Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-08-2010, 22:07   #1
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[DnD 3.5 FR] Rok Synów Umarłych

Rok Synów Umarłych




Śródlecie Roku Pojedynku Dwóch Smoków (1371 RD)
...jedna ze sfer, Sala Wyroków


Sala Wyroków zaczynała się od końca, gdyż jej początek –kościany tron i Ołtarz Wartości- znajdował się w końcu kolosalnej kolumnady ciągnącej się poza widnokrąg. Olbrzymie bryły obsydianu tworzyły każdą podporę wyrastającą z kamiennej posadzki w ciemność sklepienia, a podpór były setki, tysiące. Przypominałyby mityczny, złowrogi las, ale były doskonale wyrównane w lustrzanych rzędach. Tron był niewielki, nieco tylko za duży dla człowieka- ale jego budulec predestynował zupełnie inne istoty do zasiadania na nim. Z daleka zdawało się, że jak kolumny wyrzeźbiono go w skale na mroczną modę nekromantów. Im bliżej jednak mu się przyjrzeć stawał się jaśniejszy i bardziej prawdziwy by z bliska okazać się demonicznym siedziskiem złożonym z idealnie dopasowanych części szkieletów. Konstrukcja ta była niesamowicie skomplikowana, oko gubiło się pośród białych kości przeplatających się i zachodzących na siebie by nadać kształt i splendor godny swego właściciela.
Na wysokim oparciu siedział monstrualnych rozmiarów kruk o srebrnych plamach na piórach i dwóch potężnych głowach. Był ledwie odbiciem woli władcy tego planu, jego dodatkową parą oczu by doglądać Ołtarza Wartości- gigantycznego, złotego posągu kościanej ręki trzymającej ramiona kunsztownej wagi o dwóch szalach. Ptak nerwowo obracał głowę przyglądając się ciągnącemu się w głąb korytarza szeregowi postaci. W równym szeregu ciągnącym się pomiędzy kolumnami aż po horyzont stały widmowe sylwetki cormyrczyków, ludzi dolin, goblinów, orków i innych- wszystkich innych, którzy chwilę temu jeszcze walczyli na śmierć i życie na polach Deilidallar. Teraz stali nieruchomo przesuwając się tylko o krok w kolejce po swój osąd. Już nie walczyli, nie spierali się nawet. Brzemię śmierci opadło na ich umysły przesłaniając „to wszystko” co było ich życiem żelazną kurtyną końca. Kolejka rosła prze Ołtarzem z każdą minutą mnożąc widma u końca sznura.



Srebrny kruk o dwóch głowach łowił chciwie kolejne twarze- młodzik o brązowych włosach i przeszywającym spojrzeniu przywdziany w srebrną zbroję płytową, elf w sile wieku odziany w malowaną zielonym wzorem skórznię, kolejny rycerzyk. Ptaszysko jedynie biernie przyglądało się ołtarzowi –obserwując tylko kołyszące się szale- jego stwórca z niechęcią i zgorzknieniem oglądał plac oczyma potwora- jak zdążył się już przekonać wielu, którzy stanęli tego dnia przed jego obliczem ujrzało przedwcześnie Salę Rozrachunku. Niemniej z tym większym poczuciem obowiązku i odpowiedzialności za nich sądził ich nieśmiertelne dusze zapewniając każdej z nich uczciwy proces na ołatrzu i sprawiedliwe miejsce w swym wiecznym królestwie.
Rosły mężczyzna odziany w pełny pancerz wolnym krokiem zbliżał się przed kościany tron. Wojownik o rysach twarzy szlachetnych jak u królów kroczył po kamiennej posadzce by zatrzymać się kilka kroków od ołtarza. Jego jasna zbroja płytowa zadrżała nienaturalnie by podzielić się na dwoje jednakowych widmowych wizerunków. Obydwa skierowały się do Wagi stojącej przed tronem, równym krokiem dotarły do przeciwległych szali i stanęły na nich. Sędzia patrzył jak szala dobrych uczynków przeważa drugą stronę windując „złą” połówkę w górę. Był świadkiem tej sceny miliony razy i nie wątpił, że jeszcze miliony przed nim pokornie wkroczą by poddać się jego ostatecznemu osądowi. Niezależnie od wyroku.
Salę przeszył huk, nagły i donośny, odbijał się echem od skalnych kolumn przez dłuższą chwilę. Olbrzymi kruk o dwóch głowach zaskrzeczał przeraźliwie, jego ciało wygięło się nienaturalnie, gdy jedna z głów opadła do przodu. Srebrnopióry konstrukt wił się w agonii u stóp kościanego tronu gdy niezmierzony las czarnych kolumn zatrząsł się w posadach. Postacie z szeregu nie bacząc na to przesuwały się poddając się ważeniu. Podpory zadrżały a z niektórych osypał się ciemny pył, po chwili jednak chaos ustał, podobnież męki ptaka. Dwie pierzaste sylwetki siedziały na kamiennych płytach obdarzając się nawzajem nerwowymi spojrzeniami. Srebrzący się zimno ptak badał swoje odbicie jakby nie dowierzając w szczerość lustra, drugi czarny niczym najciemniejsza noc po chwili wzbił się ponad ziemię i głośno kracząc odleciał. W nieskończoność alei prowadzącej przed tron, nad sznurem białych postaci czekających na Proces. Szereg jednak urywał się po chwili, nie rozrastał się już kolejnymi jaśniejącymi sylwetkami przybyłymi z pól Cormyru.

...tereny leżące na północ od Lasu Królewskiego i na południe od Grzmiących Rogów na wysokości Dhedluk- Równiny Deildallar

Dorath Vyverspurn pochylał się do przodu idealnie współgrając ze swoim wierzchowcem, który pędził w dół zbocza mijając w szaleńczym tempie drzewa Królewskiego. Lewą ręką trzymał mocno wodze swego śniadego rumaka, prawą klepał jego zad obnażonym szerokim mieczem. Spod kopyt rozpędzonego konia strzelały w powietrze kawałki ziemi, pomiędzy nimi psy bojowe dotrzymywały kroku jeźdźcowi pędząc przez las. Tętent kopyt narastał kilkanaście metrów za nimi, szarżujący oddział pięciuset kawalerzystów jak burza zmierzał ku granicy drzew by oskrzydlić nieprzyjaciela. Psy wypadły za linię drzew, za nimi Lord Vywerspurn z wyciągniętym przed siebie mieczem wbił się w zaskoczoną grupę zielonoskórych w bezlitosnej szarży. Sekundy później klin ciężkiej jazdy jego śladem miażdżył szeregi Hordy z niszczycielską siłą rozpędu i masy połowy tysiąca ciężkozbrojnych jeźdźców z Cormyru. Rycerze taranowali zaskoczonych orkowych siepaczy kopytami wierzchowców, kłuli lancami przeszywając zielone cielska barbarzyńców i siekali mieczami tnąc ich świńskie ryje i ludzkie ciała. Przybyli w samą porę gdyż najeźdźcy spychali pikinierów z Marsember z powrotem do kniei utrudniając im walkę. Teraz „zieloni” mieli na plecach kawalerię, a ta dotkliwie wdarła się w ich szyk i zniweczyła przewagę potężnym uderzeniem.



Kilkaset metrów dalej dwójka rycerzy z Suzail walczyła o życie wśród oblegających ich najeźdźców. Stali odwróceni do siebie plecami w odległości mniejszej niż pół metra, kręcili się dookoła co chwila doskakując do przeciwników i cofając się z powrotem do partnera. Wyższy- mężczyzna w sile wieku o szlachetnych rysach doskonale radził sobie w tym wojennym tańcu. Drugi z rycerzy był jednak o niemal trzy dekady starszy od niego, jego twarz była pomarszczona i blada, a kilkudniowy zarost przypominał biały szron na jego chudych policzkach. Młody ciął kolejnych agresorów potężnymi ciosami odganiając skaczące dookoła nich gobliny, jednak jego „plecy” zbyt szybko opadały z sił. Kolejni trzej zielonoskórzy padli pod ich stopami gdy senior został raniony w bok przez krótką dzidę jednego z zielonych pokurczów. W odpowiedzi lord Corwail z Suzail pchnął lśniącym ostrzem przeszywając zieloną, owłosioną szyję i piętnując jego twarz śmiertelnym zaskoczeniem- rycerz cofnął rękę, z rany na twarz starca trysnęła krew. Złapał się za przebity bok, upadł na kolana. Spod jego ręki pulsowała czerwona strużka.
-Ojcze! –krzyknął drugi spoglądając na to, zbił uderzenie topora puszczając siłę uderzenia prawą stroną, wykonał pół-obrót i tym potężnym ciosem ciął orka przez plecy.
Ostrze dwuręcznego miecza wbiło się do połowy w barbarzyńcę z gór kończąc jego żywot, sir Deneith szarpnął za rękojeść wyciągając broń z bezwładnej już ofiary i ruszył biegiem w stronę starca na kolanach osłaniającego się przed dwoma goblinami. Gdy doskoczył do pierwszego tnąc od góry zgniło zieloną skórę drugi dźgnął krótkim mieczem sir Corwaila pod żebro, okrążył klęczącego i tym samym ostrzem poderżnął mu gardło. Deneith sekundę później zamaszystym ciosem zdekapitował dzikusa- sekundę za późno. W następnej poczuł jakby ktoś rzucił nim silnie o kamienny mur. Chwilę później otworzył oczy, jak przez mgłę widział wysoką na kilka metrów sylwetkę zmierzającą w jego stronę. Ogr ciągnął za sobą po ziemi solidny konar drzewa z korzeniami, stojąc kilka metrów od oszołomionego rycerza zamachnął się wielką maczugą by zmiażdżyć go ostatecznym ciosem.



