Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-04-2013, 15:52   #61
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Najgorszym co mogło by spotkać wycieczkę po radosnym zdobyciu wieży to dać się okrążyć i z oblegających zmienić się w obleganych, dlatego Jhink nie zignorował złowróżbnego krzyku elfiego maga okraszonego głupcami i wskazaniem kolejnej wydry w zaroślach.

- Pilnujcie maga! Nie odstępować go! - krzyknął do stopniałej już gadziej obstawy theranina, a sam z załadowaną kuszą ruszył w stronę zagrożenia licząc iż jaszczur odsłoni się w końcu.

Gdy grzebień wydry zatrzymał się na chwilę wśród listowia płowowłosy ściągnął palec na spuście wysyłając swój bełt ku celowi, a wtórujące mu t’skrangi dołożyły do tego świst swoich strzał. Dwa trafienia! Jednak, żadne dotkliwe na tyle by uznać zagrożenie za wyeliminowane. Wśród tylu zarośli i gałęzi, tylko na tyle można było liczyć, więc szybszym wydawało się rozwiązanie bezpośrednie.
Przeżuciwszy kuszę na plecy Jhink zerwał z pasa krótki marynarski toporek i ruszył biegiem, za ledwie zranioną wydrą. Przeciwnik nie był jednak zainteresowany bezpośrednim starciem i wycofując się wciągał człowieka w głąb puszczy. Sprytnie. Lecz i tu, po raz kolejny, spotkał człowieka zawód. Tu też nie było zasadzki, a skryty przed resztą adeptów Jhink udowadniał, że na tym terenie jest w stanie osaczyć i dopaść uciekającego t’skranga. Któremu, trzeba przyznać, starczyło zimnej krwi by po nieudanej ucieczce skontrować w stronę ścigającego. Pasje nadały jaszczurom te ich ogony! Wojownik nie miał problemu by uniknąć pierwszego ciosu jednak zwinny gadzi ogon pochwycił go w pasie i ciągnął na krótki, idealny do pchnięć, miecz t’skranga. I choć ostrze doszło miękkiego ludzkiego podbrzusza manewr okazał się za wolny. Gdy Phererak dotarł na miejsce potyczki to wydra leżała martwa na ziemi. W czaszce, tuż pod oczodołem, ziała wyrwa po ciosie toporem który niemal rozłupał ją na dwie. Przydepnąwszy dziób ofiary Jhink oddzielił finalnie głowę od korpusu i pozyskany w ten sposób srebrny dysk rzucił w stronę idącego mu w sukurs jaszczura, samemu zajmując się kieszeniami pokonanego nieszczęśnika.

- Aj z wami T’skrangami. Maga mieliście pilnować! Co jak ten tu poszedł na wabia a jego bracia zatłukli nam therańczyka? Kapitan nie będzie zachwycony jeśli mu drugi elf odpadnie w przedbiegach. Wracamy.

- Jak to tak, zostawić ostrzał bez responsu. Trzeba było wydrzakowi pokazać, że nie można tak strzelać do innych. - zamarudził jaszczur.

Coś było w tym jaszczurzym grymaszeniu. Strzał był deklaracją. Czystą i oczywistą. Intencje wyrażone w jednym akcie agresji i łuczniczego wyzwania. Jaka szkoda, że niesprzyjające okoliczności nie dały im nacieszyć się tą chwilą w pełni. W końcu wymienianie strzał dawało wydrze największą możliwą szansę na wygraną. Jakąż rozkosz potrafią zafundować sobie strzelcy gdy są dla siebie wzajem nieuchwytni. Jednak poskąpiono im czasu. Niezależnie co działo się obecnie w wieży nie miało szans trwać dość długo by nacieszyć obu łowców aktem polowania. Dlatego Jhink musiał zaburzyć równowagę i natrzeć na idącego w sukurs swym współplemieńcom łucznika. Gdyby był sam. Gdyby naprawdę próbował uciec i ta odmiana polowania miała by szansę pocieszyć ducha. Jednak celem biedaka była wieża. Jhink zaś był doraźnym zagrożeniem, które wydra musiała pokonać na swej drodze. I to był błąd który kosztował t’skranga życie. Gdyby nie obecność Scalorowej jaszczurki pewnie nabił by głowę trupa na tykę. Nie pierwszy i nie ostatni jaszczurzy łeb na kiju. Wtedy wreszcie wyglądają na wyższych.

Odetchnął pełną piersią chłonąc wilgoć otaczającej ich dziczy. Servos. Dzika. Niebezpieczna. I całkowicie obojętna na zatargi Dawców. Niczym matka zmęczona kwileniem dzieci.
Wężowa i Servos.

Tak. Był w domu.

- Wracamy.
- klepnął przyjaźnie towarzysza, przypasawszy sobie mieczyk wydry. Dobrych noży nigdy dość.

Jhink i Phererak zawrócili w stronę polany. Drugi z t’skrangów, Screek jak się okazało został przy swym rannym kompanie i opatrującym go Grassimie. Więc przynajmniej oszczędził adeptom rozgryzania swego losu w tej niewielkiej potyczce. Pasjom dzięki.

Gdy uczestnicy wypadu dotarli z powrotem do wieży i tam cała sprawa wyglądała na zakończoną.
 
carn jest offline  
Stary 24-04-2013, 16:37   #62
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Są zwycięstwa o których opowiada się dumnie przy kuflu piwa i w których to złapana ryba rośnie i rośnie.
Są też i takie, które się zbywa wzruszeniem ramion. Choć Legendę adept buduje całe życie, to czasem musi ku temu dreptać małymi kroczkami, zamiast stawiać te wielkie.
Czym była ta bitwa przy wieży ? Na to każde z adeptów miało swoją odpowiedź. W każdym razie wracali już do miasta po dobrze wykonanej misji.

Na razie przemierzali dżunglę idąc z powrotem. Dżunglę parną i gorącą, przeklęty zielony gąszcz w którym chyba tylko t’skrangi mogły czuć się jak w domu.

