Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-08-2010, 22:38   #541
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pt, 19.X.2007, świat snów


Amy leżała w łóżeczku, miękkim i przyjemny. Co najważniejsze, było to JEJ łóżeczko, w jej pokoju, w jej mieszkanku. Była sobota, wiosenny poranek. I chęć do wstawania u eks-detektyw Walter była bliska zeru. Nagle uwagę Amy zwrócił jej kfiatek... a dokładniej któryś z kolejnych kaktusów próbujących przetrwać roślinny surviwal horror jakim była opieka Amy.
Oczka Amy spojrzały na zieloną plechę, która w teorii była kaktusem. Bardzo zieloną. Coraz bardziej zieleńszą i coraz bardziej... ruchliwą?
Po chwili kaktus podniósł się i gapiąc się oczkami ?! na Amy, próbował wyrwać się z doniczki wołając.- Mamusiu pomóż!


-Kochanie...ten kaktus do mnie mówi.- wyrwało się Amy.
Pod pościelą zrobił się ruch, i spod kołdry wyjrzała twarz Rooka. Murzyn spojrzał na kaktusa po czym na Amy mówiąc.- To normalne skarbie... śpij już.


Piątek, 19.X.2007, wydział XIII, zbrojownia 12:05


... I Amy się obudziła.
Pierwsze co zobaczyła po obudzeniu to był Mike...nie... pierwsze na co zwróciły oczka Amy uwagę, to na kubek pełen aromatycznej kawy trzymany przez staruszka. A potem dopiero na samego Mike’a.
- Dobrze spałaś?- spytał. A Amy coś wymruczała cicho. Czy mały koszmarek można uznać za przyjemny? Co gorsza obudziła się akurat na służbę...Niech to szlag.
-Elwi tu była i powiedziała, żebym cię obudził koło pierwszej. Ponoć masz dostać pochwałę za akcję w centrum handlowym.-podał kawę dziewczynie.
Po czym zaczął przygotowywać kawę dla siebie.- Jak masz czas, to chętnie posłucham. Bo dziś tak jakoś spokojnie na wydziale.


Pt, 19.X.2007, wydział XIII, biuro Rooka 13:00


Wręczenie pochwały Amy nie miało jakiejś szczególnej oprawy. Zresztą, takie wydarzenia rzadko miały. Chyba że pochwała była za postawę, podczas szczególnie widowiskowych i znanych mediom akcji. A takie na wydziale XIII nie zdarzały... widowiskowe tak, ale nie znane mediom.
W biurze Rooka, oprócz panny Bjorgulf i oczywiście Rooka, nie było nikogo. Przełożony Amy spojrzał na nią i rzekł.- Z pewnością nie bardzo doceniasz przyznaną ci pochwałę. - Wstał i rzekł. - Miejmy więc to za sobą.

Podał Amy dyplom mówiąc:
- Za wzorową postawę policjanta podczas wydarzeń związanych z grupą nosferatu w centrum handlowym, detektyw Amanda Walter otrzymuje pochwałę z wpisem do akt, od Raymonda W. Kelly'ego, komisarza policji miasta Nowy York. Gratuluję panno detektyw. - Po tych słowach Rook uścisnął dłoń Amy i podał ów papierowy dyplom.

Pt, 19.X.2007, wydział XIII, biurko Phila 12:00


Amandy oczywiście nie spotkał przy biurku. Praca z detektyw Walter była bowiem... problematyczna.

Tym bardziej, że ostatnio się nie dogadywali. No cóż, do pisania raportu jej nie potrzebował.
Kolejne minuty upływały Philowi na pracy biurowej... Części śledztwa najmniej lubianej, ale niestety potrzebnej. Bądź co bądź, śledztwo to nie tylko pościgi i strzelaniny. Tak naprawdę, to właśnie analiza zebranych raportów, ekspertyz, zeznań było rdzeniem pracy policyjnej. Mozolne dochodzenie do prawdy na podstawie zebranych dowodów. To czekało Phila. Mimo że w sprawy policyjne na XIII często zamieszany był element nadnaturalny, to nie było kolejek do wróżki.

Nagle oczy Phila spoczęły na krótkim i lakonicznym raporcie z przesłuchania niejakiego Harolda MacGregora, przez detektyw Esme Barthes i Amandę Walter. Raport nie zawierał nic ciekawego. Harold został zatrzymany ze względu na to, że przy zatrzymaniu związanym z zamkniętą już sprawą EMOwampirów, znaleziono przy nim replikę egipskiej tabliczki.

Niemniej po przesłuchaniu nie postawiono mu żadnych zarzutów. Nie ciążyły też na nim inne przewiny. Więc został zwolniony i zabrał ze sobą swoje rzeczy. Ot przypadkowy dokument wśród innych zgromadzonych przez Phila. Był też na biurku dokumencik, dopuszczający dr. Hollward do śledztwa jako eksperta. Z załącznikiem co może, a czego nie może taki ekspert. Ta druga lista była znacznie dłuższa.


Pt, 19 X 2007, biurko Vivianne Henderson, 9:00


Piątek to dobry dzień, na uporządkowanie zdobytych informacji, zebranych we własnym zakresie, jak i opierając się na otrzymanych raportach.

Każde śledztwo wymaga uporządkowania faktów, więc Vi uporządkowała fakty.
W rytuale brało pięć osób, z czego trzy z nich leżały martwe w kostnicy, a pozostała dwójka zaginęła. Wraz z partnerem Vi zebrała nieco informacji o właścicielu mieszkania w którym odbywał się rytuał. I z tego co wiedziała, najpóźniej w poniedziałek otrzymają informacje na temat zawartości komputer Kurta Knutsena.

Był piątek, dzień na progu weekendu. A tymczasem Vi ciężko było się skupić na pracy. Pierwszym powodem był wczorajszy „wieczór filmowy” okraszony winem, drugim zbliżająca się impreza.


Pt, 19 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 18:30


Richard Watkins przyjechał o 18:30. A właściwie go przywieziono. Tym razem był z szoferem. Bo przyjechał pod detektyw Henderson czarną limuzyna.


Ubrany w czarny smoking zapukał do drzwi Vivianne i ukryty za sporym bukietem kwiatów ozdobionym słonecznikiem, zaczął tłumaczyć:

- Taka praca Vi, od czasu do czasu trzeba się godnie zaprezentować na snobistycznej imprezce. Limuzyna jest wypożyczona. Sam zwykle unikam takich kolosów drogowych. - Znalazłszy dzbanek na ten spory bukiet, mówił: - Chyba będę się musiał sporo się natrudzić by ci wynagrodzić ten wieczór. Będzie wszak na przyjęciu sporo starych sztywniaków. Inna sprawa że wpływowych, ale... czasem trzeba poudawać statecznego adwokata. - Po czym spojrzał na dziewczynę dodając. - Wyglądasz olśniewająco Vi.

Potem była wyjazd...
Limuzyna miała wszystkie luksusy, jakie można było się spodziewać po krążowniku szos.


I Richard zachęcał Vi do skorzystania z okazji. Przy okazji też mówił.- Jedziemy na bal dobroczynny zorganizowane przez towarzystwo do walki z rakiem piersi. Ale jest też bal mający nieoficjalnie promować radnego Olivera Koppella. I będzie tam śmietanka polityczna Nowego Yorku. W skrócie, nudziarze. Przynajmniej oficjalnie. Niektórzy bowiem maja drobne grzeszki na sumieniu.
Spojrzał na Vivianne, uśmiechnął się i szybko dodał cichaczem.- Nic, za co można by aresztować. Ot, jeden lubi paradować w damskiej bieliźnie, gdy jest sam w swej posesji. Inny ma makietę kolejki w piwnicy. Takie tam, wstydliwe sekreciki
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-08-2010, 10:45   #542
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post Yagamiego Hirohito

Rok Wołu, 13 dzień miesiąca Smoka, poranek. Diuny Tottori, prefektura Tottori, Japonia.

Tottori-ken było słynne w całej Japonii, jako jedyna prefektura z pustynią. Diuny Tottori były unikatowe, chronione prawem po głośnym skandalu, kiedy odkryto, iż program ponownego zalesiania terenów okalających miasto stołeczne prefektury, prowadzi do zmniejszenia skarbu narodowego, czyli istniejących już ponad sto tysięcy lat pustyń.

Człowiek jest jedynym stworzeniem, które potrafi tak doskonale i na taką skalę niszczyć - mimochodem.

Wstrzymano program, wykopano setki, jeśli nie tysiące drzew, by przewieźć je (i ponownie zasadzić) w inne, niegroźne dla diun miejsca, zniszczono betonowe zapory, które miały bronić przed tsunami, a dodatkowo okazały się ochroną przed naturalnymi prądami morskimi niosącymi diunom piasek z morza... Nawet zrzucono do morza kilkanaście ton piasku sprowadzonego skąd tylko się dało, ponieważ kilkunastu naukowców wyliczyło, że piasek taki, zrzucony odpowiednio blisko brzegu, zostanie na ten brzeg wyniesiony.

A potem wstrzymano oddech, patrząc czy - a czasem też modląc się by - zaprzestanie poprawiania natury wystarczyło.

Sprytne władze prefekturalne natomiast uczyniły inną rzecz. Miast modlić się czy niecierpliwić, wydały setki tysięcy jenów na kampanię reklamową, przedstawiając sytuację jako możliwy koniec diun. Efekty przeszły oczekiwania: posypały się dotacje, ruszyły programu ratunkowe, a ruch turystyczny zwiększył się o jedną czwartą, z 2 milionów na 2,5 miliona ludzi przez cały rok.

Mały chłopiec spokojnie siedział w piasku, obserwując węża polującego na mysz. Nad chłopcem stał jego ojciec, Sakozuke Shingo, cicho powtarzając nakaz siedzenia w bezruchu. Ojciec i syn w milczeniu oglądnęli spektakl, poczekali, aż wąż oddali się. Sakozuke cicho tłumaczył coś synowi, chłopiec kiwał głową.

Dwa dni później, słysząc narzekania matki na myszy w piwnicy, chłopiec bez słowa wybiegł, by po pół godzinie wrócić z wężem. Hanako nie straciła zimnej krwi: choć pobladła, wytłumaczyła swemu synowi, że nie trzeba, że wąż w piwnicy nie jest dobrym pomysłem i że wystarczy kot, który powinien wkrótce się pojawić. Nakłoniwszy syna do wypuszczenia gada tam, gdzie go znalazł, kobieta wzięła w obroty męża, widząc w nim sprawcę zamieszania. Wynikła stąd afera zakończyła się kolejną, wielotygodniową ciszą między rodzicami, a Hanako odtąd jeszcze bardziej uważała, co mówi na głos przy dziecku, co mały Yagami wkrótce zauważył, nawet jeśli nie zrozumiał.

Miał długo tego nie rozumieć.

środa, 17.X.2007, Staten Island, Pickersgill Avenue #13, mieszkanie Hirohito Yagami, 7:00


Hasamichi jak i Satomi postępowali ostrożnie, co znaczyło, że pozycja konsultanta nie była jawna i że wewnątrz samej firmy należało liczyć się ze sprzeciwem. Onmyoudou nie był tym zaskoczony, był to w końcu element codzienny jego pracy. Odpisał Minie, że szczegóły poda wieczorem, kuzyna poprosił o terminy, w których w najbliższym czasie mógłby ponownie rozejrzeć się po firmie, zaznaczając, iż potrzebuje mieć do dyspozycji przynajmniej jeden termin w którym będzie miał kilka godzin nie niepokojonego czasu na 'swoje metody śledcze'. Eufemizm na pewno będzie wystarczająco wyraźny dla krewniaka. Kiedy skończył słać obydwa maile, siadł do śniadania. W jego trakcie przyszła mu do głowy jeszcze jedna rzecz.

Paradygmat. Wiedza.

Każdy mag miał swoje limity. Głównymi były jego paradygmat oraz własna wiedza. Paradygmat czynił pewne rzeczy banalnie prostymi, inne - nieosiągalnymi.

"Oczywistym śladem jest dostęp. Do kogo mogliby mieć dostęp Francuzi? Najprędzej do maga z własnego paradygmatu. Winienem więc poszukać karłowatych sabotażystów wśród stworzeń z zachodnich legend. Trywialne rozumowanie, które kusi przeoczyć w myśl 'na pewno uznali, że oczywistym jest mag francuski i poszukali gdzie indziej', ale nawet jeśli, nie powinienem zaniedbywać tej możliwości."

Zanotowawszy w pamięci by sprawdzić tę możliwość, Japończyk myślał intensywnie dalej.

Drugim ograniczeniem maga była wiedza. Kognitywistyka. Poznanie. Jedynie magowie najwyższego kalibru mogli bezkarnie i efektywnie zaczarować coś, czego nie znali, nie widzieli, nie doznali. Yagami powątpiewał, by jego francuski przeciwnik był takim właśnie magiem. Zbyt niskiego kalibru była to sprawa dla kogoś takiego... chyba, że było w niej jeszcze coś, o czym nie wiedział, albo, że Francuzi posiadali znacznie większe fundusze i znacznie mniejsze uprzedzenia wobec zatrudniania kogoś takiego. Przez chwilę onmyoudou rozważał tę możliwość, lecz w końcu odrzucił, jako nieprawdopodobną.

Czy zatem francuski mag widział wnętrze kompleksu fabrycznego? Jak? Skąd wiedział, gdzie skierować swoich sabotażystów? Czy skomplikowana technologia i mylący dla laika rozkład korytarzy, rozmieszczenie budynków i ich jednolity z zewnątrz wygląd, były dla tego człowieka, parającego się w końcu magią, tak proste do przejrzenia? To wydawało się nieprawdopodobne.

"Hasamichi miał momenty zawahania, kiedy mnie oprowadzał. Jeśli ten ktoś poznawał strukturę kompleksu podczas sabotażu, i to na tyle dobrze, by tak precyzyjnie sabotować..."

Także ta możliwość została odrzucona.

Należało zatem przyjrzeć się pozostałościom. Na blogu wkrótce pojawił się zaszyfrowany wpis:

Kod:
Pytanie pierwsze: Czy ktokolwiek z klientów miał możliwość obejrzeć wnętrza kompleksu? W szczególności wrażliwe miejsca? Prosiłbym o listę takich osób, jeśli są.

Pytanie drugie: Czy prezentowano nagrania lub zdjęcia, które umożliwiają wizualną znajomość wnętrz fabryki? Jeśli prezentowano nagrania z procesu technologicznego lub linii fabrycznych, prosiłbym o bliższe informacje na ten temat również.

Pytanie trzecie: Czy można spojrzeć na niektóre z zepsutych maszyn? W szczególności interesowały by mnie wadliwe egzemplarze elektroniki opisane jako udane na teście czwartego września oraz linie montażowe produkujące układy wspomagania kierownicy/hamowania, w szczególności te ich fragmenty, które miały awarię dzień po przeglądzie 29 sierpnia.

Pytanie czwarte: Co wiadomo o osobach negocjatorów i osób odpowiedzialnych (po obu stronach) za zawarcie umowy?

Pytanie piąte: Czy w HMC doszło do zwolnień personelu technicznego lub kadry menedżerskiej w czasie, kiedy osoby odchodzące mogłyby posiadać wiedzę na temat potencjalnej unii? Prosiłbym o dane takich osób, jeśli są.

Jeśli któreś z pytań wymaga szerszego omówienia, spotkanie jest możliwe.
Nawet zaszyfrowany blog nie był wystarczająco bezpieczny dla niektórych tematów, a pytania Azjaty o nie zahaczały. Jeśli istniała możliwość, że sabotował ktoś z wewnątrz spółki, dyskrecja nie była zaleceniem, była koniecznością. Nawet jeśliby miał to być były pracownik, rozgoryczony koniecznością odejścia, co dopiero, gdyby miał to być któryś z dyrektorów, próbujący wykroić sobie dodatkową emeryturę, lub po prostu uczynić z siebie bohatera - wkraczającego w ostatniej chwili by 'uratować' spisaną już na straty - i jakże kosztowną! - umowę.

Ledwie skończył wpis, musiał wyjść do pracy. Nadal jednak nie zaniedbał środków ostrożności, aktywując sieć uroków strażniczych, sprawdzając kekkai, zostawiając shikigami-strażnika i wypuszczając czujki, mające strzec go podczas podróży do pracy.

Co prawda parę razy słyszał, że co dzieje się w Chinatown, zostaje w Chinatown, ale nie ufał temu, nie po tym, jak Chinatown zapukało do jego drzwi.

Czw, 18 X 2007,Kostnica wydzialu XIII



Dzień w kostnicy był wyczerpujący. Odrażający. Co gorsza, dzisiejszy zapowiadał się też na nudny. Zajęcia jakie mu dawano, były trywialnie proste lecz odstręczające fizycznie i psychicznie. Niezwykła samodyscyplina Japończyka była poddawana nieustannym testom gdy ten zmuszał się nie tylko do wykonania zlecanej mu pracy, ale jeszcze do wykonania jej jak najlepiej, jak najdokładniej, a na dodatek - nie dając po sobie poznać jak jest mu ona wstrętna.