Bitwa trwała od kilku godzin na polach Deilidallar obficie rosząc zielone trawy przelaną krwią. Rycerze Cormyru dzielnie odpierali kolejne fale zielonoskórych spływające w nieokiełznanej żądzy krwi na ich ojczyznę, a świadomość, że gdzieś w bitewnym zamęcie równie dzielnie walczy sam król Azoun IV dodawała sił i zapału w tej najtrudniejszej z prób. Ich trud jednak nie przystawał nawet do heroicznej walki monarchy z czerwoną smoczycą- mimo potężnych przedmiotów zesłanych przodkom Azouna pono przez samego Helma i wsparciu Wojennych Czarodziejów szala tej potyczki przechylała się z jednej strony na drugą przy każdym manewrze, każdym uniku i kontrze. Nalavarauthatoryl jednak powoli ulegała Świętemu Obowiązkowi dzierżonemu przez króla Cormyru, a pierwsze zaklęcia przebijały już ochronne czary i bariery, którymi się chroniła- porażka Diabelskiej Smoczycy zdawała się nieunikniona. Ona jednak wzbiła się kilkanaście metrów ponad wrzawę wojujących, a każde machnięcie jej skrzydeł przewracało tuzin orków i tuzin rycerzy, póki jej magia ochronna działała stała się nieosiągalna dla cormyrczyków. Nalavara nie uciekła jednak- zaczęła tkać zaklęcie, a przed nią materializowała się jaśniejąca, wijąca się i kotłujaca w swym obrębie kula energii. Magom słowa czarów więzły w gardłach, dzierżący łuki zszokowani otwierali szeroko usta i oczy, wojownicy uspokajali wierzchowce sami jak zahipnotyzowani patrząc w górę. Ci którzy tam byli mogli jedynie biernie obserwować jak z pola bitwy przed ich oczyma wzbijały się w powietrze czerwone drobinki przypominające płatki róży porywane do tańca przez wiatr. Cząstki zdawały się być tak liczne jak pozostali na równinach walczący obu stron, unosiły się nad głowami orków i rycerzy, goblinów i żołnierzy, szamanów i magów- Azoun widział jak tysiące płatków lgnie do kuli pulsującej przed jaszczurzycą. Wszystko to trwało ledwie dekasekundy, kolejne drobiny z coraz większym impetem wsiąkały w energię by w końcu magiczna sfera przestała kotłować się sama w sobie- stała się nieruchoma, a w jej wnętrzu król dostrzegł wirujące dookoła czerwone płatki, pośród nich sama śmierć patrzyła wprost na niego pustymi oczodołami głowy szkieletu. Rzesze wojujących których objęła potężna magia Diabelskiej Smoczycy, niezależnie od strony, padły bez życia na wysokie trawy równiny, wśród nich król Azoun IV i sama Nalavarauthatoryl. Bitwa dobiegła końca i choć wygrana stała po stronie dobra to nie wielu cormyrczyków i zielonoskórych przeżyło magiczny kataklizm by móc nazywać siebie wygranymi czy przegranymi, a ci którym się udało nie mieli pojęcia co dokładnie wydarzyło się tego dnia na równinach Deildallar.




Śródlecie Roku Dzikiej Magii (1372 RD)
...północno wschodni Cormyr, miasteczko Hillmarch




Ciepły letni wieczór stroił niebo czerwoną paletą barw nad dachami Hillmarch o tej porze, kupcy leniwie zbierali wyłożone towary licząc chciwie, że jeszcze ktoś dokona zakupu, a w karczmach robiło się tłoczno od spragnionych i wygłodniałych gości wszelkiego pokroju. Ci jednak, którzy jeszcze chodzili ulicami miasteczka mogli widzieć, bądź nawet słyszeć, jak do osady wkracza wojsko. Ci zaś którzy stali wtedy przy głównej ulicy mieli się za szczęśliwców obserwując z zachwytem „defiladę”. Nie wielu znało znaczenie słowa, ale hasło rzucone w tłumie stało się tematem rozmów na kilka kolejnych dni wśród mieszczan Hillmarch.
Na przedzie kolumny kilkuset konnych jechała kobieta odziana w czerwone pancerze, przy niej dwóch poważnych paladynów raziło powagą rozentuzjazmowany „Czerwoną Lady” tłum. Prawie równie docenioną przez obserwatorów była obecność transportowanych dwóch potężnych, opancerzonych wozów zakutych w blachy i wzmacnianych metalowymi nitami i kolcami. Liczni spekulanci głośno obstawiali „jeńców”, „złoto”, a nawet „regentkę Alusair” podróżującą incognito. „Coś cennego”- skwitował ktoś mądrze, a tłum słuchał- lśniący rycerze w metalach mienili się niczym cud dla pospólstwa. Pochód przesuwał się przez miasteczko zbierając przy swej trasie coraz liczniejszych gapiów. Stojący na Kładce Wędrowca nad główną ulicą podziwiali równe szeregi hełmów i tarcz zdobionych purpurowym jaszczurem. Patrolujący ulice gwardziści Helma dumnie i z uśmiechem spoglądali na konnych przesyłając im pozdrowienia tajemniczym gestem, kobiety słały całusy dmuchając w dłonie, a inni kłaniali się lekko z błogim wyrazem twarzy. Nieliczny sceptycy widzący to zajście powiedzieliby, że do Hillmarch wkroczył oddział aasimarów prowadzony przez samego lorda Strażnika. Lud tych ziem jednak lepiej niż przejezdni postrzegał kawalerię z Suzail, pamiętał okrutną wojnę sprzed roku zbyt dobrze, by psioczyć na „paniczy ze stolicy”. Przynajmniej tak długo jak owi panicze spełniali swe zadania przepędzając pozostałości Hordy z ich ziem- przy okazji stabilizując cały region swą obecnością. Toteż farmerzy wracający do swych domów poza miastem, rzemieślnicy zamykający warsztaty, kupcy magazynujący na noc swoje towary i zwykli, krzątający się tu i tam, stali mieszkańcy Hillmarch pochylali głowy chwaląc rycerzy.
„Defilada” niestety trwała niecałe pół godziny i przeminęła, jakby uciekając przez wścibskimi oczyma mieszkańców Hillmarch, toteż gapiowie zdegustowani rozleźli się po domach, knajpach i świątyniach zaspokajać pozostały potencjał gdy oddział opuścił miasteczko północną bramą. Kilka godzin później, gdy niebo poszarzało na wieczór, z tej samej bramy wyłoniła się owa „Czerwona Lady” kierując konia okrężną drogą do świątyni Helma. Za nią z pół-mroku portalu wyjechały wozy otoczone przez sześciu zbrojnych na koniach. Podążyli tym samym kierunku.