Grass’im prowadził ich. Jego wąski ogon chłostał okoliczne rośliny niczym bicz. Grass’im był zły. Gniewnie łypał na Pustułkę od czasu do czasu. Można było niemal być pewien, że najchętniej wdałby się z nią w pyskówkę, może nawet walkę. Ale brakowało mu sensownego powodu.
Był wściekły o zostawienie Tur’samina. To było widać w jego ruchach i spojrzeniu. Był wściekły na Aune, ale... wiedział, że dziewczyna ma rację. Że logicznie biorąc powinien sobie odpuścić. Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Grass’im prowadził bowiem zapamiętał całą drogę. Nie on jeden co prawda, ale... Coś go pchało do przodu. Wściekłość wyrażana w każdym ruchu.

Co innego Phe’rerak... Młody t’skrang był wyraźnie zamyślony. I czasami nieobecny. Co było niepokojące, bo on zamykał pochód i stanowił straż tylnią. I nawet szturchnięcia i mocniejsze “napomnienia” Aune nie skutkowały na dłuższą metę.


Tymczasem robiło się coraz bardziej gorąco i parno w zielonym piekle dżungli Serwos. O tej porze było bardzo gorąco. O ile na samej rzece jak i na wybrzeżu, dało się to jeszcze wytrzymać, o tyle przemierzając na piechotę ten gąszcz, tak miło być przestawało.
Tym bardziej, że oba t’skrangi ( a zwłaszcza Grass’im) nie zamierzały robić postoju po drodze.
Za sobą zostawiali wieżę, za sobą zostawiali drwali i rannego poważnie Tur’samina.
Drwale byli cali i zdrowi...Trochę wygłodzeni i zmizerowani, ale nie takim stopniu jak Wydry.
Ogólnie było coś z nimi nie tak. Walka poszła za łatwo, jak na pojedynek z groźnymi upiorami Serwos, jak ich czasem nazywano.

Może nawet za łatwo? Te Hengyoke były jakieś dziwne... wycieńczone, wychudłe. Coś było z nimi tak jak być powinno. Tylko co? Nie dało się tego rozgryźć od razu. Nie było czasu na badanie wątków żywych Wydr, a martwe niewiele odpowiedzi zawierały. Może trochę odpowiedzi było w zapiskach i księdze magicznej iluzjonisty Hengyoke, którą znalazł Awicenna. Ale to wymagało dłuższego studiowania.

Choć theranin chełpił się znajomością pisma obrazkowego tej rasy, to jednak zapiski iluzjonisty Wydr były chaotyczne i dość mętne. Księga czarów traciła przez to na czytelności.
I wymagała czasu i skupienia, którego podczas wędrówki przez dżunglę Awicenna nie miał.
Minęli tymczasowe obozowisko drwali i ruszyli dalej nie tracąc czas na postoje. Powrót wydawał się o wiele męczący i dłuższy niż wyprawa, choć było to zapewne subiektywne odczucie.


Dotarli... Spoceni. Niby z pozoru taki lekki spacerek, a męczący. Ill’scuraras... dotarli w końcu do osady.

Było tu równie spokojnie, jak wtedy gdy wyruszyli. Tylko, że teraz odbywa ł się załadunek i uzupełnianie zapasów.
Marynarze i mieszkańcy niall przenosili na plecach zapasy uzupełniając ładunek. Nadzorowała to pierwsza oficer, Tersila. T’skrangijka przyglądała się z rufy na rządek tragarzy uzupełniających zapasy. Elm przelatywał od niej, do wybranych przez nią t’skrangów przekazując wiadomości.

A Diom’tress gardłował się z kilkoma t’skrangami na molo, gdy zobaczył zbliżającą się grupkę awanturników. Bosman był masywnie zbudowanym t’skrang, o łusce w kolorze morskiej zieleni. Jego ogon pokrywały jakieś łyskuwate zrosty i był mało ruchliwy jak na ogon t’skranga. W przeciwieństwie do bicza, który miał doczepiony do szerokiego pasa opinającego krótkie spodnie bordowej barwy. Był barczysty i umięśniony, co było widać, bo od pasa w górę był nagi. Był też mniej ekspresywny niż inne t’skrangi. Ale niedobory mimiki nadrabiał tubalnym głosem.

Przerwał rozmowę z t'skrangami ostrzegając.-Jeszcze do tego wrócimy!

Po czym ruszył do Grass’ima, zaczął wyrzucać z siebie kolejne pytania do niego, acz spojrzeniem wędrując i po reszcie.- Gdzie Tur’samin ? Gdzie drwale? Gdzie ten wasz pokurczowaty przewodnik? Ranniście?
Pustułka zaśmiała się krótko, pokręciła głową i klepnęła przyjaźnie po ramieniu bosmana po czym ruszyła w kierunku karczmy. Tam bowiem spodziewała się znaleźć naczelniczkę.
-Tur’samin żyje... Ale ciężko ranny został z drwalami. Posłać medyka z osady... trzeba. Nie wykurują go jednak na czas. Na moje oko poważnie oberwał.- wyjaśnił Grass’im.
Awicenna był zmęczony, był spocony i zaczynał już cuchnąć... w każdym razie wystarczająco mocno jak na jego czuły arystokratyczny nos. Przydałaby mu się ciepła kąpiel. Skinął głową tuż po Grass’imie potwierdzając jego słowa i ruszył w kierunku tartaku.
-A gdzie te drwale?- spytał Diom’tress t’skranga.
-Zostali przy wieży... wkrótce tu dotrą.- wyjaśnił Grass’im i spytał.-Xant’senes zajęty?
-Gotuje kolację. Jak nic pilnego... to trzeba poczekać. Robi się wszak zgryźliwy, gdy mu się przeszkadza w gotowaniu.-odparł Diom’tress, rozglądając się po pozostałych.- Ktoś musi Scalorowi opowiedzieć co się stało i naczelniczce portu też. Ona siedzi pewnie w tej ich karczmie, a... Scalor z Raghamem gadają z właścicielem promu.
-Jakiego znów promu ?-
spytał.
-Przypłynęła, gdyście łazili po dżungli. Z góry rzeki... - wyjaśnił Diom’tress pocierając grzebień. -Z towarami do wymiany i wieściami. Ragham i Scalor rozmawiają właśnie. A właśnie...- uśmiechnął się szeroko bosman.- Ciekaw jestem co wyście w tej dżungli tyle porabiali.
-Wydry.-
rzekł cicho Grass’im, wywołując zaskoczenie na obliczu Diom’tressa.
-Wydry... Prawdziwe Wydry?- zdziwił się bosman.- I żyjecie?
-Właśnie... Jakieś słabowite były i nieliczne. Nie tak groźne jak w opowieściach.-
stwierdził krótko Grass’im.
-Może się ktoś pod nie podszywał?- powątpiewał bosman.
-Nie... Obręcze na szyjach były prawdziwe. Nawet mamy je z sobą.- odrzekł Grass’im, a Diom’tress splunął przez ramię.- Spotkanie Hengyoke to zły omen. Nawet przelotne ich zobaczenie. A co dopiero walka z nimi.


