzących przy ogniu śmiałków. Srebrzysta poświata księżyca kładła się na seledynie wodorostów oplatających jej ramiona i biodra. Z długich ciemnozielonych włosów wijących się niczym żywe stworzenia, spływały krople wody. Gdy podeszła bliżej zobaczyli jej duże, nieruchome oczy lśniące zimnym blaskiem. Młodzieńcy siedzieli nieruchomo niczym zahipnotyzowani. Wodne stworzenie było wielkie, prawie dwa razy takie jak oni!
Dopiero w momencie gdy wysunęło przed siebie chude muskularne ręce zakończone szponami Matias jakimś cudem zdołał przełamać czar, zerwał się z miejsca chwycił swą włócznię i podskoczył ku potworowi. Jego przyjaciele też chwycili swoją broń, jeden topór, a drugi miecz i ruszyli w stronę istoty, która zawahała się najwyraźniej nie do końca wierząc w to co się dzieje: Jak to? Te śmieszne, małe istoty zwane ludźmi nie uciekają? Stają śmiało oko w oko. Wygląda nawet jakby chciały walczyć. Z nim! To się jeszcze nie zdarzyło! Co za zuchwalstwo!
Wtem stwór poczuł uderzenie w pierś. Oszczep ciśnięty przez Matiasa ugrzązł między żebrami. Wydarł go z ciała i odrzucił, a z rany trysnęła zielona, jakby zgniła krew. Wokół rozszedł się obrzydliwy trupi odór. Chłopak odskoczył w samą porę. Krople posoki trysnęły na krzak rosnący w pobliżu. Zasyczało. Liście krzewu okręciły się i opadły na ziemię, wyschnięte i martwe. Potwór podniósł prawicę aby uderzyć napastnika który go zranił, gdy jednak ręka wysunęła się do przodu spadł na nią topór Gawina. Cios był tak potężny że dosłownie ją odrąbał. Zawisła na kilku ścięgnach i płacie skóry. Ranny przeciwnik zawył i odchylił głowę do tyłu, a wtedy koniec miecza Johna trafił go dokładnie w źrenicę docierając do mózgu. Stwór upadł, a Gawin jednym mocarnym uderzeniem odrąbał mu głowę od tułowia.


Peter przerwał w tym miejscu i popatrzył na swych słuchaczy. Lubił efektowne przerwy. Pamiętał jak Nelli w takich momentach zawsze szarpała go za rękę mówiąc:
- I co? Co było dalej tatusiu?
Uśmiechnął się na to wspomnienie i dalej snuł opowieść:
- Młodzieńcy jeszcze nie otrząsnęli się po walce, gdy na polanie zjawiła się świetlista istota i przemówiła do nich urzekająco pięknym głosem:
- Dziękuje wam. Pokonaliście mojego wroga. Za ten czyn, którego dokonania podjęliście się całkowicie bezinteresownie należy się nagroda.
Skinęła dłonią i ciało stwora zniknęło ale w miejscach gdzie leżały jego głowa, ręka i serce pojawiły się trzy kryształy. Pierwszy emanował światłem błękitnym, drugi żółtym, a trzeci czerwonym. Kobieta ujęła pierwszy kamień i podeszła do Jona:
- Dla ciebie Head of Soul dający dobrobyt i bogactwo twoim następcą jak długo będziesz trzymać go w swym domu. Pojedziesz na południe i nad brzegiem Rzeki Lodowej Rękojeści wybudujesz swój zamek. Kryształ wskaże Ci drogę. Gdy dotrzesz na właściwe miejsce rozbłyśnie intensywnym światłem.
Następnie ujęła w dłonie złociście błyszczący kamień i podeszła do Gawina:
- Dla ciebie Hand of Soul zapewni tobie i twym potomkom sławę i chwałę jak długo zachowasz go w swym domostwie. Pojedziesz na północ. Przekroczysz Żółtą Rzekę w miejscu gdzie znajdziesz bród i tam zbudujesz zwój zamek. I tobie kamień wskaże właściwe miejsce.
Na koniec podniosła skrzący się czerwienią ostatni kryształ i podchodząc do Matiasa powiedziała:
- Dla Ciebie Heart of Soul. Zbudujesz swój dom na wyspie na tym jeziorze. Dopóki ten kryształ nie opuści jej terenu żaden wróg nie zagrozi bezpieczeństwu zamku. Nie zdobędzie jego murów ni mieczem ni magią.
Kobieta wskazała na wyłaniającą się nadal z wody budowlę:
Mając te kamienie możecie przejść po wodzie. Laharise nie zanurzy się w głębiny do świtu. Tyle bogactwa ile zdołacie z niego wydobyć w tym czasie będzie należało do was. Potem zatonie i nigdy już nie pojawi się na powierzchni.

Peter przerwał na chwilę i ponownie łyknął wody z kubka, a potem zakończył:
- Jak pewnie się domyślacie młodzieńcy wypełnili polecenia Pani i tak na tych ziemiach powstały trzy zamki, a w nich zamieszkały trzy zaprzyjaźnione ze sobą rody.

Alto słuchał historii uważnie, po czym gdy ten najwyraźniej spytał:
- A jak wyglądał ten kryształ, jaki był duży? – przez myśl zaraz mu przeszedł wykopany przez Czarnego Kaptura dół, który odkryli z Robertem pod murami. Czy to dlatego zieloni podeszli tak blisko zamku? – Wiesz może gdzie był przechowywany zanim zaginął?
Peter uśmiechnął się:
- Mój dziad, który słyszał o tym od swojego, który widział go na własne oczy, mówił że kryształ miał dziwny kształt jakby kilku ostro zakończonych ostrosłupów rozchodzących się w różnym kierunku z jednego gniazda. Podobno emanował delikatnym czerwonym światłem. Był przechowywany w specjalnej szkatule otwieranej magicznym kluczem. Niestety nic więcej nie wiem.

***

Dwie bezcielesne istoty przemieszczały się nocą po pustych korytarzach zamku Elandone. Jego mury trwały dostojnie od dawna przyzwyczajone były do tej obecności, dla której nie stanowiły żadnej przeszkody.
W komnacie łotrzyka Pani usiadła na fotelu w swobodnej pozie. Jej zwiewny biały strój zamienił się w obcisłe, czarne wdzianko ze skóry, a włosy w jednej chwili ułożyły w modną fryzurę. Czarne spodnie opinały się na jej szczupłych udach, a gorset podkreślał idealny kształt piersi. Niewidzialna Shannon westchnęła, to było coś czego nigdy nie udało jej się wypracować w tej formie w jakiej egzystowała.
- Możesz go obudzić – starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową.

***

Ciężko było ustalić co go dokładnie obudziło. Jakiś delikatny dźwięk, czy raczej uczucie obcej obecności w pobliżu. W każdym razie Alto otworzył szybko oczy, po czym zerwał się w przerażeniu na równe nogi. Odruchowo sięgnął pod poduszkę i wydobył krótki sztylet.
Zobaczył siedzącą w fotelu kobietę. Poznał ją od razu. Długie jasne włosy, czarny obcisły strój i aura pewności siebie otaczały ją tak samo jak wtedy w karczmie na szlaku. Siedziała w swobodnej pozie z jedną stopą ułożona na kolanie drugiej i bawiła się zielonym kamieniem podrzucając go w górę i łapiąc ponownie.
Stalowooka! Spojrzał na nią niepewnie i nerwowo, broń trzymał nadal w pogotowiu. Nie pytał już kim jest i czego od niego chce, usiadł na skraju łóżka i patrzył na nią czekając, co powie.
Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie obserwując poczynania łotrzyka, ale po za tym nawet o milimetr nie zmieniła swojej postawy:
- Jak Ci się podoba Elandone? - Zapytała i położyła kamień którym wcześniej się bawiła na drewnianym blacie stołu. Alto mógł teraz zauważyć, że był to piękny malachit wielkości pięści.


Alto uśmiechnął się krzywo i położył sztylet obok siebie.
- A dziękuje, wszyscy zdrowi – powiedział z przekąsem mężczyzna – Zamek bardzo foremny, muszę przyznać że nie spodziewałem się… tego wszystkiego. Tylko w pokojach przeciągi, nie ważne jak się drzwi zamknie zawsze można zastać kogoś tuż obok. – uśmiechnął się lekko.
Jak na razie chyba dobrze nam idzie, prawda? – powiedział po chwili wspominając ostatnią rozmowę – jeszcze nie rzuciliśmy się sobie do gardeł.
- Wtedy też tego nie robiliśmy jeśli pamięć mnie nie zawodzi...
- Jasnowłosa popatrzyła uważnie na łotrzyka – Nie przyszłam tu dzisiaj na towarzyską pogawędkę. Coś zostało skradzione i jeśli się nie odnajdzie możecie mieć poważne kłopoty.
- Kryształ? Peter wspominał o nim wczoraj przy kolacji.
– Alto zastanowił się chwilę i popatrzył uważnie na kobietę. Nie wiedział czy jej można ufać, ale w końcu zdecydował się grać w otwarte karty
- Znaleźliśmy ślady wykopywania czegoś koło murów zamku, jeszcze w obrębie wyspy. Niewielki dół. Parę dni potem zaatakowały hobgobliny. – Spojrzał na nią znowu. – W zasadzie od początku łazi za nami facet ubrany na czarno, w kapturze. Wiesz kim on jest?

Słysząc słowa łotrzyka wyprostowała nogi pochyliła się do przodu oparła łokcie na kolanach, a brodę splecionych dłoniach i przez chwilę nad czymś się zastanawiała:
- Domyślam się kim może być. Niestety... jest poza moim zasięgiem... i waszym... przynajmniej na razie. Zajmiemy się nim później. Teraz najważniejsza jest sprawa kryształu. Ktoś zlecił jego zabranie z zamku... musiał być dobrze poinformowany skoro wiedział gdzie szukać. Na nasze szczęście złodziej miał pecha i wpadł w ręce hobgoblinów. Teraz wystarczy im go odebrać.

Alto podniósł brew w zdziwieniu, ale zaraz się opanował. Najwyraźniej Stalowooka była również dobrze poinformowana. Łotrzyka ucieszyło że wreszcie mają jakiegoś sprzymierzeńca, coś co może dać im przewagę. Choć pół kroczku przewagi.
- Wiesz gdzie mamy go szukać? Hobgobliny ponoć panoszą się w okolicy, ale ziemie Kintal są rozległe. Masz jakieś informacje które mogłyby nam pomóc? Spotkaliśmy ich kilku ale jak siedzi tu jakieś większe plemię może być kłopot z odzyskaniem kryształu. – Niewiedza byłą frustrująca - Meg dała by radę zlokalizować artefakt na odległość?
- Oddział, który zdobył szkatułkę siedzi w niewielkim obozie nad jeziorem przy ujściu rzeki jednak na drugim jej brzegu. Mają tylko jedną łódź, dlatego przedostają się tutaj w niewielkich grupach, ale po dzisiejszym zdarzeniu ruszą do głównego obozu po posiłki. Wtedy nie będziecie w stanie obronić się przed nimi. Musicie wyruszyć jak najszybciej łodzią i wykraść im kryształ.


Alto zaklął pod nosem. Trzeba będzie jechać od razu, jedyna psiakrew okazja. Droga na miejsce nie powinna trwać więcej niż do wieczora, jak wyruszą zaraz z rana. Przypomniał sobie że Nelli pokazywała im ze wzgórza tamtą okolicę.
- Dobrze, niech tak będzie. Wyruszymy jutro ze słonkiem. Ilu ich będzie na miejscu? – Alto wstał i zaczął chodzić po komnacie snując już plany i mrucząc do siebie – Hmm… Hmm… dopłyniemy wieczorem, jedna łódź… może się uda podprowadzić, albo i zatopić nie będą mieli jak ścigać, mosty przecież zerwane… a Wulf i reszta psiakrew w wiosce!
Zaraz jednak spojrzał na kobietę i zapytał z obawą:
- Gdzie jest ich główny obóz i jak to daleko? Nasi kompani w wiosce Wildborowów, nie ogarną ich zieloni jak będą pod zamek szli?
Kobieta pokręciła głową:
- Hobgobliny panoszą się w Zielonym Lesie, to całkowicie przeciwny kierunek – Wzięła do ręki kamień i rzuciła go Alto – Trzymaj. Niech ktoś z was nosi go zawsze przy sobie podczas tej wyprawy. Dzięki niemu lady Shannon będzie wam mogła towarzyszyć i pomóc.
Po tych słowach kobieta wstała i wyszła przez drzwi. Kiedy podbiegł do nich stwierdził zaskoczony, że nadal są zamknięte od środka na klucz, a włos, którym je zabezpieczył tkwi na swoim miejscu, a przecież wyraźnie widział kiedy je otwierała!

Dwie godziny przed świtem zastukał do drzwi Roberta i Myszy. Zdał im relacje z nocnej wizyty. Mieli trochę czasu by ochłonąć i przygotować się do wyprawy.

***

Bran przez chwilę patrzył trochę oszołomiony za pospiesznie oddalającą się czarodziejką. Jakoś nie mógł zrozumieć po co Megara chciała się przebierać? Przecież wyglądała idealnie, o on osobiście wolałby ją raczej z kilku rzeczy rozebrać... Nie miał jednak wiele czasu na zastanawianie się nad tą myślą, bo w korytarzu pojawił się Wulf i mimo jego protestów ponownie zaciągnął do stolika.

Kilka kielichów więcej szumiało w jego głowie i lekko już zacierało ostrości przedmiotów, ale świadomość umówionego spotkania z Megarą ciągle tkwiła w jego głowie. W końcu udało mu się uwolnić od towarzystwa kapłana, gdy ten zaczął rozmawiać z siedzącymi przy sąsiednim stoliku członkami cyrkowej trupy. Nagląca fizyczna potrzeba zawsze była doskonałą wymówką, a w jego przypadku takowa rzeczywiście istniała i z każda chwilą stawała się bardziej nagląca. Połączenie wyobraźni z nadzieją potrafiło być bardzo przewrotne. Pospiesznie ruszył na zewnątrz. Myśl o czekającej na niego w stajni kobiecie mimo plątających się nóg dodawała skrzydeł.

Nie mógł uwierzyć swemu szczęściu gdy zastał ją na miejscu czekającą i najwyraźniej tak chętną, że od razu przeszła do sedna sprawy. Czuł jej włosy, ciemne loki owijały mu się wokół dłoni gdy pokrywał jej usta i twarz pocałunkami Dziewczyna pospiesznie zaczęła rozpinając jego odzienie, a on aż zachłysnął się z zachwytu gdy w końcu zanurzył swą twarz pomiędzy pełne i jędrne piersi.
To były cudowne chwile żałował tylko, że nie widzi wyrazu jej twarzy gdy z jękiem zagłębił się w ciepłym wnętrzu. Potem przestał już myśleć o czymkolwiek. Była tylko kobieta, mężczyzna i wszechogarniająca rozkosz...

***

Poranek kolejnego dnia wstał zimny i ponury. Pierwszy śnieg okrył ziemię lekkim welonem. Nelly i Kosmo pożegnali się ze Spadkobiercami, załadowali na jednego z jucznych koni zakupione wczorajszego dnia worki z mąką oraz kaszą i ruszyli w drogę powrotna do Elandone. Megara, Wylf i Bran przyłączyli się zaś do cyrkowej trupy i razem z taborem wyruszyli na turniej w Wildborow Hall. Rudowłosy rycerz kosym spojrzeniem spoglądał na czarodziejkę. Gdy obudził się o świcie poranne słońce ujawniło całą prawdę o jego nocnej schadzce. Naga kobieta spleciona razem z nim w gorącym uścisku nie była czarnowłosą maginią, ale pomocnicą karczmarza którą z urokiem czarodziejki łączyła tylko wielkość biustu!

Poza kiepskim humorem rycerza wspólna podróż przez ziemie Wildborow przebiegała w bardzo przyjemnej atmosferze. Członkowie wędrownej trupy okazali się ciekawymi i dość zróżnicowanymi towarzyszami. Cztery wozy ciągnięte każdy przez parę silnych, zadbanych koni wiozły bardzo interesująca menażerię. Poza członkami rodziny Melerów do który poza Rubenem, Ronim i wspomniana przez mężczyznę starą iluzjonistką, należała Mira, kobieta przeciętnej urody i obdarzona sporymi gabarytami, ale posiadająca jednocześnie tak wielką dozę energii i umiejętności organizacyjne, że to pewnie głównie dzięki jej staraniom zarówno tabor jak i członkowie trupy byli w doskonałej kondycji, a biegu przedstawień nie zakłócały nieprzewidziane okoliczności. Czasami miało się wrażenie, że potrafi być w kilku miejscach naraz i dla wszystkich ma uśmiech i dobre słowo. Mira i Ruben mieli poza Ronim jeszcze dwoje dzieci: Czternastoletniego Antona zazwyczaj przebieranego za klauna i pięcioletnią Doti, która jeszcze nie odnalazła swego miejsca w taborze i pewnie dlatego zawsze wszędzie było jej pełno, a mała buzia prawie się nie zamykała wypuszczając z siła wodospadu kolejne porcje pytań.
Ostatnią kobieta w zespole była niezwykle szczupła, półelfka Kassandra le Corde, zwana przez towarzyszy Kass. Niezwykła, błękitnooka tancerka na linie, dość mrukliwa w porównaniu z resztą grupy i trzymająca się zazwyczaj blisko innego człona grupy, ciemnoskórego mężczyzny o imieniu Ernesto pochodzącego z dalekiego, egzotycznego kraju zwanego Zakkharą, w czasie przedstawień zabawiającego ludzi efektownymi tańcami z ogniem i połykaniem płomieni.
Kolejną osobą w tej malowniczej grupie był Hubert Eldor. Prawie od razu przyciągnął on uwagę Wulfa faktem że dorównywał mu gabarytami, a w trupie poza oczywistą rolą atlety zajmował się gotowaniem, dbał o konie i naprawiał wszystkie drobne usterki.
Ostatnimi członkami zespołu było dwóch niziołków Galis Lobbi i Natis Vane. Jeden był akrobatą, drugi żonglerem i jednocześnie obaj występowali w zabawnych strojach klaunów dostarczając widowni, a zwłaszcza dzieciom sporo śmiechu i radości.
Poza ludźmi jak to zwykle wśród cyrkowców bywa do zespołu należały i zwierzęta: Cztery pieski przeróżnej rasy, raczej trudnej do wyodrębnienia, dwie spore i straszliwie gadatliwe papugi, stary niedźwiedź Kato, oraz piękna biała puma zwana Teresą.
Większość grupy skora była do rozmów z tymczasowymi towarzyszami drogi, a kto ze spadkobierców miał ochotę na chwilę przerwy od jazdy wierzchem mógł się przesiąść na wóz, by konwersacja była łatwiejsza.

Wyraźnie przemierzali tereny, które powoli podnosiły się w wieloletniego zaniedbania. Wszędzie naprawiano lub budowano nowe budowle, a ludzie pełni byli nadziei na przyszłość. Wszyscy cieszyli się na powrót władców do swej rodowej siedziby, co dobrze świadczyło o rodzie Wildborow i oczywiście wszyscy radowali się nadchodzącym świętem. Jako że z powodu późnojesiennej pory w polach nie trzeba było pracować większość mieszkańców mijanych wiosek udawała się na festyn i jarmark do Wildborow Hall, które miały towarzyszyć Turniejowi i weselisku pana na zamku. Mijani ludzie chętnie opowiadali o planowanych na ten czas atrakcjach i byli bardzo podekscytowani, bo całość obchodów miała się zakończyć wieczorną zabawą i ucztą dla wszystkich przybyłych na uroczystość.
Jechali więc w wielkiej kawalkadzie wozów, a wieczorami mogli zasiadać przy wspólnych ogniskach.

W końcu pod koniec trzeciego dnia podróży dotarli do położonego w zakolu rzeki zamku. Pogoda znowu poprawiła się i na tle błękitnego nieba rozgrywało się przed ich oczyma barwne widowisko. Najpierw zobaczyli ogromny tłum obozujący przed nim. Kolorowe namioty rycerzy z powiewającymi nad nimi sztandarami zajmowały prawą stronę sporego terenu, zaś wozy jarmarcznych sprzedawców, stragany i namioty kupców i rzemieślników oraz trup teatralnych i cyrkowców stronę lewą, Wśród nich kręcił się wesoły, kolorowy tłum. Zaś nad wszystkim górowały potężne wieże Wildborow Hall, wzniesione na niewielkiej wyspie przy południowym brzegi Rzeki Lodowej Rekojeści. W przeciwieństwie do Elandone w idealnym stanie i z okazji święta obwieszone kolorowymi flagami i sztandarami z herbem władcy: Na szkarłatnym polu jednorożec skaczący srebrny. Wysokie, monumentalne mury i baszty wzniesione według najnowocześniejszej sztuki budowlanej wyraźnie wskazywały na różnicę między tą twierdzą a zamkiem, który od stu pięćdziesięciu lat skazany był na zapomnienie i zaniedbanie.


Na wprost zamku wygrodzono pusty teren na turniejowe walki i miejsca dla publiczności. Właśnie kończono tam wznoszenie zadaszonej trybuny dla gospodarzy i honorowych gości.

Spadkobiercy pożegnali się z trupą Melera i ruszyli w kierunku obozującego po drugiej stronie rycerstwa, by wypytać o szczegóły turnieju.
Bez trudu dostrzegli znajdujący się na środku placu wielki namiot oznakowany herbem jednorożca w którym jak się dowiedzieli można było zapisać się na turniej.
Herold informował wszystkich zainteresowanych o zaplanowanym przebiegu turnieju a jego pomocnik zapisywał wszystkich chętnych w wielkiej księdze turniejowej:
Zawody rozgrywano w trzech kategoriach:
Pierwszą były rozgrywki grupowe na których potykać się miały oddziały ok dwudziestuosobowe. Wygrywała ta drużyna, która po zakończeniu okreslonego okresu czasu ujęła więcej przeciwników w niewolę.
W drugiej potykało się ze sobą dwóch przeciwników kopiami konno, przy czym dopuszczano do tego pojedynku tylko stępione kopie turniejowe. Jego celem było zwalenie oponenta z siodła, jeżeli zaś zmagania nie przynosiły rozstrzygnięcia, po zejściu z koni walczono w szrankach na białą broń lub specjalnymi brońmi turniejowymi.
Trzecią był turniej strzelecki z miejsca i z konia do ruchomego celu.
Na godziny ranne zaplanowano starcia grupowe, po południu pojedynki w których przegrany odpadał, a wygrywajacy przechodził do następnej rundy i jednocześnie zawody strzeleckie
Piątego dnia zaś odbyć się miały pokazy sztuk magicznych i pojedynki magów.

Bran zapytał o wjazd na zamek, ale otrzymana informacja na temat szansy szybkiego poznania najbliższych sąsiadów okazała się raczej niezbyt pomyślna:
- Wjazd do zamku tylko z zaproszeniami – Powiedział ubrany w zbroję z naszytym na piersi herbem Wildborowów mężczyzna w wieku około trzydziestu lat – Zjechała ogromna ilość rycerstwa z Implitur, Vast i Damary. Zamek nie byłby w stanie wszystkich pomieścić, tym bardziej że przybyła też sama królowa Sambryn ze swoim orszakiem. – Zakończył z dumą.

W tym momencie uwagę Wulfa przyciągnął orszak wojowników w szatach ze znakiem Tempusa na piersi. Na czele jechało trzech starszych mężczyzn w których od razu rozpoznał wysokich rangą kapłanów, za nimi zaś kilkunastu młodzieńców w wieku piętnastu dwudziestu lat. Już miał zapytać o najbliższą świątynię swego boga gdy spomiędzy namiotów wybiegło dwóch młodych jasnowłosych rycerzy, niezwykle podobnych do spotkanego kilka dni temu na szlaku Nathana Wildborow. Z wyraźna radością powitali nowo przybyłych wskazując w stronę zamku. Najstarszy kapłan pokręcił głową tłumacząc coś ze spokojem, a potem wszyscy skierowali się na puste miejsce, gdzie najwyraźniej przystąpili do rozkładania namiotów.
Stojący obok Spadkobierców mężczyzna widząc zainteresowanie Wulfa, całkiem zrozumiałe skoro na jego piersi widniał święty symbol boga Bitew odezwał się wyjaśniając:
- Po śmierci poprzedniego lorda jego dzieci musiały opuścić zamek. lady Morgan i lordowie Derek i Thomas byli jeszcze dziećmi, więc starsi bracia zostawili ich na naukę i szkolenie rycerskiego rzemiosła w pobliskiej świątyni, oddalonej od naszego zamku zaledwie dwa dni drogi na południe.
-
Liliel – MYSZ – MARIE LATURE


Mysz dolała Peterowi napitku i przysiadła na krześle całkiem zasłuchana. Chłonęła opowieść o trzech towarzyszach, którzy dawien dawna ubili bestię. Gdy Alto skończył wypytywać o kryształ Marie wtrąciła się jeszcze z kolejną refleksją.

Dziedzictwo Matiasa mamy pod stopami.
Wildoborow, jak wiemy, są nam sąsiadami.
A może pan Peter mi jeszcze odpowie
Czy Gruffydda nadal żyją potomkowie?


Peter podrapał się po brodzie.
- Ziemie Gruffyddów zaczynają się na północ od nas za Zielonym Lasem, ale nie utrzymujemy kontaktów stałych z nimi od czasu jak szlak handlowy przestał istnieć. Wszyscy z Damary do Implitur podróżują rzeką i omijają nasz zamek. Tak omija nas też większość wieści z kraju.
Mysz miała wrażenie, że Peter ją zbył. Zdecydowanie nie gadał wszystkiego co wiedział.

Ale stoi jeszcze zamkowa stanica?
Wciąż jest we władaniu Gruffyddów dziedzica?
Znać przecie musicie imię jegomościa
Którego własnością są tamtejsze włościa.


Stary sługa skinął głową:
- Zamek stoi, a jakże i jest w rękach potomków Gawina... - zawahał się, popatrzył na siedzącą obok Irmę. Kobieta wzruszyła ramionami, a mężczyzna zaczął kontynuować - ale podobno ostatni lord został za coś wtrącony do lochu przez naszego władcę.
Mysz aż otworzyła usta z powodu sensacji.

Przez króla Damary? Jakiegoż to grochu
jegomość naważył, że aż skończył w lochu?

- Podobno swoją żonę ukatrupił
-odezwała się niespodziewanie Irma.
- I nie będzie to pierwszy raz w tej rodzinie - Peter wyraźnie się stropił jakby chciał powstrzymać wypowiedź żony, ale kobieta pokręciła głową i powiedziała
- No co! Wszyscy wiedzą, że to rozbójnicy i mordercy!
Mysz rozsiadła się wygodniej na krześle. Opowieść robiła się coraz ciekawsza.

Różni zwyrodnialcy łażą po tym świecie.
A czemu to zrobił? Mówta jeśli wiecie.


Irma popatrzyła na dziewczynę:
- A bo to wiadomo co człowiekowi w głowie siedzi? My się do innych nie wtrącamy. Tyle wiemy co nieliczni co nas z Damary odwiedzają powiedzą.
Chyba Rheinowie temat uznali za wyczerpany a i Mysz nie chciała się wyjątkowo narzucać. Jeszcze tylko jedną rzecz chciała wyjaśnić.

Czyli panicz Gruffydd do lochu wtrącony
Z historii wynika, nie ma wszak i żony.
Tedy zamek stoi pusty? Opuszczony?


Tym razem odezwał się Peter:
- Nie. W zamku mieszka nieślubny syn poprzedniego lorda Kenneth ap Gruffydd, przyrodni brat Gwidona.
Mysz była ciekawa czy prędzej czy później i tego sąsiada przyjdzie im zapoznać. Wolałaby dysponować na jego temat choć szczątkową opinią dlatego pociągnęła jeszcze temat mimo iż Rheinowie zachwyceni na pewno nie byli.

Jak reszta rodziny stroni od prawości?
Radzicie unikać wżdy z nim znajomości?

- Dopiero kilka miesięcy mieszka na zamku, ale jeszcze żadne złe wieści na jego temat do nas nie dotarły
.
Na ostatnią wypowiedź Petera Mysz skinęła już tylko głową. Wstała wreszcie z miejsca i wróciła do roli służebnego dziewczęcia.

Trochem jest niegrzeczna, że tak wypytuję
Za wszelką wiadomość jakkolwiek dziękuję.


Uśmiechnęła się ciepło i pobiegła do kuchni by uzupełnić dzbanki z napitkami.

Harard – ALTO PAPERBACK

Alto gdy ochłonął trochę, podrzucił zielonkawy kamień w ręce i ruszył zaraz po schodach do góry. Zapukał raz i drugi do komnaty Marie, a gdy rozespana bardka otworzyła wreszcie drzwi, powiedział żeby zeszła do głównej sali. Na jej zdziwioną minę uśmiechnął się tylko i ruszył do pokoju Roberta. Powiedział mu, że ma ważne informacje i że zaczeka na niego na dole. Zanim kompani się wybudzili do reszty, ubrali i zeszli na dół, łotrzyk pognał przez dziedziniec do pokojów Raine’ów i wyciągnął z wyrka Petera.
Gdy już siedli za stołem ziewając i przecierając oczy, opowiedział im wszystkim dokładnie wydarzenia ostatnich godzin. Robertowi w kilku słowach naświetlił też wcześniejsze spotkanie z Shannon, gdy urządzali z Marie seanse pod jej drzwiami. Peterowi zaś powiedział, że chce aby wiedział co planują, by mógł powtórzyć reszcie spadkobierców gdy wrócą do zamku przed nimi.
- Musimy wyruszyć zaraz z rana, bo inaczej może być za późno. Robercie, krucze oczy Yocelyn będą nam bardziej niż pomocne. Na razie dokładne planowanie trzeba będzie chyba odłożyć do chwili gdy będziemy wiedzieć coś konkretniejszego, ale przygotować się na wszelkie możliwości musimy już teraz. Potem wrócić do zamku po coś potrzebnego już się nie będzie dało.
Zaraz zaczął mruczeć i mamrotać coś pod nosem. Bawił się cały czas zielonym kamieniem, przekładając go między palcami. W końcu powiedział:
- Stalowooka mówiła że mają tylko jedną łódź, jeśli uda się ją zatopić przy powrocie, nie będą mieli nas jak ścigać. Siekiery do tego chyba będą odpowiednie, co? - spojrzał na Roberta – No i trzeba coś wymyślić na warty. Mogą mieć psy czy wilki, a wtedy Cisza i Niewidzialność mogą nie wystarczyć, aby się podkraść po kryształ. Bo ataku frontowego chyba nie myślicie przeprowadzać?

- Może lepiej puścić na wodę, polać oliwą i podpalić? Wtedy mogło by służyć jako dywersja - odparł Robert, przetrawiając jeszcze informacje i starając się zignorować przykre kłucie w piersiach, które pojawiło się na wieść o wizycie “stalowookiej”. - Nie znam tutejszych zwierząt, nie wiem czy uda mi się skłonić któreś do pomocy; zresztą przed zimą pewnie weszły już głębiej w las. Zobaczymy. Yocelyn oczywiście pomoże.

Peter słuchał opowieści łotrzyka z każdym słowem coraz szerzej otwierając oczy. Na wspomnienie o niewidzialnej lady z zamku rozejrzał się uważnie wokoło. Był pewien, że znajduje się gdzieś niedaleko i słucha uważnie każdego słowa. Już dawno z Irmą przywykli do myśli, że może ich obserwować w każdej sytuacji. Choć oboje mieli szczerą nadzieję, że mimo wszystko nie wtrąca się do tych intymnych:
- Zapach trudno zlikwidować - odezwał się w końcu stary kucharz, gdy mężczyzna zakończył swą relację - ale odpowiednia mieszanina ziół może wyprowadzić w pole niejednego psa lub wilka. Musicie po prostu pozbyć się normalnego ludzkiego zapachu i pachnieć jak coś co stale otacza go w lesie.

Mysz ziewnęła przeciągle i roztarła zaspane oczy. Ale w trakcie jak rozmowa gorzała na twarzy bardki wykwitał coraz szerszy uśmiech. Wreszcie pisnęła podekscytowana, zalana do szczętu falą nagłego entuzjazmu.
- Kamuflaż? Fajowo! Błotem się wymażmy!
Co się tyczy łodzi, to tedy rozważmy
Że wpierw trzeba ciszy zaklęcie roztoczyć
A później w drewienku siekierki umoczyć.
Dalej, tak to widzę, na niewidzialności
Sam Alto zapuści się w odmęt ciemności.
Kamyk trzeba zwędzić, a walki unikać
Pierścienia użyjesz aby pierwej znikać
a gdy zgubę capniesz, i jeśli przeżyjesz,
znowu sobie znikniesz. Gdy tego użyjesz.
Zdjęła z szyi swój magiczny amulet i wręczyła go łotrowi.

- Hmm… hmm
– Alto mruczał dalej swoim zwyczajem – Jakąś dywersję i zabezpieczenie też trzeba przygotować na wszelki wypadek. Mam miksturę mgły, może nam odwrót osłonić. Ale do walki też musimy być gotowi. Podchody mogą zawieść, a wtedy trzeba się będzie przebić przez zielonych. Ma ktoś alchemiczny ogień? Albo ja wiem, może choć oliwa się w kuchni znajdzie, panie Raine? – spytał zarządcę który się rozmowie przysłuchiwał. W ostateczności był gotów poświęcić swoją beczkę ze spirytem.
Przyjął amulet, ale o tym kto pójdzie jeszcze trzeba będzie pomyśleć na miejscu. Robert miał więcej doświadczenia w łażeniu po lesie. A łódką pod sam obóz podjechać pewnie się nie będzie dało, chyba że po zdjęciu wart, a to zawsze stwarzało problemy. Rozmyślał jak zwykle na zapas.
- Aha i może jeszcze te tarcze zielonych weźmiemy. Przy ucieczce mogą się przydać, bo jak mają łuczników to nas wystrzelają jak kaczki w łodzi. Magiczna mgła z mikstury długo nie trzyma.

- Tarcze mogą przydać się i przy podchodach - gdy schowamy się za nimi, wpierw mogą nas wziąć za swoich... o ile są na tyle głupi - zauważył Robert. Skradanie się z tarczą było nieco karkołomnym pomysłem, ale miał przeczucie, że z narwaną Marie u boku podchody i tak spalą na panewce. - Mam jedynie kamienie grzmotów, pomogą w szybkim odwrocie jeśli by nas spostrzeżono.

Mysz zaczęła się wiercić w swoim krześle, mimowolnie zatupała pod stołem stopami.
Mikstur żadnych nie mam co by się nadały.
Na tą chwilę ciężko szykować plan cały.
Wszystko wszak zależy co tam zastaniemy
Łódź trza skryć w sitowiu gdy tam podpłyniemy.
I kruka Roberta wypuścić na zwiady
Lecz czasu nie będzie wtedy na narady.
Jeśli wrogów dużo, zostają podchody
Alto iść powinien. Reszta blisko wody.
Skoro masz kamyczek duch ci towarzyszy
Obaj niewidoczni, no w pełnej ciszy.
Kruk się musi zwiedzieć gdzie jeńca trzymają
Ilu jest zielonych, jak straże chadzają...
Ciekawe czy złodziej już częścią rosołku
Co rado bulgocze w goblińskim kociołku?
Chętnie bym zadała mu ze dwa pytania...
Lecz skrzynka i kamyk. To sedno zadania.
A plan na ucieczkę? „Strategie biegane”.
Jak cię przyuważą będzie wszak...
frasunek.
I nam nie pomoże żaden pomyślunek.

- Lepiej, żebym ja poszedł jako pierwszy. Z Yocelyn jako oczami będę mógł łatwo wyminąć straże, a Altowi krakanie nic nie powie. Jeśli mnie złapią to i tak usłyszycie rwetes. Chyba że... albo nie.
- Robertowi przyszło do głowy wystawienie chłopaka jako przynęty, podczas gdy on zakradnie się do obozu, lecz uznał go za zbyt karkołomny. W nieznanym terenie taka taktyka mogła przynieść więcej szkody niż pożytku.
Shannon z oczywistych względów nie mogąc czynnie uczestniczyć w naradzie niecierpliwiła się tylko. Wzroku nie spuszczała z kamienia, którym bawił się mężczyzna. Alto. W myślach nazywała ich już imionami. Nagle nie byli już obcy. Stali się sprzymierzeńcami. Jedynymi, jakich miała. Wyciągnęła rękę dotykając kamienia, dłoń zawadziła o rękę łotrzyka i przeniknęła przez nią. Dziewczyna westchnęła leciutko, z żalem i już miała się cofnąć, gdy zawitał jej do głowy pomysł zgoła inny. Skupiła się i po raz kolejny wyciągnęła dłoń, tym razem sięgając szorstkiego policzka. Na króciutką chwilę poczuła ciepło ludzkiego ciała. Materialny opór pod palcami. Nachyliła się uszczęśliwiona i szepnęła mu wprost do ucha
- Będę blisko.

- Jasna cholera!
– wrzasnął łotrzyk zrywając się z zydla, na którym siedział i rozlewając po stole niedopity kubek mleka. Serce mu prawie stanęło, jedna ręka odruchowo zacisnęła się na kamieniu, a druga już szukała przy boku miecza. Dopiero po chwili uświadomił sobie co zaszło i bezwiednie podrapał się po dotkniętym przed chwilą policzku. Dobrze, że kaptur miał jak zwykle na łbie, to nie było widać czerwonych od wstydu uszu.
- Znaczy, chciałem powiedzieć że Lady Shannon zgadza się na nasz plan. – nie wiedział gdzie oczy podziać, a w myślach niemalże widział zadowoloną ze swojego żarciku Białą Damę. Dwa do zera – uśmiechnął się krzywo, trzeba będzie się pilnować z tym kamieniem. Choć z drugiej strony dawał on ciekawe możliwości…
- Dobra, pora się zbierać jak mamy ruszyć do słonka. Każdy się musi przygotować. Panie Raine, jak to możliwe naszykuj nam ze dwie butle oliwy i trochę prowiantu na drogę.

Mysz aż się wzdrygnęła na wybuch Alto i podskoczyła nerwowo na swoim krzesełku. Coś się wydarzyło, była pewna. Coś ją ominęło. Tylko nie miała bladego pojęcia co takiego.
A później łotrzyk oświadczył, że Lady Shannon „jest za” i mogą już ruszać.
- Zaraz, zaraz... Biała Dama na te plany się zgodziła?
Jak to było? Wola ducha nagle ci się objawiła?
Łączyć tedy was już będą jakieś związki nadzwyczajne?
Tylko z tobą będzie gadać? Takie... więzi mieć mentalne?


Alto uśmiechnął się, odzyskując rezon i popatrzył zaraz na Marie.
- Powiedziała, że będzie nam towarzyszyć. Wnioskuję zatem, że akceptuje to co do tej pory ustaliliśmy. – sądząc z tonu wiązanej mowy zdecydował ostrożnie dobierać słowa.
Rozglądnął się wokół robiąc pauzę, ale nie doczekał się odzewu.
- To było dosyć dziwne – dodał ciszej odpowiadając patrzącej bystro na niego Marie – słyszałem jej głos w głowie, ale jednocześnie czułem jej obecność obok – powiedział nie wdając się w szczegóły.

Bardkę chyba zdawkowe wyjaśnienia zadowoliły. Kiwnęła głową i podniosła się z miejsca.
- Czas by kończyć już gadanie a się wziąć za wiosłowanie.

- Nie, poczekajcie
- Robert powstrzymał rwących się do działania młodych. - Skoro słyszysz słowa lady to inna para butów. Spytaj ducha lady czy zna teren, na którym obozują hobgobliny i może nam coś doradzić. Poza tym... - zastanowił się na moment. - Możemy zrobić tak (oczywiście, jeśli okoliczności będą nam sprzyjać): przed lądowaniem kruk poleci na zwiad. Potem ja wezmę Yocelyn, Alto lady Shannon i zakradniemy się z dwóch stron, ostrzegani przez nie przed wartownikami. Jeśli łódź nie będzie strzeżona, to Marie w tym czasie zajmie się jej zniszczeniem oraz pilnowaniem naszej własnej przed wykryciem. Co wy na to?

- Chyba słyszy nas wszystkich. Prawda?
– Alto popatrzył znów wkoło jakby starając się wypatrzyć gdzie teraz lady Shannon się znajduje. Skoro do opuszczania zamku potrzebny jest jej kamyczek, to pewnie nie opuszcza go zbyt często, ale może zna to miejsce… no, sprzed uduchowienia.
Niezbyt był przekonany do planu Roberta z dzieleniem się na grupki. Więcej ludzi szwendających się w pobliżu obozu, to większa możliwość wsypy:
- Zobaczymy na miejscu – powiedział tylko - a raczej po kruczym zwiadzie.

- Yocelyn może lecieć choćby i zaraz; dzięki temu niedługo po wypłynięciu z zamku dowiemy się co i jak. Kolejny zrobimy przed dopłynięciem - ostatecznie zajmie nam to kilka godzin. Mam tylko nadzieję, że nie wystawią czujek wokół jeziora -
rzekł tropiciel. - Osobiście wolałby poczekać i dowiedzieć się na czym stoją i na tej podstawie zaplanować akcję choćby ramowo, jednak był w mniejszości. Nie znał się na magii i nie podobało mu się, że całe powodzenie dotychczasowej wersji planu miało by się opierać tylko i wyłącznie na niej.

W tym momencie wrócił Peter, który poszedł przygotować wszystko do wyprawy ze sporym wiklinowym koszem w którym znajdował się chleb i solidny kawał sera, a także butle z oliwą i spory woreczek ziół pachnących lasem i ziemią:
- Tam na drugim brzegu las nie jest tak gęsty jak przy zamku - powiedział trochę niepewnie - i całe jezioro widać dobrze z brzegu...

- Nie możemy zatem ryzykować
– odparł Alto zastanawiając się chwilę – W linii prostej, w to miejsce które opisała Stalowooka, ile nam zajmie czasu dotarcie tam łodzią?
- Dwie, może trzy godziny
– Powiedział po chwili namysłu Peter.
- A jakby płynąć tak, żeby wylądować od północnej strony? Poza zasięgiem ich wzroku? - przypomniał sobie te tereny pokazywane przez Nelli ze wzgórza.
- To będziecie na miejscu na godzinę przed zmrokiem i będziecie musieli opłynąć Tioram.
Alto zastanowił się znowu:
- Robercie wyślij Yocelyn teraz. Musimy znać dokładne położenie obozu, żeby nie wypatrzyli nas od razu.

Robert skinął głową i nie więcej niż minutę później do sali wleciał kruk, przysiadając na oparciu jego krzesła. Mężczyzna wsadził mu w dziób kawał zimnej pieczeni i po chwili ptak szybował już po szarym niebie, kierując się w stronę cypla.

***

Alto zaś poszedł do swojego pokoju, przygotować się do wypadu. Przebrał się w „roboczy” strój i ubrał ciche buty z miękkiej skóry. Sprawdził broń i wyposażenie, podpinał klamry pasów, po czym okrył się płaszczem. Podskoczył kilka razy sprawdzając czy coś nie dzwoni, by zdradzić go w późniejszych podchodach. Na sam koniec schował malachit do sakiewki z pieniędzmi. Tam będzie najbezpieczniejszy. Zastanawiał się co też Biała Dama potrafi. Wicherku ze zwidką, objawienia swojej postaci i głosu już doświadczył. Potem poszedł po tarcze, które zabrali zielonym po starciu po d zamkiem i zaniósł je razem z koszem przygotowanym przez Petera do łodzi. Oglądnął ją sobie przy okazji. Cztery osoby mieściły się spokojnie, para wioseł i niewielki żagiel. Zaraz potem wrócił do głównej sali, by wysłuchać relacji Roberta.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Trochę przestraszyła się miny Brana, zastanawiając się, czy chłopak będzie się mścił. Nie zrobiła nic złego, a jemu za zachowanie jakie prezentował należało się skarcenie. Nawet, gdy było to karcenie poprzez przyjemność, której niewątpliwie doznał przed tym, jak zorientował się, że nie jest to taka osoba, o jakiej myślał. Cholerni mężczyźni! Meg zerknęła jeszcze na Wulfa, który zupełnie odprężony sytuacją się nie przejmował. Bo i czemu by miał, skoro to na nią spadnie cała wina?
Zmartwienie na szczęście jej przeszło, gdy zanurzyła się w swoich myślach, podróżując obok jednego z wozów z cyrkową trupą, tak barwną, wesołą i niezwykle sympatyczną. Szkoda, że było dla niej za późno, by czegokolwiek się od nich nauczyć. Nigdy nie dysponowała wielką zręcznością czy zwinnością, a piękno tworzyła tylko przy pomocy magii. Z zazdrością zerkała na popisy, wykonywane z dziecinną łatwością, z niemal taką samą z jaką sama Meg chodziła. A może większą, czarodziejce nie raz i nie dwa zdarzyło się potknąć na prostej drodze!

Niewiele mówiła, ograniczając się do uśmiechów i obserwacji. W końcu to byli obcy ludzie, a dziewczyna nigdy nie potrafiła się zachowywać tak spokojnie jak choćby Mysz, wtryniająca wszędzie swój nosek i swobodnie nawiązująca rozmowę nawet z osobami zupełnie od niej różnymi. Megara wolała jechać sama, wieczorami korzystając z ognia cyrkowców i ewentualnie bliskości Wulfa, jeśli ten akurat nie trenował, bawił się ze swoim psem lub dyskutował z tutejszym atletą. Dopiero drugiego dnia podróży postanowiła porozmawiać ze staruszką. Przywiązała konia do wozu, na którym sama się usadowiła, uśmiechając się przyjaźnie do kobiety.
- Posiadacie niesamowite umiejętności. Zawsze sądziłam, że sztuka iluzji jest bardzo rzadka. Dziedziczona jest co dwa pokolenia?
- Co tam mówisz dziecko?
- Kobieta nachyliła się w kierunku czarodziejki wyciągając szyję i nadstawiając prawe ucho - Słuch już nie ten sam co dawniej.
Dziewczyna roześmiała się i powtórzyła jeszcze raz, tym razem głośniej i przysuwając się bardziej do staruszki.
- Aaaaa - jej rozmówczyni pokiwała głową:
- Nawet rzadziej dziecino, nawet rzadziej, jestem praprababką Roniego, a przede mną takie umiejętności miał mój prapradziadek.
- Prapra...
- czarodziejka zaniemówiła na chwilę, licząc lata - Czy... czy magia przedłuża życie?
- Hehehe
- staruszka zarechotała - A ile myślisz ja mam lat?
Wyprężyła się i nagle przed oczami Megary pojawiła się hoża dziewoja, z burzą rudych loków na głowie i biustem, który na głowę pobijał to co posiadała Megara. Dziewczyna zerknęła w dekolt iluzji, pragnąc przekonać się jak jest dokładna. Pokiwała głową z uznaniem.
- Wolę nie zgadywać...
Trochę bezczelnie wyciągnęła dłoń, ciekawa czy iluzja ma coś z materialności.
- Czy to zależy od magii krążącej w żyłach?
Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu dziewczyna poczuła pod palcami jędrne ciepłe ciało.
- Chyba raczej od tego co mamy w głowie... - Dziewka uśmiechnęła się kokieteryjnie do czarodziejki - To twoje zmysły oszukują ciebie.
Za bardzo się nie zdziwiła, czując wyraźną miękkość. Wiek i to co można było zobaczyć w samych oczach staruszki mówiły same za siebie. Miała przed sobą mistrzynię magii iluzyjnej.
- Jestem... bardzo przyziemną dziewczyną. Moje zmysły także są proste, zwłaszcza, gdy są oszukiwane przez mistrzynię. Czy to jest główny talent, czy może jedyny?
Prócz umiejętności staruszka była zdecydowanie stuknięta. Meg cofnęła swoją dłoń, troszkę zarumieniona. Kobieta powróciła do dawnego wyglądu:
- Jedyny, ale bardzo przydatny... nawet w moim wieku mogę sobie pozwolić od czasu do czasu na jurnego chłopa co mi wygrzeje łóżko. - Zarechotała ponownie, a szybko jej śmiech przeszedł w suchy kaszel. Dopiero po chwili odezwała się znowu lekko dźgając palcem siedzącą obok czarodziejkę:
- Czasami trochę żartu pomaga w trudnych chwilach. Mnie już niewiele życia zostało. Chcę się nim nacieszyć ile tylko zdołam.

Meg uśmiechnęła się także, kiwając głową bez sensu, bardziej do siebie niż do swojej rozmówczyni.
- Chciałabym być taka... szczęśliwa i chcąca wykorzystać każdą chwilę, nawet po tak wielu przeżytych latach...
- Radości życia trzeba się uczyć. Wbrew pozorom to nie jest takie łatwe... ale młoda jeszcze jesteś i masz szansę. Po prostu każdego dnia mów sobie ze to pierwszy dzień całej cudownej reszty twojego życia i ciesz się z tego faktu. Z promienia słońca, deszczu, ptaka śpiewającego o świcie, uśmiechu dziecka, życzliwego słowa... tyle jest rzeczy, które niosą radość... ale niewielu ludzi potrafi to dostrzegać.

Wciąż kiwała głową, obejmując ramionami swoje kolana. Przez długą chwilę nie mówiła nic, wsłuchując się w skrzypienie wozu i parskanie ciągnących go koni. Słowa, które później wydobyły się z jej ust były ciche, tak ciche, że od razu powtórzyła je głośniej.
- Będę musiała spróbować. Dziękuję. Teraz na prawdę czuję iskierkę nadziei na lepszą przyszłość, niż jeszcze kilka miesięcy temu...
Kobieta wyciągnęła do niej pomarszczoną dłoń. miedzy jej palcami tkwił pąk szkarłatnej róży. Gdy Megara nachyliła się do niego poczuła niezwykle urzekająca i intensywną woń.
- Nie przetrzyma długo, ale chwile możesz się nim nacieszyć, a potem nie zwiędnie jak prawdziwe kwiaty, ale rozwieje się w nicość. To dlatego kocham iluzję... mogę pokazywać piękno, które nie usycha.
Meg przyjęła go z uśmiechem, sięgając do swojej torby i wyjmując z niej mały kamyk, który sporym wysiłkiem swojej woli i dużą ilością magii ukształtowała bardzo podobnie do róży staruszki.
- A ja kocham to, z czego stworzony jest Faerun. Potrafię pokazać piękno, które samo z siebie nie umrze nigdy.
Podarowała go kobiecie.
- Dziękuję za tę rozmowę. Brakowało mi takich, gdy sama uczyłam się sztuki.
Staruszka wzięła podarunek i lekko się uśmiechnęła kiwając głową:
- To ja dziękuję. Nie często trafia się ktoś, kto ma ochotę porozmawiać z przygłuchą kobieciną.


Gdy dotarli w pobliże zamku Wildborowów, Megara szeroko otworzyła oczy, z zaskoczeniem obserwując tłum, jaki gromadził się na błoniach. Mimo, że zaczęła się już zima a zamek nie mógł pomieścić nawet drobnej części gości, nikomu nie robiło to chyba większej różnicy.
- Tutejsi władcy na prawdę muszą być lubiani...
Nie wyobrażała sobie, by takie tłumy przybyły do kogoś, kogo nie traktowałyby z przynajmniej pełną akceptacją. Ciekawa była, czy dane będzie im poznać tutejszych gospodarzy, ale zanim się obejrzała, Bran już próbował szturmować bramy zamku, gdzie nie wystarczyło jego wyniosłe zachowanie, by mógł dostać się do środka. Nie było w tym zaskoczenia, przecież jakby chcieli ich wszystkich pomieścić... nawet dla najważniejszych rycerzy nie było miejsca za murami! Wulf natomiast odłączył się i wdał w dyskusję z wojownikami z symbolami Tempusa wymalowanymi wszędzie, gdzie tylko się dało. Uśmiechnęła się sama do siebie, schodząc z konia i postanawiając się oddać czynnościom kobiecym - dojrzała kilka kolorowych straganów, których nie mogła sobie odpuścić.
Długo się przechadzała, oglądając wszystkie różności, jakie zgromadzili tu sprzedawcy. Brała do rąk, oglądała i wąchała, co tylko wpadło jej w oko. Po kilku chwilach, w których ekscytacja nieco zmalała, skupiła się na różnokolorowych kamieniach, z których zrobiono wisiorki, bransolety i naszyjniki. Ostatecznie wybrała sznur czerwonych jaspisów.


Idealnie nadawały się zarówno do noszenia, jak i zaklinania, a tej sztuki wciąż nie mogła pojąć, mimo wielokrotnych prób.
Wreszcie, gdy zauważyła, że i towarzyszący jej mężczyźni skończyli zajmować się swoimi sprawami, wróciła do nich.
- Myślicie, że będziemy w stanie zostać tu aż pięć dni? Chciałabym... nawet jeśli nie wziąć udział to obejrzeć turniej magiczny. To też okazja do znajomości, może któryś z nich będzie znał się na magicznych istotach, takich ja ta w Elandone...
Uśmiechnęła się na próbę, chociaż wiedziała, że to wcale nie od nich może zależeć to, czy tu zotaną, a od możliwości szybkiego powrotu do zamku na wyspie. Miała zamiar poszukać szybkiego transportu. I wierzyła, że skuszeni turniejem wojownicy także będą pragnęli być tu jak najdłużej.

Sayane – ROBERT VALSTROM

Robert leżał w łóżku z rękami pod głową, dumając nad wydarzeniami ostatnich kilkunastu godzin. Atak hobgoblinów zaskoczył go, ale chyba nie tak bardzo jak to, co działo się potem w zamku. Potwory wniosły wręcz powiew normalności; bo to raz zdarzało się, że coś atakowało pracujących w lesie drwali? Był tylko zły na siebie, że nie zachował należytej ostrożności. W krótkim czasie nauczył się bezrefleksyjnie polegać na więzi z Yocelyn i teraz miał za swoje. Ptaszysko wybyło gdzieś w las, nie interesowało się tym, co niebezpieczne dla człowieka, a on ani się obejrzał wokoło. Jak młody dureń! Zacisnął w złości szczęki, po czym obejrzał nadgarstek. Różowa blizna znaczyła miejsce, gdzie dosięgła go broń zielonoskórego. Tylko tyle. A przecież czuł jak niewładna była gdy holował Alto z powrotem do zamku. Przypomniał sobie rozczarowaną minę chłopaka, gdy po powrocie na polanę nie znaleźli przy potworach niczego cennego (jeden zaś zbiegł w stronę rzeki); potem zaś przed oczami stanęła mu twarz Toniego. Pokręcił zdumiony głową; nie tylko zamek był niezwykły, ale i jego mieszkańcy. Nowi zaś nie byli wcale mniej oryginalni. Przez chwilę zastanowił się, czy grupa Wulfa szczęśliwie dotarła do wsi; jednak liczni i dobrze uzbrojeni nie powinni byli by mieć kłopotów z bandą hobgoblinów. A chłopakowi powinien sprawić... zastanowił się co może ucieszyć mężczyznę o mentalności dziecka, a jego myśli same popłynęły w stronę Poli. Z przerażeniem uświadomił sobie, że od wielu dni nie poświęcił swojej córce ani jednej myśli. Chyba od rozmowy z Alto zaraz po przybyciu do Elandone. Mieli tyle zajęć, jednak to nie usprawiedliwiało go w najmniejszym stopniu. Czyżby... czyżby ciężar ciągłej opieki nad małym dzieckiem był jednym z powodów dla których wyruszył w drogę? Nie! Kochał swoją córkę i zajmowanie się nią, choć nie mógł zaprzeczyć, że w nawale zajęć bywało to uciążliwe - jednak nie do tego stopnia, by chciał uciec z domu! Odepchnął od siebie tą myśl, skupiając się na sprawach zamku, skacząc z jednej sprawy na drugą. Kolacja, jaką urządziła Marie była zaiste wspaniała; zapewne przyszłemu mężowi dziewczyna przyprawi tyle samo radości co zmartwienia. I znów, jak na złość, jego myśli pognały ku domowi i żonie krzątającej się przy palenisku. Teraz w kuchni królowała burkliwa baba, której nie znosił tak samo mocno, jak kochał żonę. Ech... Spojrzał na kwiat, który znalazł u wezgłowia któregoś ranka. Ciekawe kto go zostawił... Pewnie kolejna psota Marie. Choć miła.

***

- Kamień z legendy... Pani Jeziora, Stalowooka... jeszcze tylko wróżek brakuje do kompletu, a jak odzyskamy kryształ, to zapewne z jeziora wyłoni się kolejny zamek i sześć tronów w nim - burczał Robert, sprawdzając ekwipunek potrzebny do wyprawy. Dopiero gdy magia otoczyła go swoim lepkim kokonem poczuł, jak bardzo jest mu w nim niewygodnie. W Ronwyn praktycznie nie było magów - jeden czy dwa sklepiki starczały by zaopatrzyć miasto w niezbędne mikstury czy proste czary; po potężniejsze przedmioty trzeba było się wybierać już do Marsember. W czasie podróży 'normę' wyrabiała Megara, a teraz... Tropiciel wiedział, że zaproponowany przez młodych plan jest najlepszy w takiej sytuacji: niewidzialni, magicznie wyciszeni, wszystko powinno pójść jak z płatka. Tyle że w takich sytuacjach nigdy nie szło. Niech czar skończy się zbyt wcześnie lub zawiedzie a Alto znajdzie się sam pośrodku obozu wroga. Robert wolał polegać na własnych zdolnościach; w razie porażki mógł mieć pretensje tylko do siebie. Nie był jednak w pozycji do narzekania, nie mając lepszej alternatywy.

Rozmyślania przerwał mu "głos" Yocelyn. Usiadł na łóżku i przymknął oczy. Unosił się nad dużym cyplem, obóz hobgoblinów rozpościerał się zaś w miejscu, gdzie rzeka od południa wpadała do jeziora. Kilka sporych szałasów kręgiem otaczało jeden większy. Wokół kręciło się kilku zielonoskórych, jednak wielkość szałasów sugerowała, że jest ich o wiele więcej. Teren był skalisty, pagórkowaty, porośnięty gdzieniegdzie drzewami. Robert skierował kruka nad Tioram, po czym prześledził dogodną drogę do obozowiska. Z umysłem ptaka ciężko było mu określić czas, jaki dwunogi potrzebowały na przebycie takiego dystansu, godzina powinna była jednak starczyć.

Zerwał więź, polecając krukowi zostać w pobliżu obozu i zawiadomić go gdyby potwory zdecydowały się go zwinąć lub robiły coś niepokojącego. Jeszcze raz przejrzał swoje rzeczy. Broń, siekiera, liny, narzędzia, leki, kamienie grzmotów i kilka przydatnych drobiazgów - wszystko wylądowało w plecaku. Zarzucił na grzbiet ciepły płaszcz i zszedł na dół, by powiadomić towarzyszy o obserwacjach Yocelyn.
- Od północy nie ma czujek - zakończył. - Yocelyn krąży nad obozem i powiadomi mnie, gdyby coś się zmieniło.

***

Mgła ścieliła się nad wodą, otaczając Tioram gęstym kożuchem. Po jakiejś pół godzinie rozproszyła się, dzień zapowiadał się jednak ponury. Robert odwrócił się w stronę zamku zastanawiając się, czy uda im się bezpiecznie powrócić, przywieść cenny przedmiot, a potem przywrócić tej ruderze dawną świetność.


Pierwsze zadanie państwa na włościach, pierwsze i najważniejsze: zapewnienie Elandone bezpieczeństwa. Gdy tak się stanie - a w obliczu rozgrywających się wokół wydarzeń tropicielowi trudno było nie uwierzyć w legendę Petera - będzie mógł bez obaw sprowadzić tu Polę, a potem... Robert odgonił niesforne myśli, skupiając się na wiosłowaniu; w zasadzie nie wymagało ono jednak wysiłku - łódź szybko sunęła przez fale jak gdyby niesiona podwodnym prądem lub... czyjąś przyjazną dłonią. Do cypla dotarli bez najmniejszych problemów.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 01:04   #86
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 15

Karenira – SHANNON ASHBURY


Po skończonej rozmowie Shannon udała się za Alto do pokoju. Usadowiła wygodnie obok torby i podpatrywała ciekawie co też zamierzał zabrać ze sobą. W zamku mogła jeszcze wybierać, ale przyzwyczajała się już do myśli, że poza jego murami będzie przywiązana do tego człowieka. Nie była pewna co to dla niej oznaczało. Zbyt przestraszona wizją utraty Elandone nie mogła skupić się na pozostałych aspektach wyjazdu. Dawniej szalałaby z radości. Z pewnością. Wtedy, gdy jeszcze świadomość przykucia to tych murów przepełniała ją rozpaczą. Teraz o dziwo nie wydawało jej się to takie ważne. Dawniej marzyła o wybawcach, o kimś kto przywróciłby jej prawdziwą postać. Wierzyła przecież, że jest to możliwe, że nie była martwa. Czas jednak wszystko potrafił zmienić. Teraz prawdziwa była już tylko ta postać. Eteryczna. Nieludzka. Dom, który zamknął się wokół niej jak pułapka na powrót stał się ukochanym miejscem. Nauczyła się trwać, cenić nawet to własne trwanie. Życiem mimo wszystko ciężko jej było to nazywać. Odkąd w zamku pojawili się spadkobiercy, o dziwo wolała już nie poddawać tego w wątpliwość, zastanawiała się chwilami co by się z nią stało, gdyby powróciła do życia. Nie myślała przecież o podróżach, nigdzie nie chciała się oddalać. Było tylko to jedno jedyne miejsce. Wolałaby umrzeć naprawdę niż je stracić. Inna sprawa, że kiedyś śmierć wydawała się wybawieniem. Choć nawet to nie było jej dane.

Duchy nie powinny się bać niczego. Shannon bała się świata. Pamięć o szerokich drogach, gęstych lasach, żyznych polach czy górach, z początku pieczołowicie przechowywana skruszała i znikła pozostawiając po sobie jedynie wyblakłe, niejasne wycinki. Nie zdążyli jeszcze wyjechać, a ona już marzyła o powrocie. Udanym powrocie. Uśmiechnęła się gorzko do siebie gotowa prędzej zaszyć się w torbie niż próbować dociec jak bardzo na zewnątrz zmienił się świat. Duchy nie powinny się bać nikogo. Ona bała się swojego mordercy. Myśl, że nie będzie go w obozie hobgoblinów stanowiła niewielkie pocieszenie. Wystarczyła świadomość, że miało to z nim całkiem spory związek.

Dawniej czuła gniew. Potężny. Wściekły. Wyniszczający. Bała się teraz, że nie było już tego gniewu. Że nic nie będzie dodawało jej sił ani stanowił zasłony. Głupia, powtarzała sobie. Nie musiała się chować. Nikt jej przecież nie widział. To o ich powinna się martwić. To przecież nie jej mogło być poświęcenie.

Żadne z nich nie pomyślało, by zostawić jej wygodne miejsce na łodzi. Na szczęście nie było to dla niej problemem. Co innego oddalanie się od zamku. Ze ściśniętym sercem wpatrywała się w jego piękną sylwetkę nie zdolna odwrócić spojrzenia. Malachitowy kamień pozwolił jej towarzyszyć ludziom. Tylko. Nie był w stanie zmienić faktu, że jej serce było gdzie indziej. Z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Nie czuła zimnych ścian, których istnienie wryło się głęboko w nią samą. Nie widziała znajomych komnat ani nie cieszyła oczu zgromadzonymi pamiątkami. Wyciągnięta na zewnątrz nie czuła podmuchów wiatru na twarzy, chłodnego dotyku opadającej mgły. Jezioro choć wiązały się z nim urywki wspomnień było jej obce. Zupełnie nagle zdała sobie sprawę, że nie chciała wracać. Do życia. Straciła już tyle, że nic nie mogłoby jej tego zrekompensować. Rzeczy, których dawniej pragnęła, do których tęskniła wydały się nagle nic nie znaczące. Odebrane szanse nie mogły wrócić. Nie było przecież siły, która cofnęłaby minione lata. Z trudem oderwała wzrok od Elandone i powiodła nim po twarzach spadkobierców powoli odzyskując spokój.

Sekal – WULF TSATZKY

Zaciekawiła go trochę reakcja Brana. Czy on na prawdę myślał, że uda mu się zaciągnąć Megarę na siano ot tak? I, że takie zachowanie pozostanie bez pewnych konsekwencji? W końcu powinien się cieszyć z tych chwil przyjemności, a nie posyłać niezadowolone spojrzenia. Wulf jednakże podejrzewał, że lekcja ta da niewiele, może jedynie uświadomi fakt, że do rycerza, którym zachwycają się kobiety brakuje całkiem sporo. Kapłan nieszczególnie przejmował się jego zachowaniem, ciesząc się na wspólną podróż z grupą cyrkowców.
Krótko pożegnał się z Nelli i Kosmo, ładując na jucznego konia również te kilka narzędzi, które zakupił u miejscowego kowala. Miał nadzieję, że ta okolica faktycznie nie jest zbytnio niebezpieczna, ale przecież ta dwójka już niejednokrotnie jeździła do wioski i jak na razie nigdy się im nic nie stało. Kapłan zresztą szybko o nich zapomniał, jadąc głównie na czele całego pochodu i z rzadka tylko zwalniając, by wymienić z kimś kilka uwag lub zapytać o coś z okolicy.
Znacznie aktywniejszy robił się wieczorami, gdy rozbito już obóz i rozpalono ogień. Współzawodnictwo z atletą było tylko początkiem, bowiem w pewien sposób zrelaksowany Wulf nie stronił od towarzystwa. Kilka godzin spędził z Rubenem, dokładnie wypytując o sposoby treningu zwierząt. Co prawda z Atosem problemów nie miał, ale wciąż jeszcze nie było między nimi pełnej więzi, a olbrzym doskonale wiedział jak dobrze można wytrenować mabari, gdy wie się jak to zrobić. A ktoś taki, jak treser zwierząt, miał całą masę wskazówek i sugestii, z których kilka kapłan wprowadził do treningu od razu.
A jednego razu nawet zainteresował się maleńkim żonglerem, na głos zastanawiając się nad tym, jakim cudem udaje mu się żonglować pięcioma piłeczkami a potem samemu próbując z trzema, z niewielkim powodzeniem, ale i ze śmiechem.

Gdy dotarli do zamku Wildborowów Wulf nie marnował czasu, widząc wojowników w służbie Tempusa. Zbliżył się do nich, wykonując przepisowy salut starszym.
- Miło spotkać pokrewne dusze tak daleko od domu. Jestem Wulf Tsatzky, kapłan-wojownik ze szkoły Cormyrskiej.
Słudzy Pana Bitew popatrzyli z ciekawością na mężczyznę odpowiadając na jego powitanie, a najstarszy z trójki dowódców, zbliżający się wiekiem pewnie do pięćdziesiątki, odezwał się z lekkim uśmiechem:
- To dość daleko zawędrowałeś w służbie Tempusa panie Tsatzki. Nazywam się George Murray. To komandor Rayan Byrne - wskazał na zbliżonego mu wiekiem kapłana - oraz Bernard Gill - Przedstawił najmłodszego kapłana, wyglądającego na około trzydzieści lat.
- Pozwól że przedstawię Ci także tutejszych gospodarzy Dereka i Thomasa Wildborow - Wskazał na uśmiechniętych, dwudziestokilkuletnich blondwłosych i błękitnookich rycerzy.
Wulf skinął głową każdemu z nich.
- Wasz ród zdaje się być niezwykle wojowniczy, skoro posyła na szkolenie pod nasze skrzydła.
Zwrócił się bezpośrednio do ostatnich dwóch wymienionych przez kapłana.
Uśmiech rycerza nazwanego Derekiem zrobił się jeszcze szerszy:
- Zdecydowanie musisz panie poznać naszą siostrę, by należycie ocenić naszą waleczność.
Olbrzym zaśmiał się, nie wątpiąc, że i ich siostra była wystarczająco waleczna. Ale po tej wymianie grzeczności wrócił do rozmowy z kapłanem.
- Rzadko się zdarza, by zapraszano nasz zakon na śluby i turnieje. Ja wylądowałem tu przypadkiem, los sprawił, że swoje miejsce znalazłem na północy, w Elandone.
To zainteresowało zwłaszcza młodych Wildborowów:
- Czyżby wreszcie któryś lord Kintal zdecydował się zająć swoim majątkiem? - Zapytał Thomas
Wulf oczywiście spodziewał się pytań, ostatecznie skinął mu głową.
- Tak, pisząc testament, który sprawił, że własność zamku może przejść na zupełnie kogo innego, z samym rodem nie związanego. Obawiam się, że jeszcze przez kilkanaście dni nie będę w stanie udzielić dokładniejszych informacji.
Derek nachylił się w kierunku Wulfa i powiedział lekko konfidencjonalnym tonem:
- Naszego brata bardzo zainteresuje sprawa nowego sąsiedztwa. Może przy kolacji byłby pan skłonny do udzielania jakichś informacji?
Kapłan przez chwilę się namyślał, potem skinął głową.
- Przybyłem tu z dwójką towarzyszy, tak samo jak i ja... zamieszanych w tę sprawę. Jeśli oni wyrażą zgodę, skłonny był bym przyjąć twoją propozycję.
Wulf nie używał tytułów, owszem, może nie był szlachcicem, ale za to młodzik był niżej od niego w hierarchii zakonu.
- Oczywiście w takim razie zapraszamy i twoich towarzyszy - Powiedział młody Wildborow.
Wulf jeszcze raz skinął mu głową, w podziękowaniu.
- Bierzecie udział w walce zbiorowej? Chętnie wzmocniłbym wasz oddział, skoro przyjdzie mi zostać tutaj przez kilka dni.
Tu już mówił do kapłanów, chociaż nie wiedział czy młodzieńcy będą brali w tym udział czy ograniczą się do pojedynkowania na kopie. Bernard Gil, który dotychczas nie powiedział ani słowa w końcu postanowił zabrać głos w konwersacji:
- Wojownicy Tempusa będą jedną z drużyn. Będę ich prowadził. Chętnie powitamy kolejnego ochotnika w jej szeregach. Wprawdzie jest ograniczenie ilościowe w zespołach do dwudziestu osób, ale to nie problem. Razem z tobą będzie nas siedemnastu. Senaszal i komandor nie biorą udziału w walce.
- Och gdyby nie honor rodzinny wolałbym walczyć razem z wami! Rozniesiecie innych na strzępy!
- Thomas westchnął z udawaną rozpaczą.
Wulf jeszcze raz wykonał salut, będący jednocześnie pozdrowieniem i pokłonem w rozumieniu zakonu pana bitew.
- Z przyjemnością oddam się pod twoją komendę, a jeśli taka będzie wola, przejmę także rolę zastępcy. Dowodziłem już oddziałami.
Przyłożył pięść do serca i zostawił kapłanów z ich sprawami. Później miał zamiar dopytać o wszystko, łącznie z klasztorem, ale to była rozmowa na jeden z wieczorów. Najpierw musieli znaleźć miejsce do spania, co wcale nie okazało się trudne. Ilość rozpalonych ognisk dawała dużo ciepła, także nocowanie pod gołym niebem wciąż nie było uciążliwe. Wulf przekazał pozostałym informację o zaproszeniu na wieczerzę, przyjmując ich zgody skinieniem głowy. Było już późno, także zostawiając rzeczy pod opieką Tima i Atosa mogli udać się do zamku. Po drodze mógł odpowiedzieć na pytanie Meg.
- Wolałbym nie popędzać koni i mieć przynajmniej ze dwa dni zapasu na dotarcie do Elandone. Lepiej nie ryzykować, bo do stracenia jest zbyt dużo. Aczkolwiek rzeka dopływa stąd aż do jeziora, jeśli łodzie okażą się szybsze od wierzchowców, może uda się zostać tutaj zostać dłużej. Trzeba poszukać przewoźnika. Oczywiście wiąże się to z kosztami.
Spojrzał znacząco na czarodziejkę. Jemu nieszczególnie zależało na jak najdłuższym zostawaniu, ale jeśli faktycznie znajdą szybszy środek transportu, nie miał zamiaru także się opierać.