-Arthru; Haveloc, Karima

Po przekroczeniu bram Hillmarch Karima odłączyła od karawany kierując się do Tawerny. Lekko ukłoniła się przed Haveloc’iem i rycerzem Arthru po czym rzekła z uśmiechem.
-Jeśli obowiązki pozwolą zapraszam do tego zacnego przybytku –wskazała duże drzwi do wnętrza lokalu-na mój rachunek, jestem wam zobowiązana za ratunek i choć tak mogę się odwdzięczyć bohaterskim nieznajomym. – po czym ruszyła w stronę Wzgórzowego Olbrzyma.
Obaj byli oczarowani kobietą i o ile Haveloc gotów był ruszyć za nią już w tej chwili to baczny wzrok Arthru przypominał: najpierw obowiazki. Ruszyli więc dalej na północ –w kierunku helmowego domu- jak powiedział rycerz. Miasteczko było nie duże jednak po dużej ilości podróżnych i zatłoczonym centrum można było tego nie zauważyć, okresowi kupcy, stacjonujące wojsko i dziesiątki przejezdnych stwarzały wrażenie większej mieściny. Przemierzali trakt mijając wozy karawany, kupcy dziękowali im i pozdrawiali- żaden jednak nie zaproponował zapłaty, znali widać już wcześniej szlachetnych rycerzy purpury. Przed wozami miejsca było więcej i widoku nie krępowały ich płachty, mijali po prawej huczny deptak handlowy tłoczący w ich kierunku zapachy, odgłosy i odległe obrazy, a po lewej kontrastujące, spokojne domostwa z kwitnącymi dookoła krzewami o pomarańczowych kwiatach. Po drodze Arthru naliczył aż cztery patrole piesze i dwa konno, helmici dosłownie kontrolowali miasteczko. Rycerz cieszył się z tego, wiedział, że Hillmarch jest w dobrych rękach. Jechali tak chwilę w zupełnej ciszy błądząc gdzieś myślami gdy w jednym momencie zagapili się przed siebie, droga którą jechali przebiegała pod drewnianym mostem stanowiącym chyba część deptaku. Gdy przekroczyli tą niby-bramę oczom ich ukazał się rynek Hillmarch. W oczy pierwsza rzuciła się świątynia. Budynek ten na planie prostokąta był wykonany z żółtawego piaskowca, od czoła od którego go widzieli wieńczyła go fasada wysokich na kilkanaście metrów smukłych kolumn. Popędzani przez sir Adama ruszyli w jej kierunku.
Młody chłopak stojący przed gmachem był ubrany w szary, poplamiony na wysokości ramion habit, a po jego twarzy ciągnęły się krzepnące stróżki krwi. Mimo tego młodzieniec o kasztanowych włosach przyciśniętych uplecioną z ciernistych gałązek opaską z uśmiechem złapał konia za pysk i pogładził po szyi czekając aż zbrojny zejdzie z wierzchowca. Twarz Arthru przeciął nienazwany grymas.
-Oby jego Pan łaskawiej spojrzał na tą ofiarność- rzucił gorzko sir Adam, a rycerz zdał sobie sprawę ze swojego nagannego zachowania. Widząc to senior dodał już cieplej:
-Każdy z nas służy swojemu lordowi, ilmateryci dzień i noc pracują w lazarecie dopełniając obowiązku wobec rannych. Niektórzy jednak nie mają zdrowia do takiej pracy- to mówiąc uśmiechnął się serdecznie do chłopaka- więc pomagają tam gdzie mogą, prawda Dawidzie?
-Tak jest, sir, zawsze do usług – chłopiec żachnął się w odpowiedzi przywiązując już konie do drewnianej ramy.
Dziedzic podczas tego pouczającego wykładu poprawił nierówności szaty i otrzepał je z kurzu traktu, ręka odruchowo sprawdziła jeszcze raz zawartość torby u jego boku. Rycerze zaś jak jeden mąż poprawili broń po czym ruszyli w stronę wejścia. Pokonali trzy stopnie schodów przed kolumnami po czym sir Adam zwrócił się do swego podkomendnego:
-Wspaniale się dziś spisałeś rycerzu –klepnął ojcowsko w opancerzone ramie młodego paladyna-, na dziś wypełniłeś zadanie, lecz jutro niesie nowe obowiązki, bądź tedy na nie gotów. –rzekł pogodnie po czym z młodym Deneith’em udał się do wnętrza świątyni.

-Haveloc




Młody szlachcic podążył za sir Adamem przez wysoką bramę świątyni, mury budowli sprawiały wrażenie niesamowicie wysokich, a kolumny pięły się leniwie ku stropowi. Wnętrze budynku pachniało palonymi przy ołtarzu kadzidłami niosącymi się po oświetlonych żółtym światłem pochodni holu. Gwardzista stojący przy wejściu był młody, nie wiele pewnie starszy od Dawida- sługi Ilmatera- ale odziany w najprawdziwszy pancerz gwardzisty. Stał wyprostowany po prawej stronie bramy, tylko lekkim skinieniem głowy przywitał Adama- obydwaj nosili symbole Strażnika. Świątynia zaczynała się dwoma pomniejszymi, przejściowymi salami, dopiero za nimi korytarz ukazywał główną salę i ołtarz domu helmitów. Haveloc podążał za rycerzem mijając kamienne kolumny zwieńczone misami przy wejściu do auli. Świątynia była niesamowicie jasna, podłogi, kolumny i sufit wykonano z prawie perłowego budulca skalnego z wielkim rozmachem. Tym bardziej jak na nieznaczną przecież miejscowość jaką było Hillmarch. W ławach skierowanych do ołtarza siedzieli pojedynczy kapłani, akolici, rycerze- wszyscy ze spuszczonymi głowami opartymi na skrzyżowanych przedramionach. Deneith’a dobiegały szepty modlitw kierowane do Helma siedzącego na ołtarzu. Dziesięciometrowy, srebrny posąg wyobrażający spoczywającego na tronie olbrzyma zakutego w zbroję. Dopiero z bliska Haveloc dostrzegł, że Czujny Lord nachyla się ich stronę, podpiera się o wielki miecz jakby podnosił się na nogi. O jego tron oparta była wysoka tarcza z płaskorzeźbioną rękawicą o niebieskiej powiece. Przeszli całą salę modłów by wejść w drzwi po prawej stronie ołtarza prowadzące do kwater, następnie mijając kilkoro pozamykanych drzwi dotarli do celu.
-To tu –oznajmił rycerz,- poczekaj chwilę. –dodał, po czym zniknął za drzwiami.
Haveloc starał się dosłyszeć co mówi sir Adam zapowiadając go, głosy jednak nie docierały do jego uszu, a przynamniej nie tak by mógł cokolwiek z nich zrozumieć. Po chwili Adam otworzył drzwi zapraszając gestem do środka, sam wyszedł zamykając za sobą drzwi z drugiej strony i pokazując dziedzicowi, że poczeka na niego na korytarzu.
Za masywnym stołem w równie okazałym krześle siedziała kobieta- młoda jak na takie honory, o ciemnych włosach, jasnej karnacji i ciemnych, brązowych oczach. Rzucił okiem na pomieszczenie, które określiłby mianem gabinetu wysokiego kleryka- dwa regały zastawione księgami różnej wielkości, drewniany modlitewnik obszyty czerwonym materiałem z rozłożonym na pulpicie tomem, nad biurkiem wisiał też metalowy odlew symbolu Helma, patrona świątyni. Wielka rękawica raziła swym okiem każdego rozmówcę siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Kobieta siedząca spokojnie w wysokim krześle sama była wysoka jednak nie przystawała Havelocowi na wojownika, miała bardzo kobiecą sylwetkę. Wąskie ramiona, drobną szyję i pogodną, prawie uśmiechającą się do niego twarz. Postąpił kilka kroków, a ona wskazała mu krzesło przed sobą sugerując by spoczął. Tak zrobił, ona zaś odezwała się pogodnie:
-Witaj Havelocu Deneith de Chymerion, jestem Lady Trufire z Suzail. Przybywam ze stolicy by stanowić wolę samej Alusair na tych odległych ziemiach, przynoszę również najszczersze kondolencje z powodu śmierci lorda Gordrica. –jej twarz spochmurniała, a głos przycichł- Zapewniam Cię, że cała stolica opłakuje twoją stratę. Przykro mi, że nie uczestniczyłam w uroczystościach pogrzebowych, ale rozkazy regentki są bardzo pilne. Gordric był wspaniałym człowiekiem, wielkim, w każdym aspekcie. Jego odejście to wielka strata dla nas wszystkich. –zakończyła zadumana, a jej twarz wyrażała autentyczny smutek. Po chwili jednak wróciła myślami do Haveloca.- Jestem w posiadaniu dokumentów...
Nie skończyła zdania gdy jej monolog przerwało natarczywe pukanie do drzwi.
-Wejść! –niemal krzyknęła, ale głos miała delikatny i równy, nie pasujący do tego określenia.
Przez wejście pół kroku postawił jeden ze zbrojnych helmitów kłaniając się nisko w przepraszającym geście.
-Pani, posłaniec powrócił z Przełęczy. Mówi, że pilne raporty niesie jedynie dla ucha twego, tedy proszę o wybaczenie, ale uznałem, że zechcesz wiedzieć natychmiast. –wyrecytował pośpiesznie obmyśloną po drodze formułę.
-Miałeś rację Zowiaszu, to sprawa pierwszej wagi. Niech zaczeka pod drzwiami, lord Deneith zaraz go wpuści. –tu skierowała spojrzenie na Haveloca oznajmiając tym samym strażnikowi by zamknął drzwi- Jak mówiłam: przynoszę również dokumenty wielkiej wagi dla.. nowego lorda Chymerionu, niemniej wymagają one czasu i obecności urzędnika. Oczekuj zatem Panie posłańca ode mnie jutro po południu w tej sprawie. Tym czasem przepraszam Cię, ale muszę niezwłocznie mówić z gońcem z północy.
Haveloc podziękował Lady za wieści i kondolencje, zapewnił też, że przyjdzie gdy po niego poślą by załatwić formalności związane z zamkiem i ziemią. Za drzwiami czekał sir Adam rozmawiający z posłańcem, gdy zobaczył młodzieńca klepnął zwiadowcę po ramieniu i zamknął za nim drzwi komnaty Lady Trufire. Odprowadził Haveloca do samego wyjścia ze świątyni, a dowiedziawszy się, że ten musi przyjść tu jeszcze jutro polecił mu Gospodę Masońską jako najlepszy dla niego lokal w Hillmarch. „Pościele są czyste, wina mocne, a obsługa więcej niż ładna”- powiedział z tajemniczym wyrazem zadowolenia na twarzy.