Sprawa jednak była znacznie bardziej skomplikowana niż to. Hirohito w pewien perwersyjny sposób odprawiał własną, makabryczną pokutę, choć sam się przed sobą nie przyznawał. W pewien sposób się chronił. Zmuszając się do wykonywania z pełnym profesjonalizmem często obrzydliwych obowiązków, znieczulał się. Wtedy wspomnienie brata nie nachodziło tak często.

Wiedział oczywiście, że jedynie odwleka nieuniknione. Że prędzej czy później będzie musiał zmierzyć się z faktami, zwłaszcza jeśli miałby dociec prawdy czy pomścić Juna. Ale to nie był ten czas. Dlatego praca - nawet tak trywialna i odstręczająca - była dobra.

Do tego, kiedy miał czynić rzeczy naprawdę proste, mógł myśleć o innych sprawach. Tych, które miały zająć jego czas po południu.

Nadal jednak miłym przerywnikiem okazała się rozmowa z młodym Amerykaninem na temat przypadku Molinera. Nawet informacje o tragicznym w skutkach rytuale przyjął z zaciekawieniem, na moment unosząc głowę znad zmiażdżonego ramienia jednego z nieszczęśników, którego wszelkie obrażenia miał skatalogować i opisać wedle dziś rano poznanej skali.

- Na obecną chwilę mamy trzy trupy i pięć odcisków palców. Trzy z nich... - kiedy Laura Pavlicek przybliżała sytuację, Yagami mimowolnie uśmiechnął się, znalazłszy podobieństwo kulturowe. Japończycy czy Amerykanie, jedni i drudzy często sięgali po magię w podobnie małostkowy sposób. Zemsta, pragnienie wiecznego szczęścia tanim kosztem, chciwość, zazdrość czy ambicja - pewne rzeczy się nie zmieniały.

"A jeśli nie zmienia się yang, to niezmienne będzie też dopełniające je ying. Co oznacza, że po powrocie do domu zmyję z siebie ten pozornie niezmywalny odór."

Uśmiechnąwszy się, Japończyk już miał wrócić do roboty, kiedy nagle rozpoznał stojącego w kostnicy księdza. Odłożywszy na moment narzędzia, szybko ruszył do umywalki, gdzie z wprawą nabytą w ciągu paru ostatnich dni, pozbył się rękawiczek i umył ręce.

Kiedy ksiądz wraz z towarzyszącą mu kobietą wychodzili z kostnicy, Yagami rzekł:

- Ojcze Dawkins, dobrze widzieć ojca w zdrowiu. Miewa się pan już dobrze?

Kiedy ksiądz przeniósł nań zdziwiony wzrok, Japończyk uśmiechnął się i dodał wyjaśniając:

- Pokój w hotelu Pensylwania, parę dni temu, egzorcyzmy. - Z serdecznym uśmiechem, sięgającym oczu, Hirohito skłonił się duchownemu z szacunkiem. - Jest ojciec naprawdę odważny.

Po Azjacie widać było, że mówi szczerze. Choć Chris nie pamiętał, by ktoś taki tam był, czy więc Japończyk wiedział z plotek wydziałowych? Jako ktoś z ekipy Pavlicek mógł być na miejscu potem, by posprzątać... Tymczasem Japończyk poprosił:

- Jeśli można ojca prosić o parę chwil rozmowy, będę zobowiązany. Jestem Hirohito Yagami, chciałem z ojcem porozmawiać o tym nieszczęsnym pokoju, jeśli to nie kłopot.


Choć mężczyzna mówił uprzejmie, a jego prośba była delikatna i dawała dużo pola do odmowy, to jednak Dawkins widział wyraźnie, że tamtemu zależy. Było to wyraźnie widoczne w czarnych, skośnych oczach, nabrzmiałych powagą.

* * *

Rozmowa z ojcem Christopherem Dawkinsem, czy z detektywem Philipem McNamarą nie były jedynymi przerywnikami od pracy, na jakie pozwolił sobie mag pisma. Były też dwa inne.

Pierwszy miał miejsce podczas przerwy śniadaniowej. Azjata wyszedł na krótki spacer do przyległego parku, gdzie usiadł pod drzewem, w milczeniu chłonąc równowagę natury. Kostnica była nienaturalnym miejscem. Dławiącym. Nie chodziło nawet o to, że była domeną śmierci, która tam wyzierała z każdej lodówki, z każdego niemal badania, czy raportu. Śmierć od zawsze była czymś naturalnym, nieodwołalnie związanym z życiem, z cyklem istnienia. Od zawsze, bądź od czasu 'importu' buddyzmu, co onmyoudou nauczył się w szkolnych latach w klasztorze. Shinto było religią życia, w której śmierć, dotyk zwłok, krwi... wszystko co związane ze śmiercią - było tabu. Przed wieloma wiekami, ciała zmarłych po prostu porzucano, a kontakt ze zmarłymi skutkował byciem nieczystym. Dopiero przybycie buddyzmu, z jego naukami o odrodzeniu, o karmie i dharmie, dopiero to zmieniło poglądy na śmierć. Choć blisko związany z Junem Yagami coraz bardziej łaknął rytuału oczyszczającego.

W kostnicy właśnie życia brakowało onmyoudou. Hałaśliwi pracownicy i wyzywająca Pavlicek byli dlań sztuczni, nienaturalni. Zajmowali się śmiercią, badając ją w klinicznych - a zatem ponownie nienaturalnych - warunkach; oczywistym więc było, że muszą wykształcić w sobie odporność. Odporność, której sam Yagami jeszcze nie nabył - tylko bardzo starannie dobrana dieta plus nieustająca samokontrola, wspomagana kontrolowaniem własnego ki utrzymywała jego żołądek w miejscu. Ale technicy i sama lekarka nie mieli w sobie powagi i spokoju, jakim dla Hirohito cechowało się życie. Nie mieli tej siły, jaką miały drzewa, szeleszczące trawy czy szum wiatru. Dlatego właśnie każdą przerwę Japończyk spędzał w parku, gdzie nabierał sił. Gdzie mógł poczuć to życie, którego w pracy u Pavlicek - nie było.

Odpocząwszy chwilę, mężczyzna podniósł się i wydał dyspozycje czuwającym w powietrzu krukom. Jeśli ktoś miał donieść na niego w związku z niedawnym pojedynkiem lub po prostu komuś zachciałoby się nań czatować, jeśliby pani detektyw-łącznik z Chinatown miała niekoniecznie czyste intencje, albo po prostu plany wobec jego osoby, warto byłoby to wiedzieć.

"Wypatrujcie Shen-Men-san i donieście mi, jeśliby opuszczała budynek. Także uważajcie, gdyby któryś z nich tu przybył. Mówcie, kto obserwuje budynek"

Skupiwszy się, przypomniał sobie tych ludzi, którzy przybyli na złomowisko. Widzów. Nie sądził, by chcieli przyjechać, ale nie chciał zaniedbać tej możliwości.

* * *

Wróciwszy do pracy, znowu zaskarbił sobie wdzięczność pozostałych, stawiając przed każdym filiżankę dobrej kawy, którą wyczarował poza posterunkiem. Zagadnął przy tym Pabla:

- Pablo-senpai, jak właściwie rozpatrywane są zgłoszenia w Trzynastce? Załóżmy, że ktoś w Manhatannie skarży się, że przez jego mieszkanie okazjonalnie przebiega jakieś stworzenie, ale nie potrafi go zbyt dobrze opisać, co wtedy się dzieje? Jest jakiś leksykon, wedle którego można szukać, czy zgłoszenia zbyt słabo udokumentowane są rutynowo umarzane?

* * *

Drugim przerywnikiem był telefon do ojczyma. Rozmowa była krótka. Dotyczyła ustaleń pogrzebowych i... amerykańskich krewnych.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 31-08-2010 o 18:37.
abishai jest offline  
Stary 27-08-2010, 17:33   #543
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pt, 19 X 2007, biurko Vivianne Henderson, 9:00


Piątek, kolejny pracowity dzień. Ale Vi jakoś nie mogła się skupić na pracy. Może było to spowodowane zbliżającym się wielkimi krokami przyjęciu, na którym miała towarzyszyć Richardowi, a może zwyczajnie jej organizm bardzo powoli dochodził do siebie po alkoholowym zatruciu. Tak czy siak Vivianne ślęczała nad raportami popijała sok pomarańczowy i modliła się, by tek okropny dzień jak najszybciej się skończył.

Dopiero koło południa doszła do siebie na tyle, że odważyła się ruszyć z miejsca i pójść zaparzyć sobie mocnej kawy. Aromat porządnej kawy z dodatkiem mleka i cukru postawił ją na nogi tak, że wreszcie mogła się naprawdę zabrać do roboty. Przy okazji obiecała sobie, że następnym razem daruje sobie otwieranie drugiej butelki wina.

Na początek prawdziwej roboty detektyw Henderson postanowiła ustalić co też właściwie stało się z Patty Hill i Kurtem Knutsenem. W tym celu zamierzała skorzystać ze swych bogatych znajomości w półświatku Nowego Yorku.

Wyciągnęła z torby notatnik z adresami i zaczęła go wertować. Na początku otworzyła go na aktualnej dacie, spojrzała na notatkę i uśmiechnęła się. „18:30 – Snobistyczne przyjęcie z Richardem”. Już nie mogła się doczekać końca pracy, wieczoru i przyjazdu Watkinsa, a tu miała jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Przerzuciła kartki na notatnik z adresami i telefonami.


Jako pierwszy w jej notatkach występował Omar Fluttmann. Poznali się kilka lat wcześniej, gdy pracowała jako policyjny psycholog. Ona pomogła wtedy jemu i jego bratankowi, potem on kilkakrotnie pomagał jej w różnych sprawach. Znał wiele osób z „podziemia”, z wieloma z nich robił interesy, był nieocenionym źródłem wielu informacji, przede wszystkim jednak był niezwykle zdolnym kieszonkowcem. Teraz Vivianne miała zamiar po raz kolejny skorzystać z jego pomocy i była pewna, że Omar nie będzie z tego zadowolony.

Wybrała odpowiedni numer telefonu i odczekała chwilę. W słuchawce dał się słyszeć charakterystyczny sygnał połączenia. Zaraz potem odezwał się gruby, męski głos:

- Słucham
- Witaj Omar, mówi Vivianne Henderson, detektyw Vivianne Henderson. Pamiętasz mnie?
- Jakże mógłbym zapomnieć panią detektyw o przenikliwym spojrzeniu pięknym niebieskich oczu
… – zażartował mężczyzna – Dobra, dość głupstw. Co cię do mnie sprowadza, Vi?
- Interesy, mój drogi, jak zwykle interesy
- No domyślam się, że nie dzwonisz, żeby się na randkę umówić
– mruknął lekko poirytowany - O konkrety mi chodzi. Co tym razem mam dla ciebie zrobić?
- Poszukuję dwójki ludzi. Patty Hill i Kurt Knutsen. Chciałabym, abyś pomógł mi ustalić gdzie obecnie przebywają.
- A jakieś ksywy?
– dopytywał się Omar Dobrze wiesz, że w tej branży rzadko posługujemy się prawdziwymi nazwiskami.
- Owszem, ale to nie są ludzie z twojej branży. Prześlę ci zdjęcia tej dwójki. Chodzi mi o to, byś podpytał swoich znajomych, czy ktoś ich ostatnio nie widział. Mogę na ciebie liczyć?
– zapytała.
- Jak zawsze, Vivianne, jak zawszę. Czekam na zdjęcia, a jak będę coś wiedział, to sam się odezwę. Do usłyszenia.
- Do usłyszenia
– odparła z uśmiechem i odłożyła słuchawkę.

Pierwszą rozmowę miała za sobą. Pozostawało tylko czekać na efekty. Kolejne dwie rozmowy wyglądały niemal identycznie. W sumie te rozmowy za każdym razem wyglądały niemal identycznie, więc nie było się czemu dziwić.

Rebecca Woolbank, dziewczyna, do której Vi zadzwoniła zaraz po rozmowie z Omarem, była luksusową prostytutką. Oczywiście korzystanie z usług pań od płatnej miłości było w tym kraju nielegalne, co nie zmieniało faktu, że wielu znanych i szanowanych było klientami Rebeki. To właśnie stanowiło „wartość” dziewczyny; tak zwane znajomości. Również to, że wśród wielu swych zalet, z urodą na czele, posiadała niezwykłe zdolności, podobne do tych, jakie miała sama Vivianne.

Trzecią osobą na liście Vi była Karen Lawranson – oszustka i naciągaczka, dobrze znana wymiarowi sprawiedliwości, jak również agentom ubezpieczeniowym, którzy nie raz i nie dwa mieli z nią do czynienia. W niej detektyw Henderson nie pokładała zbyt dużych nadziei odnośnie odnalezienia dwójki „okultystów”, ale mimo to zadzwoniła do niej i wyłożyła swój problem. Nauczona doświadczeniem doskonale wiedziała, że rzeczywistość może nas nie raz bardzo miło zaskoczyć i należy jej to ułatwić.

Po wykonaniu telefonów Vivianne zabrała się za inne sprawy. Do ostatniego ze swych kontaktów nie mogła się póki co dodzwonić, więc nie pozostawało jej nic innego, jak zabrać się za coś innego.

Na początek uznała, że należy poinformować Chrisa o poczynionych krokach. W końcu razem pracowali nad tą sprawą, powinni się ze sobą komunikować. Nie czekając na specjalną okazję, podeszła do biurka swego partnera.

- Witaj, Chris. Chciałam z tobą porozmawiać – oznajmiła na wstępie.
- Tak, słucham? – odparł mężczyzna.
- W sprawie Patty Hill i Kurta Knutsena, rozmawiałam ze swoimi ludźmi z półświadka, żeby się rozejrzeli. Chciałam tylko, żebyś wiedział, bo być może niedługa uda się coś więcej ustalić.

Christopher wyglądał na lekko zdziwionego krokami poczynionymi przez swoją partnerkę, ale nic nie odpowiedział. Skinął tylko głową, jakby potwierdzając, że przyjął do wiadomości. Jego reakcja lekko zaskoczyła Vivianne, ale nie dała tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się i odczekała, aż mężczyzna wreszcie się odezwie.

- Wiesz, w zasadzie, to jeszcze nie pojechaliśmy do domu Patty – zauważył Dawkins, a Vi skarciła się w duchu za takie niedopatrzenie – Można to było zrobić już wczoraj, ale jakoś to odłożyliśmy
- No tak, ale Patty nie odbiera telefonów, nie zjawiła się w pracy, a w sprawie zniknięcia Kurta w ogóle nie ma żadnego punktu zaczepienia
– odparła kobieta.
- Też prawda, ale mimo wszystko powinniśmy odwiedzić to mieszkanie. Jej samej może nie zastaniemy, ale być może znajdziemy jakieś wskazówki, gdzie mogła zniknąć.
- Nie sądzę, żeby to dało jakieś rezultaty, ale spróbować nie zaszkodzi. Może pojedziesz tam sam, a ja zostanę dokończyć to, co zaczęłam?
- No dobra, pojadę tam
– zgodził się Chris.
- Świetnie, w takim razie do zobaczenia
- Do zobaczenia


Vivianne wróciła do siebie. Wykonała ostatni telefon. Tym razem jej rozmówczynią była Hannah Van Derbur. Rozmowa wyglądała tak samo, jak trzy poprzednie : przywitanie, krótkie wyłożenie sprawy i pożegnanie. Vivianne nie utrzymywała bliskich relacji z tymi ludźmi, doskonale wiedziała, że byłoby to źle widziane przez szeroko pojęte szefostwo.

Po wykonaniu telefonów Vi doszła do wniosku, że zasłużyła na kolejną kawę, tym bardziej, że opróżniła karton po soku pomarańczowym, a znów zaczynało ja suszyć. Raźnym krokiem udała się więc do pokoju socjalnego.

Akurat wychodziła z kantyny, minęła się w drzwiach z Prestonem Foxem, widocznie mężczyzna również postanowił zaspokoić kofeinowy głód.

- O, detektyw Fox, miło znów widzieć - powiedziała Vivianne na przywitanie.- Widzę, że skończył pan z moim partnerem.
- Mi również miło panią widzieć, detektyw Henderson, a może lepiej zwracać się Vivainne?
- rzekł mężczyzna dodając.- Detektyw Fox, to trochę za formalne. Preston wystarczy.
- Może być Vivianne, albo Vi, Prestonie - odparła z uśmiechem. – I jak przydał się na coś Chris?
- Bardzo. Być może jeszcze go podprowadzę kiedyś
- powiedział z uśmiechem Preston Niezbyt pilnie słuchałem opowieści, podczas szkółki niedzielnej, więc biblię zostawiam specjalistom.
- No nie wiem, nie wiem, czy będę mogła pozwolić na takie bezkarne podprowadzanie mi współpracownika
- zażartowała kobieta i mrugnęła do niego.
- Cóż... postaram się jakoś ci to wynagrodzić. Zaproszenie na kawę?- zaproponował żartobliwie Preston.
- Kawa - zamilkła na chwilę jakby się nad czymś zastanawiając – czemu nie, chociaż póki co bardziej by mi się przydała pomoc.
-Zamieniam się w słuch. Jak mogę pomóc
- odparł mężczyzna.