Eleanor – MG – DESTYNY

Kiedy Wulf z towarzyszącą mu Megarą i Branem, przez obudowany drewnianą osłona most, doszli do głównej bramy zamkowej, drogę zastąpili im dwaj strażnicy z halabardami, a naprzeciwko wyszedł ubrany w tunikę z herbem Wildborowów starszy mężczyzna:
- Czym mogę służyć? - Zapytał kłaniając się lekko.
Gdy tylko kapłan wypowiedział swoje imię mężczyzna ukłonił się ponownie i skinąwszy strażnikom, by usunęli się z drogi wskazał gościom drogę do głównej części zamku, gdzie w wielkiej sali miała odbyć się uczta.

Sala wielkością dorównywała tej w Elandone, jednak pokrywające ją tapety były pięknie odnowione, a na widniejących na nich malowidłach z wielkim pietyzmem przedstawiono sceny rycerskie. Wszędzie w koło paliły się pochodnie, a na stołach ustawiono liczne świece w srebrnych kandelabrach. Na wprost głównego wejścia na środku krótszego boku sali zbudowany był ogromny kominek, a w jego środkowej części znajdowała się nisza w której umieszczono jaśniejący błękitnym światłem kryształ. Po obu stronach kominka stali strażnicy wyraźnie niedopuszczający nikogo w jego pobliże. Megara wyczuła emanującą z kryształu moc.


Sala powoli zapełniała się zaproszonymi osobami, które zasiadały przy ustawionych w podkowę i zasłanych szkarłatnymi obrusami stołach. Do Spadkobierców podszedł ubrany w białoczerwony strój sługa i ukłoniwszy się skierował ich do środkowego stołu i wskazał miejsca dokładnie na wprost okrytego purpurą fotela.
Zaledwie zajęli swoje miejsca gdy rozległy się uroczyste fanfary, rozwarły się główne wrota do sali i wkroczył przez nie dostojny orszak, na czele którego stąpała królowa Implitur wsparta na dłoni wysokiego przystojnego blondyna około trzydziestki, tak podobnego do reszty Wildborowów, że nie mogło być żadnej wątpliwości iż jest on przedstawicielem tej rodziny. Tm razem Sambryn wyglądała jak królowa. Podbita gronostajem, purpurowa szata i delikatny złoty diadem na głowie nie okazywały tego bardziej niż sama postawa kobiety, jej dumnie uniesiona głowa i pełen naturalnego wdzięku i dostojeństwa krok, Gdy jednak zajęła należne jej poczytne miejsce i wszyscy inni także zajęli swoje popatrzyła siedzących naprzeciw niej spadkobierców i powiedziała z uśmiechem:
- Nie sądziłam, że nasze kolejne spotkanie nastąpi tak szybko... - Rozejrzała się wkoło - a gdzie wasza żywa towarzyszka? Bardzo jestem ciekawa wielkiej pieśni ku mojej czci...
- Nie sądziłem pani, że poznałaś już naszych nowych gości, którzy mają wieści na temat Elandone
- Mężczyzna, który jej towarzyszył wyglądał na zaskoczonego. Szybko jednak się opanował i powiedział:
- Nazywam się Lionel Wildborow. To moja narzeczona Deidre Ralish – Wskazał na siedząca po jego prawicy czarnowłosą kobietę o delikatnej urodzie i niezwykłych, niebieskich oczach jakby przenikających człowieka na którym spoczął jej wzrok. Kobieta skłoniła się każdemu ze Spadkobierców przyglądając przez chwilę każdemu z uwagą.
Tymczasem lord kontynuował prezentację:
- Następnie siedzą kolejni członkowie mojej rodziny bracia Martin i Kaleb oraz nasza jedyna siostra Kristalina...
Mężczyźni, podobnie jak najwyraźniej wszyscy męscy przedstawiciele tego rodu błękitnoocy blondyni skinęli głowami, a kobieta w przeciwieństwie do braci brązowooka i z burzą niezwykłych rudych loków wokół delikatnej twarzy pokręciła głową patrząc na brata z dezaprobatą:
- Ile razy mam Ci powtarzać, ze nie życzę sobie by używano tego mojego imienia! - Popatrzyła na Megarę, Wulfa i Brana i powiedziała z olśniewającym uśmiechem:
- Mam na imię Morgan i od razu korzystając że jestem przy głosie przedstawię wam moja najlepszą przyjaciółkę Tiarę Veloren – Wskazała na siedząca obok Brana zielonooką półelfkę, której urody nie mógł nawet przyćmić wyraźny brak lewej ręki, zręcznie maskowany bufiastym rękawem, pięknej zielonej sukni.
Loinel uśmiechnął się nieznacznie i kiedy tylko kolejne wymiany grzeczności dobiegły końca kontynuował przedstawianie siedzących przy głównym stole osób. Poza resztą braci, Derekiem, Thomasem i Nathanem oraz trzema paladynami królowej, których Spadkobiercy mieli okazję już wcześniej poznać oraz kapłanami Tempusa, który Wulf poznał już rano, przedstawiono im jeszcze kilku dalszych kuzynów Wildborowów ich żony oraz przyjaciół rodziny. Najwyraźniej była to bardzo liczna i łatwo nawiązująca kontakty rodzina, ale od ilości nazwisk o pokrewieństw przyszłym władcom Elandone powoli zaczynało kręcić się w głowie. Wyratowała ich Morgan, która zgrabnym ogryzieniu udka z kurczaka posłała zręcznym ruchem jego kość prosto w ucho swego gadatliwego brata:
- Daj spokój Lion. Nikt nie jest w stanie zapamiętać całej naszej rodziny i wszystkich pokrewieństw, więc nie obciążaj tym naszych biednych gości. Dostaną niestrawności od tego twojego gadania. Poza tym pozwól im się nacieszyć ucztą.
Oburzony mężczyzna już wstawał by nauczyć moresu swoja niewychowaną siostrę, gdy jego narzeczona położyła mu dłoń na ramieniu i pokręciła głową.
Królowa, obserwująca całą sytuację z lekkim uśmiechem mrugnęła do siedzącego naprzeciw niej Wulfa.

Tymczasem służba wnosiła na stoły kolejne dania pieczone prosięta, kapłony i spore ilości ryb, a także gorące jeszcze chleby, kasze i pachnące przyprawami sosy.
By umilić wszystkim posiłek do jedzenia przygrywała orkiestra, a na środku sali pomiędzy stołami dawali swe pokazy żonglerzy i akrobaci.

***

Pierwszego dnia turnieju pogoda nadal utrzymywała się piękna. Na bezchmurnym niebie świeciło zawieszone nisko nad horyzontem późnojesienne słońce. Gdy tylko honorowa loża zapełniła się gośćmi herold dał sygnał do rozpoczęcia turnieju. Zgodnie z ustalonym wcześniej planem jako pierwsze odbyły się drużynowe potyczki rycerzy w starciu na piechotę na polu.
Wśród tych zespołów, które wiodły prym najbardziej wyróżniali się paladyni królowej Sambryn, wojownicy Tempusa oraz przedstawiciele rodu Wildborowów. Prawdopodobnie dlatego, że jako jedyne grupy stanowili zespoły ludzi przyzwyczajonych wcześniej do walki w podobnym składzie. Pozostałe grupy, złożone były z pojedynczych przedstawicieli różnych rycerskich rodów oraz najemników pragnących zdobyć trochę złota na wziętych w niewolę bogatych rycerzach lub zwrócić uwagę potencjalnego przyszłego pracodawcy. Nie miały więc wcześniej okazji do wypróbowania się wzajemnie w walce.

Po południu rozpoczęły się pojedynki rycerzy na kopie. Jeśli po trzykrotnym skrzyżowaniu broni obaj rycerze pozostawali w siodłach przechodzili do walki pieszej bronią turniejową nieostrą. Zwycięstwo rozstrzygane było po zdobyciu przez jednego z przeciwników 5 punktów liczonych za trafienia w pierś lub głowę, przy utracie przytomności albo przy poddaniu się jednego z przeciwników. Zwycięzca przechodził do kolejnego pojedynku. Przegrany odpadał z turnieju. Każdego dnia wyznaczano niewielkie nagrody pieniężne dla rycerzy, którzy przechodzili do kolejnej fazy turnieju. Zwycięzca całego turnieju miał otrzymać złoty pas magiczny i sto sztuk złota jako nagrodę główną.

***

Nelly patrzyła z blanków południowej wieży na plecy oddalającego się mężczyzny. Nie odwróciła się słysząc czyjeś ciche kroki. Nie musiała. Zapach lawendy nieodmiennie kojarzył jej się z matką.
- Nie chciałam by odjechał natychmiast i w gniewie... niedługo zapadnie zmrok... - Powiedziała ze smutkiem w głosie – myślałam, że jest moim przyjacielem...
Starsza kobieta przytuliła do siebie wyższą o głowę dziewczynę z powiedziała z czułością:
- On zawsze chciał od ciebie czegoś więcej niż przyjaźni kochanie, a od miłości do nienawiści bardzo niedaleko.
- Dlaczego nie mogłam go pokochać mamo? Czy ze mną jest coś nie tak? Myślisz, że jestem zbyt poważna?
- Ta myśl dręczyła ją od rozmowy z Branem.
Irma pogładziła gruby warkocz córki:
- Miłość przychodzi niespodziewanie. Kiedyś spotkasz kogoś kogo pokochasz... i co to za bzdury z tym byciem poważną. Jesteś odpowiedzialna, bo życie tutaj tego Cie nauczyło, ale doskonale wiem jakim potrafiłaś być pociesznym trzpiotem w dzieciństwie. Ta Nelli na pewno gdzieś siedzi w tobie... może przygasił ją nadmiar obowiązków? To nasza wina nie powinniśmy Cię obarczać przyszła odpowiedzialnością za Elandone... wiem, że to dlatego dawałaś fałszywą nadzieję temu biednemu chłopcu... - Nelli zmieszała się na słowa matki, która najwyraźniej musiała słyszeć przynajmniej część gwałtownej wymiany zdań jaka miała miejsce między nią i Kosmo przed jego odejściem - na szczęście teraz inni będą się musieli troszczyć o jego przyszłość. W końcu jesteś wolna.
Złotowłosa przytuliła się do matki i położyła głowę na jej ramieniu:
- Kocham Cię mamo. Mam nadzieję, że zapomni o mnie szybko i będzie szczęśliwy...

***

Wbrew temu czego mogli się spodziewać, wiosłowanie po zimnych o tej porze roku wodach jeziora okazało się w miarę łatwym zajęciem. Tak jakby jakaś nieznana, ale wyraźnie przyjazna siła pchała łódź w odpowiednim kierunki. Opływając porośnięte gęstym lasem Tioram mogli nawet na chwilę podnieść żagiel i cieszyć się z rozkoszy żeglugi, choć żadne z nich nie było wprawionym żeglarzem wiatr wiał w naprężone płótno pod takim katem, że przemieszczał niewielka łupinę idealnym kursem.
Zgodnie z tym co udało się Robertowi wyliczyć z obserwacji dokonanych oczami Yocelyn dotarli do drugiej strony cypla około godziny przed zachodem słońca. Martwił ich jeden fakt: Kruczycy nigdzie na całym cyplu nie udało się wypatrzyć łodzi hobgoblinów, a jeśli przepłynęli nią na drugą stronę, musieli ją bardzo starannie ukryć, bo i tam ptak jej nie wypatrzył. Oczywiście znalezienie łodzi w gęstym lesie porastającym drugi brzeg nie było sprawą łatwą.

Ukryli starannie własną łódź, a następnie z zachowaniem najwyższej ostrożności zaczęli zbliżać się do obozu. Yocelyn nie wyśledziła żadnych strażników z tej strony, ale ze względu na to, że teren był dość odkryty, przynajmniej do zapadnięcia zmroku musieli bardzo uważać z wyborem trasy. Cały czas widzieli jezioro i dalej na zachodzie strzeliste mury Elandone na tle zachodzącego purpurowym światłem słońca.
Udało im się znaleźć niewielką, płytką grotę w odległości kilku minut od obozu. Mogli z niej przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie własnymi oczami, bez obawy, że zostaną wypatrzeni.
Tak jak już słyszeli z relacji tropiciela, w obozie rozłożonych było około dziesięciu mniejszych szałasów, w których mogło się pomieścić bez problemu trzech, czterech hobgoblinów. Na środku zbudowany był największy, ozdobiony kolorowymi piórami i malowanymi ochrą skórami.
Początkowo nie dopatrzyli się więcej niż sześciu istot, ale wkrótce nadciągnęli kolejni mieszkańcy, którzy najwyraźniej musieli być na łowach, bo zostawiali wokół ogniska swoje łupy, którymi zaraz zajęli się ci, który wcześniej siedzieli sami w obozie. Wkrótce zapłonęły większe ogniska, a zapach pieczeni dotarł nawet do obserwujących ich z pewnego oddalenia spadkobierców. Z największego namiotu wyszedł hobgoblin przystrojony podobnie jak jego tymczasowa siedziba w pióra i barwione skóry oraz maskę humanoid, którego reszta traktowała z wyraźnym szacunkiem i respektem.

Nagle Robert poruszył się niespokojnie. Ciągle jeszcze niespodziewane wizje jakie zsyłał mu kontakt z krukiem zaskakiwały tropiciela. Tym razem ptak odnalazł zagubioną łódź. Dwa hobgobliny ciągnęły ją po wąskim odcinku plaży w kierunku wody. Trzeci popychał kogoś przed sobą. Niestety z tej odległości trudno było wypatrzyć szczegóły, więc tropiciel wysłał Yocelyn by dokładniej przyjrzała się sytuacji. Kolejna wizja, kołyszącej się na zabarwionych na czerwono, blaskiem słońca falach łodzi jeszcze bardziej zaniepokoiła starego drwala: Człowiekiem siedzącym ze związanymi rękoma w łodzi wraz z trzema szaroskórymi stworami był poznany niedawno Kosmo Woler!
Według rachuby Petera podróż na tę stronę cypla powinna im zająć nie więcej niż dwie godziny. Pragnący odzyskać kryształ, przyszli właściciele Elandone musieli się więc szybko zastanowić co robić dalej, nie mieli bowiem pojęcia jak wiele może wiedzieć zbliżający się do wrogiego obozu mężczyzna!

Sayane – ROBERT VALSTROM

Robert wiosłował mechanicznie, niewidzącym wzrokiem wpatrzony w jezioro. Jego oczy były teraz oczami Yocelyn, która systematycznie przepatrywała nabrzeże. Drwal był zdenerwowany i z trudem przychodziło mu utrzymanie koncentracji przez tak długi czas. Ze wstydem uświadomił sobie, że od opuszczenia statku zaniedbał zalecane przez starego druida treningi i teraz się to mściło. Obecnie siedział spokojnie w łodzi; obawiał się więc co w takim razie będzie na lądzie, gdzie będą narażeni na o wiele większe niebezpieczeństwo. Na razie jednak monotonnym głosem relacjonował obserwacje kruka na temat topografii terenu, braku straży i ilości przeciwników. Zakładając, że wszystkie szałasy były zapełnione, na lądzie jak nic obozowało czterdziestu zielonoskórych. Obecność szamańskiego namiotu sugerowała zaś możliwość zaistnienia nieprzewidzianych... tych bardziej nieprzewidzianych problemów. Póki co problemem był brak łodzi, którą - wedle słów tajemniczej kobiety - powinni byli zniszczyć.

Lądowanie odbyło się bez przeszkód. Robert przycumował łódź i starannie - na tyle, na ile pozwalał im czas - zamaskował. Wolał nie ryzykować, że przygodny hobgoblin pozbawi ich środka transportu lub odkryje ich ślady. Już wcześniej ustalili ramowy plan akcji który w ostateczności dopuszczał kradzież łodzi potworów, na razie jednak nie zanosiło się na to. Z pomocą Yocelyn bezpiecznie przekradli się w pobliże obozowiska; na szczęście wokół nie rozłożono żadnych pułapek. Zaczaili się w jaskini... i wtedy zaczęły się problemy.

- Hobgobliny płyną od strony Elandone. Wiozą związanego Kosmo - suchym głosem oznajmił Robert. Kosmo wyjechał wraz z drugą grupą spadkobierców i Robertowi cierpła skóra na myśl o tym co wydarzyło się w zamku. Czyżby wizja Alto była podstępem, który miał wyciągnąć ich z zamku, podczas gdy druga wataha zaatakowała Wulfa, Megarę i siedzibę rodu Kintal? Jeśli tak... teraz nic na to nie poradzą. - Mamy dwie godziny zanim tutaj dotrą. - dodał, po czym naradzali się dopóki nie zapadł zmrok, a Yocelyn nie usadowiła się nad namiotem szamana by spełnić powierzone jej zadanie. Sytuację komplikował fakt, że na plaży pojawiło się dwóch strażników. W końcu Alto wyruszył pod osłoną niewidzialności i ciszy, zaś Robert i Marie przyczaili się za skalami z kamieniami grzmotów w dłoniach. Zatrute strzały leżały pod ręką na wypadek gdyby kamienie nie spełniły swojej roli. Zanim jeszcze łódź zaszorowała dnem o brzeg Robert wysłał sygnał do Yocelyn - a przez to i do Alta - sam zaś odczekał chwilę i rzucił kamieniem w stronę łodzi. Kamień Marie poszybował w stronę strażników.
Zaczęło się.

Harard – ALTO PAPERBACK

Jeszcze w grocie Mysz wyjęła zza paska szklaną fiolkę. Odkorkowała i nalała kilka kropel na grot bełtu załadowanego do jej lekkiej kuszy.
- Chcecie? - zapytała pozornie obojętnie. - Trucizny. Weźcie po flaszce, na wszelki wypadek. Jak się dostaną do krwiobiegu zaczną ofiarę spowalniać i ją otumanią. Na dłuższą metę zabiją, ale to trochę potrwa. Efekt osłabienia będzie jednak widoczny dość szybko.
Obserwowali obóz dokładnie, a Robert patrzył jeszcze oczami kruka i wyliczał czas dopłynięcia łodzi. Czas był najistotniejszy.
Mieli wreszcie opuścić bezpieczną kryjówkę w jaskini. Podzielić się na grupy i robić swoje.
Mysz podeszła do Alto i szepnęła cichutko:
- Uważaj na siebie, dobrze?
Nerwowo przygryzła wargę, zbliżyła do niego twarz jakby chciała go objąć albo pocałować ale zaraz znów ją oddaliła. Obecność Roberta ( a i zapewne Shannon) dziwnie ją krępowały. Spróbowała jeszcze raz, nawet wyciągnęła dłoń w stronę jego policzka ale ponownie zamarła w pół kroku. A później po prostu westchnęła i odwróciła się gotowa iść w swoją stronę.
Złapał ją zaraz za rękę i przyciągnął do siebie. Pocałował lekko nie przejmując się widownią i odparł równie cicho:
- Nie martw się, ja w czepku zawsze byłem rodzony. – minął się trochę z prawdą, patrząc na bardkę - Ty też uważaj, co? Trzymaj się Roberta i czekajcie na ogień.
Kiwnęła głową.
- Będzie dobrze - powiedziała, ale jej głos pozbawiony był typowej sobie pewności siebie.

Ruszyli. Alto odprowadził ich wzrokiem gdy okrążali obóz i kierowali się ku brzegowi jeziora. Czekał i wypatrywał drogi podejścia. W obozie był spory ruch. Paskudne stworzenia o zielonkowoszarej skórze siedziały przy ogniach. Kilka z nich było najwyraźniej samicami, bo po tym jak pożarli już pieczone na ogniskach mięso, część zajęła się parzeniem jak bydlęta pomiędzy szałasami. Alto spojrzał na kruka i na umówiony sygnał, gdy łódka była o kwadrans od brzegu ruszył ostrożnie naprzód. Aktywował od razu pierścień z ciszą. Shannon tak jak się wcześniej umówili podążała kilka kroków przed nim wyszukując niespodzianek. Alto przykleił się do ziemi i gdy mijał ostatnie rachityczne krzewy przekręcił pierścień niewidzialności na palcu. Przeszedł pomiędzy szałasami ustawionymi w okrąg, wybierając dogodne miejsce. Rozmowy, śmiechy i przekleństwa pewnie słychać było wkoło, ale grunt że hobgobliny siedziały głównie przy ogniskach. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Ominął szerokim łukiem przystrojonego w pióra szamana, siedzącego przy osobnym, największym ogniu naprzeciw wejścia do szałasu i pożerającego coś z maską przysłaniającą twarz, teraz przesuniętą na czubek głowy.
Przykucnął przy największym z szałasów, zrobionym ze skór rozwieszonych na wbitym w ziemię drewnianym szkielecie. Znów, tak jak uzgodnili, lady Shannon przeniknęła do środka, po czym jej głos zdający relację z tego co wykryła pojawił się w głowie Alta. Przeszedł ostrożnie na tył namiotu, gdzie tylko jedna para bydląt była zajęta pochędóżką i była największa szansa że nie zwróci na niego uwagi. Ryzyko było wielkie, bo przecież gdy podniesie płachtę przy ziemi aby wcisnąć się do środka, to rozproszy się niewidzialność. Ale jak ustalili trzeba było podjąć ryzyko, postawić wszystko na jedną kartę. On miał łatwiej, przecież robił to co całe życie, tak sobie to tłumaczył. Marie z Robertem musieli zabić dwóch strażników na brzegu i tych co płynęli w łódce. Bardka i drwal. Można było inaczej? Pewnie, zostawić Kosmo w ostatnich chwilach jego życia i uciekać pustą już wtedy łódką. Bo co do tego że zieloni zabiją chłopaka, Alto nie miał żadnych wątpliwości. Nie po tym jak rzucili się wyjąc na niego z Robertem wcześniej, przez zamkiem.

Szarpnął za niewyprawioną skórę i przeturlał się błyskawicznie do środka. Uderzył plecami stos słoiczków, woreczków i buteleczek, który posypały się na ziemię. Nie hałasując. Cisza działała bez zarzutu. Jakieś oleiste ciecze zaczęły się wylewać z flaszek stojących przy drewnianym ożebrowaniu szałasu. Alto nie tracąc czasu podszedł od razu do jednej ze skrzyń wskazanych przez Białą Damę, jako tą gdzie ukryty jest kryształ. Odgarnął połę płaszcza znad barku i wyciągnął szybko stalowy łamak i „wędkę”. Zamek nie był skomplikowany, ale ręce się trzęsły. Uspokoił oddech po tym jak wyglądająca na zewnątrz lady Shannon przekazała mu, że jak na razie jest spokojnie. Jeszcze raz przymierzył się do zamka i chwytając bolec blokujący „wędką”, naciskając na łamak całym ciężarem ciała. Nie musiał działać po cichu i silić się na finezję. Proste sposoby są najskuteczniejsze. Zapadki puściły, wieko odskoczyło, a łotrzyk w tej samej chwili pakował już sporą skrzynkę do swojego, pustego plecaka. Zgarnął przy okazji trzy woreczki z dziwnymi proszkami, które też leżały w środku i upchnął je obok skrzynki. Głos Białej Damy dalej uspokajał.
Sięgnął z tyłu za pas i wydobył butlę z oliwą, po czym rozlał jej zawartość po wszystkich szpargałach, najwyraźniej należących do szamana. Wśród nich był chyba gąsiorek z gorzałką, który musiał rozbić wtaczając się do środka. Uśmiechnął się krzywo i podszedł do płachty skórzanej zakrywającej główne wejście. Czekał na sygnał od Yocelyn, krzesząc ogień i bacząc by nikt z zewnątrz nie zobaczył otwartego płomienia. Kruk miał dać mu znać kiedy łódź będzie dobijać do brzegu i kiedy zacznie się szalona cześć planu. Głos ducha w jego głowie nagle powiedział, że szaman zaczyna się podnosić i popatrywać na szałas, ale wtedy Alto usłyszał właśnie krakanie. Rzucił hubkę na rozlaną wcześniej oliwę, odgarnął jednym ruchem płachtę do góry i wyskoczył przez namiot. Jedną ręką cisnął drugą butlę z oliwą do ogniska przy którym siedział szaman. Rąbnęło, a słup ognia uniósł się wysoko do góry. Łotrzyk aktywował drugą niewidkę, po czym rzucił fiolkę z miksturą mgły i pobiegł w kierunku brzegu jeziora. Sekundę później usłyszał stamtąd dwa wyraźnie huki kamieni grzmotów rzuconych przez Marie i Roberta. Rozpętało się piekło. O dziwo hobgobliny nie zaczęły biegać bezładnie, w chaosie i panice. Nie były zdezorientowane ogniem w dwóch miejscach, wrzaskami szamana i mgłą. Chwyciły gremialnie za broń i ruszyły pędem do jeziora. Alto biegł co sił, oglądnął się tylko raz. Kilkunastu. Przynajmniej tyle, że choć z dziesięciu zostało w obozie. Nie widzieli go dzięki nieocenionej pomocy medalionu Marie, a sam widząc w ciemnościach lawirował zręcznie pomiędzy krzakami i skałkami.
Wypadł na brzeg i ogarnęło go przerażenie. Marie krzycząc z bólu siłowała się z jednym z zielonych. Robert spojrzał na grupę pędzących w ich kierunku hobgoblinów, wzniósł rękę przywołując moce natury i cofając się w kierunku łodzi. Kosmo szarpał się z więzami, ale w końcu przeciął je grotem włóczni i zaczął spychać łódź do wody. Alto już nie myślał, działał instynktownie. Puścił się biegiem w kierunku Marie i dopadł do zielonej pokraki. Szarpnął za kudły i poderżnął gardło przecinając krtań i obie tętnice. Niewidzialność prysnęła, ale łotrzyk na to nie zważał. Adrenalina galopująca w jego żyłach jak stado koni pozwoliła w try miga porwać bardkę zbryzganą krwią od stóp do głów, przerzucić ją przez ramię i pobiec w kierunku łodzi. Byli blisko, pomimo działań Roberta i lady Shannon. Marie szarpnęła się i krzyknęła coś, ale Alto nie zrozumiał. Chciał tylko wskoczyć do łodzi, waląc się na łeb, na szyję przez rufę tak, aby odepchnąć ją od brzegu choćby samym impetem.
-
Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Łódź była kilka metrów od brzegu. Kruk miał dać Altowi sygnał, że czas zaprószyć ogień.
Mysz i Robert tymczasem czekali.
Plan się schrzanił na samym początku. Miała być tylko łódź a pojawił się jeszcze patrol. Szybko się jednak podzielili.
Mysz cisnęła kamień grzmotu w kierunku pary strażników. Faktycznie zagrzmiało jak cholera, a dwójka zielonych padła ogłuszona na ziemię,
Dziewczyna puściła się biegiem ściskając w dłoni zatruty sztylet.
Dopadła jednego i rozharatała mu gardło . Szybko i niedbale. Ale skutecznie. Zabulgotało a jasna krew trysnęła ze świeżej rany.
W tym czasie Marie uderzyła niespodziewana fala bólu. W panice zarejestrowała, że z jej uda sterczy zwieńczona pióropuszem strzała. Puściła się krew. A drugi ze strażników jak na złość już się ocknął.
Wszystko nie tak... Wszystko nie tak...

Mocowali się chwilę, ale bardka pary z ręce nigdy nie miała. Wykręcił jej prawe ramię. Lewa dłoń odszukała kolejny sztylet. Pchnęła tamtego z okolice żeber ale ostrze napotkało twardą barierę i się po niej ześlizgnęło.
Wszystko nie tak... Wszystko nie tak...

Robert swoim kamieniem trafił w piasek. Pech. Nie wyjątek a już chyba zasada jaka dzisiaj panowała.
Ale drwal myślał przytomnie. Od razu przesiadł się na łuk i szył teraz do trójki zielonych, którzy wyleźli z łodzi. Dwóch padło w ciągu następnych sekund. Jeden zaczął uciekać ciągnąc na powrozie skrępowanego Kosmo.

A Mysz utkwiła ze strzałą w udzie, policzkiem wepchniętym w piasek, wykręconą ręką i brakiem perspektyw. Kątem oka widziała zgraję pędzących od strony obozu zielonych.
Wszystko nie tak... Wszystko, kurwa, nie tak!

A później poczuła ciepłą krew ściekającą na jej skórę. Alto poderżnął gardło jej niedoszłego zabójcy i szarpnięciem podniósł ją do pionu. Próbowała biec ale skończyło się na nieudolnym kuśtykaniu. Łotrzyk nawet jej nie uprzedził. Po prostu przerzucił sobie bardkę przez ramię i parł niewzruszenie do przodu. A Mysz nie oponowała.
Po co Alto ją zgarnął? Ciężar spowalniał go przecież dramatycznie. Próbował jednak. Godny podziwu upór.
Chociaż oboje wiedzieli przecież, że to bez sensu.

- Shannon, zrób coś... – Mysz miała nadzieję, że duch ją słyszy. – Beze mnie zdąży. Zrób coś.
Nie miała pojęcia co Biała Dama potrafi. I czy byłaby w stanie jakoś zaradzić. Ale sądząc po pękatym plecaku Alto miał przecież kryształ. A kryształ równa się bezpieczeństwo Elandone, co równa się dom Shannon. W jej interesie było aby łotrzyk znalazł się w tej łodzi. Kto wie, może pierwszy i ostatni raz Białej Damie i Myszy powinno zależeć na tym samym.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Ledwo co jutrzenka wyjrzała zza widnokręgu ukazując swe różowe oblicze, a kogut oznajmił pianiem wstanie nowego dnia, gdy Bran odemknął swe ciężkie z przepracowania w dniu poprzednim oczy. Pierwszym co dotarło do niego było, iż leży na sianie. Wczorajsze wydarzenia zaczęły sączyć się do jego świadomości wąską strużką. Rzucił okiem na dziewczę wtulone w jego ramię i przez dłuższą chwilę starał się skupić na odzyskaniu ostrości widzenie. Gdy poradził sobie już z tym pomimo tępego, kacowego bólu głowy zanotował, że widziany obrazek nie zgadza się w paru istotnych szczegółach.
- Megaro … wyglądasz jakoś inaczej. – zauważył ostrożnie.
Dziewczyna która przebudziła się na jego poruszenie przeciągnęła się leniwie i zamruczała :
- Marlenka.
- Marlenko wyglądasz jakoś inaczej.
– stwierdził, a gdy kolejne szare komórki dołączyły do procesów myślowych rozszerzył swoją wypowiedź o :
- Wyglądasz jak barmanka.
- Jestem barmanką.
– uśmiechnęła się czule.
- Nie jesteś już magiczką? – zdumienie, ów nieodzowny element zdobywania wiedzy o otaczającym nas świecie pojawiło się w jego głosie.
- Nigdy nie byłam.
- Przepraszam na chwilkę.
– powiedział chwiejnie wstając.
Ból głowy, suchość w gardle i zaburzenia równowagi, to nie były sprzyjające okoliczności na poważne rozmowy ontologiczne.
Na szczęście pobliska studnia dostarczyła skutecznego lekarstwa na przypadłości Brana w postaci wiadra z wodą, które wylane na głowę pozwoliło mu poskładać w logiczną całość elementy tej skomplikowanej układanki.
Implikacje wynikające z wydarzeń poprzedniej nocy wcale mu się nie podobały. Megara z niego sobie zakpiła. Nie było innego wytłumaczenia. Gdyby była jego przyjaciółką powinna była położyć go spać nawet przy pomocy Wulfa, gdy zauważyła, że przeholował z miejscową gorzałką. Ale nie. Ona zabawiła się jego kosztem.
Bran chwycił wiadro i roztrzaskał z wściekłością o cembrowinę.

Z nikim o tym więcej nie rozmawiał. Podróż do zamku Wildborowów minęła mu w ciszy i spokoju. Całkowicie ignorował Megarę. Nie tylko się do niej nie odzywał, ale nawet unikał patrzenia na nią.

Na miejscu z przyjemnością stwierdził, że organizowany jest klasyczny turniej na kopie, do którego natychmiast się zgłosił. Szczęście im sprzyjało bowiem zostali zaproszeni nie tylko na ucztę powitalną, ale nawet przeznaczono im miejsca przy głównym stole. Gdzie rycerz mógł ponownie złożyć swoje uszanowanie królowej Sambryn. Tak więc dość gładko udało im się poznać najważniejszych przedstawicieli rodu Wildborow.
Los i majordomus sprawili, że posadzono go u boku Tiary Veloren. Zgodnie z dobrymi manierami rycerz pierwszy nawiązał rozmowę.
- Pani. - Bran pochylił lekko głowę na powitanie. Na tyle na ile pozwalała mu pozycja. - Miło mi, iż pozwolono mi zająć miejsce przy boku tak uroczej osoby. Będę szczęśliwy mogąc Ci usługiwać przy stole. Czy życzysz sobie bym Ci coś podał?
- Panie...
- zająknęła się Tiara, po trzykroć przeklinając Morgan za to, że namówiła ją na wizytę w siedzibie swojego rodu. Młodzik przy jej boku był niczego sobie, ale... W panice rozejrzała się po stole. - Wi... wina jeśli można.
Zmieszanie dziewczyny nie uszło uwadze rycerza. Bran z wprawą nalał wina do szklanego pucharu przy okazji pytając :
- Skąd przybywasz Pani jeśli można wiedzieć? - spytał uśmiechając się uprzejmie.
- Z północy, ze Srebrnych Marchii - Tiara wbiła wzrok w kielich i, pomna nauk Morgan, upiła niewielki łyk wina.
Bran również sobie nalał kielich wina.
- Pozwolisz Pani, że wypiję Twoje zdrowie. - rzekł upijając łyk.
- Przybywasz zatem Pani z daleka. Ja pochodzę z Cormyru. Słyszałem że Srebrna Marchia to piękna kraina. Czy jest twoją ojczyzną?
- Moją ojczyzną jest szeroki trakt
- Tiara rozluźniła się nieco. - Zapewne wiecie, panie, że Morgan jest niespokojnym duchem, towarzyszę jej więc w podróżach.
Bran dyskretnie odchrząknął w kułak :
- Niestety w tej krainie jestem cudzoziemcem przybyłym niedawno i nie miałem przyjemności poznać wcześniej baronówny Morgan. - rozłożył ręce w geście bezradności.
- Czy zechcesz mi Pani coś o niej opowiedzieć, bym mógł ją lepiej poznać? A i rad bym czegoś dowiedzieć się o Tobie. - dodał natychmiast uśmiechając się.
Tiara omal nie zakrztusiła się winem wyobrażając sobie minę rycerza gdyby opowiedziała mu "coś" o Morgan. Od większości szczegółów szlachetny pan mógłby dostać niestrawności, a ona sprowadziła by zapewne wstyd na rodzinę przyjaciółki.
- No cóż... - zaczęła powoli, bawiąc się kielichem. - Morgan... to znaczy lady Krystalina jest bardzo... żywiołową i nieposkromioną osobą; a równocześnie odważną, prawą i słowną. Nie wyobrażam sobie lepszej towarzyszki zarówno w podróży jak i w łożnicy - zakończyła, zbywając milczeniem pytanie dotyczące jej osoby. Dopiero poniewczasie zdała sobie sprawę jak dwuznacznie zabrzmiały jej ostatnie słowa.
Bran zbystrzał słysząc te słowa i spojrzał z ukosa na dziewczynę. Z początku zdała mu się sympatyczna, ale po usłyszanych słowach jakoby Morgan była najlepszą towarzyszką w łożnicy i po niedawnych doświadczeniach z Megarą rycerz nabrał daleko idącego sceptycyzmu w stosunkach z płcią piękną.
- Bardzo ją Pani lubisz. Musicie być z sobą zżyte. Mam nadzieję, że i ja będę miał okazję ją poznać ... Oczywiście jej odwagę, prawość i słowność. Podróżowałyście Panie samowtór ?
- Ależ skąd, w większej grupie. Niestety... nie wszyscy dotrwali do końca podróży...
- umilkła, przypominając sobie wydarzenia w Mevelaunt. - Zawdzięczam Morgan życie i zrobiłabym dla niej wszystko, więc jeśli, panie, macie wobec niej jakieś niecne plany... - rzekła ostro, po czym zmitygowała się. - Wybaczcie. Wiem, że szlachetne rody łączą się dla ziem i pozycji zaś moja przyjaciółka jest jedyną córą domu Wildborow, a tak o nią wypytujecie...
- Wypytuję jedynie z ciekawości. W końcu jesteśmy sąsiadami. Uspokoję Cię Pani. Nie mam żadnych, a tym bardziej niecnych zamiarów wobec Morgan.
- uśmiechnął się. - Jeśli można spytać, to jak Panie sobie poradziłyście z napastnikami ?
- Czy ... wybacz zdrożną ciekawość. Twa strata wynikła podczas tej podróży?
- spytał wymownie spoglądając na pusty rękaw.
- To ja proszę o wybaczenie swojej bezczelności. Towarzysz Morgan porzucił ją nie dalej jak kilka miesięcy temu i bardzo nie chciałabym, by doznała kolejnego zawodu. Co do obrony zaś... nie wyrusza się w podróż nieprzygotowanym, czyż nie? - uśmiechnęła się promiennie, lecz słysząc kolejne pytanie spochmurniała nieco. - Owszem... niektóre stworzenia potrafią urwać rękę jednym kłapnięciem, gdy zaś są kilkukrotnie większe od człowieka ciężko się przed nimi obronić.
Odruchowo sięgnęła by pomasować kikut ręką, w której trzymała kielich i resztka wina chlapnęła na spodnie rycerza.
- Wybaczcie, panie - półelfka spłoniła się, omal nie rzucając kielicha i serwetką zaczęła pośpiesznie osuszać plamę.
- To ja proszę o wybaczenie. Swym pytaniem obudziłem w Tobie Pani bolesne wspomnienia. - dalsze tłumaczenie przerwał wypadek z winem.
Delikatnie acz stanowczo chwycił za dłoń dziewczyny.
- Nic się nie stało to tylko wino. Samo wyschnie. Jeśli Pani pozwolisz pójdę się przebrać.
Bran nie miał zamiaru pozwolić dziewczynie na harce po swoim udzie. Ewentualna jego reakcja na stymulacje czysto mechaniczną, byłby wszak krępujący dla obojga.
- Ale zostanie plama! Ponoć na takich przyjęciach to wielki afront dla gospodarza... Obgadają pana.
- Tak?
- zdziwił się Bran - Nie znam tutejszych zwyczajów. Cóż więc zrobić. Nie mam bladego pojęcia jak się wywabia takie plamy, a wszak zdjąć spodnie i świecić gołymi łydkami będzie jeszcze gorzej.
- Trzeba posypać grubo solą, a potem pocierać aż do skutku
- pewnie rzekła Tiara. - Sądzę, że Morgan chętnie użyczy dyskretnej komnaty do takiej operacji i nie powtórzy nikomu. Ona... nie czuje się związana konwenansami, jednak za jej braci nie ręczę.
Rycerz musiał przyznać, że zaciekawiła go propozycja Tiary, ale pozostawała jedna kwestia.
- Tylko jak się wymknąć, by nikt nie zauważył plamy? - spytał ściszając głos.
- Hm... - kobieta zamyśliła się, wdzięcznym gestem odgarniając włosy z policzka. - Może mnie pan wziąć pod rękę - poły sukni powinny zasłonić plamę.
- Dobrze i ... dziękuję za pomoc.
- wyszeptał Bran wstając.
- Ależ nie ma za co, przecież to moja wina, że znalazł się pan w niezręcznej sytuacji - Tiara również wstała, zręcznie zwinęła ze stołu solniczkę i ujęła rycerza pod ramię, przytulając się nieco by zasłonić plamę. Ostrożnie pociągnęła Brana przez tłum, kierując się do pokoju, który zajmowała razem z panną Wildborow.
Po wejściu do obszernej komnaty. Wszechobecny nieład i leżąca na krzesłach broń nie sugerowały bynajmniej, że jej mieszkańcami są kobiety. Jedynie zawieszony na oparciu fotela gorset i kotłowanina sukni przed szafą dowodziły, że pokój należy jednak do... hm... dam.
- Proszę ściągnąć odzienie za parawanem - Tiara wskazała pięknie haftowany w bławatki parawan. - Tak będzie wygodniej. Może się pan owinąć kapą; i tak nie ma z niej pożytku - ze śmiechem powiodła wzrokiem po niezaścielonym łóżku.
Trzymanie broni w takim bałaganie wołało o pomstę do nieba, ale że jako rycerz był tu gościem powstrzymał się od uwag. Na słowa dziewczyny tylko skinął głowa i skrył się za parawanem, by po chwili zdjąć spodnie i zakryć się prowizorycznie kapą.
- Czy sól aby na pewno pomoże? - spytał.
- Moja matka zawsze jej używała i działało. Chociaż nie gwarantuję, że atłasy i jedwabie reaguję tak samo - z filuternym uśmiechem półelfka wzięła spodnie rycerza, rozłożyła je na podłodze i zaczęła energicznie wcierać sól w plamę... z braku drugiej ręki przytrzymując odzienie kolanem. Suknia podwinęła się ukazując zgrabne kostki i nie mniej zgrabne, choć nieco zbyt umięśnione łydki.
- Może Ci pomóc? - spytał niepewnie widząc, że się męczy.
- O przepraszam. Pomóc Ci Pani. - zorientował się.
- Choć jeśli nie jest to zbytnia śmiałość może przejdziemy na Ty. W końcu skoro czyścisz moje spodnie i widzę twoje łydki. Bardzo zgrabne z resztą ... - uśmiechnął się zdając sobie sprawę, że owinięty kapą nie prezentuje się zbyt okazale.
- Jak widać daleko mi do szlachetnej damy, możemy więc przejść na ty. Choć nie przypominam sobie byś podał mi swoje miano - uśmiechnęła się kobieta przerywając pracę. - Możesz przytrzymać je z przodu - plama schodzi, więc nie zajmie nam to już wiele czasu.
- Jestem Bran z Lon Hern.
- stwierdził przyklękając i przytrzymując oburącz spodnie.
Kapa rozchyliła się ukazując zgrabne kostki i nie mniej zgrabne, choć nieco zbyt owłosione łydki.
- Byłaś kiedyś w Elandone? Jest tam piękny zamek nad jeziorem i jestem, jakby współposiadaczem. Chętnie Cię ugoszczę, jeśli będziesz w pobliżu. Przynajmniej tak się odwdzięczę, bo wiesz mi niejedna szlachetna dama nie przejęła by się w ogóle tą plamą. Może i nie jesteś szlachetna z urodzenia, ale na pewno z serca.
Tiara wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Szybko wyciągasz wnioski. Rzekłam tylko "jak widać" a ty od razu odmawiasz mi szlachectwa. Morgan jakoś żyje w takim bałaganie - zatoczyła dłonią wokoło, jasno pokazując co miała na myśli mówiąc, że nie jest damą. - Bardziej ciekawi mnie jednak co oznacza: "jakby współposiadaczem"? Nie wyglądacie z tym rosłym kapłanem i czarną ślicznotką na rodzinę.
- Wybacz. Jestem chyba rzeczywiście zbyt pochopny w sądach. A krewnymi faktycznie nie jesteśmy, no chyba że bardzo dalekimi. Każdy z nas otrzymał zawiadomienie, że otrzymał w spadku zamek Elandone. Dlatego tu przybyliśmy.
- Nie znam tych okolic, więc nie wiem gdzie leży twoja dziedzina. Ale chyba bym nie potrafiła mieszkać w takich zimnych murach.
- A gdzie lubisz mieszkać ? Dla mnie mury zamku są jak najbardziej naturalne. Wychowałem się między nimi.
- Tyle podróżuję, że już zapomniałam jak mieszka się w jakichkolwiek murach innych, niż te w zajeździe czy karczmie
- Tiara przerwała pracę i usiadła bokiem na podłodze, wyciągając nogi.
- Chyba nudziłabym się siedząc cały czas w jednym miejscu. Lubię zwiedzać świat, nieskrępowana niczym ani nikim... Wcale nie dziwię się Morgan, że nie chce być panią na włościach tylko co i rusz wyjeżdża z zamku. Więcej w niej z wojownika niż haftującej gobeliny lady.
Bran spojrzał na broń leżącą na krześle. Coś mu przyszło do głowy.
- Czy ona aby nie chce wziąć udziału w turnieju?
- Kto wie...
- Tiara uśmiechnęła się tajemniczo. - O ile wiem tutejsze prawo tego nie zabrania.
- A zdrowy rozsądek? Kopijnik musi mieć krzepę. Nie przeczę że w walce pieszej duże znaczenie ma kobieca zręczność, ale w kruszeniu kopii trzeba mieć masę i siłę mężczyzny, albo sporą nadwagę. Skończyłaś już? Mogę zobaczyć?
- Więc szczęśliwym trafem nie tylko kopijnicy mają szansę się popisać - strzelanie z łuku też jest w planach; jak również walki drużynowe
- roześmiała się Tiara widząc poruszenie rycerza. - Macie coś przeciw kobiecie z mieczem w dłoniach? A spodnie są już chyba w porządku, sam zresztą oceń.
- Nie lubię walczyć z kobietami. Czuję się wtedy podle.
- odparł Bran patrząc gdzieś w dal.
Po czym przeniósł wzrok na swoją wyczyszczoną solą garderobę.
- Chyba w porządku. Dziękuję. Może wrócimy na ucztę? Lepiej by mnie nikt tu nie zobaczył. Nie chce Tobie i Morgan popsuć reputacji. - powiedział wstając i idąc za parawan by się ubrać.
- Cnotniś - mruknęła Tiara do znikającego za parawanem Brana.
Sztywny jakby kij połknął. Morgan miała rację - potwornie się tutaj wynudzą.
Bran nawet jeśli to usłyszał taktownie nie skomentował.

Karenira – SHANNON ASHBURY

Shannon całkowicie zgadzała się z Myszą. Gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli i potoczyła w tak nieprzyjemnym dla nich kierunku, myślała tylko o bezpieczeństwie kryształu. Niestety, nie mogła w żaden sposób wpłynąć na decyzję Alto. A szło im tak dobrze. We dwójkę uporali się ze zdobyciem kamienia całkiem szybko i jak wydawało się jej samej, bezproblemowo. Nie dość, że Alto wspomagał się magicznymi efektami, to jeszcze ona służyła mu za dodatkową parę oczu i uszu. W namiocie szamana jej ekscytacja osiągnęła szczyt. Sama przecież przez lata poszukiwała kamienia zanim zrozumiała, że na pewno nie ma go na terenie zamku. Przynajmniej nie tam, gdzie miała dostęp. Teraz mogła bez końca powtarzać sobie, że gdyby tylko mogła opuszczać jego mury wcześniej, Heart of Soul dawno już byłby bezpieczny.

Teraz mieli go w rękach. Niemal dosłownie. Spoczywał w szkatule, wciąż zamkniętej, na dnie plecaka Alto. Ku rozpaczy Shannon nie był niestety jedyną rzeczą targaną przez upartego łotrzyka. Wiedziała, że tak się skończy jak tylko usłyszała krzyki. Spodziewała się, że łotrzyk nie zostawi nikogo. A już na pewno nie bardkę. Bez względu na konsekwencje. Niestety. Nie życzyła nikomu źle. Nic z tych rzeczy. Krzywda któregokolwiek z nich może nie bolałaby jej dosłownie, ale na pewno położyłaby się cieniem na dłuższy czas. Elandone byłoby jednak bezpieczne. Shannon nie czuła żadnych oporów, by zapłacili tą cenę.

Najgorsze, że tak niewiele mogła zrobić. Jej pomoc, pomimo rozpaczliwego miotania się, pomimo angażowania wszystek sił i pomysłów, nie powalała. Jedyne, co mogła im ofiarować to ułamki sekund. Chybione w ostatniej chwili trafienia. Nie mogła, pomimo chęci zatrzymać atakujących, poświęcić siebie samej, czy choćby zranić któregoś z hobgoblinów.

Krzyczała. Krótko, głośno, przerażająco. Pokazywała się na moment i znikała, by pojawić się w innym miejscu. Starała się odciągnąć uwagę, gdy Spadkobiercy uciekali i walczyli o życie. Nie musiała bać się o siebie. Były znacznie gorsze rzeczy. Za kilka chwil mogła patrzeć jak wszystko rozsypuje się na kawałki. Bezsilna. Gdyby tylko sama mogła przenieść kamień… Gdyby była duchem jak z opowieści, strasznym i mściwym… Gdyby żyła… Wszystko byłoby inaczej.

Byli tak blisko łodzi. Shannon widziała, że nie mogli mieć szans. Nie uda im się. Sama też opadała już sił. Przybieranie bardziej materialnej formy szybko ją wyczerpywało. Siliła się, by lodowatym dotykiem i powiewem wytrącać z równowagi. Szkoda tylko, że stwory niewiele przejmowały się jej wysiłkami. Widać nie wszyscy obawiali się pozagrobowego życia.

Rozpaczliwy szept Myszy przejmował ją do głębi. Zwłaszcza, że gdyby decyzja należała do niej, zostawiliby ich już na samym początku. Złapanego Kosmo hobgobliny nie uśmierciły od razu, więc może nawet byłby czas, by wrócić tu i ich odbić. Z kim ani tym bardziej jak, Shannon nie wiedziała. Nie było to teraz istotne. Zostali. Alto nie myślał o sobie ani o cennym ładunku. Dla niego pewnie dopiero teraz niesiony ciężar był prawdziwie bezcenny. Szkoda, że nie zdążą.

Przepadnie.

Kamień.

Elandone.

Wszystko.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Meg, mimo, że powinna być przecież przyzwyczajona do zamkowych uczt, wcale a wcale nie czuła się swobodnie. Dygnęła niepewnie na powitanie królowej i tutejszego władcy i przycupnęła na wskazanym krześle, siedząc na nim troszkę jak na szpilkach. Tu wszystko było takie ładne i znacznie bardziej wesołe od tego, co pamiętała z Ravenrock, czarnego zamku na skale dalekiej północy. I tu wcale nie przeszkadzała zima, zaczynająca się powoli za oknami. Żałowała strasznie, że nie wzięła żadnej ze znalezionych w Elandone sukni, może dzięki nim poczułaby się lepiej. Teraz była jak szara myszka, skulona pomiędzy dwoma wielkimi mężczyznami, czującymi się w tym środowisku zdecydowanie lepiej i swobodniej. Zwłaszcza, gdy popatrzyło się na Brana, który tak sobie wyobrażał życie. Wulf zwyczajnie się niczego nie bał i nie dało się go zawstydzić ani skrępować. On po prostu był i tego Meg mu zazdrościła. Ciekawe czy nauczył się tego na polu bitwy, gdzie na pewno nie mógł okazywać niezdecydowania. Wcześniej rozmawiał ze swoimi jak równy z równym, dawno już musiał porzucić najniższy stopień wtajemniczenia swojego klasztoru.
Długo przyglądała się wszystkim otaczającym ją twarzom, próbując je zapamiętać, jednocześnie przyporządkowując imionom. Z kilkoma było łatwo, jak z towarzyszącą władcy czarodziejką czy królową. Była także pewna, że zapamięta Morgan i jej przyjaciółkę, która najwyraźniej flirtowała z rudowłosym. Długo także wpatrywała się w dziwny kryształ, chroniony przez specjalnie oddelegowanych do tego strażników, zapytać o niego odważyła się dopiero, gdy zainteresowanie ich osobami zmalało znacznie.
- Ten kryształ... to jakiś rodowy symbol?
Siedzący na wprost Megary baron Lionel podążył za jej wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na stojącym w niszy kominka krysztale:
- To największy skarb naszej rodziny. Można by nawet rzec śmiało: Serce rodu. Z powodu jego kradzieży nie mogliśmy przez ponad dziesięć lat wrócić do Wildborow Hall
- Ah... W takim razie cieszę się, że udało się go odzyskać.
- Udało się to tylko dzięki pomocy mojej narzeczonej
- mężczyzna z czułością popatrzył na towarzyszącą mu kobietę, która odwzajemniła spojrzenie. Posyłając mu pełen uczuć uśmiech. Potem popatrzyła na Megarę i dodała:
- Dzięki niemu poznaliśmy się. Inaczej pewnie nigdy nie zawędrowałby aż do Halruai skąd pochodzę.
- Historia tego kamienia powinna was jednak zainteresować
– Wtrącił siedzący obok lady Deidre drugi z braci Wildborow, o imieniu Martin – Na początku były trzy kamienie, a jeden z nich był własnością władców Elandone.
Meg słuchała z uwagą i uprzejmym spojrzeniem, potakując na zasłyszane słowa.
- Chociaż Elandone zdążyliśmy już zwiedzić, przyznać musimy, że historii tej nie dane było nam jeszcze posłuchać. Byliśmy na zamku tylko dwa niecałe dni.
- W takim razie koniecznie musisz pani jej posłuchać
– powiedział po czym rozpoczął historię o trzech przyjaciołach, którzy pokonali potwora z jeziora i o nagrodzie jaka ich za ten czyn spotkała. Gdy skończył wszyscy przez chwilę siedzieli zasłuchani.
- Taaak... - ciszę przerwał Lionel - Kiedyś może sądzilibyśmy, że to tylko piękna legenda osnuta wokół rodzinnego skarbu, ale kiedy ponad trzydzieści lat temu Head of Soul został skradziony przekonaliśmy się, a zwłaszcza nasz ojciec, bo przecież nas nie było wtedy na świecie, że w tym kamieniu tkwi prawdziwa moc.
- To równie ciekawa historia jak ta o otrzymaniu kamieni
– powiedziała lady Deidre.
Meg słuchała tak samo uważnie, zerkając co chwilę na Wulfa. to dlatego Elandone pozostawało niezamieszkane! Można było je zająć tylko jeśli się było prawowitym właścicielem! Czarodziejkę zaciekawiło także co innego.
- Bez kryształu... nie mogliście tu przebywać? Przecież można go schować wewnątrz murów, stamtąd nikt nie mógłby go ukraść...
Teraz do rozmowy wtrąciła się milcząca dotąd Morgan:
- Kryształ nie tak łatwo skraść. Dotknąć go mogą tylko członkowie rodziny lub prawowici spadkobiercy. Stojący strażnicy nie pilnują go po to by nie został ponownie ukradziony, ale by nikt go nie dotknął dla dobra tej osoby. Wszyscy, którzy nie mają prawa go dotykać znikają bowiem po dokonaniu tego czynu nagle i bez wieści.
- Wybaczcie więc ciekawość... ale w jaki sposób udało się to trzydzieści lat temu?
- Cóż...
- Morgan wydęła karminowe usta – jak zwykle przez męską łatwowierność i głupotę...
- Krystalino!
- Lionel uniósł do góry rękę – Nie zapominaj się! Mówisz o naszym ojcu!
Dziewczyna wywróciła oczami, ale zamiast podjąć dyskusje na temat niektórych cech ich rodziciela z czasów jego młodości rozpoczęła kolejna opowieść:
- Trzydzieści pięć lat temu dumny pan młody wprowadził w swe podwoje piękną, dumną żonę, o kruczych włosach falami spływającymi do pasa i oczach granatowych jak głębokie jeziora wysoko w górach. Niestety nieziemska piękność okazała się podstępną, pazerną suką, czarodziejką, której jedynym celem było zdobycie największego skarbu zamku, źródła jego potęgi: Head of Soul. Niezwykłego kryształu umieszczonego tak jak i teraz na honorowym miejscu, nad wielkim kominkiem w głównej sali. Caliksta, bo tak miała na imię ta wstrętna lafirynda, wiedziała o czarze jakim był zabezpieczony. Wiedziała też, że posiadającej go osobie zapewniał dostatek i bogactwo i już od dłuższego czasu próbowała przywłaszczyć sobie rodzinny klejnot Wilborowów. W końcu wpadła na idealny pomysł jak tego dokonać! Małżeństwo z naiwniakiem, było doskonałą możliwością!
Nocą, gdy pan młody zadowolony i zmęczony po miłosnych igraszkach spał w ich małżeńskim łożu, zeszła na dół i jednym prostym zaklęciem uśpiła całą służbę i tak zmęczoną po obfitej biesiadzie i pijaństwie. Potem wyjęła klejnot ze ściany i zniknęła w obłoku dymu. Nie zauważyła męża, który zszedł za nią, zaciekawiony gdzie się wybiera po nocy. Nasz ojciec nie zdążył zareagować, nie miał szans w starciu z potężną maginią, a jego serce tak jak i zamek w tym momencie utraciło swoją duszę.
- Czyli wystarczy małżeństwo... będziemy musieli pamiętać.

Zerknęła z ukosa na Wulfa, jemu zostawiając resztę tej rozmowy i uśmiechając się w podzięce za opowieść. Sama nie wiedziała co teraz powiedzieć, by nie wyjść na dziwną i wiedźmowatą.


Następnego dnia nie miała zbyt wiele zajęć. Przechadzała się pomiędzy namiotami, oglądając wszystko z ciekawą miną, wypytała trochę o magiczny turniej i to jak ma się on odbywać, odwiedziła także tutejszą przystań, gdzie dość długo szukała odpowiedniej osoby. Ostatecznie udało się jej dowiedzieć, że owszem, mogą dostać się do Elandone, w czasie krótszym niż podróż konno, ale będzie to kosztować około dziesięć sztuk złota! To było za dużo jak na jej możliwości, a jako, że tylko jej pewnie na tym zależało, nie widziała szans powodzenia. No i zysk byłby niewielki, nawet jeśli w turnieju jest jakaś materialna nagroda. Przecież to było oczywiste, że nie uda się go jej wygrać. Powiedziała jednak o tej możliwości mężczyznom, mieli jeszcze chwilę na rozważenie tego. Może do pozostania na miejscu zachęcą ich dobre wyniki na turniejach?
Te obserwowała z ciekawością, zwłaszcza kiedy brały w nich udział znane jej osoby. Wulfowi nawet owinęła wokół ramienia brązową chustę, wywołując u olbrzyma niemałe zdziwienie.
- Takie coś to chyba rycerzom na rycerskim turnieju? Walka zbiorowa to nie coś co podziwiają damy.
- Ale w tym rycerskim turnieju nie mam komu jej ofiarować, a każda dama chce mieć swojego rycerza, nawet jeśli ten uparcie twierdzi, że nim nie jest.

Dygnęła przed nim i uciekła zanim by się namyślił i odwiązał materiał. W międzyczasie wysłała również Dragomira z krótką informacją do Elandone, gdyby przypadkowo ktoś z pozostałych spadkobierców zastanawiał się, kiedy planują powrót.

Sekal – WULF TSATZKY

Z pewnym podziwem przyglądał się Wildborowom, rzadko bowiem się zdarzało, by cały ród był tak dorodny, dobrze wyrośnięty i wyszkolony w walce jak akurat ten tutaj. Nie wiadomo było jak radzą sobie w polu, ale na pewno uczty robić umieli, a i szacunkiem w Implitur cieszyć musieli, skoro sama królowa przybywała na ich zaślubiny. I chociaż kapłan za takimi przyjęciami, pełnymi wydumania i bogatych, wysoko postawionych ludzi nie przepadał, to tutaj musiał przyznać, że czuł się nieźle. Z biesiadnikami można było porozmawiać o czymś znacznie ciekawszym niż polityka lub porównywanie go ustrzelił największego jelenia na polowaniu, na którym najczęściej nawet nie był. Przywilej żołnierza, słyszeć takie rozmowy, przywilej też młodości, gdy sam stał jak struna podczas, gdy ważni ludzie Cormyru nawiedzali klasztor w którym się szkolił. Tu czuł się lepiej, wiedząc także, że w Elandone nigdy nie osiągną czegoś takiego. Nie byli rodziną, nie wiązało ich razem nic prócz spadku. Czy pamiętali jeszcze słowa o przyjaźni i wzajemnej pomocy, jakie kierowała ku nim kobieta od listu? Najpewniej przynajmniej część zapomniała, a wątpił, by wszyscy chcieli się słuchać. Wulf dotychczas nie zastanawiał się nad tą kwestią, która jednakże na pewno będzie musiała być poruszona, gdy prawnik przybędzie i faktycznie okaże się, że nie zostali oszukani.

Tymczasem przejął obowiązki "głowy rodu", który tak na prawdę rodem przecież nie był. Ale biorąc pod uwagę Brana, zajmującego się, jakżeby inaczej, kolejną kobietą, oraz nie za wielką śmiałość Megary, jemu przypadło przedstawienie sprawy, dzięki której otrzymali zaproszenie na tę wieczerzę. Zaczął więc od uprzejmości i przedstawienia siebie oraz swoich towarzyszy. Potem odpowiedział na słowa królowej.
- Niestety, pozostała trójka postanowiła zostać w Elandone, nie ciekawiła ich dalsza wędrówka i poznawanie okolicznych ziem. Teraz będą musieli żałować swojej decyzji, gdy opowiemy im czego byliśmy świadkami.
Wyszczerzył się radośnie, już sobie wyobrażając niezadowoloną minę Myszy. Potem do rozmowy włączyła się Megara i kapłan przez długi czas tylko słuchał, sporo myśląc nad tymi wypowiadanymi słowami. Wiele wyjaśniały, trzeba było przyznać. Prawie się zachłysnął przy ostatnich słowach czarodziejki, ale potem sam się odezwał, najpierw nawiązując do kwestii, którą już poruszył przy dwóch młodych członkach rodu.
- Tak jak już wspominano, wieści o Elandone mamy, ponieważ to my zostaliśmy wybrani spadkobiercami. Uprawomocni się to, gdy podpiszemy dostarczone przez prawnika dokumenty, co nastąpi, o ile nas nie oszukano, za kilka dni. O naturze tego wszystkiego wiem niewiele, o bogach zaś na tyle dużo, by podejrzewać interwencję siły, nad którą nie ma co debatować, bowiem ktoś musiał umieścić nasze nazwiska na ponad stuletnim dokumencie.

Baron pokręcił głową z wyraźnym zaskoczeniem:
- To naprawdę niezwykła historia i w sumie trochę dziwne, że po ponad stu pięćdziesięciu latach ktoś ponownie zajmie się Elandone. Matka opowiadała nam w dzieciństwie niezwykłe historie o tym miejscu, a po ostatnich przeżyciach jestem w stanie uwierzyć we wszystko. Nawet w boską interwencje u urzędników... - dodał z lekkim uśmiechem świadczącym, że i sprawiający poważniejsze wrażenie niż reszta rodzeństwa najstarszy brat, ma poczucie humoru. Królowa Sambryn przysłuchująca się wszystkiemu bez słowa, słysząc ostatnie stwierdzenie lorda Lionela roześmiała się serdecznie:
- Zaiste czasami w sprawach urzędowych przydałby się ktoś potrafiący wspomagać boska interwencją...
- Obawiam się, że tylko w kwestiach spisanych traktatów i dokumentów, przekazujący nam je prawnicy wyglądali tak samo, jak zwykle.

Wulf uśmiechnął się, nieco zmieniając temat, którego nie chciał rozdmuchiwać przed tym, co jeszcze tak na prawdę się nie wydarzyło.
- Niestety związane z tym sprawy nie pozwolą nam również pozostać do końca w Wildborow Hall, musimy za kilka dni być z powrotem w Elandone.
- Wielka szkoda...
- Lady Deidre popatrzyła na Wulfa i Megarę, Bran bowiem zniknął jakiś czas temu. Wychodząc z sali z przyjaciółka Morgan. - Myślałam, że weźmiecie udział w uroczystości naszych zaślubin, a ty Pani pozostaniesz na turnieju magicznym, który odbędzie się w piątym dniu turnieju.
Olbrzym skłonił się lekko, co miało być delikatną odmową.
- Powrót na północ w wyznaczonym terminie jest niestety jedyną szansą na to, byśmy zostali sąsiadami, pani. Możemy tu zostać co najwyżej dwa lub trzy dni, piąty dzień turnieju oznaczałby za mało czasu na powrót, jak sądzę.
- To oczywiście zrozumiałe, ale skoro jest nas tylu w rodzinie na pewno załapiecie się na niejeden ślub
- Odpowiedział z wesołym uśmiechem siedzący niedaleko Wulfa Derek. Kapłan także się wyszczerzył, przypijając i wznosząc toast za Wildborowów.
I za to, by kobieta, którą przyprowadził następca poprzedniego władcy, nie okazała się powtórką z rozrywki. Tego jednakże nie powiedział już na głos.

***

Turniej, który rozpoczął się na dobre następnego dnia, wreszcie rozruszał skostniałe od podróżowania w siodle mięśnie. Walki grupowe były najciekawszą dla niego formą rozrywki, bowiem w takich kategoriach to rozpatrywał, ale niestety nie dawały tyle, ile by chciał. Grupy dwudziestoosobowe nie były takie małe, ale zasady były zasadami. Uzbrojenie przydzielano im z "góry", podobnie proste wzmocnienia pancerzy dla tych, którzy ich nie posiadali. Wszystko było mało poręczne, za to stępione i dość bezpieczne - w końcu to była pokazówka, nie prawdziwa walka. Tak też traktował to Wulf, gdy w pierwszej potyczce starli się z przeciętną zbieraniną rycerzy i najemników. Olbrzym podejrzewał, że najlepsze walki pozostawiano sobie na koniec, więc postanowił zrobić z tego pokazowy trening, dostając czterech ludzi, którymi dowodził w walce bezpośrednio. Dzięki temu mógł tych młodzieńców poznać, a nastawienie defensywne, które zaprezentował Bernard Gil, doskonale nadawało się na prezentację sprawności, wyszkolenia i na równi z tym: zgrania oddziału walczącego ku chwale Tempusa. Jedna połowa nacierała z dwóch flanek, gdy pozostali bronili środka, tylko po to, by na jeden prawie niezauważalny sygnał natychmiast zamienić się rolami. Przeciwnicy nie mieli szans, rozbici i wzięci do niewoli ku uciesze publiczności. Rozgrzewka, podobna do tych, którą dostali pozostali "faworyci".

Sporo czasu poświęcił oglądaniu pozostałych drużyn, tak jak i pozostałych turniejów, chociaż nie interesowały go już tak bardzo. Przecież oczywistym było, że w obronie czy ataku bardziej od najlepszego strzelca czy najlepszego kopijnika ważniejszy jest cały oddział przeciętnych strzelców czy konnych. Dlatego prawie nikt nie przyciągnął zbyt wiele uwagi kapłana, który z większym zaciekawieniem przyglądał się tylko grupie ubranych w szare płaszcze najemników, zupełnie innych od pozostałej zbieraniny. Wyraźnie wyglądało na to, że ograniczają ich reguły turnieju, ale imponowali zorganizowaniem i idealnym zgraniem. Wulf podejrzewał, że wynajęcie dwudziestu takich ludzi, których najpewniej wspierał przynajmniej jeden kapłan i mag, nie byłoby tanie. Tyle, że byli znacznie bardziej opłacalni niż nawet dwukrotnie większa ilość najemników niepewnych. Nie miał pojęcia jak rozwiąże tą kwestię, ale na pewno potrzebowali ludzi. Ci tutaj nadawali się idealnie. Postanowił, że jeszcze się z nimi rozmówi podczas tego turnieju, a może przyjdzie się nawet z nimi zmierzyć? To byłoby idealne. Rozejrzał się za kimś, kto ogłasza pary turniejowe. Interwencja u Wildborowów mogła zagwarantować tę walkę. Ruszył w kierunku dojrzanego jednego z członków rodziny tutejszego władcy.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 01:38   #87
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 16

Eleanor – MG – DESTYNY


Są takie dni kiedy wszystko o czym marzysz obraca się w pył. Są takie chwile, kiedy życie wisi na włosku i czujesz, że nic już nie da się zrobić. Wtedy przez jedną sekundę wszystko co najważniejsze staje Ci przed oczami, a ty masz możliwość zastanowić się, czy było coś co można było zrobić inaczej? Czy inny wybór poprowadziłby Cię inną drogą? A może przeznaczenia nie można oszukać? Może niezależnie od tego jaką drogę wybierzemy, jak postąpimy, kres i tak nadejdzie w chwili w jakiej został dla nas zaplanowany...

Drobny, szczupły Alto biegł obciążony plecakiem ze skrzynką, która jak na swoje gabaryty okazała się wyjątkowo ciężka, do tego paskudnie niewygodna i podczas biegu przekręciła się tak, że teraz jej twarde krawędzie wbijały się łotrzykowi boleśnie w plecy. Nie miał jednak możliwości zatrzymać się i poprawić pakunku, bo przez drugie ramie przewieszoną miał ranną dziewczynę, a na karku prawie dyszało mu kilkunastu hobgoblińskich wojowników. Każdy, okupiony bólem krok przybliżał go do łodzi, która jawiła mu się niczym wybawienie, choć przecież logicznie myśląc dotarcie do niej nie równało się z ucieczką. Nie był to portal, który w jednej chwili zamknie się za nim odcinając całkowicie ścigających go przeciwników. Jednak racjonalny, twardo stąpający po ziemi pan Paperback nie myślał dziś logicznie. Uczucia przysłoniły mu całkowicie umiejętność logicznego myślenia. Tymczasem ścigające go hobgobliny z każdym krokiem były coraz bliżej.
Wiedział, że nie ma szans by nie dopadli go jeszcze przed łodzią, a mimo to biegł z pełna determinacją. Biegł i jakieś niesamowite pokłady mocy w jego ciele dodawały mu sił, by nie paść z wyczerpania. By się nie poddać.
Przewieszona przez jego plecy bardka, która z jednej strony prosiła bezcielesną Shannon o przekonanie niosącego ją mężczyzny by porzucił jej ciężar i uciekał sam z kamieniem, z drugiej za wszelką cenę pragnęła żyć. Była młoda, prawie nie zaznała życia. Tak bardzo nie chciała umierać. Myśl o tym, że dostałaby się żywa w ręce hobgoblinów było może nawet jeszcze gorsza. Przecież jeszcze kilka chwil temu, bez żadnych skrupułów podrzynała gardła ich towarzyszom. Wolała sobie nie wyobrażać w jaki sposób odpłaciliby jej za takie działania.
Niejako przywiązana do nich lady Shannon mogła myśleć tylko o jednym: Jeśli kamień ponownie trafi w łapy hobgoblinów Elandone nie będzie bezpieczne! Na swój sposób próbowała więc opóźnić pościg. Pojawiając się nagle przed którymś z przeciwników i wymuszając na nim pewne opóźnienie w pościgu. Nie była jednak materialna. Tak naprawdę nie była w stanie zatrzymać nikogo. Stwory przechodziły przez nią i było to tak straszliwie frustrujące!

Za to działania stojącego przy łodzi Roberta w znacznym stopniu zmniejszyły ilość ścigających łotrzyka szaroskórych. Rzucony w napierśnik jednego z nich ostatni kamień grzmotu zastopował jego samego i jeszcze dwóch biegnących najbliżej przeciwników, a moc natury objawiająca się w wysuwających się nagle z piaszczystego brzegu korzeni rosnących niedaleko drzew, wyeliminowała jeszcze sześciu. Nadal jednak kilku dobrze zbudowanych i uzbrojonych hobgoblinów biegło prosto w kierunku łodzi za uciekającym w jej kierunku Alto.
Robert zrobił dwa kroki do przodu by dopaść do wściekłych humanoidów zanim tamci pochwycą Alto. Chwycił w dłoń buławę i przygotował się do starcia. Chciał dać łotrzykowi bezcenne sekundy na złożenie w łodzi swego ciężaru i przybycie mu z pomocą. By dopaść łodzi wystarczyły przecież zaledwie dwa trzy susy.
Alto minął starszego mężczyznę i nie zatrzymując się pobiegł w kierunku zbawczej łupiny przy brzegu.