-Diego



Po powrocie do miasta oddział rozdzielił się w tłumie, Diego jechał z grabarzem na północ osady- on po zapłatę do świątyni, a starzec do swojej chatki przy północnej bramie. Podróż przez Hilmarch dzielili w ciszy, kompan Diega nie był zbyt wylewny toteż tropiciel rozglądał się tu i ówdzie z grzbietu swego konia. Zarówno główna droga na północ jak i kupiecki Szlak Wędrowca o tej porze powoli wyludniały się- ludzie znikali w drzwiach rozmaitych budynków jak woda w piach zbierając się po tawernach, świątyniach i domostwach do nocnego życia niewielkiej mieściny. Gdy mijali wóz rolnika wracającego z dwójką synów tropiciel przyłapał się na szacowaniu szans. Banda zielonoskórych, która wymordowała rodzinę młynarza i spaliła jego dom mogła uderzyć ponownie- to by nawet pasowało do dzikich ludów gór. Patrole helmitów które tutaj mijali o krok, nie zapuszczały się na farmy, a przecież ci ludzie też płacą podatki do skarbca miasta- dywagował, gdy mijali kładkę nad drogą. Grabarz skinął dłonią na pożegnanie po czym odjechał bez słowa w swoją stronę, Diego domyślał się, że podróż wycieńczyła i tak już dogorywającego starca. Nie zrażając się jednak wiekiem towarzysza ruszył w stronę świątyni Helma. Zostawił konia chłopcowi od ilmaterytów podrzucając w górę złotą monetę, którą młodzik zwinnie złapał dziękując znajomemu łowcy z uśmiechem, gdy ten już znikał w bramie świątyni. Sala Modłów nie robiła już na nim takiego wrażenia, owszem wzbudzała szacunek, ale daleko mu było do zakłopotania sprzed tygodnia. Zwłaszcza po tym jak dowiedział się o barwnej historii helmitów w Hillmarch i ich zasługach na tej ziemi- świątynia wydawała się tedy adekwatna do swej roli. Kleryk Arkronnus ubrany w ceremonialną szatę z wyszywaną wielką białą powieką na niebieskim tle zauważył go momentalnie i wyruszył mu na przeciw zapraszając do jednej z bocznych naw. Tropiciel zdążył już poznać sędziwego kapłana podczas swojego pobytu w mieścinie, pełnił funkcję sędziego dla świątyni podczas procesów przestępców. Mniej już osób wiedziało, że pełnił też bardziej przyziemne obowiązki jednego ze stróżów prawa i jako taki organizował mniej oficjalne, ale lepiej płatne zadania. Tym sposobem gwardziści pilnowali miasta podczas gdy chciwi awanturnicy i najemnicy nadstawiali karku w dziczy poza murami. Gdy zasiedli na obitych materiałem siedziskach nawy Arkronnus wypytał Diega o ofiary notując na wydobytym z rękawa szaty notesie imiona zmarłych i dzisiejszą datę: Szesnasty dzień Śródlecia 1372. Upewnił się, że spalili zwłoki nieszczęśników, uzupełnił notatkę i schował kartkę i pisadło. Gdy Diego zaraportował, że orkowie uciekli kapłan skrzywił się lekko, ale wyciągnął zza pazuchy niewielki mieszek dyskretnie podając do tropicielowi i dziękując za „przysługę dla namiestników Czujnego Lorda”. Nieco zniesmaczony tym pysznym sformułowaniem helmity przyjął zapłatę i pożegnał się z klerykiem.
Godzinę później sączył drugie piwo w „Komediancie”, w holu jednego z budynków przy lazarecie miejskim. Przejezdni nie znali tego lokalu, miejscowi też rzadko do niego zaglądali. W dużej sali byłych koszar stała scena na której tutejsza grupa teatralna ćwiczyła przedstawienie od kilku tygodni. Diegowi odpowiadało to miejsce, brak natrętnych oczu, pijackich awantur, dobre piwo i względny spokój, którego szukał tego wieczoru. O ile dobrze pojmował aktorzy odgrywali historię wojownika wychowującego się pod okiem bogatego kupca. Gdy mężczyzna dorósł wyruszył w podróż dowiedziawszy się, że podrzucono go pod drzwi domostwa jego dzisiejszego domu. Wiele podróżował, aktorzy zainscenizowali nawet walkę z iluzoryczną hydrą z którą toczył bój podczas tułaczki i na bieżąco przebierali się wcielając się w kolejne role. W połowie trzeciego –i jak dosłyszał Diego: ostatniego- aktu wojownik odnalazł swego ojca, który toczył skromne życie jako bednarz w niewielkiej wiosce nad strumieniem Ishfar. Bohater długo toczył wewnętrzny monolog dzieląc się z nielicznymi widzami swoimi myślami, w wybuchu nagłego gniewu zabił starca. Wojownik padł na kolana nad zwłokami ojca i zapłakał, reżyser jednak przerwał próbę stanowczo wyrażając swoje niezadowolenie z tej sceny i kazał powtórzyć. Wojownik padł na kolana, zamknął oczy zmarłego ojca i uderzył się w pierś po czym zapłakał. Reżyser jednak nie dawał za wygraną. Sytuacja mniej więcej powtórzyła się jeszcze kilka razy, aktor wyraźnie nie rozumiał twórcy spektaklu.

Fortney II




Wojownik ruszył przez Szlak Wędrowca w stronę południowej bramy kierując się do obozu. Nieliczni przechodnie bezsłownie przemykali drugą stroną deptaka unikając spojrzenia najemnika. Czuł strach tutejszych przed takimi jak on, a to godziło w jego wielką dumę. Bronił towarzyszy w myślach: „odwalamy za nich najgorsze by mogli siedzieć w swych przytulnych chatkach. Cóż za rozczarowanie, niewdzięczni prostacy.” Trzej strażnicy pilnujący bramy nie byli odmianą, mierzyli wojownika niczym godnego przeciwnika, ich nieufne spojrzenia pozostały jednak nieme. Chwilę później przemierzał już obozowisko, które w przeciwności do miejskich alei kipiało życiem. Co kilka rzędów ogniem trzaskały ogniska otoczone licznymi mężczyznami i mniej licznymi kobietami przebywającymi w obozie, po drodze mijał kolejnych wstawionych żołdaków, ktoś wymiotował na jasną płachtę namiotu posterunku medyków. „To nie dla mnie ta ścieżka”- stwierdził myślą i zniknął pomiędzy dwoma długimi namiotami sypialnymi. Znał obóz jak własną kieszeń, prawie sam go rozplanował wykładając kapitanowi Azbekhowi swoje taktyczne spostrzeżenia. Spod grubej tkaniny kolejnych szałasów dobiegały go urywki rozmów o parszywej pogodzie przeplatanej upalnymi dniami. Okrążył prowizoryczną stadninę idąc na skróty do swego namiotu mieszczącego się zaraz obok „domu” Azbekha. Gdy doszedł do tej odległej części obozowiska przystanął na chwilę przy jednym z namiotów. Jego uszu dobiegły stłumione głosy, wsłuchał się bardziej rozróżniając słowa.
-...na farmie,... niż w tych cholernych górach... potrzebują ochrony.., zobacz jak ci pieprzeni helmici... w Hillmarch –głos należał do jednego z ważniejszych ludzi w obozie i choć Veras nie kojarzył teraz jego twarzy to był pewien, że wkrótce sobie przypomni.
-Zapłacili nam... za te cholerne góry a Kapitan dotrzymuje słowa –tubalny głos bez wątpienia należał do Azbekha- ..., powstrzymaj swoich ludzi... czekaj na rozkazy! –zakończył stanowczo dowódca, a najemnik wyszedł z jego namiotu idąc w drugą stronę alei.