Scalor i Ragham stali przy owym promie, niedużej w sumie łodzi w dość kiepskim stanie. Kadłub był odrapany i pokryty naroślami. Silnik parowy, widoczny poprzez dziury drewnianych ściankach go osłaniających ze wszystkich stron też nie wyglądał za dobrze. Duży żelazny bęben będący sercem mechanizmu był przerdzewiały. Podstawą konstrukcji była płaskodenna barka o małym zanurzeniu. Zapewne silnik ogniowy dodano później.

Przy tym statku stał stary t’skrang, podpierający się ciężkim kosturem i przygarbiony. Ubranie miał mocno zużyte, podobnie jak warstwową zbroję którą nosił na grzbiecie. Łuski w kolorze zieleni zblakły już całkiem i łuszczyły się. A końcówki ogona już nie miał.
W rozmowie wydawał się spokojny, a głos jego był charczący.


Ulskara w tym czasie przebywała w jadalni. Siedziała tuż przy oknie zajadając się przygotowanym dla niej obfitym posiłkiem. Były to głównie owoce rzeki, duży węgorz duszony w jakimś ostrym sosie.
A żeby się nie czuł samotny, dołączono do niego małe krewetki. Do tego jakieś zioła i przyprawy.
Jak wszystkie potrawy t’skrangów, te też były mocno aromatyczne. A zapach miły dla nozdrzy wypełniał jadalnię.

Nie była tu sama, kilku innych t’skrangów jadło podobny posiłek obsiadając ławy i rozmawiając między sobą. Ulskara jadła sama, najwyraźniej nie lubiąc gadać podczas jedzenia.
Zarówno ona, jak i znajdujący się w jadalni t’skrangi byli ubrani roboczo. Zapewne kilkanaście minut temu jeszcze pracowali.

Kucharz zaś pracował przy otwartych drzwiach w kuchni obok, gotując rybną polewkę w wielkim garze, a w mniejszym ów sos do ryb. Które to siekane kawałki były obsmażane w jakiejś panierce rozgrzanej blasze.
Zaś całkiem z boku stała duża beczka, pełna zimnego cienkiego piwa, chroniona przed gorącem w ten sposób, że zanurzona była w zimnej rzecznej wodzie, doprowadzonej do kuchni tu kanałem.


Tartak okazał się miejscem głośnym. Napędzana przez silnik okrętowy stalowy zębaty dysk ciął belki na deski z olbrzymią szybkością. Wymontowany silnik ogniowy wyglądał an stary i zużyty. Łatany wielokrotnie za pomocą stalowych płyty i ołowianych obejm, wyglądał co najmniej niestabilnie. Ale pracujące w tartaku jaszczury uwijały się przy nim jak w ukropie. Kolejny pień i kolejne rozcinanie na deski. Sortowanie ich i oznaczanie , oraz przenoszenie magazynów zajmowało tym t’skrangom mnóstwo czasu. Kręciły się wokół desek i pni czym stado zielonych mrówek wokół swej królowej. Podobnie jak większość budynków na lądzie, także i budynek tartatku były zwykłą prowizoryczną szopą, w której najtrwalszym i najważniejszym elementem był dach chroniący przed deszczem.Ściany były cienkie i zbite z nierównych desek, okna były dziurami w ścianach.

W środku zaś była owa piła napędzana za pomocą konopnych lin podłączanych do starego silnika okrętowego, który dla elfa był wielkim żelaznym bębnem z rurami do nie podłączonymi oraz dziwacznymi mechanizmami, jakich nigdy wcześniej nie widział w życiu. I wiedział, że nie dowie się od żadnego z tutejszych jaszczurów na temat tajemnic tego urządzenia.

Że nigdy nie pozna czemu to kółko z boku kręci się tak szybko i połączone konopnym sznurem z piłą napędza ją. Iluzjonista wiedział, że nie dowie się nigdy czemu, z jednej strony t’skrangi wlewały do owego silnika ogniowego wodę, a drugą zaś rozpalały ogień w środku znajdującym się tam piecu.
Nie powie mu o tym znawca jego tajemnic, stary jednooki t’skrang komenderujący swymi młodszymi pomocnikami. Ani żaden inny jaszczur. Silniki ogniowe były darem od samej Pasji Upandala dla t’skrangów Wężowej Rzeki. I zdradzenie sekretu ich działania i budowy komuś innemu byłoby świętokradztwem, na które żaden jaszczur by się nie poważył.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-04-2013 o 17:35. Powód: poprawki + kawałek dodany
abishai jest offline  
Stary 06-05-2013, 20:23   #63
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
- Widzę kapitanie, że jeden okręt to za mało. Potrzebna będzie nam cała flota? Bo ruszać możemy niebawem. Wycieczka się udała, więc i targi o zaopatrzenie będzie można niebawem zakończyć.

Jhink dołączył do zgromadzenia przy promie pozwalając przygodnym obserwatorom na dostrzeżenie “drobnego” dysonansu między swoją, a Raghama posturą.

- Coś ciekawego nas minęło? W dżungli było bosko, a i drwale się znaleźli.

Mimo widocznego znoju człowiek zachowywał pogodę ducha i wyglądał jakby aktywny dzień w objęciach Servos rozbudził go miast zmęczyć. Błękitne oczy żywo przeskakiwały po zagadniętych dopominając się równego entuzjazmu w odpowiedzi.

-Raczej nas nie ominie. On twierdzi.- rzekł z przekąsem Ragham wskazując na starego t’skranga.- Że w górze rzeki widziano barki Skawian. Ale ja mu niespecjalnie wierzę.
Scalor zaś wzruszył ramionami. -To niepokojące jednak... że się pojawili w tej części dżungli.