Właściwie nie była pewna, czy powinna się do niego zwracać o pomoc. W końcu ledwo się znali, poza tym – sądząc po reakcji Chrisa – nie był on zbyt chętny do proszenia o czyjąś pomoc. Wreszcie… proszenie kogoś o pomoc to jednak było po części przyznanie się do porażki. Vi nigdy nieprzykładana specjalnej wagi do „honoru”, ale jednak jakieś tam pokłady kobiecej dumy w niej tkwiły.

Tocząc przez chwilę wewnętrzną walkę, uważnie przyglądała się mężczyźnie. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że tytuł wydziałowego ciacha, jest wyjątkowo zasłużony i trafny. Preston wydawał się być miłym facetem. W sumie… gdyby był chamem, zostałby „wydziałowym dupkiem”, a nie ciachem. To dawała nadzieję, że prośbę o pomoc potraktuje normalnie. Tym bardziej, że już się dopytywał, jak może pomóc. Poza tym zaprosił ją na kawę… a który facet, będący dupkiem zaprasza na kawę? Ostateczny wynik sądu nad Prestonem Foxem był dla niego jak najbardziej pomyślny. Vivianne uśmiechnęła się i zaczęła:

- Chodzi o sprawę, którą prowadzimy z Chrisem. W bardzo dużym skrócie rytuał, trzy trupy, dwoje zaginionych i demon, który być może grasuje gdzieś po naszym uniwersum. Z tymi zaginionymi jest największy problem, bo jak sama nazwa wskazuje zaginęli, no a przydałoby się ich przesłuchać, bo tak po samych śladach krwi to nie bardzo wyjdzie nam ustalanie faktów. Więc gdybyś mógł i zechciał jakoś pomóc… – tu umyślnie zawiesiła głos i uśmiechnęła się tylko. Nie chciała mówić jak mogłaby się odwdzięczyć za okazaną pomoc. Zawsze była przekonana, że mężczyźni dużo lepiej sprawdzają się w akcji, kiedy nie wiedzą, jaka nagroda może ich spotkać.
-Na demonach się nie znam. Przykro mi- odparł nieco smutniejszym tonem głosu, po czym sięgnął po notatnik dodając – Ale... popytam przy okazji śledztwa i kopnę w tyłek moich informatorów na mieście. Jak się nazywają?
- Kurt Knutsen i Patty Hill
- odparła Vi Będę ci bardzo wdzięczna - dodała z uśmiechem.
- Żaden problem... dla takiego uśmiechu warto się wysilić. No i jestem ci coś winny - rzekł Preston Dasz mi numer telefonu? Jak się dowiem to zadzwonię do ciebie. Może nawet w niedzielę będę coś miał.

Vivianne uśmiechnęła się w duchu. Nie musiała się nawet specjalnie wysilać, a już czuła się podrywana. Być może póki co jej odczucia były na wyrost, ale jednak… wydziałowe ciacho to wydziałowe ciacho. Ten tytuł zobowiązywał.

- Ok - powiedziała na głos, wzięła od mężczyzny notes i zapisała w niej swój numer – No to będę z niecierpliwością oczekiwać na twój telefon
- Najsłodsze słowa jakie można usłyszeć od kobiety. Poza "kocham cię" oczywiście
- zażartował Preston i dodał wesołym tonem głosu – Jak coś się dowiem, dam znać
- A co do tej kawy, to może umówimy się tak, że jak się czegoś dowiesz to się spotkamy na kawie i mi dokładnie opowiesz? Ja stawiam
– zaproponowała.
- Wypadałoby żebym to ja postawił, ale ok- odpowiedział wyciągając dłoń do dziewczyny. – Umowa stoi, Vi.
- No to do zobaczenia
- powiedziała podając mu dłoń do uścisku. – Chociaż bardzo miło się rozmawia, muszę niestety wracać do pracy.
- Do zobaczenia Vi. I oczekuj telefonu w niedzielę, myślę że do tego czasu, coś powinienem mieć
- odparł na pożegnanie Preston.

Vi uśmiechnęła się i ruszyła do swego biurka. Kolejne dwie godziny przyszło jej spędzić nad papierami i przy komputerze. Postanowiła jeszcze raz wszystko przejrzeć, nie chciała by coś umknęło jej uwadze. Wreszcie, gdy zbliżał się koniec pracy, odłożyła dokumenty i wyłączyła komputer. Przez chwilę kręciła się na swoim obrotowym krześle, wreszcie zatrzymała się i zamknęła na chwilę oczy.

To już koniec” – pomyślała z radością – „To już naprawdę koniec!”


Pt, 19 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 17:30


Spieszyła się jak tylko mogła, by jak najwcześniej dotrzeć do domu, a i tak przyszło jej dobre 15 minut sterczeć w korku. Kochała to miasto, naprawdę je kochała, ale czasami go nienawidziła.

Gdy jak burza wpadła do mieszkania Chrisa i poprosiła o swoje klucze, nawet dobrze się nie przywitała. Na pytanie sąsiada, gdzie się tak śpieszy, odpowiedziała pół żartem, pół serio „do piekła” i już jej nie było.

W mieszkaniu wzięła szybki prysznic, nałożyła odżywkę na włosy, pomalowała paznokcie i zrobiła sto tysięcy innych rzeczy, które każda kobieta musi obowiązkowo zrobić przed pójściem na przyjęcie, zwłaszcza na tak ważne przyjęcie.

Zrobienie się na bóstwo wymagało od Vi jeszcze kilku rzeczy. Przede wszystkim wybrania sukienki, w której pójdzie na przyjęcie. Ten etap przygotowań na szczęście miała już za sobą, bo obmyślać kreację zaczęła, gdy tylko Richard powiedział jej o przyjęciu. Ostatecznie zdecydowała się na tak zwaną małą czarną, czyli na dość prostą, czarną sukienkę za kolano. Kupiła ją kiedyś na wiosennej wyprzedaży i bardzo ją lubiła.

Dużo większy problem stanowiło dobranie dodatków. Była pewna, że na takiej – nie bójmy się tego słowa – gali pełno będzie kobiet obwieszonych złotem i brylantami. Vi nie lubiła złota, na brylanty pewnie jeszcze długo stać ją nie będzie, a wśród noszonych przez siebie na co dzień błyskotek nie mogła się doszukać niczego odpowiedniego. Lekko zdesperowana zajrzała do swojej szkatułki z biżuterią licząc na to, że jakimś cudem znajdzie tam coś odpowiedniego.


Na szczęście dla Vi tym razem cud się jednak zdarzył. Gdy tak grzebała wśród splątanych łańcuszków i naszyjników, dostrzegła nagle zapomniany sznur pereł. Uśmiechnęła się na wspomnienie sytuacji, w jakiej otrzymała ten naszyjnik. Dostała go jako prezent na osiemnaste urodziny od mamy. Była to rodzinna pamiątka, wcześniej należał do babci Vivianne, a jeszcze wcześniej do jej prababki.

Kobieta wyszykowała się do końca. Założyła perły, dobrała do nich małe, srebrne kolczyki, zrobiła sobie make-up i ułożyła włosy. Gdy Richard zadzwonił do jej drzwi punkt o 18:30, była gotowa do drogi. Założyła na nogi szpilki, zarzuciła na plecy szal, chwyciła za czarną kopertówkę i biorąc go pod rękę ruszyła do limuzyny.


Pt, 19 X 2007, limuzyna, 18:40


Gdy wsiedli do samochodu, Richard przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował, a potem zaczął opowiadać o planie, jaki ułożył dla nich na sobotę. Watkins miał mały jacht i patent sternika, jak sam to skomentował – nic wielkiego - toteż zaplanował długi rejs po zatoce, obiad w jacht klubie, spacer po parku, wieczorny wypad do kina, a potem do klubu nocnego.

- Czyli jakie ubrania powinnam zabrać? Bikini, czy coś jeszcze? – zapytała Vivianne uśmiechając się dwuznacznie.
- Poszukamy miłego i cichego miejsca byś mogła opalać się topless - odpowiedział pół żartem pół serio Richard.
- Mogę się opalać nago, jeśli i ty się rozbierzesz – odparła kobieta patrząc na niego z ukosa.

Prawnik najpierw się lekko zdziwił, a potem uśmiechnął

- Umowa stoi – odparł z wielce zadowoloną miną.
- No... zobaczymy – skomentowała kobieta. – Najwyżej, obfotografuje nas jakiś paparazzi i będzie temat do brukowca: szanowany pan adwokat, członek think tanku Hilary Clinton i nikomu nieznana pani psycholog z nowojorskiej policji przyłapani na orgii. Będzie ciekawie.
- Jak mawiał mój ojciec, nie ma złej reklamy
- odparł Richard i uśmiechnął się.- A może będzie nagłówek. „Szanowany pan adwokat przyłapany z tajemniczą pięknością?”.
- No, a potem wyciągną wszystkie twoje poprzednie przyjaciółki, koleżanki, kochanki i mnóstwo innych kobiet z którymi byłeś, albo chociaż spałeś i zaczną mnie do nich porównywać
– zażartowała. – A na końcu zrobią plebiscyt : Która z dziewczyn pana adwokata jest twoim zdaniem najlepsza.

Watkins zaś dodał żartobliwie:
To planujemy opalanie czy orgię?
- Myślę, że póki co planujemy opalanie
- odparła zupełnie poważnie – ale kto wie, jak się sytuacja rozwinie.
- To może być ciekawe
- zamyślił się mężczyzna i spojrzał na Vi dodając.- Przynajmniej mnie poznasz wtedy z każdej strony. Także od strony byłych dziewczyn.
- A dużo ich było?
– zapytała ciekawa, czy odpowie szczerze – No wiesz, pytam, żeby wiedzieć co opowiadać w wywiadach – dodała z rozbawieniem.
- Mam liczyć od ...college’u czy wystarczy od studiów?-
spytał żartobliwie Richard.
- Wystarczy od studiów i najlepiej powiedz coś o każdej z nich, co ci zapadło w pamięć - odparła i uśmiechnęła się zadziornie – No chyba, że było ich aż tyle, że zwyczajnie nie pamiętasz.
- Przyznaję, że parę dziewczyn pamiętam mgliście, zwłaszcza z czasów studiów. Byłem wtedy młody i głupi
- odparł, po czym zaśmiał się.- A teraz młodość przeminęła.
- Coś widzę, że pan mecenas nie chce się chwalić swoimi podbojami łóżkowo-miłosnymi. No cóż... zostawię sobie te niedyskretne pytania na inny czas, kiedy będziesz bardziej pijany i skory do zwierzeń. To podobno bardzo ciekawa dziedzina badań psychologicznych - zależność upodobań seksualnych od charakteru, kultury i tak dalej. Moja koleżanka robiła o tym doktorat .Ja stety, czy też niestety miała na głowie jeszcze szkołę policyjną więc za doktorat nigdy się nie wzięłam
– rzuciła Vivianne przypominając sobie na chwilę czasy studenckie.
- Może po tym przyjęciu spróbujesz?- zaproponował Richard uśmiechając się.- W końcu będę coś ci winny, no i trochę pijany.
- Hm
– zamyśliła się na chwilę – czemu nie, chociaż miałam nadzieję, że po przyjęciu znajdziemy inny sposób umilenia sobie reszty nocy aniżeli przez rozmowę.

Richard nachylił się i wargami przesunął po uchu Vivianne szepcząc:
Przyznaję że już teraz mam kilka pomysłów. - Po czym pocałował je.
- Ta... no to pochwal się, jakie masz pomysły? – zagadnęła wielce ciekawa, co tym razem odpowie mężczyzna.

Watkins na moment zaczerwienił się, po czym zaczął szeptać Vi do ucha opowieść o wielkim łożu z baldachimem, obsypanym płatkami róż, schłodzonym szampanie, kostkach lodu i czarnej aksamitnej opasce na oczy.

- Och ty – skarciła go niezbyt przekonywująco – Tylko takie kosmate myśli ci w głowie! Ja raczej miałam na myśli spacer w blasku księżyca, trzymanie się za ręce czułe spojrzenia i takie tam... romantyczne bzdury.- Vi uśmiechnęła się i puściła doń oczko.
- Chętnie, wiesz...spacer to dobry pomysł.-rzekł Richard uśmiechając czule.
- Żartowałam - odparła kobieta – Twoja forma spędzenia nocy odpowiada mi dużo bardziej.
Chociaż.... mały spacer nie zaszkodzi
- Mamy całą noc...dla siebie. Gdy urwiemy się z przyjęcia, zaczniemy od spaceru i dojdziemy tam gdzie nam się spodoba
- mruknął Richard zadziornie po czym dodał.- Mam nadzieję, że masz przy sobie szminkę, bo zamierzam cię pocałować.

I rzeczywiście nachylił się i pocałował Vivianne bardzo namiętnie... i długo. A sam fakt pocałunku w limuzynie nadawał mu powiewu nowości. Później uśmiechając się wytarł usta ze szminki. Nie dość dokładne, bystre spojrzenie kobiety zauważyło jej ślad w kąciku ust. Zupełnie jakby Watkins był oznakowany jako jej osobista własność.

Vi uśmiechnęła się, sięgnęła do torebki i wyjęła z niej chusteczkę. Delikatnie, niemal pieszczotliwie starła ślad szminki z twarzy mężczyzny mówiąc – Nie możemy pozwolić, by szanowany pan mecenas pojawiał się na przyjęciu dla szych umazany kobiecą szminką. - Gdy skończyła poprawiła sobie makijaż.


- Byłoby to nawet ciekawe - uśmiechnął się Richard Nawet nie wiesz jak nudne sąntakie przyjęcia. Tylko pogaduszki o polityce i biznesie. Dlatego zamierzam jak najdłużej tańczyć na parkiecie. - Spojrzał na Vi dodając – A potem zamierzam cie porwać do mojego domu, pospacerujemy sobie po ogrodzie w świetle księżyca, może posłuchamy jakiejś muzyki w sypialni... - zaśmiał się i dodał – Jeśli znajdę czas na włączenie muzyki pomiędzy gorącymi pocałunkami, którymi zamierzam cię obsypać, całą.

Zapadła chwila milczenia. Ale nie była to cisza z gatunku tych niezręcznych. Richard i Vivianne po prostu siedzieli bez słowa i patrzyli na siebie. Kobieta uśmiechała się w duchu do swych myśli, bowiem znów doszła do wniosku, że to wielkie szczęście mieć się przy kim rano obudzić.

- Widać już światła posiadłości - powiedział z żalem Richard przerywając tym samym ciszę. – Jesteśmy prawie na miejscu.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 27-08-2010, 20:26   #544
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Piątek, 19.X.2007, wydział XIII, zbrojownia 12:05


Krwi. Krwi! A właściwie wody. Kaktusie plemię sprowadziło oto na siebie gniew straszny i sprawiedliwy. Twórcza wyobraźnia Amandy radośnie pracowała nad odpowiednia karą dla rezydentów jej małego parapetu za zdradę i przejście do obozu Rooka.
Roztrzęsione dłonie sięgnęły po kubek i pozwoliły wtłaczać do gardła jego zawartość.

- Dobrze? Spanie w pracy może przydać co najwyżej kilka siwych pasemek. Wszystko przesiąknięte szaleństwem… Brrr….

Jakby szukając potwierdzenia przejrzała się w lekko falującym lustrze płynu szukając w odbiciu bieli. Była tylko czerń.
- Ładnie, ładnie. To Elwi kazała mnie wykończyć? Wiesz co taka kawa robi z żołądkiem? – Opadła bezwładnie na poduszkę poddając się zabójczemu działaniu trucizny ledwo unikając oblania jej resztką.


Pt, 19.X.2007, wydział XIII, biuro Rooka 13:00


No tak zamiast rzekomej nobilitacji w postaci obecności szefa wydziału i jego zastępcy miejsce pani porucznik zajęła specjalistka od zachowań. Miło czuć się monitorowanym psychiatrycznie na każdym kroku, w końcu Eliwi kontrolowała ja nawet podczas snu! Nawet teraz pewnie czaiła w kieszonce jakiś wyrafinowany środek usypiający mieszczący się w czołówce rozwiązań weterynaryjnych w tym temacie.

- Dziękuje panie komisarzu. – Stuknęła gumowymi podeszwami trampek i zasalutowała lewa ręka. Zezowała przy tym czy Bjorgulf nie zdradzi się jakimś wrogim ruchem.
- Za nadinterpretację mojej obecności w rzeczonym miejscu i czasie. Wie pan ludzie czasami wychodzą z domu i bywają na mieście. Lubi pan kaktusy?

Wprawdzie już wchodząc do pomieszczenia zlustrowała okolice w poszukiwaniu podejrzanej flory jednak chwilowo żadna kolczasta zieleń nie zdobyła się na odważną konfrontację.


Pt, 19.X.2007, wydział XIII, biuro Amy 13:20


-Bry. –

Rzuciła Amanda mijając biurko Philla z pączkiem w zębach, dietetyczną kolą w jednej i wielka papierową torbą w drugiej ręce i zgiętym w pół papierem pod pachą którego lamówka zdradzała wydziałowy dyplom.