Zoi



Gdy wszyscy mężczyźni opuścili karczmę Chultanka szukała wzrokiem obsługi by wychylić jeszcze jeden kufelek przed snem. Rzuciwszy okiem na szynkwas dostrzegła mężczyznę którego wcześniej chyba tam nie było, patrzył na nią, wysoki blondyn o pociągłych rysach w czarnej szacie. Podniósł kufel w pytającym geście, dziewczyna przytaknęła podświadomie prostując się. Przyjrzała mu się uważniej: czarną szatę przewiązywała w pasie biała szarfa, zawieszony na plecach wielki miecz podrygiwał w miarę kroków równo z blond, prawie pomarańczową czupryną młodzieńca. Postawił dwa duże kufle na krzywo zbitym blacie przy którym siedziała i uśmiechnął się.
-Nazywam się Kairo –odezwał się pierwszy i wyciągnął rękę.
Dziewczyna zmierzyła go wzrokiem, oceniając czego może chcieć, w jej spojrzeniu zawarte jest ostrzeżenie by nie próbował niczego, ale kiwnięciem głowy daje przyzwolenie by się przysiadł. Nie podała u ręki nadal nie ufna, ale postanowiła rozpocząć z nim rozmowę.
- Zoi, czym zawdzięczam to zainteresowanie, mna?
Uśmiechnął się ponownie gdy nie podała mu ręki
-Jesteś jedyną tu zdolną do rozmowy jak sądzę -wskazał mozolnie podnoszących się najemników- za twoją sprawą. -uśmiechnął się tajemniczo, musiał widzieć co tu zaszło.
Zoi zastanawiała się, gdzie ten tu się uchował kiedy tamci uczestniczyli w bójce.
- Tylko to cię interesuje Kairo, rozmowa?- bardziej stwierdziła niż zapytała, choć w jej głosie słyszalna była nutka niedowierzania. Rzadko ktoś ją zagadywał by tylko sobie porozmawiać.
-Tylko, zapewniam. Nie musisz się mnie obawiać, nie przyszedłem z nimi -znowu zasugerował poległych tu i ówdzie najemników. -Podróżuję po Krainach i chyba sam Tempus złośliwym żartem przywiódł mnie w te okolice. A ciebie co tu sprowadza z Chultu? -zapytał z niewinnym uśmiechem.
Była zaskoczona, że mężczyzna tak bezbłędnie rozpoznał skąd pochodzi ale nie dała tego po sobie poznać.
~Zapewne domyśla się też w jakiej pierwotnej formie wyjechałam �-z Chult.
- „Zbieg okoliczności i ślepy traf”, najlepiej oddaje aktualny stan rzeczy. - w sumie nie skłamała, zbiegiem okoliczności została uratowana a na ślepy traf podejmowała większość decyzji od kiedy Rhil ją zostawił.
-Jesteś w Cormyrze od niedawna? -zapytał wścibsko
-..wyglądasz na zagubioną. -dodał gdy długo nie odpowiadała
Dziewczyna próbowała wymyślić do czego ten człowiek zmierza. Niestety było to nadal przed nią ukryte. - Jestem tak długo ile zajmuje dotarcie z granicy Amn tutaj. - I po prostu jestem w tym mieście pierwszy raz. - zripostowała na zarzut zagubienia, starając po sobie nie poznać jak brakuje jej teraz mistrza.
Skrzywił się jakby jego podejrzenia ziściły się, po chwili jednak podniósł temat:
-Zdążyłaś więc zwiedzić kawał kraju. Czy widziałaś smoki? -zapytał, a Zoi przez chwilę zdało się, że rozmawia z rozmarzonym dzieckiem, a nie dorosłym mężczyzną.
Mężczyzna umiał zmieniać ton rozmowy zadziwiająco szybko, jakby nie umiał trzymać się jednego tematu.
- Nie widziałam smoków, ale jeśli przypominają jaszczury z Chult to nie wiem czy chce.
Kairo opowiedział jej po krótce jak to podróżował z damarskim oddziałem kawalerii w górę Oblodzonej Rzeki. Podróżowali konno przez bezkresne pustkowia i kilkudniowe śnieżyce w głąb północy kierując się do Góry Kelvarii. Gdy burze śnieżne ustały dostrzegł ich drapieżca odległej północy- biały robak. Mimo przewagi liczebnej znakomitych damarskich rycerzy potwór z łatwością zabijał kolejnych żołnierzy, a i Kairo był pewien swej rychłej śmierci od której uratował go wielki, srebrny, latający jaszczur. Smok porwał robaka wysoko w powietrze i zniknął w chmurach, a Kairo do dziś nie dowiedział się czemu srebrnołuski uratował im życie. Od tej pory jednak –jak zapewnił nieznajomą- pragnie poznać jak najbliżej te stworzenia, a podobno cormyrskie lasy zamieszkują potężni przedstawiciele tego gatunku. Jego pobudki wydawały się Zoi naiwne i dziecinne, jednak pewność siebie budziła rodzaj szacunku do wojownika. Im dalej Kairo rozwijał dialog tym stawał się tematycznie bliższy Chultance, opowiadał bowiem o swoim pobycie w Cormyrze, a to już bardziej ją interesowało.
-..mówią, że najlepsi z najlepszych polegli tamtego dnia w ofierze swego narodu.–jego głos był poważny, a paleta uśmiechów ustąpiła miejsca zadumie- W Dolinach słyszałem takie przysłowie „Szczęśliwy ten kto nie traci bliskich”, a tutaj prawie każdy kogoś stracił. Państwo dźwigane przez Azouna i innych poległych na równinie jest teraz niesione ramionami tysięcy wdów i sierot naznaczonych dotykiem śmierci. Piętno ofiary ich mężów i ojców, siła i słabość. –zakończył enigmatycznie.
Kobieta siedziała zaskoczona obserwując jak marzący o smokach chłopak opada w cień rozmyślań i była prawie pewna, że Kairo doskonale wie o czym mówi.

Matrim

Łotrzyk sprawnie wspinał się na dach świątyni zeczepiwszy kotwiczkę długiej liny na atefiksie dachu. Ręce Mata pracowały ciężko podciągając jego ciało wzwyż, nogami przebierał powoli „idąc” po zwężającej się u góry jasnej kolumnie i po krótkiej chwili stał pewnie na czerwonej płytce zadaszenia. Lina w mgnieniu oka zwinęła się do góry i wylądowała z powrotem w plecaku i złodziej mógł ruszać na przeciwległą stronę budynku z której dobiegały go głosy. W myślach dziękował Chauntei za suchy dzień, przeprawa po tym samym dachu w deszczową pogodę mogła wyglądać zupełnie inaczej niż obecnie. Gdy dotarł do krawędzi jego oczom ukazały się pancerne wozy na prędce rozładowywane z zawartości przez helmitów. Dwójki kapłanów niosły kolejne skrzynie za sznurowe uszy wystające po obu stronach pojemników mijając tych którzy dopiero szli po pakunek- Mat musiał przyznać, że uwijali się jak mrówki z tą pracą. Wtedy zauważył kleryka z „Interesu” wyłaniającego się z drzwi pod jego stopami. Z niesmakiem stwierdził, że ojczulek zdążył się przebrać w szykowną szatę niczym władca miasta witający gości. Kapłan z rozwartymi ramionami zmierzał w kierunku kobiety, która do tej pory stała za rumakiem –pewnie przywiązując wodze- ukrywając swą obecność przed dachowym obserwatorem. Mat z zainteresowaniem przyglądał się personie: odziana w czerwony, płytowy pancerz dziwnej mody, przy pasie niosła dwa miecze chociaż nie wyglądała na wojownika. Miała jasną cerę choć Largo widział tylko jej twarz przysłoniętą ciemnymi włosami to dostrzegł w jej rysach coś egzotycznego. Kobieta przywitała się z klerykiem, a złodziej przeklął w myślach, że nie dosłyszał grzeczności jakie wymienili gdy jeden z kleryków nieopatrznie upuścił jedną stronę skrzyni. Widział jedynie jak zlękniony młodzian przeprasza ukłonem, podnosi zgubę i przyśpieszonym krokiem znika w drzwiach. Mat znowu przeklął- tym razem wytrzymałą skrzynię, która nie zdradziła mu swej zawartości. Po paru chwilach cały ładunek został przeniesiony do wnętrza świątyni gdzie znikli również wszyscy aktorzy spektaklu tajemnicy. Mężczyzna kucający na skraju dachu uśmiechnął się chytrze po czym zniknął pośród cieni nocnego Hillmarch.