- Skawianie? - blondyn nie krył zdziwienia - W górze rzeki? Poprawcie mnie, ale Skawianie raczej w delcie Wężowej siedzieli i poza przepychankami z lokalnymi handlarzami maczali łapki w w handlach esencjami. Ale Skawianie tu? I to z barkami? - gwizdnął przeciągle wyrażając bezbrzeżne zdumienie. -Takimi prawdziwymi czy drewnianymi tratwami udającymi barkę? Rzeczywiście niecodzienne. No to w ramach dodatku do tej skawiańskiej niespodzianki drogi kapitanie w onej pięknej dżungli za nami nasza radosna wycieczka uganiała się za Wydrami. Pasje mi świadkiem. Zagłodzeni i nieliczni ale Wydry jak się patrzy na obrożach kończąc. Na moje rozbitkowie bo i ich iluzjonista na prostą ich nie wyprowadził. Ha. Intrygująca nowina, nieprawdaż?

- Wydry? Jeszcze jakieś?-Scalor nie wydawał się za bardzo zdziwiony, po czym szybko powrócił do kwestii Skawian.- Mi też barki tego ludu wydają się tutaj raczej mało prawdopodobne.

-Barka. Jedna... sam widziałem. Gdy woda była czerwona jak krew... Zły to omen. -rzekł stary t’skrang z wyraźnym oburzeniem, z powodu podważania jego relacji.- Uważajcie... Gdy woda zmienia się w krew, to coś złego się zdarzy. Przed Pogromem, zawsze ukrywano się wtedy w niall.

Skawianie. Jeśli stary t’skrang miał rację było więcej niż kilka powodów na rozlew krwi na jaszczurzych terytoriach. Inna sprawa, że barka musiała by z sukcesem przebyć całą Wężową. A było to wręcz nie wykonalne. Albo niebawem zaczną docierać wieści o jej krwawym szlaku.

- Gdy rzeka spływa krwią to i zło się zdarzyło. Dla kogoś na pewno. Miejmy nadzieję, że tego akurat nam los oszczędzi. Wiadomo już kiedy odbijamy? Bo chyba nie zostajemy przywiązani do brzegu?

-Nie spływa! Zmienia się w krew, prawdziwą bulgoczącą krew!- wrzasnął poirytowany staruch.

-Ruszamy za jakieś...-Scalor zerknął na ciąg tragarzy przy swoim statku.-...na mój nos pół godziny. Wszyscy cali i zdrowi wrócili z wyprawy?

- Wszyscy przeżyli kapitanie. Ale co najmniej jednego załoganta będziesz musiał Ulskarze pod opieką zostawić. Odwagi miał za kilku ale szczęścia szczyptę. Minie chwila nim ponownie będzie mógł przydać się na statku. Rannych jest więcej. Jak widać. - wyszczerzył się w uśmiechu rozcierając między palcami własną krew - Ale niegroźnie. Kapitańscy adepci dali radę więc bardziej ta wycieczka załogi nie uszczupli.
-Niemniej szkoda... - westchnął Scalor zamyślając się, po czym spytał.- Kogóż to dopadły Wydry?
- Tur’samina.

-A jaka to była banda? Zorganizowana, czujna ? Wyglądali, jakby szukali czegoś?- wtrącił Ragham.
- Wyglądali jakby pierwszy raz w życiu w dżungli byli. Niezorganizowani. Nie potrafiący się wyżywić. - widać było, że Jhink nie wyrobił sobie o niemowach nadmiernie pozytywnego zdania. Ale jak należało traktować t’skrangi które tak blisko rzeki nie potrafiły znaleźć pożywienia?

- Postanowili zjeść drwali i Pasje jedne wiedzą jak owych porwali bo w swoim stanie nie powinni drwalom podołać. Za to swojego trupa pozostawili na szlaku, ani go nie objadając ani nie sprawdzając co miał przy sobie. Taktyką także nie dorównali swojej legendzie. Działali chaotycznie i w sposób wręcz samobójczy. Pozwalając wybijać się niemal pojedynczo. A miejsce na zasadzkę mieli piękne. Gdyby wyczekali odpowiedniego momentu nasze straty były by dużo większe. - potwierdził swe wątpliwości kiwając na boki głową. - Pustułka z naszym iluzjonistą dorwali wydrzego maga, ale wątpię by dużo więcej o celach tej nieporadnej grupki się dowiedzieli. A czego zwykły Wydry szukać tu, że miast zaskoczenia słyszę “Jeszcze jakieś?”? - postanowił wyciągnąć też parę informacji dla siebie.

-Uciekinierzy raczej, niż grupa poszukiwawcza.- stwierdził po namyśle Ragham.- Przerażeni, spanikowani... za bardzo, by myśleć jasno.
-Tylko co mogłoby przerazić Wydry?- spytał retorycznie Scalor.- I to aż tak?
Zasępiony kapitan nie dawał się pociągnąć za jęzor. Zaś stary właściciel promu już się ulotnił, kierując do miejscowej jadalni.
- Skawian kapitanie. Ani chybi tych strasznych Skawian.

Pozostawiwszy rozmówców na molo łucznik zawrócił na pokład Tancerki i dwa kubły wody później można było zobaczyć go schnącego na przybudówce zadaszającej maszynownię. Rozciągnięty na całą długość wpatrywał się w chmury.
 
carn jest offline  
Stary 12-05-2013, 16:40   #64
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Jak poprzednio szła za Grass’imem, raz po raz ocierając przedramieniem spotniałe czoło i - jak garść skalnego ziela - przeżuwając kolejne przekleństwa.

Przeklęta Serwos od jej pierwszego kroku w głąb zielonego gąszczu, próbowała zamienić życie piratki w nieprzerwane pasmo udręki. Okryte mchem korzenie, wysoka roślinność ukrywająca grzęzawiska, wysokie drzewa przesłaniające słońce i zabijające wiatr równie skutecznie jak kamienne ściany. Z każdym oddechem, miała wrażenie, że wciąga do płuc rojącą się od wszelkiego robactwa wodę.

Zaciskała zęby, liczyła kroki dzielące ją od statku i nie zgadzała się na żaden postój..