Kierowana więzią z tropicielem Yocelyn dopadła do jednego z nich próbując wydłubać mu oczy. Dwóch runęło na Roberta ścierając się z nim w bezpośredniej walce. Kosmo dotąd obserwujący wszystko jakby z niedowierzanie, chwycił włócznię, którą zdobył na pokonanym wcześniej wrogu i zatrzymał dwóch kolejnych. Tylko dwóch dopadło łodzi, na której dno z całym impetem runął Amnijczyk ze swoim ciężarem. Nim jednak zdołali uchwycić za jej krawędzie drewniana łupina, jakby kierowana własną mocą wymknęła się z uchwytu ich dłoni i z błyskawiczną prędkością ruszyła w kierunku drugiego brzegu. Pognali za nią, ale była zdecydowanie szybsza. Jeden z nich w przypływie wściekłości że ofiara którą prawie dopadli właśnie im się wymyka, rzucił w jej kierunku z całej siły włócznią.
Mysz siła rozpędu uderzyła pupą w dno, a potem poczuła na sobie ciężar przygniatającego ją mężczyzny.
Alto próbował zaczerpnąć tchu po szalonym biegu. Wprost nie mógł uwierzyć, że udało mu się dopaść łodzi. Poczuł jeszcze, że się porusza jakby Robert i Kosmo odpływali nią od brzegu. Uniósł w górę głowę i w tym momencie poczuł potworny ból przenikający jego ciało, a potem oddech ponownie stał się problemem gdy włócznia trafiając w plecy przebiła mu prawe płuco. Wszystko zawirowało, a potem pojawiła się ciemność...

Kosmo krzyknął widząc co dzieje się z szalupą, która stanowiła jedyna szanse na uratowanie przez nich skóry. Ruszył w jej kierunku nie pomny na przeciwników, którzy nie mieli zamiaru pozwolić mu uciec. Jeden z nich korzystając z nieuwagi przeciwnika uderzył go w nogę. Mężczyzna upadł, a kolejny hobgoblin poprawił ciosem przez plecy.
Tropiciel słysząc okrzyk Wolera zerknął w jego kierunku i też zobaczył jak łódź kierowana tajemną mocą oddala się w kierunku Elandone. Zdał sobie sprawę, że nie zdoła jej dogonić. Ostatnia myśl jaka przeleciała mu przez głowę dotyczyła maleńkiej, złotowłosej dziewczynki pozostawionej w odległym kraju. Potem poczuł silne uderzenie w tył głowy i wszystko ogarnęła ciemność.

***

Zgodnie z planem pierwszy dzień turnieju rozpoczął się od walk drużynowych, które cieszyły się sporą popularnością zwłaszcza wśród niżej urodzonej publiczności. Może głównie z powodu zakładów jakie robiono na poszczególne grupy i ich dowódców. W ten sposób także i Ci, którzy nie brali udziału w bezpośredniej walce mogli zarobić lub stracić przez co byli znacznie bardziej zaangażowani w przebieg samej walki. Radosne okrzyki tłumu lub pełne rozczarowania jęki towarzyszyły więc walczącym w czasie całej rozgrywki.
Największą sensacje wzbudziły walczące w rodzinnej drużynie rudowłosa lady Morgan Wildborow i jej jednoręka przyjaciółka, której brak kończyny najwyraźniej zupełnie nie przeszkadzał w walce z przeciwnikami. Tworzyły niezwykle barwny i bardzo skuteczny duet. Widać było, że już nie jeden raz musiały staczać walki w takim zestawieniu, a ich wyszkolenie i sprawność na wszystkich zrobiły spore wrażenie.
Kolejnego dnia w tym etapie rozgrywek zaplanowano inscenizacje zdobywania murów obronnych zamku. W tym celu jeszcze przed rozpoczęciem turnieju wzniesiono z boku placu turniejowego solidny kawał muru z mostem zwodzonym i bramą oraz broną. Oczywiście jako że mur był tylko fragmentaryczny próba objechania go i ataku od tyłu, była uznawana jako wykroczenie i dyskwalifikowała drużynę, której członek popełnił je z dalszego uczestnictwa w turnieju. Drużyny dobierano w pary, a potem los rozstrzygał która będzie stroną broniącą, a która atakującą.
Dzięki rozmowie Wulfa z Derekiem, kolejnym przeciwnikiem wyznawców Tempusa mieli być ubrani w szare płaszcze najemnicy, którzy wzbudzili jego spore zainteresowanie. Los zdecydował, że to oni mieli bronić „twierdzy” przed wojowniczymi kapłanami, dzięki temu Tsatzky mógł się w najprostszy sposób przekonać jakie są ich umiejętności w tym zakresie.

Po popołudniowym posiłku rozpoczął się turniej na kopie. Wszyscy uczestnicy, którzy zgłosili się do turnieju przemaszerowali na początek przed lożą honorowa i zostali wyczytani na głos przez herolda. Pochód kolorowo ubranych rycerzy i pięknie przybranych rumaków wyglądał wyjątkowo imponująco. Każdy z nich zatrzymywał się przed królową, gospodarzem oraz zasiadającymi w loży damami i składał im pełen szacunku pokłon.


Część rycerzy, których damy znajdowały się na trybunie otrzymywała symbol reprezentowania jej w czasie turnieju. Ku żalowi Brana nie jemu dostał się ten honor ze strony królowej, o czym marzył cicho w skrytości serca, zwłaszcza po tym gdy jak sądził po jego interwencji królowa wpłynęła na gospodarza by zaprosił ich na ucztę i do swego stołu.
Królowa Sambryn przypięła srebrna wstążkę do kopii Nathana Wildborow honorując w ten sposób zarówno ród gospodarza jak i jednego ze swoich wiernych paladynów.
Potem rozpoczęły się zawody, w których każdy pragnął zabłysnąć, zdobyć sławę i pochwałę z ust wybranki. Nic więc dziwnego, że widowisko to wzbudzało sporo emocji i było mimo używania stępionej broni turniejowej dosyć niebezpieczne.
Podczas turnieju herold bacznie przyglądał się walkom i wydawał sąd o zdolnościach poszczególnych uczestników, a po zakończeniu pojedynku wychwalał czyny zwycięzcy, wysławiał umiejętności i komentował przebieg walki. Najbardziej odznaczający się rycerze mogli nawet zasłużyć na przywilej spisania walki w formie pochwalnej pieśni. Na pergaminie z pieczęciami królowej i lorda Lionela.
Bran pokonał dwóch przeznaczonych mu na przeciwników tego dnia rycerzy. Jednym z nich był młody niedoświadczony Giles Ries, najmłodszy syn lorda Olgarda Riesa z zamku Ries-hall. Młodzik miał zaledwie siedemnaście lat i niecały miesiąc temu otrzymał ostrogi rycerskie. Nie był więc zbytnio wprawiony w walce na kopii i bardziej doświadczonemu rycerzowi z Lon Hern już za pierwszym razem udało się go wysadzić z siodła.
Drugi przeciwnik Miles Falwik okazał się znacznie lepszy i ich walka rozstrzygnęła się dopiero po zejściu z koni, w walce na miecze.

***

Megara przechadzała się wokół straganów oglądając znajdujące się tam towary. Było tu wszystko od jedzenia i smakołyków zaczynając, a na ubraniach i dodatkach do nich kończąc.
Niezwykłe kształty ciasteczek, aromaty ziół i kolory tkanin syciły jej zmysły.
- Jesteś dziwną czarodziejką – usłyszała nagle za sobą głos, który wydał jej się znajomy. Gdy odwróciła głowę zobaczyła przyglądającą jej się z uwagą lady Morgan – Nie lubię magów. Są zarozumiali, zadufani w sobie i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. Obserwowałam Cię podczas uczty. Jesteś inna. Cicha, skromna, wycofana... to tylko poza? Czy naprawdę taka jesteś?
- Zazwyczaj spokojnie przyjmuję to, co świat ma mi do zaoferowania. Dopóki mnie nie zmusi do czegoś innego. Tak jest... lepiej.

Krystalina przyglądała jej się przez chwilę z uwagą, a potem uśmiechnęła się szeroko:
- Myślę, że mogę zrobić dla Ciebie wyjątek i polubić Cię. Pewnie zbyt często nie będę pojawiać się w zamku po tym jak zacznie tu rządzić Deidre. Może miałabyś ochotę zwiedzić go i posłuchać kilku historii?
Wyższa od niej o głowę dziewczyna spojrzała nagle niepewnie:
- Tiara gdzieś się zapodziała... to dziwne... jest to mój dom, ale czuję się w nim obco i samotnie... kiedyś – zapatrzyła się na zamek – miałam marzenie, że to ja odnajdę kryształ i zostanę tu panią... Najwyraźniej jednak nie taka przyszłość jest mi pisana.

***

Może jednak nic nie zostało z góry zaplanowane? Może w każdej chwili życia stajemy przed tysiącem ścieżek, a każda z nich zawiedzie nas w całkowicie różnym kierunku...?

Myszy w końcu udało się wyczołgać spod leżącego bezwładnie Alto. Z niedowierzaniem zobaczyła, że łódź płynie zupełnie sama nie napędzana mocą wioseł, nie kierowana przez nikogo zmierza dokładnie w kierunku Elandone. Do tego z prędkością żaglówki sunącej po falach przy sporym wietrze. Dziób rozpruwał wodę, a za rufą pozostawała pienista biała smuga. W świetle księżyca, który wyłonił się zza chmur widziała zbliżający się brzeg wyspy i ciemną sylwetkę zamku rosnącą z każdą chwilą.
Łotrzyk poruszył się nieznacznie i jęknął. Dziewczyna widziała sterczące mu z pleców drzewce. Obok na dnie leżał plecak ze szkatułką, w której znajdował się prawdopodobnie magiczny klejnot.
Kryształ po który wyruszyli w trójkę kilka godzin temu. Teraz wracali we dwoje, a stan Alto wyglądał naprawdę poważnie. Nie zdołali uratować Kosmo, a przy próbie jego odbicia stracili także Roberta.
Elandone miało być jednak bezpieczne...

***

Najpierw dotarł do niego zapach liści, igliwia, mchów i porostów i jedyny w swoim rodzaju zapach wilgotnej ziemi. Odetchnął z rozkoszą, otworzył oczy i ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że znajduje się na leśnej polanie, a w górze nad nim świeci księżyc i gwiazdy. Tym razem widok siedzącej obok Yocelyn nie zaskoczył go. Kobieta uśmiechnęła się lekko i dotknęła twarzy tropiciela:
- Dziękuję za pomoc i poświęcenie jakim się wykazałeś osłaniając ucieczkę Alto.
Wspomnienia z wydarzeń na brzegu szeroka falą napłynęły do Roberta. Przypomniał sobie ból i ciemność:
- Czy ja...? - Zaczął niepewnie, ale kobieta pokręciła głową:
- Nie martw się, żyjesz, ale musicie szybko uciekać. Jeszcze tej nocy!
- Uciekać? My...?
- zapytał nadal lekko oszołomiony.
Złotowłosa nie powiedziała już nic więcej. Rozpłynęła się niczym mgła. Tropiciel uniósł rękę próbując ją zatrzymać, tyle miał przecież jeszcze pytań. Ku jego zaskoczeniu dotknął jakiegoś ciała:
- No! Dzięki bogom! W końcu odzyskałeś przytomność - usłyszał nieznany głos obok siebie – Już myślałem, że załatwili Cię tym ciosem w głowę na cacy.

Robert zamrugał oczami i obrócił szybko głową, co wywołało tak koszmarny ból, że na chwilę ponownie musiał przymknąć oczy. Gdy je znowu ostrożnie otworzył mógł w końcu dokładniej przyjrzeć się otoczeniu. Padające z góry promienie księżyca ukazały wnętrze wydrążonej w ziemi jamy szerokiej i długiej na jakieś siedem osiem łokci, i z otworem jakieś sześć łokci wyżej, przykrytym kratą z drewna oraz lin. Obok niego siedział zarośnięty mężczyzna w podartym ubraniu, a niedaleko leżał kolejny, mamroczący coś jakby przez pełen majaków sen, w którym po chwili udało mu się rozpoznać Kosmo.
- Kiepsko z nim. - powiedział nieznajomy podążając za spojrzeniem tropiciela - Dostał w nogę i przez plecy. Niby rany nie śmiertelne, ale stracił sporo krwi.
Popatrzył ponownie na Roberta:
- Jestem Magpie i gniję już w tej dziurze od kilku dni. Może jednak razem uda nam się wydostać?

Sekal – WULF TSATZKY

Pomysłowość organizatorów turnieju nie była taka mała jak sądził. Po pierwszej potyczce na ubitej ziemi, gdzie obie drużyny miały dokładnie takie same szanse, następnego dnia miało to wyglądać zupełnie inaczej. Oczywiście mur był tylko prowizorką, ale już szturm na niego, bez wsparcia, magii i kapłaństwa, tworzył bardzo poważne wyzwanie, nawet jeśli oponenci będą bardziej ograniczeni liczebnie - nie wierzył bowiem, że wyrażona została zgoda na pełen dwudziestoosobowy skład - wtedy obrońcy nie mieliby żadnego problemu z obroną, nawet będąc słabszymi wojownikami. Dobrze, że chociaż powiedziano o tym wcześniej, a nie rzucono atakujących na głęboką wodę, do bezsensownego szturmu na wprost. Szturm co prawda i tak będzie bezsensowny, ale bardziej chodziło o pokaz i o widowisko niż faktyczne i realistyczne odtworzenie takiej potyczki. Gorącym olejem bowiem polany zostać nie chciał.

Wszystko to omawiano, jak zawsze, na wspólnym spotkaniu, wokół jednego z ognisk. Wszyscy wytypowani do udziału w starciu siedzieli tam, z uwagą śledząc każdy ruch i słowo Gila, tutejszego mentora i dowódcy. Wulf doskonale to rozumiał, sam był w bardzo podobnych sytuacjach już nie raz, chociaż rzadko były tu tylko symulacje i ćwiczenia, częściej - prawdziwe próby, podczas których można było zginąć inaczej niż tylko w bardzo nieszczęśliwym wypadku. W tym przypadku prawdziwy atak byłby samobójstwem, ale pokaz był pokazem. Dostosują się na pewno. Tutejszy dowódca skinął nagle na Wulfa.
- Znamy tutaj siebie nawzajem, ty zaś jesteś zarówno obcy jak i doświadczony. Proponuję, byś przejął ustalanie taktyki w tym momencie, myślę, że wszyscy dzięki temu możemy się wiele nauczyć.
Olbrzym był zaskoczony, ale tylko trochę. Było to rozsądne, Zakon Tempusa na pewno wolał się czegoś nauczyć niż koniecznie wszystko wygrywać. Nauka dawała wygrane w prawdziwych starciach. A obrońcy, mimo, że doświadczeni i zgrani, wciąż byli tylko najemniczą kompanią, działającą znacznie słabiej przy ograniczeniu do formacji ścierającej się wręcz. Kapłani boga bitew na pewno tego ograniczenia nie poczują tak mocno. Skinął więc głową, zwracając się do młodych wojowników.

- Zadanie jest trudne, nie ma się co oszukiwać. Zasady turnieju ograniczają nas w wielu kwestiach, ale czynią tak samo z naszymi przeciwnikami, którzy będą bronić bramy. My mamy ją zdobyć i otworzyć. Tak sprecyzowane wytyczne umożliwiają nam opracowanie dość szczegółowej strategii ataku.
Wyrysował butem w ziemi prosty szkic, zaznaczając bramę, mur i kołowrót do opuszczanej kraty.
- Przez bramę się nie przebijemy, a na pewno nie przebijemy się przez kratę, nie angażując tam wszystkich sił. Atak będzie więc tylko symulowany, wycelowany w wyważenie tylko głównych wrót. Cztery osoby do tarana
- wskazał na dobrze zbudowanych, ale młodych chłopaków - oraz dwie do pawęży, mające zapewnić ochronę pozostałym czterem. Macie tylko zrobić wyłom, przyłóżcie się do tego. Potem symulujecie dalsze natarcie.
Zakreślił kijem mur po stronie kołowrotu.
- W tej części zaatakujemy z wieżą oblężniczą. Jest krytyczna, ale będzie dobrze broniona. Proponuję uderzyć tylko prowokacyjnie, pięciu mocno opancerzonych, plus dowódca. Musisz tam być, Gil, by ściągać na siebie uwagę. Podejrzewam, że to wszystko potoczy się bardzo szybko, ale wy będziecie musieli tylko wytrzymać i nie dać się wyeliminować z rozgrywki. Jak najdłużej.
Teraz zakreślił drugą część muru.
- Tu uderzę ja i siedmiu najlepszych w mieczu. Trzy drabiny, jeden trzyma, reszta zdobywa podest na szczycie. Końce drabin zaopatrzymy w haki, by nie mogli ich łatwo zepchnąć, gdy już oprą się o mur. Nasze zadanie to dotrzeć do kołowrotu i otworzyć kratę. Dlatego musimy być szybcy, idziemy bez płyt, panowie.
Zrobił strzałkę na prowizorycznym planie.
- To prosta sprawa, skomplikowanie tego nie ma sensu. Liczy się szybkość i siła uderzenia. Mamy otworzyć bramę a nie wykończyć ich wszystkich, co ułatwia sprawę. Moja grupa będzie się przebijać, nawet kosztem strat osłaniających. Podejście pod zamek żółwiem, rozdzielenie prawie pod murami. Nie będą w stanie przewidzieć, tylko wieża od razu skierowana na wyznaczony fragment murów. Nieprzydzieleni służą za wsparcie, podobnie jak grupa z taranem, gdy przebije się przez bramę. To symulacja, musimy liczyć na zaskoczenie, by ją wygrać. Nie to wiele wspólnego z prawdziwym oblężeniem. Pytania?
Dyskutowali jeszcze przez jakiś czas, dopracowując szczegóły. Wojownicy Tempusa zawsze byli przygotowani i nie lubili porażek, zwłaszcza jeśli nie zrobili wszystkiego, by ich uniknąć.

Gdy wszystko było już gotowe, Wulf wrócił do Atosa, a nie mogąc nigdzie znaleźć Meg ani Brana, udał się z psem do ogniska cyrkowców, witając się z większością serdecznie. Zawsze byli to znajomi, a treser wciąż miał niezwykle wiele cennych rad, a Atos - chwilę ruchu i zabawy, podczas niezwykle nudnych dla niego dni. Była to przy okazji okazja na poćwiczenie jego cierpliwości i opanowania. Mógł reagować tylko na rozkaz kapłana i uczył się tego całkiem szybko.
Dopiero późnym wieczorem wracał do reszty, w międzyczasie zastanawiając się nad propozycją Megary. Decyzja jednak mogła być tylko jedna.
- Będziemy potrzebować złota bardziej niż turnieju magicznego, jak sądzę. Zostaniemy tu jeszcze dwa dni, by dotrzeć do Elandone w bezpiecznym terminie, nawet mimo jakiś niespodziewanych przeszkód. Kiedyś zrobimy własny turniej.

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Oboje wiedzieli, że przecież nie zdążą. Ale zdążyli.
Gruchnęli z impetem na dno łódki a ta zachybotała i zaczęła sunąć po wodzie. Czyli ktoś musi być przy wiosłach – pomyślała Mysz a w dalszej części skupiła się już tylko na tym aby zaczerpnąć tchu.
Ciężar łotrzyka przygniatał jej płuca, nie mogła się ruszyć. Szturchnęła go raz i drugi ale nie reagował. Od razu uderzyła ją myśl, że Alto nie żyje. Cały zalegający do tej pory stres zaczął z niej uchodzić w postaci słonych opasłych łez.
Szarpnęła się desperacko i wygramoliła po chwili spod jego bezwładnego ciała.
- Oj mamciu, co robić? Co robić? Co, do cholery, robić!?
Szeptała to pytanie niby mantrę. Ręce jej drżały, ból w udzie promieniował na całą kończynę. No i zdała sobie sprawę, że są na łodzi sami. Czy Robert i Kosmo są już pewnie martwi.
Zmełła w ustach przekleństwo i kolejna fala łez zalała jej oczy. Pochyliła się nad łotrem, odszukała puls. Serce biło słabo ale jednak biło.
- Nie poddawaj się Alto, słyszysz mnie? Nie waż się zostawić mnie samej!

Przez cały czas do niego gadała mimo iż nie mógł jej przecież słyszeć. Przedarła mu koszulę na plecach i obejrzała przelotnie ranę. Wyglądało to paskudnie i nie wróżyło nic dobrego. Może dychał ale nadal był jedną nogą w grobie. Krew się lała wąską strużką a z pleców sterczała prymitywna dzida. Mysz obstawiałaby, że trafili prosto w płuco.
W tejże chwili, jakby na potwierdzenie tej teorii, Alto zakaszlał i gęsta ciecz spłynęła mu po brodzie.
Najbardziej przerażał ją fakt, że jest sama jak palec. Od nikogo pomocy, od nikogo rady. Zdana tylko na siebie, a każdy jej błąd mógł kosztować Alta życie.
- Shannon, jesteś tu? Jesteś, prawda?
Gdyby choć Biała Dama zmaterializował się gdzieś obok. Obecność, choćby i ducha, dodała by jej teraz otuchy.

Nadal spanikowana i do szczętu skołowana postanowiła jednak działać. Wpierw uzbroiła się w Alta monokl by wszystko doskonale w ciemności widzieć. Znalazła też przy jego pasie magiczną leczącą miksturę. Nie była pewna jaka jest jej moc i na ile pomoże ale była to na tą chwilę jej jedyna nadzieja.
Bała się żeby nie narobić więcej szkody niż pożytku, z drugiej jednak strony wolała pluć sobie w brodę, że zrobiła coś źle niż że nie uczyniła nic w ogóle.

Złapała mocno za włócznie i szarpnęła. Łódź zadrgała niebezpiecznie choć drzewce wysunęło się z ciała jedynie odrobinę. W tejże chwili Alto odzyskał na moment przytomność, wygiął się w łuk a z jego gardła wydobył się przejmujący krzyk. Na szczęście prędko padł znów bezwładnie na deski.
Myszy zaczęły się jeszcze bardziej trząść dłonie a przed oczami zaczęły migotać ciemne plamy. Oparła pot z czoła ale zaparła się ponownie i tym razem włożyła w swoje poczynania całą daną jej od bogów siłę (niech ich szlag za skąpstwo!).

Włócznia wyszła w całości przy okazji szarpiąc dodatkowo ranę. A Alto znów na chwilę otworzył oczy, sprowadzony do rzeczywistości nieznośną eksplozją bólu. Łódka natomiast zatrzęsła się niby łupina a sama Mysz poszybowała z rozpędu na jej drugi kraniec by wylądować na tyłku. Cudem tylko łajba nie wywróciła się dnem do góry.

Z rany Ata zaczęła sikać jucha z intensywnością z jaką wino leje się z wywróconej odkorkowanej butelki. Dziewczyna struchlała, ale zaraz ucisnęła ranę i wlała łotrowi eliksir do ust. Resztką zaś oblała ranę. Niezwłocznie też zabrała się za opatrywanie. Ciasno obwiązała mu pierś bandażem i dopiero wówczas usiadła w rogu nadal dygocząc. Mimo to adrenalina powoli ustępowała. Zrobiła co mogła, resztę tkwiła w rękach opatrzności.

Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że łódź przecież cały czas płynie mimo iż nikt nie siedzi przy wiosłach. Może to Pani Jeziora wspomagała ich w ucieczce? Tak czy siak było to teraz bez znaczenia.

Nim dobili do brzegu Marie zajęła się jeszcze niedbale swoim udem. Nie miała na to ochoty ale wolała nie biegać ze sterczącą na pół metra strzałą. Złamała ją i wyciągnęła na siłę sycząc z bólu i zaciskając wargi. Przewiązała wreszcie nogę bandażem. A później już tylko siedziała w milczeniu, gładziła łotra po twarzy i nerwowo obgryzała paznokcie. Czekała aż łódź napotkabrzeg.
- Pilnuj go. Ja sprowadzę pomoc – rzuciła w powietrze, a raczej do Shannon, która musiała być przecież gdzieś w pobliżu.

Nelli trzymała wartę na murach zamku. Mysz ledwie się tam dowlokła. Niesprawna noga spowalniała a ból kruszył jej, i tak już nadwątloną wolę, aby brnąć jednak przed siebie.
- Nelli! – krzyknęła z trudem, opierając się całym ciężarem o drzewo. - Alto jest ranny! Musicie pomóc mi go przenieść!

Tropicielka nie zwlekała z działaniem. Zniknęła Myszy z oczu a wkrótce pojawiła się w towarzystwie Petera. Przynieśli ze sobą prowizoryczne nosze i ułożyli na nich nadal zemdlonego Alta.
- Zanieście go czym prędzej i zobaczcie co jeszcze da się zrobić. No śpieszcie się! Ja będę tuż za wami.
Po chwili zniknęli jej za ciemną ścianą drzew. Bardka przygryzła wargi i ruszyła w ślad za nimi choć każdy kolejny krok sprawiał coraz to więcej bólu. Myślała, że już nie da rady dowlec się do domu. Tak, do domu... Tak właśnie pomyślała i przejęło ją to głębi.

Oby Alto się wykaraskał. No i co z Robertem i Kosmo? To akurat było nad wyraz jasne. Nie mogli ujść z tego z życiem ale zasługiwali chociaż na godny pochówek. Ciała. Chociaż ciała trzeba odzyskać.
Rozbeczała się, jak zwykle gdy sytuacja ją przerastała.
- Jutro – powiedziała na głos. - Pomyślę o tym jutro...
Pociągnęła nosem i zmusiła się do marszu.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Pogodziła się z tym, że nie zobaczy i tym bardziej nie weźmie udziału w turnieju magicznym. Wulf miał rację, nie mieli potrzeby ryzykować, a złoto będzie konieczne do tego, by postawić Elandone na nogi. Kryształ z ich spadku nie miał niestety nic wspólnego z bogactwem. Może to i dobrze? Dzięki temu zamek wciąż stał, a okoliczne ziemie, nie licząc wspomnianych hobgoblinów, wydawały się całkiem spokojne.
Oglądała wszystkie konkurencje w turnieju, głównie zabijając tym czas, ale i wyczekując wyczynów Wulfa jak i nawet Brana, wspierając w duchu ich obu, chociaż pierwszego na pewno bardziej niż drugiego. Rudowłosy swoją postawą i obrażalstwem nie poprawiał swojej sytuacji i Meg trochę się cieszyła, że niedługo mieli wracać do pozostałych, w tym zawsze gadatliwej i sympatycznej Marie. Nie oznaczało to, że tutaj, na ziemiach Wildborowów była smutna - nawet wręcz przeciwnie. Po wygranej Wulfa, uradowana wybiegła mu nawet na spotkanie, oplątując ramionami i całując w policzek. Wybuch entuzjazmu, którym sama była troszkę zaskoczona, szybko się skończył, radość jednak wcale nie zniknęła. Olbrzym przyciągnął ją nagle do siebie, spoglądając w oczy.
- Uważaj, bo na prawdę uwierzę, że chcesz być damą mojego serca. Rycerze wtedy chyba piszą serenady. Albo ciągną do łoża, zależy jak wiele rycerskości mają we krwi.
Spłoniła się, ale nie odwróciła wzroku.
- Prawdziwe damy nie wybierają swoich rycerzy na zasadzie kaprysu, będąc jeszcze bez męża wyrażają w ten sposób zainteresowanie. Aby jednak otrzymać coś więcej, rycerz musi pokazać swoje męstwo i udowodnić, że warty jest swojej damy. Najlepiej wygrywając turniej. Inaczej szybko o nim się zapomina.
Wypięła dumnie brodę, wywołując radosny, barytonowy śmiech pozbawiony jakichś ukrytych przesłań. Kapłan puścił Meg, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Bycie tym cholernym rycerzem zdaje się być niezwykle trudne. Nie dziwię się już, że Bran odnosi same porażki.
Czarodziejka uśmiechnęła się jeszcze, czując, że to co pojawia się wewnątrz niej, jest czymś zupełnie nowym. Czy wystarczyło komuś zaufać? Zdecydowanie musiała bardziej nad sobą panować. To zawsze powtarzał stary nauczyciel. Tylko co jeśli się mylił?

Spotkanie Morgan zaskoczyło ją, ale nie zamierzała zignorować tej niespodziewanej uprzejmości.
- Nie mam możliwości wzięcia udziału w turnieju, a moi towarzysze, zwłaszcza jeden z nich, nie mają ochoty wiecznie dotrzymywać mi towarzystwa, więc czemu nie?
Nie wiedziała czemu to robi, skoro ta wojowniczka powiedziała wprost, że nie lubi magów.
- Domyślam się, że ten zamek ma tak samo chwalebną historię jak Elandone. Ciekawa jestem, czemu mimo wcześniejszej bliskości trzech założycieli, teraz ich ziemie należą do dwóch różnych władców?
- Kiedyś rzeczywiście wszyscy byliśmy lennikami damarskiego króla, ale od czasów gdy władcy Elandone zniknęli ze swojej ziemi, a trakty stały się nieprzejezdne i niebezpieczne więzi te zaczęły się powoli rozluźniać. Zwłaszcza, ze między nami a Damarą pozostawał szmat ziemi niczyjej. Potem Zengyia zaatakował Damarę i na długi czas królestwo przestało istnieć.
- Popatrzyła na czarodziejkę - Był to nieumarły czarnoksiężnik z Vassy. Sprowadził do damary nieszczęście i zniszczenie. Mój pradziad zginął w walce z jego demonicznymi sługami. Dziad był jeszcze małym dzieckiem kiedy babka zwróciła się do władcy Implitur o opiekę i ochronę. Ot i cała historia.
- Niewiele wiem o tutejszej historii, niewątpliwie będę musiała nadrobić zaległości, jeśli to wszystko nie okaże się jakimś głupim żartem albo oszustwem.

Zerknęła ciekawiej na kobietę, dłużej zatrzymując wzrok na mieczu.
- A teraz... ta historia z kryształem. Nie boicie się... powtórki z przeszłości? - zdając sobie sprawę z bezpośredniości tego pytania, dodała szybko jeszcze kilka słów - Oczywiście przyszła żona twojego brata wygląda na niezwykle sympatyczną i zakochaną...

Morgan popatrzyła uważnie na Megarę, a potem powiedziała:
- Chodź pokażę Ci zamek jak obiecałam może chciałabyś zobaczyć galerię portretów?
- Chętnie, chociaż tę ze swojego rodzinnego zamku wspominam nie za dobrze - była ponura, a portretowani przyjmowali zawsze jak najgroźniejsze pozy.

Wojowniczka skinęła głową i ruszyła w kierunku zamku. Przez chwilę szły w milczeniu. Ciszę przerwała Morgan:
- Nie lubię jej i nie ufam. Nie potrafię jednak ocenić czy jest to wynikiem moich uprzedzeń, zazdrości czy też podszeptem instynktu.
Meg odchrząknęła, nie chcąc drążyć tego tematu zbyt mocno.
- Słysząc tę opowieść nie można sobie nie skojarzyć. Przecież pomogła odzyskać rodową własność, nie wszyscy magowie są źli.
Rudowłosa wskazała na zamek:
- Jeszcze rok temu ten zamek był ruiną, a ziemie stały odłogiem. Wiesz za co tak szybko Lionelowi udało się przywrócić majątek do świetności? Dlaczego go stać na takie wystawne imprezy? - Popatrzyła na Meg.
- To dzięki odzyskanemu kryształowi? W jaki sposób on działa?

- Pamiętasz powiedziałam wczoraj, że kiedy kamień został zabrany zamek stracił swoją duszę. Miało to jednak bardziej wymierny wymiar. Upadek zaczął się nieznacznie: Kiepskie plony z powodu ciągłych opadów deszczu, pożar w napełnionych spichrzach, zaraza, która spadła na bydło. Pokrywanie bieżących wydatków powoli kurczyło nagromadzony majątek. Potem nadeszła wyprzedaż: Arrasy, dywany, meble... Nie pomogło nawet powtórne małżeństwo z bogatą osieroconą dziedziczką. Jej pieniądze tak samo jak inne rozmyły się w morzu wydatków. Odeszli ludzie, którym ojciec nie miał już czym płacić. Moja matka umarła gdy się rodziłam, bo ojca nie było stać na uzdrowicielkę...
- Doszły do zamku i minęły bramę oraz strażników, przeszły przez dziedziniec i wkroczyły do wielkiego holu, gdzie wczoraj odbywała się uczta, potem skręciły na szerokie schody i weszły na piętro gdzie na ścianach wisiały portrety rodziny Wildborow.
- To mój ojciec - Dziewczyna wskazała na złotowłosego mężczyznę o smutnych, oczach. Bracia Wildborow byli bardzo do niego podobni. - A to matka Krista Maddok- Wildborrow - Patrząc na kobietę na portrecie nie miało się wątpliwości po kim Morgan odziedziczyła nie tylko imię ale przede wszystkim swoje niezwykłe włosy i urodę.


- Nigdy jej nie poznałam - Powiedziała ze smutkiem, a potem popatrzyła zmieszana na Megarę - Nie wiem dlaczego CI to wszystko opowiadam...
Meg uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Ty chociaż nie musiałaś uciekać z rodzinnej ziemi po tym, jak umarła twoja matka... - przyglądała się uważnie Kriscie - Te włosy... zawsze pragnęłam takie mieć. Jesteś do niej tak podobna. Ciągle masz także dom i braci. Podejrzewam, że czasami każdy potrzebuje się wygadać.
- Kiedy umarł ojciec miałam jedenaście lat, a Lionel dziewiętnaście
- Morgan najwyraźniej postanowiła kontynuować opowieść - Przed śmiercią wezwał nas do swego łoża i kazał przysiąc, ze opuścimy zamek kiedy odejdzie i nie wrócimy do niego nigdy więcej. Chyba, że uda nam się odzyskać klejnot. - Dotknęła z czułością ceglanego muru - Jestem tutaj po raz pierwszy od dwunastu lat... jak widzisz udało się go odzyskać, a bogactwo, to majątek jaki zgromadziła Caliksta przez trzydzieści lat kiedy była jego właścicielką. Rozumiesz teraz jak bardzo jest cenny? - Popatrzyła na czarnowłosą czarodziejkę - Co do włosów... przez całe dzieciństwo miałam nadzieję, że kiedyś wyjaśnieją i będą takie złote jak moich braci... potem dorosłam i zrozumiałam, że to płonne nadzieje...
- Dzięki temu jesteś jeszcze bardziej wyjątkowa. Dzięki temu i umiejętności władania mieczem, niespotykanej często u kobiet. Chociaż wyróżniające nas atrybuty częściej są utrapieniem, niż pomocą.

Spojrzała wymownie w dół i odchrząknęła.
- Ciekawa jestem, jak będzie z Elandone. Z tego co wiemy, żyje przynajmniej jeszcze jeden spadkobierca rodu Kintal... My na pewno ukryjemy kryształ, gdy się okaże, że on tam jeszcze jest.

Morgan podążyła za wzrokiem czarnowłosej i przez chwile spoglądał na jej obfity biust. Potem uśmiechnęła się lekko i powiedziała:
- Zdecydowanie powinniście to zrobić i na pewno gdzieś tam jest. Przecież ten zamek mimo że opuszczony nigdy nie został zajęty ani zdobyty. Chodźmy jednak dalej miałam Ci pokazać moich przodków. To dziad Ronald, a tu pradziad Lionnel i jego żona...
Rudowłosa pokazywała Meg kolejne portrety i przedstawiała swoja rodzinę. Najwyraźniej znała doskonale cała historie swojego rodu i była z niej dumna. Opowiadała o czynach jakich dokonali, zabawne anegdotki z ich życia. Z tych historii tkała się rodzina pełna złotowłosych, odważnych i nie pozbawionych poczucia humoru mężczyzn i wiernych niezwykłych kobiet będących towarzyszkami ich życia. Megara, która miała okazję poznać braci Wildborow mogła bez problemu przyznać, że byli bardzo podobni do swoich przodków.
- To niesamowite... mnie nauczono historii rodu Ravenclaw, ale większość z tego wyparłam z pamięci. Dziękuję ci za tę wycieczkę i opowieści. Będę musiała dowiedzieć się jak najwięcej o rodzie Kintal. Warto trzymać w pamięci takie historie.
Wojowniczka skinęła głową:
- Tak. Zdecydowanie. To coś czego nikt nigdy nie zdoła ci odebrać.
Pożegnały się, a czarodziejka resztę wieczoru spędziła na rozmyślaniach i kolejnych próbach wlania mocy w przedmiot. Tym razem nie mogła się skupić i wychodziło jeszcze gorzej, niż zwykle. Poddała się z westchnieniem, zastanawiając się, czy właśnie nie po to czekała na magiczny turniej. By nauczyć się czegoś nowego. Z drugiej strony następnego dnia mogła odnaleźć jakiegoś maga i poprosić o poradę w tej kwestii. Któryś może zgodzi się to zrobić za ładne oczy, chociaż to zdarzało się rzadko. Prawie tak samo rzadko jak stuletni testament opatrzony ich imionami.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Nawet człowiek o tak nieskazitelnym i szlachetnych charakterze, jak Bran bywał czasami nieco próżny. Gdy tylko zapoznał się z planowanymi atrakcjami od razu darował sobie walki w grupie pozostawiając zmagania drużynowe Wulfowi. Sam zaś wybrał turniejowe potyczki na kopie, gdyż w tym szlachetnym współzawodnictwie człowieka przeciw człowiekowi mógł w pełni zaprezentować nie tylko swój wojenny kunszt, ale również i wspaniały wygląd.
Tym niemniej przyszedł obejrzeć zmagania drużyn, by okrzykami zagrzać do boju kompana. Krzyczał więc coś w rodzaju :
- Tsatzky nie cackaj się z nimi! Do boju Wulf!
Przy okazji z niemałym zaskoczeniem obserwował walczące kobiety. Morgan i Tiarę które działając zespołowo radziły sobie zdumiewająco dobrze. Choć Bran podejrzewał, że rycerze dają im fory nie chcąc je uszkodzić. Nie wspomniał jednak o swych wątpliwościach, gdyż będąc rozsądnym młodym człowiekiem zdawał sobie sprawę, że kobiety nie chcą słuchać prawdy. A mówienie im, że są za słabe do wojaczki podziała na nie jedynie, jak czerwona płachta na byka. Etykieta jednak miała swoje prawa i po walce drużynowej, którą Bran obserwował z wielką uwagą, młody rycerz podszedł do zdyszanej Morgan i ukłonił się dwornie :
- Winszuję wspaniałej potyczki Milady. mam nadzieję, że dane nam będzie wkrótce skrzyżować kopie.
- Marzysz o szybkim wywaleniu z siodła?
- Zapytała z kpiącym uśmiechem.
- Wprawdzie nie walczyłem jeszcze na kopie z kobietą, lecz tak ... sądzę, że szybko wywalę Cię z siodła. - skłonił się uprzejmie. - Milady. Z góry przepraszam za wszystkie potłuczenia jakich doznasz. - uśmiechnął się - Lecz jak mawiają gdzie kopie kruszą, tam wióry lecą.
Morgan roześmiała się tylko dźwięcznie i odeszła prowokacyjnie kołysząc biodrami. W ciasnych, skórzanych spodniach wyglądała niezwykle ponętnie.
Bran był przekonany, że gdyby Morgan usiadła na ławie na położonych w rządku tuzinie orzechów, bez problemu wszystkie by rozgniotła.
- Szkoda że nie zorganizowali zapasów. – rozmarzył się na chwilę.
W końcu to była tylko zabawa, choć kierująca się swoimi regułami. Nazajutrz Bran miał stanąć w szranki i cormyrska tradycja nakazywała, by rycerz miał swoją damę, dla której by się potykał. Zupełnie niezrażony tym, że jego wybranka jest cała spocona, zdyszana i ubrana w koszulkę kolczą podszedł do Tiary, gdy ta na osobności poprawiała zmierzwione włosy i ukłoniwszy się grzecznie oznajmił :
- Tiaro jestem pod wrażeniem Twoich umiejętności. Zaiste Twa sprawność w walce jest godna najwyższych pochwał. Aż mnie zdziwienie bierze, gdzie się nauczyłaś tak sprawnie fechtować.
- W praktyce, panie rycerzu, w praktyce
- odparła półelfka, odgarniając z czoła wilgotny kosmyk włosów. - Jak widać zresztą daje ona lepsze efekty, niż szermierka na pańskich ogrodach - wskazała na pokonanych przeciwników, którzy jak nie pyszni schodzili z pola walki.
- Domyślam się, że nie bierzesz udziału w turnieju na kopie. Czy uczynisz mnie zatem swym rycerzem, abym mógł się potykać w Twym imieniu? Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt. - Bran skłonił się dwornie.
Słysząc propozycję Brana Tiara zrobiła dziwną minę.
- Wiesz... chyba bierzesz mnie za kogoś, kim nie jestem. Gdybym tylko mogła, wzięłabym udział w całym turnieju i choć rozumiem, że twoja propozycja wynika ze zwyczajowej dworskiej kurtuazji, to dla mnie jest jedynie przejawem litości. Z pewnością dama, która pełnymi lęku okrzykami będzie zachęcać cię do boju bardziej przypadnie ci do gustu niż taka, która jeno zagryzie zęby z frustracji, że nie może być na twoim miejscu.
- Przed chwilą udowodniłaś, że nie potrzebujesz litości. Nie ma co jednak udawać, że niektórych rzeczy nie możesz robić. Wolę twoją nałęczkę, niż którejś z dam właśnie dlatego, że Ty potrafisz docenić ile trudu kosztuje pokonanie dobrego przeciwnika. Po za tym ...
- Bran nie krył uśmiechu. - bardziej zmotywuje mnie myśl, że być może Ty na moim miejscu poradziłabyś sobie lepiej.
- Kto wie... możemy zmierzyć się po turnieju; z pewnością poprawi mi to samopoczucie, zwłaszcza jeśli zwyciężysz. Niech i tak będzie
- westchnęła, ściągając z głowy rzemienną przepaskę i podając Branowi. - Niestety nie mam koronkowej nałęczki wyszywanej perłami, lecz sądzę, że dzięki temu nie pomylisz mnie z innymi chętnymi damami. A spróbuj tylko przegrać... - rzuciła żartobliwie, lecz groźny błysk w zielonym oku przeczył tonacji jej głosu.
Rycerz wziął przepaskę do ręki i podziękował ukłonem :
- Biada temu lub tej, która spróbuje mi ją odebrać. Nie obawiaj się. Nie zamierzam przegrać. Zamiast kary pomyśl lepiej o nagrodzie.
- Czyżby sama przepaska nie była wystarczającą nagrodą?
- filuternie roześmiała się Tiara. - Zawsze sądziłam, że pełne troski niewieście spojrzenie to to, o czym marzą turniejowi przeciwnicy. Czegóż chcesz więcej?
- Przepaska to jedynie oznaka zaszczytu jakim mnie obdarzyłaś. Pełne troski spojrzenie z pewnością nie zaszkodzi, lecz nie samym duchem rycerz żyje. Czasami potrzebny jest ktoś, kto by zaopiekował się jego zbolałym po walce ciałem. A któż uczyniłby to lepiej, niż dama serca ?
- Czy ja wyglądam na znachorkę? Sama o siebie ledwie potrafię zadbać
- Tiara wybuchła śmiechem, sięgając po kubek z wodą. - Nie przeciągajcie struny, rycerzu, bo jedyne, czym mogę uraczyć twoje serce to ostrze mego miecza. Pamiętam jednak, że pojedynkować z płcią przeciwną się nie lubicie, więc oszczędzę wam tej ''nagrody''. Za to mogę dotrzymać towarzystwa na wieczornym przyjęciu; przynajmniej nie wynudzę się bardzo.
- Twe miłe towarzystwo podczas przyjęcia, będzie samo w sobie dla mnie nagrodą. Liczę też, że poświęcisz mi choć jeden z tańców.
"Dać palec, to całą rękę zeżre. I co jeszcze - może do łóżka odprowadzić?"
, sarknęła w myślach kobieta, lecz na głos rzekła tylko:
- Cóż... jeśli nie szkoda ci stóp...
- W żadnym wypadku.
– Bran skłonił się i pożegnał.
Nazajutrz los przydzielił mu do pierwszego starcia jakowegoś młodzika. Bran nie ryzykował. Zastosował wariant „pośledni” jak go nazywał jego ojciec. Gdy pędził na swym karym rumaku odziany w herbową tunikę, z hełmem na głowie, tarczą z wymalowanym lwem i kopią w ręce. Na ramieniu miał przewiązaną opaskę otrzymaną od Tiary. Zaatakował kopię przeciwnika od górnej strony. Dzięki temu prostemu manewrowi drzewce Gilesa Ries zostało odbite na tyle, że niegroźnie otarło się o nachyloną tarczę rycerza z Lon Hern, natomiast kopia Brana trafiła młodzika w bark. Pomimo tego, iż była stępiona siła uderzenia zerwała naramiennik sam zaś młodzieniec zachwiał się i spadł z wierzchowca. Bran uniósł resztki strzaskanej kopii przy aplauzie tłumu. Podjechał do trybuny i otwierając przyłbicę skłonił głowę przed Tiarą w podzięce.
Następny pojedynek był znacznie trudniejszy. Bowiem Miles Falwik młodzieniaszkiem nie był, jeno postawnym mężczyzną po trzydziestce, a blizny na twarzy wymownie świadczyły, że nie marnował czasu na uprawę kalafiorów.
Gdy herold ogłosił, że oto :
- Potykać się będą szlachetnie urodzony Miles Falwik rycerz lady Hermiony de Rais. – tłum wiwatował tak głośno, że ów Miles musiał się cieszyć niejaką popularnością.
Gdy jednak dodał :
- I Bran z Lon Hern rycerz lady Tiary Veloren. – odzew tłumu był nieznaczny.
Pierwsza szarża nie przyniosła rozstrzygnięcia i mimo, iż drzazgi z kopii poleciały w powietrze obaj rycerze utrzymali się w siodłach, choć Bran miał większe kłopoty z opanowaniem Rozamunda. Przy drugiej już wydawało się, że Miles trafiony w dół tarczy wyleci jak z procy, jednak jakimś cudem się utrzymał. Przy trzeciej kopii to Bran miał problemy, bo przeciwnik boleśnie trafił go w bark. Choć jednak był kontuzjowany, rycerz lwa nie spadł z konia.
Zatem rozstrzygniecie miało mieć miejsce na ziemi w walce na stępione miecze. Walka trwała długo i było wyczerpująca dla obu stron. Obaj walczyli dość zachowawczo i co tu dużo mówić mało widowiskowo. Wzięła góra po prostu kondycja Brana, który będąc młodszym mniej się zmęczył. Miles zaczął się spóźniać z osłonami i w pewnym momencie Bran zaatakował go z boku podcinając mu nogę. Rycerz Falwik przewrócił się i było po potyczce.
Bran co prawda zszedł z pola o własnych siłach, ale w swoim namiocie padł na posłanie jak długi pozostawiając Timowi trudne zadania wyzucia ze zbroi śpiącego mężczyzny.
Obudził się dopiero pod wieczór z burczeniem w brzuchu i głodny jak wilk. Jedząc coś naprędce przyniesionego przez Tima zwrócił uwagę na trenującego Dereka Wildborow. Ciekawe była nie to, że ćwiczył o tej porze, ale czym ćwiczył.


Bowiem Derek i jego partner, bliżej nieznany Branowi rycerz z łabędziem w herbie fechtowali się długimi na wzrost człowieka okutymi drągami zakończonymi małymi toporkami. A robili to tak zręcznie, że Bran przyglądał się zafascynowany. Gdy skończyli rycerz z Lon Hern podszedł do Dereka.
- Coś wspaniałego, czy to topór rycerski ? Słyszałem, o tej broni, ale u nas w Cormyrze raczej jej nie używamy.
Derek uśmiechnął się podając Branowi broń.
- Tak, nazywamy go też poleaxe. Dobre do pieszej walki.
Bran wziął broń i podrzucił w ręku. Proste, ale skuteczne. Nauczyłbyś mnie tym operować sir Dereku ?
- Chętnie, jeśli jutro znajdziemy obaj czas. – zastrzegł się.
- Póki co dam Ci coś do przejrzenia. – Derek na chwilę poszedł do swego namiotu, by po jakimś czasie powrócić z grubą księgą.
- To traktat walki Hetora Mair. Dużo obrazków w środku. Obejrzyj je sobie, a jutro pokażę Ci sir Branie parę wybranych złożeń.
Rycerz podziękował i udał się do siebie, by oddać się pasjonującej lekturze.
�-
Harard – ALTO PAPERBACK

Racjonalny, twardo stąpający po ziemi pan Paperback nie myślał logicznie. Umierał. Paraliżujący ból rozlewał się po jego całym ciele. Leżał z twarzą wtuloną w zaszlamione dno przeciekającej łódki, prawa strona pleców poniżej barku paliła go żywym ogniem. Zdążył tylko spojrzeć w przerażone oczy Marie, zaraz potem nadeszła ciemność i ulga.

Wizja nadeszła nagle. Była realniejsza od świata spowitego bólem i strachem. Zobaczył samego siebie jak zanurza dłoń w wodach jeziora obmywającego wyspę na której stoi zamek, ale zamku nie było, tylko drzewa. Wody jeziora lśniły złoto-srebrnym blaskiem. Zanurzył w nim dłoń, a gdy ją wyciągnął wyglądała jak wykonana ze złota i srebra.

Alto krzyknął przeraźliwie, kiedy Marie chwyciła za drzewce włóczni pierwszy raz. Ręka wędrująca w bezsensownym odruchu ku zranionym plecom napotkała na znajomy kształt plecaka, leżącego obok na dnie łódki. Zapewne oba skórzane paski i sprzączki puściły na raz, jeszcze przed tym jak oberwał pod łopatkę. Słyszał jakby z oddali głos bardki, ale nieprzebrana fala bólu a zaraz potem ciemności, zalała go znowu.

Kolejna wizja uderzyła z mocą. Alto targnął się i krzyknął, ale głos uwiązł mu w gardle. Zobaczył Czarnego Kaptura, trzymającego za ramiona bezwładną Marie. Realny jak na jawie głos: "Ona jest już moja..." A zaraz potem jego koszmarny śmiech.
Znowu krzyczał. Rana już nie paliła bólem, czuł jakby został mu wyrwany kawał ciała, razem z mięśniami, ze wszystkim. Zatknął się krwią, która wypływała mu z ust. Próbował za wszelką cenę złapać następny oddech, rozkaszlał się natychmiast. Trochę pomogło, odrobina powietrza wpadła do płuc, po czym znowu zemdlał.

Przystojny mężczyzna bawiący się w jakimś eleganckim lokalu. Na jego kolanach siedzi piękna blondynka i śmieje się z jakichś słówek szeptanych do ucha. Mężczyzna odwraca twarz z identycznymi szarymi oczami i lekkim gestem odsyła kobietę. Do stolika dosiada się szatyn w sile wieku o kwadratowej szczęce i spokojnym spojrzeniu zimnych, bezlitosnych oczu. Uśmiech znika z twarzy Heimo:
- Zrób to wreszcie , nie dręcz mnie i jego dłużej. Sprawdź go w końcu.
Wizja rozwiewa się w mgnieniu oka, a Alto znowu odzyskał przytomność. Zapłakane czarne oczy Marie, która próbuje napoić go miksturą trzymaną w umazanymi jego krwią rękach. Mówi do niego, ale Alto nie słyszy słów. Tylko pojedyncze dźwięki dochodzące z oddali, jakby spoza własnego ciała. Ból trochę odpuszcza, a Alto widzi Shannon patrzącą na skrzynkę wystającą z plecaka. Potem na nich oboje.

Kolejna wizja, uderza jeszcze bardziej realnie niż poprzednie.
Ma siedemnaście lat i skacze po dachach kamienic w Kupieckiej. Śmieje się, bo łup miło ciąży za pazuchą, udana robota. Sceneria „przewija” się dalej do przodu w przyspieszonym tempie. Brat w przerażeniu wyciąga do niego rękę. Ich dłonie stykają się koniuszkami palców, ale jest za daleko. Heimo wyciąga się jeszcze bardziej, ale Alto już spada. Do ziemi jest stosunkowo blisko, ale zwierzęce wręcz przerażenie wydłuża czas w nieskończoność. Wreszcie upadek i taka sama fala bólu. Słyszy gorączkowe, urywane słowa Heima, widzi bladą jak papier Carie i jej trzęsące się ręce.
- Starvo już idzie. Wytrzymaj. Młody, słyszysz! – Heimo podtrzymuje go za ramiona, ciągnąc na zaplecze „Werbeny”. Złamana noga, na prędce unieruchomiona do sporego kija podskakuje na bruku wywołując przeraźliwy ból. Carie podtrzymuje mu krwawiącą głowę, a łzy ciekną po jej piegowatych policzkach. Za wszelką cenę chcę jej jakoś dać znać, że nic mu nie jest, że będzie dobrze, ale nie może się ruszyć. Patrzy tylko w zielone oczy.

Łódź dobiła do brzegu, Alto rozkaszlał się znowu, a unoszona gwałtownie klatka piersiowa, znowu uwolniła piekielny ból. Świszczący oddech powoli się uspokoił, a łotrzyk zdołał chwycić dłoń bardki i uścisnąć lekko.
- Nic mi nie będzie, Carie - wychrypiał tylko i głowa znów opadła mu bezwładnie.

Karenira – SHANNON ASHBURY

Na dnie łodzi spoczywał ciężar cenniejszy niż cokolwiek innego. Nie miała mieć przecież znaczenia czyjaś śmierć. Krew obcych plamiła mokre deski. Odzyskany kamień miał cenę życia. Wiedziała o tym wcześniej. To nie miało mieć przecież znaczenia. A jednak nie potrafiła tego znieść. Wycofała się daleko, odcinając od rozgrywającego się tuż przy niej dramatu. Gotowa była zostawić ich wszystkich. Dla kawałka kruszcu, dla skupiska szarych skał, dla upadłego domu, siedliska martwych wspomnień. Gotowa była poświęcić ich i trwać dalej w swoim zawieszeniu. Uświadomienie sobie tego miało gorzki smak. To przecież ona powinna być martwa. Nie była już człowiekiem. Zapatrzona we własne cele zatraciła coś o wiele ważniejszego.

Na miejscu bardki widziała samą siebie. To bolało. Znała dobrze gorycz utraty. Łatwiej było zapomnieć o tych, którzy zostali w tyle. Nie musiała patrzeć. Ani swoim nieszczęsnym położeniem, ani wzrastającym uczuciem nie ranili jej zatraconej duszy. Nie potrafiła odezwać się żadnym słowem. Czuła się słaba. Słabsza niż kiedykolwiek wcześniej. Bez uczucia triumfu, bez satysfakcji czy choćby wizji bezpieczeństwa. Błagała niebiosa, by przeżyli. Zbyt późno otwierając oczy na ich krzywdę. Na ich niepewną przyszłość. Nie swoją.

Powinna się usunąć. Zniknąć. Zwłaszcza, jeśli okupią to śmiercią. Zasłużyli. Ona przecież nie pomogła w niczym. Nie mogła, ale marnym było to tłumaczeniem. Gotowa była przecież zostawić ich. Gdyby tylko mogła wpłynąć na Alto. Płynęliby sami, ona i on. Z kamieniem w plecaku na dnie łodzi. Tych myśli, tych bezdusznych chęci nie mogła sobie teraz wybaczyć. Wstyd palił ją niczym płomieniem.

Trzymała go za rękę. Wypalając do cna resztki sił. Nie mając odwagi choćby szepnąć mu do ucha, w obawie że mogłaby zagłuszyć głos bardki. Umierając to przecież nie ducha powinien słyszeć. Chciała tylko być, zagłuszyć wewnętrzne wyrzuty. Chciała się ukarać za to, że ich los jeszcze nie tak dawno niewiele ją obchodził.

Nie pokazała się. Jej widok przecież żadną miarą nie mógł podnieść kobiety na duchu. Nie była wstanie złagodzić targającego nią strachu. Z własnymi uczuciami też sobie nie radziła. Kamień wracał do zamku. Dlaczego ona nie mogła zginąć. Wykrwawić się i zasnąć zamiast Alto. Tak bardzo chciała odejść. Odpocząć. Uwolnić się.

Może za jakiś czas nie będzie tego pamiętała. Nawet jeśli on umrze, a porzuceni na tamtym brzegu zaginą. W obronie zamku przecież niejedna już zginęła osoba. Zrobili to dla siebie, nie dla niej. Jej własne, głupie myśli nie miały żadnego znaczenia. Co z tego, że nie jest człowiekiem. Lubiła przecież własne nieżycie. Wszyscy umrą kiedyś. Wcześniej czy później. Co z tego, że tych akurat polubiła.

Wbrew sobie trwała przy nim, gdy nieśli go na noszach. Zamiast uciec i zaszyć się w swoich pokojach. Zamiast przeczekać lata nawet jeśli będzie trzeba. Wolałaby patrzeć na zmurszałe groby niż na blade, bezwładne ciało wciąż walczące o życie. Nie odstąpiła go na krok, wciąż podziwiając pozbawione wahań poświęcenie. Dopiero teraz odkrywając, że poza pustym domem ważne było coś jeszcze.

Sayane – ROBERT VALSTROM

Huk magicznego kamienia wciąż dzwonił mu w uszach. Kilka sekund spóźnienia względem Marie starczyło, by ręka drgnęła a kamień poleciał w piach. Szlag! Robert zerwał z ramienia łuk, szyjąc zatrutymi strzałami w strażników Kosmo, gdy kątem oka dojrzał obok siebie jakiś ruch. Bardka sadziła długimi susami w stronę nadbiegających hobgoblinów.
- Gdzie?! - wrzasnął, ale ta go nie słyszała, tnąc w przelocie w tętnicę zielonoskórego. Cholerny dzieciak! Miast nożami rzucać czy kusze wziąć to ta wręcz się na potwory porywa. Nawet mężczyźnie nie dałaby pewnie rady, a chce z hobgoblinem się mierzyć? Błyskawicznie zmienił cel i puścił strzałę w stronę wroga, lecz ta wbiła się w ziemię o włos od głowy bardki. Nie próbował więcej. Wezwał Yocelyn i skoczył dziewce na pomoc z buławą w ręku. Zaraz jednak nogi niemal wrosły mu w ziemię gdy zobaczył chmarę hobgoblinów pędzących od strony obozowiska.
- Co do kurwy nędzy?! - wyraźnie słyszał od strony lasu wybuch; płomienie widoczne były aż z plaży, a jednak potwory nic nie robiły sobie z płonącego dobytku. Od kiedy te paskudy były tak zorganizowane i karne? Nie wyglądało nawet, żeby je ktoś prowadził, jednak dokładnie wiedziały co robić. I po co brały więźnia? Robert widział z jaką determinacją ostatni ze strażników wlókł Kosmo w stronę lasu, zanim tamten nie wyrwał się i nie rozplątał więzów. Wszystko było nie tak, wszystko wbrew temu co znał i rozumiał.

Podobnie jak jego własne zachowanie.

To nie jego walka. Nie jego zamek. Nie jego przyjaciele. Jeszcze nie. To czemu czuł się odpowiedzialny za te dzieci, za te mury, za kryształ, którego jedynym znakiem istnienia było wybrzuszenie plecaka Alto? Kryształ, który nie działał chyba prawidłowo, skoro tak łatwo było go skraść...

Stal zgrzytnęła o stal, trysnęła krew. Yocelyn zaskrzeczała, Kosmo wrzasnął, a łódź z chlupotem oddaliła się od brzegu. A potem zapadła ciemność.

Robert żałował, że musi się obudzić. Znajomy chłod mentalnej polany koił zmysły, dawał wytchnienie i poczucie bezpieczeństwa. Dwie Yocelyn czuwały nad nim, a wijąca się między drzewami ścieżka prowadziła do domu. Wystarczyło by wykonać krok, potem drugi, trzeci, a po dwóch kwadransach usłyszał by radosne Tausiu!! Wróciłeś!!, szczekanie psów, zapach pieczystego i ziemniaków ze skwarkami. Boski głos szeptał jednak Uciekaj!; Robert budził się i nie mógł na to nic poradzić.

Blade promienie księżyca ukazały jego oczom wnętrze wydrążonej w ziemi jamy, z otworem jakieś sześć łokci wyżej, przykrytym kratą z drewna i lin. Więzienie. Zajęło mu chwilę by zogniskować wzrok na szczegółach. Po prawej miał nieznajomego, po lewej... Kosmo?

- Kiepsko z nim. - powiedział nieznajomy, podążając za spojrzeniem drwala. - Dostał w nogę i przez plecy. Niby rany nie śmiertelne, ale stracił sporo krwi.
Robert spróbował wstać, zatoczył się i upadł ponownie. Huczało mu w głowie, lecz rozumował już jasno.
- Jestem Magpie i gniję już w tej dziurze od kilku dni. - nieznajomy ponownie zagaił rozmowę. - Może jednak razem uda nam się wydostać?
Robert ponownie oparł się o ścianę, próbując powstrzymać wirowanie świata, po czym zadał pierwsze pytanie, jakie cisnęło mu się na usta:
- Dlaczego hobgobliny trzymają więźniów?
- Czekają na kogoś ważnego. Udało mi się podsłuchać ich rozmowę. Chyba się nie spodziewali, że ktoś może znać ich bełkotliwy żargon.
- A co to ma wspólnego z jeńcami? Chcą się pochwalić czy co?
- Tego nie mówili. Chyba się na coś szykują. Nie wiem
- wzruszył ramionami - może na atak na zamek? To jednak przecież szaleństwo przy takiej potężnej załodze. Z ich prymitywna bronią nie mają szans.
- Mówisz o tej ruderze po drugiej stronie jeziora? Jak dla mnie nie wyglądała na zamieszkaną
- Robert postanowił zgrywać głupca pamiętając, co Alto mówił o krysztale i jego złodzieju. Czyżby ów Magpie był winny sytuacji w jakiej się teraz znaleźli? Robert miał ochotę rzucić się na mężczyznę i wydusić wszystkie odpowiedzi, powstrzymał się jednak. Yocelyn mówiła "Uciekaj". Wolność była najważniejsza. Na odpowiedzi przyjdzie kiedyś czas.
- Chyba żartujesz - mężczyzna popatrzył na tropiciela. - Chyba się nie zbliżałeś zanadto do zamku. Ja podjechałem pod same mury. Specjalnie w nocy i podczas deszczu, by mnie nie widzieli. Widziałem liczne patrole, a zamek jest w idealnym stanie. To niezdobyta forteca.

"Co on bredzi?"
, przemknęło Robertowi przez głowę. Dopiero po chwili zrozumiał, że tak właśnie mogła objawiać się moc kryształu. Niezdobyta forcteca - dobre sobie!
- Brzmi jakbyś planował oblężenie - roześmiał się i wstał, by dokładnie przyjrzeć się dziurze, w której wylądował.
- Gdzie tam - machnął ręką - Jestem tylko prostym człowiekiem interesu, który przez przypadek wdepnął w spore gówno. A pro po tego szajsu... musimy się wydostać. Jak już tu jesteś to powinniśmy dać rady. Stanę ci na ramionach i się rozejrzę w sytuacji.

- Dasz radę? Nie jesteś ranny?
- udał troskę Robert. - Jak w ogóle się tu znalazłeś?
- Jestem wędrownym ostrzycielem noż
y - powiedział gładko - te potwory napadły mnie na szlaku. Trochę mnie poobijali, ale poradzę sobie bez problemu.

"Ostrzyciel noży skradający się w czasie deszczu pod mury zamku. Za jakiego naiwniaka mnie masz parszywcu?". Zagryzł zęby - z pewnością miał przed sobą złodzieja, kłamcę i krętacza. Nie miał ochoty mieć go za plecami w czasie ucieczki; z pewnością wykorzystałby go, by opóźnić pościg hobgoblinów. Robert odwrócił się by tamten nie dostrzegł wyrazu jego oczu.
- A co z nim? - podszedł do Kosmo by sprawdzić jego stan. Hobgobliny zabrały im broń, jednak nie przeszukały Roberta zbyt dokładnie. Z wewnętrznej kieszeni kurty wyciągnął magiczny wisior i udając, ze sprawdza chłopakowi gorączkę szybko zamotał mu go na szyi. Włosy adoratora Nelli zafalowały jak trawa na wietrze i przybrały taki sam odcień. Kolor rozlewał się falą od cebulek aż ku koniuszkom. Drwal stłumił uśmiech, myśląc, że taki kolor to dobry znak.
- To twój przyjaciel? - Magpie zapytał wyzutym z emocji głosem, obserwując plecy tropiciela.
- Walczyliśmy razem - nie minął się z prawdą drwal, zbyt późno reflektując się, że skoro "Magpie" oglądał zamek, to pewnie znał i mieszkańców. Z drugiej strony jednak... kto wie jaki obraz pokazał mu kryształ?
- Czyli towarzysz broni... nie wyglądasz na żołnierza - obrzucił Roberta uważnym spojrzeniem - Nie jesteś na to trochę za stary?
- Nie wiedziałem, że można być za starym na zarobek. Zajmuję się ciesielką, dostałem zlecenie w tym rejonie, a ten tu był mi za przewodnika. Nieźle się spisał gdy opadły nas hobgobliny, ale jak widać nie dość dobrze
- miał nadzieję, że budzący się właśnie Kosmo dosłyszy jego słowa i nie będzie zaprzeczał.
- Sam jesteś? Myślałem że drwale w większych grupach pracują...
- Ciesielką mówię. Miałem sprawdzić czy tutejsze drzewa nadają się pod wytworne meble. Drwale mieli przyjść po mnie
- spróbował na próbę wdrapać się po ścianie.
- To na nic - powiedział Magpie najwyraźniej usatysfakcjonowany odpowiedzią - Próbowałem kilka razy, ale jest cholernie ślisko. Jestem niezbyt ciężki. Powinieneś mnie podnieść bez większego problemu - dorzucił.
- No to wskakuj - tropiciel przykucnął nieco. Magpie był mniejszy od niego; przy ranach Kosmo taki podział ról wydawał się logiczny. Równocześnie myślą przywołał Yocelyn. Nie ufał Magpiemu ani trochę i był pewien, że drań zostawi go jak tylko wydostanie się z dziury. Na razie zamierzał dowiedzieć się co na prawdę dzieje się na zewnątrz i to bynajmniej nie z ust tego typa.
Tymczasem typ wdrapał się na plecy tropiciela, stanął mu na ramionach, a potem chwycił skratowane drewniane belki i uniósł się na rękach do góry. Zawisnął w powietrzu. Wsunął głowę do dziury, a potem rozkołysał się, i zaparł stopami o ścianę przy brzegu dziury.
- Obóz jest z prawej strony - wyszeptał cicho - widzę strażnika przy ognisku.
Obrócił głowę w drugą stronę: Tutaj czysto - Przełożył ramię przez kratę i zawisł na nim, a drugim zaczął tarmosić sznury wiążące ze sobą belki. Yocelyn potwierdziła te informacje. Noc nie była jej żywiołem, jednak księżyc świecił wystarczająco jasno. Mimo to Robert czuł niepokój ptaka, któremu kazano latać po zmroku i niepokoił się wraz z nim.

Czekając na wyniki manipulacji Magpiego Robert podszedł do Kosmo. Chłopak otworzył już oczy, lecz był wyraźnie zdezorientowany i osłabiony po utracie takiej ilości krwi.
- Milcz i nie mów skąd się znamy - szepnął mu do ucha Robert, udając że sprawdza jego rany, a równocześnie zasłaniając wiszącego Magpiego. - Złapały nas hobgobliny, siedzimy w dziurze w ziemi. Jak się czujesz?
- Jak by mnie te hobgobliny przeczołgały po dnie wąwozu
- odszepnął równie cicho.
- Chwilę nie pobiegasz, co? - drwal sceptycznie popatrzył na ranną nogę, myśląc intensywnie. Jeśli zabiorą go ze sobą będzie opóźniał marsz, a w razie wpadki zginie jako pierwszy. Pozostawiony mógł narobić rabanu i ze swoją wiedzą stanowił zagrożenie dla Elandone.- Jak w ogóle cię złapały? - spytał szeptem, oglądając się na wiszącego mężczyznę.
Woler przez chwilę milczał, a potem powiedział:
- Bo byłem głupi, nieostrożny i naiwny...
- To nie jest konkretna odpowiedź... choć z drugiej strony nie robi to teraz wielkiej różnicy. Poczwary podeszły pod same mury Elandone?
- jak dobrze, że zabili strażników Kosmo. Bez kryształu zielonoskórzy niechybnie odkryli, że zamek jest bezbronny.
- Nie - pokręcił głową - Postanowiłem wyjechać.... złapali mnie po drodze.
- Przynajmniej tyle
- Roberta nie obchodziły szczegóły. - Czyli reszta wróciła już na zamek?
- Nie. Tylko ja i Nelli... reszta pojechała na turniej do Wildborow.
- Cholera
- też sobie pańskie rozrywki znaleźli. - Magpie, jak sobie radzisz? - rzekł głośniej do domniemanego złodzieja.
- Jeszcze chwila... - wydyszał tamten. Najwyraźniej niewygodna pozycja w jakiej był dawała mu się we znaki, choć Robert i tak dziwił się, że wytrzymał aż tyle - to też dawało do myślenia. Kawałek sznura opadł na ziemię. Widząc to Kosmo złapał tropiciela za rękę:
- Nie dam rady uciekać. Do zamku daleka droga. Będę was tylko spowalniał i szybko nas znowu złapią. - Uścisną go mocniej. - Weź ten sznur... nie pozwól bym wpadł żywy w ich łapy

Robert spojrzał na linę. Mord - nawet z litości - nie bardzo mu się uśmiechał.
- Skoro jesteś gotowy na śmierć, to chodź z nami. Chyba damy radę wciągnąć cię na górę - rzekł sucho, po czym dodał szeptem. - Godzinę drogi stąd mam łódź; jeśli do niej dotrzemy będziesz bezpieczny. - Głośniej zaś znów rzekł - Jeśli zaczną nas ścigać spowolnisz pościg; będziesz miał szansę zginąć w walce i choć trochę odpłacić im za swoje rany. A jeśli nie zauważą naszej ucieczki pozostanie ci szansa na przeżycie.

Najemnik skinął głową. Tymczasem Magpie najwyraźniej zakończył swoją robotę, bo zaczął przesuwać rozwiązane belki robiąc szersze przejście. Przełożył druga rękę górą i przecisnął swoje drobne ciało przez powstały w ten sposób otwór. Po chwili był już na drugiej stronie:
- Dzięki za pomoc - powiedział kpiąco i zniknął im z horyzontu.
- Żebym się przypadkiem nie zdziwił - mruknął Robert, ze spokojem oglądając porzucone kawałki sznura. Miał przemożną ochotę wezwać Yocelyn i narobić rabanu, jednak w ten sposób utrudniłby ucieczkę i sobie. Póki co sprawdził sznur i wydał kilka poleceń krukowi. Wkrótce do jamy zaczęły spadać krótkie, grube patyki.
"Magpie pobiegł w kierunku rzeki i na południe. W obozie cisza, chyba śpią; zwłaszcza że jest już dobrze po północy." Drwal układał w całość informacje od Yocelyn, równocześnie próbując zrobić z patyków prowizoryczne schody; bezskutecznie. Miękka ziemia osypywała się, a kilka znalezionych kawałków skały pełniących funkcję młotka nie pomagało. Wygrzebanie stopni również - on by po nich wszedł, ale ranny już nie. Kosmo bez słowa patrzył na zabiegi starszego mężczyzny.

W końcu Robert zniechęcony rzucił swoje narzędzia. Był zmęczony i nadal huczało mu w głowie, a czas uciekał nieubłaganie. Z jednej z wygrzebanych dziur wyciągnął kawałek korzenia jakiegoś drzewa i westchnął. Wolałby zostawić resztki sił na osłanianie ich ucieczki, ale czy miał jakiś wybór? Oparł się o ścianę i zamknął oczy. Wokół czuł ruch setek maleńkich stworzeń, które pracowicie ryły w ziemi, pędząc swoje mikroskopijnie krótkie żywota; słyszał wodę płynącą w podziemnych źródłach i nieustanną pracę korzeni drzew, które czerpały z gleby życiodajną wilgoć. Dla nich też miały być życiem. Wrażenie ruchu pogłębiło się, a szmer osypującej się ziemi wypełnił ciszę. Gdy tropiciel otworzył wreszcie oczy korzenie pobliskich drzew zdążyły już utworzyć niezbyt gęstą sieć, po której obaj swobodnie mogli się wspiąć.