Rozsiadła się w swym kąciku i rozpoczęła rytuał odnajdywania w chaosie. Dyplom miał spora szansę dochrapać się zaszczytnej funkcji podstawki pod napoje, nikt przecież nie lubi klejącego się biurka, jednak już do pierwszego wydziałowego drugiego śniadania dziewczyny zapakowały Amy kubek wraz z niebiesiutkim spodeczkiem. Etat podstawki był więc zajęty. A co nie jest przydatne dobru świata może przysłużyć się tylko w jeden sposób: nie przeszkadzać. Dlatego więc łapka młodej detektyw szybko poradziła sobie z zawada wpychając ja na dno szuflady. Miejsce gdzie wszystko umiera w zapomnieniu.
Pozostawało posprzątać po patrolu.

- Nocki są paskudne. – Rzuciła ni to do Philla ni to do świata jako całości.
- Na szczęście szybka dekapitacja uciekiniera i reszta zabawy bez incydentów. – Wyciągnęła formularz i zabrała się za spisywanie raportu co jakiś czas wyciągając z torby zapakowaną w szczelną folię głowę nieszczęsnego wilkołaka zapewne sporządzając rysopis.

Gdy formalnością stało się za dość z gotowym sprawozdaniem i pakunkiem opuściła swe miejsce.
- Czas odnieść dowód rzeczowy nim mi się tu zaśmierdzi. Potem trzeba posprzątać auto z resztek materii. Bestia strasznie mi nabrudził. Tak czy tak miłego weekendu. Zalecam panu detektywowi unikać centr handlowych. Ostatnio wysyp freaków.

Po złożeniu zarówno raportu jak i głowy dziewczyna poświęciła resztę dniówki na wybieranie z miedzy siedzeń resztek kulinarnych zawodów i eliminowaniem obecności pana „trzeba być elastycznym” przy pomocy odświeżacza o zapachu tropikalnym, a w rzeczywistości przypominającym bukiet podfermentowanych owoców i landrynek z sporą zawartością systematyki pana Mendelejewa.


Pt, 19.X.2007, dom Amy 18:00


Jeszcze w drodze do domu zażądała telefonicznie od współlokatorek listy zakupów. Nie zamierzała wybierać się nigdzie w sobotę, o nie. Zwłaszcza do centrum. Zamiast tego odbyła popołudniowe zakupy w lokalnym markecie mające zapewnić im przeżycie następnego tygodnia. No przynajmniej weekendu.

W domu dziewczyny też nie miały łatwo. Wprawdzie Amy po powrocie zniknęła na chwile u siebie by podlać podle roślinki i przemieścić do wnętrza przywyrkowego kosza a następnie zajęła się zmywaniem z siebie dwóch dób na wydziale dając reszcie szansę na przygotowanie obiadu. Po posiłku nie było zmiłuj i obowiązkowy wieczorek filmowy stał się faktem. Dodatkowo z repertuarem serwowanym przez pannę Walter. Wodny świat. Apollo XIII. Misja na marsa. Cokolwiek wybrały z przyniesionej z wypożyczalni siatki z filmami było pewne, że nie będzie tam kaktusów, a i cala zieleń będzie dość mizernie reprezentowana.

- Popcorn? Ja robię. – Zaproponowała w momencie gdy akcja w filmie zaczynała gęstnieć odbierając w zamian kiwania głowy istot wdzięcznych iż to nie one muszą poderwać pupcię.

W kulinarnym procederze miał jej pomóc pokoikowy kubeł.
Po kolei wyciągała napompowane wodą kaktusiki i każdego obrzucała wyzywającym spojrzeniem przed umieszczeniem na obrotowym talerzu mikrofali. Zamknąwszy drzwiczki powoli przekręcała pokrętło mocy. Klik za klikiem. Napawając się przy tym upragnione zemsta. Gdy gałka oparła się na końcu skali granatowy pazurek powędrował na największy guzik i zgrabnym kliknięciem dokonał wyroku.

Powoli nieszczęsne nasączone gąbki pęczniały gdy w ich wnętrzach woda była odparowywana przez przenikające mikrofale a mająca zatrzymywać wodę w środku skórka uporczywie nie chciała jej wypuścić. I stało się! Z mokrym mlaśnięciem rozdzieranych ścianek jeszcze do niedawna kaktusiki udekorowały spływającą girlanda szybkę urządzenia. Czas na popcorn! Wyrzuciła tylko ze środka doniczki i umieściła w środku torebkę z kukurydzianym półproduktem. Już w krotce radosne wystrzały małych kuleczek dołączyły do obrazu dosychających na obudowie mikrofali fragmentów wilgoci.

Z gotową, familijną michą wróciła triumfalnie do salonu. Zapowiadał się piękny wieczór.

Na resztę weekendu nie planowała nic ambitnego. Jakaś plaża blisko nadmorskiego posterunku by to pokutujący tam w sobotę funkcjonariusze mogli się wykazać na wypadek dowolnych zakłóceń porządku. Nocą trochę samotnej włóczęgi po klubach. W końcu bez najbliższych na sumieniu zawsze mogła po prostu uciec. A niedziela na dospanie się wreszcie po tygodniu pracy i nocnej eskapadzie z potencjalnym przeznaczeniem reszty dnia na drobne prace domowe.
 
carn jest offline  
Stary 27-08-2010, 20:38   #545
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Pt, 19.X.2007, wydział XIII, biurko Phila 12:15

Podobno krótki sen lepiej regeneruje siły niż długi. Być może była to prawda, ale nie działała do końca w przypadku Phila. Po trzech godzinach snu był półprzytomny, gdy wychodził z domu. Nie pamiętał dokładnie, jak się ubrał i czy zjadł śniadanie. Szczęśliwie pewne czynności wykonywał już automatycznie, bo szelki z bronią były na swoim miejscu. Chłód panujący na zewnątrz otrzeźwił go trochę i po pokonaniu całej drogi, już całkiem wybudzony dotarł do wydziału nawet chwilkę przed czasem, czyli południem. Bez zdziwienia zauważył brak śladów bytności swojej partnerki przy jej biurku, ale nie zastanawiał się nad tym. Pewnych rzeczy nie można było zmienić ani usunąć, więc trzeba je było zaakceptować albo ignorować.

Zabrał kubek z kawą z wydziałowego automatu, zajął miejsce przy biurku i zaczął przeglądać zgromadzone na nim dokumenty, czekając na uruchomienie się komputera. W końcu zalogował się i zabrał do roboty papierkowej, czyli raportu z nocnego patrolu. Na szczęście niewiele miał do opisania, gdyż pojedyncze wezwanie nie stanowiło zbyt interesującego tematu, gdy dochodziło do opisania faktów. Nikogo nie obchodziło, co detektyw myślał albo czuł, ani to, że sekundy zmieniały się w minuty, gdy czaił się w odległości 5 metrów od potwora mogąc być w każdej chwili rozszarpanym. Godzina ... rejon ... detektywi w patrolu ... wezwanie od ... istotnymi informacjami było, że specyfik Pavlicek zadziałał i w podwójnej dawce umieszczonej w wilkołaku potrzebował ponad 5 sekund, żeby go powalić. W tym czasie potwór przebiegł ok. 30-40 metrów i gdyby nie wsparcie Olafa, który odwrócił jego uwagę, to z Phila pozostałby tatar. W czasie działania środka zdolności regeneracyjne pozostały bez zmian, gdyż rany zadane czerwoną amunicją zabliźniły się, zanim zapadł w sen. Po zapadnięciu w sen ciągle pozostawał w postaci przemienionej. Wniosek ... do skutecznego zaaplikowania środka jest niezbędna współpraca obu policjantów. McNamara przejrzał jeszcze raz raport, wydrukował go, podpisał i wrzucił do skrzynki raportów, która wisiała przy gabinecie Logan. Po zakończeniu pracy niezbyt lubianej, ale koniecznej wrócił do przeglądania papierów, które zgromadził. Być może coś przegapił wściekając się na dość lekkie podejście do sprawy swojej partnerki i walcząc z jej apatią ...

Niewinna na pierwszy rzut oka notatka, która wysunęła się z aktów sprawy, zwróciła jego uwagę. Przeczytał ją uważnie i zajrzał do stenogramu przesłuchania pana MacGregora. Wyglądał na mocno niekompletny, gdyż zabrakło odpowiedzi na kilka podstawowych pytań dotyczących powodu, dla którego znalazł się on w wydziałowej salce przesłuchań. I wyjaśniło się owo "nieznane" źródło informacji i z czym to powinni poczekać do poniedziałku.

Wygląda na to, że EMOwampiry są bardziej powiązane z tą sprawą, niż chce to widzieć ... albo przekazać pani detektyw ...

Phil wyprostował się i postukiwał chwilę palcem w leżące przed nim dokumenty. Ze stenogramu wynikało, że przesłuchanie było przeprowadzane przez Esmę, która aktualnie przebywała w domu, zaś Amy nawet nie bardzo brała w nim udział, gdyż została wezwana do recepcji wydziału. W końcu uruchomił notatnik na komputerze i wypisał kilka punktów, które mogłyby pomóc w dalszym rozwiązaniu sprawy i poprawie współpracy z panią detektyw. Najpierw jednak postanowił sprawdzić pewne dość intrygujące zagadnienie. Jaki właściwie status i uprawnienia miał w tej sprawie? Partnera, pomocnika a może nikogo? W końcu oprócz ustnego polecenia nie miał żadnych innych wytycznych. Miał pomagać ... cokolwiek to znaczyło. Sprawnie zalogował się do systemu i sprawdził najpierw swoje przydziały ze statusem a następnie właściwości powierzonej mu sprawy ... W jego głowie zaczął kiełkować pewien pomysł ...

Zadowolony z wyników zabrał się za pisanie wniosków i weryfikację wszystkich informacji, które pomogłyby mu dalszych działaniach, zgodnie z zasadą, którą przyswoił i w college'u, i później w służbie przygotowującej - im więcej papieru, tym ... głowa spokojniejsza. A on nie miał zamiaru się podkładać w pierwszych dniach pracy na wydziale. Na pierwszy ogień poszedł wniosek o dostęp do akt sprawy EMOwampirów. Uzasadnienie było trywialne, bo w końcu nad tą sprawą pracował McMurry, kiedy został potraktowany w zaułku czymś, co sprowadziło na niego śpiączkę. Ponieważ sprawa była już zamknięta, więc powinna trafić do królestwa panny Grey i tam też trafił wniosek opatrzony odpowiednimi podpisami. Niestety, uzasadnienie uznano za niewystarczające do wglądu w całość sprawy, a tylko w informacje wstępne, które same w sobie były dość interesujące. Jako osobę wprowadzoną w szczegóły wskazano Amy.

Następną sprawą było ponowne sprawdzenie rzeczy po śpiącym detektywie. Phil sprawdził w dokumentach, czy ktokolwiek poddał je analizie ... jakiejkolwiek analizie. Były tylko najbardziej podstawowe informacje i żadnych zleceń bardziej dokładnych badań. Najbardziej interesującym przedmiotem był oczywiście telefon, w którego książce telefonicznej nie było żadnych interesujących informacji. Ale przecież w oprogramowaniu telefonu był "sejf", gdzie można było zapisać dane przy okazji szyfrując je. Detektyw nie bardzo wiedział, czy w ogóle można się dostać do takich danych bez znajomości hasła, ale na pewno na wydziale mógł znaleźć się specjalista od elektroniki. Pokwitował więc odbiór telefonu z przechowalni i skierował się do podziemi, gdzie rządziła Pavlicek, żeby u źródła dowiedzieć się, kto może mu pomóc w tym badaniu. Nie spodziewał się szybko efektów tym bardziej, że miał dla tego eksperta jeszcze inne zadania ... sprawdzenie komputera służbowego detektywa McMurry'ego oraz jego komputera domowego, który spodziewał się zdobyć. Okazało się, że dane z komórki i służbowego komputera są już poddane obróbce, więc nie pozostawało nic innego, jak oczekiwanie na wyniki. Phil już miał wychodzić z laboratorium, gdy przypomniał sobie, że jednym z numerów zanotowanych w książce adresowej komórki jest telefon do pracownika wydziału przestępstw komputerowych.

- Pani doktor, czy można zaangażować w sprawę odszyfrowania danych kogoś spoza wydziału?

- Po co? Sprzęt jest aktualnie u najlepszych specjalistów w kraju, więc nie widzę sensu w angażowaniu kogokolwiek. - sceptycznie zauważyła Laura.

- Pytam, bo w książce telefonicznej na komórce jest numer do jednego z pracowników wydziału przestępstw komputerowych. Zakładam, że to były współpracownik albo dobry znajomy z poprzedniego miejsca pracy, więc zapewne zna McMurry'ego i stosowane zwykle przez niego metody zabezpieczeń. Myślę, że może przyspieszyć odzyskiwanie danych z dysków.

- Jak chcesz. - wzruszyła ramionami. - Ale w razie czego ja nic nie wiem.

Phil zarejestrował, żeby skontaktować się jeszcze dziś ze wspomnianym numerem, po czym przeszedł do sprawdzenia informacji o MacGregorze i dziewczyny, która znów dzwoniła na telefon śpiącego i znów nie znalazł nic interesującego. Nie zrażony kontynuował poszukiwania informacji. W końcu to była jego praca. Sprawdził jeszcze kilka informacji, które znalazły się na jego liście, ale prowadziły donikąd. Dotychczasowa partnerka wykręciła się od jakiejkolwiek pomocy zasłaniając się chorobą syna i skierowała go do osoby świetnie poinformowanej, czyli Amy. Dziewczyna śpiącego była poza miastem, więc dostęp do komputera prywatnego był niemożliwy. Jedyne, co udało się namierzyć i zdobyć to książki autorstwa jednego z podejrzanych w sprawie EMO. Czy to mu się podobało, czy nie, musiał porozmawiać z partnerką.

Akurat jego partnerka skończyła pisanie raportu ze swojej części patrolu, więc wykorzystał moment, zabrał przygotowany notes i długopis, wstał energicznie, podszedł do biurka Amandy i zapytał:

- Przepraszam pani detektyw, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać, podsumować postępy i skoordynować następne działania? Mam również kilka pytań w sprawie przesłuchania pana MacGregora. - chwilę czekał na jej reakcję.

- Słucham więc panie detektywie. - Amanda usiadła na rogu biurka i zaplótłszy ręce na brzuchu czekała na swego rozmówcę.

Phil wziął najbliższe krzesło, przystawił, usiadł na nim i rozpoczął - Może podsumuję moje wnioski po zapoznaniu się ze zgromadzonymi materiałami. Myślę, że kluczem do problemu śpiączki obu detektywów jest McMurry. Próbowałem znaleźć motyw uśpienia go i jedyne, co mi pozostało to sprawa EMO. Wygląda na to, że został uznany za zbyt niebezpiecznego. Teraz jeśli chodzi o sprawcę, to wiemy niewiele. Jest dość prawdopodobne, że była to ta sama osoba, która zadzwoniła do McMurry'ego z okolic miejsca, gdzie popełniono przestępstwo. Jeśli tak, to skądś musiał mieć telefon do ofiary i najprawdopodobniej McMurry znał go, bo pojechał w to miejsce. Dodatkowo nie kontaktował się z nikim telefonicznie wcześniej z komórki. Czy pamięta pani, czy dzwonił do kogoś z telefonu biurowego? - spoglądał pytająco na rozmówczynię.

- Raczej nie. Nie pamiętam by używał telefonu biurowego, choć do ewentualnego bilingu powinien pan dotrzeć tu bez problemu. - odpowiedziała szczerze.

Detektyw zanotował coś skrupulatnie w notesie.

- Dziękuję. - i kontynuował dalej swój wywód - Teraz ślady pozostawione na miejscu wskazują na kogoś, kto posłużył się jakimś egipskim demonem do sprowadzenia klątwy na McMurry'ego. Najprawdopodobniej posiada jakiś przedmiot pozwalający kontrolować go chyba, że jest kimś potężniejszym od samego demona. - Phil uśmiechnął się krzywo. - Nieistotne ... w każdym razie uważam, że sprawca jest powiązany z organizacją EMO i wyeliminował McMurry'ego, bo ten za bardzo węszył. Nie wiem, czy i jak zdobył telefon, czy to McMurry się z nim skontaktował pierwszy, czy nie i być może sprawca wykorzystał jakiegoś informatora McMurry'ego, żeby do niego dotrzeć. Nasz śpioch był specem komputerowym, więc przypuszczam, że mogły pozostać ślady jego poszukiwań i ich efektów na jego komputerze i w komórce. Niestety, są nieźle zabezpieczone i wydziałowym magikom udało się jedynie skopiować dane bez ich uszkodzenia. Aktualnie są poddawane obróbce przez najlepszych specjalistów z zewnątrz. Jest jednak dodatkowy ślad w postaci amuletu Seta, który mi pani pokazała. Został znaleziony przy wspomnianym MacGregorze, zatrzymanym w sprawie EMO, co potwierdza, że ktoś z ich organizacji zajmował się sprawami mitologii egipskiej. Raport z przesłuchania tego delikwenta jest zbyt lakoniczny i brakuje mi w nim kilku informacji. Naprawdę żadna z pań nie zadała pytania jak wszedł w posiadanie tego amuletu, skąd go ma ewentualnie kto mu go dał? Wiem, że przesłuchanie prowadziła pani partnerka, ale twierdzi, że pani jest świetnie o wszystkim poinformowana. Może mi pani powiedzieć, jak było z tym przesłuchaniem?