* * *


Widok trwającego w porcie załadunku Pustułka przyjęła z ulgą bliską radości. Nadzorująca wszystko z pokładu “TancerkiTersila i warczący na tragarzy z brzegu bosman byli niczym kojący okład. Oznaczali rychłe wypłynięcie, poczucie ruchu, którego tak bardzo jej brakowało, namiastkę prawdziwego wiatru. Oznaczali też, że znowu będzie mogła powrócić do oglądania tej przeklętej dżungli z bezpiecznego dystansu bocianiego gniazda, co dziewczynie wydawało się obecnie jedynym właściwym sposobem uczestniczenia w bogatym i jadowitym życiu Serwos.

Najpierw jednak musiała upewnić się, że Ulskara nie zapomniała o danej jej obietnicy.


SZMER PŁYNĄCEJ WODY

Mocno pchnęła drzwi do baraku, który t’skrangom robił za jadalnię. Skrzypnęły, z głuchym łupnięciem uderzyły o ścianę z niedopasowanych, pełnych sęków i pęknięć desek. Piratka nie zatrzymała się w progu nawet na moment, weszła jak do siebie z tą bezczelną - i dla niektórych irytującą - manierą, która każe każdą przestrzeń zagarniać jako własną. Nawet jeśli tylko na moment, samą tylko obecnością.

Ruszyła prosto do Ulskary, na podobieństwo powietrznego drakkaru, który obrawszy kurs, leci prosto do celu. Srebrzyste dźwięczenie Wydrzych obroży niknęło zalane niesamowitym rejwachem, sycząco-klekotliwym potokiem dźwięków, które wydawały z siebie zgromadzone przy ławach jaszczurki. Dziewczynie brzmiało to tak, jakby ktoś wesołe i rozentuzjazmowane gniazdo węży przepuścił przez młyńskie kołatki. A pośrodku tego wszystkiego, siedziała naczelniczka, zamiatając łyżką strawę z wprawą i determinacją wioślarza, który próbuje ujść burzy. Samotna przy szerokiej, solidnej ławie z nieheblowanego drewna, jakby całkowicie wyłączona z tego, co działo się wkoło niej. Milcząca. Całkowicie skupiona na skrupulatnym przeżuwaniu kolejnych kęsów. I nawet słysząc głośne kroki Aune, zerknęła tylko na piratkę spode łba, wykrzywiła dziób w krótkim uśmiechu, ani na sekundę nie przerywając jedzenia.

To było niemal jak wyzwanie.
Pustułka oparła dłonie na stole i nachyliła się ku siedzącej kobiecie.

- Wydry wam drwala zjadły - chlasnęła słowami jak nożem. - Jego wędzony ogon pachniał podobnie do tego, co ci w misce leży.

To ją ruszyło. Ulskara wybałuszyła paciorkowate oczy, wciągnęła głęboko powietrze i zakrztusiła się spektakularnie. Rozkaszlała się potem strasznie, uderząjąc pięścią w klatkę piersiową, otwierając szeroko dziób i odginając przedziwnie długi, szary jak u ptaka język. I dopiero po chwili, gdy jednym długim haustem wypiła kufel cienkiego piwa, wychrypiała skrzekliwie i tak jakoś cicho, że piratkę ruszyło sumienie:

- Co takiego? Mów szybko! Co się stało?

- Twoi drwale są cali
- zapewniła t’skrangijkę od razu. - Wszyscy, oprócz tego jednego. Bo pięciu ich było, tak? - Wzruszyła ramionami, odgarnęła przedramieniem spotniałe włosy z równie spotniałego czoła. - Są przy czarnej wieży, na północny-wschód od ich obozu. Jeden z naszych dostał strzałą i konowała potrzebuje. Został razem z nimi. Screek też, żeby wszystkiego dopilnować. - Popatrzyła prosto w czerwonawe ślepia jaszczurzej samicy i przeszła do najważniejszej dla siebie rzeczy. - Dotrzymałam słowa i zapłaciłam krwią. Tasapainotila, Ulskaro. Teraz ty o swoim pamiętaj.

- Powinnaś popracować nad przemową, Aune. Nie umiesz przekazywać dobrych wieści - prychnęła zrzędliwie naczelniczka, odsuwając od siebie z wyraźnym niesmakiem wciąż niemal jeszcze pełną miskę. - Straciłam apetyt przez ciebie - poskarżyła się trochę jak pisklę, któremu zbyt troskliwa matka każe wracać do gniazda. - No? To czego chcesz w zamian teraz?

Śmiech Pustułki jak ostrze wbił się w splątaną muzykę jaszczurzych głosów.

- Teraz nie masz nic czego mogłabym chcieć. - Piratka wykrzywiła usta w uśmiechu cierpkim jak wiosenne owoce. Nachyliła się ku t’skrangijce tak, że ta niemal mogła przejrzeć się w jej czarnych oczach. - Ale wrócę kiedyś. Ja, albo ktoś pod moim żaglem. I wtedy spłacisz dług, Ulskaro Znad Wężowej Rzeki. - Wyprostowała się powoli, przyciskając lewą dłoń do niedawno jeszcze rozprutego brzucha, nie odrywając od naczelniczki cierpliwego spojrzenia.

- A masz już swój znak?

- Będę miała, jeszcze przed kolejnym trua’g’ral.
- Słowo z języka trolli ześliznęło się z jej języka z odruchowo. Płynniej, naturalniej nawet niż frazy wspólnej mowy, które zniekształcała obcym im akcentem. - Jak tylko obietnicę daną Tryskinowi wypełnię i będę wolna od niego, jego statku i tej przeklętej dżungli.

- A wiesz już jak będzie wyglądał?
- dopytywała nagle zaciekawiona wielce Ulskara, sięgając po dzban i dolewając do kufla czerwonawego piwa. - Ten znak na żaglu?

Pustułka potrząsnęła głową.

- Statek go wyśpiewa, a wiatr wyszepcze. - Nieświadomie niemal przesunęła ręką w powietrzu, jakby już czuła pod palcami widmowy dotyk gładkich desek powietrznego drakkaru. - Nie można inaczej. Nie można znaczyć statku zanim nadejdzie czas. To jakby matka dawała imię dziecku nim to przyjdzie na świat. To zła rzecz i zły omen. Powiedz, wy czynicie inaczej?

T’skrangijka zamarła na chwilę, układając dziób w zdziwionym wyrazie, zupełnie jakby zupełnie nie spodziewała się takiego pytania i takiego obrotu rozmowy.