***

Zamek był pogrążony we śnie od kilku godzin, nieliczni tylko wartownicy patrolowali dziedziniec, kilku obstawiało wieże. Najwięcej bo aż dziesięciu zbrojnych pilnowało murów na wysokości bramy. Czarna sylwetka wspinała się niczym pająk po pionowej ścianie muru w miejscu gdzie stykał on się z litą skałą. Zarówno buty jak i rękawice były uzbrojone w cienkie szpikulce wbijane każdorazowo w wąskie łączenia bloków, kamienna ściana z boku też dawała miejscami dobre podparcie. Chwilę później mężczyzna dobył murów, przełożył nogi przez blanki i kucnął w cieniu- rycerz idący przed nim nie zauważył go, choć obejrzał się za siebie, ale ruszył dalej. Sylwetka w cieniu zasłaniała twarz chustą tłumiąc dyszenie, mięśnie zdawały się pękać pod skórą dotkliwie piekąc. Z niewielkiego worka wyciągnął drugie buty które szybko przywdział. Worek z butami pajęczej wspinaczki zawiązał, zlustrował mur, i cisnął nim mocno wzdłuż muru w stronę bramy. Powstał a na jego torsie skrzyżowane dwa czarne pasy zalśniły dwoma rzędami krótkich ostrzy w blasku księżyca. Ruszył lekko, ale w kilku susach dogonił wartownika i mijając go zostawił pierwszy sztylet wbity w jego zaskoczoną twarz na wysokości jabłka adama. Biegł coraz szybciej, kusznik zapatrzony w dziedziniec nie widział go do ostatniego momentu, gdy było na to już za późno. Ostrze godziło go przez szyję, a na policzku poczuł jedynie podmuch czarnego kształtu. Kolejny strażnik nachylał się przez blanki usłyszawszy hałas upadającym wśród wysokiej trawy workiem i wytężał wzrok szukając zagrożenia. Cień wbił w jego kark kolejny nóż- ciało bezwładnie zawisło na krawędzi muru. Kolejny szukający źródła huku pod murami zobaczył nadbiegającego mężczyznę kilka kroków od siebie, obnażył miecz. Pędzący cień kopnął z góry ledwie wyciągnięte ostrze by zaserwować wartownikowi ostry podbródkowy przybijając jego język do podniebienia jednym z ostrzy. Przystanął, z jednej z kieszeni wydobył czarną obrączkę i wsunął ją na palec. Jego sylwetka rozmywała się mroczną mgiełką gdy biegł wzdłuż muru prawie nie wydając przy tym dźwięku poza szumem swego pędu. Kolejni trzej wartownicy nawet nie wiedzieli co właściwie ich zabiło- przed oczyma zatańczyła falująca smuga czerni, sztylety rozdzierały witalne miejsca wściekłymi cięciami. Świst rozcinanego powietrza i kolejni dwaj upadli głucho na kamienne podłoże krwawiąc obficie z okolic szyi. Rzucone ostrza bezbłędnie dotarły celu. Po chwili brama otwarła się głośno skrzypiąc, a na dziedziniec w kilka chwil wylała się masa zielonoskórych wojowników. Na murach pół tuzina goblinów szyło z łuków do pojedynczych obrońców. Mglista czerń okrywająca postać sunęła z zawrotną prędkością po murach i tuż przed drzwiami wybiła się o blankę wskakując na dach. Sekundy później drzwi otworzyły się z hukiem a z oświetlonej komnaty wybiegali zaalarmowani strażnicy. Cień był już na dachu galerii gdy obudzeni rycerze wybiegali rozchełstani z budynku koszar na dziedzińcu, a dzwon zabił na alarm po raz pierwszy. Mężczyzna przeskoczył nad dachową okiennicą i przy jednej z wież skręcił o 90 stopni w prawo. Przed nim odsłonięte przejście między komnatami jawiło się puste i ciche. Zamek strzelił mechanicznie i drzwi stanęły przed nim otworem, ostatni raz powtórzył w myślach plan korytarza i rozmieszczenie pułapek w drodze do kaplicy. Obnażył długi miecz wiszący do tej pory na ukośnie na plecach i wbiegł w cienie zamku.

***

Śłońce świeciło tego dnia z nieprawdopodobną siłą i konsekwencją zsyłając na miasteczko upały, Veras siedział w cieniu młodego drzewa jabłoni rozkładając na murku drewnianą planszę. Choć chłód jaki dawała roślina był wyczuwalny to mężczyzna z utęsknieniem patrzył w niebo szukając chmur. Nie było ani jednej.
- ..a on na to, że rozmawiał ze złotym smokiem na północ od Klifu Kochanków i to jaszczur go ostrzegł. –zakończył przechodzący gwardzista rozmawiający z partnerem patrolując rynek i obydwaj wybuchli gromkim śmiechem,
- Mają tupet ci harfiarze, słońce im chyba nie służy w podróżach. –skwitował drugi po chwili gdy znikali pod kładką.
Kolejne figury lądowały na swoich polach i Fortney powoli oswajał się z perspektywą pojedynku przeciw samemu sobie gdy zauważył obleczone w białą tkaninę stopy na nietypowych drewnianych chodakach. Podążał wzrokiem w górę: czarna szata z białą szarfą i płomienno barwne, krótkie włosy. Młody mężczyzna przyglądał się mu, a może szachom.
- Czy czekasz na konkretnego przeciwnika? –zapytał, a widząc przeczące kiwanie głowy zdjął z pleców swą broń i usiadł po drugiej stronie drewnianego panelu.
Viver z niepokojem obserwował jak nietypowy miecz dwuręczny o potwornie szerokim ostrzu lądował przed nim opierany o kamienne bryły ich siedziska. Nie zapytał jednak uznając to za wścibskość. Nie miał zresztą czasu na rozmowę, bo chłopak mimo, że młody grał niezgorzej od starców z klubu z którymi Fortney miał okazję konkurować jeszcze w Suzail. Przed świątynią nie wiele się działo, jedynie grubawy kleryk spacerował od kolumny do kolumny zatrzymując się w cienistych pasach. Widać wieczór bardziej odpowiadał ochotnikom do zadania helmitów, bez zapłaty poszukiwacze przygód nie zamierzali wystawiać się choćby na upalne słońce. Szlachcic-najemnik zauważył jednak, że Kairo- bo tak przedstawił się wojownik- również zerka na świątynię z podobnym jak jego wyrazem twarzy. Gdy niebo poczęło tracić barwę, a na dworze zrobiło się nieco zimniej z zakamarków zaczęli wyłazić rozmaici wojowie, cienie poruszały się tu i ówdzie, a zacna magini, rycerz i bogaty młodzian zajechali na swych koniach przed kościół Helma.