- Większość czasu detektyw Barthes była z przesłuchiwanym sama, a znane mi urywki nie dają podstaw do żadnych konstruktywnych wniosków. Przesłuchał pan nagranie z przesłuchania? -

- Chętnie bym to zrobił, gdyby istniało. Niestety, nie istnieje. Myślę, że powinniśmy odszukać pana MacGregora i zadać mu kilka pytań pomocniczych. - spoglądał teraz pytająco na Amandę oczekując jej opinii.

- Został zwolniony z braku dowodów i zasłonił się prawnikiem. Może odmówić jakichkolwiek odpowiedzi i z pewnością to zrobi. Chyba, że będzie to detektyw Barthes, z którą dobrowolnie umówił się na spotkanie. Podmiana raczej nie wchodzi w grę, chyba, że jest pan detektywie tym całem digimorfem i potrafi przejąc cudzy wygląd i sposób bycia.... Albo jakieś zaklęcie... W każdym razie rozmowę MacGregora z kimkolwiek poza Barthes oceniam na niewykonalną. A na pewno zamknie ona ta jedyna szansę dojścia do niego poprzez panią detektyw. Ja się w nic zmienić nie dam więc to pan w razie czego musi się przebrać. -

Znów coś zostało zanotowane w notesie. - Czy zna pani jakieś szczegóły tego spotkania? Kiedy ma się odbyć, gdzie? Pytam się, bo wiem, że pani detektyw Barthes nie wróci w poniedziałek do pracy i obawiam się, że trzeba będzie poradzić sobie bez niej ... przynajmniej na razie.

- Byli umówieni na kontakt telefoniczny. Szczegółów nie znam. -

- Naprawdę? - zdumiony Phil spojrzał w kierunku biurka Esme. - A na jaki numer miał się kontaktować? Biurowy czy komórkowy? Właściwie to może od razu zadzwonimy do pani detektyw i sprawdzimy, czy się z nią skontaktował i czy możemy dalej podążyć tym tropem? - wyciągnął rękę w kierunku telefonu.

- No to niech pan poczyna detektywie. - rozłożyła bezradnie ręce. - W imię kudłatego. -

Podniósł słuchawkę i sprawnie wybrał numer nawet nie sprawdzając go w zapiskach. Skinął na Amy, aby się zbliżyła.

- Biiip ... biiip ... biiip ...

- Słucham, o co chodzi?- rzekł kobiecy głos, w którym czuć było rozdrażnienie i zmęczenie. Kiepska zapowiedź dalszej rozmowy.

Odstawił trochę słuchawkę od ucha, żeby partnerka też mogła słyszeć odpowiedzi i powiedział do mikrofonu - Dzień dobry pani detektyw. Z tej strony McNamara i detektyw Walter. Przepraszam, że niepokoję ponownie, ale chodzi tylko o krótką informację. Jak i gdzie umówiła się pani na spotkanie z MacGregorem? - bez zwłoki przeszedł do sedna, żeby nie drażnić rozmówczyni jeszcze bardziej.

- Z kim? Panie detektywie, naprawdę nie mam teraz głowy do śledztwa. Z tego co pamiętam, nie umówiłam się z nim nigdzie.- odparła kobieta.- Miał zadzwonić, czy coś w tym rodzaju, jeśli ma jeszcze jakieś pytania, to ma pan kilka minut na je zadanie. W tej chwili nie mam czasu.

- Gdzie miał zadzwonić? Na stacjonarny, czy komórkę?

- Na stacjonarny.- odparła krótko kobieta.

- Wie pani, że jest on odłączony? Czy działał, gdy była pani w biurze?

- Co? - irytacja kobiety zaczęła się nasilać.- O czym pan pierdoli? Zresztą nieważne. Byłam w biurze tylko dzień. Potem była choroba mego syna. Jeśli ma pan jakieś jeszcze głupie pytania to proszę je skierować do detektyw Walter. Do widzenia.

I rozłączyła się. Phil trzymał chwilę słuchawkę w ręku słuchając ciszy, po czym odłożył ją ostrożnie na widełki i spojrzał pytająco na Amy.

- Coś jeszcze? - popatrzyła na niego lekko znudzonym głosem. Chyba nie oczekiwał, iż będzie komentować dość impulsywną reakcje matki chorego dziecka. Wolne to wolne praca została za drzwiami.

- Skieruję więc głupie pytanie do pani. Czy nie zauważyła pani, co się stało z tym telefonem?

- Jeszcze wczoraj był podłączony. - Ziewnęła nawet nie siląc się na przesłonięcie ust.

Znów długopis zapisał coś w notatniku. - Nie pozostaje nic innego, jak sprawdzić billing tego numeru. Skoro detektyw Barthes była tylko jeden dzień w biurze zanim się udała na zwolnienie, to nie powinna mieć dużej ilości połączeń. Może uda się go namierzyć. - wstał - Jak będę miał jakieś wyniki, to się zgłoszę. Tak jak mówiłem, detektyw Barthes nie wróci w poniedziałek, więc chyba nie ma sensu czekać i dobrze by było spróbować spotkać się z MacGregorem ... razem.

- Na ile sposobów potrafi się pan zabezpieczyć przed usypiająca klątwą detektywie? Ja nie mam ochoty na robienie pod siebie i jedzenie przez słomkę, nawet jeśli miała bym tego nie pamiętać, a pan? -

- Myślę, że dokładnie na tyle samo sposobów, co detektyw Barthes. Ja też nie mam na to ochoty, jednak strach przed tym nie może całkowicie nas sparaliżować, bo wtedy nasza obecność tu nie ma sensu. Dlatego dobrze by było, gdybyśmy wspólnie się ubezpieczali. Możemy się poradzić pani psycholog, może ona coś nam pomoże?

- Jak się uprzesz to mogę pana detektywie ubezpieczać ale ani się do tego freaka nie zbliżę, ani nie zamierzam wchodzić w jego pole widzenia. Mam przygotowany sprzęt podsłuchowy, nagrywający, itd. Mogę z odległości śledzić przebieg pańskich poczynań i w razie potrzeby wezwać wsparcie. I koronera. Tylko proszę wziąć pod uwagę, iż podejrzany będzie się pilnował i skoro nie mamy na niego nic konkretnego wymuszona rozmowę bez umówienia się z wyprzedzeniem zapewne potraktuje jako nachodzenie w celu wymuszenia zeznań. Ostrzegam by potem nie był pan zaskoczony detektywie. -

- Ja miałem na myśli wsparcie, a nie obserwację zdarzeń. Do tego nie jest potrzebny detektyw. I nikt nie ma zamiaru go do niczego zmuszać. W końcu całkiem dobrowolnie zgodził się na spotkanie z detektyw Barthes, a my będziemy tylko ją zastępować, bo nas o to poprosiła, prawda?

- A co ma pan detektywie na myśli mówiąc o wsparciu? Towarzystwo do samobójstwa? -

- Kto mówi o samobójstwie? Pewne ryzyko istnieje, to oczywiste, ale też chyba normalne. A mówiąc o wsparciu mam na myśli wspólne stawienie czoła niebezpieczeństwu i ewentualne, bezpośrednie - położył nacisk na to słowo - działania ratunkowe ze strony partnera.

- Puki nie załatwisz pewnej obrony przed uśpieniem na mnie nie licz w takich akcjach. Tak po prostu. -

- I wszystko jasne. Ale będzie mnie pani odwiedzała i podrzucała jakieś smakołyki do wciągnięcia? - zebrał notatnik i długopis oraz odstawił na miejsce krzesło.

- W szpitalu smakołyki tylko się zmarnują. Ale pobawię się w tego niechcianego obserwatora. Ktoś do tego szpitala musi po całej zabawie pana detektywa zaciągnąć. -

- Oh, dzięki. Przynajmniej wilka nie złapię leżąc na zimnym asfalcie. Jak będę miał bliższe informacje gdzie i kiedy, zgłoszę się, żeby można było wybrać odpowiedni punkt obserwacyjny. - skierował się do swojego biurka.

- Fajno. Napomknę Mike'owi by przygotował rusznice. -

To nie do końca to, o co mi chodziło, ale przynajmniej nie pogryźliśmy się znów. Czyli jest pewien postęp.

Nie były to zbyt optymistyczne myśli, ale i tak dużo lepsze niż po ostatnim "starciu" z partnerką. Pozostawało załatwić pilnie dwa billingi ... i jedną dodatkową sprawę związaną z telefonem Esme. Napisanie podań poszło mu piorunem, gdyż wykorzystał jako szablon podanie, które pisał o billing telefonu komórkowego McMurry'ego. Wystarczyło zmienić datę i numery, wydrukować i po chwili zapukać do gabinetu porucznik Logan. Ta, po zapoznaniu się ze sprawą wysłała go do technika. Billingi nie były zbyt pomocne, gdyż okazało się, że McMurry kontaktował się ze swoją dziewczyną, a do Esme były co prawda dwa telefony w odstępie pół godziny, ale z numeru budki telefonicznej centrum handlowego na Manhattanie ... tej samej budki. Tym niemniej raczej nie można było się spodziewać, że pod tym adresem mieszka poszukiwany przez nich MacGregor. Wykorzystując okazję McNamara wypytał jeszcze o odłączenie telefonu detektyw Barthes. Okazało się, że nie została odłączona, ale stwierdzono awarię aparatu, który został naprawiony. Ponieważ był odłączony, gdy przyszli technicy, więc pozostawili go odłączonym. A było to w środę, 17.X ok 10 rano, więc nie wczoraj ...

Tylko kto i po co go w ogóle odłączał? I dlaczego Amanda nie powiedziała prawdy?

Wyglądało na to, że ktoś wręcz sabotuje postępy śledztwa i większość śladów wskazywała jego partnerkę. Nie było to miłe odkrycie, ale nie miał zamiaru robić cokolwiek w kierunku postawienia jakichkolwiek oskarżeń ... przynajmniej na razie. Wracając z rozmowy z technikiem podłączył aparat do linii i podniósł słuchawkę sprawdzając, czy działa.

Po zakończeniu wyjaśniania spraw z telefonami Phil wrócił do swojego biurka i nie ociągając się zatelefonował pod numer, który odnalazł w komórce McMurry'ego i zidentyfikował jako telefon do pracownika wydziału do spraw przestępstw komputerowych. Liczył na współpracę tego faceta. Mogła się okazać nieoceniona.

- Biiiiip ... biiiip ...

- Halo ... - zabrzmiało znudzone z drugiej strony.

- Halo. Dzień dobry, mówi detektyw Philip McNamara. Czy rozmawiam z panem Barrowem?

- Tak, o co chodzi? - ton głosu nabrał energii.

- Czy zna pan detektywa McMurry'ego?

- Jasne... trochę nas zaskoczyła wiadomość, że jest w śpiączce. Szkoda go, to był wspaniały facet. Z drugiej strony, czasami ludzie budzą się ze śpiączki.

- Cóż, wolałbym nie mówić o nim w czasie przeszłym ... wciąż jest nadzieja. Ale ja dzwonię z prośbą o pomoc, czy ma pan chwilkę czasu?

- Tak, jak mogę pomóc?

- Prowadzę śledztwo mające wyjaśnić okoliczności zajścia, po którym McMurry zapadł w śpiączkę. Jestem przekonany, że ma to związek ze sprawą, którą wtedy rozwiązywał. Sądzę, że pewne istotne informacje mogące pomóc to wyjaśnić ciągle są na komputerze służbowym i w telefonie. Jest jednak pewien szkopuł ... są nieźle zabezpieczone. Czy mógłby pan nam pomóc w dostaniu się do nich?

Najpierw był głośny i długi śmiech ... a po dłuższej chwili, Barrow odezwał się mówiąc. - Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie włamać się do jego komputera. Do dziś próbujemy złamać zabezpieczenia, w pliku który nam zostawił, gdy się żegnał z wydziałem. Ten facet to był geniusz, jeśli chodzi o komputery. Nie znam lepszego hakera.

- Nie pocieszył mnie pan. - Phil westchnął. - Czy zgodziłby się pan jednak udzielić konsultacji na temat metod jego pracy i zabezpieczeń, które zwykle stosował? Nie będę ukrywał, że aktualnie pracują nad tym nasi specjaliści, ale próbują to zrobić metodą siłową. Myślę, że gdyby wiedzieli trochę więcej o metodach pracy pana McMurry'ego, może poszłoby to sprawniej. Wiem, że nie zdradza się tajemnic zawodowych, ale chodzi o wyjaśnienie tej sprawy. - miał nadzieję, że solidarność stróżów prawa pomoże w nakłonieniu Barrowa do współpracy.

- Gdybym ja je znał. Nie wiem jakich tricków używał, poza tymi książkowymi. Nawet gdy mi pomagał ... to wyglądało jakby miał piekielne szczęście do wynajdywania błędów i furtek w systemach. Wie pan ... nie używał żadnych elektronicznych kluczy, żadnych programów, żadnych wirusów. Staromodne wpisywanie komend z klawiatury. Prawdziwy czarodziej komputera. - za zachwytem mężczyzny, nie kryły się niestety żadne konkrety.

- A nie zachowały się gdzieś w waszym archiwum jakieś logi z jego sesji? Choćby z jednej. Czas ucieka i trop stygnie, więc każda wskazówka może się okazać bezcenna.

- Nie wydaje mi się. Zresztą przeglądaliśmy je czasem z chłopakami i niczego nie odkryliśmy. - odparł rozmówca.

- Mógłby pan sprawdzić? Tak czy siak przekażę te informacje naszym magikom, może im to pomoże. Gdyby coś udało się panu znaleźć, proszę o kontakt, dobrze? - podał numer służbowej komórki.

- Sprawdzę. A gdyby waszym specom udało się złamać te zabezpieczenia, to proszę dać mi znać. Chętnie się dowiem, jak to zrobili. - i przekazał swój numer służbowy.

- Dziękuję i dam znać, jak coś się uda osiągnąć. Do usłyszenia.

- Do usłyszenia.

Niewiele tego, ale zawsze coś. Może pomoże, a może nie.

Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekanie ... Amanda gdzieś się ulotniła, więc przystąpił do realizacji ostatniego punktu programu na zakończenie bardzo pracowitego piątku ... napisanie raportu. Gdyby jego partnerka przeczytała to "wypracowanie", jej brwi zatrzymałyby się w okolicach czubka głowy. Phil bowiem podsumował dotychczasowe, swoje działania, ale niemal przy każdym dodawał zwrot wskazujący detektyw Walter, jako inicjatorkę jego poczynań. A to, że "podpowiedź" albo "wskazówka" i "podążając za", "dzięki", itd. Z raportu wynikało, że on tylko przerzucał papierki i wykonywał telefony, zaś idee pochodziły od Amandy. W końcu zapisał plik i załączył go do sprawy, a dodatkowo wysłał elektroniczną pocztą wewnętrzną do swojej partnerki. Był całkiem spokojny, że nie przeczyta go, dopóki nie dostanie następnej pochwały za sprawne kierowanie kolegą i zarządzanie zasobami ludzkimi.

Teraz musiał się jeszcze zastanowić, co dalej robić. Chciał obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono McMurry'ego i ciągnęło go do owego centrum handlowego, skąd były wykonywane połączenia do Esme. No i chciał dopaść MacGregora. W aktach miał informację, gdzie można go znaleźć i nawet zdjęcie, ale nie był pewny, czy po przesłuchaniu nadal tam przebywał. Siedział przy biurku zastanawiając się ... wyglądało na to, że trop zaginął w gąszczu NY ... Nagle jego wzrok przykuła kartka z informacją o stałym przydzieleniu do sprawy eksperta - doktor Hollward. Omal nie zaklął. Przecież nawet nie zadzwonił do niej, żeby o tym poinformować. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i go rozsunął. Odnalazł odpowiedni wpis w książce adresowej, po czym wybrał numer z telefonu stacjonarnego ...

Może uda się umówić jeszcze dziś na spotkanie? - myślał czekając aż odbierze ...
 
Smoqu jest offline  
Stary 27-08-2010, 20:48   #546
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Czwartek, 18.X.2007, Uniwersytet Nowojorski, gabinet Willhelminy Hollward, godz. 12:00



Czwartku zdecydowanie nie rozpoczęła z uśmiechem na ustach.

Kilkakrotnie budziła się, gdy odruchowo podłożyła sobie zranioną rękę pod głowę. Kilkakrotnie budziła się, gdy pochrapujący z lubością Kenneth, zaczął rozpychać się w łóżku. Jak zwykle. Obudzona, nie mogła zasnąć, bo ciągle myślała o fiolce z krwią i śliną barghesta ukrytej w kieszeni spodni, a gdy w końcu zasnęła – przewracała się niespokojnie, śniąc wielkim psie, który spokojnie tłumaczył, że musi zjeść Kennetha, nawet jeśli ten nie nosi czerwonego kapturka, a ona powinna zostać leśniczym, kiedy miała ku temu okazję.

Była niewyspana.
Wszystko ją bolało.
Wyglądała jak strach na wróble.

Ze zniechęceniem patrzyła na swoje odbicie w lustrze.
Ekscytacja i niecierpliwość przyszły dopiero później.