- My? Różnie... - odpowiedziała wolno, z namysłem. - Nasze niall jest za małe na stocznię. Ale słyszałam, że tam, gdzie budują okręty lahala wybiera imię, które przyjdzie jej we śnie podczas pierwszej nocy spędzonej na statku. - Przechyliła głowę, nastroszyła grzebień w emocji, której Aune nie potrafiła rozpoznać. - K’tenshiny wybierają czasem imiona podług tego, co zobaczą w gwiazdach, a V’strimon wróżą z żywiołów. Ponoć. Nie wiem, nie widziałam. Jeno to o lahali to prawda. Statek należy do niall, więc i jego nazwa jest wyborem niall. Ale ty wolisz okręt na własność, prawda? Jak miecz, tarczę. Dla nas to coś więcej niż własność, choćby ukochana. Dla nas statek, to przyszłość niall, zarobek i inwestycja. Statek się rozbije, niall straci wiele. Statek będzie pływał, niall zyska fundusze, będzie mogło się rozwijać.

- Va! - Piratka prychnęła gwałtownie na te wszystkie słowa, błysnęła zębami, krzywiąc usta w ostrym grymasie. - Chcę statek na własność? Jak miecz czy tarczę? Ja?! Hitto! - zaklęła głośno, rozogniona, przejęta. - Czy twoja ręka to twoja własność? Czy twoje serce to twoja przeklęta własność? Czy honor klanu to twoja własność? Mówisz językiem kupców. Zarobek! Inwestycja! Fundusze! Nie! - Wyrżnęła pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. - Mój statek to moje życie! Życie! Nie zarobek! Nie inwestycja! Nie pieniądz! Ja wiem, że nie rozumiesz - powiedziała już ciszej, spokojniej. - Z was wszystkich tylko Saragass z “Czarnej Mewy” to rozumiał. Tą potrzebę, tą konieczność, tą, zaraza, miłość. I wiesz? Tylko dla tej jego miłości warto znosić tutejszą duchotę, rzekę i statki, które nie znają wiatru.

- Ale twój statek jest twój - równie gwałtownie odpowiedziała Ulskara. - A statek t’skrangów jest nasz. Ty mówisz: serce. My mówimy: przyszłość. Ty mówisz: ręka. My mówimy: nadzieja. Statek to coś więcej niż zarobek. Dla wielu małych niall pomyślność ich statku to kwestia życia lub śmierci ich osady. - Jaszczurzyca zadarła dziób, wplotła w swoje słowa wyniosłe nuty. Jakby od maleńkości była marynarzem, a nie uwiązaną ziemi pracownicą tartaku. - Ty mówisz o miłości do statku , a ja o wspólnocie. Statek jest częścią niall, do którego należy. Pływają na nim kolejne pokolenia. Jest w sercu dziadka, ojca, syna, wnuka...

Pustułka milczała przez chwilę przyglądając się naczelniczce. Jej miedzianym łuskom, ramionom muskularnym jak u rosłego mężczyzny, językowi, który błyskał w jej dziobie jak wilgotny od piwa ogon węża. Aż w końcu roześmiała się głośno, rozkładając bezradnie ręce.

- Nie rozumiesz. Saragass rozumiał, ty nie. Nie możesz rozumieć. Nie latasz. Nikt nie lata tylko dla siebie, Ulskaro Z Podwodnego Niall. To wszystko się splata. Załoga. Rodzina. Klan. Przymierze. Nie widzisz tego? Nikt nie lata tylko dla siebie i nikt nie lata samotnie. To o czym mówię to coś więcej niż miłość do samego statku. To konieczność - powtórzyła. - Mój statek będzie należał do klanu, bo ja należę do klanu. Będzie należał do klanu, bo będzie stanowił część mnie samej.

Dziewczyna mówiła wolno, z naciskiem wypowiadając kolejne słowa, starając się wyrazić krasnoludzkim języku to, czego wyrazić przecież nie potrafiła. Chcąc, by t’skrangijka zrozumiała.

- Nie potrafię ci tego wyjaśnić, bo słowa, które dla ciebie są ważne: przyszłość, nadzieja, zarobek, pomyślność, dla mnie są tylko... są tylko dodatkiem. Da się żyć bez nadziei. Bez wiary w przyszłość. Bez godziwego zarobku. Nie da się żyć bez latania. JA nie mogę żyć bez latania. Tak samo jak inni. To nie jest dodatek. To nie jest narzędzie. To jest życie. I choć ja należę do klanu, moje życie należy do mnie. Rozumiesz?

- Nie. Nie rozumiem - odparła krótko t’skrangijka, kolejny raz dolewając sobie alkoholu. - Gdybym rozumiała, byłabym tam... - Machnęłą pazurzastą łapą w kierunku wschodu. - Gdzieś nad Morzem Śmieci, albo w Travarze, Urupie. Gdziekolwiek. W miejscu, o którym nie słyszałam. Ale jestem tu. Urodziłam się, żyję i umrę. Tutaj. Dla mej rodziny, dla niall. Nie rozumiem was adeptów. Nie potrafię opuścić tego miejsca... I tylko tu wracać. Nie rozumiem.

Pustułka przez moment nie wiedziała co jej odpowiedzieć. Zastygła w niezwyczajnym dla niej wahaniu. Oparta biodrem o brzeg ławy, z kciukami niespokojnych dłoni zatkniętymi za pas, ze zmarszczonym czołem, mrużąc podmalowane oczy.

- To smutne - powiedziała w końcu, całkowicie szczerze. - Takie życie drzewa. Pod stopami wciąż ta sama ziemia, ponad głową wciąż ten sam kawałek nieba. Linia życia wytyczona na stałe, jak w kamieniu. Tu narodziny, tu życie, tu śmierć. Też nie rozumiem. Dla mnie to jakby t’skrang wybrał ciasną balię ponad szeroki nurt rzeki, zapuścił obok niej głębokie korzenie i po pewnym czasie stał się całkowicie głuchy na szmer płynącej wody.

Ulskara zaśmiała się głośno i skrzekliwie. Serdecznie.

- Nie musisz mnie żałować - Klepnęła dziewczynę po okrytym przybrudzoną zbroją ramieniu. - Moje życie uważam za udane. Dokonałam wyborów i żyję z nimi od lat. I nie żałuję żadnego z nich. Nie wszyscy mają we krwi płynącą wodę.