Z patyków i liny Robert zrobił dla Kosmo prowizoryczne łupki by usztywnić ranną nogę, po czym zaczęli mozolną wspinaczkę w górę, potem zaś czołganie się przez krzaki w stronę łodzi. Tropiciel miał wrażenie, że hałasują niemiłosiernie, jednak od strony obozu nie było reakcji. Dopiero nieopodal brzegu, gdy odzyskał nadzieję na ucieczkę usłyszał trzask łamanych krzaków i chrapliwe nawoływania. Kosmo z przerażeniem spojrzał na tropiciela bojąc się, że ten porzuci go na ostatniej prostej, jednak Robert tylko pociągnął go do biegu. Podpierany z jednej strony przez drwala a z drugiej znalezionym po drodze kijem najemnik kuśtykał dzielnie, po czym zwalił się na dno łodzi. Błogosławiąc fakt, że nie zniszczyli jej po przypłynięciu Robert z trudem zepchnął łódkę na wodę i postawił żagiel. ''Krzyk" Yocelyn sprawił, że odwrócił się i przypadł do dna. Masywne, złorzeczące sylwetki hobgoblinów znikały w mroku.

Kosmo spał z głową opartą o ławę, a Robert sterował. Kilka razy czuł, jak opada mu głowa, lecz bał się zdać na podwodne prądy w obawie, że zniesie go na tereny potworów. Łódź niosła jednak szybko i sprawnie; przed świtem dotarli do zawartych na głucho bram zamku. Robert posłał Yocelyn do pokoju Myszy, sam zaś jął łomotać wiosłem w bramę. Gdy mieszkańcy zamku w końcu pojawili się na dole pomógł tylko wtaskać Kosmo do środka, po czym klapnął ciężko na najbliższą ławę. Miał ochotę tylko spać.

Eleanor – MG – DESTYNY

Plany, nawet te najlepiej przemyślane, często przez całkowity przypadek nie wychodzą tak jak zostały opracowane. Kolejna potyczka wojowników Tempusa, zakładająca szturmowanie murów nie przebiegła dokładnie tak, jak zostało to ustalone. Szare płaszcza okazały się dobrymi obrońcami, żaden odcinek murów nie został niezabezpieczony. Wojowniczym kapłanom udało się dotrzeć do murów. Grupy rozdzieliły się zgodnie z założeniami, ale najwyraźniej przeciwnik nie dał się nabrać na manewr z atakiem na bramę i wieżą, bo obrońców w tym miejscu było całkiem sporo. Obficie zalewana tłustym olejem grupa pod wodzą Wulfa mała utrudniona wspinaczkę po śliskich drabinach. Jedną z nich udało się obrońcom nawet zepchnąć i wspinający się po niej ludzie polecieli na ziemię, na szczęście niezbyt odległą i dla bezpieczeństwa uczestników turnieju wysypaną miękkim sianem.
Za to postawiona tylko dla odciągnięcia uwagi grupa w wieży oblężniczej na czele z Bernardem Gilem dotarła do murów i widząc problemy towarzyszy na drabinach, ruszyła do prawdziwego ataku. Po dość wyrównanej walce znajdującym się tam członkom bractwa powiodło się przedarcie na mury. Zdołali na tyle długo utrzymać pozycję i zająć uwagę przeciwników, że jednemu z nich udało się doskoczyć do kołowrotu i unieść bronę. Także brama padła pod naporem czcicieli Pana Bitew i w ten sposób, walka została wygrana. Sami jednak kapłani przyznawali z szacunkiem, że ubrani w szare płaszcze najemnicy okazali się trudnym, inteligentnym i godnym przeciwnikiem.

Branowi, mimo iż bardzo na to liczył nie udało się stanąć w szranki z Morgan Wildborow. Ostatniego dnia ich pobytu na turnieju jako przeciwnik został mu za to wyznaczony Francois de Patien. Dowódca oddziału królowej i paladyn Torna. Rycerz był częstym uczestnikiem turniejów, a i sami wojownicy królowej często potykali się w ten sposób między sobą dla wprawy. Nic więc dziwnego, że rycerz z Lon Hern natrafił w nim na godnego przeciwnika. Starli się zgodnie z założeniami konkursu trzy razy konno i trzy razy zostały skruszone kopie. Dwie należały niestety do rudowłosego rycerza, a przy ostatnim starciu został on dodatkowo wysadzony z siodła.
Bardziej bolesny od potłuczeń był zdecydowanie smak porażki, który nieco osłodził mu Derek Wildborow, mówiąc iż de Patien jest jednym z faworytów tego turnieju i że wielu stawia na niego właśnie jako na zwycięzcę. Blondwłosy rycerz, zgodnie z tym co obiecał poprzedniego dnia dał Branowi lekcję walki na poleaxe. Najpierw przećwiczyli podstawowe ruchy i pozycje, a potem przeszli do sparingu. Ich starciu przyglądało się spore grono widzów, w tym kilku Wildborowów oraz Morgan i Tiara, którzy owacjami zagrzewali mężczyzn do walki. Rudowłosemu udało się nawet kilka razy zmylić przeciwnika i choć ostatecznie wygrał Derek wszyscy zgodnie orzekli, że Bran wyraźnie ma predyspozycje do walki tą bronią.

Mimo że turniej trwał jeszcze w najlepsze Megara, Bran i Wulf pożegnali się z nowymi znajomymi i wyruszyli w drogę powrotną do Elandone zgodnie z pierwotnymi założeniami. Do zamku udało im się dotrzeć bez większych przeszkód po pięciu dniach podróży siedemnastego Uktara wieczorem.

Alto powoli zaczynał już dochodzić do siebie. Niestety Toni nadal był osłabiony i nie wychodził ze swego łóżka. Irma obawiała się, że ponowne użycie mocy mogłoby się dla niego okazać bardzo niebezpieczne i zgodziła się na przyprowadzenie go do łotrzyka tylko w sytuacji krytycznej. Na szczęście silny organizm mężczyzny, mikstura, którą zaaplikowała mu bardka i czuła opieka okazały się wystarczające. Gdy pozostali spadkobiercy powrócili zaczynał już nawet poruszać się o własnych siłach.
W zamku siedział także nadal Kosmo, który choć doszedł już do siebie stwierdził, że nie ruszy się z zamku do czasu aż nie znajdą sposobu jak uwolnić go od wiosennego koloru na głowie. Naszyjnik, który był tego sprawcą szybko zregenerował jego rany ale jednocześnie przywarł do ciała i w żaden sposób nie byli w stanie go usunąć. Jego sugestię by wyciąć go z kawałkiem skóry od razu zanegował Peter, twierdząc, że skoro to przeklęty przedmiot, to jego zdjęcie na pewno okaże się bardzo skomplikowane bez usunięcia samej klątwy. Nikt nie mógł mieć pewności na jakiej zasadzie tak mocno przywarł do ciała mężczyzny i czy wczepił się tylko do skóry. Może jego macki sięgały do wewnętrznych organów?

***

Zamek Elandone 19 Uktara

Wieczorem jak zwykle od tygodnia Nelli wyszła na wieżę donżonu wypatrywać znaków z Tioram. Do upływu terminu wyznaczonego spadkobiercom pozostał zaledwie jeden dzień, więc pojawienie się prawnika było coraz bardziej prawdopodobne.
Rano zaczął padać śnieg. Temperatura mocno spadła. Widoczność była mocno utrudniona i dziewczyna martwiła się, że nie dostrzeże znaków wysłannika. Oparła się o mur i zapatrzyła w wirujące na wietrze białe płatki. Czuła się w tym momencie tak bardzo do nich podobna. Nowi mieszkańcy Elandone wnieśli sporo życia i jednocześnie zamieszania w stare mury. Nadchodziły zmiany, a ona doszła do wniosku, że coraz bardziej się na nie cieszy. Niosły ze sobą obietnicę wolności. Zamyślona nie dostrzegła migających daleko ogników. Dostrzegła jej jednak Shannon, która też postanowiła wypatrywać znaku. Niewielkie użycie mocy wystarczyło by tropicielka zauważyła to co powinna była zauważyć.
Dziewczyna zbiegła pośpiesznie do sali, gdzie przy kominku siedziało kilku spadkobierców słuchając kolejnej opowieści ojca.
- Jest znak – powiedziała – O świcie wyruszamy po wysłannika.
- Ja popłynę
– odezwał się od razu Wulf – i Megara. Chcemy sprawdzić jego i wyspę.
W łodzi było miejsce jeszcze dla jednej osoby poza prawnikiem, więc ktoś jeszcze mógł się załapać na wyprawę na tajemniczą wyspę zamieszkałą przez boginię.

***

O wczesnej porannej godzinie, wody jeziora ścięte były delikatną powłoką lodu, która kruszyła się pod naporem dziobu łodzi sunącej przez jego taflę. Delikatne płatki śniegu wirując w powietrzu osiadały na twarzach i ubraniach tych, którzy postanowili wybrać się na tę wyprawę. Tak jak mówił Peter łodzią nawet nie trzeba było sterować. Płynęła dokładnie do celu na wyspie. Z daleka widzieli ciepły płomień gorejący na tle srebrzystego krajobrazu.
Gdy przybili do brzegu na ich spotkanie powstał od ogniska postawny, siwowłosy mężczyzna wzrostem bez problemu dorównujący rosłemu kapłanowi.


Niezwykle intensywne spojrzenie szarosrebrnych oczu przesunął od jednego do drugiego członka ekspedycji i uśmiechnął się nieznacznie:
- Jakiż dostojny komitet powitalny. Jestem Devlin More, a wy jak się domyślam jesteście nowymi właścicielami Elandone – Stwierdził spokojnie po czym podszedł do ognia i ugasił go jednym gestem. Megara, która wybrała się na wyspę w poszukiwaniu magii i już z daleka mogła się przekonać o jej intensywnej emanacji z tego miejsca, bez problemu wyczuła użycie mocy. Tymczasem prawnik, wyglądający bardziej na wojownika i człowieka czynu niż sadowego gryzipiórka, zarzucił na ramię spora sakwę i ruszył w kierunku łodzi. Mimo zaawansowanego wieku i sporego ekwipunku poruszał się z gracją i zręcznością. Wulf wyczuł wokół niego potężną aurę ochronną.
- Chodźcie. Porozmawiamy na zamku. Razem z wszystkimi – powiedział jeszcze sadowiąc się na dziobie.

***

Przez całą drogę do zamku mężczyzna milczał i dopiero gdy wszyscy zgromadzili się w głównym holu zaczął z sakwy wyciągać liczne zwoje, oraz kilkanaście pękatych sakiewek.
- Widzę, że dotarliście wszyscy – odezwał się w końcu patrząc na spadkobierców – Tutaj znajdują się dokumenty potwierdzające wasze prawa do spadku – powiedział biorąc do ręki sześć zwojów i wręczając każdemu z nich po jednym. Kiedy wręczał dokument Marie Lature jakby zawahał się spoglądając na nią uważnie i przenikliwie.
Na stole pozostał ostatni siódmy zwój. Na każdym z pergaminów wypisane było imię jednego ze spadkobierców, oraz potwierdzenie jego prawa do jednej siódmej zamku, ziemi do niego należącej oraz tytuły lorda lub lady Kintal.
- To prawo jest niezbywalne – Zaczął prawnik. - Nie można go odsprzedać. Możecie się oczywiście zrzec swojej części, ale wtedy przejdzie ona na własność Griefa of Blank. Majątek może być dziedziczony tylko przez wasze dzieci. Natomiast jeśli któreś z was umrze bezpotomnie jego część zostanie podzielona pomiędzy pozostałych spadkobierców lub ich potomstwo. Siódma część należy do lady Shannon Ashbury.
Wziął do ręki kolejny pergamin oraz coś co wyglądało jak kawałek wyprawionej skóry:
- Tutaj znajduje się dokładny spis ziem przynależnych do spadku. Natomiast to jest mapa Gór Ziemnej Ostrogi z zaznaczonymi dawnymi kopalniami władców Kintal. Utrzymanie zamku jest bardzo kosztowne, na szczęście do spadku przynależy tez pewna suma pieniędzy w złocie. Jest ona jednak opatrzona zastrzeżeniem, ze można ją wydać tylko na rozwój i ochronę Elandone. W tych workach – Wskazał na leżące na stole pękate mieszki – znajduje się po sto sztuk złota. Gospodarujcie nimi rozsądnie, bo to cała gotówka jaką otrzymacie.
Popatrzył na spadkobierców i dodał:
- Jeszcze jedna sprawa... właścicielami ziemi i majątku stajecie się już teraz, ale by potwierdzić swoje tytuły i zwierzchności lenne, należy udać się do Heliogabalus, by otrzymać nadanie od króla.

Sekal – WULF TSATZKY

Z godnością przyjął porażkę, która zresztą przytrafiła się tylko jego grupie. Liczył na szybkość, która trochę zawiodła, ale z drugiej strony podział dowodzenia przyniósł ostateczne zwycięstwo. Sam Wulf skończył tylko z dwoma siniakami, które nabił sobie spadając razem z odepchniętą od muru drabiną. Musiał przyznać, że jeśliby odpowiednio zmodyfikować to zadanie, mogłoby być niezwykle ciekawym treningiem. Będzie trzeba o tym pamiętać i wykorzystać w Elandone, zwłaszcza wobec co słabszych rekrutów. Bo nawet jeśli zatrudnią takich najemników jak Szare Płaszcze, to będzie to tylko część ich sił, przynajmniej na początku. Wątpliwe było przecież, by w miarę szybko dorobili się wystarczającej ilości złota.
Gdy potyczka się skończyła, kapłan odnalazł dowódcę tamtych, szpakowatego, wciąż jednak wyprostowanego jak struna i bardzo sprawnego mężczyzny. Skłonił mu się lekko i mocno uścisnął dłoń.
- Niezła walka. Jest was więcej, czy prowadzisz tylko ten oddział?
- Tutaj czterdziestu, w tym dziesięciu nowicjuszy, mag oraz kapłan. W samym Faerunie jest nas znacznie więcej, w mniejszych oddziałach szukamy zatrudnienia.

Wulf zadając kolejne pytania dowiedział się więcej o owych Szarych Płaszczach, najemniczej grupie ale w dużej mierze służącej Helmowi, prawemu bogowi ochrony. Nie wszędzie się najmowali, ale samym Elandone wydawali się jak najbardziej zainteresowani. Kapłan jednakże nie miał zamiaru najmować nikogo bez pewności, że ma do czego najmować, toteż otrzymał od przywódcy tamtych, Davida Lokerbacka, gołębia w klatce, który wypuszczony bezbłędnie miał odnaleźć tę grupę. Pożegnali się, bowiem to miała być ostatnia walka olbrzyma w tym turnieju, następnego dnia już wyruszali.
A tym olbrzym z ciekawością obserwował pozostałe zmagania na turnieju, gratulując przegranemu Branowi dobrej postawy i nawet przez chwilę oglądając jego wyczyny z rzadko widywaną na polach bitew bronią. Sam Wulf spotkał się z tym chyba tylko raz, w milicyjnych oddziałach twardych górali, którzy w lekkich zbrojach i bez tarcz nieźle tym robili. Inna sprawa, że byli straszliwie wrażliwi na ostrzał, a sama broń nie sprawdzała się w każdych warunkach. Dobrze jednak, że rycerz zamierzał rozwijać swoje możliwości. skupianie się tylko na mieczu nie byłoby dobre, walcząc czymś innym jednocześnie wiedziało się jak walczyć przeciwko uzbrojonemu tak przeciwnikowi.

Bez większego żalu pożegnał turniej i Wildborow Hall. Nie miał nic przeciwko takiej demonstrowaniu swojej radości, ale praktyczny kapłan widział w tym jednocześnie ogromne marnotrawstwo pieniędzy i czasu, które to można było przeznaczyć na znacznie lepsze cele. Ale z drugiej strony, czy mając taki kryształ, dający bogactwo i dobrobyt, sam martwiłby się o to, ile wyda na przygotowanie tak długiego turnieju? Zapewne nie.
Przez następne pięć dni nie wydarzyło się już nic zaskakującego albo nietypowego, ostatecznie ujrzeli ponownie mury Elandone, witające ich na równi z Myszą, która jeszcze zanim dobiegła do nich, już zaczynała opowieść, barwną i pełną emocji, tak, że Wulf przez chwilę zastanawiał się, czy po prostu wszystkiego nie zmyśliła. Widok rannego Alto jednak do tej koncepcji pasował, podobnie jak zielonowłosy Kosmo i jak zwykle nieszczególnie rozmowny Robert. Kapłan zaś przedstawił ich własną opowieść, wspominając o Wildborowach, turnieju i całej reszcie wydarzeń, uwzględniając w tym ewentualne zaproszenie Szarych Płaszczy, które miałyby stanowić podstawę załogi zamku. Tu jednakże należało poczekać na prawnika, który faktycznie zjawił się dokładnie w wyznaczonym czasie. Czyżby to wszystko jednak było prawdą?

Gdy płynął łodzią w kierunku wyspy, miał prawie pewność tego, że tak. Magia, która ich niosła, była wyczuwalna dla Meg pewnie nawet bez czarów, których użyła. Sam Wulf także wyczuł boską interwencję, chociaż nie był w stanie stwierdzić z jakiego źródła pochodziła. Nie mogła być przecież zła, pragnąc umieścić ich w zamku dla własnej rozrywki. Zło czasami miało specyficzny smak. Ta aura, która pochodziła od prawnika, była go pozbawiona. Przywitał go z uśmiechem.
- Jesteśmy po prostu ciekawskimi ludźmi, których godność na pewno już znasz. Jestem Wulf Tsatzky.
Gdy dopłynęli i przekazano im pisma, wszystko już stało się oczywiste. To była prawda! Kapłan wyszczerzył się radośnie, czytając uważnie to, co otrzymał. Nie było tu nic podchwytliwego, w zasadzie prawie nie miał nawet pytań do dziwnego prawnika, który bardziej wyglądał na podróżnika niż człowieka obeznanego z prawem.
- Jak długo możemy zwlekać z wyprawą do króla Damary?
- Król jest dość wyrozumiałym władcą, ale zbytnie zwlekanie może uznać za afront. Najlepiej, byście zrobili to w ciągu najbliższych miesięcy.
- Co jeśli ktoś opuści to miejsce bez zrzekania się do niego praw? Czy jego dzieci wciąż pozostaną dziedzicami?
- Tak. Sposób zarządzania oczywiście zależy od tej chwili całkowicie już tylko od was.

Sprawa była jasna, niemal jak słońce. Ktoś faktycznie obwieścił ich właścicielami i na dodatek przewidział chęć sprzedaży. A zrzekanie się na rzecz pana of Blank nie wchodziło w rachubę.

W końcu zostali tylko w swoim, spadkobierczym gronie. Wulf szczerzył się ciągle.
- Wierzyliście, że to może być prawda? Ja ten dzień uważam za najlepszy w swoim życiu! Albo drugi, pierwszy był ten, w którym otrzymałem święcenia kapłańskie. Mam nadzieję, że nikt nie był tu tylko z zamiarem dobrego zarobku.
Zerknął na Alto, potem na Mysz, ale nie powiedział nic więcej w tym zakresie.
- Oczywistym jest, że musimy... podzielić zakres swoich obowiązków. Tak, by nikt nie wchodził w paradę komu innemu i jednocześnie byśmy wszyscy bez większych nieporozumień zarządzali tymi włościami. Ja bym na przykład chciał przejąć sprawy obronności i zarządzania zatrudnianymi i szkolonymi oddziałami. To może być pierwszy taki przypadek, by sześć... siedem różnych osób otrzymało prawo własności należne niejako wysoko urodzonym, którzy zresztą nigdy prawie nie dziedziczyli na równi z kimś innym. My zaś musimy sobie poradzić. Ale to tylko wierzchołek góry, która zaczyna się od naprawienia dachów i pozyskania ludzi. Wezwę oddział Szarych Płaszczy, a nasz kryształ proponuję zamurować w jednej ze ścian w głębi zamku. Wtedy Elandone będzie bezpieczne, a my będziemy mogli udać się, by złożyć hołd królowi. Zima się już zaczęła, ale nie mamy wyjścia - następna okazja może być dopiero po roztopach, późną wiosną. Czy król poczeka pięć miesięcy? Nie jestem pewien, czy nas wtedy polubi. Teraz zaś wciąż mamy do wyboru dwie drogi - szybszą, konno przez góry. Albo wolniejszą, ale spokojniejszą i bezpieczniejszą - barką od Wildborow Hall. Szybka podróż tam ma także drugą zaletę. Ziemie na południu także są odbudowywane, a znany ród i spora kiesa przyciągnęły tam już większość chętnych z tych okolic Implitur. Możemy mieć problemy ze znalezieniem rzemieślników czy nawet zwykłych chłopów. Zaś w Damarze może być sporo chętnych. A poddanych... ciekawie to brzmi... bardzo potrzebujemy. Po drodze roześlemy wici, aktualnie i tak potrzebujemy każdego. Co myślicie?
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 11:21   #88
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 17

Tom Atos – BRAN z LON HERN


Porażka była bolesna, ale Bran musiał przyznać uczciwie, że sam na nią zarobił. Po skruszeniu dwóch kopii chcąc rozstrzygnąć na swoją korzyść trzecie starcie zaryzykował nagły atak na lewy bok przeciwnika. Gdyby go zaskoczył mogło się udać. Niestety Francois de Patien okazał się być za starym wróblem na takie sztuczki i wysadził Brana z siodła. Zaś rudowłosy sam pozbawił się okazji starcia wręcz.
Bran był zatem zły nie tyle na de Patiena co na własną porywczość. Podziękował zatem przeciwnikowi za starcie i … poszedł przeprosić Tiarę. Wszak przegrał.
W zasadzie nic już ich nie trzymało na zamku Wildborowów. Wulf bowiem także zakończył swoje uczestnictwo w zawodach. Nawiązali kontakty z miejscową elitą. Zaprezentowali się całkiem nieźle, a dodatkowo Bran nauczył się nieco machać kijem z zadziorem, bo tym w istocie rzeczy był topór rycerski zwany też polaks.
W pełnych kurtuazji słowach Bran podziękował za gościnę i jednocześnie wyraził nadzieję, iż Wildborowowie złożą w przyszłości wizytę w Elandone. Zabrzmiało to nie jak zaproszenie, ale jak propozycja zaproszenia. Przynajmniej taką intencję miał rycerz z Lon Hern.
Nie chcąc wracać z pustymi rękoma przed wyjazdem udał się do Dereka i korzystając z jego wstawiennictwa zakupił u zamkowego cukiernika dla wszystkich w Elandone po marcepanowym zajączku. Nic tak bowiem nie poprawia humor jak odrobina słodkości.
Szczodrością swą zjednał sobie tego miłego człowieka, tak iż dostał dodatkowo z zamkowej kuchni prowiant na drogę.

Podróż minęła im spokojnie i już po pięciu dniach dotarli na miejsce. Gdzie jak się okazało pozostawieni spadkobiercy przeżyli znacznie cięższe chwile, niż oni.
- Źle zrobiliśmy. – powiedział Bran do Wulfa, gdy tylko wysłuchali opowieści o tym co się wydarzyło pod ich nieobecność.
- Na zamku powinien zawsze być jeden z nas. Wyjechaliśmy na turniej, a oni tu walczyli o życie. Całe szczęście, że wszyscy przeżyli, bo mogło być różnie.

Rozdanie marcepanowych zajączków przynajmniej na chwilę poprawiło niektórym humory.
Zgodnie z tym co powiedział, Bran nie popłynął na wyspę, choć miął na to wielką ochotę. Nie tyle interesowała go sama wyspa, co Pani Jeziora. Był ciekaw czy można ją tam spotkać. Jednak zamiast tajemniczej bogini z wyprawy przybył Devlin More. Prawnik. Osobą zdecydowanie interesująca i z ciekawymi wieściami.
Bran uważnie przeczytał swój zwój. Potwierdzenie, iż oto od teraz jest lordem Kintal.
- Panie More. – Bran uniósł wzrok znad pergaminu – Testament na mocy którego zostaliśmy spadkobiercami został sporządzony ponad sto lat temu, a były w nim nasze nazwiska i imiona. Zechce Pan wyjaśnić tę kłopotliwą kwestię ? Po za tym byłbym wdzięczny, gdyby zechciał Pan nam powiedzieć skąd przybywa i kto w rzeczy samej był powiernikiem spadku przez te sto lat. No i czy musimy wszyscy osobiście stawić się w Heliogabalus?
Rycerz lubił jak każdy prezenty, ale lubił też wiedzieć od kogo je dostaje. Sprawa bynajmniej nie była jasna.
- Na razie Grief z Blank nam nie przeszkadzał. – zwrócił się do Wulfa. – Ale nie dałbym głowy, że tak będzie nadal. Nasza wyprawa do króla byłaby świetną okazją do działania dla niego.
- No właśnie. Panie More może Pan nam powiedzieć nieco więcej o owym Griefie?
- spytał prawnika.
Należało go pociągnąć za język, bo nie wiadomo było kiedy go spotkają ponownie.
Prawnik uśmiechnął się słysząc potok pytań młodego rycerza:
- Nie widzę niczego kłopotliwego w kwestii testamentu. Magia i czary są zbyt powszechne na tym świecie, byśmy się mieli przejmować takim drobiazgiem jak wpisanie w stuletni dokument waszych nazwisk. Wystarczyłby na przykład jeden dobry jasnowidz by załatwić te kwestię, a to tylko jedno z możliwych rozwiązań.
Wdowa po ostatnim władcy Kintal, Fortunata Joy Destiny umarła bezdzietnie prawie sto lat temu. Powierzając opiekę nad bezpieczeństwem zamku i utrzymaniem go dla przyszłych właścicieli mojemu rodowi. Teraz nasze zadanie dobiegło końca. Grief z Blank jest prawnukiem pierwszej żony ostatniego lorda Kintal po córce z pierwszego małżeństwa. Nie spotkałem go nigdy osobiście.
Co do wizyty u króla. Tylko osobista wizyta zapewni każdemu z was nadanie tytułu.


Bran pokiwał głową choć wyjaśnienie "magia" niezbyt mu się podobało.
- W takim razie musimy się wybrać do króla jeszcze przed mrozami.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Długo rozglądała się za magiem, który mógłby ją czegoś nauczyć i jednocześnie nie przerażałby samym swoim widokiem. Nawet stała się trochę niegrzeczna, posługując się magią, aby czarodziei wykryć. Ze dwóch ją zbyło, inny okazał się znacznie słabszy od niej, ale za to zainteresowany nią jako osobą, przez co straciła dwie godziny i trochę nerwów, gdy tamten zamiast uczyć jej przydatnych umiejętności próbował dobrać się do tego, co miała pod suknią. Ostatecznie, mocno zniechęcona, udała się w stronę cyrkowych wozów, gdzie były chociaż znajome twarze, a staruszka wciąż mogła posiadać jeszcze jakąś przydatną wiedzę. Czemu nie zapytała jej wcześniej!
Zobaczyła ją już z daleka, ale nie spieszyła się zanadto. Iluzjonistka rozmawiała z jakimś dobrze ubranym, chociaż zupełnie nie po rycersku bowiem w długą szatę, wysokim i równo ostrzyżonym mężczyznom. Również musiał być magiem i tłumaczył coś kobiecie, wskazując na niewielki wisiorek. Słowa stawały się dla Megary wyraźniejsze z każdym jej krokiem, zwłaszcza, że przecież kobieta była przygłucha.
- ... w nim tę iluzję, potrzebne do turnieju!
- Stara już jestem, sił mam niewiele a co mi ze złota twojego, młody człowieku?
- W takim razie czego żądasz? Nie mogę o to prosić nikogo z uczestników!

Staruszka nagle dostrzegła Megarę, wskazując ją koślawym palcem.
- Naucz ją tego, a ja pomogę tobie. Obopólna wymiana.
Mag spojrzał na Meg niechętnie, wyglądając jakby miał zamiar zaprotestować, ale ostatecznie podał iluzjonistce amulet z głośnym westchnięciem. Zaskoczona dziewczyna nawet nie zdążyła podziękować, gdy wciągnęli ją do pobliskiego namiotu, gdzie sztuka mieszkała się z nauką. Czarodziej tłumaczył każdy krok procesu, którego nie umiała sama staruszka, mająca tylko tworzyć iluzje na przedmiocie. Megara szybko zrozumiała, czego jej brakowało. Złoty piasek! Skruszone na pył złoto! Sam proces nie był bardzo trudny, ale na pewno pochłaniał wiele energii i czasu. Tutaj trwało to dwie godziny i nie zostało w pełni zakończone, gdy mężczyzna nagle przerwał i schował medalion.
- Z resztą poradzę sobie sam. Dziękuję za twoją sztukę.
Wymaszerował, nie oglądając się już za siebie, ale kasztanowłosa szybko dopadła staruszki, przytulając ją delikatnie.
- Dziękuję!
- Nigdy nie wiesz, kiedy dobre słowo może okazać się cenne.


Droga powrotna do Elandone zeszła jej głównie na próbach nowej umiejętności, z której cieszyła się jak małe dziecko. Jedną złotą monetę sproszkowała, skrywając w małej skórzanej sakieweczce. Mag twierdził, że im potężniejszy przedmiot chce się utworzyć, tym potrzeba więcej zarówno piasku jak i czasu. Dlatego zaczęła od rzeczy najprostszych, wybierając jeden ze swoich najsłabszych, ale ciągle przydatnych czarów i uporczywie próbując zakląć go w granitowej figurce.
A gdy się jej udało... to usnęła prawie natychmiast, nie mając sił się cieszyć, zmęczona używaniem magii i całodzienną podróżą. Za to następnego dnia dotarli wreszcie do Elandone, witani przez potok słów i niesamowitych rewelacji. Czy czuła się, jakby wracała do domu?
Chyba tak, najpewniej zbyt szybko.

Meg jeszcze tego samego wieczora, którego wrócili do zamku, odnalazła Alto, wyjmując z sakwy czarną jak noc, granitową figurkę. Przedstawiała mężczyznę w luźnych szatach, zawiniętego płaszczem i stąpającego ostrożnie. Postać odwracała się do tyłu, dzierżąc w dłoni sztylet, a rysy twarzy chociaż trochę przypominały te należące do łotrzyka. Podała ją mężczyźnie.
- Nie polepszy to pewnie twojego zdrowia, ale może chociaż troszkę poprawi humor. Niewiele o tobie wiem, dlatego mam nadzieję, że się nie obrazisz, za takie... przestawienie własnej osoby.
Uśmiechnęła się do Alto i pokazała jeszcze niewielki napis na podstawce.
- Jeśli wypowiesz to słowo i postawisz figurkę niedaleko potrawy lub napitku a sztylet zmieni kolor na zielony... to nie jedz tego, bowiem będzie w tym trucizna. Ma tylko dziesięć ładunków... ale w razie czego będę mogła zakląć więcej.
Wstał z łoża, krzywiąc się i trzymając za pierś, po czym wziął z rąk czarodziejki figurkę.
- Za co miałbym się obrażać, Meg. Wykapany ja! – zaśmiał się cicho – Dziękuję ci bardzo za prezent. Jak udał się wyjazd?
Spojrzał na maginię. Niewiele rozmawiali do tej pory w zasadzie nic o niej nie wiedział.
- Bardzo ładna ozdoba – zerknął na sznur czerwonych jaspisów – Nowa? Jak w ogóle podobało ci się na turnieju?
- Chociaż znałam takie życie od dawna, nie do końca to do mnie przemawia. Onieśmiela mnie ta ilość strojów, przepychu i ludzi. A i nie mogliśmy zaczekać na magiczny turniej, więc nie miałam zbyt wiele zajęć. Za to ta figurka to dowód, że chociaż czegoś się nauczyłam.

Zaśmiała się krótko.
- Usiądź lepiej, to na prawdę nic oficjalnego! Mam nadzieję, że się przyda, choć z drugiej strony... lepiej nie. A kamienie to tylko kobieca próżność, której nie mogłam sobie odmówić.
- No tak. Szlachta, stroje uczty… Pewnie siedziałbym cały czas w stajni, czekając kiedy można byłoby stamtąd uciec. Do ciebie nie przemawia, mnie przeraża.
– uśmiechnął się krzywo – Choć pewnie, gdybym pojechał z wami, nie oberwałbym włócznią w zadek.
- Jak ci się podoba w Elendone? W kamiennych, solidnych murach musisz się dobrze czuć. I możesz już zdjąć te zabezpieczenia z pokoju lady Shannon
– mrugnął do niej okiem. – Poznaliśmy już naszą współlokatorkę.
- Elandone... jest bardzo pięknym zamkiem. Szkoda, że bliżej mu do jeziora, niż gór
- mrugnęła wesoło. - Lady Shannon? A więc jednak duch, lub coś mu bliskiego? Zdejmę, ale powiedz, jak dobrze ją poznaliście? To musiało być niesamowite!

- Pierwszy kontakt widziałaś sama
– zaśmiał się znowu i zakręcił palcem podniesionym do góry w koło, przypominając sobie wir z jego zwidką w pokoju. – Potem już jakoś poszło. Najpierw Marie urządziła seans pod jej drzwiami, potem pomogła nam wszystkim przy wyprawie po kryształ. Bardzo dziwny duch… choć pierwszy jakiego spotkałem – dodał zaraz. – Co do jednego miałaś rację. Ma wredne poczucie humoru – uśmiechnął się krzywo na wspomnienie narady, kiedy porozlewał wszystko na stole z wrażenia z pierwszego kontaktu. – Robi wrażenie. Potrafi się kontaktować ze światem normalnym… znaczy chciałem powiedzieć realnym, ale chyba jest w tym bardzo ograniczona. No i przykuta do zamku, choć z pomocą tego może przebywać poza nim – wyciągnął z sakiewki wielki malachit i podał czarodziejce. Ta obejrzała go dokładnie, ale nie zdecydowała się wezwać mocy.
- To na prawdę niesamowite... Zamek z własną... tajemnicą? Nie wiem jak inaczej to nazwać. Mam nadzieję, że ze mną także zechce kiedyś porozmawiać!
Spuściła nagle wzrok, zarumieniona, świadoma swojej niedojrzałości.
- Chociaż nie powinnam jej traktować jako dziwu, jeśli to słyszała to pewnie mnie nie polubi. Zwłaszcza, że to ja zamurowałam jej pokój. Muszę to szybko naprawić!
Coś w tym wszystkim mimo wszystko ją bawiło, nie potrafiła ukryć krótkiego, cichego chichotu. Chciała zamurować ducha!
- Hmm, nie chcę cię martwić ale mam wrażenie że ona wiele słyszy. A co do rozmowy to możesz być pewna. – oczy znowu błysnęły z rozbawieniem – Jedno jest pewne, nie życzy nam źle. Bardzo nam pomogła przy krysztale. Ma dość ciekawe umiejętności, choć może wszystkim duchom wrodzone, to jednak robią wrażenie. Ja nie widziałem dobrze bo targałem Marie na plecach, ale Robert mówił że gdy próbowała zastopować hobgobliny było na co popatrzeć.
Alto oglądnął jeszcze raz figurkę, zastanawiając się chwilkę
- Jak myślisz, dlaczego ona… tutaj jest. Co ją tu trzyma?
- Wolałabym nie zgadywać
- Megara spoważniała. - To może być klątwa, przeznaczenie lub choćby potężny czar, który zmusił ją do pozostania w tym stanie. Mogła zostać oderwana od swojego ciała. To tylko przypuszczenia, mające sens o tyle, że wierzę Wulfowi w tym, że nie jest nieumarłą.
- Wiesz co, za pierwszym razem jak ją zobaczyłem w całej krasie mało mi serce nie stanęło. Ale teraz psiakrew jakoś… no nie wiem… Ona tu pasuje
– uśmiechnął się do Meg. – Każdy zamek z historią powinien mieć tajemnice. Nasze są bardzo ciekawe.
- Oczywiście, to... ciężko to opisać. Mam nadzieję, że zaufa nam na tyle, by sama nam o sobie opowiedzieć. Kto wie, może da się ją przywrócić do życia!

- Hmm, jak będzie chciała to pewnie poznamy część jej tajemnic. Ale powracanie do życia, nie wiem… To mnie jako prostemu chłopu ciężko sobie wyobrazić. Myślisz że chciała by tego? Po tylu latach?
- Nie wiem, nigdy nie byłam duchem. Nie mam pojęcia czego one pragną. Wiedza o magii pozwala mi tylko stwierdzić, że takie rzeczy są możliwe, w obie strony. Chociaż ja nie jestem nawet blisko tak potężnej magii.

Zaśmiał się znów na słowa o magini, że nie była nigdy duchem:
- No raczej. Ja o duchach wiem niewiele, ale myślę że będzie czas że poznamy ją lepiej. Lady Shannon jest kopalnią wiedzy o zamku. Aha właśnie, musimy z nią porozmawiać na temat mocy kryształu i gdzie go najlepiej schować w zamku. Myślę że twoje moce mogą tu się przydać.
- Chować musimy przed tymi zwyczajnymi rękami, powinno wystarczyć zamurowanie w jednej z wewnętrznych ścian. Zajmę się tym jutro, a tymczasem chyba pójdę usunąć barierę z sypialni lady Shannon... Zdrowiej szybko!

Powodowana dziwnym impulsem zbliżyła się do Alto i cmoknęła go w policzek.
- Jeszcze raz dziękuję za prezent - powiedział mężczyzna bezwiednie przesuwając palcem po policzku i uśmiechając się do czarodziejki, która szybko uciekła z jego komnaty, kierując się ku swojej, znużona i zmęczona. Po drodze tylko usunęła kamienne bariery sprzed drzwi ducha, a zaklęcie choć proste, prawie powaliło ją na szerokie łoże. Nie zawracała sobie nawet głowy przebieraniem.

Następny dzień obfitował w jeszcze większą ilość atrakcji, zaczynających się już podczas odwiedzin na wyspie. Jakże magicznej wyspie! Meg nie wątpiła, że moc, która ją zamieszkuje, daleko przerasta wszystko co znali. Wolała nawet nie zapędzać się zbyt głęboko ze swoją magią, poprzestając na sondowaniu nią brzegu. Z drugiej strony prawnik, zupełnie prawnika nie przypominający, także władał magią. A tutejsza... Pani musiała mu ufać, jeśli tutaj właśnie się teleportował. Kolejna interesująca zagadka na później.
Szybko o niej zapomniała, gdy otrzymali dokumenty potwierdzające to, że zostali właścicielami Elandone.
To wszystko było prawdą! Absolutnie wszystko!
Z nieskrywaną ulgą i radością dotknęła ściany, przejeżdżając po niej palcami, badając każdą chropowatość skóry. Czuła jej moc. Chciała wpleść w nie swoją własną, poczuć siebie w tych zimnych murach!
Natłok myśli uniemożliwił wymyślenie jakiegokolwiek pytania do prawnika, wszystko wyparowało, powoli wracając dopiero w czasie narady, jaką rozpoczął Wulf. Jak zawsze konkretny i twardo stąpający po ziemi, niestety miał rację. Czekała ich kolejna wycieczka, a ta najlepsza prowadziła rzeką.
- Muszę przyznać, że nie cieszy mnie wyprawa... wodą... do stolicy Damary, ale to najbezpieczniejsze wyjście. Nie powinniśmy się narażać, zwłaszcza po tym, co ostatnio przeszliście! - tu obdarzyła spojrzeniem głównie Alto - Dlatego lepiej popłyńmy rzeką. A zanim wyruszymy, musimy ukryć kryształ. Najłatwiej go zamurować, gdzieś w piwnicy przy magazynach. Tam nikt przypadkiem na pewno nie trafi, nawet mag. Postaram się także zabezpieczyć go w inny sposób, najlepiej jak umiem.
Uśmiechnęła się, wracając do wcześniej poruszonej przez kapłana kwestii.
- Miałam nadzieję, Wulf. Na prawdę miałam! Ale nie chcę rządzić, chcę tylko pomagać. Moje zdolności na pewno przydadzą się w zamku i kopalniach. Mogę się też zająć dochodami z nich, niewielu oszuka mnie na tym, co dokładnie zostało wydobyte. Gdy już znajdziemy swoich... poddanych.
-
Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Mysz dniami całymi w pokoju łotra bąki zbijała. Kręciła mu się pod nogami niczym kwoka wokół jaja i spektakularnie rozwijała swoje talenty w matkowaniu.
Udo nie bolało już tak mocno więc i skupiła się całkowicie na Alto i jego rekonwalescencji. Była może odrobinę nazbyt natarczywa ale wydało jej się, że w tej sytuacji było to usprawiedliwione.
Zmieniała opatrunki, obmywała go wodą, i jedzenie w niego wmuszała nie zważając na protesty. Ważnym też było by odegnać nudę gdy dość długo był już do łóżka przykuty. Śpiewała mu, czytała poezję, pokazywała sztuczki ze znikającą monetą, wróżyła z fusów ciekawe i długaśne życie a nawet pozwalała się ogrywać w karty. No i zajmowała rozmową. Raz bardziej, raz mniej inteligentną.
Raz jednak, późnym wieczorem, zmienił nagle temat i, ni stąd ni zowąd, zapytała znienacka.
- Kim jest Carie?
- Kim jest Carie?
- powtórzył Alto próbując sobie przypomnieć kiedy o niej wspominał. Pewnie leżąc w malignie, albo jeszcze w łodzi. - Duch z przeszłości. Stare dzieje - próbował się przekręcić nieco w łóżku. - Byłem z nią w Athkatli - powiedział w końcu.
- Może stare – zamilkła na chwilę – ale widać na tyle ważne, aby wspomnieć je gdy śmierć ci zagląda w oczy.
- W tamtym czasie, ona była dla mnie… ważna.
– Spojrzał na bardkę i dodał zaraz - Nie mam wpływu jakie chore wizje mnie nawiedzają gdy mam włócznie w plecach.
Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Bólu, krzyku, omamów.
- Ty też w nich byłaś, wiesz? Z Czarnym Kapturem… On cię trzymał, zemdloną a ja czułem że przesmykujesz mi się pomiędzy palcami. Że cię tracę.
Wzdrygnęła się na jego słowa. Czarny Kaptur. Czego on mógł od niej chcieć? Bo dlaczego upatrzył sobie akurat ją to jakoś się domyślała.
- Alto... - zaczęła niepewnie. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Ale nie teraz. Gdy trochę wydobrzejesz.

* * *

Marie wróciła do swojej komnaty ale nie mogła zasnąć. Czuła się dziwnie samotna, zdominowało ją przygnębienie. Mimowolnie pomyślała o Shannon. Jak ona to znosiła? Odosobniona, bezcielesna, przykuta do zimnych kamiennych murów. Czas mija, ludzie przychodzą i odchodzą, a ona trwała w miejscu, zawieszona jak gwiazda nad ziemią. Mogła tylko obserwować i ronić łzy.
Czekała ją wieczna żałoba. Opłakiwanie samej siebie.
Mysz westchnęła. Wydało jej się to takie smutne, że niemal zapłakała.
Ale przecież nie zawsze tak było. Kiedyś Shannon miała dom, rodzinę, marzenia... Przypomniała sobie jej zwiewną półprzezroczystą sylwetkę falującą na tle kamiennego muru. Panna młoda, utkana z bladego nocnego światła.
Jak córka samego księżyca.
Tak piękna i nierealna, że widok poruszał niewidoczne struny w Myszy duszyczce. Nic dziwnego, że Alto się zachwycił. Była zjawiskowa.

Bardka wygramoliła się z pościeli, nadal w nocnej koszuli, i chwyciła za lutnię. Usiadła na podłodze, tuż przy drzwiach komnaty lady Shannon.
- Jesteś samotna, prawda? Jeśli byś chciała... mogłybyśmy udawać, że jesteśmy siostrami. Mnie to czasem pomaga. Wyobrażam sobie coś, żeby poprawić sobie humor. I wiesz co? W niektóre rzeczy zaczynam wierzyć. Zapominam całkiem, że to sobie przecież tylko wymyśliłam.

Potrąciła strunę. Pierwsze czyste dźwięki wypełniły ciemny korytarz i odbijały się echem od ścian.

Były dwie siostry: noc i śmierć
Śmierć większa a noc mniejsza
Noc była piękna jak sen a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza
Noc była piękna jak sen a śmierć
Śmierć była jeszcze piękniejsza

Hej noony noony! Haj noony na!
Śmierć była jeszcze piękniejsza

Usługiwały te siostry dwie
W gospodzie koło rzeczki
Przyszedł podróżny i woła: Hej!
Usłużcie mi szynkareczki

Hej noony noony! Haj noony na!
Usłużcie mi szynkareczki

Więc zaraz lekko podbiegła noc
Ta mniejsza, wiecie ta modra
Nalała, gość się popatrzył w szkło:
Zacny - powiada - kordiał

Hej noony noony! Haj noony na!
Zacny - powiada - kordiał

Lecz zaraz potem podbiegła śmierć
Podbiegiem jeszcze lżejszym
Podróżny cmok! A kielich brzęk!
Bo kordiał był zacniejszy

Hej noony noony! Haj noony na!
Bo kordiał był zacniejszy

Spełnił podróżny kielich do dna
I już nie mówił z nikim
Widząc, że druga siostra ma
Dużo piękniejsze kolczyki

Hej noony noony! Haj noony na!
Dużo piękniejsze kolczyki *


Zamilkła w końcu. Odłożyła instrument i raz jeszcze pogładziła gładką powierzchnię drzwi.
- Coś nas łączy Córko Księżyca. Suknia ślubna... Też kiedyś taką miałam. I też się zmarnowała.

* * *

W międzyczasie wróciła reszta a uśmiech Myszy poszerzał się na widok każdego z nich. Szczególnie Roberta, którego pogrzebała już w myślach i teraz czuła z tego powodu piekące wyrzuty. Wulfowi, Branowi i Megarze wybiegła na powitanie i zdała relację z nieudanej akcji. No, w każdym razie nie udanej tak do końca. Gadała bez opamiętania i, choć bez przerwy zadawała pytania o turniej i zamek Wildborowów, to i tak za specjalnie nie dała nikomu dojść do słowa. Raz tylko głos jej odjęło. Kiedy Bran wręczył jej marcepanowego zajączka. Gapiła się chwilę w słodką figurkę jakby spodziewała się, że to jakiś podstęp. Ale zaraz odgryzła mu lukrowaną główkę i bąknęła z pełnymi ustami
- Rety Bran, ten prezent jest bardzo... - uśmiechnęła się nie mogąc przez moment dobrać właściwego słowa. - pomysłowy.
Wizyta prawnika zbliżała się nieubłaganie a Mysz robiła się coraz bardziej podekscytowana. W każdym razie takie sprawiała wrażenie. Ciężko jej było w miejscu usiedzieć i była mniej gadatliwa niż zawsze.

W końcu, w przeddzień uprawomocnienia się testamentu nastąpiło apogeum. Nawałnica uczuć przewalała się przez rozkołatane serduszko bardki.
Kiedy Alto zaczął dochodzić do siebie wyciągnęła go nad jezioro.
Była nadzwyczaj poważna.
Chciała pogadać. O tym co było, o tym co może się zdarzyć. Jak się rzeczy naprawdę mają.
Myślała, że ją zrozumie. Myliła się.
Rozstali się w gniewie.

* * *

Podczas wizyty prawnika i zwale kolejnych biurokratycznych rytuałów Mysz nie odzywała się wcale. Tylko taksowała starszawego mężczyznę aż nazbyt podejrzliwym spojrzeniem. I chyba z wzajemnością.
Gdy następnego dnia prawnik ruszył w kierunku plaży bardka wybiegła jednak za nim doganiając przy samej łodzi.
Rozmawiali długo. I zatrważająco szczerze.
A później srebrnooki odpłynął. Mysz pomachała mu na pożegnanie i jeszcze jakiś czas obserwowała oddalającą się łódkę.

* * *

Na naradzie znów była milcząca.
Wyjęła zza pasa złotą szkatułę i cisnęła niedbale na środek stołu.
- Dorzućcie to do darowanej gotowizny. Znalazłam w zamkowej skrytce. W środku jest pieczęć i tą można by zatrzymać. Ma wygrawerowany napis, ten sam co widnieje przed wejściem. Coś po damarsku. Znaczy ponoć „wściekły gdy zbudzony”.
Zerknęła na łotrzyka. Odezwała się do niego bezpośrednio po raz pierwszy od wyprawy nad jezioro.
- Mógłbyś zapytać lady Shannon o co z tym chodzi. Znaczy kto się może zbudzić. I się później, ewentualnie, wściec.
Ku jej zaskoczeniu Alto jej odpowiedział.
- Zapytać możesz sama, kamień który mam ze sobą nie odebrał jej mowy. Jeśli uzna za stosowne odpowie, tak jak każdemu z nas – podniósł na moment wzrok znad mapy z kopalniami, którą oglądał.
Marie wywróciła oczami i prychnęła lekceważąco.
- Mamciu, Alto. Jak masz sączyć jad to się lepiej w ogóle nie odzywaj.
Ostentacyjnie obróciła się do niego plecami. Palec ponownie wskazał na szkatułkę.
- Musi być warta ze sto sztuk złota. Może w zamku jest więcej takich niespodzianek? Warto by było poszukać. A co do podziału obowiązków... Nie bardzo wiem, Wulf, na co mogłabym się przydać. Ale jeśli znajdziesz praktyczne zastosowanie względem mojej osoby to nie będę się wzbraniać przed robotą.
Wulf miał pomysł już nawet gotowy, bo zaraz odparł:
- Gotujesz nieźle, nie chciałabyś stale w kuchni zagościć?
- Auć
- Mysz zaplotła dłonie na piersi i posłała mu wymuszony uśmiech.- Do żywego ubodło mnie to w moją szlachecką dupę.

*Konstanty Ildefons Gałczyński - „Ballada o dwóch siostrach”

Harard – ALTO PAPERBACK

Pierwszego wieczora, kiedy mógł wstać z łóżka, skorzystał z okazji kiedy Marie musiała odpocząć i odpuścić stróżowanie. Wymknął się z pokoju i zabrał butelkę utoczonego spirytu, rozrobionego z miodem korzeniami i wodą.
Zapukał do Roberta i wszedł do środka. Wypili. Rozmawiali, o tym co się stało jak odpłynęli z Marie łodzią. O tym jak został w ziemnej dziurze z Kosmo i sukinsynem, który wszystko to zapoczątkował na czyjeś zlecenie. Rozmawiali długo, Alto chciał znać każdy szczegół. W końcu spytał, po długim milczeniu i kolejnym wychyleniu kubków:
- Dlaczego… - spojrzał zimnymi, szarymi oczami na kompana – Powiedz mi, dlaczego tam na plaży, odwróciłeś się. Dlaczego stanąłeś im na drodze.
Robert odstawił kubek i zapatrzył się w ogień. Kilka odpowiedzi przeleciało mu przez głowę, ale nie zdecydował się na żadną. Zamiast tego spytał
- A dlaczego ty nie zostawiłeś Marie?
- Ratowałem życie. Swoje i jej przy okazji. A ty poświęcałeś życie. Dlaczego?
– Alto wpychał się z butami w prywatność Roberta ale chciał spróbować zrozumieć. - Nie zrozum mnie źle, ale ty... Masz dla kogo żyć.
- To nie jest odpowiedź.
- odpalił drwal, polewając do kubków. - Gdybym ja nie stanął, zginęlibyście oboje. Ryzykowałeś więcej. Kosmo też stanął. Tak po prawdzie to obaj nie spodziewaliśmy się, że łódź sama odpłynie. To była lady Shannon?
- Nie wiem.
- Alto potarł powieki, czując się nagle zmęczony. Wypił jednym haustem kolejną porcję berbeluchy i rozkaszlał się zaraz. Przytknął noszoną ciągle u boku szmatkę do ust, zostawiając na niej kolejną purpurową plamę. - Chyba nie. Chyba Stalowooka, Pani Jeziora.
- Robercie, ja nie mogłem wtedy...
- usiłował coś powiedzieć, nienawidził takich chwil. Od zawsze nie lubił okazywać słabości. - Staram się zrozumieć.
- Zrozumieć mnie czy siebie?
- mężczyzna spojrzał badawczo na Alto. Potem westchnął. - Słuchaj, chłopie. W takich chwilach rzadko się myśli. Mogłem posłać was do diabła, odpłynąć sam i nikt by się nigdy o tym nie dowiedział. Nie udało się i tyle. Wiedzieliśmy, że ryzykujemy i nikt by pewnie nie miał mi tego za złe. Ale ja nie mogłem. Czułem się odpowiedzialny. Za was. Za kryształ. Za Elandone. Mówisz, że mam dla kogo żyć. Pewnie, że mam - ale nie mógłbym spojrzeć córce w oczy wiedząc, że zostawiłem inne dzieciaki na śmierć, a Marie pewnikiem na coś gorszego jeszcze.
Alto pokiwał głową. Patrzył twardo ścianę, unikał wzroku tropiciela.
- Więc potrafiłeś zrobić coś czego ja nie mogłem. Miałem wybór, wiesz? Albo przynajmniej mi się tak zdaje. I wybrałem. Choć nie, zrobiłem tak jak uważałem za słuszne.
Robert podrapał się po głowie, w której szumiał alkohol. Po prawdzie nie rozumiał czym się łotrzyk gryzie. I tako rzekł.
- Skoro zrobiłeś to, co uważasz za słuszne, nie rozumiem, czym się gryziesz. Czy mógł być lepszy wybór niż ten, którego dokonałeś? Mogłeś rzucić mi Marie i kryształ pod nogi tracąc cenne sekundy; mogłeś nawet uciec sam, gdyż każde z nas znało ryzyko, na jakie się porywa ratując skarb Elandone i to on był najważniejszy. Myślę, że nawet Marie nie miałaby o to do ciebie pretensyj. Ale osłoniłeś ją. Kosmo osłonił ciebie, ja Kosmo, a Yocelyn mnie. Tak powinno było być. Z Marsembar wyruszyliśmy jako obcy sobie ludzie, lecz z Elandone już jako towarzysze i drużyna. W kompaniji zaś każdy ma swoje miejsce i rolę. Zresztą co ja ci będę; Wulf by ci lepiej wyjaśnił. I tak żem się nie spisał, boś w plecy oberwał i teraz krwią plujesz; do śmierci niewiele ci brakło - pociągnął tęgi łyk, wyraźnie przejęty.
- Czym się psiakrew gryzę? - spojrzał z irytacją na kompana - Mogłeś tam zginąć! Tak wiem, że ryzykowaliśmy wiele i zdawałem sobie sprawę z tego, że mogło się wszystko tam gównianie potoczyć.
- Ale różnica jest taka, że ja uciekłem, a ty zostałeś. I nie mów mi że kryształ był najważniejszy. To tylko kawał kamienia
– Spojrzał już spokojniej – Wiesz, że ona chciała żebym ją zostawił? I wiesz jak blisko mi było do tego? - Urwał i milczał przez chwilę.
- Zdaję się że chcę ci powiedzieć, że dziękuję ci za uratowanie nam życia. Ja bym tak nie potrafił. Szlag, przecież zresztą widziałeś to na własne oczy – uśmiechnął się krzywo.
Robert nie potrafił tego wyjaśnić. W tamtej chwili czuł, że kamień jest tak samo ważny jak życie towarzyszy. Że jest życiem Elandone. Tego jednak nie umiał wyjaśnić. Zamiast tego rzekł sucho:
- Taaak? Więc gdybym na wasz widok odwrócił się i wsiadł do łodzi, to co wtedy? Rzuciłbyś Marie na ziemie, na przynętę, i popędził do jeziora? Właśnie TO byś potrafił?
- Nie, zginęlibyśmy pewnie wtedy razem. Ja jak sobie coś raz umyślę to ciężko mi to wybić z głowy
- uśmiechnął się znowu - Nawet banda hobgoblinów miała by z tym problem. Nie wzięli by mnie żywcem. Dlatego ci jestem wdzięczny, Robercie. Jesteś inny ode mnie, i chwała ci za to.
- Rozum ci odjęło?!
- huknął znienacka Robert, waląc kubkiem w stół. - Gdzie ja żem inny od ciebie? Bo chyba w mięśniach jeno. Że jam zasłonił was tom dobry, ale żeś ty Marie zasłonił to żeś zły? Gdzie tu sens jaki?! Co, jej życie mniej warte? Dobrze, że nie słyszy, bo by ci dopiero w skórę dała. - uspokoił się nieco, pociągnął łyk, westchnął. - Widać się na tobie wyrozumieć nie umiem, choć bogini mi świadkiem, że bym chciał. Wiem że babę ratować łatwiej niż chłopa obcego, szlachetniej zresztą też. Że łódź odpłynęła nie twoją jest winą, nie ważne też czego bliski byłeś, tylko co żeś koniec końców zrobił. A jak dalej pieprzyć tak będziesz, to zamiast mnie dziękować lepiej tę trzpiotkę przeproś, że cenę jej życia swoimi wyrzutami obniżasz. Ja za złe ucieczki ci nie mam, ani mścić się za nią nie mam zamiaru, boś nie z egoizmu wiał, tylko bardce skórę ratował.
Alto skrzywił się tylko i powiedział:
- Może i masz rację. Niepotrzebnie cię denerwuję. – dopił kubek i poklepał kompana po plecach. Nie mógł mu przecież powiedzieć, że pod koniec, gdy hobgobliny deptały mu po piętach a on był o krok od łódki, nie myślał o Marie, ani o przeklętym krysztale, tylko o sobie. Podziękował jeszcze raz i wyszedł z pokoju.

Ciągle źle się czuł. Rana przypominała o sobie przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Większość czasu spędzał w swoim pokoju, leżąc w łóżku, rozmawiając z Marie, słuchając jej śpiewu i poezji. Włóczył się też po zamku, podziwiał widoczki. Umówił się z Robertem, że jak tylko kruk da znać że hobgobliny wyniosły się z obozowiska, to popłyną na cypel poszukać śladów Magpiego.
Potem, w przeddzień jak się później okazało przybycia prawnika, odbył długą rozmowę z Marie. Wiele się zmieniło od tego czasu. Dobry humor po rozmowie z czarodziejką zniknął jak kamfora.

Prawnikowi przyjrzał się ciekawie. Facet w niczym nie przypominał upudrowanych nosicieli peruk z Marsemberu. Słuchał jego słów i mina mu rzedła z każdą chwilą. Niezbywalne prawo dziedziczne. Czyli jednym słowem nic się nie da zarobić. Zamek zeżre taką ilość pieniędzy, że na profity będzie pewnie trzeba czekać z pięć lat. Heh… uśmiechnął się w duszy do swoich myśli, ciekawe co będzie robił za pięć lat… Tyle było tu do zrobienia. Jakoś dachy, lejąca się woda i zrujnowane piętra i komnaty wydawały się najmniejszym problemem. Przyglądnął się dokładnie mapie, rozłożonej na stole przez prawnika i zerknął na brzęczącą zawartość sakiewek. Osiemset sztuk złota. Można by za to na nowo rozkręcić biznes. Wyjechać gdzieś na południe, do Turmish, czy nawet do Cormyru. Tutaj pójdzie to w pół roku. Słuchał prawnika i liczył. Ze sto miesięcznie na Wulfowe wojsko. Najemnicy nie są tani, a jeszcze żreć im trzeba dać, wyremontować koszary, zbrojownię, sprzętu nakupić… Sam remont murów, nawet przy pomocy Meg i jej mocy. Dachy, ostatnie kondygnacje. Jakie pół roku?

Do prawnika nie miał pytań. Jego wątpliwości rozwiał odpowiadając na pytania Brana. Nie lubił ludzi wykonujących ten zawód, choć akurat pan More przypominał prawnika tak jak Alto rajcę miejskiego. Zaraz znów zaczął wodzić palcem po mapie i poprosił Nelli i Reinów aby opowiedzieli nieco o górach i kopalniach. Zamek potrzebował na gwałt pieniędzy, a to było jedyne źródło które mogło dać je w stosunkowo krótkim czasie.
Mina rzedła mu coraz bardziej. Góry w zimie niedostępne, kopalnie od stu lat nieczynne, a Nelli niewiele o nich wiedziała. Mapa niedokładna, jednym słowem można zapomnieć. Alto myślał aby jeszcze przed wyruszeniem do Damary rzucić choć okiem na czym stoją. Można by od razu odpowiednią ilość ludzi i sprzętu zwerbować przy okazji odbierania papierków od króla. No ale to musiało poczekać, bo według słów tropicielki nawet kruczy zwiad nic nie pomoże, a najlepiej w góry ruszać z przewodnikami najętymi w Lavinquer, którzy te rejony znają.
Patrzył więc i kiwał głową w zamyśleniu gdy mówił Wulf i po wysłuchaniu spadkobierców ruszył do swojej komnaty. Minął bez słowa Marie na schodach. Wiele się zmieniło i niewiele na lepsze. Musiał parę spraw przemyśleć, a poirytowanie ciągle nie przechodziło. Elandone dawało schronienie i to dobre. Do Athkatli daleko, a tam na razie nie ma co wracać. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Wyszedł na swoje ulubione miejsce, wieżę na szczycie donżonu. Chłód nocy przejmował do szpiku kości. Popatrzył na ośnieżone szczyty i na zamkowe mury poniżej wieży. Co będzie to będzie.
-
Sayane – ROBERT VALSTROM

Gdy Robert wrócił do Elandone Mysz wyściskała go gorliwie, na przemian śmiejąc się i płacząc. I powtarzała raz po raz "Przepraszam Robercie. Przepraszam, że cię zostawiliśmy." Robert uścisnął ją również czując, jak uchodzi z niego napięcie związane z wyprawą na cypel. Wieść o ranie Alto przeraziła go, choć Marie zapewniała, że łotrzyk na pewno się z tego wykaraska. Nie miał jednak sił martwić się długo - gdy tylko udało mu się wyrwać z opiekuńczych ramion kobiet i wyjaśnić powód zielonowłosia Kosmo, rzucił solidny kawał mięsa Yocelyn, po czym rzucił się na łóżko i przespał całą dobę, wstając tylko na posiłki.
Zresztą nie miał wielkiego wyboru - rankiem Marie wpadła jak huragan do jego komnaty nawet nie zapukawszy. Dopadła do łóżka tropiciela i postawiła mu przed nosem tacę pełną jedzenia. Bez słowa wyjaśnienia wybiegła pędem na korytarz, śledzona zdumionym spojrzeniem mężczyzny, by wrócić dodatkowo z wielgachnym bukietem polnych kwiatów.
- To wszystko tylko tak... Bez okazji - wyjaśniła posyłając drwalowi najśliczniejszy ze swoich uśmiechów i znów, jakby ją sam diabeł gonił, wybiegła na korytarz. Robert uśmiechnął się, gdy po chwili główka bardki wychyliła się zza otwartych drzwi.
- Chciałam ci kupić jakiś egzotyczny mebel. Albo nóż do papieru. Lub eleganckie pantalony i kapelusz z piórkiem. Ale ni miedziaka nie mam. Sprawię ci prezent gustowny jak tylko mi coś do kiesy wpadnie. Obiecuję.
Znowu zniknęła choć z korytarza dobiegł Roberta jeszcze jej krzyk.
- Aha. I pamiętam, że jestem ci ciągle miksturę winna! Oddam! Kiedyś tam... Raczej później niż prędzej... Znaczy prędzej niż później!
Drwal parsknął śmiechem i zabrał się za śniadanie. Czego jak czego, ale zdolności kulinarnych nie można było Marie odmówić. Gotowała wyśmienicie!

Kolejne dni spędził na odpoczynku, patrolowaniu okolic zamku i odganiania uporczywego bólu głowy. Yocelyn krążyła nad obozem hobgoblinów; te jednak jak na złość nie chciały wynieść się z cypla. Poddenerwowane i niespokojne potwory spędzały czas na kłótniach i bitkach; szaman krążył wokół zrujnowanego namiotu jak sęp, tamte zaś bały się do niego podchodzić. Drwal zastanawiał się czy przywódca wiedział co za skarb mieli w swoich rękach; nie miał jednak sposobu by to sprawdzić. Dopiero na trzeci dzień po ucieczce do obozu przyszła niewielka grupa hobgoblinów i po kolejnych kłótniach zwinęli majdan i ruszyli w stronę Zielonego Lasu. Tropiciel co jakiś czas wysyłał Yocelyn by śledziła trasę ich przejścia, jednak ptak był coraz bardziej zirytowany nudnym, przeciwnym jego naturze zajęciem, a po kolejnej wyprawie zwyczajnie dziobnął tropiciela, który obiadem chciał wynagrodzić krukowi długie wycieczki. Robert sklął kapryśne ptaszysko owijając krwawiącą dłoń ścierką. Nie rozumiał o co mu chodziło - i tak lata cały dzień, co mu więc szkodzi polecieć w konkretne miejsce? Dopiero po jakimś czasie pojął, że tęskniąc za wolnością równocześnie odbierał ją Yocelyn.
- Możesz mieć za to pretensje do swojej imienniczki - spojrzał na kruczycę bykiem, ta zaś ostentacyjnie odwróciła się i poleciała na swój strych.

***

Wizytę Alto drwal przyjął z radością; podobnie jak gąsiorek jego specyfiku. Wkrótce jednak rozmowa zboczyła na dziwne tory, niepokojące dla nich obu. Po wyjściu chłopaka Robert trzasnął kubkiem o ścianę i rzucił się na łóżko. Nie rozumiał co chłopak sobie wyrzuca, co mu w głowie siedzi. Żeby to jeszcze zostawił Marie, to by Robert rozumiał. Ale przecież ledwie dotaskał ją do łodzi; aż dziw że pierwej w plecy nie dostali. Nie mógł uratować wszystkich i tyle. Może samo ratowanie kogoś było dla łotrzyka nowością? Kto go tam wiedział... Gorzej, że jego paplanina obudziła w Robercie coś, o czym wcale nie chciał myśleć. Bo co by było gdyby zginął? Co z Polą, z warsztatem, z domem? Ojciec wcale młodszy się nie robił, a rodzina - jak sępy - jeno by włości zagarnęła, a o dziecko nie troszczyła się pewnie wcale. Co z tego, żeby jej zamek przypadł? Czy ktoś tutaj raczyłby się nią zająć? Chyba jedynie Rainowie, dobre dusze Elandone.

Wstał i podszedł do okna, omiatając wzrokiem nocny krajobraz. Co takiego było w tej przeklętej ruderze, że w jej obronie chciał oddać życie? Przecież miał już swój dom - nie taki dziki i niemal nieskażony ludzką stopą, ale jednak dom. Ale tam nie czuł bicia dzikiego serca Yocelyn, tylko płacz ścinanych drzew... dobrze, że to przynajmniej umilkło. Jego moc ustabilizowała się i wiedział, że już nigdy nie usłyszy jęku deptanej trawy. Zważywszy na to ile pracy wymagało doprowadzenie okolic zamku do stanu używalności mógł się tylko z tego faktu cieszyć.

Rozwarł okiennice pozwalając, by zimny wiatr wtargnął do komnaty. Kiedy Elandone stało się domem? Czy wtedy, gdy pierwszy raz wjechali w te mury? Czy wtedy, gdy Pani Jeziora, Yocelyn czy kimkolwiek ona była nakazała im ratować twierdzę? Im, nie Rainom, którzy przecież mieszkali tu od pokoleń, którzy znali tu każdy kąt i każdy kamień. Spadkobiercom.

Dom... Co by powiedziała na to Anna? Czy była by zła, że naraził Polę na podwójne sieroctwo? Że dla obcych stron porzucił własną córkę? Pewnie nie. Anna nie złościła się nigdy. Była dobrą, spokojną, posłuszną żoną. Przez kilka krótkich lat ich małżeństwa ani razu się nie pokłócili; przynajmniej on tego nie pamiętał. Potem pojawiła się Pola, potem bliźniaki... nigdy potem nie był już taki szczęśliwy. Przed oczami stanęła mu Anna, tak piękna i niewinna jak w dniu ślubu. Tak bardzo za nią tęsknił... za nią, za Polą, za dawną rodziną... Czy w Elandone znajdzie choć namiastkę tego szczęścia?

Zasnął z obrazem zmarłej żony pod powiekami.



***

Po definitywnym odejściu hobgoblinów Robert wraz z Nelli i Kosmo udali się na cypel. Słaby i plujący krwią Alto uparł się, by płynąć razem z nimi; choć z łodzi wyjść już nie miał sił. Wycieczka i tak niewiele dała - po obozowisku pozostały tylko połamane gałęzie i śmieci, a więzienną dziurę zasypano jako prowizoryczny grób dla poległych potworów. Ślady Magpiego skutecznie zadeptano. Robert nie rozczarował się tym zbytnio, jednak wyprawa obudziła wspomnienia niebezpieczeństwa i walki. Pewnie dlatego całą noc na zmianę śniły mu się hobgobliny wrzucające śpiewającą Marie do kotła; i on sam, goniący Magpiego wkoło dziury. Kolejna noc wcale nie była lepsza - cały dzień dumał o zagospodarowaniu nieużytków, toteż we śnie wędrował przez las, wymachując dębowym kijem i krzycząc na drzewa: Rozstąpcie się, psiakrew! - a one wyciągały z ziemi korzenie i grzecznie odchodziły w dal, robiąc miejsce pod orkę.

Niedługo potem przybyła reszta spadkobierców.

Robert bez słowa przyjął prezent od Brana. Marcepan... nagroda pocieszenia dla dziecka, któremu nie pozwolono jechać na zabawę. Ciekawe, czy rycerz zdawał sobie sprawę jak jawną oznaką lekceważenia był taki prezent. Z pewnością sobie zdawał - w końcu na takich niuansach opierało się życie szlachty. Ze złością odgryzł zwierzątku łeb. Mdląca słodycz rozlała mu się w ustach. Podział, który delikatnie rysował się od czasu wyjazdu z Marsembar teraz przybrał na sile. Jaśnie państwo pojechało świętować, chłopstwo zaś... Ech, szkoda gadać. Prawdę powiedziawszy niesmak powodowało jednak nie zachowanie Brana a Wulfa - beztrosko zostawił zamek wiedząc, że w okolicy kręcą się hobgobliny, choć wcześniej wszędzie zachowywał maksimum ostrożności. Robert nie wiedział co o tym myśleć, niemniej jego wysokie mniemanie o kapłanie znacząco spadło. Do opowieści Alto i Marie dodał swe informacje i przemyślenia; podobnie jak reszta uznał zamurowanie klejnotu w najgłębszym z lochów za dobry pomysł.

***

Devlin More zrobił na Robercie pozytywne wrażenie, choć i bez papieru zdobył już pewność, że Elandone jest ich. Zdumiało go nieco, że prawnik nie wiedział nic o von Blanku; o nich zdawał się mieć całkiem spore pojęcie. Nie pytał jednak. Ósma sakiewka była zapewne dla Rainów; zabawne było że i dla lady przewidziano część spadku - realnie rzecz biorąc spadkobierców było siedmiu. Miał nadzieję, że lady pamięta jeszcze jak zarządza się zamkiem z przyległościami i będzie służyć im radą. Żadne pytania do prawnika jakoś nie przychodziły mu do głowy; zapewne na większość i tak nie chciał lub nie umiał by odpowiedzieć.

Gdy prawnik udał się na spoczynek Robert spojrzał na Wulfa. Pierwszy raz widział go tak rozradowanego; ba - uśmiechniętego w ogóle! Zwłaszcza że przed nimi było najtrudniejsze zadanie: podział obowiązków i ról.

- Nie jestem pewny, czy najemnicy są nam w tej chwili potrzebni - rzekł na początek. - Zgodnie z tym, co mówił "Magpie" zamek z kryształem jawi się jako niedobyta forteca. Wyjaśniałoby to czemu nikt obcy się tu nie zagnieździł. Jeśli wydamy na wojsko z czego opłacimy robotników? Z drugiej jednak strony martwi mnie, że hobgobliny kręciły się w pobliżu zamku już po kradzieży; mam nadzieję, że nie poszły do Zielonego Lasu po posiłki.
Co do obowiązków... mogę się zająć zarządzaniem samym zamkiem i robotnikami. Podejrzewam że mam w tym największe doświadczenie z was wszystkich; przynajmniej póki nie znajdziemy zaufanego zarządcy - i póki nie będzie nas na niego stać. Drewna tu pod dostatkiem, pól do orki również. Trzeba odłożyć część złota na wiosnę, by zakupić ziarno i sadzonki; pługi i inne narzędzia. Młyn wtedy naprawić trza... Postaram się sprowadzić z mojego Ronwyn robotników. Jestem pewny, że wielu młodych chętnych będzie osiedlić się na nowych terenach, miast dzielić ojcowiznę na drobne, lub terminować do późnej starości. Zajmie to trochę czasu, ale mieszka tam wielu solidnych rzemieślników z dziada pradziada, nie będzie więc problemów z fuszerką. Rolników z okolicznych wsi może ściągną również.