Po pierwszej, drugiej, trzeciej kawie. Po pierwszej, drugiej, trzeciej tabletce przeciwbólowej. Po załatwieniu urlopu na Uniwersytecie do końca tygodnia. Po wizycie w szpitalu i zastrzyku przeciwko wściekliźnie. Po kilku próbach skontaktowania się z detektyw Shen-Men. W końcu zaś po telefonie od detektywa McNammary, który poinformował ją o złożonym na ręce porucznik Logan podaniu. Nie rozmawiali długo. Bez zatwierdzonego dokumentu, przybitej w odpowiednim miejscu pieczątki nie czuła się formalnie powiązana ze sprawą. Uprzejmie, choć z pewnych chłodnym roztargnieniem, podziękowała za telefon i obiecała, że pozostanie w kontakcie, prosząc o to samo.

Zamknęła drzwi do swojego gabinetu na klucz. Otworzyła szeroko okno, wpuszczając do środka zimne, jesienne powietrze. Ciężkie od wilgoci, przejmujące chłodem. Skręciła kilka papierosów, kładąc je równo – niczym żołnierzy na uroczystej defiladzie – na biurku. Zapaliła pierwszego z nich. Rozparła się wygodnie na fotelu, ostrożnie, by nie urazić pleców, odchyliła głowę do tyłu. Dzięki barghestowi gwizdek, który chciała przygotować wspólnie ze zbrojmistrzem nabierał nowego sensu. Zyskiwał na znaczeniu, stawał się nagle o wiele bardziej przydatny.

Był gwizdek, ale była także fiolka wypełniona krwią i śliną, z której miała zamiar zrobić tego wieczoru użytek.
Przesunęła papieros w kącik ust i – z piórem w dłoni – nachyliła się nad czystą kartką papieru, kreśląc kolejne kombinacje symboli, wyznaczając nowe kształty wzorca.


Czwartek, 18.X.2007, parking Wydziału XIII i Empire State Building, godz. 17:00



Punktualnie o umówionej godzinie czekała na Yagamiego na zewnętrznym parkingu Wydziału Trzynastego. Gdy Japończyk wyszedł z budynku zgasiła papierosa, pstryknięciem palców posłała niedopałek do najbliższego kosza na śmieci i oderwała się od otwartych drzwi taksówki. Wcisnęła ręce w kieszenie grubej, zamszowej marynarki i powitała go lekkim, ostrożnym uśmiechem.

Rozmowa potoczyła się gładko. Taksówkarz - „Jim, szanowni państwo” - co chwila włączał się do rozmowy wtrącając z przedniego siedzenia krótkie komentarze, które przeradzały się w anegdoty, które mogłyby się przerodzić w prawdziwe sagi opiewające bogate życie Jima i jego samochodu, gdyby im pozwolić. Hollward, którą bardziej interesowało życie miasta, nie pozwalała. Koniec końców taksówkarz zaburczał coś turystach pełnym niezadowolenia tonem i zaczął opowiadać jak podczas nocnego kursu wiózł ofiarę poranioną przez nocną bestię. Opowieść obfitowała w mrożące krew w żyłach szczegóły, tapicerkę, która niemal spływała krwią, potworne rany, pazury drące metal i pościg bocznymi ulicami. Angielka oparła głowę o zagłówek, wtuliła się w wygodne siedzenie i uśmiechając się szeroko, nie ukrywała, że bawi się świetnie. Azjata słuchał w uprzejmym milczeniu, zarówno jej, jak i taksówkarza, okazjonalnie wtrącane pytanie zdradzały, że nie tylko nadąża za opowieścią, ale też słucha z zainteresowaniem.

Później, gdy czekali w kolejce, zaczęła opowiadać Yagamiemu o Empire State Building. Tonem, w którym brzmiało pełne sympatii rozbawienie Europejczyka, że coś, co ma niespełna sto lat może być uznane za „stare”. Mówiła o zmieniających kolory światłach iluminujących górną część budynku, o jego historii, która rozpoczęła się od oficjalnego otwarcia w 1931 roku, dokonanym z Waszyngtonu przez prezydenta Hoovera; o zawodach w najszybszym pokonaniu tysiąca ośmiuset sześćdziesięciu schodów prowadzących na najwyższe piętro. I rekordzie wynoszącym dziewięć i pół minuty. Mówiła o wielu rzeczach. Samobójstwach, bombowcu, który prawie pół wieku temu zderzył się z wieżowcem, plotkach o nawiedzonej toalecie, czy teoriach spiskowych jakoby iglica stanowiła antenę za pomocą której rząd Stanów Zjednoczonych komunikuje się z przedstawicielami życia pozaziemskiego. Zawstydziła się i zacięła na chwilę, gdy zorientowała się, że to, co miało być garścią ciekawostek przerodziło się w monolog wygłaszany tonem wykładu. Nie mogła pozbyć się obrazu sztywnej, drewnianej kukły (bla, bla, bla monotonnym głosem, zlewające się w mdły bełkot, którego nikt nie słucha), co mądrząc się, próbuje być zabawna. Przeprosiła za swoje rozgadanie i zmieniła temat, pytając towarzysza, czy chce wjechać bezpośrednio na taras, czy wcześniej odwiedzić restaurację, skoro nie miał pewnie czasu, by zjeść obiad. Yagami przymknął oczy, jakby tłumił narastające mdłości. Willhelmina sklęła się w myślach za brak wyczucia, gdy przepraszał ją, że nie jest odpowiednim towarzystwem do restauracji i prosząc o możliwość podjęcia jej gościną – u siebie lub w wybranym przez nią miejscu – wieczorem lub kolejnego dnia, by móc zmazać rozczarowanie jakie jej sprawił. A ona bagatelizowała sprawę, zapewniając, że oczywiście i z przyjemnością, starając się nie wpaść w spiralę wzajemnych przeprosin bez końca.

Uprzejmość Japończyka była jednocześnie urocza i przytłaczająca.
Nawet dla niej.


Z ulgą wyszła na górny taras, kuląc się odruchowo przed zimnym, porywistym wiatrem. Podciągnęła wyżej golf, zamotała szal wkoło szyi, palcami objęła gorący kubek z kawą. Z zazdrością pomyślała, że Japończyk jest równie spokojny jak zawsze i pomimo cienkiego ubrania nie ma nawet gęsiej skórki.

- Jako nastolatek żyłem w górach – wyjaśnił z uśmiechem, widząc jej spojrzenie. Wciągnął głęboko powietrze. - Przypomina mi to dom.

~Góry pasują do niego~ pomyślała.
<Pasują> - głos cienia wplątał się w pasma wiatru. - <Góry to arogancja i obojętność. Okrucieństwo i porywczość. To lód, wiatr i zimny kamień>
- Samotność, cisza, spokój – zaprzeczyła karinowi swoimi pierwszymi skojarzeniami. Swoimi, nie jego. Ruszyła w kierunku balustrady. - Koncentracja. Łatwo można wyobrazić sobie pana ukształtowanego przez ich bezruch. - Oparła się ramieniem o stalowe pręty, popatrzyła na panoramę miasta. - Pierwsze wrażenie – wyjaśniła krótko. - Choć może teraz zbyt zmienione przez kolory pana aury. Szczególnie zieleń.

Zaskoczyła go. Znała go już na tyle, że rozpoznała w jego ukłonie w jej stronę nie tylko uprzejmościowy gest - zbierał myśli przez moment układając odpowiedź:
- Ma Pani bardzo celne spostrzeżenia, Missis Hollward - rzekł poważnie. - Choć jeśli mowa o czymś, co mnie kształtowało, należałoby dodać jeszcze pustynię.
<Pustynia i góry. Źle. Niewłaściwie. Piasek i ogień. Kamień i lód. Woda i wiatr. Źle. Źle odmierzasz zaufanie. Kamieniami zamiast ziarnami piasku.>
Przymknęła na moment oczy, powstrzymując chęć, by skląć swój cień po arabsku, odesłać, uciszyć, odsunąć od siebie.

- Mam zamiar rzucić okiem na miasto – wyjęła z torby papirus pokryty wykreślonymi niebieskim atramentem wzorcem czaru, zmieniając nagle temat. Za dobrze znała swojego karina. - Wie pan już jak działa zaklęcie. Rozszerzyć jego działanie także na pana?

- Chętnie. Jeśli to nie będzie kłopot
.

Pokręciła głową. Wsunęła rękę do kieszeni marynarki, palcami śledząc pokrywające pergamin linie. Tym razem nie używała swoich tatuaży – nie mogłaby zresztą, skoro jedna część figury została poszarpana zębami barghesta; tym razem nie było świetlistych linii w powietrzu. Była za to długa inkantacja. Cicha, śpiewna. Hebrajskie słowa łatwo płynęły porywane wiatrem, choć dziwnie brzmiała ich melodia, która nie odpowiadała do końca z naturalną melodią tego języka. Tak jak poprzednim razem złagodziła tą część zaklęcia, która miała objąć Yagamiego, jedynym prawdziwie wyraźnym elementem pozostawiając jego własną aurę. Dokładnie tak samo jak poprzednim razem.
<W końcu mały okruch mądrości.>
Uwolniła czar.
A potem popatrzyli w dół.

Na spienione chmury ciemności. I prawie, przez moment, wyczuła rytm, w którym wszystkie pulsowały delikatnie. Prawie dostrzegła wewnętrzną prawidłowość zgodnie, z którą nie poddawały się sile niewidzialnego wiatru. Prawie. Przez kilka pierwszych sekund. Potem wrażenie zniknęło i pozostały tylko atramentowe chmury, kolaż poszczególnych aur. Synestezja wydawała się w tym momencie jeszcze bardziej nienaturalna niż zwykle. Zapachy, dźwięki, wrażenie dotyku nie przychodziły razem z wiatrem. Po prostu pojawiały się nagle, splatając ze sobą w najdziwniejszych kombinacjach.

- Stare miasta mają bogatszy bukiet – mruknęła cicho, kryjąc uczucie zawodu.

- Czy na pewno? - analityczny i zafascynowany ton w głosie Yagamiego słyszała już, kiedy omawiali klątwę lustrzaną. - Może to kwestia perspektywy? Może odległości? Czy też próbowała Pani patrzeć w ten sposób na całe miasto wcześniej, z lepszymi wynikami?

Skinęła krótko głową.
- Na pewno. To kwestia historii, panie Hirohito. Historii i czasu. Perspektywy i odległości także, ale ze względu na oczywistą niedoskonałość ludzkiego aparatu poznawczego – popatrzyła na Japończyka z cieniem uśmiechu. - Nie jest to jednak kwestia lepszego wyniku. Rzym, Londyn, Jerozolima, Paryż – każde z tych miast ma inna atmosferę, różnica jest taka, że w miastach o długiej, bogatej historii jest ona bardziej złożona i bardziej intensywna. Nowy Jork, w porównaniu do tych miast, pozostaje czasowo upośledzony. Choć bardzo stara się to ukryć.

Jej rozmówca skinął ze zrozumieniem głową, odwracając się by jeszcze raz spojrzeć na widniejące w dole miasto. Nie była w stanie odnaleźć w ten sposób wirów, węzłów i inkluzji. Ruszyła wzdłuż balustrady, chcąc obejść taras dookoła. Potrzebowałaby helikoptera. Możliwości przesunięcia spojrzeniem ponad poszczególnymi dzielnicami i ulicami. Tutaj miasto otwierało się przed nią zbyt mocno oferując szum oraz - spowodowany natłokiem bodźców - ból głowy. Była zbyt wysoko i zbyt daleko, by widzieć wyraźnie. Wróciła do Yagamiego.

- Proszę powiedzieć, jeśli oczywiście to nie tajemnica, na jakiej zasadzie działa pani czar?

- Na jakiej zasadzie działa?
- Oparła się przedramionami o metalową balustradę. Pociągnęła duży łyk kawy, parząc sobie usta i język. - Sztucznie wzbudzonej synestezji. Ale to oczywiste – zamyśliła się na chwilę, wpatrując się w miasto poniżej. - To kaszf(1), panie Hirohito, zdzieranie zasłony. Wędrówka po Drzewie Życia. Wierzy pan, że wszystko da się sprowadzić do jednej liczby, idei lub prawdy? – uśmiechnęła się do Japończyka spod brązowego szala, mrużąc oczy przed porywistym wiatrem. - Liczby kabalistów, panteistyczny bóg, wariacje na temat ciągu Fibonacciego, emanacjonizm – machnęła lekko prawą ręką. - Postulowanie istnienia wspólnego mianownika dla całej rzeczywistości. Jakiegoś elementu konstytutywnego. Boga, cyfry, idei. No i w końcu, oczywiście, wzorca. To, co teraz pan widzi... to tylko zdrapanie naskórka. Chwilowe zresztą. Aury i wzorce poszczególnych rzeczy, poszczególnych zaklęć to odpowiednik oglądania pod mikroskopem żywych tkanek i organizmów. Wychwytanie ich harmonii, rezonansu, postrzeganie ruchu, równowagi, zakłóceń, inkluzji. Dotarcie do ograniczonego zakresu prawdy na temat rzeczy. Trochę matematyki, trochę muzyki, trochę metafizyki. To wszystko. Gdyby czar był silniejszy wyraźniejsze stałyby się stanowiące wewnętrzną strukturę rzeczy wzorce. Wraz z doskonaleniem czaru byłyby coraz prostsze, a synestezja coraz bardziej kompletna dając zmysł będący synergią wszystkich pozostałych. Metazmysł za pomocą którego można byłoby postrzec pierwotny wzorzec. Słowo, z którego stała się światłość i ciemność. Wspólny mianownik będący świętym Graalem średniowiecznego iluminizmu – skrzywiła ironicznie usta, posyłając Yagamiemu kose spojrzenie. - I nie tylko iluminizmu – przyznała. - Pracuję nad doskonaleniem tego zaklęcia, ale będę potrzebowała jeszcze wiele czasu i wielu prób. Jeśli mi się uda, być może będę w stanie zobaczyć Nowy Jork jako całość, jeden organizm posiadający aurę. Co z kolei pozwoliłoby mi na śledzenie zmian i wydarzeń, które mają w nim miejsce. Przynajmniej w teorii.

Mężczyzna milczał długo, wyraźnie zastanawiając się nad czymś. Odwróciła się do niego, z zainteresowaniem przyglądając się jego twarzy.

- Czy taki Nowy Jork rozczarowuje pana?

Nim odpowiedział, gestem wskazał pozostałe strony. Kiedy on również przeszedł wzdłuż balustrady, spoglądając w dół, robiąc swym telefonem komórkowym okazjonalne zdjęcia nim wrócił do niej, mówiąc:
- W rzeczy samej tak. Choć nie umiem jeszcze powiedzieć - dlaczego - stwierdził z nieśmiałym uśmiechem.


* * *


Niedługo potem wygasiła czar. Czarne, oleisto-popielne chmury zniknęły a wraz z nimi synestezja. Świat znormalniał. Hollward potarła zmęczone oczy i szybko łyknęła tabletkę przeciwbólową. Dokuczał jej ból ręki i pleców, zaczynała dokuczać także głowa. A przecież wieczorem musiała być w pełni sił. To było ważne. Najważniejsze tego dnia. Nie rzuciła już więcej czaru. I dopiero wtedy – gdy zwinęła papierosa i próbowała podpalić go, ignorując porywisty wiatr, zapytała Yagamiego o pojedynek ciekawa magii opiumowego maga, ciekawa jego mocy i tego, na ile skuteczna przeciwko niej była jej magia. Gdy Japończyk skłonił się z uznaniem i podziękował za zaklęcie, które ochroniło go przed zranieniem a może nawet przed śmiercią, nie kryła satysfakcji. Łato byłoby zapomnieć się w tej radości, tej satysfakcją, która osładzała wspomnienie przegranej (kły zaciskające się na jej ręce, silna, ciemna aura, jej czar roztrzaskany niczym kryształowy kieliszek). Przynajmniej jeden trud się opłacił. Uśmiechnęła się szczerze, trochę jak kot stojący nad upolowaną myszą. I ten uśmiech pozostał na jej twarzy gdy Yagami opisywał drobiazgowo pojedynek, z powstrzymywaną ekscytacją, którą doskonale rozumiała. Wygrał. Dowiódł nie tylko swojej siły, lecz także siły swojej magii, która okazała się silniejsza od tego, czym dysponował Chińczyk.

Słuchała go uważnie. Wiatr szarpał dymem, urywał popielną końcówkę papierosa, targał włosy, a ona nie odrywała uważnych, szarych oczu od twarzy towarzysza. Słuchała uważnie o pokrytej inkantacjami limuzynie, o zdolnościach maga triad, jego zimnym i gadzim spojrzeniu, szczeniackich odzywkach, o jego zaciętym parciu do konfliktu, o którym Yagami mówił z prawdziwym zaskoczeniem w głosie. Po chwili milczenia wyznał jednak, że chyba rozumie. Nie trudno przecież byłoby upić się zwycięstwem. Pokiwała głową i słuchała dalej. O tym, co wydarzyło się przed samym pojedynkiem i towarzyszach Chu Koi - jego świcie, która nie kiwnęła palcem, by pomóc rannemu towarzyszowi.

- Nikt z nich się nie ruszył Missis Hollward – mówił z dezaprobatą w głosie. - Sam musiałem wzywać karetkę. Mam silne wrażenie, że gdybym tego nie uczynił, zostawiliby go, aby się wykrwawił.