W drzwiach powitał ich młody kleryk w jasnej szacie przypominającej suknię, na piersiach helmowa rękawica wyhaftowala na niebieskim kapłańskim szalu. Miał około 25 wiosen, twarz pulchną z głęboko osadzonymi oczyma i jasnym kilkudniowym zarostem łączącym się u czubka głowy w bujną blond czuprynę. Widać czekał tu na chętnych wysłuchania oferty helmitów cały dzień.
-[i] Witajcie w Domu lorda Helma, Czujnego obrońcy tych ziem i wszystkich jego mieszkańców. –chłopak miał charakterystyczny, tubalny głos- Udajcie się za mną, a moi bracia wytłumaczą Wam jego wolę. –wyuczona formuła brzmiała rzeczywiście niczym boska wola.
Mężczyzna prowadził przez przedsionek i salę lorda Helma mijając wielką statuę, gdy w końcu korytarza dotarli do kilkorga drzwi.
W osobnych gabinetach z każdym ze śmiałków helmici przeprowadzali wywiad zadając dziesiątki pytań: jaką parasz się dziedziną? Od jak dawna? Skąd pochodzisz? Co sprowadza cię do Hillmarch? Czy wierzysz w bóstwa, a jeśli tak to którym oddajesz cześć? Dlaczego chcesz pomóc helmitom? Przesłuchanych w ten sposób awanturników zbierano w głównej sali świątyni by tam w ławach czekali na „osąd bezstronnego Strażnika”. Zoi wyszła z gabinetu i podążyła za jednym z kleryków, w komnacie modłów zauważyła siedzącego w jednej z drewnianych ławek Kairo- przyglądał się bacznie pomnikowi na ołtarzu nie zauważając jej. Haveloc siedział sam w jednej z ław świątyni badając łapczywie każdy centymetr płaskorzeźb, zdobień, ornamentów i pomników. Kaplica w zamku Chimerion miała się do świątyni Helma jak pieprz do ambrozji, a był pewien, że są w Krainach jeszcze większe cuda budowlane poświęcone bóstwom. Nie był przeciwny pomocy helmitom, ale też nie zamierzał się mieszać w tę sprawę- dlatego siedział tu sam czekając na Karimę i Arthru rozmawiających z klerykami. W miarę znużenia jednak jego umysł wędrował coraz to dalej od rodzinnego zamku, poczuł nieznany wcześniej głód, którego nie potrafił określić a co dopiero zaspokoić. Przypomniała mu się rozmowa z Karimą o jej wolności i podróżach po Krainach i o tym dlaczego jemu nie jest to pisane. Otwierane drzwi przerwały zadumę, nie wiadomo kiedy obok niego znalazła się czarodziejka, za nią dumnie kroczył rycerz zakonu Arthru. Za nimi zaś szła kobieta z którą rozmawiał poprzedniego dnia, smukła i zgrabna sylwetka wkroczyła na piedestał przed ołtarzem i bez słowa zebrała wszystkie oczy i uszy na siebie. Po jej lewicy stał w ceremonialnej sukni kapłan Helma, znany niektórym z nich jako Arkronnus, który założył ręce na piersi i mierzył bystro zebranych. Mężczyzna nachylił się i szepnął jej coś na ucho- Zoi, Matrim i Veras mieli złe przeczucie co do podszeptów sędziego, o ile oczywiście rozpoznał ich tożsamość czym odgrażał się helmita po ich zabawie w Złotym interesie.
- Nazywam się Lady Trufire i będę przewodzić wyprawie do zamku Crag. –kobieta stojąca za kamiennym pulpitem na pół-kolumnie nie przekroczyła z pewnością trzydziestu wiosen, jej twarz była gładka i sprężysta, choć nieco blada.- Twierdza została zdobyta przez wrogie oddziały podczas gdy garnizon wyruszył do lasów Redwood. Szukam śmiałków, którzy wesprą mnie orężem i umiejętnościami w drodze przez zachodnie wzgórza w stronę Szczytu Obserwatorów. –ciszę przerwały szepty podniecenia i zgrozy tych co to znali zachodnie wzgórza. Lady ucięła je ze stoickim spokojem pewna swojego argumentu:- Nagroda po powrocie czekać będzie tutaj w Hillmarch w tej świątyni, a każdy kto powróci z wyprawy za kilka dni będzie cięższy o dziesięć tysięcy cormyrskich dukatów.
Druga fala pomruku poniosła się po sali gdy skończyła zauważywszy pomiędzy nimi młodego Deneith’a. On nie odrywał za to od niej wzroku od dłuższej chwili, gdy widział ją wczoraj w półmroku komnaty nie docenił jej urody. Poza niesamowitą sylwetką przyciągała go też zagadkowa twarz dziewczyny. Miała bladą, aksamitną cerę, a jej ciemne oczy nietypowym kształtem zdradzały teraz orientalne lub nie-ludzkie korzenie. Jej czarne jak noc włosy sięgające do ramion nieśmiało zwisały kilkoma pasemkami przez twarz, wydatne, różowe usta kreśliły kolejne zdania:
-Misja odbicia zamku wychodzi ze świątyni lorda Helma i jest przezeń opłacana, ale służy wszystkim którym leży na sercu los Cormyru i jego mieszkańców. Jak zapewne wiecie Crag jest głównym punktem obrony północy i samej Przełęczy Gnolli wiodącej na Skaliste Ziemie, Morze Księżycowe i Twierdzę Zhentil, dom syna Bane’a, Yachtu Xvim’a. Wyruszamy jutro o świcie z bramy południowej, za dwa dni powinniśmy dotrzeć do Crag. Kto z was, tu obecnych, stawi się na wołanie Obarskyrów? Komu Cormyr miły? Kto wielkodusznie odciąży helmitów ze złotych dukatów?

***

Wielka sala skrywała ściany i sufit w mroku, tylko niewielki plac i sadzawka były oświetlone stojącymi dookoła metalowymi pochodniami. Na powierzchni unosiły się lilie, najwięcej kwiatów otaczało stojącą po środku zbiornika kryształową, półprzezroczystą bryłę. Na krawędzi wody stanęła postać w szkarłatnej szacie ciągnącej się półtora metra za nią. Materiał mienił się w skaczących po latarniach płomieniach, krawędzie zdobił czarny pas koronek upstrzony maleńkimi rubinami. Odrzuciła kaptur spod którego wylały się długie, proste blond włosy, chwilę później stała naga stawiając w wodzie pierwszy krok. Pociągła sylwetka o kobiecych kształtach ginęła na wysokości ramion w jasnych pasemkach, pochyliła się. Zanurzyła lewą stopę- nie naruszyła gładkiej tafli, ani kolano, ani biodra- powierzchnia sadzawki nie drgnęła. Blondwłosa sunęła niczym duch w stronę skały na środku mijając lilie, które na niezmąconej wodzie podążały za nią. Przetarła ręką po powierzchni kryształu na wysokości oczu, za jej dłonią ciągnęła się czerwona smuga krwi. Jeszcze przed chwilą niewzruszona woda nabrała koloru i poczęła bulgotać i kotłować się w zbiorniku, kryształ rozświetlał się zdradzając wewnątrz ciemny kształt złowieszczej sylwetki.

Haveloc:


Kilka chwil później podążał za tym samym młodym klerykiem który witał ich przy wejściu. Skutkiem tego młody szlachcic podążał za akolitą krzywiąc się pod nosem na ostry zapach potu unoszący się za jego przewodnikiem. Uśmiech zagościł na twarzy Haveloca gdy opuścili świątynię i okrążyli budynek, w szarej powierzchni muru dostrzegł ciemny prostokąt drzwi do magazynku świątyni. Idąc rozmyślał o kobiecie-rycerzu, która znała jego brata. O jej sugestiach na jego temat i o celu jaki miała we wplątywaniu go w „akcję Crag”. Szli kamiennym chodnikiem a mrok niósł ich kroki na pustym placu. Gdzieś po drugiej stronie ulicy ktoś męczył się z przelanym dziś winem, dwójka mężczyzn dopingowała jego trudy. Szlachcic był pewien, że Lady nie przedyskutowała jego „poczęstunku” z kapłanami, ale również, że posiada ku temu władzę i wolę.
-Piekielny skwar ustępuje. Nie masz pojęcia jak gorąco jest w tej sukni. –blondyn odpiął od pasa pęk kluczy i wybrał swoim zdaniem stosowny. Chwilę później przekraczali drzwi, rozmaite zapachy przechowywanych substancji doleciały ich całkowicie tłumiąc przykre zapachy. Akolita rozpalił dwie pochodnie jedną wieszając u wejścia a drugą przy końcu magazynu. Podniósł ze stołu słomkę, którą odpalił od pochodni i otworzył żelazną latarnię podpalając lont. Gdy płomień zatańczył za szybką zamknął drzwiczki i podał ją Haveloc’owi po czym podszedł do drzwi.
- Tylko się pośpiesz, chciałbym już zrzucić tą szatę, umyć się i zjeść w końcu wieczerzę. –Haveloc widział jak zamyka za sobą drzwi i słyszał jak odchodzi kilka kroków po kamiennym chodniku.
Magazyn zbudowany na podstawie niewielkiego prostokąta miał może z dwadzieścia metrów długości i połowę z tego szerokości. Rzędy półek i regałów wzbudziły zapał alchemika, wkroczył pomiędzy szereg przyświecając latarenką na zapasy kapłanów. Jego oczy skierowały się na mały pakunek stojący nieco powyżej wysokości jego wzroku. Drewniana skrzynka wysoka na pół łokcia była otwarta, w niej w trzech przegrodach wypełnionych sianem z miękkiej powierzchni wystawały korki fiolek. „Prawdomówność; ognisty oddech; wieczny dym” głosiły przypisy na zwiniętych w rulonik karteczkach przy każdej z nich. Zdjął ją z półki, zamknął wieko i przeszedł kilka kroków dalej gdy u końca półek zauważył fragment masywnego pulpitu zagraconego egzotycznym sprzętem. Gdy podszedł bliżej plątanina kształtów okazała się szklanymi pojemnikami w metalowych szkieletach, moździerzem z białego kamienia i alembikiem, gdzieś dalej leżała retorta. U końca biurka labirynt drewnianych ścianek wydobył na jego twarz uśmiech triumfu.
~Składniki alchemiczne
Po chwili spoglądał z góry na równe rzędy podpisanych przegródek wypełnionych różnokolorowymi odczynnikami. Nasiona i owoce, piaski i pyły, okrągłe liście, niebieskawe kamyczki, zasuszone narządy zwierząt i kawałki korzeni. Na wysokości jego oczu pudełko z papierowymi torebkami do porcjowania i mieszek z ciemnej skóry przyciągnęły jego ręce. Chwilę później metalową miarką w wielkim skupieniu Haveloc nabierał z poszczególnych przegródek i zapełniał kolejne saszetki.
~.. zielony winnis, suszone robaki jiz- przydatne prawie zawsze.., ..paskowy, oleg taggit.. proch..- bardzo trujące, mogą się przydać.
Gdy składniki wylądowały w przegrodzie jego torby ruszył ku kolejnym półkom. Stąd na wysokiej półce błyszczący klejnot okuty w stojącą podstawę przykuł jego uwagę. Podszedł do regału i z bólem stwierdził, że nie dosięgnie kamienia. Na początku szeregu wysoka drabina opierała się o półkę, po chwili szarpania się i walki o utrzymanie równowagi pod jej ciężarem szlachcicowi udało się oprzeć ją tam gdzie chciał. Stojący na trzech rzeźbionych w srebrnym metalu nóżkach i otoczony taką samą koronką u podstawy klejnot był skierowany szpicem ku górze. Gdy Haveloc chwycił go by przyjrzeć się jego barwie kamień rozświetlił się białym, bladym światłem by po chwili nabrać mocy i świecić dużo jaśniej niż jego latarnia leżąca obok. Wyciągnął z kieszeni dużą chustę w którą zawinął kamień i schował do torby.
-Skończyłeś już? Na prawdę powinienem być już po służbie.. –kleryk stał przy końcu półek zawodząc błagalnie by Deneith pośpieszył się. Tak też zrobił.