Zamyślił się na dłużej. Zamek jawił mu się jako nieco większy dwór i był optymistycznie nastawiony względem doprowadzenia go do dawnej świetności. Robotnicy mogliby również przywieść Polę, a dochody z tartaku i warsztatu wspomogły by zamkową kiesę. Nigdy nie wydawał ponad potrzebę, jego oszczędności zapewne starczą na pokrycie kosztów podróży nowych pracowników. Choć ojcu się to nie spodoba.
Nurtowała go jeszcze jedna kwestia. Część z nich miała konkretne umiejętności umożliwiające pędzenie osiadłego trybu życia. Inni jednak... "Wynająć ludzi i zgarniać profity" było dla szlachty oczywistym rozwiązaniem, do tego było im jednak daleko; póki co musieli radzić sobie sami. Co w takim wypadku z podziałem zysków, ziem, zamku? Lubił pracować, dla niego nie był to problem; podejrzewał jednak, że konflikty o wkład pracy w stosunku do zysków szybko podzielą spadkobierców. Na razie jednak nie powiedział tego głośno. Czas pokaże.

Karenira – SHANNON ASHBURY

Shannon odetchnęła nieco, gdy Alto ulokowany w swojej komnacie, pod pieczołowitą opieką powracał do zdrowia. Wszelkie wyrzuty minęły natomiast, gdy na zamek powrócił Robert, cały i zdrowy. Ostatecznie nikt nie stracił życia. To była dobra wiadomość. Nieustannie powtarzała sobie, że musieli to zrobić. Pomimo starań nie potrafiła jednak odczuwać właściwej radości z odzyskanego kamienia. Coś się zmieniło. Coś umarło.

Dopiero po kilku dniach odważyła się spojrzeć na serce zamku. Niczego nie poczuła. Rozczarowana i przerażona uciekła szukać ukojenia w znajomych zakamarkach. To nie było jej serce. Kamienne ściany drwiły z niej prowadząc do jednego tylko pokoju. Tego, w którym była intruzem. Trzecią.

Choć bardka nie mogła jej widzieć, Shannon celowo schodziła jej z drogi. Dręczyły ją myśli, że pozostawiłaby ją na śmierć. On o tym wiedział. Próby zaszycia się w swojej komnacie nie pomagały. Marie i tam dogoniła ją swoją pieśnią. Obarczyła swoim smutkiem. Samotnością równie głęboką. I żalem. Zjawa klęcząc po drugiej stronie drzwi słuchała nie tyle pieśni, co głosu. Słuchała w milczeniu, pojmując że nie odpowiedzi się od niej oczekuje. Wyobrażeniem, oto czym była, niczym więcej. Mglistym cieniem, którego szept dogonić może w pustym korytarzu. Jeśli tylko zechce. Bogowie wiedzą, że chciała.
- Będę ci siostrą. Zostań.

Słowa, na które czekała padły po przybyciu prawnika. Elandone miało nowych właścicieli. Obok niej. Nie tego się spodziewała. Sądziła, że świat dawno już o niej zapomniał. Myliła się. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Niczego nie zmieniało. Bardziej przecież czuła się częścią zamku niż jego panią. Z kwaśnym uśmiechem pomyślała, że osobny papier był marnotrawstwem. Ją dostali w wyposażeniu. W przeciwieństwie do nich nie mogła odejść ani zrzec się swoich praw. Urodziła się tu i tu została pogrzebana. Pomimo gorzkich myśli łechtało ją, że wciąż miała możliwość głosu i że zamek w literze prawa wciąż należał do kogoś z rodu. Lepiej tak, niż gdyby miał wpaść w łapy Emryssa. Syknęła ze złości jak zwykle, gdy choćby pomyślała znienawidzone imię. Trzeba im będzie powiedzieć. Nadszedł czas. Wciąż jednak odkładała to na kolejne dni, przez nagłą tremę znajdując kolejne wymówki. Tłumaczyła sobie, że nie wszyscy przecież zdecydują się zostać. Widziała ich wahanie, poważne, zamyślone miny. Obserwowała ich smutek i złość. Wypisane na twarzach niezdecydowanie. Wtedy, gdy sądzili, że nikt nie patrzy. Nie u wszystkich na szczęście. Część potrafiła docenić niespodziewany dar. To siłą rzeczy przysparzało jej radości i podtrzymywało rodową dumę. Nie wiedzieli jeszcze, ale ich plany miały znacznie większe szanse powodzenia. Zanim wyruszą do króla miała dla nich jeszcze jedną niespodziankę.

Wypatrywała jego powrotu do zdrowia. Nie mając odwagi wcześniej zaznaczyć swojej obecności. I tak wiedział, że trzymała się blisko. Tego była pewna. Choć nie wtedy, gdy nie był sam. Nie chciała zakłócać ich prywatności. W końcu i oni, pomimo uwolnionych spod zaklęcia drzwi trzymali się od niej z daleka. Ciekawa była czy wiedział, że lubili to samo miejsce. Widok z wieży od zawsze koił skołatane nerwy.

- Miałeś rację, przepraszam, należało ją ratować.
Pojawiła się w pełnej krasie, pełna napięcia oparta o zmurszałe blanki.
- Tak bardzo bałam się o Elandone, że zapomniałam o ludziach. Mogliście tam zginąć, a ja nie mogłam was uratować. Przepraszam. – W posągowej sylwetce jedynie oczy zdawały się tętnić życiem, przejęte teraz szczerym wstydem – Za to, że od początku wam nie zaufałam. Ryzykowałeś życiem, teraz Elandone jest także twoim domem. Jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy, wiedz, że nie będę wam przeszkadzała.

Eleanor – MG – DESTYNY

Pojawienie się prawnika i wieści od niego nie były ostatnią miłą wiadomością jaka przytrafiła się spadkobiercą w tym czasie.
Ku zaskoczeniu nowych właścicieli Elandone, wieczorem tego dnia kiedy mężczyzna opuścił zamek Irma oznajmiła wszystkim, że kolacja zostanie podana w pokoju lady Shannon. Mogli w końcu zaspokoić swoją ciekawość co do jego wyglądu. Podobnie jak w pozostałych pokojach, podłoga wyłożona drewnem układała się w piękne intarsjowane wzory, a strop zdobiło mocno rzeźbione, kasetonowe sklepienie. Także sporą część ścian pokrywały drewniane zdobienia, a na wolnych przestrzeniach wisiały kolorowe arrasy. Część ogromnego jak i pozostałe komnaty w zamku pomieszczenia, wydzielona została na osobną sypialnię dzięki temu wnętrza stały się bardziej przytulne dla zamieszkujących je osób. Przez szeroko otwarte drzwi można było zobaczyć utrzymane z zielonkawej tonacji wnętrze.


Pozostała część apartamentu została podzielona dzięki odpowiedniemu ustawieniu mebli na coś w rodzaju bawialni z wyglądającymi na bardzo wygodne fotelami i sofami, zasłanymi bogato haftowanymi złotogłowiem poduszkami oraz na jadalnię ze sporym stołem, obecnie zastawionym obficie jadłem, przy którym zasiąść mogło bez problemu kilkanaście osób. Z boku dużego kominka znajdowało się wejście do jeszcze jednego pomieszczenia w którym ustawiono solidne biurko z czarnego dębu i fotele. W pomieszczeniu tym znajdowały się okute metalem drzwi. Po rozkładzie wnętrz można się było domyślić, że były to te przez które Alto i Mysz próbowali się dostać do pokoju lady Shannon od zewnątrz.
- Kiedyś był to apartament mojego ojca – usłyszeli w myśli, niektórzy po raz pierwszy, głos niezwykłej mieszkanki Elandone. - Po jego śmierci, gdy nie pojawił się kolejny spadkobierca, kazałam przenieść tutaj swoje rzeczy. Zapraszam do stołu.
Na chwile mogli zobaczyć półprzeźroczystą, zwiewną, dziewczęcą postać w białej sukni siedzącą u jego szczytu.
- Pozostawanie w takiej formie jest dla mnie zbyt męczące, a potem chciałam wam coś pokazać i będzie mi wygodniej gdy będziecie mogli mnie dostrzec – powiedziała jeszcze gospodyni zanim rozwiała się ponownie.

Gdy zakończyli kolację rzeczywiście jej eteryczna postać zjawiła się na swoim miejscu:
- Chciałabym was zapytać o coś bardzo istotnego. Czy wszyscy jesteście zdecydowani pozostać w Elandone? Czy może ktoś z was nie ma ochoty przyjmować spadku?
Popatrzyła po kolei na wszystkich a potem jej spojrzenie zatrzymało się na siedzącej niedaleko Marie, która uniosła głowę i powiedziała zaczepnym tonem:
- Ja nie jestem pewna. I co w związku z tym?
Lady skinęła głową:
- Dziękuję za szczerość, ale w takim razie nie możesz usłyszeć tego co będę mówić dalej.
Na te słowa bardka ostentacyjnie odsunęła krzesło szurając nim dramatycznie.
Puściła jeszcze oko do ducha ciągle się uśmiechając:
- Miłej narady rodzinnej.
Wyszła z sali niespiesznie. Drzwi trzasnęły z hukiem.
Przez chwilę w komnacie panowała cisza. Nie przerwały jej kolejne słowa Shannon, które pojawiły się przecież tylko w myślach jej rozmówców.
- Chciałabym się z wami podzielić wiedzą, którą kolejni władcy Kintal przekazywali swoim spadkobiercom. Przekazał mi ją mój ociec w dniu gdy stałam się pełnoletnia. Teraz skoro wy będziecie kolejnymi panami tych ziem, podzielę się nią z wami. Jak zdążyliście już zauważyć ten zamek ma wiele tajemnic... Jedną z nich są także ukryte podziemne przejścia. Zejdźcie proszę na dół do kuchni. Spotkamy się tam i pokażę wam wejście.

Zaskoczony Peter i jego żona bez słowa opuścili pomieszczenie na prośbę swej pani, a potem Bran wykonując jej kolejną prośbę ugasił ogień płonący w kominie i nacisnął na dwie cegły, które mu wskazała. Ku zaskoczeniu wszystkich ściana obróciła się ukazując niewielką wnękę z boku której znajdowało się podobno kolejne wejście uruchamiane przez przekręcenie małej wewnętrznej kolumienki.
- Zanim ruszymy dalej muszę was ostrzec. To przejście zostało zbudowane przez krasnoludzkich i gnomich inżynierów i jest zabezpieczone pułapkami. Nie wchodźcie nigdzie, zanim nie pozwolę wam tego zrobić. Nie opierajcie się o ściany. Nie dotykajcie niczego. Za tymi drzwiami zbudowana jest zapadnia, a pod spodem dziura najeżona stalowymi kolcami. Za kolejnymi, przejście za pewną linię bez unieruchomienia pułapki uruchomi wypuszczenie kuli ognia, która usmażyłaby wszystkie osoby znajdujące się w korytarzu w ciągu kilku sekund.
Zapalili pochodnie a eteryczna dziewczyna pokazała wszystkim znajdującym się obok osobom w jaki sposób rozbrajać kolejne niebezpieczeństwa na drodze. Minęli krótki korytarzyk i za zakrętem zobaczyli kolejny kończący się stalowymi drzwiami:
- Za nimi znajduje się kolejna zapadnia, a potem korytarz kończący się chodami w dół. Dalej jest podziemne przejście zbudowane pod dnem jeziora. Prowadzi do niewielkiej jaskini na brzegu. To tajne przejście do Elandone. Potem możemy je sobie dokładniej obejrzeć. Teraz dzięki kamieniowi mogę nim przejść aż do wyjścia na zewnątrz. Chciałam jednak pokazać wam coś innego.
Zjawa odwróciła się i wskazała kolejne dźwignie po uruchomieniu których solidna ściana jaką widzieli jeszcze przed chwila opuściła się w dół ukazując ukryte przejście. Ponownie korytarz, do którego nikt nie odważył się wejść pamiętając poprzednie ostrzeżenia lady Kintal. Ona zaś sama przeszła mniej więcej do połowy odległości i wskazując półprzeźroczysta dłonią przed siebie powiedziała:
- Dalej znajdują się wysuwające się ze ściany kamienne ostrza, których w przeciwieństwie do innych pułapek nie można unieruchomić.
W świetle płonących łuczyw widzieli tylko pusty korytarz i majaczące na jego końcu drewniane drzwi. Nie mieli jednak powodu by nie ufać słowom kobiety.
- Tutaj jest obejście tej pułapki.
Niewidoczne dotąd drzwi pojawiły się niespodziewanie. Megara po raz pierwszy poczuła działanie magii. W przeciwieństwie do poprzednich, które były całkowicie mechaniczne, to przejście ukrywała i zamykała potężna magia. Cała drewniana powierzchnia pokryta była magicznymi runami. Czarodziejka podeszła do nich i przejechała dłonią w niewielkiej odległości. Czuła wibrowanie mocy. Potem zaś kierowana wytycznymi panny Ashbury zaczęła kolejno dotykać znaków. Dotykane rozpalały się powoli błękitnym blaskiem. Gdy skończyła otworzyły się bezszelestnie.
- Dalej jest już bezpiecznie - powiedziała przejęta Shannon i rzeczywiście bez przeszkód dotarli do końca wijącego się korytarza. Po minięciu kolejnego zakrętu ich oczom ukazała się spora komnata w niej zaś solidna skrzynia i dwie beczki wypełnione złotymi monetami, klejnotami i naczyniami ze złota. Było tam też kilka sztuk broni i haftowane złotem tkaniny.




***

Skoro większość uznała, że należy jak najszybciej wyruszyć w drogę, by złożyć hołd władcy Damary, nie było sensu odkładać tego wyjazdu. Kolejnego dnia rano wyruszyli ponownie w kierunku Wildborrow Hall. Towarzyszył im Kosmo, który miał nadzieje, że może uda się mu po drodze spotkać jakiegoś kapłana, który zdoła zdjąć z niego klątwę naszyjnika. W zamku nic go już nie zatrzymywało, a w zielonych włosach nie czuł się najlepiej. Wprawdzie starał się ukrywać je starannie pod kapeluszem, ale co chwilę jakiś nieposłuszny wściekle soczyście zielony kosmyk wymykał się z niewoli.

Mimo że turniej zakończył się zaledwie tydzień temu, ci którzy przybyli do zamku Wildborowów po raz drugi, dostrzec mogli iż jego pozostałości zostały już starannie uprzątnięte, a większość gości rozjechała się do swoich domów, by w otoczeniu rodziny i bliskich uczcić zbliżające się Święto.
Gospodarze wyraźnie zdziwili się tak szybką ponowną wizytą swoich północnych sąsiadów, ale z typowa dla tej rodziny otwartością i gościnnością powitali ich w swoim domu. Nowa panna młoda najwyraźniej nie okazała się równie podła i pazerna jak jej czarodziejska poprzedniczka, bo symbol zamku tkwił nadal na swoim miejscu, a ona sama z uśmiechem i przednim winem podjęła gości.

Większość łodzi cumujących przy zamku podczas turnieju zdążyła już odpłynąć, ale Spadkobiercom udało się znaleźć kapitana, który następnego dnia odpływał w kierunku Implitur i mógł ich podrzucić do miejsca gdzie Rzeka Lodowej Rękojeści łączyła się z Wielką Rzeką Imras, gdzie jak ich zapewnił na pewno znajdą odpowiedni transport w kierunku Heliogabalus.
Opłata za transport okazała się zadziwiająca.
Według słów Mateo Rodwaka, tak bowiem nazywał się kapitan Białej Mewy, barki szybkiej jak wiatr, zgrabnej kozica i wytrzymałej jak tur jak sam ją określał, do zlewiska rzek dopłynąć mieli za trzy dni czyli dokładnie w dniu, w którym przypadało Święto Księżyca. Święto obchodzone ku czci przodków, w czasie którego snuć należy opowieści o bohaterach i legendy o bóstwach. Kapitan zgodził się zabrać ze sobą za darmo nie licząc prowiantu dla ludzi i zwierząt, każdego kto w dniu tego święta zgodzi się opowiedzieć piękną i niezwykłą historię wieczorem nad rozlewiskiem przy jego ognisku.

Sekal – WULF TSATZKY

Rzeczy układały się coraz lepiej. Oczywiście nie było pełnej jednomyślności, a drobne incydenty, takie jak dziwne zachowanie Myszy, w której znów obudziło się dziecko, nie zaciemniały obrazu całości, który to Wulf widział w tych dobrych barwach. Nawet obecność ducha przełknął, chociaż nie podobało mu się, że osoba zupełnie bezcielesna posiada takie same prawa, jak i oni. Za tym musiało się kryć coś znacznie więcej, dlatego postanowił wyjaśnić to w swoim czasie, choćby sam dla siebie i swojego sumienia. Trochę tylko zawiodła go wspólna rozmowa, w której padało niewiele argumentów i pomysłów, ale czy teraz były konieczne? Miał szczerą nadzieję, że nie, a później współwłaściciele Elandone wykażą więcej... zaangażowania? Wulf wiedział, że sam nie jest za dobrym ekonomem, a jego wojskowa szkoła doskonale przygotowała tylko na dowodzenie wojskiem, które to w mniemaniu olbrzyma było absolutnie konieczne i to od samego początku. Także argumenty Roberta nie mogłyby do niego trafić, nawet jakby były silne.
- Dwa razy spotkaliście już hobgobliny. Wyszliście z tego, ale przeciętny człowiek nie poradziłby sobie. A i wam niewiele brakowało. Wojsko jest nam tak samo potrzebne jak ludzie, którzy odkopią i uruchomią kopalnie, wykarczują lasy i zasieją pola. Dzięki temu, że sam zamek i wyspa są bezpieczne, garnizon nie musi być duży i w całości przeznaczony na patrole i ochronę naszych poddanych.
Dalszych kwestii nie omawiali. Przyjdzie na nie czas.

Zaproszenie do komnaty lady Shannon okazało się zaskoczeniem, tak samo jak późniejsze informacje, którymi zechciała się podzielić. Skarbiec! A więc jednak nie pozostali jedynie z kilkuset marnymi monetami, chociaż ciekawe było, że nikt nie obrabował tego miejsca. Tajemnica dostępu do niego musiała być na prawdę dobrze strzeżona, ukryta przez wzrokiem wszystkich chętnych. Jeśli byłoby inaczej, w korytarzu spotkaliby chociaż wysuszone kości jakiegoś nieszczęśnika.
Złoto, klejnoty czy dzieła sztuki mniej ich na pewno ucieszyły niż zbiór magicznych przedmiotów, których istnienie odkryła Megara natychmiast po przywołaniu swoich mocy. Wulf uniósł nadziak, wykonując nim kilka błyskawicznych wymachów. Zbyt szybkich, by mógł je zrobić z jakąś inną bronią! Ucieszony, bezceremonialnie wsunął sobie broń za pas. Wziął też jeden z pierścieni, oglądając go ciekawie.
- Nie ma sensu, by to leżało tutaj bezużyteczne. Nie wiem jaki będzie sprawiedliwy podział, ale każdy powinien wziąć to, czego będzie potrzebował. Po identyfikacji okaże się dopiero komu co jest potrzebne. Nie wiem jak to jest z wydawaniem i sprzedawaniem tego skarbu, ale nie powinniśmy tego robić, póki starczy nam monet. Potem można zastanowić się nad sprzedażą co bardziej powszechnych kamieni i niczego więcej. Podejrzewam, że większość tych rzeczy ma swoją historię, może Shannon kiedyś się z nami tymi informacjami podzieli? Byłoby głupotą wymieniać je na kilka metalowych krążków, jeśli nie będziemy mieli noża na gardle.

Następnie zwrócił się bezpośrednio do lady Shannon.
- Dziękujemy za pokazanie nam tego. I wybacz murowanie komnaty.
- Długo na was czekaliśmy. Ja i Elandone. Mam nadzieję, że użyjecie tego, by przywrócić je do życia. A komnatą się więcej nie przejmuj, liczyłam, że będziecie jej bronić, ty i czarodziejka.
- Równowaga, podejrzewam, że ostatecznie wszędzie się ona kreuje. Posiadaliście kiedyś klucz do szkatuły z kryształem? Jeśli nie, należało będzie zamurować to w całości, proponuję skarbiec. Tutaj ryzyko kradzieży będzie niemal żadne.
- Klucz zaginął przed laty, jeszcze za życia mojego dziadka. Teraz wiem już, że posiada go ta sama osoba, w której ręce miała wpaść szkatuła z kamieniem. Mam nadzieję, że uda się wam go w przyszłości odzyskać. Do tego czasu zgodzę się z tobą, skarbiec będzie odpowiednim miejscem na ukrycie kamienia. Zwłaszcza, że niebawem wszyscy opuścimy zamek.
- Wyruszasz więc z nami? To dobrze. Czy mogę mieć do ciebie... osobiste pytanie?

Poczuł bardziej, niż mógł zobaczyć cień wahania z jej strony. Odpowiedziała jednak - Możesz.
- Wiesz, że jestem kapłanem. Pewne rzeczy mogę z łatwością wyczuć. Nigdy nie umarłaś, prawda?
Zaśmiała się gorzko
- Przypuszczam, że nie. Nie tak, jak śmierć zwykło się przyjmować. Byłam blisko, bardziej niż otarłam się można by powiedzieć. Ale nie umarłam.
- Nie będę tego ciągnąć, liczę, że opowiesz swoją historię, gdy już w pełni nam zaufasz. Niewykluczone, że kiedyś będziemy także w stanie ci... pomóc. O ile będziesz tego pragnęła.
- Pomożecie mi zajmując się moim domem. Tylko tego pragnę.
- Mam nadzieję, że kiedyś moim zamieni się w naszym, nie będę cię teraz dłużej niepokoił, Shannon. Zrobię co w mojej mocy, by do Elandone wróciły dobre czasy.

Cisza, jaka po tym nastąpiła była jej jedyną odpowiedzią.

Słowa zamkowego ducha, jak ją sam sobie i tak Wulf nazywał, znów przywołały do pamięci zakapturzoną postać, z którą zetknęli się w czasie podróży do Elandone. Bezpieczeństwo zamku, zapewniane przez tajemniczy kryształ, mogło okazać się nieocenione wręcz i bezcenne, gdy takich podróży jak ta do Damary będą musieli wykonywać więcej. Olbrzym zresztą bardzo chciał zobaczyć jak objawia się działanie kryształu, gdy nadciąga niebezpieczeństwo.
Zanim wyruszyli w drogę, kapłan przygotował małą, prowizoryczną kuźnię. Najpewniej kowala zatrudnią, ale i tak warto było chociaż trochę ogarnąć to miejsce. Brakowało wciąż kilku istotnych przedmiotów i materiałów, zawsze jednak był to jakiś początek. Elandone oczywiście brakowało także kaplicy, ale nad nią miał zamiar pomyśleć dopiero po powrocie z Damary. Zamiast tego dopasował sobie dodatkowe elementy zbroi, sprawiając, że półpłytówka zamieniła się w wygodniejsza pełną zbroję. No i sporządził sztandar - niebieskie płótno z herbem rodu Kintal przyczepił do lancy. Wszystko zebrał z korytarzy i magazynów, gdzie oznaczenia rodowe czy puste zbroje na razie tylko zajmowały miejsce, stanowiąc niewielką ozdobę. Teraz był gotowy by wyruszyć, z nowym herbem na tarczy i lancy, teraz tylko brązowymi szatami z symbolem Tempusa oznajmiając kim jest.

***

Podejrzewał, że gdyby nie stalowe uda, ciągłe podróżowanie mogłoby go zmęczyć. Konna jazda była jednak jego drugim życiem odkąd tylko opuścił świątynię, także kolejne dni monotonni przyjmował z absolutnym spokojem, a nawet pewnym zadowoleniem. Euforia nie uchodziła z niego, wiedząc, że wreszcie znalazł miejsce, w którym chciałby zostać na dłużej i wcale nie była to świątynia, którą zajmowali starzy lub ciężko ranni kapłani Tempusa. Ciekaw był, co czują inni w tych chwilach, które przecież zmieniały życie każdego z nich. Czy wszyscy zostaną? Deklarowali, że tak, ale kto wie? Choćby Marie stanowiła wieczną zagadkę, a prawdziwe motywy Alto czy Roberta nigdy nie były dla Wulfa jasne. Zresztą kapłan był prostym człowiekiem, takimi dylematami zajmował się tylko wtedy, gdy miał za wiele czasu. Zaśmiał się więc sam do siebie i schylił, drapiąc za uchem wiernie mu towarzyszącego Atosa.
Na ziemiach Wildborowów nie zabawili długo, ale zdążyli się załapać na ich uprzejmość, tym razem już wszyscy. I nawet jeśli szybko przyszło im podziękować za gościnę, to dokładniejsze poznawanie sąsiadów, zwłaszcza z innego państwa, mogło mieć w przyszłości ogromne znaczenie. W międzyczasie wysłał wiadomość do Szarych Płaszczy, każąc im się stawić w Elandone za półtora miesiąca licząc od dnia wysłania.
Na "opłatę" za przewóz skinął tylko głową, nie mówiąc na to ani słowa.

Święto Księżyca było czymś wyjątkowym. Nie wszyscy to pojmowali, nie wszyscy w pełni uczestniczyli w ceremoniach tego dnia. Wulf znał je doskonale, tak jak wszyscy kapłani Tempusa i Kelemvora. Przybyli na miejsce wieczorem, dnia poprzedzającego, ale wtedy nic i tak już nie wypływało dalej. W czasie święta nikt nie płynął.
Kapłan zazwyczaj obchodził je zupełnie inaczej. W południe wszyscy kapłani zamykali się w świątyni, tam modląc się i wysławiając poległych. Tu tego zrobić nie mógł, także po prostu zniknął na prawie cały dzień. Pierwszy w sumie raz mogli go dojrzeć w ustronnym miejscu, siedzącego na kolanach, z wyprostowanymi plecami. Z jego palca pociekła krew, a ust płynęła pieśń będąca modlitwą. Tego dnia Wulf był samotny, a jego kamienna twarz nabrała bardziej posępnego wyrazu. Tak przynajmniej można było przypuszczać, póki nie nadszedł wieczór, a słońce nie schowało się za horyzont. Pierwsze ogniska już płonęły, migoczące światło rzucając na taflę wody.


Wtedy kapłan-wojownik wstał, dzierżąc w dłoniach wielki, dwuręczny miecz, który zazwyczaj zwisał przytroczony do siodła jego wierzchowca oraz duży stalowoszary puchar, pozbawiony zdobień. Ruszył w stronę ognisk, których światło odbijało się także na jego łysej czaszce. Ubrany również był zupełnie inaczej, a jednak podobnie. Przede wszystkim zniknęła zbroja, a brązową tunikę zastąpiła długa szata w tym samym kolorze, sięgająca mu aż do kostek. Nie było też symbolu Tempusa, a jedynie ów brąz. I pozbawiony pochwy miecz, który uniósł w górę, gdy znalazł się już pośród ludzi.
- Posłuchajcie mnie!
Mocny głos, władczy, zmuszający do odwrócenia głowy i zamknięcia ust. Wulf chciał się znaleźć w centrum uwagi wszystkich i udawało mu się to niemal bez trudności.
- Nadeszła godzina poległych! Czas wypić za ich honor i pamięć! Dziś sam Tempus będzie świadkiem Pieśni Miecza!
Płynnym ruchem odwrócił miecz, mocno wbijając go w ziemię. Dopiero po chwili mogli zauważyć, że ten wyćwiczony ruch rozciął mu skórę na dłoni, a kilka kropel czarnej w świetle ognia krwi wpadło do podstawionego kielicha, który już wcześniej kapłan napełnił czerwonym winem. Następnie uniósł go do ust i wziął łyk, podając naczynie Branowi.
- Módlmy się, aby nadchodzące dni pełne były zwycięstw, a naszych serc nigdy nie opuszczała odwaga. Nie załapaliśmy się na Ucztę Bohaterów, ale niech to wypite wino będzie świadkiem, a Ty, Panie mój, obdarz nas swoim spojrzeniem! Dziś jest Święto Księżyca, Święto Poległych. Posłuchajcie więc pieśni o Tempusie, największym z bohaterów i wojowników! Posłuchajcie o tryumfie Młota na Wrogów!

Odczekał jeszcze kilka chwil, opierając złączone dłonie o rękojeść wbitego w ziemię miecza, obserwując i skupiając na sobie uwagę. Ciekaw był, czy ktoś ominie swoją kolejkę do wypicia łyka wina. Potem zaczął, teraz już spokojniej, ciszej, tak, że ci co stali dalej musieli podejść bliżej, jeśli chcieli go słyszeć.
- Eony temu świat był zupełnie inny. Bogowie stąpali po ziemi tocząc nieustające, straszliwe wojny. Księżycowa Selune i Czarna Shar nie różniły się od nich, a ich starcia najstraszliwsze były ze wszystkich! Tempus, Władca Bitew, był pierwszym ich dzieckiem. Narodzony podczas pierwszej bitwy, zrodzony z chaosu i przemocy, strachu i nienawiści. Nie służył nikomu. To on kreował swoją własną sprawiedliwość. Tak, to był wiek, gdy to bogowie stąpali po ziemi, przewodząc armiom i tocząc bitwy. Młot na Wrogów wtedy to zyskiwał swoje przydomki, dzierżył olbrzymi topór bojowy zwany Bitewnym Męstwem a jego wierne, bliźniacze wierzchowce: klacz Verios i ogier Derios, służyły mu wiernie. Nie nie było wtedy wroga, który mógłby dotrzymać mu pola. Póki nie pojawił się Garagos Rozbójnik, ostatni z nich!
Zamilkł na chwilę i przesunął wzrokiem po wszystkich słuchaczach. Twarz kapłana lekko lśniła, a oczy zdradzały, że ta opowieść jest czymś więcej niż tylko słowami.
- Ucieleśnienie furii, olbrzymi barbarzyńca o sześciu rękach, zrodzony podobnie jak Tempus, ale pozbawiony większości jego zalet. Uzbrojony tylko w szał i sześć piekielnych ostrzy, pokryty krwią, z dzikością wypisaną na brutalnej twarzy, stanowił równorzędnego przeciwnika! Nieprzewidywalnego, szybkiego i obdartego ze wszelkiego rozsądku. Każdy, kto mnie teraz słyszy i oręż nie jest mu obcy wie, że to najtrudniejszy z wrogów. Wiedział to także Władca Bitew. A gdy zderzyła się dzierżona przez nich stal, ziemia zadrżała! Garagos pożądał tego, co miał Tempus, a furia dodawała skrzydeł jego atakom i sprawiała, że nigdy się nie męczył. Ta bitwa była najdłuższa w historii, a przy niej wszystkie wojny obecnego świata są zupełnie niczym! Wiek bowiem trwała ta nieustająca potyczka, aż w końcu to Młot na Wrogów okazał się niepodważalnym zwycięzcą, ukazując swoją potęgę, odwagę oraz inteligencję, gdy obrócił furię Rozbójnika przeciw niemu samemu! Wróg jego legł, a Tempus zajął należne mu miejsce w panteonie i przewodzi nam nieprzerwanie, łaską obdzielając tych, którzy najbardziej na to zasługują, a ich odwaga jest największa!
Skończył nagle i usiadł. Jego rola w Pieśni Miecza została zakończona, przynajmniej na razie. Teraz czas był na opowieści innych.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Sprawa była cokolwiek dziwna. Shannon była jakby duchem, ale tak nie do końca. Bran czuł się bardzo nieswojo widząc jej prześwitującą postać, jednak jeszcze bardziej go drażniło, gdy jej nie widział i nie wiedział gdzie jest. Odkąd się dowiedział o jej obecności na zamku miał ciągle irracjonalne uczucie, że ktoś go śledzi.
Niemniej odnosił się do Shannon z szacunkiem i szczerze jej współczuł. Wszak to nic przyjemnego być zawieszonym pomiędzy światami.
W dziewczynie była pewna wyczuwalna szlachetność, która Branowi bardzo odpowiadała, a jej melancholia wręcz go rozczulała do tego stopnia, że rycerz miał ochotę ją przytulić. Oczywiście wtedy gdy ją widział, choć i w takich momentach było to niewykonalne.
Podążając za Shannon wraz z innymi dotarł do skarbca i aż wciągnął z gwizdem powietrze w płuca na widok bogactwa.
- No to o finanse na razie nie musimy się martwić. Świetnie. Pieniądze ułatwią wiele spraw.
Mieli zatem za co opłacić potrzebnych ludzi. Pozostawało jeszcze ich znaleźć.
Branowi od razu w oko wpadł mithrillowy napierśnik i mizerykordia. Odsunął na bok swoje pretensje do Megary i nie patrząc jej w oczy spytał.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć jakie są właściwości tych przedmiotów?
Zakładał że skoro były w skarbcu nie mogły być obciążone jakąś straszną klątwą, ale nie chciał ryzykować zielonych włosów.

Podróż z powrotem do Wildborrow Hall przebiegła sprawnie. Wszak część z nich już znała drogę. Naturalnie Bran złożył uszanowanie szlachetnie urodzonym sąsiadom. Nawet namówił Dereka na kolejną lekcję w machaniu rycerskim toporem. Niestety nie miał wiele czasu na ćwiczenia. Wszak spieszyli się do króla.
Opowieść jak i propozycja Wulfa trochę go zaskoczyła. Tempus nie był jego ulubionym bogiem i Bran nie zdawał sobie sprawy, że Święto Księżyca jest takie ważne. Nie miał jednak zamiaru uchybiać bogu wojny. Przyjął więc od Wulf kielich i upił łyk podając naczynie dalej. Następnie wysłuchał doniosłej opowieści kapłana. Bran czuł że ma ona dla Wulfa wydźwięk osobisty. Zdecydował się więc na to by opowiedzieć kompanom coś co i dla niego było ważne.
- Moja opowieść może nie jest tak dostojna jak Wulfa. – zastrzegł się na początku – Ale mam nadzieję, ze przynajmniej Was zainteresuję. Powiem Wam skąd się wzięło moje imię. Ta opowieść pochodzi z wyspy Gwynneth. Skąd podobno wywodził się ród mojej matki.
Bran był synem Febala i słynął ze swych zamiłowań podróżniczych. Pewnego dnia napotkał piękną kobietę, która opowiedziała mu o Wyspach Szczęśliwych.
Wedle jej słów wewnątrz wyspy, na wyścielonej srebrem równinie, toczyły się nieustające igrzyska, gonitwy rydwanów lub wyścigi łodzi. Rydwany były ze złota, srebra lub brązu, a konie bądź złociste, bądź błękitne jak niebo. W powietrzu rozbrzmiewały czarowne tony muzyki, a wszystko wokół lśniło cudownymi barwami. Na omywanym morskimi falami brzegu odkładały się migotliwe kryształy. Nie było tam choroby ani śmierci, smutku ani niedoli, gniewu ani rozpaczy. Wszystko przenikała wszechogarniająca radość. A nad wyspą o świcie wstawał bóg słońca i oświetlał ziemie ścielące się u jego stóp. Jasnowłosy bóg jechał nad białą równiną, na której skraju szumiało morze, i zabarwiało kolorem krwi fale morskie.
Zafascynowany opowieścią, Bran wyruszył na morze w towarzystwie dwudziestu siedmiu towarzyszy. Po dwóch dobach podróży na zachód ujrzał mężczyznę pędzącego na rydwanie ponad morskimi falami. Był to bóg Valkur, rycerz morskich odmętów. Śpiewał on pieśń o krainie zaświatów, którą przemierzał. Bran popłynął morzem, widział wokół siebie spienione fale i miotające się ryby. W pieśni Valkura morze jest łąką, równiną skąpaną w kwiatach. To co dla Brana jest falami - dla boga jest kwitnącymi krzewami i sadem okrytym kwieciem. Miotające się w falach łososie - to baraszkujące cielęta i jagnięta.
Kiedy po licznych przygodach Bran dopłynął wreszcie do Ziemi Kobiet, paraliżujący lęk uniemożliwił mu lądowanie. Wtedy królowa wyspy rzuciła mu z brzegu nić, która przylgnąwszy do jego dłoni przyciągnęła go do brzegu. Na wyspie czekał na Brana i jego towarzyszy wspaniały pałac, suto zastawione stoły i pięknie zasłane łoża, a w każdym z nich żona dla przybyłego gościa. Bran i jego towarzysze zasiedli do stołu, gdzie czarodziejskim sposobem nic nie ubywało z potraw, jakie spożywali. Na ucztach, turniejach, gonitwach i wszelkich rozkoszach upływał Banowi czas pobytu na wyspie.
Po roku nadeszła pora powrotu. Przynajmniej Bran i jego ludzie sądzili, że rok minął od ich wyjazdu. Kiedy bowiem przybyli do brzegów Gwynneth , zgromadzeni na brzegu zapytali go, kim jest on i jego załoga. "Jestem Bran, syn Febala"- odkrzyknął im. "Nie znamy go - zawołali w odpowiedzi - ale podróż Brana jest jedną z naszych starych opowieści". Wtedy jeden z członków załogi wyskoczył na brzeg i rozsypał się nagle w proch, jak gdyby od wieków przeleżał w grobie. Nie wysiadając z łodzi, Bran opowiedział swe przygody zebranemu ludowi i pożegnawszy się pożeglował z powrotem na zachód. Milczenie okrywa dalsze jego dzieje. Zapewne powrócił na Wyspy Szczęśliwe.


Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Udana kolacja ze spieprzonym finałem. Mysz trzasnęła drzwiami dając upust złości i wbiegła do swojej komnaty. Wyciągnęła spod łózka plecak, wrzuciła doń kilka niezbędnych rzeczy i zbiegła schodami w dół. A myśli po głowie krążyły galopem.
~Że niby nie mam prawa się wahać? Okaż deko wątpliwości to cię za drzwi wyproszą! Napiętnowana niby zdrajca jakiś! I za co się pytam? Bo mam swoje życie, które ciężko za sobą, ot tak zostawić?~
Na zewnątrz uderzył ją przyjemny chłód nocy. Zewsząd zalegały ciemności, tylko gwiazdy przeglądały się pysznie w lśniącej tafli jeziora.
Niezrażona Marie pognała do łodzi i chwilę zmagała się z żaglem. W końcu jednak uznała, że szkoda jej wysiłków i odpuściła. Usiadła stukając butem o drewniane deski łajby.
- Ma sama płynąć, tak? Bez żagla, wiosłowania i takich tam? - spytała na głos, najpewniej samą siebie. - Jeśli oczywiście Pani Jeziora zechce ze mną gadać...
Chrząknęła, poprawiła ubranie, wygładziła włosy.
- Srebrooka bogini, czy zechciałabyś zaprosić mnie na swoją wyspę? - powiedziała wreszcie, nad wyraz oficjalnie.

Wiatr który nagle zerwał się znad jeziora poruszył włosami bardki i zakołysał łodzią. Dziewczynie wydało się nagle, że słyszy rozchodzący się po powierzchni wody perlisty śmiech, a potem niespodziewanie łupina z Myszą na pokładzie odbiła od brzegu i ruszyła w kierunku Tioram. Nie płynęła tak szybko jak wtedy gdy uciekali z Alto od hobgoblinów. Sunęła dostojnie, a jednak wyraźnie zbliżała się do wyspy.

Czekała cierpliwie. Dla zabicia czasu brzdękała na lutni i śpiewała. Głośno dość, może nawet w Elandone było ją słychać.
Jak mąż, który wraca do domu po nocnej eskapadzie z kolegami, sowicie nakrapianej gorzałą. Wybierała piosenki wesołe, skoczne, a miejscami mocno sprośne. Aż wreszcie łódź zaryła o dno i się zatrzymała. Mysz zarzuciła instrument na plecy i rozejrzała się po okolicy. Było ciemno jak w... Bardzo ciemno po prostu.
- A teraz dokąd? - krzyknęła w eter rozkładając bezradnie ręce.

Przed nią coś zabłysło, niczym maleńkie światełko. Potem kolejne i jeszcze jedno. Dopiero po chwili, gdy podeszła bliżej zorientowała się, że to blask księżyca odbity w mokrym kamieniu. Niewielki strumień wpadający do jeziora mamił migocząc swoim blaskiem. Błyski pojawiały się coraz dalej w głąb wyspy niczym pulsująca światłem droga.

Bardka wzięła głębszy oddech:
- No dobra Mysz, mam nadzieję, że wiesz co robisz...
Szła jednak pewnie wyznaczonym świetlistym szlakiem.

Droga wiodła pod górę. Wiła się wśród drzew. W końcu dziewczyna doszła do lśniącego niezwykłym blaskiem wodospadu.


Może się po prostu zziajała, a może czuła, że to już cel jej spontanicznej eskapady. Przysiadła na płaskim kamieniu nieopodal lejącej się wartko wody i zagadnęła.
- Wiesz dlaczego tu jestem, Pani.

Poza wodą, w głębi skał z których spływała, dostrzegła jaśniejące fioletowo niebieskim blaskiem przejście, a na jego tle niewysoką kobiecą sylwetkę
Skinęła jej ręką jakby zapraszała do środka, a gdy tylko dziewczyna podeszła bliżej odwróciła się i podążyła w głąb skał.
Doszły do niewielkiej groty całej wypełnionej tym samym pulsującym błękitem blaskiem i wtedy kobieta, jasnowłosa i ubrana w białą długą do ziemi szatę, odwróciła się. Mysz patrzyła prosto w twarz dziewczyny, z którą kilka miesięcy temu razem podróżowała.
- To jakiś żart? - zapytała bardka, choć wcale nie było jej do śmiechu. - Dlaczego, Pani, wybrałaś taką postać? Żeby mnie dręczyć?

Postać pokręciła głową:
- To naprawdę ja. Pani zabrała mnie do siebie po tym jak umarłam...
Mysz zaklęła szpetnie i przetarła dłonią oczy.
- Prawnik... To znaczy boski posłaniec, czy za kogo on tam robi... Mówił, że chcesz mnie ochraniać. Dlaczego?
Dziewczyna podeszła bliżej:
- Pamiętasz co Ci wtedy mówiłam na szlaku? O moim marzeniu by zyskać sławę dla swego imienia? To co mnie zabiło nie było z tego świata. Nikt, nawet moc Pani nie przywróci mi życia, ale ty, ty możesz sprawić, że moje imię będzie znane w całym świecie... - Chwyciła ją za rękę - Proszę... nie chce przepaść bez śladu... bez echa... zniknąć tak ostatecznie... - w jej oczach pojawiły się łzy.
- Jak to możliwe? - Mysz z ciekawością odwzajemniła uścisk. Skóra dziewczyny była przyjemnie ciepła w dotyku. - Więc... nie masz mi złe? Tak po prostu? - barka zaśmiała się nagle nerwowo. - Wiesz ile razy o tobie śniłam? W snach widziałam las i twoje puste oczy... I zakopywałam cię z tej cholernej wilgotnej ziemi... Raz za razem. Niemal każdej nocy... A ty mi tak po prostu odpuszczasz?
- Przecież nic mi nie zrobiłaś. To nie była twoja wina, że umarłam.
- uśmiechnęła się łagodnie. - Możesz mnie dotykać, bo jesteśmy w domu Pani. Po za nim jestem tylko snem. Chciałam Ci powiedzieć wcześniej, ale nie chciałaś mnie słuchać. Bałaś się tych snów...
- Owszem, nic ci nie zrobiłam
. - Marie poczuła się nagle zmęczona. Usiadła na litej skale na skrzyżowanych nogach i przymknęła powieki. - Ale chciałam zrobić. Wiesz, że chciałam, prawda? Od początku nie byłam z tobą uczciwa. Wykorzystałam cię. Kiedy jeszcze żyłaś, i nawet później, po śmierci.

Dziewczyna usiadła obok i wzruszyła ramionami:
- Nie wierzę, byś naprawdę była zdolna do zabicia mnie... Każdy czasami kłamie. Ty może częściej niż inni... - posłała bardce filuterny uśmiech - Teraz to nie ma znaczenia. Teraz ja jestem martwa, ale ty żyjesz. A dopóki tu zostaniesz i ja nie całkiem umrę...
To było dziwne uczucie, patrzeć jej znów w oczy. Dławiący uścisk w gardle narastał z każdą chwilą.
- Przepraszam. Przepraszam cię za wszystko. - Mysz posłała jej długie błagalne spojrzenie a później po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. - Możesz coś dla mnie zrobić? Czy możesz mi... wybaczyć? Po prostu to powiedz. Chciałabym usłyszeć jak mi to mówisz.
Jasnowłosa objęła ją i przytuliła do siebie:
- Nie ma czego wybaczać. To co zrobiłaś po mojej śmierci nie miało znaczenia. Przecież i tak byłam martwa. To co mi zabrałaś i tak już nie było mi potrzebne. Możesz mi pomóc zrealizować choć jedno marzenie. Byłabym Ci wdzięczna gdybyś to zrobiła... ale oczywiście skoro to może Ci pomóc... wybaczam Ci wszystko.

Bardka nie mogła opanować łez. Przecierała je dłonią ale na ich miejsce wylewały się następne. I następne.
- Czego on ode mnie chce? Czarny Kaptur? I czy w ogóle jesteś w stanie mnie ochronić? Czy ktokolwiek jest w stanie?
- Pani jest w stanie
- powiedziała jasnowłosa z głębokim przekonaniem - Podobno on jest teraz jakoś uwięziony. Jeszcze przez pewien czas nie będzie w stanie się uwolnić. Dlatego posyła tylko swoich najemników, by wykonywali dla niego jakieś drobne zlecenia. Dlatego dręczy Cię tylko w snach. Pani powiedziała, że on próbuje wykorzystać twój lęk i niepewność by móc tobą manipulować na swoją korzyść.

- W snach jakoś sobie poradzę
– bardka uśmiechnęła się nieznacznie. - Gorzej jeśli dopadnie mnie poza nimi.
Ułożyła głowę na kolanach dziewczyny. Poczuła, że ciężar, który ostatnimi dniami przygniatał ją do ziemi powoli zanika. Wreszcie mogła odetchnąć. I poczuła się potwornie zmęczona.
- Mogę tu z tobą zostać? Na tą jedną noc? Nie chcę jeszcze wracać.
- Oczywiście. Czasami czuję się trochę samotna
. - Pogładziła czarne włosy bardki i zaczęła śpiewać cudowną pieśń o tęsknocie i niespełnionej miłości....
- Pani... - Mysz zapytała jeszcze powstrzymując opadające powieki. - Jak brzmi jej prawdziwe imię?
- Nie słyszałam nigdy innego
- szepnęła. - Wszyscy mówią na nią Pani Losu...

* * *

Rano Marie wróciła w znacznie lepszym humorze. Gdy tylko przekroczyła próg zamku i weszła do salonu jej wzrok spoczął na cudnej, ręcznie rzeźbionej harfie. Niemal jej oczy z orbit nie wyszły! Toż o czymś takim od dziecka marzyła! Tylko, że ciągle w rozjazdach była a przecież na plecach harfy ze sobą taszczyć nie szło.

Podziwiała chwilę ciężki instrument, wykonany z drzewa sandałowego i złota. Gładziła go czule dłonią, szarpnęła kilka strun. Dłużej zwlekać nie było co, zasiadła do grania. Najpierw popłynęły kaskadą czyste miękkie dźwięki a zaraz też rozszedł się wokoło ulotny, choć ewidentny, zapach drzewa sandałowego. Pierwsze nuty zabrzmiały chaotycznie, w końcu poczęły się układać w zwiewną kompozycję.


Grała chwilę z zamkniętymi oczami a gdy uniosła na powrót powieki zobaczyła stojącego w progu łotrzyka.
- Skąd ją wzięliście? - zapytała jak gdyby nigdy nic. - Niezwykła. Mogę na niej grywać?

Chyba lubiła to robić. Doprowadzać go do szału. Bez słowa zniknęła na całą noc zabierając plecak. Gdyby nie koń pozostawiony w stajni, byłby przekonany, że po prostu wyjechała bez słowa…
- Była ukryta w zamku, Shannon pokazała gdzie – odpowiedział spokojnym obojętnym tonem – Graj do woli. Porozmawiaj z Meg, wydaje mi się ta harfa to nie tylko instrument.
- Porozmawiam
– skinęła. Jej palce coraz szybciej przebiegały po strunach, zatracała się w melodii. - Byłam wczoraj na Tioram. Pogadać z Panią Jeziora.
- Prawnik, wiedział prawda? To jego zająknięcie i spojrzenie nie było przypadkowe.
– Alto spoglądał na bardkę, starając się wyczytać cokolwiek z jej oczu. Zawahał się. – Co powiedziała Srebrnooka?
- Wiedział
– Marie znów zamknęła oczy, delektowała się muzyką. - Zresztą, żaden prawnik był z niego. Powiedział, że jest posłańcem bogów. I ja mu uwierzyłam. A ze Srebrnooką się nie widziałam. Wysłała kogoś w zastępstwie. Ma chyba słabość do duchów... Zgadnij jaką martwą dziewczynę przygarnęła jeszcze pod swoje skrzydła? Mało zawału nie dostałam jak ją zobaczyłam, ale... Dobrze się stało, że tam popłynęłam. Ona nie ma żalu, wiesz? - otworzyła znów oczy, żeby zobaczyć jego minę. - Chce żeby było jak jest, żebym to ciągnęła.

Wysłannicy bogów, duchy, Marie… Jedno było pewne, prędzej go szlag trafi niż popłynie na tą wyspę, mógłby się za wiele dowiedzieć o samym sobie.
- Ma rację. – Powiedział chowając się za krzywym uśmieszkiem – Nie rezygnuj ze swoich planów, skoro nie musisz. Przyjmiesz spadek?
- Oczywiście. Pytanie brzmi raczej czy tutaj zostanę
- przestała grać i podeszła do łotrzyka. - Chciałbyś żebym została, Alto? Czy jest ci wszystko jedno? Za bardzo się ostatnio zagalopowaliśmy. Dużo słów padło. Ostrych słów. Niepotrzebnych...
- Pewnie, że chcę Marie.
– Alto zerknął na nią czujnie gdy podchodziła – Poza tym tak naprawdę, gdy przyjmiesz spadek i odejdziesz, nic z tego nie będziesz miała.

Zmienił temat. Na razie widać nie chciał gadać o ich kłótni ale ona tak łatwo nie zamierzała się poddać.
- Posłuchaj, ja rozumiem, że jesteś na mnie wściekły. Zaczęło się między nami coś wyjątkowego i ja to spieprzyłam. Ale może moglibyśmy... no wiesz, działać na stopie koleżeńskiej?
~Ona to spieprzyła? ~
pomyślał Alto. No to na pewno nie była prawda. Nie cała prawda.
- Marie daj spokój. Ja naprawdę chcę abyś została.

Jego słowa ją ucieszyły a szeroki uśmiech dał temu zaraz wyraz.
- To dobrze – odparła jakby z ulgą. - Co byś powiedział jakbyśmy, nim wyruszyli, przypalili zwidkę i trochę pogadali. O niczym konkretnym. Obiecuję nie wkraczać na drażliwy grunt.
- Jasne
– Mrugnął do niej okiem i uśmiechnął się. Marie zachowywała się dziwnie. Albo może to on tylko tak to odbierał. – Skoro przyjmujesz spadek, to i wyruszasz pewnie z nami do Damary? Miałbym ci wtedy do opowiedzenia parę rzeczy, o niczym konkretnym.
Mimo woli oczy błysnęły mu na wspomnienie podziemi.

** *

Gdy przyszedł czas by ruszać i wszyscy spadkobiercy zebrali się w sali Marie wyskoczyła z jedną myślą, która jakiś czas po głowie jej chodziła.

- Słuchajcie, skoro do miłościwie nam panującego z wizytą zmierzamy, to może nie wypada z gołymi rękami leźć? Prezent zdaje mi się gestem wręcz niezbędnym. Wyjścia widzę dwa. Albo weźmiemy coś co mamy, na przykład złotą skrzyneczkę, którą niedawno znalazłam. Ale trocha jej szkoda, sto sztuk złota tak puścić bez celu? Nie godzi się. Opcja dwa, bierzemy trochę grosza ze wspólnej kiesy i zakupimy jakiś ładny drobiazg w Heliogabar. No chyba, że uważacie, że nie stać nas na jakąkolwiek rozrzutność.

Najbardziej podczas podróży cieszyła ją bliskość Lizusa. Stęskniła się za klaczką i teraz, siedząc na jej grzbiecie, komponowała jej śliczną balladę o tym, jakie to ma powabne kształty, lśniącą grzywę i nogi długaśne, za którymi każdy ogier się ogląda i uszami strzyże.

- Robercie? - zapytała wtem tropiciela, bo jedna sprawa jej się niespodzianie przypomniała. Przekrzywiła się w siodle i podziwiała koński brzuch. - Czyli nasze zabiegi nic nie dały, prawda? Lizus nie zaciążył? Nie będzie źrebaków?
Chciała się doszukać u klaczki choć śladu krągłości.
- Czy za wcześnie by orzec?

* * *

Święto Księżyca zachwyciło Marie. Z otwartymi ustami słuchała opowieści Wulfa, później Brana. I nawet kiedy przyszła jej kolei by umoczyć usta w kielichu zrobiła to bez wahania. Łyk tęgi pociągnęła bo w ustach jej zaschło i napitek niby z nieba spadał. Atmosfera wszechobecnego patosu bardzo się bardce podobała i ewidentnie udzielała. A kiedy Bran skończył swoją opowieść Marie poczęła podskakiwać niecierpliwie i klaskać w dłonie.
- Ja teraz, moja kolej! Ja chcę wreszcie bajać!
Kiedy nikt nie wniósł sprzeciwu usiadła blisko ognia a i lutnię w dłoń ujęła aby przygrywać delikatną nastrojową melodię w tle swej opowieści.
- To święto zmarłych i snuć mieliśmy historię o bohaterach. Lecz ci co o nich rzeknę nie będą umarli, choć pewności jak to jest nikt do końca nie ma. Zasłyszałam ją w mych rodzinnych stronach, na Smoczym Wybrzeżu. Było to tak, posłuchajcie.

W jednej wiosce, w Górach Biegnących Gigantów, żył pewien kowal. Najlepszy w swym fachu w całej okolicy, ponoć ludzie z dalekich stron przybywali by mu robotę zlecić. Jednego wieczoru wygasił już ogień w palenisku i kowal ów do wieczerzy zasiadał, gdy wtem ktoś we drzwi zakołatał. Mąż więc drzwi otwarł a w progu jego domu stał jakiś człowiek, nie po tutejszemu ubrany, pleczysty ze śmiałym wejrzeniem.
- To ty się kowalstwem trudnisz? - spytał nieznajomy.
- Ja to - odrzekł tamten.
- A to pójdź ze mną, bo robota pilna czeka. Koni wiele trzeba podkuć.
Chwycił kowal za worek, narzędzia do niego załadował i podków tyle, co gotowe miał, ale gość powiedział, że mało, więc na powrót ogień rozpalił, miechem podmuchał i kuć począł.A tak zręcznie młotem wywijał, tak szybko jedną podkowę po drugiej z kowadła gotową zdejmował, aż się gość pod wąsem z zadowoleniem uśmiechnął.
- Prawdę o tobie gadali. Zdatnyś - rzekł. - A teraz już wystarczy. Pójdziemy.
Nieznajomy prowadził pewnie, jakby na pamięć znał drogę, wprost ku ścianie góry. Wylot jaskini ogromnej przed nimi się otworzył, aż się kowal zdziwił, bo nigdy jej tu nie widział, a przewodnik pochodnię zaświeciwszy ruszył w głąb.
Doszli do sali ogromnej, a pod jej ścianami dostrzegł kowal w blasku pochodni ludzi śpiących na posłaniu ze skór niedźwiedzich, wilczych i innych jeszcze, których nawet rozpoznać nie mógł.Przy każdym zbroja leżała, hełm i miecz. A opodal każdego ze śpiących koń stał, śpiący takoż, jako i jego jeździec.
I wtedy pojął kowal, gdzie trafił, bo z dawna wśród ludzie opowieści krążyły o wojsku, co dawien dawna pod góry owe przywędrowali i słuch po nich przepadł. Nie wierzył tym gadkom, ale teraz poznał, że prawdziwe były. Nieznajomy zaś rzekł:
- Bierz się do swej roboty, bo do rana zdążyć musisz.
Podchodził tedy kowal po kolei do każdego z posłań a gdy światło pochodni padało na twarz śpiącego, ten na posłaniu się dźwigał, oczy na nieznajomego podnosił i pytał:
- Czas już?
- Nie - odpowiadał tamten za każdym razem pytany. - Jeszcze nie czas. Śpij.
A kowal starte do szczętu podkowy z kopyt końskich zrywał, kopyta strugał i nowe do nich przybijał. I tak szybko pracował, że aż nie miał czasu potu z czoła obetrzeć, bo przecie mu zapowiedziano, że do rana zdążyć musi. Aż gdy ostatnią podkowę przytwierdził, nieznajomy po ramieniu go poklepał.
- Dobrześ się sprawił. Rad z ciebie jestem. A oto i zapłata twoja - rzekł mieszek brzęczący, a wcale niemały mu podając.
Zdobył się kowal na śmiałość i zapytał:
- Jak długo rycerze spać będą? Kiedy im czas nadejdzie się przebudzić?
- Jak w kraju tyle zła i krzywdy, i cierpienia będzie, że już sobie z nim ludzie sami poradzić nie będą umieli, wtedy rycerze się pobudzą i wyjdą, sprawiedliwość czynić, zło karać, a dobro przywracać. Jeszcze nie czas, a kiedy on nadejdzie tego nikt nie wie.
Doprowadził kowala do wyjścia z jaskini. Świt już okoliczne szczyty bielić począł i droga do kuźni nie do pomylenia była. Nim kilka kroków odszedł coś, jakby grzmot usłyszał. Obejrzał się i tam, gdzie przed chwilą wejście do jaskini było, jeno ścianę litą zobaczył.
Dobrze się kowalowi później w życiu działo. W mieszku, co go za robotę dostał, tyle było złota, że starczyło by i dom kupił, a i na później mu jeszcze zostało. Ale kuźni nie zburzył. Ożenił się, synów do kowalstwa przyuczył, przykazując aby, gdy czas nadejdzie, gotowi do posługi zbudzonym rycerzom byli. Ale już ich nigdy nikt pod ścianę góry do roboty kowalskiej nie wzywał. Ojcowska robota przednia była i na lata całe starczała. A czas zbudzenia się rycerzy jeszcze jakoby nie nadszedł.


Bardka skończyła wreszcie dramatycznym szeptem i przerwała grę na instrumencie. Ależ cudny to był wieczór! Czuła, że dla takich chwil warto żyć doprawdy.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 12:02   #89
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 18

Harard – ALTO PAPERBACK


Drgnął lekko gdy znajomy już głos pojawił się w jego głowie. Ostatnia Lady Kintal w swej pięknej weselnej sukni oparła się o kamienne mury, a on wpatrywał się w jej półprzezroczystą postać.
- Shannon, daj spokój. Nie jesteś niczemu winna. Każdy z nas podczas tej koszmarnej wycieczki robił to, co uważał za słuszne. Każdy miał swoje cele. Najważniejsze jest, że jesteśmy bezpieczni. Co do zaufania od początku – uśmiechnął się lekko w cieniu swojego kaptura – to chyba nie dałem ci wiele powodów, aby tak czynić.
Spojrzał na kamienny dziedziniec i bramę. Dom.
- Znaczy i to wiele, bo będziemy stale potrzebować twojej pomocy. – Milczał trochę i popatrzył w oczy Białej Damy, które lśniły lekkim blaskiem. Chciał ją zapytać o tyle spraw. Przypomniał sobie jednak słowa Roberta.
Jak dokładnie działa Heart of Soul? I dlaczego Serce było zakopane poza terenem zamku?

Shannon uśmiechnęła się z ulgą.
Złapała się na tym, że wciąż jeszcze zależy jej na czyimś zdaniu.
- Serce chroni zamek przede wszystkim przed szkodliwym działaniem magii. Dzięki niemu ewentualni najeźdźcy nie mogą się nią wspomagać. Poza tym nie pozwala przebywać w Elandone nikomu, kogo nie zaakceptuje. Tak najłatwiej to wyjaśnić. Nikt, kto dostanie się tu podstępem czy siłą nie wytrzyma długo. - Kąciki jej ust wygięły się w złośliwym uśmiechu – Męczony koszmarnymi wizjami, bólami głowy, zawrotami, mdłościami czy ogólną niedyspozycją ucieknie prędzej niż się tu znalazł - Sposób, w jaki to mówiła dobitnie świadczył, że podobne przypadki zdarzały się w przeszłości. – To dlatego przez tyle lat nikt nie był w stanie przejąć zamku. Ostatni raz siłą próbował tego mój krewny.
Spochmurniała i zastygła na moment w wyrazie złości. Gdy podjęła opowieść głos miała już inny. Miękki i tchnący smutkiem.- To mój ojciec ukrył kamień. W noc przed swoją śmiercią.
Alto zerknął na Shannon. A więc nie tylko iluzja. Kamień był dużo potężniejszy niż mu się wydawało na podstawie tego co powiedział Robert. Krewny przegoniony z zamku… A potem Magpie, kradnący kryształ. Emocje, które się malowały na białej twarzy ducha, upewniały go że to był trudny dla niej temat.
- W jaki sposób… Co tu się stało Shannon? Peter powiedział nam niewiele o ostatnim lordzie Kintal i jego śmierci.
- Nic dziwnego. Nikt nie wie, co właściwie wydarzyło się tamtego dnia. Może poza sprawcą. Mój ojciec nie skoczył z wieży
- zacisnęła półprzezroczyste dłonie - a tak później mówiono. Ja wiem jednak, że to nieprawda. Nie zrobił tego, tak jak i ja nie zrobiłam. - Popatrzyła na stojącego przed nią mężczyznę i zorientowała się, że emocjonując się zbyt chaotycznie opowiada. Westchnęła i spróbowała od początku. - Mój ojciec został zabity. Mogę tylko przypuszczać, że dokonała tego ten sam człowiek, który kilka miesięcy wcześniej najechał na Elandone. - Oparła się o blanki, zwiesiła głowę i wychyliła mocno spoglądając w dół. - Widzisz, to podczas tamtego ataku... - nie dokończyła, zamiast tego obróciła się ku niemu i zatoczyła obszerny łuk ręką pokazując na siebie.
Mimowolnie popatrzy pionowo w dół, akurat z najwyższej wieży donżonu ledwo było widać kamienny dziedziniec pośród mroków ciemnej nocy. Miejsce śmierci, przykuło ją do Elandone? O tym jako o jednej z możliwości wspominała Meg, podczas ich ostatniej rozmowy.
- Shannon, kim był ten najeźdźca? - Nagle zrobiło mu się gorąco – Skąd Magpie i jego zleceniodawca wiedzieli dokładnie gdzie szukać…
Alto umilkł w pół zdania gdy przypomniał sobie co o nim mówiła Srebrnooka. Że on jest na razie nawet poza jej zasięgiem.
- Czy to możliwe żeby on…? Po stu pięćdziesięciu latach?
- To on, Emryss DeLaneya, mój daleki krewny. Dopiero przed naszą wyprawą dowiedziałam się, że on ciągle żyje i że wciąż wyciąga swoje macki po Elandone. Może i lepiej, że nie wiedziałam tego wcześniej. Tym bardziej przecież nie zaznałabym spokoju. Od zawsze pożądał tych ziem, do tego stopnia, że zebrał zbrojnych i zdecydował się na nikczemny atak. W przeddzień mojego ślubu, sądząc że po śmierci jedynej dziedziczki będzie mógł wejść w ich posiadanie.
– Dłoń, która jeszcze przed chwilą opierała się o mur, teraz zatopiła się w nim bez najmniejszych problemów. Shannon uśmiechnęła się próbując choć trochę rozładować własne napięcie.
- Pomylił się. Na szczęście.
- A teraz nadal próbuje… Nie martw się, Elandone ma nowych obrońców. Wulf już myśli jak tu załogę ściągnąć. Z kryształem bezpiecznym w zamku powinno być łatwiej mu się przeciwstawić. Wiem że chciałabyś zobaczyć jak to miejsce i te ziemie podnoszą się z ruin do starej potęgi.
– Alto uśmiechnął się, gdy znowu wspominał swoje wcześniejsze plany co do tego miejsca. Zaraz jednak spoważniał. – Powiedz mi co oznacza napis nad bramą? Garg'n Uair Dhuisgear... Wściekły gdy zbudzony?
- O rodowe motto pytasz?
- Zaśmiała się frywolnie - Może o mnie chodzi, może o coś innego. Jeszcze przez jakiś czas moją tajemnicą to pozostanie.
Zawahała się ledwo zauważalnie, wyciągnęła ku niemu dłoń i ostrożnie, na mgnienie oka złapała go za koniuszki palców.
- Teraz ja mam pytanie do ciebie. Zabierzesz mnie ze sobą na dwór króla?
- Hmm mam nadzieję że nie jesteś wściekła na nas, że obudziliśmy zameczek i wprowadziliśmy tu chaos w czystej postaci
– zaśmiał się krótko po czym skrzywił się złośliwie – albo przynajmniej, że przynajmniej choć część złości już wyładowałaś na mojej zwidce.
Alto spojrzał jeszcze raz na suknie ślubną lady Shannon. Zamordowana w przeddzień ślubu. Zawahał się trochę. Nawet bardziej niż trochę, ale jak już zdecydował się pytać to zapytał i o to:
- A twój narzeczony? Co się z nim stało?
Jej dotyk był… zwiewny. Alto nie mógł sobie tego inaczej nazwać. Przypomniał jednak sobie zaraz że podobny czuł na łodzi, gdy ściskała mu rękę podczas wizji i bólu.
- Oczywiście lady Shannon, będzie to dla mnie zaszczyt – sparodiował podpatrzony u Brana dworski ukłon, po czym uśmiechnął się krzywo – Nie uwolnisz się ode mnie tak łatwo. Trzy kroczki…
Shannon uniosła fałdy sukni, okręciła się dookoła i wracając do poprzedniej pozycji skłoniła się wdzięcznie.
- Madoc nigdy mnie takiej nie zobaczył. Takiej... wystrojonej. - wspomnienia rozjaśniły jej twarz - Zdziwiłby się i... i miałam nadzieję, że...że... - potrząsnęła głową przerywając. - W drodze tutaj został zamordowany. Oczywiście łatwo domyślić się przez kogo. Wszystkie nieszczęścia na moją rodzinę sprowadziła jedna tylko osoba.
- Wiesz, chciałabym któregoś dnia, odwiedzić miejsce jego spoczynku, jak już oficjalnie będziesz lordem Kintal.
- Jak już będę lordem… Wiesz jeszcze parę miesięcy temu pomyślałbym o takich słowach w kategoriach: „taaak, albo jak krowa przeskoczy księżyc”. Ale teraz Shannon chętnie cię tam zabiorę. Jak tylko wrócimy z Damary i będzie ku temu okazja
– uśmiechnął się znowu.

***

Uśmiechnął się szeroko kiedy wchodzili do Zamkniętej Komnaty, jak ją sobie zaczął nazywać. Łypnął okiem na Marie i zaraz zaczął się rozglądać ciekawie. Shannon sprezentowała im kolację godną Elandone. Alto spojrzał na bardkę zaraz po pytaniu Białej Damy. Wpatrywał się w nią pilnie aż do momentu gdy trzasnęła drzwiami. Był zły, nie, wściekły. Zaraz jednak przyszedł niepokój. A jak spakuje manatki i wyjedzie?

Szedł za lady Shannon i chłonął wręcz wszystkimi zmysłami to co otwarło się za przejściem w kuchennym palenisku. Mechanizmy, pułapki, sekretne drzwi… Wszystko wykonane po mistrzowsku, z zegarmistrzowską precyzją. Zapadnie, kule ognia, przejście omijające kolce wyskakujące ze ścian. Psiakrew za wilgotno żeby tu przenieść sobie wyrko – pomyślał z przekąsem bo przecież najchętniej następny tydzień by stąd nie wychodził badając wszystko do ostatniego spustu, trybiku i dźwigni. No ale na zarządzenie Wulfa trzeba było jutro wyjeżdżać do Damary, papierki też są ważne. Nic to, będzie czas po powrocie. Po dotarciu do skarbczyka szczęka mu opadła już zupełnie. Niezdrowy błysk w oku pojawił się znowu i Alto podszedł jak w transie do skrzyń po czym uklęknął i zaczął oglądać skarb. Prawdziwy skarb! Kamuszki migotały przeróżnymi barwami w świetle pochodni. Złoto i srebro skrzyło się kiedy zanurzył w nich dłonie. Niezbyt przejmował się widownią, opanował się dopiero do dłuższej chwili. Zaczął trochę metodyczniej przeglądać znalezisko. Uwagę przykuwała piękna zastawa ze srebra z trawionymi w metalu scenkami rodzajowymi nieznaną mu techniką. Herb Elandone tkwił wybity w niej dumnie, a Alto oceniał swoim paserskim wzrokiem, że sama wartość kruszcu to jakieś 100 dukatów. Wartość kruszcu! A to antyk ze swoją historią, który pewnie byłby warty u odpowiedniego kupca z pięć razy tyle. Herb odnalazł jeszcze na wielu rzeczach. Na rapierze błyszczącym od diamentów, na szatach ze złotogłowiu… Podszedł w końcu do kąta, gdzie przykryte pieczołowicie kawałkiem czarnej tkaniny stało jeszcze coś. Pociągnął za materiał i uśmiechnął się od razu. Na pewno się jej spodoba.
Poprosił Roberta i razem wytargali harfę do głównej sali. Kompan obawiał się trochę o jego ranę, ale wspólnie dali sobie radę. Tyle, że Marie nigdzie nie było. Alto z rosnącym niepokojem sprawdzał w różnych miejscach, pytał Raine’ów w końcu z wahaniem poszedł do jej pokoju. Pusto, zniknął plecak. Pobiegł niemalże do stajni, ale jej koń stał w boksie skubiąc belę z sianem. Walące serce wiele mu uświadomiło, jednak zepchnął to zaraz i wkurzył się jeszcze bardziej.

***

Jechało się ciężko, rana wciąż dokuczała, szczególnie na zimnie, kiedy wciągane do płuc mroźne powietrze kłuło i zapierało dech. Spakował wszystkie swoje rzeczy do plecaka, w tym wielki malachit i figurkę od Meg. Zabrał też całą swoją gotówkę. Jeszcze na propozycję Marie aby sprezentować coś królowi mruknął niechętnie z wrodzonego skąpstwa.
- Lepiej wziąć jakiś bibelot ze skarbca, może jakiś pierścień szykowny, niż kupować na miejscu.
Zabrał też ze sobą przynależną mu sakiewkę od prawnika, przy czym dosypał do niej jeszcze dwieście dukatów ze skarbca. Gotówka mimo wszystko może się przydać. Wynajmowani fachowcy mogą chcieć zaliczek. Pieniądze związał ciasno i schował głęboko pod skórzaną zbroją. Niewygoda była znośną ceną za bezpieczeństwo.
Na zamku Wildborowów skłonił się z szacunkiem sąsiadom i uciekał czym prędzej na przystań. Paladyna Nathana na szczęście udało mu się uniknąć.