Zakręciła kubkiem, patrząc jak chłodna już kawa układa się na papierowych ściankach.

- Dwóch wchodzi – jeden wychodzi. Tak mówi tradycja. Wydaje mi się, że w ich oczach obraził ją pan, ratując pokonanego. Nie przysporzy to panu ich sympatii.

- Ma Pani pewność? Znaczy, że jeden musi umrzeć?
- skinęła głową. - Opowieści jakie słyszałem, nie były tak szczegółowe - zapytał, autentycznie zaskoczony - Cóż, jeśli faktycznie tak jest, winienem go zabić... ale nie wydaje mi się by tak faktycznie było. - Wykonawszy przepraszający gest w jej stronę, wyjaśnił - Nie zarzucam nic Pani wiedzy, po prostu to nie jest słuszne, nie sądzi Pani? Przecież każdemu może powinąć się noga. Jeśli moja magia ma być potężniejsza, a ja sam - lepszy - nie będę obawiał się tego, że mój przeciwnik spróbuje raz jeszcze. Poza tym... Nie szukam zatargu z Triadami. Jestem w Nowym Jorku w sprawie prywatnej. Bardzo dla mnie ważnej. Zatarg z Triadami utrudni jej realizację.

Trudno było o mniejsze niedomówienie.

- Sam pan wie, że nie sposób niektórych zwyczajów ocenić obiektywnie. Dla niektórych niewłaściwe są pojedynki na śmierć, dla innych harakiri czy klitoridektomia. Ale dla osób z danego kręgu kulturowego, to najświętsza tradycja. Wierzę, że nie szuka pan zatargu z nimi, ale pana... łagodność może zostać odczytana jako pogarda dla tej tradycji i organizacji jako takiej. Jako lekceważenie. Z drugiej strony – jeśli Chu Koi wbije panu nóż w plecy, czy to będzie dla niego szansa na rehabilitację w oczach jego społeczności? Nie wiem. To już tak naprawdę sprawa wewnętrznej polityki Triad, o której nie wiem prawie nic. Proszę więc po prostu uważać.

Azjata ponownie przytaknął jej słowom, z całkowitą powagą. Bez uśmiechu rzekł:
- Ja również nie znam zwyczajów Triad. Wedle zasad honoru, Chu Koi Tang winien teraz trenować, stać się lepszym i spróbować rzucić mi wyzwanie ponownie. O ile, oczywiście, kto inny nie podejmie się uczynić tego za niego. O ile on sam uznaje honor. Pewne podejście do naszej walki świadczy, że zna reguły... ale nie uważam, że będzie ich przestrzegał. Czyli nóż w plecy jest jak najbardziej realny. Strzał zza węgła również. Oczywiście wszelkie społeczności magiczne potępią takie załatwianie sprawy. Yakuza również potępia podobne do tego podejście - jeśli gangster zdobywa przewagę brudnymi sposobami, nie zyska reputacji, lecz ją straci. Wydaje mi się, że dla tego człowieka reputacja jest bardzo ważna... Mam taką nadzieję, bo niejako na to postawiłem. Poza tym, zabicie go nic nie zmienia - Triady albo uznają, że tyle wystarczy, albo przyślą następnego, tym razem silniejszego maga. Reputacja opiumowego maga wyraźnie sugerowała, że w razie wygranej będę miał spokój. Wszytko to nie zmienia faktu, że poruszam się z czujkami, nawet teraz, nawet z Panią, nawet do pracy. Jeśli Triady poczują się czymś urażone, to tym, że wygrałem, a co zrobią dalej, nie umiem rzec. Jeśli mój akces do Trzynastki się uda, może to rozwiąże sprawę. Ale możliwe, że się łudzę. Możliwe, że za pięć lat stanie przede mną mężczyzna, który zapyta, czy pamiętam jak 'upokorzyłem' Chu Koi Tanga z Flying Dragons. Taka karma. Wszystko to jednak nie zmienia mojej decyzji. Ten człowiek nie był mi wrogiem, nie miałem doń sprawy, jego wrogość wynikała z fałszywych przesłanek. Parł na walkę ze mną, wbrew wszelkim moim prośbom i życzeniom. Ale wszystko to nie jest powodem, by go zabijać. Nie znając zasad tutejszych Triad, daję im sygnał, idąc wedle własnych. Jeśli przyślą kogoś jeszcze, raz jeszcze podejdę tak do sprawy. Potem... - wyraźnie czując się niekomfortowo onmyoudou przesunął się nieco wzdłuż barierki, by zamaskować swe odczucia ruchem - zacznę zabijać. O ile będę umiał. - Dodał szczerze.

Hollward patrzyła na niego nieruchomo. "Zacznę zabijać", powiedział ten stojący przed nią młody, sympatyczny Japończyk. Powiedział szczerze, powiedział poważnie. Otwarcie.
<Ziarnami piasku> - odezwał się ponownie karin. - <Ziarnami piasku a nie kamieniami. Wiele wie. Mówi pewien swojego. Mógłby. Potrafiłby. Po co on nam? Zostaw go, zostaw. Nie jest nam potrzebny.>
Skinęła lekko głową - jednakowo do Yagamiego i swojego cienia. Mag widząc ten gest, uznał temat za wyczerpany i powrócił do opisu samego pojedynku.
Gdy skończył opowiadać, milczała długą chwilę.

- Mówiąc szczerze, podziwiam pana – powiedziała w końcu.

- Naprawdę dziękuję pani za te słowa, ale obawiam się, że pochlebia mi pani niesłusznie – stwierdził zaskoczony. - To ja jestem pani dłużnikiem i nie wiem jak wyrazić wdzięczność za zaklęcie – podziękował raz jeszcze. - Nawet nie wiem czym sobie na nie zasłużyłem – dokończył z lekkim uśmiechem.

Poparzyła na niego.
- Podziwiam pana, bo mi brakowałoby odwagi – rzuciła sucho, tonem, który wykluczał pochlebstwo. - Bałabym się walczyć i bałabym się zostawić go żywego. Przecież to gangster i narkoman! – w jej głosie zabrzmiała czystymi nutami dezaprobata i niepokój. - I naprawdę wątpię, by był panu wdzięczny kiedy wyzdrowieje. Mimo wszystko.

Mimowolnie, Hirohito potaknął, przed oczyma przemknęła mu twarz Chu Koi Tanga, wykrzywionego gniewem, pogardą, napompowanego adrenaliną i własną wściekłością.

- Oczywiście, ma Pani rację. Nie liczę na nagłe nawrócenie. Wściekłego psa się zabija, a Chu Koi żywi się takimi historiami. To zimnokrwisty gad. W trakcie walki wyciągnął z siebie nóż by przebić podrzuconego mu skorpiona. Tak od niechcenia. Tylko, widzi Pani, ja nawet nie wykorzystałem moich najpotężniejszych czarów w walce. Proszę tego nie powtarzać, ale nie miałem wrażenia równorzędnych zmagań. Liczę, że to zauważono. Tak jak mój gest finałowy. To mój ostatni ukłon w stronę mieszkańców Chinatown. Ostatnia próba zachowania czystych, niesplamionych krwią rąk. W pewien sposób jest mi to potrzebne, Missis Hollward. Choć... jeśli Triady nie ustąpią, jeśli jakiś ich narwany cyngiel nie zrozumie przesłania... w końcu będę musiał podnieść stawkę. Będę musiał zacząć zabijać. Czy ktoś poniósł kiedyś śmierć przez Pani magię? Przez Panią?

Dotychczas wpatrzony w dal mężczyzna spojrzał przy ostatnich słowach bezpośrednio na stojącą obok kobietę. Skośne, czarne oczy były jak zwykle trudne do odczytania, ale Willhellmina miała wrażenie bardzo dużej intymności tej rozmowy, chociażby z racji poruszanego tematu, czy specjalnie wspomnianej prośby o dyskrecję.

W pierwszym odruchu chciała skłamać. Już otworzyła usta, żeby z fałszywą pewnością powiedzieć "Nie", kiedy popatrzyła na Japończyka i zacisnęła wargi. Złapał ją, złapał ją w pułapkę szczerości, zasad, na które nie wyraziła zgody a jednak nie potrafiła złamać.

- Nie wiem jak panu odpowiedzieć na to pytanie - uciekła spojrzeniem od niego. - Nigdy nie ma pewności. Jeden skutek, wiele przyczyn i wina się rozkłada. Zresztą, gdzie przyczyna i gdzie skutek? Więc nie wiem. Choć jeśli ma pan na myśli bezpośrednią walkę - nie, nigdy.

- Przeze mnie tak
- odrzekł smutno. - Ale to trudny temat, na inny dzień. Inną chwilę. Przepraszam, jeżeli temat lub moje jego potraktowanie jest Pani niemiłe. Sprawiła mi Pani dużą przyjemność zaproszeniem, rozmową. Posiada Pani dar, Missis Hollward. Sprawia Pani, że człowiek czuje się przy Pani komfortowo. Zapewne dlatego tak się rozgaduję. - Uśmiechnąwszy się z sympatią do Angielki, mężczyzna zręcznie obrócił się, zadarł głowę studiując przez chwilę iglicę budynku. - Empire State Building to miejsce słynne i godne tej sławy - skonstatował oględziny chwilę później - a widok miasta rozpościerający się poniżej przyprawia o zawrót głowy, nawet jeśli otoczka miasta jaką dzięki Pani mogłem ujrzeć - nie. Bardzo dziękuję. Pani jednak marznie, a ja już się napatrzyłem. Chodźmy.

Gdy kierowali się już do wyjścia, zatrzymała się na moment i wyjęła z torby grubą książkę w twardej oprawie – kupiony w antykwariacie przewodnik po Nowym Jorku. Podała go Hirohito.

- Pomyślałam, że może przyda się panu – wcisnęła ręce w kieszenie marynarki, nieznacznie ściągając ramiona - gest, którego nie zauważył u niej, gdy widzieli się na Uniwersytecie, czy na Wydziale - i uśmiechnęła się lekko tym samym ostrożnym i przekornym uśmiechem, którym go przywitała. - Nie jest może tak rzetelny jak wydanie muzealne, ale bogatszy w ciekawostki, miejskie legendy i plotki. Wydawało mi się, że dla maga będzie bardziej interesujący. Mnie przynajmniej skusił na tyle, by kupić także egzemplarz dla siebie – wyjaśniła lekko.

- Uso! Shimatta! - rzucił wyraźnie zakłopotany Japończyk. Willhellmina mogła obejrzeć na jego twarzy mieszaninę przyjemności, zaskoczenia i zakłopotania. Onmyoudou przez chwilę przeżywał prawdziwy dylemat. Rzadko otrzymywał jakiekolwiek prezenty, a jedyną reakcją było wyuczone odmawianie, pozwalające ofiarodawcy na okazanie swej szczerości, które nie było znanym zwyczajem poza Japonią. Do tego mężczyzna był świadom, że jego reakcja - będąc widoczną - może być zinterpretowana jako zakłopotanie otrzymaniem prezentu, sugerując, że wolałby go nie otrzymać, a przecież prezent sprawił przyjemność i był dobrze dobrany.

Widząc wyraz jego twarzy nie była pewna co powinna powiedzieć. Podkreślić wagę prezentu, szczerość gestu, czy przeciwnie - zbanalizować całe jego znaczenie? Wybrała więc trzecią opcję. Mądrość, którą przekazali jej rodzice miała dwie wersje - patriarchalną i matriarchalną. Pierwsza mówiła: jeśli nie wiesz, co powiedzieć - zmień temat. Druga stanowiła twórczą wariację na temat pierwszej i wyrażała całą osobowość jej matki: jeśli nie wiesz co powiedzieć - mów cokolwiek.

- Powinien być także interesujący dla pana, jako osoby powiązanej z Wydziałem Trzynastym. Jeśli dobrze się przyjrzeć, to sprawy, którymi zajmował się Wydział znaleźć można pośród pikantnych ploteczek z życia miasta - jej uśmiech się lekko wyostrzył. - Zrozumiałe powody reputacji Wydziału i nazw jakimi był nieformalnie obdarzany. Od łowców czarownic po pogromców duchów.

- Naprawdę, nie było trzeba, bardzo Pani dziękuję, to po prostu ujmujące, Willhellmina Hollward-san, ale nie zasługuję na... Przepraszam, zapomniałem, że to nie Japonia
. - Uśmiechnąwszy się, najwyraźniej przezwyciężywszy już zakłopotanie, pewnym tonem Azjata kontynuował, swoim starannym angielskim - Z prawdziwą przyjemnością przyjmuję prezent, ale tylko jeśli pozwoli Pani sobie coś pokazać. Zwłaszcza, że mając drugi egzemplarz ofiarowuje mi Pani nie tylko książkę, ale także więź. - Uśmiech zmienił się przy ostatnich słowach na bardziej żartobliwy. - Jeśli oboje zaczniemy czytać w tym samym czasie, to będziemy mieć pretekst do dalszych spotkań, by poomawiać rzecz wspólnie. Bardzo dziękuję za tak interesującą i na czasie lekturę.

Uniosła lekko brwi, ale nie skomentowała jego ostatnich słów.
- Pokazać? Teraz? - spytała tylko wyraźnie zaskoczona, ale zaraz skinęła głową. - Oczywiście.

Onmyoudou sięgnął do kieszeni i wydobył telefon z ekranem dotykowym. Złożywszy razem dłonie, mężczyzna wyszeptał coś a ekran telefonu ożył, prezentując... jakby zdjęcia. Dla obserwatorów z boku Yagami właśnie pokazywał swojej towarzyszce zdjęcia. W rzeczywistości, widząc jak zmieniały się obrazy, Hollward wiedziała, że to nie zdjęcia widzi. Nachyliła się zaintrygowana. Pierwszy obraz przedstawiał diunę piaskową, widzianą z dołu, majestatyczną, ciepłą, żółto-pomarańczową, o sypkim wskutek wiejącego wiatru szczycie.

- Diuna piaskowa Tottori. Ledwie trzy kilometry od mego dziecięcego domu zaczynała się najsławniejsza i bodaj jedyna pustynia Japonii. Uznana za skarb narodowy kraju - oszczędnie rzekł mag pisma. Kolejny obraz przedstawiał drewnianą bramę o krytym gontem dachu i pokrytych kanji kolumnach. Portyk miał wysokość prawie trzech metrów i był kompletnie zabudowany, oraz zapieczętowany grubymi niczym ludzkie ramię linami z włosia. Był masywny i stary.

- Brama pokus świątyni Shouzen. Też prefektura Tottori. To brama Kimon, stąd pieczęć. Przerażała mnie, jak byłem mały. W Shouzen spędziłem pół roku po śmierci ojca. Potem przeniesiono mnie do świątyń w prefekturze Nagano.

Kolejny obraz przedstawiał drewniany ołtarzyk, mistrzowską robotą wciśnięty pod nawis skalny.

- Ten ołtarzyk jest przy schodach do Kirigamine-jinja. To świątynia na górze Kirigamine, wchodzi się po długich kamiennych schodach - obraz zmienił się na kamienne, długie schody pnące się w górę w bambusowym lesie. - Widząc ten ołtarzyk, wie się, że świątynia już niedaleko.

Po chwili, obraz zmienił się ponownie.
- Uniwersytet Tokijski. Tam studiowałem.


Mężczyzna zakończył pokaz z zaciekawieniem mówiąc:
- Proszę się zastanowić, czy któreś z tych miejsc chciałaby Pani odwiedzić, albo chociaż zobaczyć z bliższa.
- Pustynię
- odpowiedziała bez wahania.
- Rozumiem. Zapamiętam.

Doszli do windy. W środku ktoś ustawił grzanie na maksimum i Willhellmina odwinęła szalik i zdjęła grubą, sztruksową marynarkę. Yagami zauważył widoczny pod rękawem miodowego golfa opatrunek, ostrożność z jaką poruszała zranioną ręką, lekkie skrzywienie, gdy napięła mięśnie ramion. Nie pokazał po sobie, że zauważył. Zamiast tego zapytał:

- Czy jako teoretyk magii podjęłaby się Pani odpowiedzieć na pewne nurtujące mnie pytania. Całkowicie niezobowiązująco.
- Jeśli tylko potrafię
- odpowiedziała ostrożnie Angielka.

- Interesują mnie kwestie podobieństw w paradygmatach magii. Bo przecież takie istnieją, z racji chociażby tego, jak działa ludzki umysł - niezależnie od środowiska, wykształcenia czy położenia geograficznego. Nie jesteśmy bynajmniej tabula rasa, pewne poglądy i przesądy i... no, baśnie - uśmiechnął się patrząc na trzymany w dłoni przewodnik - są wspólne dla różnych pod pozornie każdym względem kultur i regionów. Coś takiego jak pogląd, że atak na czyjś cień jest równoznaczny z atakiem na niego samego. Albo, że posiadając czyjąś krew, czyjąś własność, jego przedmiot bądź odzież - możemy wpłynąć bezpośrednio na niego. Magia sympatyczna, ogólnie rzecz biorąc. Zna ją Pani na pewno, ale czy poza prostymi podobieństwami uważa ją Pani za powszechną?