- Masz rację - przytaknęła zadziwiająco zgodnie piratka, odrywając się od stołu. - Nie wszyscy. Jeśli kiedyś będę w pobliżu, podlecę tutaj i wezmę cię na pokład. Żebyś mogła zobaczyć swój dom i swoją Rzekę jak ja ją widzę. Pokażę ci. Wtedy zrozumiesz - stwierdziła z absolutną, kamienną pewnością.

- Umowa stoi - odparła naczelniczka z entuzjazmem, który zadziwiał. Zwłaszcza u niej.

Aune tylko wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

- Ter’vo’an, Ulskaro O Głębokich Korzeniach - pożegnała ją zwyczajem trolli. - Pamiętaj.


SPRAWIEDLIWY PRZYPADEK

Awicenna. Cholerny Therańczyk-Nie-Therańczyk był ostatnią sprawą, którą musiała załatwić w tym niall, jeszcze na tym pokrytym splątaną trawą i szarawym piachem brzegu.

Każdy wie, że zanim wejdzie się na pokład, wszystkie zatargi trzeba zostawić za sobą. Każdy zna tą małą prawdę. Nie lata się z kimś, kto może okazać się twoim wrogiem. Nie lata się z kimś, do kogo nie ma się zaufania. Każdy to wie. To zła sprawa: taka nienawiść, taki gniew czy taka nieufność. Każdy tro’o’astia to czuje. Każdy łupieżca. Ten dysonans w załodze, rozstrojenie, brak wspólnego rytmu. Dlatego nie wchodzi się na pokład z zadrą w sercu. Bo tak jak statek jest honorem klanu, tak załoga jest tego klanu przedłużeniem. Pustułka nie potrafiła o tym zapomnieć - nawet tak daleko od gór i swojego klanu. Nie potrafiła tego odłożyć na bok, jak zbędnego balastu.

Dlatego usiadła w cieniu pustych skrzyń i beczek ustawionym przy trapie prowadzącym na pokład “Smoczej Tancerki” i czekała na niego.


* * *


Zobaczyła go, gdy tylko wyszedł z baraku służącego t’skrangom za jadalnię. Nie sposób go było przeoczyć. Jedynego elfa w tej nieszczęsnej osadzie. Jedynego iluzjonisty. Nie sposób było przegapić ani jasnej, przybrudzonej koszuli w kolorze bladego, letniego nieba, ani intensywnie czerwonej peleryny, która - gdy szedł ku statkowi szybkim krokiem - powiewała za nim jak za jakimś władyką, co robi obchód swoich ziem. Nie dało się nie zauważyć brodatej twarzy pośród okrytych łuską dziobów.

Wstała na jego widok. Spięta. Niespokojna. Z przymarszczonymi brwiami, ustami ułożonymi w kwaśny grymas, raz po raz zaciskając i rozluźniając palce dłoni. Zdenerwowana bardziej niż chciałaby to komukolwiek przyznać.

- Miałeś kogoś na “Heliodorze”? - rzuciła mu w twarz imieniem górniczej baty jak kamieniem, gdy tylko znalazł się w zasięgu jej głosu.

Zaskoczyła go. Nawet ona to widziała. Przez moment spoglądał na nią bez zrozumienia, z wysoko uniesionymi brwiami. Ale potem jął marszczyć czoło, jakby ze wszystkich sił starając się skojarzyć, czy ta nazwać coś - i co - mu mówi.

- Miałem – odpowiedział po kilku długich sekundach z lekkim wahaniem. - Chyba. Elfkę. Rudą, niską. Miała szramę na policzku, maskowała ją tatuażem. Dulką ją wołali.

Otworzyła usta, żeby spytać o tak wiele rzeczy: o znaczenie jej przydomku, o to czy robi mu różnicę jak zginęła i z czyjej ręki. Zaniechała. Pamiętała ją przecież: gładkie, rude jak u lisa włosy, deszcz na policzku z tatuażem jak błyskawica, otwarte rapierem Saragassa gardło. Pamiętała i to wystarczyło. Reszta mogła poczekać.

Z ulgą rozluźniła napięte ramiona.
Pamiętała, więc nie musiała zmazywać krwią tego, co narosło między nią a Awicenną.

- Nie ma już “Heliodora”. I nie ma już jego załogi. Jest sterta kamieni koło Wąwozu Kolców - powiedziała cicho, poważna jak nigdy dotąd. - Mój czyn - twoja strata. Twoje kłamstwo - moja strata. Nawet jeśli to przypadek, to przypadek... - Zawahała się, szukając właściwego słowa - ...sprawiedliwy. I na moje jesteśmy teraz kwita. Tasapainotila. A ty? Chcesz się za nią mścić?

Oparł się o nagrzaną słońcem beczkę, zagryzł wargi i znowu zmarszczył ciemne brwi. Jakby próbując określić, co właściwie czuje. Smutek? Złość? Rozdrażnienie? Szybko jednak zmazał z twarzy wyraz frasunku.

- Nie. Nie rodzina, nie przyjaciółka, nie miłość - powiedział w końcu z suchym zdecydowaniem i dziewczyna pomyślała, że podobny teraz musiał być do swojego brata. - Jeśli uznasz, żeśmy kwita, tylko się ucieszę, bo dawno nie miałem lepszej kompanki.

Drgnęły jej usta na jego ostatnią uwagę, ucieszyły ją jego słowa. Ale to ciągle było za mało.

- Jeśliś nie cholerny Therańczyk to kto? - chciała wiedzieć.

Odpowiedział zmęczonym spojrzeniem - jakby wyłożenie jej tej sprawy mogło go kosztować więcej wysiłku niż cała wyprawa w głąb dżungli i stoczona walka.

- Krwią? Z Vivane. - Nachylił się nieco, by lepiej widzieć wyraz jej twarzy. - Rozumiesz?

Nie rozumiała.

- Krew nie znaczy nic - powiedziała mu powoli, jakby wchodziła na jezioro skute trzeszczącym pod stopami lodem. - Pochodzę od ludzi z nizin. Nie jestem jedną z nich. Jestem no’a’g’ral, jestem częścią górskiego klanu. Jestem tro’o’astia. Bo tak wybrałam. Kim jesteś?