***

Siedział przy ogniu i zastanawiał się ile to przyjdzie mu jednak zapłacić za przejazd kapitanowi Białej Mewy. Opowieści kiepsko mu szły, a o bohaterach szczególnie. Wulf wygłosił płomienną mowę i widać było że Święto Księżyca ma dla kapłanów Tempusa ważne znaczenie. Alto niezbyt był religijny, ale lekceważenie zwyczajów innych bywało niebezpieczne, szczególnie jeśli chodzi o religię, dlatego też upił łyk z pucharu i oddał go następnej osobie. Wysłuchał opowieści Brana i Marie po czym niespodziewanie sam zaczął.
- W naszych stronach Święto Księżyca to okazja do rodzinnych spotkań i suto zastawionego stołu. – Pomilczał trochę wspominając ostatnie takie święto, gdy miał dziesięć lat. Najmłodszy z licznego rodzeństwa. Jak co roku gdy skończyli wieczerzać przychodziła pora na opowieści snute przez ojca licznej gromadki. Obsiadali wtedy kominek, a ojciec bajał. Alto zapatrzył się w ogień i uśmiechnął się w cieniu swojego kaptura. Głos zabrzmiał dziwnie, jakby to nie łotrzyk opowiadał a osoba dużo starsza, o lekko zachrypniętym i niższym głosie, prostym słownictwie.
- Świat był kiedyś inny, wielkie wody zalewały miejsca, gdzie dzisiaj są góry. Tam gdzie dziś są morza, były pustynie. Żyły na tym świecie różne stwory i dziwni ludzie. Ogromni, potężni, ale ludzcy. I w dzisiejszym Amn, na północy, blisko Chmurnych Szczytów, mieszkał ojciec z synami i córką. Kiedy podrośli już, zwołał ich wszystkich i pyta się kim by w życiu chcieli być. Hawrań odpowiedział, że rybakiem, Murań - murarzem, Garłuch - śpiewakiem, Krywań - kowalem, Wołoszyn – pasterzem. Zaś Garlen, najmłodszy i najsilniejszy odrzekł:
- Ja będę rycerzem, by moi bracia i siostra w spokoju żyli. Ja ich będę bronił. Krywań, który został kowalem, ukuł dla niego piękną zbroję. Garlen na murach zagrody stał i pilnował, by jakieś dziady nie podeszły. A siostra Lubljanka, jak to baba, była urokliwa i zalotna. Oczka ku chłopom puszczała i pięknie się śmiała. Chłopcy się do niej zalecali, ale ona czekała na królewicza z bajki. Pewnej nocy się jej śniło, że nadszedł on z północy. I tylko w tamtą stronę świata patrzyła.
Był sobie też król Mróz, ziemią północy rządzący, a blada Zima była jego kochanką. Król Mróz dowiedział się o pięknej Lubljance. Wysłał posłańców ku niej, ale Garlen na murach stał, raz po raz ich przepędzał. Posłańców srogo pobił, a i kości połamał i za mur z Chmurnych Szczytów wyrzucał. Zezłościł się król Mróz na Garlena i postanowił się zemścić.
- Musimy go obalić, bo będzie z nami źle - rzekł Mróz do Zimy.
Radzili kilka lat, jakby Garlena pokonać podstępem, bo siłą go wziąć nie sposób było. Aż uradzili. Zima się pięknie wystroiła w białe odzienie i zaczęła się ku Garlenowi zalecać i bałamucić go. A baby to potrafią, niejeden chłop rozum przez to stracił. A Garlen też był chłopem i na widok pięknej i zalotnej Zimy serce mu zabiło, że aż zadudniło w górach. A wtedy przebiegły Mróz zamroził ziemię pod nogami Garlena, lód zakuł go mroźnymi łańcuchami. Na te chwilę tylko czekali posłańcy Mroza.
Przewrócili go, jakby zaraz miał iść spać. I stała się rzecz dziwna, Garlen zapadł w sen. Za swym bratem płakała piękna siostra Lubljanka. Latami łzy wylewała, aż oblały go słonym morzem. Ludzie, którzy tysiące lat potem przybyli w to miejsce nazwali te łzy Morzem Mieczy, a Garlena Śpiącym Rycerzem. Jego szczyty ciągle widać nawet z Athkatli.


Sayane – ROBERT VALSTROM

Rozmowa o podziale zadań nieco zirytowała Roberta. Co prawda słuch wybiórczy kapłana nie zdziwił go wcale, poczuł jednak że organizacja zamkowego życia spadnie na jego barki. Reszty to nie interesowało lub się nie znali. "Wynająć ludzi" załatwiało wszystko. Tyle że ludzi trzeba dopilnować, a jak się człowiek nie zna to oszwabią na czym się da. Nie darmo przecież powiadają "pańskie oko konia tuczy". Dobrze, że choć obroną zajmie się ktoś inny. Najchętniej od razu wziąłby się do pracy, lecz wizyta u króla była ponoć pilniejsza. Roberta wystarczająco peszyła miła królowa Sambryn i zupełnie nie wyobrażał sobie wizyty na królewskim dworze. Dopóki podatki były znośne, a wojsko goniło grasantów polityka kompletnie Roberta nie interesowała. Martwiło go też, że po raz kolejny zostawią zamek bez opieki. "Czy już zawsze tak będzie? Kurtuazja i popisy nad obowiązki i zdrowy rozsądek?", dumał, kładąc się spać.

Czasu do wyjazdu pozostało niewiele, więc drwal postanowił zrobić najwięcej jak tylko się da.
Następnego dnia obszedł cały zamek wraz z Peterem, robiąc wstępny kosztorys napraw. Wyszło mu 200 sztuk złota za dachy i 150 za resztę, wraz z wyposażeniem. Do tego trzeba było dodać ścięcie i wstępną obróbkę drzew, bo bardziej się opłaci niż kupno gotowych i przy okazji się las karczować zacznie. A to był tylko wierzchołek z góry wydatków. Jego by było stać... czy powinien jednak ładować osobisty majątek w tę kupę gruzu? Czy może lepiej zostawić na posag dla Poli, która może kiedyś wcale nie zechcieć tutaj zamieszkać?

Dylematy rozwiązała Lady Shannon i zamkowy skarbiec. Robert z trudem powstrzymał się od okrzyku podziwu. Złoto złotem, ale takiego bogactwa w kosztownościach i przedmiotach nie widział nigdy. Z nabożną niemal czcią dotknął długiego, czarnego łuku, ozdobionego misternymi rzeźbieniami i malutkimi szafirami. Wziął leżącą obok cięciwę, odwinął z zabezpieczeń i z niemałym trudem nałożył. Złożył się do strzału, spuścił cięciwę. Czysty, mocny dźwięk przeciął ciszę skarbca. Broń leżała w ręku idealnie. Wcale nie był pewny czy jest godzien tak wspaniałej broni, lecz lady Shannon pokazując im skarb wyraziła swoją aprobatę. Przewiesił łuk przez ramię, obiecując sobie, że dobrze go wykorzysta.



***


Wieczorem zaszedł do kuchni by rozmówić się z Irmą. Ku jego niewysłowionej uldze starsza kobieta z radością przyjęła wieść, że być może na wiosnę załoga zamku powiększy się o pięcioletniego szkraba. Zawsze chciała mieć dużą rodzinę i żałowała wielce, że bogowie obdarzyli ją tylko jednym dzieckiem. Obiecała zajmować się Polą jak własnym dzieckiem, a tropicielowi ulżyło, że nie będzie musiał szukać opiekunki wśród obcych, gderliwych bab. Martwiło go tylko, że dziecko nie będzie miało towarzystwa w zamku pełnym dorosłych, i to głównie mężczyzn. Dumał czas jakiś, po czym postanowił porozmawiać z bardką.

- Podjęłaś już decyzję co do przejęcia spadku? - spytał Robert, gdy w końcu zastał Marie samą.
- Tą decyzję podjęłam. Spadek przyjęłam i się go nie zrzeknę. Prawnik mówił, że w razie czego prawo własności przejdzie na nasze dzieci. Planuję mieć dzieci... - speszyła się na moment i zaczerwieniła. - Znaczy kiedyś, nie żeby zaraz... Nie macie się więc czego obawiać, nie oddam mojej części gryfowi of Blank. Po prostu nie jestem pewna czy zostanę w Elandone. Tak docelowo, wiesz... żeby zarzucić kotwicę, zapuścić korzenie, wyściełać gniazdko, takie tam... Nie wiem czy się do tego nadaję. To poważna, według mnie, decyzja. Nie chcę samej siebie popędzać. Będzie co ma być.

- Uhm... nie o Gryfa mi szło
- zacukał się Robert. - Tylko wiesz... chciałbym sprowadzić Polę. Przyjazd robotników będzie dobrą okazją, by ją tu bezpiecznie przywieść. Tyle że... sądzę, że przydałaby jej się jakaś towarzyszka. Nie chcę z ciebie rzecz jasna robić niańki! - zamachał rękami. - Irma już obiecała się nią opiekować. Chodziło mi raczej o damskie towarzystwo. Tu nie ma rówieśników, a tabuny robotników i najemników nie są zbyt odpowiedni dla pięciolatki - zakończył niezgrabnie. Nie umiał powiedzieć o co mu szło. Co prawda uważał, że Pola przy całych swoich pięciu latach - na bogów, zanim tu dojedzie będzie miała już sześć! - była częstokroć bardziej rozsądna od Marie, lecz i tak brakowało jej kobiecej ręki; tym bardziej im starsza się stawała. Czy w ogóle go jeszcze pozna? Zaś ze wszystkich spadkobierców Marie - mimo konfliktu na początku znajomości - zdawała mu się najbardziej przychylna dziecku w zamku.

Mysz obdarzyła drwala łagodnym uśmiechem.
- Na razie nie odeszłam, prawda? I dopóki jestem obiecuję ci pomóc przy Poli. Sprowadź ją. Córka nie powinna chować się z dala od ojca.
- Ano nie
- z oczu Roberta dziewczyna mogla wyczytać, że ten tęskni. - Choć z ojcem córka też niewiele do gadania ma. Ani jej rad dziewczyńskich nie dam, ani łaszków ładnych nie kupię, bo się nie znam. Co najwyżej konkurentów przegonię, a i to dopiero za dobrych parę lat - roześmiał się. - Muszę więc się nią nacieszyć, póki mała i lgnie do mnie jak kurczątko do kwoki.
- I dobrze. Rady dziewczyńskie i łaszki zostaw mnie. A jak za bardzo napsocimy to masz przyzwolenie żeby obie nas przez kolano przełożyć
- zaśmiała się perliście. - Ale dobrze. Za matkę jej robić nie będę, pewnie nawet nie powinnam, ale postaram się być jak... starsza siostra
- Dziękuję
- Robert uśmiechnął się szeroko. - Siostra jej się przyda, a matkować będzie Irma. Nie znam jej może dobrze, ale po tym jak się obchodzi z Tonym i nami wszystkimi mam do niej zaufanie. A co do przekładania przez kolano to nie myśl, że zapomnę - pogroził surowo palcem. Mysz zachichotała i umknęła na swoje piętro.

Robert ruszył na poszukiwanie Kosmo, chcąc wysłać go czym prędzej do kapitana Veremeesza, a wraz z nim do Marsember i Ronwyn w poszukiwaniu chętnych robotników i nie tylko. Listy do marynarza i ojca, oraz lista poleceń odnośnie zarządzania gospodarstwem leżały już gotowe na stole. Gdy jednak drwal dowiedział się, że najemnik chce jechać z nimi do stolicy we poszukiwaniu kapłana, odpuścił. Mimo uratowania życia Kosmo miał do drwala mieszane uczucia, zarówno ze względu na klątwę jak i zamieszanie, które spadkobiercy spowodowali w jego życiu. Robert również wahał się, czy może powierzyć Polę i tak ważne zadanie obcemu człowiekowi, toteż postanowił bacznie obserwować go podczas podróży. Co prawda Valstrom mógł sam jechać po dziecko, jednak zostawianie Elandone na pół roku również mu się nie uśmiechało.

***

Podróż przebiegała spokojnie i bez przeszkód, choć rana dawała się Alto we znaki i Robert martwił się, czy łotrzyk w ogóle powinien był wybierać się w tak długą podróż. Drwal dotknął wisiora od druidki zastanawiając się, czy moc druidycznego kręgu byłaby w stanie przyśpieszyć zdrowienie chłopaka. Choć pewnie lepiej byłoby popytać o kapłanów w stolicy, ale to do druidów Robert miał większe zaufanie. Troska Marie o konia rozbawiła go nieco, przypominając podróż do zamku.
- Jeszcze za wcześnie by to stwierdzić. Ale kto wie - może na wiosnę Lizus zrobi nam miłą niespodziankę i da początek pierwszemu pokoleniu rumaków rodu Kintal?

Jako prezent dla króla nieśmiało zasugerował jeden ze sztyletów jako dowód służby i poddaństwa. Gdyby król miał żonę pasowałaby para kielichów... ale nie miał.

Posiadłość Wildborrowów zrobił na drwalu duże wrażenie. "Czy Elandone też będzie kiedyś tak wyglądało?", przemknęło mu przez myśl. Podług słów Wulfa sąsiedzi bardzo szybko doprowadzili swoje dziedzictwo do dawnej świetności, więc może i z Elandone nie będzie to takie trudne? Zaraz jednak zreflektował się, że oni walczą z ponad wiekiem zaniedbania i czeka ich nieporównywalnie więcej pracy. Zakłopotała go natomiast cena za przejazd. Nie tyle dlatego, że nie umiał opowiadać a większość historii jakie znał ograniczała się do dziecinnych opowiastek, lecz dlatego iż przez zamieszanie ze spadkiem zupełnie zapomniał o Święcie Księżyca! Kolejne dni żeglugi spędzał samotnie, pogrążony w rozmyślaniach, na przemian wstydząc się, że zapominał o Annie; i ciesząc się, że w końcu coś było w stanie zająć jego myśli na dłużej. Pierwszej żonie nie poświęcił więcej niż jednej modlitwy.

Wreszcie trzeciego dnia wieczorem zaczęto snuć opowieści. Zasłuchany we wspaniałe historie Robert niemal zapomniał, że i on sam musi wnieść swoją. Najbardziej przypadła mu do gustu wulfowa, Marie była jedyną jaką znał, aczkolwiek jego wersja była inna - jeden z cormyrskich królów, znających tajemnicę jaskini, źle ulokował swe zaufanie i podstępny mag zdjął ze śpiących czar, zamieniając ich w wysuszone truchła, jakimi zgodnie z prawami wszechświata powinni byli dawno się stać. Tego jednak nie rzekł, nie chcąc burzyć podniosłego nastroju. Zamiast tego zaczął:
- W moich stronach rzadko słyszy się bohaterskie opowieści, to i nie mogę was uraczyć tak wspaniałą historią, jak moi towarzysze. Miast tego opowiem wam historię, którą przekazał mi pewien stary myśliwy, a która jak ulał pasuje do święta ku pamięci zmarłych.

Razu pewnego na skraju puszczy mieszkał młody druid, wraz z żoną i trzyletnimi bliźniętami. Szczęśliwe było to małżeństwo, a dzieci zdrowo się chowały. Bogowie łaskawie patrzali na mężczyznę, więc jego moc zespalania się z naturą była wielka. Często przemieniał się w wilka lub niedźwiedzia i przemierzał las, czuwając nad nim i chroniąc przed złem; puszcza zaś kochała go i szczodrze odpłacała za opiekę. Im dalej jednak wędrował, im dłużej przebywał w zwierzęcej postaci, tym większą miała ona nad nim władzę. Aż w końcu jedyne co pamiętał ze swego ludzkiego życia to drogę do domu. Wrócił więc któregoś dnia, po długiej, długiej wiosennej wędrówce w niedźwiedziej postaci, a widząc w swoim leżu trzy ludzkie istoty zabił je i pożywił się ich słodkim mięsem. Wkrótce ludzie z pobliskiej wsi dowiedzieli się o tragedii, zabili druida w jego dzikiej postaci i spalili truchło wraz z domem, w którym leżały niedojedzone szczątki jego żony i dzieci.
- Wiem, że podobne historie często opowiada się druidom ku przestrodze, lecz to jeszcze nie koniec
- Robert uniósł dłoń, gdy jeden z marynarzy chciał zaprotestować przeciw tak prymitywnej opowieści.

Minął jakiś czas i ruiny domu druida pokryły się kwieciem. Na popiołach wyrosły cztery niewielkie dęby, które po kilku dekadniach osiągnęły wielkość dorosłych drzew. Wkrótce w dziupli największego z nich pszczoły założyły swój dom i od tej pory niedźwiedzie często przychodziły tam wyjadać miód i wylegiwać się na słońcu. Nigdy jednak nie podchodziły pod wieś, a ludzie nie atakowali drapieżników. Minęły trzy lata, nastała kolejna wiosna, a wraz z nią przyszły burze. I stało się tak, że piorun uderzył w trzy mniejsze dęby i rozpłatał wszystkie na pół. Gdy zaś burza przeszła i słońce ukazało się na nieboskłonie wieśniacy zobaczyli na granicy wsi rodzinę niedźwiedzi, która często zjawiała się na pogorzelisku. Zwierzęta siedziały spokojnie, jak gdyby czekając. Gdy kilku śmiałków zbliżyło się do nich wstały, po czym ruszyły ku puszczy co chwila oglądając się za siebie. Ludzie trwożliwie podążyli za nimi i tak osobliwy korowód doszedł na skraj lasu. Tam zaś, w pniach drzew rozszczepionych uderzeniami piorunów spały sobie spokojnym snem trzyletnie bliźnięta i matka ich, z rękoma wyciągniętymi w stronę czwartego drzewa, jak gdyby do kochanka. Gdy zdumieni wieśniacy unieśli głowy niedźwiedzi już nie było, dzieci zaś zbudziły się ze snu, przecierając oczy i wołając matki.
I tak kończy się ta opowieść. Ludzie powiadali, że to bogowie zwrócili życie rodzinie druida w nagrodę za jego opiekę nad lasem. Kobieta z dziećmi zamieszkała u krewnych we wsi, a bliźnięta nie różniły się niczym od swych rówieśników. Żadne z nich nigdy nie spytało o męża i ojca. Tylko kobieta często chadzała w ruiny swego dawnego domu, tuląc się do ostatniego ze stojących tam dębów. Niedźwiedzie nie zjawiły się już więcej.


Lady – MEGARA RAVENROCK

Skarb! Niemalże taki, jak z opowieści starych bajarzy! Shannon na prawdę musiała zaakceptować los i to, że to z nimi przyjdzie jej dzielić trudy sprawowania władzy nad Elandone. Megara nieszczególnie zaskoczona była tajnym przejściem, miał je praktycznie każdy zamek, na którym przebywała i który sondowała swoją magią, dla wprawy i ciekawości. Tu najpewniej też odnalazłaby przejście, gdyby na prawdę pragnęła to zrobić - to, że uzyto tu potężnej magii odnalezienie mogłoby nawet ułatwić. To, że schodzenie tutaj to prawie pewna śmierć, było zupełnie inną sprawą.
Ze wszystkich odkrytych magicznych przedmiotów, uwagę jej zwróciła najpierw czarna, jedwabna szata, połyskująca magiczną aurą. Odłożyła ją na bok, podobnie jak pozostałe nasączone mocą rzeczy. Podczas wyjmowania ze skrzyni naszyjnika, jej uwagę przyciągnęło coś jeszcze. Sygnety, leżały tak jak wszystko inne, nie miały w sobie magii, za to zdecydowanie mogły się im przydać! Miały bowiem wyryty herb rodu Kintal.


Wzięła oba, pokazując wpierw pozostałym spadkobiercom.
- Ze srebra utworzę pozostałe cztery, każde z nas powinno taki mieć, do pieczętowania listów choćby. Pokażcie palce.
Wsuwała każdemu jeden z sygnetów, zapamiętując mniej więcej każdą wielkość. Potem będzie mogła ewentualnie wprowadzić poprawki.
- Magiczne przedmioty weźmiemy ze sobą... będę miała zajęcie na podróż. Prócz harfy... i tej szaty. Nimi zajmę się jeszcze dziś.
Oczy jej błysnęły, gdy zabierała czarny materiał do swojej komnaty, gdzie przesunęła palcami po jedwabiu. Nigdy nie nosiła takich szat... a przy tej wręcz czuła mrowienie, gdy jej dotykała! Szybko wypowiedziała zaklęcie i skupiła się, badając każdy centymetr niezwykłego ubioru. Słyszała już kiedyś o szatach dla magów, ale ta była pierwszą, jakiej miała okazję dotknąć, nie mówiąc już o zakładaniu!
Godzinę później paradowała już w niej z dumnie podniesioną głową. Harfy zabrać do swojej komnaty nie mogła, także zajęła się nią w miejscu, gdzie wszyscy mogli to obserwować, w głównej jadalni i sali balowej. Zajęło jej to sporo czasu, nie do końca bowiem rozumiała sposób, w jaki ma to działać, chociaż podejrzewała, że Mysz szybko do tego dojdzie. Tylko, że dziewczyny nie było nigdzie w pobliżu, nie mogła więc jej nawet przekazać tego, co udało się o tym przedmiocie dowiedzieć.

***

Postanowiła, że z pozostałymi podzieli się zebranymi informacjami dopiero wtedy, kiedy dowie się już wszystkiego, czego mogła. Biorąc pod uwagę niezbyt wygodną podróż i coraz chłodniejsze dni, które tylko pogłębiały zmęczenie, dodatkowe zadania w postaci identyfikacji i kreacji wyczerpywały czarodziejkę na tyle, że w czasie dnia tylko kiwała się na siodle, bez słowa jadąc przed siebie. Ale dzięki temu wystarczyły tylko dwa dni drogi, by wiedziała już wszystko. I kolejny dzień, by stworzyła wyszukane pierścienie. Gdy zatrzymali się więc na postój i rozpalili ognisko, kazała Wulfowi przytargać ciężki tobół. Zanim coś powiedziała, wręczyła wszystkim wykonane ze srebra sygnety z rodowym herbem, uzyskane z monet i przy sporej pomocy magii.
- Jakby komuś nie pasował, mogę zawsze lepiej dopasować... A teraz bardziej chyba wyczekiwane...
Zawiesiła tajemniczo głos, po czym cicho się roześmiała. Czuła się jak sprzedawca zachwalający swój towar. Dźwignęła napierśnik, który mimo, że był z mithrilu, to wciąż swoje ważył i postawiła go przed wszystkimi.
- Sam nie ma zbyt potężnych właściwości magicznych, które istotnie zwiększałyby jego wytrzymałość. Oczywiście różnica jest, ale większą daje sam rzadki metal, z którego jest wykonany. Bran, mógłbyś go założyć? Tak najłatwiej zademonstruję, w jaki sposób działa zaklęcie, jakie w niego wpleciono.

Poczekała aż wojownik nałoży pancerz, w międzyczasie zachodząc go od tyłu. W jej ręku pojawił się sztylet i dźgnęła nim szybko dwa razy, pozorowanie, ale przekonująco. Za drugim razem tuż przy zbroi zabłysło błękitne światło, całkowicie blokując jej atak.
- Ochroni cię przed połową mniej więcej ataków z zaskoczenia i tych najbardziej niebezpiecznych. Działa... bez większego planu, także nie ufałabym mu do końca, ale czasem sam z siebie może ocalić życie.
Wróciła do sakwy, tym razem wyjmując ciężki nadziak.
- Nie wiem jak ty możesz tym machać, to strasznie ciężkie! Ale z tym to nawet ja stałabym się niebezpieczna. Znacznie przyspiesza twoje ataki, zaklęto tu runę prędkości.
Podała mu go, a potem Robertowi wręczyła łuk.
- To bardzo dobra broń. Strzel, ale w tamtą skałkę.
Strzała uderzyła, wywołując niewielki płomień, który szybko zgasł, ale osmalił trochę kamień. Meg nie musiała nic dodawać, wyjmując mizerykordię ze srebra.
- Przeraża mnie ta broń. Prócz tego ostrza razi także piorunem...
Rzuciła ją Branowi, sięgając po kuszę. Wycelowała w cokolwiek i zaczęła po prostu pociągać za spust. Bełty leciały jeden za drugim z kilkusekundowym tylko opóźnieniem pomiędzy.
- Broń dla każdego, zwłaszcza dla delikatnej kobiety.
Uśmiechnęła się i odłożyła ją, sięgając teraz po mniejsze przedmioty. Pierwsze trafiły się rękawiczki. Wręczyła je Alto.
- Twoje ręce będą jeszcze bardziej zręczne.
Pierwszy pierścień trafił do Wulfa.
- Jest tak samo kapryśny jak pancerz Brana, ale może zablokować każdą próbę wpływu na twój umysł.
Naszyjnika i dwóch kolejnych pierścieni nie dała nikomu, ale ułożyła na dłoni, by wszyscy się przyjrzeli i pokazując kolejno tłumaczyła ich działanie.
- Wisior umożliwia raz dziennie ubranie się w niesamowicie piękne i bogate stroje, które znikną po dwunastu godzinach albo przy próbie sprzedania lub oddania. Jeden z pierścieni zapewnia właścicielowi wieczne ciepło, a drugi: potrafi wykrywać metale i minerały w niewielkiej odległości. Myślę, że wszystkie trzy powinny być dostępne dla nas wszystkich i używane w razie konieczności. Pierścienie na pewno przydadzą się w górach, gdy będziemy szukać kopalni...
Sakwa była już pusta. Ale Meg jeszcze nie skończyła.
- Szatę sobie przywłaszczyłam, bowiem stworzona jest dla magów. Nie ochrania mnie przed ciosami, ale przed pociskami i ogniem już tak. Niestety przed tym drugim nie do końca.
Mrugnęla i spojrzała na Marie.
- Harfa zaś ma coś, co można nazwać magią zapachów. Nie zrozumiałam o co dokładnie w niej chodzi, podejrzewam, że będziesz sama musiała odkryć. Wiem natomiast, że ułatwia zauroczanie wpatrzonych w twoje piękne lico mężczyzn.
Uśmiechnęła się jeszcze, ale to już był koniec. Odetchnęła i usiadła na swoim miejscu przy ogniu.

***

Święta Księżyca nie znała prawie z Ravenrock. Tam nie obchodzili takich rzeczy, ponure zamczysko nie było miejscem na wspominki. Może dlatego, że zbyt wiele śmierci przeszło przez czarne mury? Teraz tego żałowała, widząc jak potrafią przeżywać je inni, zwłaszcza Wulf, dla którego było wyraźnie czymś bardzo ważnym, czego na pewno nie porzuciłby nawet jakby znajdowali się w zupełnie innej sytuacji i opowieściami nie płacili za przewóz. Ona sama nie znała zbyt wiele legend, ale już od samego Wildborow Hall doskonale wiedziała co opowie. Gdy przyszła jej kolej, wzięła łyk wina z podanego kielicha i przemówiła swoim niskim, spokojnym i cichym głosem, starając się mówić tak, jak jej samej opowiedziano to lata temu.
- Dawno temu, jeszcze w czasach młodości Elminstera z Cienistej Doliny, Faerun przemierzał inny czarodziej. Mag ten pragnął poznać tajemnice ukryte przed wszystkimi, wiedział bowiem, że jest od innych lepszy. Moc sama krążyła mu w żyłach i czuł to doskonale. Nie był złym człowiekiem, wiele swojego potencjału wykorzystywał do pomagania tym, którzy byli od niego gorsi. Przemierzył świat, od Halruy i Thay, poprzez mroczne lasy Chultu, lodowce Doliny Lodowego Wichru i pustynię Anauroch. Nie znalazł jednak tego, czego szukał, więc wrócił w okolice teraźniejszego Luskan. A moc miał już wtedy potężną, niezrównaną. Czuł się równy bogom. I to ich zamierzał przekonać do udzielenia mu odpowiedzi.
Meg zamilkła na chwilę. Przymknęła oczy, pozwalając płomieniom trzaskać w ciszy.
- Zbudował wieżę sięgającą chmur, a na ostatnim piętrze portal, który miał przenieść go prosto ku krainie bogów. Jego pycha była tak wielka, że nigdy nawet nie zamierzał spytać, nigdy nie zamierzał modlić się na podobieństwo kapłanów. Chciał spytać, stojąc tuż przed bogami, jak równy z równym. A gdy utworzył portal, niebiosa się rozwarły i ukazał się gniew bogów. Sam Helm zszedł po niematerialnych schodach i starli się w boju. Potężny Strażnik pokonał w nim maga, a Mystra cisnęła nim w dół olbrzymiej wieży. Czarodziej nie otrzymał posłuchania, głosi bowiem przepowiednia, że ten, który wstępuje w niebiosa, staje się bogom równy. Ale pokonany nie umarł. Dzień ten, mimo, że wywodzi się z legendy, tacy jak ja uznają dniem podziału magii. Pani Splotu zburzyła wieżę i zabroniła magowi kreować magię wedle własnego uznania. Uziemiła go, pozwalając tylko kontrolować skały i ziemię, podobno zamieniła także jego serce w twardy głaz.
Umilkła ponownie, przygryzając wargę. Gdy odezwała się ponownie, mówiła nieco zmienionym głosem.
- Rozgoryczony i pozbawiony możliwości przeżywania prawdziwych, ludzkich emocji mag, stworzył w skałach czarną fortecę, gdzie się osiedlił i założył rodzinę. Nazwał ją Ravenrock, ponieważ padlinożerne ptaki bardzo często gościły na blankach. Aż do teraz jego potomkowie są albo obdarzeni mocą kształtowania kamienia albo to z niego mają serce. Bądź i to i to...
Zamilkła, pogrążona we własnych myślach.


Karenira – SHANNON ASHBURY

Ciężko było się odnaleźć wśród nowych mieszkańców zamku. Wcześniej nigdy nie brała tego pod uwagę. Zainteresowana ich osobami, wiecznie ciekawa reakcji, nie potrafiła odnaleźć spokoju w zaciszu własnych komnat. Wiedza, że gdzieś tam, obok niej dzieje się życie bez przerwy wyganiała ją na zewnątrz. Nawet wieczorny rytuał powiększył się o kolejny element. Shannon sprawdzała teraz czy sześć nowych osób tkwiło bezpiecznie w swoich pokojach. Brakło już czasu na snucie odległych marzeń. Tuż obok niej działo się wiele i nawet ona nie była w stanie za wszystkim nadążyć, wszystko podpatrzeć czy wszystkiego podsłuchać. Cała sytuacja siłą rzeczy wprawiała ją w lekkie oszołomienie. Mogła przypuszczać, że dopiero gdy minie więcej czasu przyzwyczai się i znajdzie złoty środek pomiędzy swoim, a ich istnieniem. Czas, doskonale się mogła przekonać, pozwalał przyzwyczaić się do wszystkiego.

Raz podjąwszy postanowienie pokazania się wszystkim, poczuła się zmuszona do utrzymania go w mocy. Uznawała za dalece niegrzeczne traktowania ich wybiórczo. Przełamując więc dziwną nieśmiałość, kto pomyślałby że jest jeszcze do niej zdolna, szukała okazji do rozmowy ze wszystkimi.

Robert, musiała przyznać, od samego początku przypadł jej do gustu. A przynajmniej do tej części jej osoby, która myślała tylko o Elandone. Ujął ją swoim spokojnym podziwem i gotowością do natychmiastowej pracy. I poświęceń, co pokazał podczas ich nieszczęsnej wyprawy po kamień. Raz już postanowiła drobnym gestem podziękować za starania, teraz czuła, że winna mu jest coś więcej. Wieczorem, w dniu w którym poprowadziła ich do skarbca pojawiła się u niego w komnacie. Wstyd, że nie zrobiła tego wcześniej dodatkowo utrudniał jej całą sprawę. Zmieszana, chcąc zachować choćby formę zwyczajnych odwiedzin zapukała najpierw, a dopiero potem pojawiła się już za drzwiami.
- Przyszłam ci podziękować. Gdyby nie twoje poświęcenie Elandone nie byłoby dziś bezpieczne. – Skłoniła się przed nim, okazując należny mu za to szacunek.
Nieco zaskoczony niespodziewaną wizytą Robert zerwał się z krzesła i odkłonił niezgrabnie.
- Pani - rzekł, po czym umilkł, nie wiedząc co powiedzieć. Protesty zdały mu się brzmieć nieszczerze. - Przybywając tu... godząc się na spadek wziąłem odpowiedzialność za Elandone i swoich towarzyszy. Tam na brzegu spełniałem... walczyłem tylko o to, co słuszne.
- Jesteś zatem niesamowitym człowiekiem, Robercie. Może zabrzmi to niepokojąco, ale obserwowałam cię od samego początku i cieszę się, że Elandone zyskuje takiego właściciela. Dzięki tobie czuję, że mój dom, moje dziedzictwo i spuścizna mojego rodu nie wchodzi w posiadanie osób tego niegodnych.
– Shannon rozjaśniła się w szczerym uśmiechu – Gdyby było inaczej, nie mogłabym patrzeć na to spokojnie.
Robert odchrząknął, zmieszany tyleż nagłą co niespodziewaną pochwałą z ust lady.
- Nie chciałbym cię rozczarować, o pani, lecz nie jestem pewien czy zwykły drwal może być godnym dziedzictwa twego rodu. Nie jestem szlachcicem jak Bran czy Megara; nie prowadzi mnie też boska dłoń jak Wulfa. Jestem prostym człowiekiem znającym się na zwykłych sprawach i obawiam się, że nie sprostam wyzwaniu jakie niesie ze sobą bycie lordem Kintal.
- Nie martw się. Największe wyzwanie to podniesienie Elandone z ruiny. Do tego napuszone komentarze i wielkopańskie maniery wcale nie są potrzebne.
– Shannon skrzywiła się lekko przypominając sobie zachowanie rycerza z pierwszych dni na zamku. – Mój ojciec zawsze cenił ludzi prawych. Tego się już nauczyłam. Szlachectwo nie zawsze związane jest z krwią.
- Czasem jednak jest niezbędne, by nie przynieść ujmy nazwisku
- Robert skłonił się ponownie ciesząc się, że Lady Shannon jest tak wyrozumiała. - Gdybyśmy byli tu sami nie troskałbym się, zostawiając pańskie rozrywki młodszym, sam zaś zajmując się tym co umiem i lubię. Jednak skoro ty tu jesteś, pani, nie chcę przynieść ci wstydu, zwłaszcza przed królem. Najchętniej wcale bym tam nie jechał - westchnął.
Shannon zamyśliła się zanim ponownie się odezwała.
- Jeśli boisz się przez niewiedzę postąpić wbrew etykiecie, mogłabym zawsze służyć ci radą. O ile nie poczujesz się urażony moją propozycją.
- Oczywiście, że nie. Tylko głupiec nie przyjmie rad mądrzejszych od siebie. Jeśli byłabyś, pani, łaskawa pomóc mi na dworze, byłbym niezmiernie wdzięczny.

Shannon klasnęła w dłonie nie tworząc przy tym żadnego dźwięku.
- Zatem jesteśmy umówieni.
Raz jeszcze skłoniła się lekko, na pożegnanie i zanim drwal zdążył jej odpowiedzieć, zniknęła.

Z czarodziejką postanowiła postąpić zgoła inaczej, świadoma że tamta może przecież wyczuwać jej obecność. Rozgościła się wygodnie w fotelu i odezwała nie tracąc energii na pokazywanie się w bardziej materialnej formie.
- Muszę przyznać, że zamurowanie drzwi i okien było całkiem skutecznym rozwiązaniem. Widzę, że dobrze znałaś możliwości swoich kompanów skoro podjęłaś, aż tak drastyczne metody. Nie chciałabym jednak, żebyś i ty gryzła się tym niepotrzebnie, zapewniam że nie czuję się urażona, choć przypadkowo odcięłaś mi dostęp do światła. – Nie mogąc oprzeć się pokusie rozpoczęła wędrówkę po całej komnacie. Przypominało jej to wcześniejsze podchody i unikanie sondowania przez czarodziejkę.
Megara drgnęła, słysząc głos niespodziewanego gościa. Odchrząknęła, nie odwracając się nawet w jego kierunku.
- Zamurowanie wydawało się... najbezpieczniejszą i nieszkodliwą metodą. W obie strony. Poznałam już trochę ciekawość Marie i nieufność Alto. Teraz sytuacja wygląda inaczej... i chyba będę musiała otoczyć swoją komnatę jakimś subtelnym alarmem, aby nie zostać zaskoczoną podczas bardziej... intymnych czynności.
Roześmiała się, unosząc wzrok i rozglądając się ciekawie.
Shannon zawtórowała jej dźwięcznym chichotem.
- Musicie wybaczyć mi drobne… dziwactwa. Moja postać niesie ze sobą tak niewiele korzyści, że staram się wykorzystywać do cna te pozytywne aspekty. Obiecuję jednak nie być zbyt bezczelnym gościem. Wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tego słowa. Sama rozumiesz, dopiero od niedawna nie jestem jedyną panią na zamku.
- Przez te wszystkie lata...
- Meg przestała patrzeć za głosem i przysiadła na łożu - Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak to było... Dobrze, że zawsze miałaś chociaż tych, którzy opiekowali się Elandone bardziej... namacalnie.
- Przypuszczam, że nie jest to coś, co można sobie wyobrazić. Prawdę mówiąc nawet dla mnie było to na początku sporym zaskoczeniem.
– Shannon zatrzymała się i czarodziejka mogła niemal sobie wyobrazić jak tamta wzrusza ramionami – Ostatecznie kto spodziewa się, że zostanie duchem. – Przystanęła na chwilę pozwalając, by w tym czasie jej postać była widoczna. Koniec końców nie bardzo wiedziała o czym chce porozmawiać z czarodziejką. Nie pragnęła tylko wracać do siebie. Przebywanie w czymś towarzystwie było dla niej nowością. Rainów rzadko niepokoiła.
Megara spojrzała na nią poważnie.
- Jesteś... samotna, prawda? Czy... czy opowiesz mi, jak to się stało, że zostałaś du... przepraszam... że zostałaś w takim stanie? Nie musisz teraz, oczywiście...
- Odnoszę wrażenie, że każde z was lituje się nade mną. Niepotrzebnie. Czy wy przypadkiem nie jesteście równie obcy wśród innych ludzi? Ja przynajmniej mam swoje miejsce.
- Ludzie często litują się nad tym, czego nie znają i nie rozumieją.
Przepraszam, jeśli cię uraziłam, Shannon. Ja... jestem obca wśród
niektórych ludzi, ale znacznie rzadziej wśród magów. Podejrzewam, że i
pozostali mają grupy, w których czują się doskonale. Teraz zaś
jesteśmy wśród tego, czego nie znamy, wśród tych, których nie znamy,
a każde z nas wydaje się mieć swoje tajemnice. Lepiej litować się nad
kimś niż nad sobą.

Uśmiechnęła się na koniec tego monologu.

Mimo przeprosin Shannon czuła się urażona. Własne uczucia znacznie łatwiej było chronić za maską dumy i urazy. Zjawa nie chciała być maskotką. Przypomniała sobie pieśń Myszy i jej użalanie się bardziej chyba nad swoim niż nad Shannon losem. To jeszcze bardziej podsyciło jej złość. Sama, smutna, samotna. Każde z nich to przecież powtarzało. Jak burza wypadła z komnaty czarodziejki tracąc ochotę do dalszej rozmowy. To nie była jej wina. Dziewczyna wyciągała ku niej przyjazną dłoń. W uszach Shannon miły głos brzmiał jak drwina. Wiedziała, że reaguje nadpobudliwie, nie potrafiła się jednak powstrzymać. Przeleciała przez cały zamek, na każdym kroku niemal natykając się na ślady ich obecności. Dla kapryśnej, łatwo poddającej się emocjom zjawy to była kropla przepełniająca czarę. Nie było już jej spokojnego, popadającego w ruinę miejsca. Zaszyła się na ostatnim piętrze, w zalanych komnatach, do których jeszcze przez jakiś czas nie będą mieli wstępu. Pożałowała nagle, że pokazała im skarb. Bez tego może by wyjechali. Niewrażliwa na zimno i wilgoć spędziła tam całą noc próbując dojść do ładu z własnymi uczuciami. Doszła do jednego. Sama nie wiedziała, czego chce.

Zgodnie z obietnicą Alto zabrał kamień umożliwiający jej podróż przy nim. Dzięki temu nie musiała z wysokości murów patrzeć jak odjeżdżają. Inaczej niż wcześniej, teraz nie czuła strachu ani głębokiej niechęci opuszczając Elandone. Świadomość, że zawsze może wrócić grzała jej serce. Postanowiła cieszyć się każdą chwilą tej wyprawy. Napatrzeć się i nazbierać wspomnień tak, by móc przywoływać je jeszcze przez długie lata. Do głosu wreszcie doszła ciekawość. Zwłaszcza, gdy znaleźli się na zamku sąsiadów. Shannon rada była, że rodzina Wildborowów odbudowuje swoje dobra i znowu, że Elandone pójdzie wreszcie w ich ślady. Pozostając w ciągłej bliskości łotrzyka przyzwyczajała się do niego, jednak istnienie pozostałych Spadkobierców dla własnego spokoju postanowiła chwilowo ignorować. Do czasu Święta Księżyca. Ich opowieściom nie potrafiła się już oprzeć. Zwłaszcza, że święto to w pewnym sensie traktowała jak własne. Szczególnie poruszyła ją opowieść Megary. Przez chwilę krótką jak mgnienie oka rozważała podjęcie dla nich własnej historii. Przeważył rozsądek i wciąż jeszcze daleko idąca niechęć do obnażania siebie. Ostatecznie wśród obcych i tak nie powinna zdradzać własnej obecności.

Trzy metry. Domyślała się, że nie do końca musiał się z tą wiedzą czuć komfortowo. Nawet jej sytuacja wydawała się nieco dziwna. Starała się nie zwracać uwagi na jego poczynania, ale i tak dość często przyłapywała samą siebie na wpatrywaniu się w niego. Przerażała ją myśl, że mógłby wyrzucić ją razem z kamieniem. Zostawić gdziekolwiek czy przekazać innej osobie. Raz przecież szukając go znalazła kamień na stole. Wiedziała z kim wtedy rozmawiał. Dziwne uczucie gnębiło ją, gdy o tym myślała. Dawno, dawno już zapomniane.

Eleanor – MG – DESTYNY

Magiczne wieczory nie zdarzają się często. Późnojesienna noc nad brzegiem wielkiej rzeki należała do takich które na długo pozostają w pamięci niczym mistyczne przeżycie. Palące się wokół ogniska, odbite w tafli wody ogniste skry, lecące ku niebu niczym wieści dla tych którzy odeszli.
Opowieści snute przez kolejne osoby przy ciepłym blasku ognia napełniały świat wizjami niezwykłych bohaterów i wielkich czynów. Pełne były odwagi, poświęcenia i honoru. Nic dziwnego, że kapłani Tempusa uznali Święto Księżyca za najważniejsze w swoim kalendarzu.
Nikt z obecnych nie byłby pewnie zdziwiony gdyby jakiś bóg lub śmiałek, który dawno temu odszedł z tego świata powrócił do żywych by razem z nimi snuć swoją opowieść. Nikt nie potrafił się oprzeć potrzebie dodanie do czaru nocy kolejnej opowieści.

Kosmo, któremu także udzielił się niezwykły nastrój wieczoru, gdy kielich Wulfa dotarł do jego dłoni, przez chwilę patrzył na kapłana jakby się nad czymś zastanawiając, a potem z pewnym wahaniem umoczył usta w rubinowym płynie:
- Będzie to historia, która opowiedział mi Peter Raine, stary, mądry przyjaciel znający więcej opowieści niż niejednemu z nas się śniło – wyjaśnił tym, którzy nie znali zamkowego sługi – Postaram się opowiedzieć tak dokładnie jak zapamiętałem.

Było to dawno temu, w czasach kiedy pobliskie lasy zamieszkiwały głównie elfy, krasnoludy i inne stare rasy, a ludzie byli przybyszami, którzy dopiero niedawno pojawili się na tej ziemi. Nad północnym brzegiem jeziora zwanego obecnie Elandone żył dzielny mąż niesłychanej odwagi. Nawet dumne elfy podziwiały jego waleczność.
I zdarzyło się tak, że orki, hobgobliny i inne stwory wszeteczne napadły na okolicę. Mohort, bo tak na imię miał ów dzielny wojownik, zebrał kilkunastu innych odważnych ludzi i przez długi czas walczyli z brutalnym napastnikiem. Walczyli przemyślnie, zadawali ciosy znienacka, kryli się w leśnych ostępach i na mokradłach. Urządzali zasadzki. Niestety jednego dnia otoczyły ich ogromne siły przeciwnika, który zjednoczył się i ruszył hurmem na garstkę walczących. Bohaterowie nie poddali się jednak, nie załamali, walczyli dzielnie, mężnie i bez ustanku i pokonali przeważające siły wrogów. Niestety byli wszyscy mocno poranieni. Nadludzko utrudzeni walką odeszli kawałek dalej od pobojowiska i ujrzeli wśród kniei piękną zieloną polanę. Położyli się utrudzeni na mchu..
Ze smutkiem patrzył Morhort na towarzyszy bladych i zbroczonych krwią. Oto dwaj zasnęli snem wieczystym. Nie wyciągną już swoich włóczni o świcie. Pozostali odpocząwszy nieco, jęli opatrywać swoje rany świeżym listowiem, aż ukołysani szumem boru usnęli.
O północy Mohort dźwignął się z ziemi. Rozejrzał wśród leżących pokotem na trawie. Było cicho. Ani jęku, ni wzdychania, ani nawet oddechu. Serca towarzyszy przestały bić.
Bór szumiał smutno.
Woj usiadł ponownie i wsparł się o pień drzewa. Odzież na nim była lepka od krwi. Czuł jak uchodzi ona z niego wraz z życiem. Kiedy brzask rozświetlił polanę, zdołał jeszcze zobaczyć rzecz niezwykłą: Oto włócznie jego towarzyszy, ustawione w kręgu i wbite w ziemię, zieleniły się świeżym listowiem. Chwycił najbliższą, ale jakby wrosła w ziemię. Widział jak na jego oczach zmieniają się w młodziutkie dęby.
Obrócił głowę ku swojej włóczni. Ale jego oczy już zasnuły się mgłą i nie mógł nic dojrzeć, tylko zieleń, zieleń, zieleń...


***

Kapitan Jalmari Urko był typowym Vaasańczykiem, a sądząc po dość charakterystycznych rysach twarzy w jego żyłach musiała płynąć krew vaasyjskich koczowników. Niewysoki, drobny, ogorzały i czarnowłosy, w trudnym do określenia wieku, mimo wiecznie widniejącego na jego twarzy pogodnego uśmiechu potrafił żelazną ręką trzymać załogę barki w ryzach. Jak wszyscy tubylcy z północy był osobą niezwykle towarzyską i gadatliwą, a opowieści wszelakie chłonął niczym gąbka. Pewnie dlatego zainteresował się od razu pasażerami Mateo Rodwaka, kapitana z którym często spotykał się na wodnych szlakach i przy którego ognisku spędził wraz ze swoimi ludźmi świąteczny wieczór. Gdy okazało się że osoby, które podczas Święta Księżyca snuły tak niezwykłe opowieści, płyną do Heliogabaru gdzie akurat miał zlecenia, zaoferował im transport za połowę standardowej ceny. Nawet po obniżce była ona wysoka, musieli zapłacić po sztuce złota od człowieka i dwóch od konia, a więc tyle ile kosztować ich miała cała podróż morska z Cormyru do Implitur.
Barka o obco brzmiącej nazwie nazwie Yksi Sisko, nie była zbyt duża ani szeroka, ale za to niezwykle zwrotna i łatwa w sterowaniu. Co było całkiem zrozumiałe, zważywszy że w drodze do Vaasy, pokonując przełęcz Krwawnika miało się do czynienia z kapryśną, nieprzewidywalną i czasami mocno zwężająca się przez schodzące nagle z gór lawiny, wodną drogą.

Od kapitana dowiedzieli się, że przestrzeń wodna którą pokonywali nie była tylko jedną rzeką,. Było to właściwie zlewisko wszystkich głównych cieków wodnych znajdujących się w tej części świata. Tutaj łączyły się ze sobą płynąca z Vaasy rzeka Pelauvur, Lodowa Rzeka której źródła znajdowały się gdzieś na terenach Wielkiego Lodowca, Rzeka Żółtej Róży wypływająca z lodowca Białego Robaka, oraz wiele mniejszych rzek, potoków i strumieni. Ich wspólną cechą była niezwykle niska temperatura wody jaką niosły ze sobą. Nawet latem wody te praktycznie nie nadawały się do kąpieli, a zimą jak opowiadał kapitan Jalmari, skuwał je tak gruby lód, że zamiast łodziami poruszano się po nich zaprzężonymi w specjalnie tresowane do tego typu pracy psy, saniami.

Początkowo w drodze na północ płynęli przez puste, mało zaludnione tereny. Nawet mimo istniejącego tu doskonałego szlaku handlowego wioski rozrzucone były dość rzadko i raczej nieliczne. W przeciwieństwie do typowo rolniczego Implitur tutejsi mieszkańcy zajmowali się głównie rybołówstwem i zbieractwem, a największym źródłem ich dochodów było świadczenie usług dla często przepływających tędy barek handlowych.

Trzeciego dnia podróży z niewielkiej przystani, zbudowanej przy dość ładnym i malowniczym, wzniesionym na urwistej skale dworze, zabrali wysokiego, ubranego w granatową czatę, czarnowłosego mężczyznę, wyglądającego na trzydzieści kilka lat. Jak się jednak szybko okazało Helin Khan nie był kolejnym pasażerem tylko, co akurat sądząc po wyglądzie łatwo było wydedukować, magiem, a kapitan bez szemrania przekazał mu pękatą sakiewkę. Kilka godzin później dotarli do miejsca gdzie rzeka Żółtej Róży wpadała do głównego koryta Lodowej Rzeki i wtedy wyjaśniło się, dlaczego za podróż wodną z Implitur do Damary trzeba zapłacić aż tyle pieniędzy.
Ogromny wodospad jaki zobaczyli jednocześnie przerażał i zachwycał. Długi na kilka tysięcy stóp i wysoki na dobrych tysiąc pięćset łokci słup wody wywoływał niesamowite wrażenie potęgi tego żywiołu. Kipiel na dole pokrywała wieczna mgła wywoływana rozbryzgami wody.


Nagle przesłaniające słońce obłoki przesunęły się i na niebie ukazała się tęcza, dodatkowo potęgując niezwykłość zjawiska.
Za to pokonanie rwącego nurtu ogromnej rzeki, na tym odcinku drogi siłą samych wioseł i żagli, było całkowicie niemożliwe. Jedynie moc magii mogła tego dokonać, a opłaty jakie magowie brali za przeprawienie jednostek pływających przez niebezpieczny teren zależały od ich wyporności, czyli ciężaru samego statku i całego znajdującego się na nim ładunku wraz z załoga i pasażerami.

- Podobno za wodą znajduje się wejście do jaskiń pełnych złota, i drogocennych kamieni. Skarbów strzeże ogromny smok. Nigdy jednak nikomu nie udało się odnaleźć do nich wejścia – Jamari Urko stanął obok podziwiających niezwykłe widoki spadkobierców – poza tym kto to słyszał o smoku co by strzymał tyle wody? - Zaśmiał się z absurdu tej opowieści. - Jeśli jednak ktoś ma ochotę szukać... jest taka legenda, że by trafić do wejścia należy podążać za tęczą.

Patrzyli na kolorowy, całkowicie niestabilny łuk. Czy w tej opowieści krył się jakiś okruch prawdy? Żyli w świecie gdzie magia i czary były tak namacalne jak kamienie pod stopami. Właśnie sunęli gładko po rozszalałym żywiole, dzięki umiejętnościom jego kontroli jakie posiedli niektórzy. Dlaczego więc droga z tęczy nie mogłaby okazać się prawdziwa?

***

Dalsza część drogi przebiegła już bez zakłóceń. Lodowa Rzeka rozlewała się tutaj szeroko i płynęła spokojnie, wolnym nurtem. Prądy nie były silne, a sprawnie działająca waasańska załoga bez problemu radziła sobie z jego pokonywaniem.
W tej części kraju więcej było zdecydowanie ludności. Pojawiały się liczne wioski, widać było zaorane i czekające na wiosnę pola. Być może był to wpływ bliskości większych miast, albo istnienia drugiego szlaku handlowego. Wzdłuż rzeki bowiem biegła droga z Ilmwatch, najbardziej na północny wchód wysuniętego morskiego portu Implitur.
- Mimo, że król Gareth stara się jak może zabezpieczyć handel i tak nadal droga wodna jest najbezpieczniejszym sposobem przewożenia towarów w tym regionie. Wszędzie jeszcze widać skutki niedawnej wojny i brakuje strażników do ochrony traktów. - Urko okazał się niewyczerpanym źródłem informacji o Damarze i panującym władcy. Dzięki rozmowom z nim mogli sporo się dowiedzieć czego należy się spodziewać w samym kraju i po dotarciu do stolicy – Król jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Podobno na sen przeznacza tylko trzy godziny dziennie, a i tak na posłuchanie trzeba czekać i po kilka tygodni. Otaczają go liczni doradcy, i to przez nich najlepiej dotrzeć do władcy. Jeśli chcecie mogę was poznać z baronem Ivo Donlevy. Prowadzę z nim liczne interesy i teraz właśnie wiozę mu kolejny zamówiony ładunek. Zatrzymamy się w Końcu Szlaku, to główne miasto w jego baronii i tam zazwyczaj dostarczam mu towary.

Koniec Szlaku, pierwsze damarskie miast do którego dotarli było całkiem spore i zbudowane wokół solidnego, ufortyfikowanego zamku, będącego siedzibą rodu Donlevych, a w zasadzie tylko barona Ivo, bo on jako jedyny z całej rodziny przetrwał najazdy vassańskich hord, ukryty jako dziecko w górskich jaskiniach przez zaufanego starego sługę. Ta historia była powszechnie znana, jednak sam baron nie lubił opowiadać o swoim dzieciństwie i nigdy nie snuł historii z tamtego okresu swojego życia.
Udali się do fortecy wraz z kapitanem Jalmari, wychodząc ze słusznego założenia, że znajomość z jednym z ostatnich przedstawicieli starej, damarskiej arystokracji na pewno nie zaszkodzi. Zwłaszcza jeśli miał on bezpośredni dostęp do króla o czy zapewniał ich gorąco gadatliwy vaasańczyk.
Zniszczona po najeździe twierdza została starannie odbudowana i teraz ponownie pyszniła się na niewielkim wzniesieniu na którym została zbudowana. Wykonane ze znajdującego się w pobliskich górach ciemnoszarego kamienia mury wyglądały na solidne i wzmocnione według najnowszej sztuki budowlanej. Także samo miasto zostało opasane podwójnym murem. Najwyraźniej tutejszy władca, pamiętając o najeździe z przeszłości postanowił się przed nim jak najlepiej zabezpieczyć.
Baron przyjął ich w surowo urządzonym gabinecie. Z biurkiem zasypanym licznymi papierami i księgami. Okazał się młodym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną, pewnie dlatego nadawano mu często przydomek Młody. Ciemne, prawie granatowe włosy., intensywnie niebieskie oczy w ciemnej oprawie i regularne rysy twarzy tworzyły obraz przystojnego arystokraty. Jednak dziwny smutek czający się w oczach i usta, na których nawet przez chwilę w trakcie całej rozmowy nie pojawił się cień uśmiechu, burzyły ten obraz idealnego, zadowolonego z życia bogacza i dworzanina.


Przywitał się dość wylewnie z kapitanem, a potem odebrał od niego dokumenty i bez słowa wypłacił pieniądze, które ten bez sprawdzania schował za pazuchę. Najwyraźniej mieli do siebie duże zaufanie.
Potem wysłuchał sprawy jaką spadkobiercy mieli do króla i pokiwał głową:
- Muszę was niestety rozczarować. Obecnie króla nie ma w stolicy. Przebywa w okolicy Valls. Mamy liczne raporty, że pojawiły się tam spore hordy hobgoblinówi i orków. Napadają na tamtejszych mieszkańców i robią się coraz bardziej bezczelne. Podobno gdzieś zbiera się spora armia by ponownie zaatakować Damarę. Oczywiście napiszę wam list polecający. Przyjaciele Urko są moimi przyjaciółmi. Nie wiem czy przy całej swojej gadatliwości pochwalił się wam że jego imię oznacza bohatera, śmiałka i w tym przypadku ma jak najbardziej odzwierciedlenie w czynach. Uratował kiedyś życie małego chłopca prawie poświęcając przy tym swoje i zrobił to bez chwili wahania.
Vaasańczyk wyglądał nagle na zmieszanego. Pokrył to szybko kolejną wypowiedzią:
- Hmm... Skoro chcecie do króla, a on siedzi w Valls i jak byście chcieli dotrzeć tam wodą to ja z Heliogabaru wracam do Darmshall. Tylko w stolicy pewnie ze dwa trzy dni mi zejdzie.

Ponieważ rozładowanie towarów miało zająć kilka godzin i w dalszą drogę mieli wyruszyć dopiero kolejnego dnia rano Ivo Donlevy zaprosił wszystkich wieczorem na kolację do swego zamku. Mieli kilka godzin by rozejrzeć się po urokliwym kupieckim miasteczku.

Harard – ALTO PAPERBACK

Podróż mijała szybko i znośnie. Barka nie kiwała tak bardzo jak statek z Marsembaru, dając łotrzykowi możliwość podziwiania widoków. Szczególnie wodospad i opowieści kapitana przypadły mu do gustu. Skarb na końcu tęczy… Mimowolnie wpatrywał się w białą kipiel, kiedy mag przeprawiał ich w górę omijając huczącą ścianę wody, zastanawiając się nad tymi całymi ziarnami prawdy w każdej legendzie.
Dużo rozmyślał. O Elandone, o Marie, chcąc podjąć w końcu męską decyzję. Rozprawić się jakoś z kotłowaniną która się zalęgła w nim, od kłótni nad brzegiem jeziora. Nie potrafił na razie, prostego sposoby nie było.
Nie spodobało mu się że za królem będą musieli gonić do całej Damarze. Jeśli podjeżdża on orczą armię, bogowie wiedzą dokąd będą się musieli udać za nim. Szybko przyklasnął pomysłowi kapitana. Podróż łodzią była wygodna i jak zapewniał najbezpieczniejsza, a postój w stolicy prawie będzie można wykorzystać na rozglądnięcie się za fachowcami i zakupami, które zaplanował sobie Robert. Może nawet i cech górniczy w Heliogabalusie się mieści. W końcu to stolica. Obserwując zażyłość kapitana Urko z baronem utwierdzał się w przekonaniu że dobrze zrobili idąc za jego radą. List od magnata, może sporo ułatwić w dostaniu się przed królewskie oblicze, zajęte zieloną hordą.

***

Włóczył się po mieście, chcąc się pozbyć przeklętego wisielczego nastroju w jakim się kisił w ostatnich dniach. Zaglądnął do jednej z tawern, ale kufel pierwszorzędnego stouta nie pomógł wiele. Jedno co mógł zrobić to trzymać się jak najdalej od „koleżanki” Marie, bo nie miał ochoty na kolejne kłótnie. Wędrował po wąskich kamiennych uliczkach oglądając z oddali warowny zamek Donlevych. W końcu uznał że dość marnowania czasu i chociaż cokolwiek pożytecznego należało zrobić. Przyjrzał się krytycznie swojemu ubiorowi i zdecydował uszczuplić swoją gotowiznę tak, by miał się w czym pokazać królowi przy oficjalnym spotkaniu. Ubrany jak na figurce Meg mógłby zostać źle odebrany jako jeden z dziedziców Elandone. Złodziej z sygnetem lordowskim. Uśmiechnął się krzywo i zaczął szukać krawieckiego warsztatu. Obdarty chłopak siedzący na skrzyżowaniu uliczek szybko mu wskazał rejon gdzie krawców i ich sklepików było jak psów. Z cierpiętniczą miną wybrał na chybił trafił jeden zakład i wszedł do środka.
Gdy tylko powiedział jakiego stroju szuka, krawiec i pomocnicy rzucili się wręcz na niego, biorąc miary, szepcząc między sobą, przyglądając mu się i pokazując go sobie paluchami z dezaprobatą. Znosił wszystko cierpliwie ale gdy przeglądnął się w lustrze, żądzę mordu opanował tylko dlatego że broń stracił już parę chwil temu. Czekała złożona razem z wierzchnią odzieżą na antycznie wyglądającym stołku luksusowego zakładu krawieckiego. Czerwono-zielony surdut z bufiastymi rękawami i sztywnym koronkowym kołnierzem, może był i ostatnim krzykiem mody, ale Alto wolałby się chyba pokazać z gołym tyłkiem niż w tych falbankach.
- Shannon, pomocy – zdołał tylko szepnąć cicho, nie chcąc wzbudzać paniki wśród zniewieściałych krawców i pomocników zaszokowanych najwyraźniej jego wzburzeniem.
Odmiennie niż mężczyzna, za którym się snuła, Shannon cieszyła się doskonałym humorem. No, prawie. Jego ponura mina chcąc nie chcąc wpływała i na nią stanowiąc jedyną w ostatnich dniach rysę na idealnym nastroju. Zgodnie jednak ze swoim postanowieniem nie zwracania na niego uwagi, co prawdę mówiąc prawie w ogóle nie było możliwe, starała się ignorować jego nastrój i cieszyć własnym. Ostatecznie powód jego złości ją przyprawiać mógł tylko o radość. W głębi ducha zadowolona była wielce z wędrówki tylko we dwójkę. Zwłaszcza, że drogi zaprowadziły ich wreszcie do sklepów. Shannon od wieków pozbawiona możliwości oglądania rzeczy nowych teraz śmigała od półki do półki ciesząc oczy belami pięknych materiałów. Westchnienie żalu jakie wydawała z siebie od czasu do czasu przeszło w całkiem głośny śmiech na widok przebranego łotrzyka.
- Nie sugerujesz chyba, że mogłabym wiedzieć więcej niż ty o obowiązującej modzie? - wciąż chichocząc wyrzuciła z siebie w odpowiedzi na jego błagalną prośbę. - Wyglądasz okropnie, nic a nic ten surdut nie pasuje do ciebie.
- Tyle sam wiem.
– stwierdził z kwaśną miną, słuchając wesołego chichotu ducha w swojej głowie – i choć od dwudziestego roku życia już sam się potrafię ubrać, to jednak nigdy nie stawałem przed królem. Królowej Sambryn nie liczę, bo wzięła nas z zaskoczenia.
Mruczał cicho odwracając się do lustra i zdzierając niemal z siebie czerwono- zieloną bestię.
- Tamto może? – wskazał na dublet i proste w kroju spodnie, a krawcy rzucili się znowu do boju.
Kolor choć doradź. - Powiedział do nieustająco rozbawionej Shannon.

Chichot ustał, dziewczyna szybko się opanowała i tylko delikatny uśmieszek zdradzał jej rozbawienie. Otaksowała go wzrokiem, kontemplując przez dłuższą chwilę każdy szczegół jego wyglądu, po czym przeleciawszy przez pokój zatrzymała się przy pięknej ciemnozielonej beli. - Na karmazynową czerwień pewnie cię nie namówię, więc może to. Nie waż się tylko zakładać szarości. Elandone nie jest biedne.
Doskonały humor zdawał się nie opuszczać Białej Damy, nie widział jej twarzy ale dałby sobie głowę uciąć że ciągle się uśmiechała. Alto przez te kilka dni podróży powoli przyzwyczajał się do jej… obecności. Nie widział jej, rzadko się odzywała, ale łotrzyk czuł ją wokół siebie. Może to jego wyczulony szósty zmysł, może coś innego. Obecności tej nie odbierał za natrętną. Lubił przestrzeń osobistą, był też po trochę samotnikiem, ale pewnie to, że jej nie widział ułatwiało sprawę.
Właśnie szarości, albo czerń odpowiadała by mu najbardziej, no ale najbardziej odpowiadałby mu też jakby dublecik, w który upakowali go krawcy miał też doszyty kaptur. Bez niego będzie się pewnie czuł jak goły. Podszedł do beli materiału i przyjrzał mu się.
- Może być. – szepnął znowu – Parę godzin powinienem wytrzymać.
- Mistrzu, potrzebuję taki dublet w tym kolorze na jutro rano, razem z gaciami i pasem jakimś. Da się zrobić?

Krawcy znowu zaczęli szeptać między sobą oburzeni „gaciami” i w końcu pokiwali głowami. Alto wygrzebał ze swojej sakiewki zaliczkę i zarządził aby dostarczono wszystko o świcie na statek kapitana Urko. Nawet dobrze się stało. Skoro gotowe będzie jutro, miał wymówkę aby na kolację stawić się jeszcze ubrany normalnie po ludzku.

Do zmroku było jeszcze parę godzin:
- Dokąd teraz, moja pani? – spytał z krzywym uśmieszkiem Shannon. Jej dobry humor chyba zaczął wwiercać się w jego duszę.
Dziewczyna na takie pytanie od dawna już miała gotową odpowiedź. Jarmarki, sklepy pełne krawców, szewców i kaletników, wnętrza szacownych gospód pachnących przepychem, wszystko to widziała kiedyś, za życia jeszcze. Nie to chciała teraz oglądać. Przysunęła się do łotrzyka, oczy zabłysły jej wewnętrznym żarem, gdy wypowiadała swoją prośbę.
- Zabierz mnie tam, gdzie nigdy wejść bym nie mogła będąc w dawnej postaci.

Krzywy uśmieszek nie zgasł nawet wtedy, gdy zauważył zwiewne ogniki w oczach zawieszonych pół kroczku koło jego ucha. Powiększył się nawet gdy, wredny zamysł zaczął kiełkować w jego głowie. Shannon była spragniona nowych wrażeń? Zemsta serwowana na zimno i pielęgnowana od wichrowego incydentu zaczęła wypełzać z łotrzyka.
Ruszył szybko z powrotem do dzielnicy z przystanią na rzece. Najbiedniejszą część miasta nie było trudno odnaleźć komuś kto wychowywał się w takich dziurach. Nazwy miasteczek się zmieniały, ale slumsy były wszędzie podobne. Szedł szybkim krokiem, a miejski krajobraz szybko zaczął się przekształcać w ten znajomy. Taki jak w domu. Pijackie mordy i żebracy zaczęli wyrastać jak na drożdżach wśród drewnianych ruder. Alto uśmiechnął się znowu i zagłębiał się coraz dalej. Rozglądał się dyskretnie i czujnie, ale nie był zaniepokojony. Ze swoim poznaczonym bliznami ryjem wtapiał się w tłum idealnie. W końcu znalazł cel wędrówki. Spelunę, matkę wszystkich mordowni w mieście. Właśnie przed chwilką jakiś napruty jak bela obwieś wylądował malowniczo w błocie wyrzucony przez wykidajłę wśród rechotów innych bywalców. Łotrzyk dyskretnie przełożył kilka złotych monet i drobniaków do kieszeni razem z kilkoma innymi drobiazgami. Włożył na ręce nowe rękawiczki i wszedł do środka. Od razu wciągnął w nozdrza obrzydliwie znajomy zapaszek. Kiszona kapucha, skwaśniałe piwo walczyło o lepsze z potem ciał wytwornej klienteli i lekkim zapachem podłej zwidki. Poczerniałe od brudu sosnowe ławy z powycinanymi napisami w stylu „tu byłem”, „Roben to skurwiel i kapuś”… Parę kaprawych oczu podniosło się od kufli, ale Alto wtopił się szybko w spory tłumek.
Posiedział chwilę przy barze, po czym z radością dostrzegł trzech pijanych obwiesiów turlających z zapałem kości po stole. Wziął zamówiony kubek podłej gorzały i pociągnął solidnego łyka, przepłukując dokładnie płyn pomiędzy zębami. Chuch po takim eksperymencie musiał mieć dość ciekawy. Chwiejnym krokiem dosiadł się do wybranych jegomościów i spytał czy może zagrać z nimi.
- Piniądz masz to siadej. Ino nie myśl że my tu na miedziaki gramy. – burknął jeden z graczy i Alto zorientował się szybko że jego wiew z paszczy mógłby powalić w krótkim czasie na kolana górskiego giganta.
Zagrali parę rundek, obwiesie zaraz zaczęli w skrytości ducha zacierać ręce że trafił się frajer do oskubania. Alto przegrywał z kretesem już 3 sztuki złota, a wyłożona z kieszeni kupka monet skurczyła się niemal do zera. Gra szła grubo. Obwiesie podbijali stawki, widząc że w ostatniej kolejce zabraknie mu pieniędzy i będzie się musiał poddać bez walki. W końcu jak miał wytrzymać ze swoją parą szóstek i jedynek przeciwko trójkom czwórek wyturlanym w pierwszej rundzie przez zadowolonych jak cholera dwóch obwiesiów i stritowi trzeciego. Gdy doszła kolej do niego Alto zaklął z pasją i powiedział:
- Hej, psiewiary, kozie syny, oczajdusze, skurwiele no! Tak nie wolno! – nie wypadał ze swej roli pijanego frajera.
- Co nie wolno! – ryknęli chórem nie obrażając się nawet zbytnio – Zasady znasz, nie wyrównasz puli, to idziesz cholerę a pieniążki zostają na stole!
- Dobra, dobra
– znów zaklął szpetnie. – dorzucam i wyrównuję zakład. Nie mam wyjścia…
Malachit dobyty z kieszeni przesunął się po stole, a Alto uśmiechnął się wrednie w cieniu kaptura.

Shannon dość prędko doszła do wniosku, że jej prośba
była z zasady głupia. Im bardziej zagłębiali się w ponure, poobdzierane zewsząd uliczki, tym większa była jej chęć zawrócenia. Oczy, okrągłe ze zdziwienia chłonęły ludzką biedę i niedostatek. Alto prowadził ją tam, gdzie z pewnością przebywać nie chciała. Widok wszechobecnego brudu budził wstręt i dziewczyna po raz pierwszy cieszyła się, że oszczędzono jej odczuwania zapachów. Nie znając niedostatku nie rozumiała co takiego trzyma ludzi w podobnym miejscu. Podążając za swoim przewodnikiem rozglądała się zszokowana, a współczucie mieszało się z odrazą. Ostatecznie zdominowana przez to ostatnie przycupnęła na oblepionej lampie pod sufitem, podczas gdy Alto rozsiadł się przy barze. W spelunie, jakiej wstrętnego istnienia nawet sobie nie wyobrażała. Jak dalekie to miejsce było od ukochanego Elandone nie trzeba było nawet mówić. Już miała prosić go, by wyszli zapominając o istnieniu podobnych mordowni, gdy podszedł do trójki zapijaczonych osobników, Shannon nawet w myślach nie była pewna jak ich nazywać. Przyglądała się grze z bliska, znajdując miejsce nieopodal łotra. Nieprzyjemne uczucie drażniło jej nieistniejący już żołądek, osiągając apogeum, gdy na blacie po stronie Alto skończyły się pieniądze. Wiedziała, co wyciągnie. Patrzyła na toczący się po stole kamień biała ze strachu. Jęk, cichy i pełen przerażenia wyrwał się jej zanim jeszcze spostrzegła jego wredny uśmiech. Szafirowe oczy zamigotały z tłumionego bólu. Zdrętwiała czuła lodowate kleszcze trzymające ją w miejscu. Jak zwykły przedmiot. W spelunie. Łatwo ją było przehandlować.

Strit nie dorzucał, tylko wybałuszał oczy na zielony kamień. Pierwsza trójka nie dorzuciła nic, ale obwiesie ryknęli radośnie gdy do trzech czwórek dołączyły dwie piątki tworząc trzeciemu z pijackich mord fulla. Alto drżącą dla niepoznaki ręką siegnął po swoją kostkę, którą zamieszał dorzucić.
- Tylko szósteczka cię ratuje, hyhyhy. A inakszy kamyczek i forsa nasza, nie Anton? – właściciel smoczego oddechu zionął swą mocą w rechocie klepiąc kompanów po plecach.
Łotrzyk niezauważenie wyprostował zgięty mały palec w zgiętym nadgarstku i pocierał kość w zaciśniętej po chwili dłoni na szczęście. Jęk jaki wydała z siebie Shannon usłyszał chyba tylko on.
Wreszcie skończył magiczny rytuał, a kość zagrzechotała o stół tocząc się jak w zwolnionym tempie.