Diego:

Diega w nocy nawiedzały koszmarne sny. W jednej chwili miał wrażenie, że ktoś szepcze mu do ucha, w drugiej nieznane mu obrazy przelewały się przez pół-przytomny umysł. Wizje były na tyle alegoryczne by móc podejrzewać ich nadnaturalne pochodzenie. Na tyle rzeczywiste by czuł się w nich jak żywy. Był wilkiem przemierzającym szeregi zielonogłowych olbrzymów, kroczył pomiędzy ich nieruchomymi nogami przypominającymi potężny las. Co jakiś czas przystawał by przyłożyć nozdrza do podłoża i ruszał dalej wywęszonym tropem. W końcu dotarł dalej, ale krajobraz nadal był zbyt nierzeczywisty by móc go opisać- przed wilkiem majaczyły wielkie kamienne domy i zamki, zbudowane chyba da olbrzymów które minął. W połowie drogi do gigantycznych budowli zamajaczył pagórek, na jego szczycie bystre oczy drapieżcy dostrzegały nienaturalny szczyt, zdawał mu się wyrzeźbiony w schody na których szczycie migotał złoty punkt. Wizja przesunęła się w czasie i Diego w swej ludzkiej formie stał przed złocistą szczeliną wirującą i pulsującą żółtym światłem co chwila oślepiając go i ukazując skrawek drugiej strony. W szczelinie jego atakowane światłami oczy wychwyciły zwiewną sylwetkę kobiety, sekundy później widział uprawę zboża i grube kłosy pszenicy. Kolejny skok w czasie i wilk biegł co sił po prostej ścieżce zbudowanej ze światła ku jaśniejącemu okręgowi. Tropiciel czuł strach choć nie wiedział przed czym ucieka i dokąd doprowadzi go dziwna ścieżka, nie mógł jednak obejrzeć się za siebie w tym biegu, a instynkt nie pozwalał się zatrzymać. Gdy zwierze długim susem dopadło świetlistej bramy jej moc pochłonęła go zadając wielki ból, świat zwolnił a wszystko co widział do tej pory zdawało się odległe i nieważne. Z otaczającej go oślepiającej bieli formował się kształt, wilk ruszył w jego kierunku. Gdy zbliżył się do perłowo białego piedestału na niesamowicie kunsztownej kolumnie był już na powrót człowiekiem, z odległości kilku metrów dostrzegał leżący na pulpicie czarny kawałek metalu. Stanął nad nim, z góry przypominał monetę wielkości dłoni wykonaną z czarnego stopu, zamiast godła na jej powierzchni mieniła się głowa kościotrupa której coś wystawało z ust. Schylił się bardziej i dostrzegł jak na jego oczach kształt medalionu zmienia się, u ustach czaszki pojawiła się pięść która po chwili wybiła się z metalu. Koścista ręka wysuwała się w jego kierunku a zgodnie ze swymi najgorszymi obawami nie mógł się poruszyć by jej umknąć. Czarne szpony powiększały się tuż przed jego nosem by osiągnąć rozmiar większy od ludzkiego, pobłyskujące czarne kości wystrzeliły w jego twarz. Wtedy dopiero wybudził się z koszmaru, a przynajmniej częściowo- w fotelu przy jego łóżku siedział rozparty grabarz z którym tropiciel od niedawna przystawał. Starzec jeszcze oddychał, a gdy Diego zbliżył się o krok zasnute bielmem oczy umierającego zatrzymały się na nim patrząc mu prosto w oczy.
- Twój bóg przemówił.. –po czym głowa grabarza opadła na ramię w śmiertelnym osłabieniu.

Wszyscy:

Słońce nieśmiało przypominało o swojej kolei na nieboskłonie wylewając kolory błękitu i bladej pomarańczy za horyzontem. Miasto spało jeszcze w najlepsze, jedynie koty i ptaki odzywały się z różnych stron i odległości. Południowa brama pilnowana przez trzy osobową załogę nie spała jednak, przynajmniej nie w całości. Giliam stojący na szczycie wieżyczki bystro mierzył Trakt Masoński przykładając raz za razem do twarzy długą na łokieć lunetę. W środku, na parterze, na prostej pryczy z siana na drewnianych nogach i dwóch kocach spał Aldbert. Jego warta na górze minęła ledwie dwie godziny temu, toteż mężczyzna chrapał łapczywie chłonąc odpoczynek. Ryczał we śnie tak głośno, że stojący po drugiej stronie drzwi na zewnątrz Melil spluwał nerwowo kląc pod nosem na kolegę. Sam był nielicho zmęczony, a do końca jego wachty zostało jeszcze kilka godzin. Spacerował w tę i z powrotem odganiając sen, wyglądał ruchu na ulicy czy pierwszych krzyków na targu. Miast tego doszedł jego uszu stukot końskich kopyt. Chwilę później zza budynków wyjechał rycerz w ciemno czerwonym pancerzu na czarnym, objuczonym, rumaku. W miarę jak zbliżał się do bramy Melil wracał do pełni formy, widok był to niecodzienny a nuda jaka mu doskwierała rozwiała się wraz z coraz bliższym stukotem konia. Gdy jeździec dotarł bramy strażnik z trudem opanował zdziwienie. Na czarnym koniu siedziała kobieta-rycerz w wyglądającej na wypalaną w krwi zbroi, która przejeżdżała przez Hillmarch kilka dni temu. Ręce drżały Melilowi, ale obowiązek dodawał sił:
- Gdzież to jedziesz zacna pani z tym wozem, jeśli można spytać? –rzucił niby serdecznie gładząc ciemne wąsy i spoglądając w górę, na jeźdźca.
- Zmierzam do Crag, strażniku, a wiedzie mnie obowiązek. -jej dobór słów nie zostawił mu żadnych wątpliwości co do tego, że Lady wyznaje Pana Strażników – .. zarzuć pytania i wracaj do swej pracy. –zakończyła ostro.
Melil zniesmaczony wywyższaniem się kobiety musiał wykonać jej polecenie, wrócił za bramę by splunąć na pychę paladynki. Chwilę później kolejne miarowe odgłosy kopyt uderzających o kamienny bruk rozbrzmiały za zakrętem.
 

Ostatnio edytowane przez majk : 15-09-2010 o 00:34. Powód: obrazkiii
majk jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172