- Nie wiesz, czym jest Thera. - Pokręcił głową, jakby stwierdzał oczywisty fakt, który nijak nie był dla niego zaskoczeniem. - Wyjaśnię ci, ale nie tu. Jeśli chcesz usłyszeć, to chodź do kajuty.

- Nie. - Splotła ramiona na piersi, zaparła się twardo stopami o ziemię i widać było, że nie ruszy się z miejsca nawet o cal. - Nie wejdę z tobą na Tryskinowy pokład, dopóki nie ma jasności między nami. Nie mogę.

- Mówisz: „bo tak wybrałaś” i to prawda, ale nie cała. Bo mówisz po trollowemu, mówisz, jak troll, latasz jak troll i bijesz się jak troll. - Westchnął. - Czy teraz przyjęliby cię, gdyby tak nie było?

Nie rozumiała. Znowu.

- Gdyby tak nie było, nie byłabym sobą. Jestem sobą. Nie mogę być kimś innym.

- Ja mówię therańskim jak ojcowym, ale – z dzieciństwa – tak samo mówię po krasnoludzku. Nasiąkłem sporą częścią zwyczajów Barsawii, tak jak Vivańczycy. Jestem jak oni i dlatego jestem z nich
– wyjaśnił cicho. - Ale klanu, domu czy czegoś takiego nie mam.

- Za co twojej głowy chcą?


Mimo zmęczenia uśmiechnął się – pierwszy raz chyba od kiedy wyruszyli po zagubionych drwali - jakby wspominał jakiś dawny triumf, który wciąż smakował mu słodyczą. Oparł się wygodniej o beczki, osłonił dłonią oczy przed promieniami słońca.

- Kiedyś, zanim wykreślono mnie z rejestrów Arbitorium i obywateli Thery, roiłem sobie, że Imperium naprawi się i uzdrowi po trupie Najwyższego Gubernatora. – Wyszczerzył lekko zęby. - Dasz wiarę – zreformowane, uczynić nowe? Zlikwidować niewolnictwo, emancypować prowincje, zmienić system przecież nie byłoby zbyt trudno – trzeba byłoby tylko rozprawić się z obecnym. Ale Arbitorium się dowiedziało i koncept im się nie spodobał - sarknął i uśmiech zmienił mu się w zjadliwy, pełen przekąsu grymas.

A Aune nie zrozumiała po raz trzeci. Nie wszystko. Nie do końca. Mówił językiem, którego nie znała, używał słów, które były jej obce. “Arbitorium”. “Emancypować”. “Obywateli”. Krzywiła niechętnie usta na każde z nich. Gdy zamilkł, nie odezwała się od razu. Kopnęła leżący na brzegu kamyk do rzeki, zagapiła się na moment na szerokie plecy jaszczurzego bosmana. Ważyła coś w sercu. W końcu pokiwała głową, jakby potwierdzała jakąś decyzję samej sobie.

- Dobrze więc, Awicenno z Vivane. Wierzę ci - powiedziała prosto.

Powoli, żeby nie urazić bardziej ramienia, wyciągnął do Pustułki rękę. Dziewczyna wpierw popatrzyła nieufnie, ale zaraz wyciągnęła swoją i uścisnęła - jak to ona - zdecydowanie i bardzo mocno. Szybko jednak cofnęła dłoń.

- Jeśli wierzysz, wejdźmy wreszcie na pokład. Bo daję słowo, że bardziej gorącego i dusznego miejsca nie mogłaś wybrać. – Spojrzał niechętnie na nagrzane słońcem beczki i obrzucił złym okiem jakiegoś jaszczura, który niedaleko kąpał się w rzece.

- Czekaj - mruknęła, wyciągając zza pasa niewielki woreczek. - Jeszcze jedno.

Szarpnęła za cienkie rzemyki, rozsupłała prosty węzeł i wyłuskała ze środka coś, co błysnęło złociście w jej palcach. Podała mu szlifowany rozetowo heliodor. Niewielki. Niepozorny. Niegodny spojrzenia żadnego bogacza czy arystokraty.

- Myślałam, że należy do mnie. Myliłam się. Jest twój.

Drgnęły mu wargi, gdy poznał kamień.

- Dziękuję, ale zachowaj go. I tak będę ją pamiętał, a przy tobie wygląda lepiej. - Klepnął ją po ramieniu zupełnie swobodnie, z sympatią, jakby heliodor miał być jakąś pieczęcią ich przyjaźni.

Spięła się cała pod jego dłonią, przesunęła - odruchowo, nieświadomie - by dotyk uczynić krótszym. Nie chciała go. Bo widziała wyraźnie, że teraz on nie rozumiał.

Nie znał gór, a ona nie potrafiła znaleźć słów, by mu je opowiedzieć.

Wzięła mocny zamach i cisnęła z całej siły złocisty okruch do rzeki.

- Nie mój. Nie twój. Niczyj - wyjaśniła, wzruszając ramionami.


* * *


Z ulgą odpięła pasy przytrzymujące broń, rozpięła wszystkie sprzączki, rozwiązała wszystkie rzemienie i zrzuciła z siebie brudną, okrwawioną zbroję. Zapiekło, gdy odrywała okrwawioną koszulę od zaleczonych ran, zaswędziało, gdy zdrapywała ze skóry płaty zaschłej juchy, pozostawiając tylko miękkie, gładkie strupy przepalone magią jej dyscypliny.

Do rzeki weszła w ubraniu. Powoli, ostrożnie stawiając stopy, zatrzymując się w miejscu, w którym woda sięgała jej ledwie pasa. Mocno, bez specjalnej delikatności ścierała pot i brud piaskiem, czyściła plamy ciemnym materiale, wypłukiwała drzewny pył z włosów. Prychała przy tym jak cierpiące na wodowstręt kocisko i klęła bardziej niż żeglarz, któremu nie sprzyja żaden wiatr.

Gdy skończyła ze sobą, ubraniem i zbroją, miała serdecznie dość.

Na pokład weszła ociekając wodą, zostawiając na deskach mokre ślady bosych stóp. Swoje rzeczy rzuciła w kąt, siebie rzuciła na stos suchych, starannie złożonych sieci, po czym po prostu zwinęła się w kłębek na słońcu i zasnęła.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 12-05-2013 o 18:02.
obce jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172