Shannon patrzyła jak zahipnotyzowana na naprzemiennie pojawiające się oczka. Gdyby nie fakt, że alternatywa wydawała je się bardziej niż okropna, gotowa byłaby pomóc kości i uwolnić się od zadowolonego z siebie łotrzyka. Zraniona do głębi nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
Szóstka. Podmieniona „szczęśliwa” kostka nigdy nie zawodzi. Uśmiechy obwiesiów znikły jak bańka mydlana, ale Alto nie czekał aż dobędą noży. Złapał zielony kamyk i rzucił się do wyjścia, trzy kroki dalej aktywował pierścień z niewidką. Otwarte japy zbirów w karczmie nie zamykały się długo, nawet jak gracze zaczęli niemrawo krzyczeć „łapać, kurwa, oszusta”. Niemrawo bo na stole została cała gotówka łotrzyka. Nie brakowało nic prócz kamienia i kostki. Alto zwolnił po dwóch krokach i zręcznie lawirował pomiędzy typkami. Część jednak podniosła się i zaczęła biec do wyjścia. Tych puścił stojąc pod ścianą i spokojnie opuścił spelunę. Przeszedł kilka rogów i uliczek, upewnił się że nikt za nim nie łazi, po czym zdjął zaklęcie. Podrzucał cały czas kostkę w ręce i za każdym razem jak toczyła się po dłoni wypadała magiczna szóstka.
- Zapewne w takim miejscu nigdy nie byłaś. – Cisza jaka mu odpowiedziała starła powoli uśmiech z jego twarzy. Jeszcze bardziej niż jęk strachu, jaki wydała podczas rzutu spreparowaną kością. – Mam nadzieję że nie gniewasz się na mnie, za tą spelunę. Wiesz przecież, że nie było żadnego ryzyka. Nigdy bym nie pozwolił na utratę kamienia. Jakby był cień szansy że coś pójdzie nie tak, zrobiłbym od razu to co zrobiłem na samym końcu. Chciałaś zmiany, przeżycia czegoś nowego. Czegoś co nigdy do tej pory ci się nie zdarzyło. Ja chciałem sprawić abyś poczuła dreszcz. Nie chciałem cię urazić, Shannon.
Rozglądnął się jakby chciał wyczuć gdzie się znajduje i popatrzyć na nią.
Nie pokazała się, ale całkiem niedaleko odezwał się cichutki, niepewny głos.
- Nie? - w jednym słowie zawarła całe wahanie i strach, jaki czuła jeszcze przed chwilą. Nie widział jej, ale mógł sobie wyobrazić wyblakłą, skuloną postać dziewczyny, która kiedyś musiała być dumną spadkobierczynią rodu Kintal. Teraz, w drżącym, ledwie słyszalnym dźwięku nie było słychać nawet cienia dumy.
- Nie. – Łotrzyk odpowiedział cicho, spoglądając mimo woli w miejsce skąd napłynął głos Shannon. – Jeśli tak to odebrałaś, to przepraszam.
Milczał długo, wracając powoli do zamku.
- Nie kryję, że miałem w tym i egoistyczne pobudki, ale myślałem że nowe, ostre emocje ci się… spodobają. – Przełożył kamień w bezpieczne miejsce, do sakiewki pod zbroją. - To był głupi pomysł.

Powoli odzyskiwała spokój, pamiętając dobrze skąd brała się jego chęć zemsty. Wierzyła, czy też raczej chciała wierzyć, że to rzeczywiście był tylko okrutny żart, w którym przez cały czas wszystko miał pod kontrolą.
- Byłam ciekawa. Rzeczy i miejsc, których jeszcze nie widziałam. Nie emocji, ostrych jak mówisz - z każdym padającym słowem pojawiała się przed nim coraz wyraźniej, wreszcie mógł widzieć dobrze jak bardzo była wzburzona - Myślisz, że brakuje mi mocnych wrażeń? Że nie przeżyłam ich wystarczająco wiele? - Na moment zniknęła mu z oczu, zamiast tego poczuł jak zimny podmuch owiewa mu kark. Gdy znowu ją ujrzał, unosiła dłonie przesuwając je w górę po własnym ciele, aż zatrzymały się oplatając mocno szyję. Wykrzywiła się z bólu, palącym spojrzeniem przewiercając go na wylot. Załkała chrapliwie i zrozumiał, że tak właśnie musiała błagać o życie. Otworzyła usta, by wykrzyczeć coś jeszcze, ale tylko potrząsnęła głową opuszczając z ręce
- Zemsta ci się udała.
- Shannon tu nie chodziło o żadną zemstę. To był rewanż, głupi żart, mówiłem już.
– Alto odwrócił zaraz spojrzenie gdy wbiła w niego wzrok – Nigdy wcześniej nie spotkałem i nie rozmawiałem z duchem. Myślałem, że wrażenia i emocje bardziej cię zainteresują od miejsc i rzeczy.

Następną decyzję podjął jak zwykle pod wpływem impulsu. Poszedł w stronę bogatej dzielnicy kupieckiej i rozglądał się pilnie. Znaleźć to czego szukał nie było trudno, kamienny budynek był nawet okazały jak na kupieckie miasto na dorobku. Przed frontowym, okazałym wejściem czekało kilka elegancko ubranych par. Nad drzwiami widniał wyryty w białym kamieniu napis mówiący że trafili pod teatr ufundowany przez barona Donlevy’ego. Dzisiaj kolejny spektakl turmijskiej grupy pod tytułem „W słonecznej winnicy”. Wszedł szybko po schodkach i po krótkiej rozmowie z mężczyzną ubranym w czarną liberię, sięgnął do sakiewki. Po chwili szedł śpiesznie przez wielkie foyer przystrojone białymi liliami i kontrastującymi błękitnymi kotarami w oknach. Kurtyna właśnie szła w górę, kiedy odnalazł dwa wykupione miejsca w loży na niewielkim balkoniku. Usiadł na fotelu odprowadzany niechętnym wzrokiem kilku osób siedzących już na innych miejscach.
Sztuka była ostatnim dziełem znanego turmijskiego mistrza, więc Shannon nie powinna jej znać. Aktorzy dawali popis swoich talentów. Alto obserwował akcję sztuki, słuchał muzyki, obserwował reakcje widzów, rzucając czasem ukradkowe spojrzenia na wolne miejsce obok siebie. Nie odezwał się ni słowem przez cały czas trwania przedstawienia. Po jej zakończeniu burza braw przetoczyła się po widowni, a aktorzy jeszcze długo kłaniali się wśród oklasków.
- Zapewne wiele razy byłaś w podobnych miejscach... – powiedział szeptem zasłaniając usta dłonią gdy wychodzili z teatru – Wybacz mi, Shannon.
- Byłam, choć nie tak wiele razy jak myślisz i nigdy, nigdy jeszcze tak bardzo mi się nie podobało. Mówisz, że nie miałeś wcześniej do czynienia z... kimś takim, jak ja. Wiedz, że jesteś pierwszą od wieków osobą, z którą zamieniłam tak wiele słów. Całkiem mi się to podoba.

Wyczuł lekką zmianę w tonie Białej Damy. Być może nie znienawidzi go do końca.
- Cieszę się, że choć trochę naprawiłem swój błąd. I przy okazji umocniłem twoją wiarę w ludzi. – uśmiechnął się po raz pierwszy swobodniej – Teraz musimy się spieszyć, nie wypada spóźnić się na kolację u barona.

Ciężko mu szła rozmowa z Białą Damą. Co to uważał za zaletę przy zachowaniu przestrzeni osobistej miało też swoje gorsze strony. Przez większość czasu nie widział jej oczu, mowy ciała, gestów podpowiadających stan nastroju. Z samego głosu odzywającego się w głowie, ciężko to było wyczytać. Na końcu wyczuł, że jeszcze chciała o czymś porozmawiać, ale pewności nie miał. Ruszył pośpiesznie do zamku.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Meg wiedziała, że dość długo zapamięta tamten wieczór. Magia opowieści, tajemniczości i namacalnej prawie bliskości ludzi siedzących obok ogniska. Mimo, że znała część z nich, to przecież tak na prawdę wciąż pozostawali sobie obcy. To mogło ich zbliżyć, przynajmniej duchowo. Nie wszyscy opowiadali jednak to, co było im bliskie, ale nie czuła się z tym źle. Swoją historię i tak słyszała tylko od matki, a lata i pokolenia jej przekazywania musiały zatrzeć tę najprawdziwszą prawdę, chociaż coś na pewno musiało w tym być. Ravenrock było niezwykle ponurym miejscem i ktoś, kto czerpał jakąś radość z życia, nigdy nie wzniósł by takiej budowli. I te wielkie kruki, na których podobieństwo stworzyła Dragomira. Ciekawa była, czy w bibliotece jakiegoś dużego, starego miasta znalazłyby się jakieś podania na temat jej praprzodka. Może warto by było wiedzieć, komu ma zawdzięczać swoje zdolności. Bo o kamienne serce mimo wszystko się nie podejrzewała nigdy. Ale kto wie?

Podróż upłynęła jej pod znakiem podziwiania widoków i pracy nad kolejną z figurek. Wzięła na tę podróż dwa kawałki granitu, ale po zaczęciu pracy nad pierwszą, rzuciła ją nagle w kąt. Myśli pędziły jak szalone przez te kilka chwil, a ręce wahały się zanim wzięła drugi kawałek kamienia. Tym razem podjęła bardziej wymagające wyzwanie, wymagające więcej wysiłku i pracy, chociaż nie było to najpotężniejsze, co mogłaby zrobić. Do takiego jednak potrzeba by było za dużo złotego kruszcu, a na to przecież nie mogli sobie pozwolić. Skruszyła więc osiem krążków, dotykając go magią i wplatając w swoje zaklęcia. Najtrudniej było znaleźć miejsce, by nikt nie podglądał. To była... prywatna rzecz, postanowiła, że tak będzie z każdą z figurek, a ta, którą tworzyła obecnie była dla niej najważniejsza. Skończyła więc dopiero tuż przed dopłynięciem do Końca Szlaku, miejscowości, której wcześniej nie planowali zwiedzać. Megara jednak uważała, że w pewien sposób los uśmiechnął się do niej.

Na spotkaniu z baronem nie była zbyt wylewna, jak to zwykle u niej bywało. Cieszyła się jednakże z poznania kolejnego człowieka, z którym dobre stosunki mogły zaprocentować w przyszłości. Niestety ten dobrych wieści nie miał, a wizja jeszcze dalszej wyprawy drewnianą i umieszczoną na wodzie łodzią nieszczególnie przypadała jej do gustu. Tylko nie znała innej alternatywy, dziedzictwo stworzyciela Ravenrock nie pozwalało jej przyspieszać podróż, tak jak zrobił to mag na rzecznym statku, gdy przeprowadzał ich przez rwący nurt. Nie powiedziała więc nic więcej, zgadzając się z sugestią kapitana.
- Chyba nie mamy innego wyjścia, skoro zabrnęliśmy już tak daleko od Elandone.
Korzyści z tego wszystkiego i tak mogły być. Baron mógł mieć w zanadrzu wiele ciekawych informacji, a te kilka dni przestoju w stolicy Damary powinny wystarczyć do znalezienia jakichś ludzi do pomocy w odbudowie zamku, jego okolic i kopalń. Teraz miała za to inny plan. Gdy opuścili zamek, zwróciła do Wulfa.
- Może się przejedziemy? Koniom przydałoby się trochę ruchu...
Nie była w stanie spojrzeć kapłanowi prosto w oczy, ale ten tylko skinął głową, tak jakby nie dostrzegł w tej propozycji nic dziwnego.
- Chętnie. Po drodze można wypytać o cechy rzemieślnicze i to, jak jest tutaj z pracą. Ostrożnie, bo to domena tutejszego barona, a nie chcemy się mu narażać.

Wyprowadzili wierzchowce z pod pokładu i osiodłali. Mimo, że jeździła już długo, Meg i tak wyręczyła się kapłanem, który bez trudu kładł ciężkie dla niej siodło i z wprawą zapinał wszystkie sprzączki. Daleko było jej do takiej swobody, wciąż się bała, że jej klacz kopnie ją lub ugryzie, widząc i czując jej niepokój i niepewność. Z ulgą wsiadła na siodło, odzywając się dopiero wtedy, gdy oddalili się z zasięgu słuchu i wzroku pozostałych spadkobierców. Kapłan jechał w milczeniu, także w jej rękach, a raczej ustach pozostał ten pierwszy krok. Dlaczego mężczyźni są tacy niedomyślni! A może on wiedział i tylko z nią igrał? Spojrzała na niego, czując, że i tak już jest czerwona. Nie mogła się przecież zachowywać jak jakaś głupia młódka! Spróbowała się odezwać, ale słowa ugrzęzły w jej ustach. Zamiast tego wyciągnęła z sakwy figurkę. Przedstawiała łysego mężczyznę, nawet w takiej skali wyglądającego na niezwykle potężnego i wielkiego. Trzymał w jednej dłoni nadziak, a drugą gładził stojącego mu przy nodze krępego psa. Na tarczy, którą miał przewieszoną przez plecy, widniał ułożony z białych części granitu symbol Tempusa. Wyprzedziła kapłana i zatrzymała się, nieśmiało podając mu przedmiot.

- Ja... chciałam ci to ofiarować. Z dala od oczu pozostałych, to... osobisty prezent. Gdy wypowiesz aktywujące słowo, na pomoc pospieszy ci stwór, uformowany z ziemi lub skały, tego, co będzie w twoim pobliżu. To... jeden z najmocniejszych czarów, jakie umiem rzucać.
Olbrzym, nieco zaskoczony działaniami kobiety, spoglądał na nią przez chwilę, nie wiedząc co zrobić, a potem wyszczerzył się radośnie, przyjmując podarunek i dokładnie mu się przyglądając.
- Dziękuję, Meg. Ostatnie co dostałem za nic, to był drewniany miecz od ojca, gdy miałem niecałe dziesięć lat - podniósł figurkę, oglądając ją z bardzo bliska. - Niezwykły kunszt połączony z magią i dzięki niej wykreowany? Niewielu magów to tworzyciele, a na pewno niewielu z tych, których w życiu poznałem.
Czarodziejka uśmiechnęła się z ulgą. To nie było takie straszne! Dlaczego nie bała się tak samo przy Alto?
- W bitwach nie ma miejsca na artyzm... Ja nie znam zbyt wielu czarodziei, w Ravenrock miałam tylko starego mistrza, a później... z nikim nie utrzymałam dłuższych kontaktów.
Zwróciła klacz z powrotem w stronę drogi i nie blokując już przejazdu Wulfowi, który jeszcze raz zerknął na prezent, po czym schował go do sakwy.
- Może właśnie dlatego jesteś tak różna od większości z nich. Moc podobno uderza do głowy, prędzej czy później. Oby nie u wszystkich.

Ruszył powoli, trzymając się teraz blisko Megary, dzięki czemu nie musiał podnosić głosu, gdy rozmawiali wjeżdżając do gwarnego miasta.
- Nie tylko w bitwach ich poznawałem, Meg. Jeśli tworzyli, to dla zarobku lub dla siebie lub w poszukiwaniu tego, o czym tylko sami wiedzieli. Serce trzymali od tego z daleka. To jak z twojej opowieści, tak? Serce z kamienia. Cieszę się, że tej przywary nie odziedziczyłaś, przyda się kobieca ręka w Elandone. Ręka, którą nie będą kierowały kaprysy.
Zaśmiała się, wypinając dumnie pierś i bardziej unosząc głową.
- A skąd niby wiesz, że mną kaprysy nie kierują!
Kapłan spojrzał na nią i patrzył przez długą chwilę, zanim się odezwał, ciągle całkiem poważnie.
- Ponieważ ani myślisz zainteresować się kimś innym, chociaż znamy się już kilka ładnych miesięcy.
Powietrze z niej uszło, a zaróżowiona twarz powędrowała w dół. Niech to szlag z tym bezpośrednim kapłanem! Poza tym nie umiała zupełnie kłamać, nie próbowała więc i teraz.
- To aż tak widać?
Wulf roześmiał się szczerze.
- Powinnaś się uczyć. Dowódca na polu nie może pokazać prawdziwych emocji. Dobrze, mnie wyszkolili, prawda? - nie odwrócił wzroku - Nigdy nie będę dobrym mężem i ojcem, każda kobieta powinna to wiedzieć, nim w ogóle na mnie spojrzy i głęboko się zastanowić, czy tego chce. Spójrz, gildia rzemieślnicza.
Wskazał kierunek, całkowicie porzucając poprzedni temat. Jeśli coś odczuwał, wciąż tego nie pokazał, za to zsiadł z konia, zerkając na szyld. Podał dłoń Megarze, a ta wciaż mocno otumaniona prawie dała się znieść z wierzchowca. Przez ściśnięte gardło przeszło jej tylko jedno wyraźne słowo.
- Chcę.
Przywiązał konie, marszcząc przy tym czoło, tak, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Spoglądał na nią co chwilę, ostatecznie wziął za dłoń i prawie poprowadził w stronę wejścia do budynku.
- Obyś tego nigdy nie żałowała.
Obrócił ją ku sobie i prawie podniósł, gdy pocałował.

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Marie doskwierała nuda. Rejs barką był monotonny i nawet przygoda z wodospadem nie wywarła na niej oczekiwanego wrażenia. Dniami całymi siedziała na pokładzie i brzdękała na lutni. Jedynie kapitan Urko umilał jej czas swoim gadulstwem a i ona odwdzięczała mu się tym samym.
Wreszcie dotarli do Krańca Szlaku i mieli okazję podziwiać zamek tamtejszego barona, najpierw z zewnątrz, a później także i od środka. Baron Ivo Donlevy musiał być człowiekiem raczej surowym i konkretnym, sądząc przynajmniej po ascetycznie urządzonym gabinecie. Mysz siedziała w kącie podczas pierwszego spotkania i słowem się nie odezwała. Twarz miała dokładnie ukrytą w kapturze, a sądząc po jej stroju i drobnej posturze mogła równie dobrze uchodzić za dwunastolatka, któremu się marzy kariera w złodziejstwie. Kiedy ustalono, że spotkają się ponownie na kolacji wszyscy się jakoś rozpłynęli. Chciała złapać Meg ale ta zniknęła prędko gdzieś z Wulfem. Alto też się zmył, a i on zapewne nie sam bo miał ostatnimi czasy kompana przypisanego odgórnie. Pozostali więc Robert i Bran ale Mysz wątpiła by gustowali oni w podobnych co bardka rozrywkach.

Za zamkową bramą zagadnęła jeszcze kapitana.
- Panie Jalmari... zna pan pewnie miasto, może byś mi mógł doradzić co ze sobą począć do wieczora. Jest tutaj co zwiedzić będąc już przejazdem?
- Oczywiście pod miastem znajduje się labirynt, a w nim niezwykłe stworzenie zwane Minotaurem. Podobno kto tam wejdzie i odnajdzie drogę do serca labiryntu otrzyma wielki skarb
- Kapitan pokiwał głową - Wielki skarb... - popatrzył na Marie i roześmiał się nagle - Nie mam pojęcia co taka piękna dziewczyna jak ty miałaby ochotę oglądać? Są sklepy, warsztaty, gospody. Jak to zazwyczaj w mieście.
Myszy na chwilę rozbłysły oczy ale zaraz mina na powrót skwaśniała.
- Eh, już zaczynałam łykać tą gadkę z Minotaurem... Nie chce oglądać sklepów, ani warsztatów, ani gospód. To nuda, nuda, nuda. - zaplotła ręce na piersi i tupnęła butem. - Przygoda mi się marzy. Dreszcz. Emocja.
- Koniec Szlaku to spokojne miejsce. Dzięki opiece barona od kilku lat unika poważnych kłopotów. Obawiam się, że poza karczemną burdą albo rodzinną awanturą nie natrafisz tu na większe emocje.
- Popatrzył na rozczarowaną minę dziewczyny - choć kto wie? Czasami przygoda dopada nas niespodziewanie za kolejnym zakrętem.
- Racja
- pokiwała głową i niespodziewanie się uśmiechnęła. - Mnie się zawsze coś przytrafia.
Ukłoniła się przed nim z udawaną dwornością.
- Wobec tego szczęścia w interesach życzę.
Odeszła już dwa kroki ale dodała jeszcze:
- To tyś go uratował, prawda? I ukrył w tamtej jaskini?
Pokręcił głową:
- Nie, tam zaprowadził go zaufany strażnik. Ivo miał wtedy pięć lat. Ja go spotkałem kilka lat później w zupełnie innych okolicznościach.
- Wobec tego o jakim chłopcu mówił?

Urko roześmiał się:
- O takim, który postanowił, że odnajdzie smoczy skarb, by odbudować rodzinny majątek, a zamiast na smoka trafił na bandę orczych kanalii.
- Ten chłopiec... Miał jakieś imię?
- Ivo
- mrugnął do niej kapitan.
Mysz pomachała kapitanowi i poszła w swoją stronę. Na jej twarzy wykwitł krzywy uśmieszek.
- Ivo... W tych stronach to musi być cholernie popularne imię.

* * *

Podły miała humor i chciała za wszelką cenę zabić nudę. Nie wzięła z zamku ani grosza i to stanowiło pewien problem ale Alto bez słowa dał jej trzy sztuki złota nie pytając nawet na co chce je puścić. Uznała, że pewnie nie interesuje go już nic co ją dotyczy i nawet prośbę o gotowiznę zbył upiornym milczeniem.
Zapuściła się samotnie w kręte uliczki dzielnicy handlowej. Odwiedziła kilka sklepów, a z jednego z nich wyszła już nie Mysz, a niewysoki zakapturzony jegomość z burzliwym zarostem godnym krasnoluda. Sztuczna broda i wąsy ślicznie się prezentowały a klej trzymał pierwszorzędnie. Ze swoją posturą mogłaby uchodzić za chłystka lub starucha. Postawiła na to drugie. Dokupiła sobie drewnianą laskę na której wspierała się teraz jak prawdziwie wiekowy mąż z artretyzmem. Jeszcze zadbała o tanie rękawiczki, aby dłonie nie zdradziły jej wieku i płci i płaszcz okrutnie wyświechtany. Gdy całość wizerunku na ostatni przysłowiowy guzik dopięła przystąpiła do zabawy. Szlifowała ochoczo swoje talenty aktorskie zaczepiając przechodniów, głównie ładne panie. Modulowała głosem aż zmienił się w irytujący chrapliwy skrzek poprzetykany chrząknięciami i pluciem. Musiała się prezentować iście odrażająco. Cudnie!
Najpierw zagadnęła młodą dziewczynę, która targała kosz z owocami.
- Pięknaś dzierlatko. Mógłby stary Jonas twoich jabłuszek dotknąć, hyhy?
W odpowiedzi usłyszała wymyślne przekleństwa. Niezrażona bardka wędrowała dalej, by zaczepić niebawem wydekoltowaną praczkę.
- Aleś na sztywno tą koszulinę wykrochmaliła. A i staremu Jonasowi cosik sztywnieje jak cię widzi, hyhy, potem zlaną sikorko.
Praczka nie była bardziej pobłażliwa od swojej poprzedniczki. Mysz musiała w te pędy odkuśtykać dalej. Schronienie znalazła w pobliskiej gospodzie, a tam męczyć poczęła karczmarkę co jej podała kufelek piwa gdy się przy szynkwasie swobodnie rozsiadła.
- Żem się zakochał, laleczko. Patrzaj jak mi serce puka! Choć może to ze starości akurat a nie z afektu. Zdrówko, szlag, kuleje... Eh, zostaw tą robotę i ucieknij że mną. Mam kasy w czambuł i zamek co na jeziorze stoi. Będzie ci ze mną dobrze gołąbko.
Karczmarka prychnęła wściekle.
- Jużci, dziadu, uwierzę...
A Mysz, kierowana jakąś wyższą siłą, uszczypnęła ją w krągłą pupę i... sekundę później zebrała w pysk, i to dość solidnie. Mało z krzesła nie spadła ale nijak jej to nie zraziło:
- Droczy się, ślicznotka... Znaczy, że jej zależy. Tylko rączkę umyj bo się możesz czymś zarazić. Oj, żem się zakochał. Stary Jonas siedzi w smutku odrzucenia pogrążony, Mały Jonas za to stoi pełen, hyhy, zachwytu. Oj nie stał tak prościutko już z kilka roków...

W wybornym humorze przemierzała miasto. Opuściła bogatszą dzielnicę i szukała dalej, jak szczur węszący za najpaskudniejszym kanałem. Prowadził ją zapach biedy i może intuicja. I wreszcie się doczekała. Dotarła do naprawdę parszywego zakątka, pełnego żebraków, tanich dziwek i szemranych typów. Pokręciła się tam dobrą chwilę jakby była na własnych śmieciach, wdychała zapach rynsztoka. Nikt jej nie zaczepił, nikt się nie naprzykrzał. Wypytała jednego wyrostka o ciekawe przybytki i zadowolona z wywiadu rzuciła mu parę miedziaków.
Poszła do okrutnej speluny, którą dzieciak jej wskazał. Bramkarz przy wejściu taksował ją chwilę ale w końcu przepuścił gdy zapłaciła parę miedziaków za wejście.
Lokal pękał w szwach. Niemały tłum zgromadził się w piwnicy gdzie spora część podłogi wydzielona była na prowizoryczny ring. Mysz dopadła do bukmachera przyjmującego zakłady i sypnęła srebrem. Panował tu tak duży gwar, że trzeba się było przekrzykiwać a jej głośny wrzask nie wydawał się pośród tej kakofonii jakoś wyjątkowo podejrzany. Kupiła sobie podłe piwo i sączyła wpatrując się w walkę. Jegomoście bili się na poważnie, lała się jucha i fruwały zęby. Za każdym razem obstawiała pretendenta do przegranej. Szanse na zarobek były marne ale przebitki na tyle wysokie że musiała się skusić. Trzy zakłady po pięć srebrników nie przyniosły jej szczęścia. Za czwartym jednak razem, trzymając się taktyki, obstawiła żylastego typa, który ani wzrostem nie grzeszył ani masą. Jako przeciwnik trafił mu się prawdziwy gigant i Mysz uśmiechnęła się w duchu do swojej naiwności. Chudzielec jednak pary w łapie miał od zatrzęsienia a a i skoczny był jak wiewiórka. W drugiej rundzie rzucił osiłka na deski, zabiegał go i zmęczył a później dobił po prostu. Niewiarygodne... I tak jej pięć zainwestowanych srebrników zmieniło się w pięćdziesiąt. Półtora złota do tyłu, pięć do przodu. Bilans zadowalający.
Upiła łyk sikacza, zgarnęła gotowiznę i skierowała się do wyjścia. W porę jednak dostrzegła trzech barczystych ochlaptusów, którzy coś szemrali i za długo na niej wzrok skupiali. Jeden z nich wyszedł na zewnątrz przed Myszą i ta już podejrzewała co się święci. Zamiast do wyjścia ruszyła na piętro. Chyba mieszkali tu ludzie a rząd drzwi po obu stronach korytarza sugerował, że są to tanie czynszówki pod najem. Naciskała nerwowo na klamki, jedna z nich ustąpiła i drzwi stanęły otworem. Mieszkanie było puste a okno wisiało trzy metry nad ziemią. Wyszła jednak na spadzisty dach i balansowała jak kot na wiejskim płotku. Zapuściła niewidkę, choć już się ciemno robiło to jednak na tle rozgwieżdżonego nieba mogła się aż zanadto rzucać w oczy.
Dachówka nie była na szczęście śliska i jakoś dawała radę. Doszła do skraju budynku i przeskoczyła na dach sąsiedniego. I tam dach był stromy więc ostrożnie stawiała kroki. Dotarła do pierwszego okna. Z wnętrza sączyło się światło i sporo hałasu. Bardka przycupnęła przy parapecie i zapuściła ciekawsko żurawia. W środku wrzała kłótnia. Trzech mężczyzn wrzeszczało na siebie ale zaraz przeszło do mordobicia aż... jeden z nich wyfrunął przez okno, w imponującym stylu pokonał okienną szybę i spadł na ziemię.
Pech się Myszy trzymał. Uniknęła przerośniętego żywego pocisku ale wisiała teraz uczepiona jedną ręką parapetu i dysząc panicznie. Inny z drabów wyjrzał właśnie przez okno i gdyby nie niewidka to miałby jak na dłoni dyndającą dziewczynę.
A Mysz siły opuszczały. Wyjścia były dwa. Albo puścić się dobrowolnie albo czekać aż palce się zbuntują. Wybrała to pierwsze. Zwolniła uścisk i zaryła o dachówkę szukając oparcia dla stóp i rąk. Cudem złapała się krawędzi dachu ale nie było na co czekać. Przesunęła się kawałek wzdłuż gzymsu aby zapewnić sobie możliwe najbezpieczniejsze lądowanie i się puściła. Grzmotnęła prosto na skoczka, który przed momentem wypadł spektakularnie z okna z wdziękiem cyrkowego artysty. Bardka wpadła mu ochoczo w ramiona niby utęskniona kochanka. Zebrała się z trudem, uniosła na łokciach i spojrzała prosto w twarz osiłka.
- Dobry wieczór – posłała mu szeroki uśmiech. - Zostałabym dłużej ale mi się śpieszy.
Była poobijana i nieco oszołomiona ale adrenalina dodawała jej skrzydeł. Wystartowała biegiem i zanurzyła się w labirynt ciemnych uliczek. Zatrzymała się po dłuższej chwili, zginając w pół i dysząc desperacko. A później się zaśmiała. Jeszce długo było słychać ten śmiech, gdy odbijał się echem od ścian w wąskich ponurych zaułkach. Mysz była rada ze swojej wycieczki. Czuła jak euforia wypełnia jej ciało od stóp po czubek głowy jak intensywny narkotyk.

* * *

Na kolację Mysz wpadła jak huragan, oczywiście spóźniona. Wszyscy już ucztowali gdy bardka stanęła w progu, zrzuciła kaptur i skłoniła się do ziemi przed baronem.
- Wybacz panie mały poślizg. Coś mnie zatrzymało.
Jej ubranie było w ostrym nieładzie, pokryte grubą warstwą kurzu i błota. Wtedy dopiero przypomniała sobie o kamuflażu i nim usiadła na miejsce poczęła odlepiać fałszywy zarost ukazując panu Ivo, po raz bodaj pierwszy, swoje śliczne oblicze. Brodę i wąsy wcisnęła do kieszeni i uśmiechnęła się zakłopotana.
- Byłam w bibliotece – niewinnie wywróciła oczami. - Chciałam się wtopić w tłum intelektualistów.
- Wszystkie cenne woluminy znajdują się w zamkowej bibliotece
- Całkowicie pozbawionym emocji głosem powiedział baron Ivo patrząc na nią uprzejmie.
Kapitan Urko parsknął za to śmiechem.
- Ach - Mysz wydała z siebie ciche sapnięcie. - Wobec tego teraz powinien nastać moment kłopotliwej ciszy.
Stała bez ruchu przez jakiś trzy uderzenia serca.
- Wystarczy. A teraz mogę się dosiąść do kolacji, panie? Umieram z głodu.
- Tak oczywiście
- baron wskazał dziewczynie miejsce, a służący pospiesznie odsunął krzesło - Powszechnie wiadomo, że intelektualne zajęcia niezmiernie zaostrzają apetyt – powiedział, ciągnąc uprzejmy ton.
- Racja – skinęła niepewnie głową. - Szczególnie ta pozycja książkowa, którą dziś przerabiałam do cna mnie wycieńczyła. Prawiła o technikach dyplomatycznych, jak za pomocą elokwencji i odpowiedniej postawy rozwiązywać kłopotliwe sytuacje. Polecam - Mysz z trudem utrzymywała powagę.
Zasiadła jednak zaraz na swoim miejscu i przez chwilę się nie odzywała zajęta jedynie swoim talerzem. Zachowywała stosowne maniery, krajała mało a często no i w ogóle w ruch wprawiła zarówno widelec jak i nóż, co czyniła rzadko i nie do końca wprawnie. Robiła jednak wszystko stosownie, jak na szlachciankę przystało, nie zważając zupełnie na swój strój i ogólny bezład.
- Powiedz mi panie - zagadnęła po przełknięciu kęsa i uśmiechnęła się prowokująco - jakim cudem mąż tak dobrze urodzony, o sporym majątku i ogładzie bez zarzutu pozostaje wciąż w stanie kawalerskim? Toż to niebywałe.
Baron przełknął to co miał w ustach i powiedział równie beznamiętnie co poprzednio:
- Jestem wdowcem.
Widelec bardki zawisł nad posiłkiem a ona sama najpierw zbladła a później pokryła się soczystym rumieńcem.
- Wybacz panie - wybąknęła. - Tak już mam. "Nietakt" to moje drugie imię.
Mężczyzna skinął tylko głową:
- Nie robię z tego faktu tajemnicy. Jesteście tutaj jednak nowymi przybyszami. Jak wam się podoba w Damarze? Elandone... niewiele wiem o tym miejscu - powiedział zmieniając temat.
- Och, tam jest pięknie! - Marie niewiele było potrzeba by odzyskać rezon. - Zamek jest usytuowany na wyspie, zewsząd jeziora i cudne widoki. Wiele trzeba wysiłku i pieniędzy aby wrócić posiadłości dawną świetność bo wszystko stało odłogiem blisko półtora wieku. Na razie jesteśmy na początku długiej i wyboistej drogi. Brakuje nam zbrojnych, choć o to Wulf niebawem zadba bo i ma doświadczenie. No i jest to niezbędne bo kręcą się nam pod nosem stada hobgoblinów. Głównym jednak problemem będzie zasiedlenie okolicy. Potrzebujemy ludzi, którzy zechcieliby uprawiać ziemię i ostać tam na stałe. To by mogło rozruszać handel i dawać wpływy do skarbca, choć prawdę powiedziawszy tylko teoretyzuję. Nie znam się na ekonomii i chyba w naszym gronie nie jestem w tejże niewiedzy osamotniona. Ty panie zarządzasz całym miastem. Musisz być biegły w tej sztuce. Jak sobie radzisz? Sam masz pieczę nad całą masą ludzi, transakcji, spraw urzędowych i politycznych. To godne podziwu.
- Mam wielu pomocników i doradców. Sam nigdy nie sprostałbym temu zadaniu. Rozumiem doskonale jaki trud przed wami. Kiedy przejąłem majątek ojca miasto było zrujnowane, zamek zniszczony, a skarbiec całkowicie pusty.
- Wobec ego musisz być baronie skarbnicą dobrych rad biorąc pod uwagę nasze położenie. Widzę, że szedłeś kiedyś dokładnie tym samym szlakiem, który nam się rozpościera obecnie przed oczami. Gdyby to było takie proste chętnie zostałabym u ciebie jakiś czas na nauki. W dzieciństwie mi się zdawało, że wiedza jest przewartościowana a tego co potrzeba nauczy mnie samo życie. Chyba jednak się myliłam.

Mężczyzna popatrzył na nią uważnie:
- Rozumiem, że w to właśnie w celu poszerzenia wiedzy przeszukiwałaś Pani miejskie biblioteki...
Marie nerwowo rozgniotła widelcem kilka kuleczek zielonego groszku.
- Niezupełnie – bąknęła. - Nie byłam w bibliotece, jak się już pan na pewno domyślił. To był taki żart – uśmiechnęła się uroczo. - Jestem, wie pan, dowcipna.
Baron się nie roześmiał. Ba, nawet się nie uśmiechnął. Długo sondował ją wzrokiem. Chłodnym i nieprzeniknionym. Mysz pomyślała, że z taką miną mógłby śmiało zasiąść do partyjki pokera. Doskonale ukrywał emocje. O czym sobie myślał? Na pewno o niczym dobrym. Dreszcz niepokoju przepełzł wzdłuż kręgosłupa dziewczyny.

Tom Atos – BRAN z LON HERN

Dźgany choćby na niby w plecy Bran czuł się cokolwiek nieswojo. Nie wierzył wprawdzie by takie chuchro jak Megara przebiła mithrillowy naplecznik, ale znając jej osobliwe poczucie humoru, a nuż sztylet był magiczny i chciała zaprezentować wyjątkowe zdolności przebijające ostrza. Nie godziło się jednak wycofać z demonstracji niczym płochliwy jednorożec. Stał tedy z niewyraźną miną. Na szczęście dziewczynie nie figle były tym razem w głowie, a jedynie pokazanie właściwości pancerza. Ciekawych i przydatnych trzeba przyznać. Bowiem niehonorowy cios w plecy spędzał z powiek sen niejednemu rycerzowi.

Opowieści przy ognisku słuchał z zaciekawieniem. Podobnie jak jego historia wiele mówiły o tym, kto je opowiadał. Wszystkie były dość osobiste i widać było, że opowiadający angażują się w swoje słowa.

Ostatnimi czasy Bran ku własnemu zaskoczeniu zauważył, że stał się sentymentalny, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zaciekawiła go opowieść kapitana Urko. Nie chodziło mu bynajmniej o zdobycie złota, tego póki co miał pod dostatkiem, ale rozmarzył się na temat artefaktów. Wszak w miarę jedzenia apetyt rośnie, a już miał kilka magicznych rzeczy. Niestety kapitan nie mógł i nie chciał wysadzić go po drodze, by rycerz mógł spenetrować okolicę. Zatrzymali się dopiero kilka godzin później i ewentualny wypad nad wodospad zająłby zbyt wiele czasu.
- Ha ! Trudno. – Bran machnął ręką. – Może jeszcze będzie okazja.

Bez większych kłopotów dotarli do Końca Szlaku. Miłej kupieckiej mieściny z solidnym zamkiem pośrodku. Problemy jednak zaczęły się już wkrótce. Dowiedzieli się o nich ze słów barona Ivo Donlevy.
Wprawdzie już słowa kapitana zapowiadały kłopoty, ale były to jeśli można tak ująć zwykłe problemy królewskich petentów. W Cormyrze bynajmniej nie było inaczej, jeśli ktoś chciał coś załatwić u regentki. Jednak informacja, że król pojechał do Valls na wojnę mogło się okazać fatalne w skutkach.
Tak by baron go nie usłyszał Bran szepnał do Wulfa.
- Musimy się spieszyć. Na wojnie różnie bywa, co będzie jak Miłościwy Pan chwalebie polegnie?
Po za tym czego nie dodał wojna zawsze stanowiła dla rycerstwa rozrywkę i pracę. Jedni traktowali ja tak inni owak, ale zdecydowanie nadawała życiu rycerza barwę i stanowiła okazję do zdobycia bogactw i zaszczytów.

Ostatnimi czasy Bran nie miał okazji zażywać kulturalnej rozrywki. Postanowił więc wykorzystać wolny czas na nadrobienie zaległości. Zwłaszcza ze miasteczko oferowało liczne rozrywki. Były więc gospody, zamtuzy, a nawet biblioteka i teatr. Czytać i pić mu się nie chciało, nie był typem mędrkującego pijaka. Zamtuzy od razu skreślił, jako nie licujące z jego godnością. Pozostał zatem teatr. Akurat tego wieczoru grali „W słonecznej winnicy”. Bran usiadł na parterze możliwie jak najbliżej sceny. Lubił niemalże uczestniczyć w przedstawieniu. Sztuka mu się podobała. Stanowiła zręczne połączenie frywolnego romansu i lekkiej komedii z nieco bardziej dramatycznymi elementami. Jednak pomimo zawirowań od początku było wiadomo, że wszystko dobrze się skończy. Tak jak lubił. Ku swemu zaskoczeniu Bran w jednej z lóż zauważył Alto. Nie przypuszczał, że kompan lubi tego rodzaju rozrywki.
- No proszę. – pomachał mu przyjaźnie ręką, gdy ich wzrok się skrzyżował – jak to nie należy oceniać ludzi po pozorach.

Po rozrywce dla ducha, przyszedł czas na ciało, a w zasadzie podniebienie. W pomieszczeniach teatru sprzedawano bowiem słodkie desery, a Bran co tu dużo mówić był łasy na słodycze. Nie przypadkiem sprezentował niedawno kompanom marcepanowe zajączki. Zamówił więc galaretkę owocową, szarlotkę, kawałek ciasta drożdżowego z rabarbarem i gorącą czekoladę. Prawdziwy przysmak. Objadł się słodyczami tak, że na kolacji u barona w ogóle nie miał apetytu ograniczając się jedynie do picia.
- Nie wiedziałem Alto … – zagadnął przy stole towarzysza – że lubisz przedstawienia teatralne. Jak bogowie dadzą i kiedyś wrócimy do Cormyru zabiorę Cię do królewskiego teatru na „Weselę Firgara”. Spodoba Ci się. – powiedział przepijając do niego kielichem wina.

Sayane – ROBERT VALSTROM

Robert żałował, że rejs dobiega kresu. Wcale nie miał ochoty zagłębiać się w miejski gwar, w którym nie potrafił i nie chciał się odnaleźć. Wizyta u króla denerwowała go okropnie i nawet mimo zapewnień Shannon, że ta będzie jego osobistym suflerem nie potrafił pozbyć się niepewności. Często stał przy relingu wpatrując się w fale i gładząc magiczny łuk, jakby ten skarb miał mu dodać pewności. Broń leżała w ręku idealnie; mimo to tropiciel spędzał długie godziny ćwicząc strzelanie i przyzwyczajając się do nowego nabytku. Zresztą w Elandone nie miał wielu okazji do strzeleckiego treningu, toteż stwierdził iż najwyższy czas odkurzyć umiejętność, w której był najlepszy. Nie licząc pracy oczywiście.

Często przypatrywał się Kosmo, zastanawiając, czy chłopak jest wystarczająco odpowiedzialny by posłać go w tak daleką drogę. Póki co nie wiadomo było nawet czy wróci z nimi do zamku, jeśli uda mu się zdjąć medalion, wkrótce więc Robert porzucił czcze rozważania. Jedynie zakonotował sobie, by dopytać Petera o legendę, którą przy ognisku opowiadał Kosmo. Nie wiedzieć czemu naszła go ochota, by odnaleźć magiczną polanę, miejsce snu bohaterów. Nie mógł przecie dopuścić, by wykarczowano ją pod uprawy. A może po prostu znowu ciągnęło go w bór?

Stolica zdecydowanie nie przypadła mu do gustu. Po rozmowie z baronem szwendał się bez celu, nie umiejąc się odnaleźć, aż w końcu wylądował na nabrzeżu i siedział tam do wieczora. Jedynym pożytecznym wydarzeniem był zakup prostego stroju z ciemnozielonego materiału, choć walka z krawcami i krajczymi o minimalną ilość buf, haftów i koronek ciągnęła się dobrą godzinę. Koniec końców Robert nakazał dyskretny haft herbu rodu, a resztę ozdobić takim wzorem, jak na jego broni. Miał nadzieję, że lady Shannon - która wraz z Alto zwiedzała miasto - doceni takie połączenie.

Wreszcie nadszedł czas kolacji. Drwal siedział sztywno za stołem, starając się odnaleźć w nietypowej sytuacji. Z westchnieniem stwierdził, że królowa Sambryn była o wiele mniej wymagającym towarzystwem, nawet mimo obecności pilnujących jej rycerzy. Pojawienie się brudnej Marie tylko pogłębiło jego zmieszanie, choć dziewczyna nie wydawała się zbytnio zakłopotana. Aż bał się pytać, gdzie była. Z przerażeniem wyobraził sobie Marie i Polę hasających beztrosko po zrujnowanych dachach Elandone. Może to jednak nie był dobry pomysł?
Krępujący posiłek dobiegł wreszcie końca rzekł do reszty spadkobierców.
- Uważam, że powinniśmy zostawić informację dla króla i wracać do Elandone. Mamy wiele pracy, a król chyba nie oczekuje, że będziemy go gonić po kraju? Zwłaszcza, że ma inne sprawy na głowie. Poza tym - i nie kryję, że mnie to martwi - może obłożyć nas podatkiem z okazji wojny, lub wręcz zażądać wystawienia drużyny, na co teraz nas absolutnie nie stać. Sami zresztą mamy hobgobliny na naszych ziemiach i nimi powinniśmy się zająć, co z pewnością król zrozumie. Przecież sam nie może być we wszystkich miejscach jednocześnie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 27-08-2010, 12:21   #90
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
STRONA 19

Sekal – WULF TSATZKY


Wulf od progu nie wyglądał na osobę zagubioną. Odnalazł wzrokiem tego, który miał tu w zwyczaju przyjmować interesantów i natychmiast udał się w jego stronę.
- Witam. Dobrze sobie poradziliście z odbudową w Damarze. Ile to lat trwało?
Mężczyzna skinął mu głową na powitanie:
- Najwięcej czasu straciliśmy na zgromadzenie odpowiednich funduszy. Domy w mieście i warsztaty ludzie odbudowywali sami własnymi środkami, ale naprawa dróg, zamku, fortów i murów obronnych należy do obowiązku władcy.
- A teraz? Jak jest z robotą?
- Większość napraw została już dokonana. Jedynie bieżące sprawy. Utrzymanie wszystkiego w idealnym stanie. No i oczywiście ewentualny rozwój. Zwłaszcza jeśli chodzi o polepszenie jakości i bezpieczeństwo dróg. To jednak sprawa przyszłości. Na razie sen spędza nam z powiek wizja powtórki z przeszłości.
- Wielu macie pracowników? Będzie nam trzeba rzemieślników wszelakiej maści, a szkoda, by ludzie się marnowali. A powtórki to mam nadzieję, że nie będzie.
- Ja też mam taka nadzieję. Mogę wam polecić kilku dobrych fachowców, którzy poszukują nowych wyzwań. Co dokładnie was interesuje?
- Mury są w niezłym stanie, ale na pewno renowacji wymagają. Poza tym dobrych stolarzy, dekarzy, kamieniarzy może. Wszystkiego, co trzeba by odbudować dawną świetność południowej prowincji. Nawet jak młodzi, to damy im szansę się rozwinąć.

Mężczyzna wziął kartę pergaminu i zanotował na niej kilka linijek tekstu:
- Tutaj macie adresy kilku fachowców, którzy być może byliby zainteresowani tą pracą.
Wulf wziął i skinął głową. Przez chwilę czytał podane mu informacje, z zadowoleniem zauważając, że część z nich była ze stolicy. Tu nie mieli jakoś wiele czasu, także nie zdążyłby odwiedzić wszystkich.
- Dziękuję za pomoc.
Opuścili to miejsce, od razu udając do wskazanych miejsc. Musieli zatrudnić ludzi, jeśli nie na stałe, to chociaż to bieżących napraw - olbrzym miał jednakże nadzieje, że przynajmniej kilku z nich zdecyduje się zostać, zwabionych stałym zarobkiem i przynajmniej na razie - brakiem konkurencji. Kilka godzin dzielące ich od kolacji minęło bardzo szybko.

***

Ani on, ani Meg nie obnosili się z tym, co zaszło w mieście. Na to przyjdzie jeszcze czas. Kapłan był zresztą zupełnie taki jak wcześniej, na siebie przyjmując zadanie rozmowy z Ivo. I wybrnąłby z tego całkiem znośnie, chociaż etykiety w nim było mało, niestety do akcji postanowiła wkroczyć spóźniona Mysz. Wulf, któremu to przerwało rozmowę z baronem, przez długą chwilę się nie odzywał, tłumaczenie się zostawił dziewczynie, która kłamała tak głupio, że było aż wstyd. Wielki wstyd.
- Proszę nam wybaczyć, nie wszyscy z nas obyci są z dobrymi manierami i wiedzą o tym, że czasem lepiej nie mówić nic, niż to co ślina przyniesie na obrotny język.
- Mało poznałem kobiet, które milczenie uznałyby za cnotę
- Baron popatrzył przelotnie na Megarę i skinął głową Wulfowi - Rozsądny człowiek uczy się akceptować rzeczy, których nie można zmienić. Zmienia to co zmienić można i próbuje całe życie odróżnić jedne od drugich.
- Dlatego zaczynam się godzić z faktem, że nie mogę liczyć na zbyt dużą zmianę swoich towarzyszy. A wracając do wcześniejszej, niefortunnie przerwanej rozmowy. Jak niebezpieczna jest obecnie Damara? O zbierających się armiach słyszeliśmy, ale co z miastami i warowniami? Atakowane są, czy zaludnione tereny pozostają spokojne?
- Od czasu zakończenia wojny to w miarę spokojny kraj. Jeśli nie liczyć band rozbójniczych, dzikich zwierząt, które rozpleniły się w wyludnionym kraju i właśnie wspomnianych ataków zielonoskórych.
- Ivo złączył dłonie i popatrzył na nich przez chwilę z uwagą - To nieoficjalna wiadomość, ale ostatnio szerzą się, zwłaszcza w większych miastach kulty Shar i Auril.
- U nas na razie ludu brak, by miało się wśród niego cokolwiek szerzyć. Elandone długie lata stało opuszczone, a nie za dobrze wpływa to na stan warowni i okolicznych ziem. Ale jeśli wszystko będzie po naszej myśli może jeszcze w następnym roku uda się udrożnić lądowy szlak z Implitur. Na razie ziemie nasze odgrodzone i przez to niezbyt bezpieczne. W lasach i u nas hobgobliny grasują.
- Hobgobliny ostatnio pojawiają się zbyt często i w zbyt dużych grupach, by miało to być tylko dziełem przypadku. Król obawia się nawet powtórki sprzed lat. Podobno mają nowego przywódcę, ale nie jesteśmy jak na razie w stanie zdobyć o nim poważniejszych informacji. Te które się pojawiają to niepotwierdzone plotki. Podobno jest magiem, prawdopodobnie nekromantą i nieumarłym.
- To dobrze nie brzmi, zwłaszcza, że jedyną armią, którą możemy teraz wystawić, jesteśmy my sami. Może jeszcze zdążymy na bitwę. Ludzie do Damary sami wracają? Zwabieni tym, co udało się wam przywrócić i spokojem, który utrzymuje król?

Baron pokiwał głową:
- Król zachęca zwolnieniem od podatków i nadaniami. Zwłaszcza Ci, którym nie obca jest umiejętność walki, albo mają w dłoni porządny fach, witani są z otwartymi ramionami.
Po tym kapłan zmienił temat na bardziej neutralny, dopytując się jeszcze o tutejszą geografię i wcześniejszą historię. Ivo w końcu miał być jednym z ich najbliższych sąsiadów, kapłan żałował jednak, że praktycznie tylko on zabawiał barona rozmową, chociaż to niektórzy z towarzyszy mieli w tym znacznie większe doświadczenie. Albo przynajmniej mieć powinni, bowiem tak na prawdę to jeszcze nigdy się nim nie obnieśli. A to zrobiła Mysz...

Po tym jak już opuścili zamek tutejszego władcy, olbrzym złapał Marie za ramię i zatrzymał w miejscu, nachylając się nieco.
- Jeśli chcesz się jawić przed innymi jako brudna kłamczucha, rób to, gdy nas nie będzie w pobliżu. Przynosisz wstyd nie tylko sobie, ale także nam wszystkim, bo wszyscy teraz reprezentujemy Elandone. Może ci na tym nie zależy, ale są tacy, którzy myślą inaczej. Czas powoli dorastać. Lub bawić się gdzie indziej.
Puścił ją i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Miał wciąż całkiem dobry humor, ale robienie za strażnika i jednocześnie przewodnika zbłąkanych owieczek nie do końca mu pasowało. Najpierw wybryk bardki, a potem niedorzeczna propozycja Roberta.
- Wracaj, jeśli chcesz. Ale życie polega na podejmowaniu wyzwań, nie ich unikaniu. Spróbuj, a wreszcie poczujesz, że żyjesz! - uderzył się w pierś i wyszczerzył radośnie. - Na to nigdy nie jest za późno. A jeśli król rozkaże nam coś zrobić? Ostatecznie to będzie doskonałym potwierdzeniem jego nadań! Znacznie to lepsze niż samotne przeczekanie zimy w Elandone, w którym w pojedynkę i tak nic nie zrobisz, gdy śnieg zakryje wszystko wokół. Chciałeś zarządzać ludźmi? A ilu ściągnąłeś już do naszego zamku? Mam tu całkiem niezłą listę, znasz się na rzemieślnikach to odwiedzisz ich w stolicy razem ze mną. Od razu ci się humor polepszy.

Karenira – SHANNON ASHBURY

Pomijając paskudny żart jakiego padła ofiarą, zwiedzanie miasta całkiem jej się podobało. Musiała przyznać, że po tym, jak Alto zabrał ją na przedstawienie, pamiętając nawet o osobnym krześle, nie potrafiła się dłużej na niego gniewać. Rzecz śmieszna, to wolne krzesło właśnie urzekło ją bardziej niż sama wizyta w teatrze. Zamiast wściekać się czy trwać pogrążona w urazie, zmiękła i poddała się atmosferze rozgrywanej sztuki. Wracając czuła się nawet odrobinę szczęśliwa i zdecydowanie syta wrażeń. Przed samą kolacją zwinęła się na fotelu korzystając z chwili odpoczynku. Przyjemnie było choć na chwilę zostawić wszelkie zmartwienia za sobą. Spodziewała się, że prędzej czy później na drodze spotkają ich następne komplikacje, samo to że zmuszeni byli gonić za królem było już jedną, póki co wolała jednak o tym nie myśleć. Skupiała się na sprawach błahych, na mijanych widokach, spotykanych ludziach. Obserwowała wszystko z chwilowym zaciekawieniem, by już po chwili wyrzucać z pamięci. Wiedziała, że kiedyś wróci do tego. Znacznie, znacznie później. Podczas podróży zapewne trafi się niejedna okazja, by lepiej poznać zwyczaje Spadkobierców. Jak choćby ten wieczór, gdy każde z nich opowiadało jakąś historię. Tutaj jednak nie mogła obserwować ich według własnego widzimisię. Ciągnąc się za Altem zaczynała czuć się nieco dziwnie. Przyzwyczaiła się do niego i wiedziała dobrze, że z tego przyzwyczajenia urodzi się coś więcej. Czy czułaby się tak samo, gdyby kamień trafił w ręce innej osoby? Wątpiła. Scena w podrzędnej karczmie uświadomiła jej, że obawiała się nie tyle samego trafienia w obce miejsce z nieznajomymi ludźmi, a tak stałoby się po stracie malachitu, ile samej zdrady. Nawet nie spostrzegła się kiedy obdarzyła go zaufaniem. To przerażało ją najbardziej. W końcu było ich sześcioro. Szansa, że każde z nich okaże się godne pokładanej w nich nadziei nie mogła być przecież zbyt wielka. Mysz już rozmyślała na odejściem. Przez chwilę. Shannon prychnęła i przekręciła się starając się znaleźć inną pozycję na siedzisku fotela. Tak, jakby robiło jej to jakąkolwiek różnicę. Miała się nie zamartwiać. Podniosła się i przeszła przez drzwi, tylko po to by zatrzymać się tuż za nimi. Dalej iść nie mogła. Westchnęła głęboko i zawróciła, z powrotem na fotel przybierając pozę znudzonej szlachcianki.

Choć częste przybieranie widocznych kształtów męczyło ją, rozmawiając z łotrzykiem lubiła to robić.
- Alto? Myślisz, że naprawdę zadomowisz się w Elandone?
- Nie wiem, Shannon
- Popatrzył na bladobłękitną postać gęstniejącą koło niego. - Nie jestem typem domatora. Parę razy udało mi się zagrzać dłużej jakiś kąt, ale zawsze wcześniej czy później musiałem uciekać na koniec świata.
Dziewczyna trochę wbrew sobie uśmiechnęła się.
- Czy to twoje uciekać jest tylko epickim określeniem, czy raczej odnosi
się do prędkości opuszczania tego kąta? A gdybyś miał jakiś powód
do zostania...
- zawahała się lekko, ale dokończyła - jak na przykład
Mysz? Czy to też ci się już wcześniej zdarzało?

Alto milczał długo.
- Marie jest inna. Choć może akurat pod tym względem podobna do mnie.
Ona nie zagrzeje tu miejsca
. - Myśli Alta mimowolnie wróciły do ostatniego miejsca, które nazywał domem. Nie chciał odpowiadać na pytania Białej Damy -Teraz ją tutaj niewiele trzyma. Pamiętasz kolację w Elandone, tuż przed wyjazdem? Myślałem, że już wtedy odejdzie.
Obserwowała go z napięciem, uważnie doszukując się jakichkolwiek przejawów emocji, którymi mógłby się zdradzić.
- Żałuję, ale może tak będzie lepiej. W Elandone co prawda jest
miejsce dla każdego, ale wy wszyscy jesteście tak różni...
- urwała, mając nadzieję, że dobrze wiedział co chciała w ten sposób powiedzieć. Wzruszyła ramionami starając się lekko rzucić następne słowa. - Ja jestem tylko zamkowym duchem, ale naprawdę byłoby mi szkoda... - uśmiechnęła się i pokręciła głową - ...lordzie Kintal.

- Wszyscy jesteśmy różni, o to chyba chodziło sile która przygnała nas do Elandone. O tym mówiła Srebrnooka, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się.
- Alto przymknął oczy, potarł powieki i skronie placami dłoni. Nagle poczuł się zmęczony.
- Elandone to idea. Przystań, schronienie. - Popatrzył na Shannon po jej ostatnich słowach - Na coś takiego trzeba zapracować, zasłużyć. Nie każdy na to zasługuje i nie każdy potrafi to docenić. Jesteś szczęśliwym człowiekiem Lady Kintal, ty to już masz.
Widząc zmianę na jego twarzy spuściła głowę i wbiła wzrok we własne dłonie.
- Popsułam ci humor, znowu, przepraszam - zaśmiała się cicho - Tak to już z wywołanymi duchami. Masz rację, ja zawsze będę miała swoje schronienie. Tyle, że pusty dom to nie do końca spełnione marzenie. Ciekawi mnie, wybacz wścibstwo, jakiego miejsca ty byś pragnął. Wiesz, czasem myślę, że to nie ja posiadam zamek, ale zamek mnie. Czasem czuję się, jakbym była tam tylko kolejnym przedmiotem. Dlatego twój zakład w karczmie tak mnie... dotknął.
-Nie myślałem o tym wtedy, Shannon. I przepraszam. Ciężko mi jest wyobrazić sobie co czujesz. Dom dla mnie to właśnie przystań. Miejsce gdzie można położyć głowę i nie martwić się o to, że rano życie mnie stąd przegoni. Miejsce, którym można się dzielić
- urwał i spuścił wzrok. - Elandone właśnie takie może być. Tyle, że to nie jest takie proste.
-Przypuszczam, że jest. Trzeba tylko wiedzieć, w którą stronę podążają nasze pragnienia. Ja zawsze wiedziałam. Może właśnie dlatego, zamiast umrzeć zostałam
. - Mimowolnie sięgnęła do klejnotu zawieszonego na szyi. - A może to on mnie uchronił. Pewnie już nigdy się nie dowiem.
-To co pragniemy, czasami nie wystarcza.
– Alto milczał długo. W końcu spojrzał na medalion. – To od Madoca? Jak to się stało, że… no wiesz, nosisz go ze sobą. Że stał się niematerialny?
- Skąd wiedziałeś?
- dziewczyna sama zerknęła na trzymany w ręce szafir - Dostałam go dzień przed ślubem. Madoc przysłał umyślnego. Miałam dużo czasu na myślenie co by się stało, gdyby tego nie zrobił. I nie wydaje mi się, żeby sam Naszyjnik stał się jak ja, eteryczny. Sądzę, że raczej się...rozdzielił.- Umilkła przywołując w myślach przykre obrazy. - Pamiętam dobrze, że został mu w ręce. Emrysowi, kiedy zepchnął mnie z murów. - Skrzywiła się z przekąsem - Wtedy ucieczka na nie wydawała się dobrym pomysłem.
- Emrys ma twój medalion.
– Alto od rozmowy z Megarą zastanawiał się nad tym co powiedziała czarodziejka – Shannon, ja nie jestem ekspertem, ale Wulf twierdzi, że nie jesteś nieumarłą ale kimś innym. Nie bierz mi tego za złe, mimo tego że wiem, że to nie moja sprawa… ale myślałaś o tym żeby wrócić? Myślisz że byłby na to jakiś sposób? Rozmawiałaś kiedykolwiek o tym ze Srebrnooką? Z tego co mówiła Marie, to ona zdaje się wiele może.
Alto patrzył na Białą Damę wyczekując, że zaraz wybuchnie gniewem, albo po prostu zniknie i zostawi go, ale od momentu kiedy pierwszy raz zobaczyli ją z Myszą w korytarzu przed jej komnatą, chciał ją o to zapytać.

Shannon nie wybuchła gniewem ani nie znikła. Uśmiechnęła się tylko smutno jak ktoś, komu dawno temu złamano serce.
- Alto...- bezradnie pokręciła głową - do czego wrócić? Do tych, którzy już dawno odeszli?
Smutek bił z jej słów tak, że nie musiał nawet na nią patrzeć by go poczuć. Nic nie odpowiedział bo i nie odpowiedzi oczekiwała. Nie mógł się zdobyć nawet na prosty, ludzki odruch. Nie mógł dotknąć jej dłoni w geście pocieszenia, bo nie wiedział czy tylko nie pogorszy tym sprawy. Cisza przedłużała się.
- Emrys. Myślisz, że ma go nadal? Twój naszyjnik?
- Nie wiem. Może. Pewnie tak. Naprawdę nie wiem, co się z nim stało.
– Shannon roześmiała się lekko, słysząc własną nieporadną odpowiedź – Spóźnimy się na kolację, a bądź co bądź twoje wejście zostanie zauważone.


Sayane – ROBERT VALSTROM

Na bezczelną odzywkę Wulfa drwal nie odrzekł nic. Czasami kapłan zachowywał się nie mniej dziecinnie od Myszy. Ją wabiło wszystko co niedostępne, jemu starczało zobaczyć okazję do słusznej walki i chwały w oczach wyżej postawionych - od razu klapki na oczach. Robert spojrzał na ledwie co ozdrowiałego Alto i Marie. Najwyraźniej Wulf nie miał oporów, by ciągnąć ich w niebezpieczne rejony. Przypomniał sobie wielkie słowa kapłana jeszcze ze statku i tylko prychnął z pogardą.

Najbardziej dotknęły jednak tropiciela nie powtarzane wciąż, dziwaczne aluzje by "czuł, że żyje", lecz kolejny popis władzy kapłana. Robert nie miał nic przeciwko zakasaniu rękawów i wzięciu się do roboty - nawet we wnętrzach było pracy na całą zimę - lecz najwyraźniej Wulf nie dopuszczał do siebie myśli, by "lordowie i lady" brudzili sobie rączki pracą. Choć Robert nie mógł zaprzeczyć, że spędzenie nudnej zimy w towarzystwie wykwalifikowanych pracowników było kuszące. Z drugiej strony robertowa propozycja pozyskania rzemieślników na wiosnę (i to najpewniej takich, którzy osiedliliby się w zamku) została "odłożona na później", a teraz Wulf wywijał mu przed nosem kartką ze spisem osób do sprawdzenia i wymawiał, że drwal nic w tym kierunku nie zrobił. I to by było na tyle, jeśli chodzi o podział obowiązków w zamku względem wiedzy i umiejętności.

- Lepiej nie, bo moim nieżyciem mógłbym ich zrazić do służenia Kintalom - odparł z sarkazmem, pozując na obrażoną pannicę. Nie miał zamiaru biegać za Wulfem jak usłużny piesek, skoro i tak nie miałby nic do powiedzenia. - Skoro mamy się dzielić zarządzaniem zamkiem wedle umiejętności, to mógłbyś znaleźć dobrych kapłanów dla Alto i Kosmo. Z pewnością wybierzesz najlepszych. Chyba nie chcesz, żeby wracając zimową porą jeden z lordów Kintal zachorzał z powodu niedoleczonego rany? W końcu tylko patrzeć jak spadnie śnieg. - dodał, choć domyślał się jaka będzie odpowiedź Wulfa. "Są dorośli, niańki im nie trza". Toteż nie czekając na odpowiedź mówił dalej.
- Jeśli lady Shannon uważa, że obyczaj wymaga by jechać za królem to się dostosuję. Koniec końców jest najbardziej z nas wszystkich obyta w dworskich rytuałach - Robert zwrócił się w okolice postaci Alto, odwołując się do ducha jako najwyższej instancji. Lady nie ograniczały ich sympatie i antypatie; poza tym uważał ją za jedyną osobę, która na prawdę wie, co dobre dla zamku i miana Kintali.

Shannon momentalnie zmaterializowała się przy nich.
- Nie ma znaczenia, że króla nie ma teraz na dworze. Im szybciej stawicie się przed jego obliczem tym lepiej. Zwłaszcza jeśli to, o czym mówił baron jest prawdą. - Zawahała się, twarz stężała w wyrazie śmiertelnej powagi - Być może, kiedy dotrzecie przed oblicze miłościwie panującego będziecie mogli też wyjawić mu tożsamość przywódcy hobgoblinów.

- To znaczy?
- zmarszczył brwi Robert, nie wprowadzony w tajniki nieżycia Shannon.

- Na razie to tylko moje przypuszczenia, niekoniecznie słuszne, ale baron mówił o doniesieniach na temat tego przywódcy. Podobno jest magiem, do tego nieumarłym i nekromantą. Wszystko to pasuje, do osoby, która usiłowała skraść nam Heart of Soul. - Shannon westchnęła - Powinnam wreszcie raz, a dobrze powiedzieć to wam wszystkim. Pod Elandone też wyręczał się hobgoblinami. Emryss DeLaneya, tak się nazywa.

Robertowy rzecz jasna to miano nic nie mówiło. Skłonił się więc lekko przed lady i rzekł
- Skoro taka jest twoja wola, pani, to pojedziemy. Powiedz tylko - czy jesteś pewna że Heart of Soul ochroni Elandone podczas naszej nieobecności przed zakusami DeLaneya i jego podwładnych?
- Mam taką nadzieję
- odpadła Shannon. Nie zabrzmiało to zbyt pewnie, Robertowi więc również pozostawała nadzieja. Chociaż wolałby miast niej naprawione mury i solidny miecz.

Eleanor – MG – DESTYNY

Choć dni były mroźne, to piękna pogoda jaka utrzymywała się przez ostatnie dwa tygodnie i bliskość dużego zbiornika wody, zawsze podwyższającej w zimie temperaturę otoczenia powodowała, że nie wszyscy uświadamiali sobie w pełni, fakt że rozpoczęła się już najzimniejsza pora roku. Gdy jednak wyszli z siedziby barona zobaczyli odmienione miasto, pokryte niby całunem śnieżnym puchem. Białe płatki spadały nadal osiadając na ich ubraniach, twarzach i włosach. Z każdym oddechem z ich ust wydobywały się obłoczki pary. Najwyraźniej temperatura musiała spaść o dobrych kilka stopni.
Zawsze pogodny kapitan Urko wyglądał na wyraźnie zmartwionego. Według jego słów należało się śpieszyć, bo przy utrzymującej się przez dłuższy czas takiej aurze rzeki mogły zamarznąć w ciągu kilku dni. Zaraz o świcie podniesiono kotwicę. Na szczęście krawcy zdążyli ze swoją robotą na czas i nowe ubrania dostarczono na krótko przed odpłynięciem. Tak jak powiedział vaasańczyk do stolicy dotarli w ciągu kilku godzin.
Okazało się, że rzeka przepływa przez miasto, a port znajduje się w obrębie murów miejskich. By do niego dotrzeć należało przepłynąć przez bramę wodną i uiścić tam stosowne opłaty. Kupcy opłacali cło za towary, a każdy wjeżdżający lub jak w przypadku spadkobierców, wpływający do miasta, musiał uiścić myto za siebie i ewentualne wierzchowce. Po dopełnieniu formalności mogli wyruszyć w dalszą drogę.

Jeszcze w trakcie podróży zdołali się sporo dowiedzieć o mieście od kapitana, ale i tak Heliogabar, stolica Damary, zdołała ich zaskoczyć swoim ogromem i urokiem. Podobno miasto zostało założone trzy tysiące lat wcześniej, za panowania dynastii Krwawych Piór i od zawsze było bogatym miastem kupieckim. Ówcześni władcy oddali sprawę wzniesienia fortecy, domów mieszkalnych i warsztatów rzemieślniczych krasnoludzkim inżynierom i wielu z nich zamieszkało później w obrębie jego murów. Z biegiem lat osiedlało się w nim coraz więcej ludzi przeprowadzając swoje innowacje i straciło pierwotny, krasnoludzki charakter. Jednak takie wynalazki jak kanalizacja czy akwedukty rozprowadzające wodę do wszystkich domów dostępne były dla wszystkich. Ludzie wprowadzili w obręb dawnych khazadzkich murów duże ilości zieleni, przełamując jego kamienną monotonię oraz podwyższyli niektóre budynki nawet do dwóch, a miejscami i trzech pięter. W wyniku tej symbiozy powstało jedno z najpiękniejszych miast w tej części świata. Niestety dwieście lat wojen z najeźdźcą z Vaasy mocno wyludniło Heliogabar tak samo jak i pozostałe regiony kraju. Nowy król ponownie próbuje przywrócić mu dawna świetność. Podobno w mieście można znaleźć wiele pozostałości po budowlach dawnych twórców, a sporo najciekawszych miejsc znajduje się pod ziemią.

Rozlewające się w tym rejonie wody rzeki tworzyły dwie wyspy. Na jednej z nich wzniesiono przed wiekami zamek władcy, a na drugiej port przy którym usytuowano doki. Tutaj także mieściła się mennica królewska i domy bogatych kupców. Z miejsca przy którym zacumowała „Yksi Sisco” mogli podziwiać rozpościerającą się na drugim brzegu panoramę, z wzniesioną z wypalanej cegły siedzibą króla na pierwszym planie.


Budowla ta była zupełnie nowa, wybudowana na fundamentach starej twierdzy, która zostało przez zielonoskóre hordy dosłownie zrównana z ziemią. Podobno w czasie poszukiwań mitycznego skarbu, rzekomo tam się znajdującego.

Kapitan Jalmari ze względu na obniżającą się stale temperaturę zarządził maksymalne skrócenie postoju w mieście. Co oznaczało, że jeśli chcieli dalej z nim płynąć na załatwienie wszystkich spraw mieli zaledwie półtora dnia.

Dla wygody i odpoczynku od wiecznego bujania postanowili w czasie postoju w mieście wynająć gospodę. Na tyle dobrą by na wypadek rozmów z potencjalnymi pracownikami dobrze świadczyła o ich sytuacji majątkowej, na tyle umiarkowaną cenowo by nie nadszarpnęła niepotrzebnie ich finansowych zasobów. Bardzo szybko udało im się znaleźć coś odpowiedniego. Przy moście Północnym usytuowana była gospoda „Pod Złotą Podkową” Nad wejściem rzeczywiście wisiała spora podkowa, odpowiednia raczej do podkuwania mitycznego zwierzęcia zwanego słoniem niż konia i pomalowana w kolorze żółtym co prawdopodobnie imitować miało złoto. Wnętrze jednak okazało się przyzwoicie urządzone, a z kuchni wydobywały się nęcące podniebienie aromaty. Sądząc po tłumie siedzącym przy parujących półmiskach z rozanielonymi minami poza walorami zapachowymi musiały posiadać i smakowe.
Właścicielami przybytku okazała się sympatyczna rodzina niziołków. Topi i Sani Mori z szerokimi uśmiechami na swych okrągłych twarzach przywitali nowych gości oferując im swoje usługi.
Ku zadowoleniu spadkobierców nad główną salą usytuowano na dwóch piętrach pokoje sypialne, każdy ze sporym łóżkiem zasłanym świeżą pościelą, tkaną matą na drewnianej podłodze i firankami w oknach, w których wstawiono zamiast zwierzęcych błon tafle szklane, zabezpieczonych dla bezpieczeństwa dodatkowo okiennicami. Największą jednak zaletą pokoi były sporej wielkości kominki, które w zimowe noce zapewniały gościom przyjemne ciepło.
Po wynajęciu pokoi wszyscy rozeszli się załatwiać swoje sprawy i poznawać miasto. Gospodarze udzielili im wszelkich informacji jakich tylko byli w stanie udzielić, a gdy takowych udzielić nie byli w stanie wskazywali potencjalne miejsca w których spadkobiercy mogliby zasięgnąć języka.

***

Dopiero wędrując po Heliogabar można się było przekonać naocznie o jego rozległości i różnorodności. Środek miasta wyznaczony był przez główny rynek miejski, przy którym siedzibę swą miała Rada Miejska i władzę sprawowali rajcy miejscy zajmujący się wszystkimi ważnymi sprawami związanymi z zarządzaniem miastem. Zaraz obok usytuowany był budynek sądu i więzienie. Znajdowały się tu także budynki najbogatszych gildii kupieckich. Kamienice zbudowane w najbliższym sąsiedztwie rynku. Podobnie jak te znajdujące się na wyspie, sądząc po bogactwie zdobień, należeć musiały do bogatych kupców i rzemieślników. Za dzielnicą kupiecką z jej wschodniej i zachodniej strony wybudowano liczne świątynie, z których większość posiadała niewielkie wewnętrzne ogrody. Na północy i poza granicami świątyń znajdowały się uboższe dzielnice. Zamieszkiwane przez drobnych kupców i rzemieślników. Im bardziej oddalało się od centralnego rynku tym zabudowa stawała się skromniejsza, a ludność wyraźnie gorzej ubrana i uboższa. W tych rejonach wiele budynków było nadal nieodbudowanych i obrośniętych dzika roślinnością.
Na południowym zachodzie za rzeką rozciągała się otoczona własnym murem willowa dzielnica, w której swe domy miejskie posiadała nieliczna, pozostała przy życiu damarska szlachta.

Miasto tętniło życiem. Nie przeszkadzały nikomu najwyraźniej wiszące nad miastem ciężkie burzowe chmury i padające od czasu do czasu płatki śniegu. Kupcy wystawiali swe towary na ulicach przed budynkami, zachęcając klientów do wejścia i obejrzenia także tego co znajduje się w środku. Pomiędzy nimi kręcili się drobni sprzedawcy słodyczy, owoców i napojów. Barwny kolorowy tłum krążył po ulicach. Często można było zobaczyć kapłanów Helma wędrujących na czele patroli miejskich złożonych z młodych rekrutów. Podobno jeszcze pięć lat temu miasto nie posiadało własnej armii, a jedynie najemników kontrolowanych przez gildie. Król nakazał jednak organizacjom zwolnić najemników i powołała do życia królewskie oddziały straży, szkolone przez kapłanów Tempusa i Helmitów.

Alto, choć w mieście powinien czuć się jak przysłowiowa ryba w wodzie nie czuł się najlepiej, a to dlatego, od samego początku gdy znalazł się w mieście nie potrafił pozbyć się wrażenia, ze jest obserwowany. Z niepokojem zauważył przemykającą w tłumie sylwetkę ubraną w ciemny kaptur. Zniknęła mu z oczu, aby ponownie pojawić się w innym miejscu. Szybko doszedł do wniosku, że tym razem śledziło go przynajmniej kilka osób.
Także Mysz nie mogła się pozbyć uczucia, że ktoś cały czas depcze jej po piętach. Gdy jednak odwracała się nagle, nikogo podejrzanego nie potrafiła dostrzec.

Pod wieczór rozpętała się śnieżna nawałnica w jednej chwili zmiatając z ulic wszystkich przechodniów i sprzedawców. Wszyscy schowali się w zaciszu własnych domów przy kominku, albo w gwarnych miejskich gospodach przy kuflu dobrego krasnoludzkiego piwa, albo innym szlachetnym trunku.

***

Shannon nie czuła zapachów, miała jednak bardzo wyczulony słuch. Cichy szelest os strony kominka od razu przyciągnął jej uwagę. Potem zobaczyła iskry, a przecież ogień powoli już dogasał. Podeszła bliżej by się przyjrzeć. To co się paliło przypominało dziwaczne liście, które rozrzuciła po pokoju Alto. Skręcały się gwałtownie wydzielając ciemny dym, powoli rozchodzący się po pomieszczeniu.
Jej niemy krzyk w głowie łotrzyka wywołał zaledwie drobne poruszenie. Dopiero za trzecim razem podniósł powiekę nie bardzo rozumiejąc co się dzieje. Bezładne słowa z trudem przedzierały się przez jego otumaniony wypitymi wieczorem trunkami, snem i podejrzanym dymem umysł. Kiedy w końcu dotarło do niego co się dzieje, chwycił poduszkę. Przytknął do ust i podbiegł do okna otwierając je jak najszybciej. Wyskoczył na okalający budynek gzyms i przesunął się do okna, które wychodziło z pokoju czarodziejki. Ze słów Shannon, która sprawdziła jej pokój wynikało, że u niej także pali się coś podejrzanego. Przez chwilę szarpał się z okiennicami. Na szczęście szybko ustąpiły. Kopnął z całej siły w ramę. Okno otworzyło się gwałtownie uderzając o ścianę. Szyby pękły zasypując wpadającego do pokoju Megary łotrzyka odłamkami. Nie przejmując się obrażeniami skoczył do dziewczyny, która usiadła na łożu nie pojmując co się dzieje. Chwycił ją gwałtownie ciągnąc w kierunku korytarza.

Do wyszkolonego umysłu Wulfa dotarło coś niepokojącego, co kazało mu się przebudzić. Zobaczył gęsty dym zasnuwający pokój. Automatycznie chwycił broń i nie zastanawiając się dłużej wybiegł na korytarz. Od razu zauważył nieco oszołomioną Megarę w koszuli nocnej najwyraźniej próbująca rzucić jakiś czar i Alto dobijającego się do pokoju Marie. Zobaczył także dym wydobywający się spod drzwi Brana i Roberta.

Mysz obudziła się nagle czując powiew chłodnego powietrza. Była skrępowana. Nie mogła się ruszyć, a w koło panowała ciemność. Do tego podrygiwała cały czas jak gdyby była niesiona. Zupełnie nie pamiętała momentu kiedy znalazła się w takiej sytuacji. Z tyłu słyszała jakieś przytłumione okrzyki.

Kiedy w końcu Alto udało się dostać do pokoju bardki przez chwilę nie był w stanie nic zobaczyć w gęstych oparach dymu. Najwyraźniej u niej dawka liści musiała być największa, albo tworzyła się tutaj najdłużej. Potem zobaczył, ze okno jest otwarte, a w jej otworze znika jakaś sylwetka. W pierwszej chwili pomyślał, że dziewczyna zorientowała się, co się dzieje i zdołała wydostać. Potem jednak dotarł do niego absurd takiego myślenia i groza kolejnych wniosków. Nie zważając na dym podbiegł do okna. Zobaczył cztery ubrane w czarne peleryny sylwetki oddalające się od gospody z zawiniętym w prześcieradło pakunkiem, który nagle zaczął się gwałtownie szarpać.

Czarodziejka odruchowo rzuciła wykrycie magii. Moce, które wyczuła piętro wyżej były zdecydowanie niepokojące. Powiedziała o tym zaraz Wulfowi oraz Robertowi i Branowi, których udało się dobudzić.

Liliel – MYSZ – MARIE LATURE

Zima nadeszła niespodziewanie niczym wyćwiczony asasyn. Bardka nie zdawała sobie sprawy, że tyle czasu upłynęło jej już w nowym towarzystwie.
Śmiała się głośno na widok pędzących z nieba białych płatków i choć świeży najpierwszy śnieg nie lepił się zbyt dobrze to i tak zgarniała go gołymi rękami i z dziecięcym zapałem formowała z niego pociski. Pierwsza kula poszybowała w kierunku Brana i, ku uciesze Marie, wpadła rycerzowi prosto za kołnierz. To wywołało u niej kolejną salwę śmiechu. Czmychnęła za zasłonę, tak na wszelki wypadek gdyby jej atak miał napotkać na opór, i lepiła w pośpiechu kolejne śnieżki. A później zaczęło się prawdziwe bombardowanie. Jedna z kulek poszybowała w stronę Wulfa, drugą Meg oberwała w kolano a trzecią Alto w swój zgrabny poniekąd tyłek. Na koniec zostawiła sobie Roberta, któremu uwiesiła się na szyi i starała się natrętnie wepchnąć śniegową kulkę za koszulę.
To dopiero była zabawa! Wraz ze zmianą pogody spłynął na dziewczynę doskonały humor.

Zrobił się jednak prawdziwy ziąb a Mysz, jak zresztą zwykle, obudziła się z ręką w nocniku. Owszem miała wełniany sweter i swój magiczny szal, który chronił od chłodu, ale wszystko to było delikatnie mówiąc niewystarczające. Gdy dotarli na barkę poprosiła Urko aby użyczył jej wełniany koc i resztę drogi spędziła opatulona nim starannie. Dłonie i stopy prawie skostniały a nos zaczerwienił się jak u zawodowego pijaczyny. Ale bardka uśmiechała się dalej, i niezrażona wysuwała język aby spadały na niego zimne białe drobiny.
- Urko... - zagadnęła wtedy kapitana - baron Ivo nie grzeszy poczuciem humoru, prawda? Zdenerwowałam go czymś? Wciąż się zastanawiam czemu mnie tak świdrował wzrokiem, wczoraj na kolacji...
- Wiesz słonko
- Urko podrapał się po głowie - znam go już prawie dziesięć lat i ani razu nie widziałem by okazał, że jest zdenerwowany, a jak się uśmiecha... to wtedy człowiekowi dopiero ciarki zaczynają chodzić po plecach. Nigdy nie zdołałem do końca pojąć jak działa umysł tego chłopaka...
Mysz tylko wzruszyła ramionami.
- Wygląda więc na to, że nie potraktował mnie tak znów wyjątkowo - uśmiechnęła się szeroko, jakby rozwikłała jakąś skomplikowaną zagadkę. - Po prostu jest gburem. Ufffff. A myślałam, że ja mu jakoś szczególnie na odcisk nadepnęłam i teraz mnie nienawidzi.
- By kogoś znienawidzić, trzeba go najpierw darzyć innym równie silnym uczuciem. Wśród ludzi najczęstsza zazwyczaj jest obojętność.
- Stwierdził vaasańczyk sentencjonalnie.
- Ten jego wzrok... Nie wyglądał na obojętny. No... na wyraz sympatii też nie wyglądał. Może faktycznie miał mi za złe banalne poczucie humoru.
- Raczej był zaskoczony brakiem manier u damy
- Kapitan mrugnął do bardki a ta znów zaniosła się śmiechem.
- Eh, maniery... Jakby to było w ogóle istotne. Wiesz co powtarzała moja matka Urko? - bardka zagapiła się w czubki swoich butów. - Nie rób nic po to aby zadowolić innych. To twoje życie, kwiatuszku. Czerp z niego garściami i bądź szczęśliwa.
- Czy jednak człowiek potrafi być szczęśliwy czerpiąc swoje szczęście z nieszczęścia innych? Albo kiedy otaczają go zgorzkniali niezadowoleni ludzie? Moja matka zawsze powtarzała: Żyj tak, aby ludzie zawsze dobrze i chętnie Cię wspominali.
- Ja cię będę chętne i dobrze wspominać
- Mysz klepnęła kapitana w plecy.

* * *

Helogabar robił wrażenie swoim ogromem i nowoczesnością. Akwedukty, kanalizacje... I ponoć podziemny labirynt korytarzy, które ciągnęły się pod miastem i skrywały swoje tajemnice. Przypomniała jej się mimowolnie historia z Minotaurem.
Szkoda, że nie będzie sposobności zapuścić się w podziemia.

Wynajęli pokoje "Pod złotą podkową" ale bardka długo tam miejsca nie zagrzała. Zostawiła tylko swoje bagaże i pognała do dzielnicy handlowej aby zafundować sobie jakieś ciepłe okrycie. Przebierała w strojach i marudziła a zdecydować się na nic nie mogła. W końcu się trochę potargowała i wyłożyła gotowiznę w zamian za krótkie szare futerko.
Później pozwiedzała trochę miasto. Oczywiście poniosło ją do jednej z nędzniejszych dzielnic. Przysiadła w jakiejś gospodzie, zagrała, zaśpiewała. Brakowało jej tego. Momentów kiedy publiczność bije brawo a ona rozpływa się w samozachwycie. Po całej hecy szynkarz postawił jej piwo a bardka zapytała wprost czy nie można tu zwidki kupić. Właściciel popatrzył na nią podejrzliwie ale dyskretnie wskazał typa w rogu sali. Nie omieszkała się do niego dosiąść.
- Zioło chciałam nabyć – zaczęła konspiracyjnym szeptem i upiła niewielki łyk trunku. - Takie co dobrze na humor robi.
Jegomość był nieufny i chwilę wymaglował ją pytaniami. Koniec końców wepchnął jej coś w dłoń. Rozsupłała niewielki woreczek i dostrzegła w jego wnętrzu jakiś biały proszek. Ściągnęła brwi nieco zdumiona ale handlarz pośpieszył z wyjaśnieniami.
- Jeśli panienka chce wrażeń to się lepiej spodoba. Satysfakcja gwarantowana.
Zakupiła. Na próbę, co jej szkodzi.

Po powrocie zaglądnęła wpierw do stajni aby sprawdzić czy Lizusowi niczego nie brakuje. Alto majstrował akurat przy swoim wałachu i jakoś gadać zaczęli. O niczym.
Rzuciła jakimś banalnym dowcipem a Alto w mig złapał wątek. Śmiali się chwilę a gdy już przestali długo stali naprzeciw siebie i mierzyli się wzrokiem. Myszy nie przestawało to dziwić, że tak się świetnie dogadują. Jakby on czytał w myślach.

Nie była pewna kto wpadł na ten pomysł. Niemniej postanowili potrenować, rozruszać się odrobinę.Rozebrali się do koszul i dobyli noży a później wWdrapali się na poprzeczną belkę biegnącą poziomo pod stropem, na której opierała się konstrukcja poprzecznych krokwi. Mieli poćwiczyć równowagę i walkę na noże. Pod ich stopami zalegała zmagazynowana wielka kupa siana co minimalizowało ryzyko związane z upadkiem.
Alto uderzył pierwszy i Mysz musiała wycofać się dwa kroki w tył, manewrując z trudem aby nie spaść. Zwarcie trwało wstydliwie krótko i Marie poszybowała w dół na miękką kupę słomy.

- Jeszcze raz? – spytał Alto z krzywym uśmieszkiem, po czym zeskoczył zwinnie kręcąc śrubę w powietrzu. Rękawiczki z Elandone to dobra rzecz. Wylądował miękko tuż obok bardki
- Ciągle ze mną wygrywasz, a ja lubię patrzeć jak spadasz na swój śliczny tyłeczek - łotrzyk miał wyraźnie nastrój do złośliwych zaczepek.
- Ja z tobą wygrywam? - dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona i wyciągała suche źdźbła z włosów. - Jak dotąd ciągle spuszczasz mi manto.
- Jesteś w wielu sprawach lepsza niż chcesz się przyznać, pamiętasz naszą rozmowę o talentach?
– Alto uśmiechnął się jedną połową ust. – Choć nie, zwracam honor, na noże dalej ci mogę spuścić manto.

Wdrapał się z powrotem na belkę i pokiwał ręką w przywołującym geście. Dołączyła do niego z zaciętą miną. Tym razem dłużej im zeszło na tańcowaniu. Niby cyrkowi artyści na linie, tyle, że narzucili szybsze tempo niż spacer z parasolką. Mysz sparowała cios łotrzyka ale straciła po tym równowagę i musiała się namachać rękami by znów złapać pion. Wiedziała, że tradycyjnymi sposobami z nim nie wygra. Zastosowała chwyt tak tani i żałosny, że aż chciało jej się śmiać, ale w w tych okolicznościach o dziwo zadziałał. Wymieniali się ciosami, parowali, unikali, gdy nagle Mysz zwróciła twarz w kierunku wejściowej bramy do stajni, jej oczy się powiększyły, usta wykrzywiły się w przestrachu:
- Czarny Kaptur! - krzyknęła a on, głupi, zerknął w tamtą stronę na ułamek chwili. Zorientował się zaraz ale był już zgubiony. Wystarczyło by podciąć mu nogi kopniakiem i zafundować oglądanie widoków z lotu ptaka.

Teraz to ona patrzyła na niego z góry. Przykucnęła na belce i bez ceregieli pokazała mu język.
- Manto, mój drogi, to mógłbyś spuścić co najwyżej mojej babci.
Starając się zachować resztki godności Alto uśmiechnął się krzywo, sugerując że dał jej wygrać. Jednak zdolności aktorskie miał równie kiepskie jak minę. W końcu wstał, pomasował dyskretnie bolące siedzenie i skręcił zwidkę.
- Buch zwycięstwa? Zasłużyliśmy oboje – już od dość dawna nie palili zielska i Altowi powoli zaczynało brakować haju.
Marie zgodziła się chętnie. Zeskoczyła na siano i wyciągnęła się wygodnie czekając aż Alto skręci zioło. Zaciągali się w milczeniu a Marie po woli zaczynały śmiać się oczy.
- Nie skończy się nam niedługo? Zwidaka znaczy. Szkoda by było...
Oglądnął w skupieniu kapciuch dobyty zza pazuchy. No wyglądał szczupło i żałośnie.
- Może jeszcze z sześć porcji. Dokupię zanim wyruszymy. – Alto ułożył się obok bardki, gasząc wcześniej świeczkę.
- Jak myślisz długo za królem będziemy gonić? Jak on przeciw zielonym się obraca, to może być kłopot. Najchętniej to bym już do Elandone wrócił.
Oddała mu dymiący zwitek i obróciła się na brzuch wpatrując się w łotrzyka.
- Może to pewnie trochę potrwać... Jak dla mnie możemy go gonić. Lubię być w ruchu.
- Wiesz, ja jestem przyzwyczajony do łagodnych zim. Jak nawali śniegu po pas, to najlepiej by mi było przed kominkiem w Głównej Sali, przygrywałabyś na harfie, popijalibyśmy miód Petera...
– zielsko już go brało skutecznie i nie dotrzymał z poważna miną do końca. Roześmiał się krótko – Zwariowałbym po dwóch tygodniach z nudów. Strój do króla za to sobie kupiłem. Lord Kintal pełną gębą.
Rozmowa o niczym wprowadzała go w dobry nastrój. Brakowało mu tego.
- Żartujesz? - Marie zawtórowała mu śmiechem. - Będą żaboty i koronki? Brokat, trzewiki i białe podkolanówki? Chcesz żebym ze śmiechu pomarła?
- Nie nie, nic z tego. Dublet ciemnozielony i gacie
– parskną śmiechem znów, bo przypomniał sobie pierwszy strój w jaki go krawce ubrały. – A zresztą skoro król w polu, to może choć ceremonia będzie mniejsza.
- No ja się ogładą przy baronie nie popisałam. Może choć przy królu nadrobię?

Obróciła się na plecy i parsknęła raz jeszcze śmiechem. A potem nagle umilkła. Wciąż leżała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit podczas gdy jej dłoń, jakby działała samodzielnie, odszukała dłoń łotrzyka.
- Popisuj się, musisz nadrabiać za na nas oboje. – Alto uścisnął lekko jej dłoń. – Przeraża mnie ta cała szlachta. Najgorsze, że jak król papierki podpisze to staniemy się jednymi z nich. Myślisz że trzeba będzie kaptury sobolami podszyć? Wypadać będzie zwidkę po spelunach kupywać?
Dobry humor wspomagany zielskiem udzielał mu się coraz bardziej. Pogładził kciukiem jej delikatną skórę.
- Nie wiem czy będzie wypadać, ale ja z tobą chętnie do speluny pójdę. Swojsko się w nich czuję. Wczoraj miałam przygodę w strasznie podłym lokalu. Obstawiałam mordobicia, nawet ciut wygrałam, później trzech oprychów mnie goniło, zwiewałam po daszkach aż spadłam z trzech metrów... Była zabawa. Szkoda, że nie wzięłam cię ze sobą. - Uniosła dłoń łotra i przyłożyła do swojego policzka. - Przepraszam, wiesz? Za to co wtedy powiedziałam. Cofam wszystko.
Spoważniał zaraz i spojrzał na nią. Podniósł się w końcu i usiadł wydostając się z zasięgu jej dotyku.
- Wracajmy. Zimno się robi coraz bardziej. – uśmiechnął się lekko.
Wstał i podał jej rękę podciągając do góry. Oddał jej swój płaszcz i okrył szczelnie, ten kawałek do gospody jakoś wytrzyma.
Mysz nie miała mu za złe, że odepchnął jej dłoń. Po prostu nie mogła wyjść ze zdziwienia. To było dziwne uczucie – odrzucenie. Jeszcze nigdy się jej coś podobnego nie przytrafiło. Spojrzała na Alta jak na unikatowe zjawisko.
Zaraz się jednak uśmiechnęła a gdy wychodzili ze stajni nie mogła sobie odmówić ponabijania się z niego raz jeszcze. Postawiła oczy w słupy, wydała z siebie jęk i wskazała gdzieś dłonią:
- Czarny Kaptur!
Tym razem nie dał się nabrać. Zaśmiał się tylko pod nosem i lekko palnął ją w łeb jak niesforną młodszą siostrę.

* * *

Mysz wybudziły dziwne do określenia wstrząsy. Ktoś nią szarpał ale nie miała siły oczu otworzyć. Trwałą w błogim hipnotycznym letargu i nie mogła się wyrwać z jego nachalnych objęć.
Dopiero po chwili doścignęła ją rzeczywistość. Trzęsło jak diabli i nie mogła się ruszyć. Była skrępowana od stóp po czubek głowy ciasną materią i chyba ktoś ją dźwigała jak cholerny worek kartofli. Jeśli to kolejny dowcip Alta to mu za to wyprawi bal na gorąco.
- Alto, to nie jest zabawne, chcesz mnie udusić? - jęknęła.
W odpowiedzi usłyszała enigmatyczne szepty i to z pewnością, należące do więcej niż jednej osoby. O co więc chodziło?
Porwanie? W pierwszej chwili wydało jej się to nawet zabawne albo i romantyczne ale zaraz przypomniał jej się Czarny Kaptur i mina jej całkiem zrzedła. On nie klasyfikował się podług jej gustu na czarującego amanta, który porywa w niewolę księżniczkę żeby ją później w sobie rozkochać.
Spanikowała. Szamotała się jak wściekły królik ale niewiele mogła zdziałać. Broni przy sobie nie miała i nic dziwnego bo przecież ostatnie co pamiętała to jak zaległa w pościeli w kusej nocnej koszulce. Skąpy nocny strój nie przewidywał tajnych kieszeni na skitrane sztylety.

W sercu bardki aż wrzało. Wściekłość mieszała się z bezsilnością. Zadziałała instynktownie. Wydarła się okrutnie na całe płuca a z każdą kolejną sekundą jej głos przybierał na sile i intensywności aż w końcu przeszedł w wysoki nieznośny ton, który wkręcał się w czaszkę i sprawiał fizyczny ból. To nie było zwyczajny krzyk. W tym dało się wyczuć magię.
Pobliskie szyby zadrżały w zderzeniu z tym dźwiękiem a jej porywacze wypuścili Mysz z uścisku, zapewne aby zatkać uszy. Rąbnęła o zimny bruk i ostro się przy tym potłukła.
Miała niewiele czasu. Wiedziała, że ich to nie zabije ale na pewno zrani i skradnie trochę czasu. Próbowała wyplątać się z krępujących ją fald materiału ale bezskutecznie.
Ktoś zaraz znów ją dźwignął i rzucił się do biegu. A Mysz jeszcze trochę pokrzyczała ale w końcu musiała się uspokoić bo zaczynało brakować jej sił i powietrza.

Harard – ALTO PAPERBACK

Alto uśmiechnął się sztucznie i popatrzył na rycerza spode łba.
- Lubię – odpowiedział krótko po czym upił szybko łyk wina, gdy Bran przepił do niego.
- „Weselę Firgara”? To nie o młynareczce pocieszającej kapitana Firgara i pułk jego piechoty? Chętnie skorzystam z zaproszenia, gdy wrócimy do Cormyru.
Alto poruszył się niespokojnie na stołku skupiając przez chwilę wzrok na swoim talerzu.
- Zauważyłem, że sztylet który wybrałeś w skarbcu jeszcze ma ciekawe właściwości – łotrzyk spróbował zmienić temat – w bezpośredniej walce niewiele ci się przyda bo przecież walczysz mieczem, a szkoda by rdzewiał w pochwie. Może chciałbyś wymienić się na ten, który znalazłem na syreniej wyspie? Kamuszkami przyozdabiany, że aż się skrzy. Umagicznienie co prawda mniejsze niż w mizerykordii, ale myślę że to uczciwa wymiana.
Rycerz chwilę się zastanowił. W sumie Alto miał rację. Dobrze by było gdyby miał jakąś lepszą broń.
- Mizerykordia służy do dobijania wrogów. W sumie nadaje się do tego i sztylet. Potrzebne jest wąskie ostrze, by łatwo wchodziło między blachy zbroi. W porządku. Możemy się zamienić. Nie zależy mi specjalnie na rzucaniu gromami.
- dodał uśmiechając się na wspomnienie dodatkowych właściwości broni.

Było zimno jak jasna cholera. Śnieg okrył Damarę błyskawicznie, a Alto zorientował się że nawet skórzana kurta pod płaszczem nie pomoże na te północne mrozy. Kapitan Urko poganiał tak, że krawcy ledwo zdążyli z dostarczeniem odświętnego ubrania. Łotrzyk wiedział że w stolicy pora na dłuższe i bardziej przemyślane zakupy. Zanim dotarli do Heliogabar, zdążył tylko odpłacić się Myszy za śnieżki. Walka na białe kulki była krótka ale intensywna. Humor łotrzyka się wyraźnie poprawiał. Miasto zrobiło na nim wspaniałe wrażenie. Zacumowali w sumie niedaleko od zamku, tak że można było sobie dobrze obejrzeć siedzibę króla Damary. Widoczne ślady krasnoludzkiej architektury sprawiały że kamienice i uliczki wyglądały dostojnie i potężnie pomimo sporych zmian wprowadzanych rękami ludzkich następców. Wybrali porządną karczmę i Alto złożył w swoim pokoju plecak, zabierając najpotrzebniejsze rzeczy. Zanim jeszcze ruszyli z Shannon i Robertem do gildii, łotrzyk zdążył zrobić szybkie zakupy. Ciepła kurta podbijana dobrze niedźwiedzim futrem z wysokim kołnierzem wylądowała w pakunku razem z czapą, rękawicami i butami za zimę oraz z płaszczem z białej, ciepłej wełny. Odwiedził też jedną ze świątyń Ilmatera i nabył trzy mikstury uzdrawiania, na miejsce tych, które zużył wcześniej. Wylądowały zaraz w pasie.
Coś nie dawało mu spokoju. Znajoma kula lodu w żołądku wróciła, włoski na przedramieniu stawały dęba. Ktoś patrzył. Zobaczył ich po dłuższej chwili. Kilku. Dobrych, szli równolegle, znikali w tłumie. Na wszelki wypadek sprawdził gotówkę, ale przeczucie mu mówiło co innego.

***

Odszukanie w Heliogabarze krasnoludzkiej gildii inżynierów okazało się, mimo gabarytów miasta niezwykle proste. Każdy zapytany mieszkaniec zdecydowanie kierował ich w kierunku północno wschodnim z komentarzem, że na pewno jej nie przeoczą. Rzeczywiście trudno byłoby przeoczyć coś takiego. Ostre krawędzie sporej, przysadzistej, jednopiętrowej i zbudowanej na środku okrągłego placu budowli rzucały na ulicę i sąsiednie budynki długie cienie, a z kilku potężnych kominów na dachach buchał w niebo szarosiny dym. Sam budynek, zbudowany z prawie czarnego granitu mógł wzbudzić podziw każdego murarza. Kamienne bloki przylegały do siebie tak ściśle, że między szpaty nie dałoby się wcisnąć nawet najcieńszego ostrza. Gdy podeszli bliżej mogli bez trudu stwierdzić, że ułożone były bez jakiejkolwiek zaprawy, spajane jedynie przez swój ciężar. Do środka prowadziła spora żelazna brama zawarta na głucho.
Alto podszedł do bramy i popatrzył za odźwiernym lub kołatką. Żałował, że nie rozglądnęli się przed przyjazdem tutaj w kopalniach bo trzeba będzie działać w ciemno, ale na wstępne rozmowy czas w sam raz. Zresztą krasnoludy jako fachowcy sami najlepiej będą wiedzieć jak się do sprawy zabrać. Od początku dumał jak finansowo sprawę załatwić. Może się uda khazadów na część udziału w zyskach zatrudnić, a nie za gotowiznę. Negocjacje będą pewnie ciężkie.
Nie zauważył odźwiernego, a brama stała zamknięta. Zapukał kilka razy ale odpowiedziała mu cisza. Spojrzał pod nogi, parę śladów stóp nie pozostawionych przez nich było, więc chyba nie posnęli tam wszyscy snem zimowym. Zaczął walić pięścią i odczekał chwilę. Nadal nic. Wyjął więc sztylet i głowicą narobił rabanu na pół ulicy. Niespodziewanie w drzwiach otwarło się, na wysokości ramienia łotrzyka, sprytnie zamaskowane okienko, w którym pojawiła się brodata broda pokryta jakimś pyłem:
- Czego?
- Witajcie mości krasnoludzie, mamy jedną sprawę co by waszą gildię mogła zainteresować. Dałby radę nas jaki Starszy przyjąć? Pilna rzecz, na dworze piździ jakby się kto powiesił
– Alto ciaśniej opatulił się płaszczem.
- Oby coś ważnego Zolran Wielki Topór nie lubi jak go w czasie pracy od roboty odciągać. - Krasnolud marudził coś jeszcze, ale nie było słychać, bo okno się zamknęło, a zamiast tego usłyszeli chrobot odsuwanych licznych zamków i zapadek. Po chwili uchyliły się, a z wnętrza buchnęło na grupę spadkobierców gorące powietrze.
Parter budynku był jedną wielką przestrzenią podzieloną tylko niewielkimi przepierzeniami, wszędzie uwijały się liczne krasnoludy. W świetle płonącego w paleniskach ognia mogli zobaczyć warsztaty rzemieślnicze wszelkiego rodzaju. Z boku zbudowane były ogromne schody prowadzące w dół. To właśnie stamtąd napływało gorąco do wnętrza. Obok wybudowano schody daleko mniejsze i bardziej strome prowadzące na piętro:
- Idźcie na górę - Krasnolud, który im otworzył wskazał wąskie schodki - Postaram się jak najszybciej odszukać Zolrana.
Po tych słowach zbiegł na dół i zniknął im z oczu w ciemnościach.
Alto rozglądał się pilnie, bo pierwszy raz był w gildii kransoludzkich inżynierów. Zatarł ręce, bo w środku było całkiem przyjemnie ciepło. Hutnicze piece wylewały swój żar aż tutaj. Zaraz zaczął się zastanawiać ileż to kondygnacji wyryte jest w skałach pod tym budynkiem. Przeszedł przez parter, a kroki na kamiennej posadzce tłumiło stukanie młotków, krzątanina rzemieślników. Zaczął się wspinać na schodki prowadzące do góry.
Pomieszczenie nie było zbyt duże, a le prawie wszędzie walały się jakieś plany, szkice i rysunki przedziwnych urządzeń. Obok nich drobnym maczkiem ktoś zapisywał jakieś uwagi, ale język był do spadkobierców całkowicie niezrozumiały.
Po dłuższej chwili pojawił się tam niewysoki krasnolud z siwą brodą i twarzą poznaczona wieloma obrażeniami i poparzeniami:
- Jestem Zolran. Podobno to coś pilnego?
Alto skłonił się lekko krasnoludowi i przedstawił wszystkich spadkobierców, którzy zdecydowali się na wyprawę do gildii. Na początku zawahał się trochę, ale Shannon na razie nie manifestowała swojej obecności, więc nie podawał jej miana. Krasnoludy już dwa razy zdążyły wspomnieć że nie mają czasu, więc od razu przeszedł do konkretów.
- Odziedziczyliśmy parę kopalń, na wschód od Elandone, w Górach Zimnej Ostrogi. Szukamy ludzi, którzy pomogliby je odbudować. Mówimy o czterech kopalniach w tym złota, krwawników i dwóch srebra. Starych, ale wartych wzięcia na ząb. Czy jest to coś czym wasza gildia Zolranie byłaby zainteresowana?
- Jak duże złoża? Jaka infrastruktura?
- Nie wiem, kopalnie są nieczynne od około 150 lat. Myślę że są przynajmniej w części zasypane. Podobno trudno w zimie o dostęp do nich.

Krasnolud podrapał się po brodzie:
- Czyli to jak kupowanie kota w worku? Może nawet nic tam nie zastaniecie. Oczywiście jeśli uda wam się je w ogóle odszukać. Ciężko o kogoś kto by znał do nich drogę po tylu latach...
- Mówiłem że są nieczynne, nie zagubione. Znamy ich dokładną lokalizację.
- Aha... ale potrzebujecie kogoś kto je odkopie, uruchomi i będzie umiał wznowić wydobycie... Rozumiem, że wszystkie sprawy związane z zarządzaniem kopalniami byłyby na naszej głowie... a pieniądze kto zapewni? A może bylibyście zainteresowani odstąpieniem procentów od ewentualnych zysków?
- Zarządzaniem pewnie byśmy się jakoś podzielili
- Alto spojrzał na krasnoluda - Na pewno w kwestiach technicznych i logistycznych mielibyście dużą swobodę. Co do kwestii finansowych, to jesteśmy gotowi wysłuchać choć wstępnej propozycji. Kopalnie nie są w dzierżawie, leżą na naszej ziemi. Procent od zysków... byłby możliwy do wynegocjowania - Powiedział Alto ostrożnie.
- A pieniądze na uruchomienie? - Krasnolud powtórzył pytanie.
- A o jakich kwotach mówimy?
- To zależy w jakim są stanie, ale pewnie od kilku set do kilku, a może i kilkunastu tysięcy. Najpierw jednak trzeba geologa, który zbada w jakim stanie są złoża i czy gra warta świeczki.
- Kopalnie zostały zamknięte nie dlatego, że wykończyły się złoża ale dlatego, że zmarł ich właściciel i nie było nikogo kto mógłby nimi zarządzać. Złoża najpewniej nadal tam są, nie mogły wyparować. Moglibyśmy zacząć od jednej z kopalń, z ewentualnych zysków finansować rozruch kolejnych. Najbardziej korzystnie położona jest ta kopalnia krwawników. Może na dobry początek wysłalibyście swojego geologa i kilku ludzi żeby się rozeznali w sprawie. Trzeba też ocenić stan szybów i wyliczyć koszt inwestycji, na początek w wersji jak najbardziej ekonomicznej. Jak ruszymy z wydobyciem to zajmiemy się resztą. Zależy nam na czasie, Zolranie. Kopalnie od stu lat są nieczynne, ale z pewnych źródeł wiemy, że przed tym okresem prosperowały bardzo dobrze. Poza tym są cztery na niewielkim terenie. Geolodzy i ich dokładne prace zajmą miesiące, a stwierdzą, że złoża zapewne są dobre. Oprócz geologów i specjalistów potrzebujemy już ekipy która zacznie odtwarzać infrastrukturę. Kopalnie chcemy uruchomić jak najszybciej. Co do zaliczki myślę że jesteśmy się w stanie dogadać. Jak i co do późniejszego procentu.

Krasnolud zamyślił się nad ostatnimi słowami łotrzyka:
- A macie nazwy tych kopalń? Jeśli ktoś od nas tam kiedyś pracował na pewno znajdziemy informacje o nich w naszych rejestrach. Wyznaczcie teraz miejsce gdzie się spotkamy i kiedy. Zjawimy się, zobaczymy i wtedy zdecydujemy co do ewentualnej pracy i ceny.
Alto podał nazwy kopalń i powiedział, że mogą się spotkać w Elandone. Rozmawiali długo, krasnolud był zdania że ruszenie z pracami wydobywczymi przed wiosną będzie problematyczne, bo jak się wyraził góry trzeba oswajać. Brodacz zastanowił się jednak i powiedział, że przyjadą wcześniej grupą, geolog i inżynierowie. I tak muszą ocenić co potrzeba zrobić, ilu ludzi zaangażować, jakie materiały zakupić. Potem zrobią kosztorys uruchomienia. Alto przybił więc zgodę. Rozwiązanie o tyle dobre, że nie trzeba płacić od razu.

***

Upalony Alto zaległ w komnacie niziołkowej karczmy. Podpił nieco jeszcze wieczorem przednim piwem, więc spał jak zabity. Głos Shannon, który usłyszał w głowie dopiero za kolejnym razem sprawił, że poderwał się w łóżka. Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Z obawy przed tym że dym może być także na korytarzach, lub że mogą się tam czaić ci co urządzili zadymienie, wybrał drogę nieco bardziej wymagającą skupienia. Shannon sprawdziła najpierw pokój Meg a potem korytarz zanim Alto ciągnąc czarodziejkę za rękę wypadł na korytarz.
Drzwi pokoju Marie stawiały opór krótko. Łotrzyk wpadł do środka i utonął w kłębach czarnego dymu. Z przerażeniem stwierdził, że łóżko bardki jest puste. Dobiegł do otwartego okna i zobaczył szamoczący się pakunek unoszony przez czterech zakapturzonych ludzi. Przyskoczył do plecaka Marie i odnalazł linę z kotwiczką.
Głos Shannon rozległ się jeszcze głośno w pokoju Myszy, tak by wszyscy ją usłyszeli:
- Jest czterech mężczyzn w kapturach w pokoju nad nami. Trzech drzwi pilnuje, czwarty macha rękami.
Zaś w swojej głowie Alto usłyszał, że ten czwarty stoi przy oknie.
Krzyknął jeszcze dając znać Wulfowi, który z nadziakiem wypadł na korytarz. Łotrzyk chwycił w zęby sztylet bardki i po pięciu uderzeniach serca zjeżdżał już na dół. Poranione szklanymi odłamkami ręce zostawiły krwawą smugę na linie i plamiły ściskany w dłoni malachit. Łotrzyk w koszuli, hajdawerach i boso rzucił się biegiem za porywaczami. Krew z przeciętego łuku brwiowego płynęła po policzku.
Jeden z nich odwrócił się i dobył broni. Alto opanowany przez wściekłość i obawę nie myślał nawet. Wpadł na niego w biegu łapiąc za nadgarstek i blokując sztyletem drugą rękę. Mocowali się przez sekundę, kiedy łotrzyk uaktywnił amulet. Błysk oślepiającego światła z medalionu miał oślepić i zdezorientować przeciwnika choć na chwilę. Dlatego dążył do zwarcia, choć wiedział że w koszulinie i ze sztylecikiem nie jest to dobry pomysł. Liczył na zaskoczenie, ale się przeliczył. Najwyraźniej zbir jakoś przewidział to i zdążył zasłonić oczy. Alto spróbował jeszcze sięgnąć nożem jego uda, ale mężczyzna odsunął nogę szybko jak błyskawica. Łotrzyk odepchnął go tylko i aktywował pierścień z niewidzialnością. Kątem oka zauważył jak koło niego przebiegło wielkie psisko Wulfa. Minął go szybko, choć wiedział że ślady bosych stóp na śniegu zdradzą go szybko. Popędził jak najszybciej do trzech oprychów którzy po ogłuszającym, wibrującym dźwięku znów zdołali podnieść prześcieradłowy worek z bardką. Nie silił się na finezję. Wbił sztylet po rękojeść w plecy jednemu z nich, celując na wątrobę, przekręcił w ranie wyszarpując ostrze. W biegu gdy znikała niewidka, wpadł na zaskoczonego drugiego zbira, starając się go powalić na ziemię i odtoczyć od razu. Musiał mieć na oku tego, którego zostawił za plecami i tego w oknie.

Nagły syk, który pojawił się w nocnej ciszy nie wróżył nic dobrego. Najwyraźniej magowi udało się dokończyć tkanie czaru. Alto, który zerkał na znajdującego się za jego plecami wroga, zobaczył potężną sylwetkę Wulfa biegnącego w jego kierunku. Potem poczuł jak jakaś nieznana siła unosi go w górę i w dzikim pedzie ciska na ścianę znajdującego się kilkanaście metrów dalej budynku. Poczuł silne uderzenie, a ostatnim dźwiękiem jaki dotarł do jego umysłu był skowyt psa. Potem nadeszła ciemność.

Sekal – WULF TSATZKY

Nagłe przyjście zimy zaskoczyło go tylko w pierwszych chwilach. Mieszkając w ciepłym Cormyrze zapomniał już jak to było, gdy daleko na północy nadchodziła zima. Życie praktycznie zamierało, co miało i pewne dobre strony - na jeziora można było wychodzić pieszo i chociaż rąbanie przerębli było trudne, to Wulf lubił tamte życie, które pamiętał jednakże słabo, jako dziecięce, chociaż liczne, to tylko wyblakłe wspomnienia. To, co jego nie do końca ruszyło, było jak ostroga dla kapitana, który czym prędzej wypłynął dalej, ku stolicy Damary, skracając czas, jaki mieli tam spędzić, do całkowitego minimum. Dobrze, że to minimum to nie były trzy godziny, wtedy dalsza podróż z Urko nie miałaby sensu, a szukanie kolejnego przewoźnika także nikomu by się nie podobało.
Przed dalszą podróżą Wulf zaopatrzył się tylko w gruby, brązowy płaszcz, nieszczególnie dbając o jego wykonanie i ozdobność. Jako kapłan mógł sobie pozwolić na proste szaty i nikt nie mógł mu nawet tego wytknąć, nie ważne w jakim towarzystwie. Co innego Megara, nie mając jednakże czasu postanowili, że lepszy, zimowy strój, zakupią już już w Heliogabarze. Na szczęście stolica była oddalona już tylko o kilka godzin drogi.

***

Wulf zabrał głos zaraz po zakwaterowaniu się w karczmie. Dzień był wciąż młody, także postanowił działać.
- Alto, Shannon... Robert? Przejdziemy się poszukać nam rzemieślników? Mam tu adresy kilku, musi tu także być krasnoludzka gildia, a nie ma lepszych górników niż ta krępa rasa. A warto, byśmy wspólnie dobrali tych, którzy razem z nami będą zamieszkiwać Elandone. Możemy się też rozdzielić, bo i przydałoby się wywiedzieć o koszt materiałów i wszystkiego co nam potrzebne będzie. Kto wie, może będzie taniej niż z Implitur.
- Jasne, po to przecież tu między innymi jesteśmy.
– Alto od razu zgodził się na propozycję kapłana. – Dekarze, kamieniarze, drwale, górnicy, sprzęt, zapasy… - Alto myślał na głos, przeliczając wszystko na bardziej wymierne skutki dla skarbca Elandone.
- Górników trzeba nam najpilniej, kopalnie to jedyny nasz szybki możliwy zastrzyk gotówki. Stąd jeśli się da, można ich już zakontraktować od razu, a sztygarów, przewodników po górach nająć w Lavinguer. Tam podobno lepiej znają nasze góry.
Alto nie ukrywał nigdy że kopalnie go szczególnie interesują.
- No i trzeba się zastanowić ilu damy ich radę upchnąć w zamku przed zakończeniem remontów.

- Oby w tych kopalniach coś jeszcze zostało
- rzucił Robert z właściwym sobie optymizmem inaczej. - Niech ryją ile trzeba, ale pewnie trza by tam też ochronę dla nich nająć i chaty jakie pobudować. Przecież nie będą kursować wte i wewte codziennie, czas i pieniądz tracąc. Trza by z dachami coś zrobić póki śniegu nie ma, bo jak roztopy przyjdą to nas z kretesem zaleje i - co najgorsze - niższe piętra poniszczy. Wszystko co z drewnem i budową związane możecie mnie zostawić do załatwienia. Muszę się w tutejszych cenach rozpatrzeć, ale na cormyrskie stawki to całość remontu dachu i piętra koło czterech setek złota wyjdzie; może nieco mniej jak stargujemy porządnie.
- Na razie i tak będziemy mogli zająć się tylko jedną kopalnią na raz. Albo tą w najlepszym stanie, albo tą najbogatszą.
- Wulf potarł się po brodzie - A co do drewna, to nie prościej i taniej zatrudnić drwali i przygotować tartak? I tak będziemy musieli oczyścić tereny wokół zamku, a drewno nie zawsze tanie, zwłaszcza na północy. Nie wiem ilu ludzi damy radę zimą pomieścić, ale w pomieszczeniach dla służby zmieści się jeszcze z kilkudziesięciu, nie licząc najemników, których nająłem. Dochodzi jeszcze główna sala i pokój na parterze... wychodzi całkiem sporo, zanim odbudujemy wszystkie piętra, które jeszcze kilkukrotnie mogą zwiększyć tę liczbę. A wiosną każdy może już budować pod zamkiem...

- Prościej i taniej; to rozumie się samo przez się
- potwierdził Robert, który myślał o tym jeszcze w zamku. - Problemem jednak nie jest wycinka w zimie a ścięte już drewno, które bez sezonowania nada się co najwyżej na podpałkę. Nawet pocięte już na deski musi przeleżeć co najmniej kilka miesięcy i to w odpowiednio przygotowanym miejscu. Belki znacznie dłużej. Co prawda możemy zrobić prowizoryczne zabezpieczenie; trzeba jednak przeliczyć czy bardziej nam się opłaci zmarnować materiał i robociznę, czy ryzykować zalanie - zamruczał już bardziej do siebie, rozważając w myślach za i przeciw. - Póki co możemy zarobić na deski spławiając ociosane pnie do najbliższych tartaków, jeśli zima nie zetnie rzeki. Kuźnia by się też zdała, ale to znów żelazo trza kupić, albo wykopać... Co byśmy nie wymyślili i tak część materiałów trza sprowadzić, albo poczekać na ich produkcję własną. Ech. Byle do wiosny... Przynajmniej transport tańszy będzie. - westchnął.
Wulf skinął mu głową.
- Lepiej by drewno się zmarnowało, niż byśmy za nie płacili. Wycinkę zrobić i tak trzeba, jak trochę tego przepadnie to trudno. Chałupy i tak z bali lepiej stawiać niż z cienkich desek, chociaż sam ciekaw jestem jak mroźna jest ta zima tutaj. Co do reszty materiałów to bez transportu na pewno rady nie damy. Prócz żelaza czy odpowiedniego kamienia potrzebować będziemy także stałych dostaw żywności. Nie znamy okolic, ale może któryś z kupców może nam powiedzieć o cenach tutejszych i Impliturskich? Może nasz kapitan? To by rozwiązało kwestię tego co skąd zamawiać. W takim razie najpierw proponuję cała grupą przejść się do kransoludów, zobaczymy co nam powiedzą. Potem możemy podzielić się listą nazwisk, którą otrzymałem w Końcu Szlaku.

Na koniec do rozmowy wtrąciła się i Shannon. Czysty, rzeczowy głos rozległ się obok nich w powietrzu.
- Na podróż do kopalni trzeba będzie poczekać do wiosny. Nie sądzę, żeby udało nam się tam dotrzeć zanim śnieg zasypie góry. Poza tym, planujecie wynająć przewodnika. Niepotrzebnie, żaden i tak nie zaprowadzi was do samych kopalni. Ja to zrobię.
Alto słuchał i znowu liczył.
- Na ciesielce i dekarstwie znam się tyle co na dworskich tańcach. Ale wiem, że nie ma co prowizorki robić i dwa razy za to samo płacić. Dachy naprawione z niesezonowanego drewna będzie można za rok o kant dupy potłuc.
Spojrzał na Roberta:
- Może budulec kupmy tutaj lub jeszcze lepiej, bliżej Elandone i złóżmy na sanie. Z dobrego drewna zrobimy legary i krokwie na dach, dekarze położą resztę. A jednocześnie z drewna świeżego z wyrębu lasu zbudujemy chaty dla górników. I racja, zanim nie dorobimy się własnego tartaku można by drewno spławiać.
- Nie ma co dwa razy płacić za tę samą robotę
- skinął głową tropiciel.

- Jeśli się do kopalni dostaniemy, moglibyśmy zacząć od razu, a jeśli nie to krasnoludy choć drogi do transportowania urobku odnowią. Góry, górami – Alto spojrzał na Shannon – ale przecież musieliście jakość kruszec czy kamyki z nich zwozić, materiały i żywność do kopalni sprowadzać. Tak czy inaczej musimy to wszystko odbudować zanim zaczniemy w ogóle myśleć o tym co w sztolniach. A zacząć można od zamku w kierunku gór i skończyć na wiosnę. Cztery dni konno to szmat drogi, im wcześniej zaczniemy tym lepiej.
- Świetnie.
– uśmiechnął się jeszcze na słowa Shannon – jeden wydatek mniej. Myślisz że dasz radę wybrać jedną z nich z najlepszym dojściem i w miarę nową, tak by ze złóż coś jeszcze zostało?
- Powiedziałam już, że dam radę. Wiosną
- odezwał się duch lekko zniecierpliwiony, kładąc nacisk na ostatnie słowo. - Źle się widać wyraziłam. To nie jakiś drobny puszek zalega w górach, tylko śnieg przez który żadne z was nie miałoby życzenia się przebijać. A nawet jeśli, na pobożnych życzeniach, by się skończyło.
Wulf zakończył rozmowę, kolejnym skinięciem głowy. Tu już nie było co tych kwestii roztrząsać, musieli je zostawić na powrót do Elandone.
- Zimą nigdzie się nie ruszymy. Mój ojciec wiele opowiadał o Dolinie Lodowego Wichru i tym, że nawet najlepiej utrzymany trakt tam o tej porze roku nie istnieje. Jak nie zdążyłeś przed końcem tamtejszej jesieni a zima zastała cię na trakcie, to... tylko nieliczni to przeżywali. Tu nie będzie tak źle, ale pobliski lodowiec i ponad sto lat zaniedbania... Shannon ma rację, podejrzewam, że będziemy musieli zaczekać na wiosnę. Okaże się w pełni, gdy wrócimy do zamku.

Podzielili się na grupy, a Wulf przedarł kartkę z nazwiskami. Tę część od budowy, drewna, ciesielki i pozostałych tego typu spraw zostawił Robertowi, a resztę postanowił załatwić razem z Megarą. Do krasnoludów zaś udać się mieli pozostali, chociaż tak na prawdę Bran nie udzielał się i kapłan nie miał pojęcia co ten miał zamiar działać. Z Alto rozmawiali jednakże jeszcze przez kilka minut, ustalając jakieś wspólne szczegóły co do ugadywania się z khazadami. A potem się rozeszli.

***

W chwilach takich jak ta, wyuczone nawyki, wpojone w podświadomość zachowania, są wszystkim. Wyszkolenie wojskowe samo w sobie pewnie nie oparłoby się magii, ale Atos, którego potężne uderzenia łbem kapłan odczuł doskonale, poderwał go natychmiast. Leżący nieopodal nadziak w dłoni znalazł się od razu, na palcach pojawiły się leżące na stoliku pierścienie. Cholerny dym! Wypadł na korytarz, rozglądając się dookoła, szukając źródła zagrożenia. Nie było zabójców? Zmuszał umysł do myślenia, jednocześnie odnajdując wzrokiem Meg i upewniając się, że nic jej nie jest. A potem wyjaśniło się kilka rzeczy na raz i Alto wyrwał do przodu, pozostawiając z tyłu swoją rozwagę i ostrożność. Wulf aż tak szybki nie był, zwłaszcza, że czuł się w pewnym sensie odpowiedzialny za tą grupę w takich momentach. Działał szybko i pewnie, najpierw zmuszając psa do wąchania śladów porywaczy i jednocześnie wracając do siebie i wyjmując figurkę, którą otrzymał od czarodziejki. Bogowie im chyba zesłali kamienne ściany starego krasnoludzkiego budynku! Wypowiedział słowo aktywacyjne, mentalnie zmuszając stwora do ataku na człowieka przy oknie, ale nie czekał aż ten uformuje się z kamieni budynku biorąc się od razu za rozkazy. Megarze i Shannon bowiem udało się dobudzić pozostałych. I tak wydawał je już w biegu.
- Meg, Bran! Zajmijcie się tymi na górze! Atos! Zabij!

Nie było się co patyczkować. Potężny pies po prostu wyskoczył przez okno, lądując bez najmniejszego problemu na potężnych łapach i tylko lekko ślizgając się po śniegu ruszył do przodu. Wulf już tak szalony nie był, korzystając z linki, która wciąż pozostawała przyczepiona do okna. Po drodze wypowiedział słowa aktywujące jeden z pierścieni. Tym razem nie krzyczał. Puścił się w pościg jak biała zjawa, potężnymi susami przemierzająca brukowaną ulicę. Jeden z nich stanął mu na drodze. Olbrzym nawet się nie wyszczerzył, nie otworzył ust. Ciepła nie miał na zbyt długo, dlatego ograniczał się tylko do niezbędnego. Nie było czasu się ubrać, a lekkie kalesony i koszula, zwłaszcza w nocy, dobrze maskowały jego sylwetkę. Nadziak trzymał w dole, przy nodze, niemal współczując temu biednemu skurwysynowi na drodze. Tamten nawet był szybki, doskonale sobie obliczył czas do skoku i odwinięcia się tym swoim marnym sztylecikiem.

Tępo zakończony kawał metalu posłał go na ziemię natychmiast, nie zwalniając kapłana w ogóle. Rozmazanej smugi tamten pewnie nawet dobrze nie dojrzał, za to satysfakcjonujący chrobot oznajmił złamanie żeber. Wystarczająco, by wykluczyć go z dalszego pościgu. Dobrze, że zimno chłodziło mózg. Jednego przecież potrzebowali żywego. Rozpędzony olbrzym tylko warknął, widząc jak Alto i mabari odfruwają na boki. Mag! Nie było czasu się zatrzymywać, bo znów złapali worek z Myszą, a na dodatek z obu boków pojawili się dwaj kolejni! Wulf obserwując ich kątami oczu nie zwalniał, prąc ku temu trzymającemu bardkę. Walczyć będzie można, gdy już go zatrzyma.

Lady – MEGARA RAVENROCK

Rozłożyła szeroko ramiona, z radosnym uśmiechem witając pierwsze płatki śniegu, które powoli, kręcąc w powietrzu małe bączki, opadały ku ziemi i ku samej Meg, witającej je z rozkoszą, której po sobie się nie spodziewała. Zawsze zima oznaczała te gorsze miesiące, pełne rodziny, na zimę wracającej na stałe na zamek i marnującej zgromadzone przez cały rok zapasy. Czasy i miejsce zmieniło się, a wydarzenia tego dnia zmieniły wiele, chociaż nie zmieniły prawie nic. Tylko smak mocnego pocałunku wciąż pozostawał na ustach, a dłoń czarodziejki jakby sama wędrowała ku nim, przesuwając się lekko po wargach. Jakby nie mogła uwierzyć, że to stało się na prawdę.
Ale stało się. Widziała to w spojrzeniu Wulfa i po tym, że trzymał się teraz bliżej. Nie miała pojęcia, czy cokolwiek się uda, czy to będzie w ogóle trwać i się rozwijać. Było i tak lepiej, niż kiedykolwiek się spodziewała, że będzie. W stanie takiej euforii, której mimo wszystko niewiele wylewało się na zewnątrz, Megara mogła zrobić wszystko i pójść wszędzie. Nie straszna jej więc była dalsza podróż, ani zima, do której była przyzwyczajona od dziecka. Wystarczał ciepły płaszcz i długie buty, które wypróbowywała jeszcze w Ravenrock i te wciąż służyły jej doskonale. Ludzie z północy zawsze wiedzieli jak wykonać obuwie.

Gdy dostała śnieżką, dołączyła do tej dziecinnej zabawy z wielkim, zwłaszcza jak na nią, entuzjazmem. Śmiała się nawet w głos, gdy dostała prosto w czoło, a zimny śniej wpadł jej za kołnierz. Dziecięce, niewinne wspomnienia, których tak niewiele było w jej głowie! A ruch rozgrzewał, także wcale go sobie nie żałowała przed odpłynięciem - przebywanie w drewnianej łupince pośrodku zimnej rzeki wcale nie było przyjemnością. O ile jeszcze Meg potrafiła to wytrzymać i to całkiem dobrze, to z Myszą nie było tak dobrze. Czarodziejka pogrzebała więc troszkę w swojej sakwie, wyciągając z niej jeden z pierścieni, których działanie nie tak dawno tłumaczyła pozostałym spadkobiercom i ofiarowała go zmarzniętej bardce.
- Proszę, tobie chyba najbardziej się przyda. Pożyczysz w razie czego komuś innemu, gdy za bardzo zmarznie.
Marie przyjęła magiczny przedmiot z odpowiednim dla niej entuzjazmem. A czarodziejka wróciła do Wulfa. Przytulenie się do niego było... osobliwym przeżyciem, gdy poczuła się jego twarde mięśnie i jednocześnie ciepło, jakie z niego promieniowało. Kilka razy już zastanawiała się, czy to efekt jego wiary i więzi z bogiem.

Heliogabar bardzo się jej spodobało jako miasto. Krasnoludzkie pozostałości dobrze działały na samopoczucie czarodziejki, chociaż podejrzewała, że jeśli byłaby to tylko grupa zbitychbyle jak drewnianych chałup to w obecnym stanie także by się jej spodobała. Z radością rozlokowała się w karczmie, ale podobnie jak Bran czy Marie - nie brała udziału w dyskusji. Nie znała się na ludziach a zarządzanie, którego miała okazję doświadczyć, polegało na znoszeniu kręcących się wszędzie i podglądających ją służących. Mag, nie cieszący się szczególną sympatią pana na zamku, był pod specjalną opieką. Nie wiedziała jakimi torturami grożono tym biednym ludziom, ale do pracowni, którą urządziła sobie w piwnicach, regularnie ktoś zaglądał, z głupim pytaniem lub na przykład poczęstunkiem. Tam mogła co najwyżej wydać komuś proste polecenie, ale nie lubiła tego. Zbieranie pracowników pozostawiła więc innym, samej zgadzając się tylko udać na rozmowę z częścią z nich. I też głównie z powodu obecności Wulfa.
Nie rozmawiali zbyt dużo, przemierzając konno nieznane miasto. Meg czuła, że kapłan wcale nie potrzebuje rozmów. Ciekawa była troszkę, czy kiedyś się to u niego zmieni, ale nie chciała nalegać, sama zresztą nigdy nie była i tak gadułą. Nie to zresztą było najważniejsze, przynajmniej nie według niej. Magia wyczuliła ją na wiele innych zmysłów, także tego, co niedostrzegalne gołym okiem i niesłyszalne uchem. Małe bodźce, subtelna różnica w zachowaniu a nawet zapach, który unosił się zawsze w powietrzu. Nawet magia pachniała, ta wroga obco i agresywnie, ta znana słodko i zachęcająco. Świat był pełen takich rzeczy i nawet płatki padającego śniegu różnie można było interpretować.
Odwiedzili sporo osób. Niektórych zapamiętała tylko z twarzy. Część odmawiała, zbyt mocno zadomawiając się w Heliogabarze. Inni przyjmowali propozycje. Część się targowała, byli też tacy, którzy cieszyli się jak dzieci, chociaż ukrywali tę radość w oczach. Krawiec, szewc, dwaj kamieniarze, kowal, garbarz, kuśnierz, kucharz, płatnerz, felczer, nawet kwatermistrz, który mógł ogarnąć to wszystko. Mieli dojść drwale, dekarze i wszyscy inni, których wybierał Robert. Meg nie potrafiła sobie wyobrazić ich w roli swoich poddanych. Wydawanie im poleceń, mimo wychowania na zamku, wydawało się jej dziwne. Może z czasem się przyzwyczai, w końcu ci ludzi nie będą pracować za nic, jak często bywało w jej rodzinnym Ravenrock. A ktoś zawsze musiał panować nad ogółem. Czy jednak zamknięty w sobie Robert da sobie radę? Oczywiście miał tartak, ale to co pokazywał w ich grupie... Megara nie zauważyła u niego zbyt wiele przywódczych i zarządczych cech w każdym razie.
Teraz ustalili tylko podstawy, następnego dnia kapłan miał zamiar załatwić transport oraz zaopatrzenie, które tutaj w mieście było w dość podobnych cenach w porównaniu do miast na południu. A także ludzi znacznie mniej wykwalifikowanych, takich jak służba, zwykli robotnicy czy asystenci. Nagle suma znaleziona w skarbcu wydawała się dość mała!

***

Budzenia w środku nocy się nie spodziewała. Zwłaszcza przez Alto i w takich okolicznościach, w karczmie, która wydawała się spokojna i całkiem bezpieczna! Poderwała się nagle, krztusząc się atakujacym zewsząd dymem. Niemal automatycznie chwyciła swój naszyjnik, zakładając go na szyję i wypowiadając aktywujące go słowo. Jej ciało zczerniało i pokryło się twardą, smoczą łuską. Wyglądała pewnie dziwnie w tych ciemnościach, ale nie przejmowała się tym, gdy najpierw rzucała pierwsze zaklęcie wykrycia magii, a potem budząc pozostałych spadkobierców. Ledwo usłyszała polecenia Wulfa, kątem oka dostrzegając, że w jego pokoju formuje się kamienna istota, którą musiał przywołać za pomocą figurki. Stwór natychmiast wybiegł, dudniąc potężnymi stopami i prąc wprost ku nieznanym napastnikom w pomieszczeniu piętro wyżej.
Meg nie zastanawiała się szczególnie długo, zwłaszcza po słowach Shannon. Zaczęła splatać zaklęcie, chcąc po prostu zamurować tych na górze. Kamienne ściany przemówiły do niej własnym głosem, ale zanim cokolwiek zrobiła, poczuła opór. Opór powietrza, aż skrzącego magią. Wycofała się natychmiast, mając nadzieję, że obcy mag nie poczuł jeszcze jej obecności. Jeśli był na czymś skupiony to wciąż miała szansę na jego zaskoczenia. Ale do tego musiała zajść go z drugiej strony! Spojrzała na Roberta.
- Sama nie dam sobie rady! Ten mag jest za silny!
Pobiegła na górę, widząc, jak kamienna bestia tłucze w drzwi, na pewno wabiąc ku nim wszystkich znajdujących się w środku. A może tylko ochroniarzy? Niestety nie mogła kontrolować tego stwora, nie mogła się też pomylić, wiedząc, że przeciwnik może być znacznie silniejszy. Krótkim, prostym zaklęciem otworzyła drzwi niemal w biegu, wbiegając do pokoju obok tego, w którym znajdowali się obcy. Skruszyła małą bryłkę, gwałtownym ruchem rozgniatając ją w dłoni i ściągnęła ku sobie siłę całego budynku, uwalniając ją w jednym, potężnym, wzmocnionym zaklęciu. Ściana wybuchła niemalże, obsypując wnętrze pomieszczenia odłamkami i pyłem. A z tego wszystkiego wyłonił się stwór, większy i potężniejszy od tego, którego Wulf przyzwał za pomocą figurki. A Meg tkała już kolejne zaklęcie, którym chciała poderwać odłamki i z ich pomocą z całych sił szturmować osłonę przeciwnika. Czuła się tu silna, ale jak potężny był ten, którego w ciemności i pyle dostrzegała z ledwością. Musiała wykorzystać zaskoczenie!

[color="Blue"]
Brakujące posty
Sayane – ROBERT VALSTROM



Tom Atos – BRAN z LON HERN


Rycerz bez zbroi jest jak pies bez ogona. Każdy o tym wie. Bran niestety nie posiadał lżejszej zbroi podróżnej i radził sobie nie zakładając całego żelastwa, a na ogół ograniczając się do zdobycznego mithrilowego napierśnika i naramienników. Nowy nabytek pokazał swoją dodatkową zaletę, gdy się ochłodziło. W normalnej kutej w żelazie zbroi latem było gorąco, a zimą zimno. W mithrilu zaś przynajmniej zimą nie było, aż tak zimno. Co bynajmniej nie oznaczało, że Bran nie marzł, a i owszem zwłaszcza wtedy, gdy niesforna Mysz wrzuciła mu śnieg za kołnierz. Przed tak podstępnym atakiem zbroja najwyraźniej nie chroniła. Ograniczył się tylko do odwetu obrzucając ją śnieżką. Nie miał serca nacierać jej śniegiem.
Sam nie wiedział czemu, ale nazwa stolicy Heligabar kojarzyła mu się z czymś nieprzyzwoitym, toteż mile został zaskoczony, gdy miasto okazało się być całkiem szacowne i co nie było bez znaczenia, nieźle wyposażone.
Biorąc pod uwagę, że ani on, ani Tim nie mieli zimowych ubrań nader pomyślna okoliczność. Pierwsze co zrobił po zadbaniu o konie i rozlokowaniu się w pokoju w gospodzie „Pod Złotą Podkową”, to było zamówienie grzanego wina. Było tak dobre że zamówił kolejne. Podczas rozmowy u krasnoludów nie udzielał się. Nie znał się na górnictwie, ani na interesach, a Alto świetnie sobie radził, kto wie może odstąpiona mizerykordia poprawiała bystrość umysłu ? Dopiero gdy wyszli zagadnął:
- U nas w Cormyrze takich geologów nazywamy Wolończykami. Ojciec kiedyś takich wynajął. Co ciekawe byli to ludzie, a nie krasnoludy. Nie wiem jak Ci nasi, ale ojciec jeszcze dwa lata później narzekał jacy byli drodzy. Dobrze by było wynegocjować cenę zanim zabiorą się do roboty, albo przynajmniej określić z góry ile możemy im zapłacić. – zatarł ręce które mu zmarzły od zimna.
- A teraz wybaczcie. Pójdę z Timem kupić jakieś ciepłe ubrania. – wymówił się od dalszego towarzystwa i skierował swe kroki wraz z giermkiem do dzielnicy kupieckiej. O ile wyposażenie Tima w ciepłą bieliznę, ubranie i buty okazało się łatwe. Znaleźli wszystko co potrzeba w pierwszym kramie, to skompletowanie wyposażenia dla Brana okazało się kłopotliwe. Nie było nic w jego rozmiarze. Niby pełno kupców, kramów i towaru, ale jak trzeba kupić coś konkretnego, to nie ma. Zakupy zawsze były dla niego męczarnią, więc gdy w końcu dostał co chciał Bran był tak wykończony, jak po całodziennej bitwie. Wrócił na kwaterę, zjadł kolację i od razu poszedł spać.

Przebudzenie było nieprzyjemne, ktoś go szarpał i coś wołał. Bran słyszał, ale co dziwne nie mógł się obudzić. Dopiero kilka siarczystych uderzeń w twarz, jakie ktoś mu podarował sprawiły, ze z trudem otworzył oczy.
- Co … co się dzieje? – spytał siadając i łapiąc się za otępiałą głowę.
Ponura rzeczywistość z trudem torowała sobie drogę do jego świadomości. Ktoś ich zatruł dymem … Marie porwana … jakiś mag jest na górze …
- Tim ! Co z Timem?! – zawołał wstając chwiejnie.
- A niech to. – Bran zauważył leżącego w pokoju na łóżku chłopca.
Nie zastanawiając się wziął głęboki oddech i wskoczył do pokoju. Na jednym wdechu chwycił chłopca i wyniósł na korytarz. Tim był nieprzytomny. Potrząsanie nic nie dawało. Bran musiał wrócić do pokoju po dzban z wodą. Jednak nawet polanie twarzy giermka nic nie dało.
- Meg, Robert. Idźcie dobrać się do tego maga. Ja nie mogę zostawić Tima.
Rzucił gorączkowo zastanawiając się jak ocucić giermka.
- Co robić ? Co robić ? Myśl ! Myśl ! Powietrze. Skoro się dusił to potrzebuje powietrza.
Rycerz kolejny raz wskoczył do pokoju i koło kominka chwycił za miech do rozpalania ognia. Wrócił na korytarz i przytknął koniec narzędzia do ust chłopaka delikatnie wtłoczył nieco powietrza.
- Oddychaj Tim. No już ruszaj płuckami.
Przemawiał nieomal czule. Nie miał pojęcia czy to coś da, ale pomysł był równie dobry, jak każdy inny. Jedno wiedział. Nie ruszy się stąd póki Tim nie zacznie sam oddychać. Marie miała Alto i Wulfa do pomocy. Tim tylko jego.


Karenira – SHANNON ASHBURY


Shannon nie spodobało się w Heliogabarze. Pierwsze wrażenie było dobre. To nie była wina miasta, że dziewczyna nie zapałała do niego sympatią. Winni byli, ci którzy śledzili ją i Alto podczas spaceru po ulicach. Choć zrozumiała rzecz, ich uwaga skupiała się wyłącznie na łotrzyku. O niej nie mogli mieć przecież pojęcia. Jednak nawet ten fakt nie ułatwił jej rozpoznania. Czarne kaptury i ciężkie płaszcze skutecznie chroniły przez zauważeniem jakichkolwiek szczegółów. Utrudniały też dokładne doliczenie się ewentualnych napastników. Shannon zagryzała zęby ze złości. I niepokoju. Alto też go odczuwał. Nie zdradził się słowem, ale i tak dobrze o tym wiedziała.

Zamiast cieszyć się bliskością królewskiego zamku i przepiękną architekturą samego miasta rozglądała się uważnie za wrednie wyglądającymi, przynajmniej w jej oczach, mężczyznami. Denerwujące uczucie niepokoju nie przeszło nawet, gdy wszyscy szczęśliwie zakwaterowali się w karczmie. Znużona wcześniejszym napięciem i zawiedziona, że nie może przekazać dokładnych informacji postanowiła odpoczywać. Dość szybko jednak przyszło jej się cieszyć, że wzorem innych nie zapadała w sen.

Pierwsze skrzące się w kominku okruchy nawet jej się spodobały. Było coś urzekającego w widoku dziwnie powykręcanych liści. Do momentu, w którym nie zaczęły wydzielać paskudnie ciemnego dymu, szybko rozprzestrzeniającego się na pokój. Krzycząc przypadła do śpiącego mężczyzny. Zanim się obudził, po całych jak jej się zdawało wiekach, zdążyła wspiąć się na kolejne wyżyny frustracji. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ledwie zdążyli zobaczyć porywające barkę postacie, ledwie Shannon wspięła się do pokoju nad nimi i wykrzyczała swoje rewelacje, już Alto wyskakiwał przez okno. Boso i nieubranym nawet. To nie mogło skończyć się dobrze. Pędząc za nim, ciągnięta bardziej przez właściwości kamienia, niż własne zdolności do tak szybkiego ruchu, mogła tylko złorzeczyć w myślach na czym świat stoi. Historia powtarzała się, w nieco innym tylko wydaniu. Może i to nie była wina bardki. W końcu stała się ofiarą. Shannon jednak nic nie mogła poradzić, że swoją złość kierowała też na nią. Zamiast martwić się czy dziewczyna nie ucierpi w rękach ani chybi złoczyńców, myślała tylko o Alto. Zbyt przywiązała się do niego, by móc martwić się o innych. Wzdrygała się, podskakiwała śmiesznie i wreszcie wykonywała ruchy jakby posiadała nie tyko oręż w rękach, ale i zdolność do wyprowadzania ciosów. Wszystko to nie przestając martwić się ani przez chwilę. Nie było spowolnionego czasu, zbyt długie życie nie miało powodów przelatywać jej przed oczyma. Po prostu była obok niego. Rejestrując każdy najmniejszy nawet ruch. Ostrzegła go. Jeszcze zanim bosymi stopami wylądował na śniegu, zanim jeszcze spadła pierwsza kropla z rozciętej przez szkło twarzy. Mężczyzna stojący w oknie musiał być magiem. Ostrzegła go, wiedząc dobrze, że nie baczył już na nic, że pędził w amoku za tą przeklętą bardką. Zazdrość złą bardzo chwilę wybrała, by pokazać jej swoje oblicze.

Jej pełen strachu wrzask przeciął powietrze, gdy tylko bezwładne ciało łotrzyka uderzyło o ziemię. Przypadła do niego, pod wpływem rozszalałych emocji niezdolna nawet do skupienia się na dotyku. Jej dłonie raz po raz przenikały przez jego pobladłe policzki, ramiona, tors i ręce. Nie zważała już na Wulfa, na psa, na pozostałych napastników. Mściwe spojrzenie zranionej kobiety powędrowało jeszcze ku stojącej wciąż w oknie postaci, by moment później powrócić znów do przedmiotu trwogi. Nieprzytomny narażony był na dalsze ataki, na zimno, nawet na kradzież kamienia i Shannon spanikowana, kompletnie nie wiedząc co robić, krążyła nad nim niespokojnie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 09-09-2010 o 14:47.
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172