Hollward odruchowo przygładziła rozwiane wiatrem włosy, nieświadomie wyprostowała się, a jej twarz ściągnęła się nieznacznie w wyrazie koncentracji, który pojawiał się zawsze, gdy przebywała bądź mówiła o "pracy".

- Oczywiście. Magia sympatyczna jest wyrazem pewnego określonego sposobu myślenia - zmienił się także ton jej głosu, stając się chłodniejszy. - Sformułowane przez Frazera wyróżnienie dwóch rodzajów magii sympatycznej jest niezwykle poręczne, szczególnie gdy zgodzić się ze strukturalistami, że stanowią one odzwierciedlenie sposobu, w jaki pracuje umysł przedstawiciela tzw. społeczeństw pierwotnych, tradycyjnych. Frazer mylił się jednak deprecjonując go względem naukowego rozumowania współczesnego człowieka. Magia w czystej postaci, religia i nauka to trzy odmienne dyskursy podlegające odmiennym prawidłom. Logika magiczna jest różna od logiki naukowej, racjonalnej. Zamiast operowania matematycznymi zmiennymi operuje wymiarami metafory i metonimii. Wydaje mi się, że można odnaleźć je u podstaw każdego paradygmatu magicznego. Pańska hitogata, laleczka voodoo, wersety Koranu, symbole, które stosujemy, znaki. Moc prawdziwych imion – przecież to metafora, magia homeopatyczna. Przyzwane przed chwilą przez pana obrazy – magia przenośna, metonimia. Logika magiczna oparta jest na podobieństwach. Metafora i metonimia... - pokręciła głową. - To podstawowe wymiary języka, co udowodnił między innymi Jakobson pisząc o ludziach dotkniętych afazją(3). To także podstawowe wymiary myślenia. Dawny totemizm, czy Folwark zwierzęcy – różnica nie jest wcale taka wielka.

- Strukturalistów znam dość wąsko, od strony Wundta czy Tichtenera(2), lecz nawet to wystarczy, by wiedzieć o różnych dziedzinach tej gałęzi nauki. Czy odnosi się Pani do strukturalizmu ogólnie, czy też do strukturalizmu językoznawców? Frazer mocno bazował na badaniach języków czy choćby etymologii słów - zresztą wynikało to choćby z jego wykształcenia. Wspomina Pani też badania Jacobsona nad afazją, przyznaję, to ciekawe. Jeśli mogłaby Pani rzec coś więcej, z afazją kojarzę Brocę, Wernickego, nawet Łurię, ale nazwisko Jacobson nie obiło mi się o uszy. Czy to Szwed, czy Amerykanin?

- Rosjanin. Roman Jakobson(4)
– delikatnie poprawiła jego wymowę. - Wbrew pozorom przez „k”. Strukturalista językowy, jeden z najważniejszych. Odniosłam się do niego, ponieważ miał bardzo duży wpływ na Levi-Straussa(5), a więc powstanie antropologii strukturalnej. I nie ukrywam, że to właśnie ta gałąź strukturalizmu wydaje mi się najbardziej interesująca, więc prawdopodobnie na temat psychologii eksperymentalnej Wundta i Tichtenera wie pan więcej ode mnie – powstrzymała cisnące się jej na usta uściślenie, że Frazera żadną miarą nie można uznać za strukturalistę, zaś jego punkt widzenia już dawno uznany został za przestarzały. Skoro jej rozmówca wiedział jakie posiadał wykształcenie, to niemożliwe było, by nie wiedział o dużo bardziej istotnych rzeczach. - Wracając do Jakobsona muszę przyznać szczerze, że nie pamiętam już czy osobiście prowadził badania, ale wątpię w to. Dane, na które się powoływał pochodziły z badań psychopatologów takich jak Goldstein, Ombredane czy Łuria właśnie. Afazji poświęcił artykuł „Dwa aspekty języka i dwa rodzaje zakłóceń afatycznych”, w którym pogłębił pewne elementy teorii stworzonej przez de Saussure'a(6). W skrócie – Jakobson twierdzi, że każdy znak warunkowany jest przez dwa rodzaje układów: kombinacji i selekcji. Kombinacja równoważna jest de Saussurowskim związkom syntagmatycznym, selekcja zaś asocjacyjnym, paradygmatycznym. Każda wypowiedź jest więc po pierwsze, złożona z części - zdań, wyrazów, fonemów itd. - tworzących dla siebie wzajemnie kontekst oraz pozostających względem siebie w stanie styczności; po drugie zaś, każdy z tych pojedynczych elementów związany jest z innymi elementami istniejącymi w samym kodzie – relacja ta jest relacją podobieństwa. Jakobson wyróżnił dwa rodzaje zakłóceń afatycznych związanych odpowiednio z selekcją i kombinacją: uszkodzenia w dziedzinie podobieństwa i przyległości. Afazja pierwszego typu oddziałuje u chorego na zdolność do tworzenia i rozumienia metafor, homonimów czy synonimów, uzależniając jego umiejętność posługiwania się mową od kontekstu. Charakter wypowiedzi u takich osób staje się metonimiczny – tym bardziej, im większe są zaburzenia afatyczne. W przypadku drugiego typu zaburzeń, odwrotnym względem pierwszego, utracona zostaje umiejętność łączenia poszczególnych elementów języka w całości wyższego rzędu, a więc budowy kontekstu, co prowadzi do agramatyzmu – zdanie konstruowane przez chorego przybiera postać bezładnego zbioru pojedynczych wyrazów. W skrajnych przypadkach stają się one jednowyrazowe o wyraźnym charakterze metaforycznym. Język posiada więc charakter dwubiegunowy, polarny. Opozycja tych dwóch figur – metafory i metonimii – może być więc ujęta jako esencja całej powyższej opozycji odnosząca się do całej przestrzeni języka ludzkiego, rozumianego zgodnie z intencją Jakobsona jako pewien metakod zawierający w sobie całą hierarchię poszczególnych subkodów. Levi-Strauss przeniósł później tą opozycję na grunt swojej teorii, odnajdując ją nieodmiennie we wszelkich swoich analizach myśli pierwotnej.

- A ograniczenia maga? Są jakieś niezależne od paradygmatu? Zna Pani jakiś paradygmat, który umożliwia zaczarowanie miejsca lub osoby, której się nie zna i nigdy nie widziało, nie >poznało< w jakiś sposób, choćby przez wspomnianą wcześniej magię sympatyczną?

- A nie zgodziłby się pan, z tym że to zależy już od umiejętności konkretnego maga niezależnie od paradygmatu? Niektórym potrzebny jest organiczny komponent pochodzący z ciała ofiary. Innym wystarczy jej zdjęcie, wzorzec aury czy rzecz powiązana emocjonalnie. Innym jeszcze starczy samo imię, symbol, znak czy cudze wspomnienie. Zresztą
– przechyliła głowę, przyglądając mu się z namysłem - przy odrobinie inwencji możliwe byłoby przecież uczynienie z żywej osoby nośnika zaklęcia, mediatora. Żona, przyjaciel, współpracownik. Albo list, przesyłka, zwierzę. I czar aktywowany konkretnym dotykiem, imieniem, miejscem, wolą maga. Oczywiście nie byłoby to proste, ale teoretycznie możliwe.

- Co według Pani definiuje paradygmat? Wiadomo, że jeden drugiemu nierówny, ale jak bardzo?

- Nie są równe, ale są równouprawnione. Proszę pomyśleć o słowie paradygmat w znaczeniu, które nadał mu Kuhn(7), zapominając jednocześnie o jego koncepcji rewolucyjnej ewolucji. Teoria Newtona i Einsteina – obie posiadają ten sam przedmiot choć inaczej o nim opowiadają. Teoria Bruno, Kopernika, Keplera, Arystotelesa. Ten sam przedmiot – inna narracja. Magia japońska, magia arabska, europejska, czy voodoo. Sytuacja jest analogiczna. Magia jest ciemnością. Najlepszym dowodem na to jest pana aura, która także jest nią przeżarta. Tak samo jak moja. Tak samo jak każdego innego maga. Paradygmaty to odmienne języki, którymi posługujemy się, by opisać tą samą rzecz. Czasem z powodu odmiennej gramatyki, wzajemnie nieprzetłumaczalne. Ale nawet w takim przypadku użytkownik każdego z nich może opowiedzieć o większości rzeczy. Nawet jeśli nie bezpośrednio. Różnica jest taka, że tylko Eskimos zna i rozróżnia trzydzieści rodzajów śniegu.

- Właśnie
- podchwycił Japończyk - Eskimoski będzie miał sporą przewagę dla opisania zorzy polarnej albo foki, ale nie będzie miał nawet słów, by opisać bambus, banshee, czy kolosseum. Paradygmaty są tradycyjne, co oznacza ich limitację wobec postępującej globalizacji. Idąc dalej tym tropem, patrząc wskroś paradygmatów Pani znanych, jak wygląda w nich to samo zaklęcie, coś... pospolitego, dajmy na to przyzwanie?

- Nie wierzy więc pan w możliwość powstania magicznego esperanto?
– spytała z uśmiechem, bardziej retorycznie niż spodziewając się w tej sekundzie konkretnej reakcji. - Jeśli chodzi o pana pytanie, to odpowiedź brzmi: analogicznie. Oczywiście pod względem podstawowych zasad i głębokiej struktury.

- Zna Pani paradygmat magii... dajmy na to francuskiej? Jaką ma specyfikę? Cechy charakterystyczne, siły, słabości? Jak tam wyglądałyby przyzwania

- Pyta pan o paradygmat magii francuskiej. Problem w tym, że nie istnieje coś takiego. Oczywiście, można wyróżnić pewne cechy dystynktywne, ale są one jedynie wynikiem intelektualnego klimatu tego kraju. To sprawa analogiczna do odmienności tradycji filozoficznych. Widzi pan, o ile Anglia znana jest z filozofii analitycznej a Niemcy z filozofii systemowej, o tyle Francja jest literacka i eseistyczna. Nieuczesana. Magia często splata się tam ze sztuką, zaś magowie często uważają się bardziej za artystów właśnie niż za magów. Ludzi podążających za natchnieniem, bohemę "czarującej" społeczności. Zresztą proporcjonalnie żyje tam więcej obdarzonych niż magów. Z tradycji magicznych... po rewolucji bezsprzecznie rozwinął się tam szczególnie spirytyzm i do dziś Francja znana jest w Europie z najlepszych mediów. Znalazłby pan tam jeszcze tarocistów i angelologów - jak wszędzie zresztą. Rytualistów i demonologów także. Magowie francuscy nie są wyjątkowi. Specyfika ich magii wyczerpuje się w określeniu „magia europejska”, a jej wyjątkowość polega na otaczającej ją otoczce estetycznej i wyrafinowanym sposobie podania na talerzu
– w jej głosie zabrzmiała wyraźna nutka sarkazmu. - Dotyczy to także przyzwań.

Yagami szedł obok w milczeniu.


Czwartek, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 20:00



- Nie – za duża marynarka furkotała wokół chudego ciała Nicka jak niewykształcone w pełni skrzydła nielota. - Nie, nie, nie, nie – miotał się po antykwariacie, zrzucając poszczególne rzeczy ze szklanej lady, zawieszony gdzieś pomiędzy buntem dziecka a uporem i pasją wariata. - Nie! Nie pójdę! Nienienienienie! NIE!

Słuchała tego od czterech minut i dwunastu sekund. Dokładnie.

- Nie!

Trzynastu.

- Nie!

Czternastu.

- Nienienienie!

Siedemnastu, osiemnastu... Ktoś otworzył drzwi, zajrzał nieśmiało do środka i natychmiast wycofał się z powrotem na ciemną już ulicę. Hollward posłała za nim nieprzyjazne spojrzenie. Zamknęła drzwi na klucz, upewniła się, że tabliczka na szybie wyraźnie mówi całemu światu „zamknięte” i zasunęła rolety.

Pięć minut i dwie sekundy.

Odwróciła się gwałtownie do Balesiego, uniosła ręce w geście poddania, bezradna wobec jego krzyku.
- Dobrze. Zgoda. Wystarczy. Zostań. - Nie usłyszał, może nie zwrócił uwagi. Poddanie trzeba było wykrzyczeć. Podniosła głos. - Nick! Zgoda! Skończ już!

Uspokoił się momentalnie. Przygładził założoną na gołe ciało powyciąganą marynarkę, strzepnął z niej niewidzialne paproszki, rękawem wytarł kropelki śliny z ust i podbródka. Patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. Tak samo niezadowolona, jak on zadowolony z siebie.
Ustąpiła. Wygrał.
Dumne z siebie dziecko, które wymigało się od niechcianej wizyty u lekarza.

- Zgoda – powtórzyła. - Ale zadzwonisz teraz do doktora Jonesa i poprosisz o przełożenie konsultacji.

- Ni...
– przerwała mu zanim zdążył dokończyć słowo, które zdążyła już tego dnia dzięki niemu znienawidzić.

Oparła się dłońmi o ladę i nachyliła ku niemu.
- To mój warunek, rozumiesz? – spytała chłodno, zmęczona przedstawieniem, które jej urządził. Nie miała pojęcia dlaczego Balesiemu zależało tak bardzo na tym, by być tu, gdy ona zacznie czarować. Kilkakrotnie korzystała już z piętra podczas nieobecności właściciela i nigdy nie stanowiło to problemu. Aż do dziś. - Po prostu zadzwoń do niego, zabiorę się do roboty, a ciebie przestanie to męczyć.

O to chodziło. To była istota problemu, którego doktor Jones – wyznaczony nakazem psychiatra – nie mógł pojąć. Dla niego decyzje i zachowania Nicka – jego upór, jego irracjonalne decyzje, jego niestabilność emocjonalna, jego szaleństwo – było czysto medyczną, by nie powiedzieć farmakologiczną kwestią. Skoro nie podziałały freudowskie wszystko tłumaczące klucze, górnolotne farmazony o przebytych traumach, tłumionych emocjach i wypieranych kompleksach, zawsze pozostawały tabletki.

Przeczucia czuciowca.

To Balesi skierował do niej Demario i tym samym wepchnął na drogę prowadzącą do Wydziału Trzynastego.
Kierowany przeczuciem.


04.01.2004 Wydział Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego, 5 Washington Place



Wszedł do niewielkiej sali wykładowej – powolny, masywny, w zbyt cienkim jak na tą porę roku płaszczu, miał w sobie coś, co sugerowało głębokie pokrewieństwo z miękkim, niegroźnym lodołamaczem. Pomieszczenie było już puste, jeśli nie liczyć kobiety chowającej projektor i porządkującej jakieś papiery.

- Doktor Hollward?
Podniosła głowę.
- Tak.
- Detektyw Richard Demario, XIII wydział policji Nowego Yorku – wyciągnął legitymację.
- Czy... coś się stało z...
- Nie, nie, chciałem tylko zadać pani kilka pytań.


Dopiero wtedy wzięła z jego ręki legitymacje i dokładnie obejrzała. Po chwili oddała mu ją z lekkim skinieniem głowy.

- W czym mogę pomóc?
- Co mogłaby mi pani powiedzieć o tych znaczkach?
- podał jej wąski kawałek papieru, na którym ktoś krzywym, niewyraźnym pismem narysował kilka symboli.


- Ten pierwszy, to alchemiczny znak oznaczający transformację w płyn, czasem także wodę czasem używany jest dla oznaczenia zodiakalnego znaku wodnika. Drugi – wskazała go palcem – to, jeśli się nie mylę, jeden z dwóch ideogramów sprzed około pięciu tysięcy lat, wykutych na kamiennej ścianie w Cueva de los Letreros w pobliżu Almerii w Hiszpanii. Nikt niestety nie wie, co oznaczają. Chyba, że ma pan jakieś nowsze informacje? - Demario tylko wzruszył ramionami. - Trzeci, to ideogram indiański oznaczający równoważnie deszcz i dobre zbiory. Czwarty, to oczywiście krzyż jerozolimski, czy też krzyż Palestyny. Natomiast nie mam pojęcia co pomiędzy nimi robi współczesny znak oznaczający „niebezpieczeństwo, promieniowanie z emitera laserowego” - rzuciła kartkę na stół i założyła ręce na piersiach. - Sprawdza mnie pan? - spytała z nutką irytacji w głosie.

Znów rozłożył ręce i uśmiechnął się lekko, jakby nieśmiało.
- Trochę... Rozumie pani, mówili, że jest pani dobra, ale to taki policyjny nawyk... żeby wszystko samemu sprawdzić.
- Kto mówili?
- No... Na przykład Nick Balesi. Powiedział, że powinienem z panią porozmawiać, bo on nie bardzo zna się na tych wszystkich znaczkach.
- Rozumiem.
.. - uspokojona znanym nazwiskiem, pokiwała powoli głową. - Jeśli będę mogła, pomogę panu. Proszę pójść za mną – zgarnęła leżące na stole papiery w schludny stos i wsunęła do skórzanej teczki. - Nie możemy tutaj zostać, a w gabinecie znajdzie się kawa dla nas obojga.

Skinęła na niego głową i nie patrząc czy za nią idzie, równym krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Średniego wzrostu, z typowym, jasnym, angielskim typem urody. Prosty, męski w kroju garnitur, prawie niezauważalny makijaż, pewne ruchy stwarzały wokół niej aurę kompetencji i dystansu. Zdecydowanie nie typ kumpla do piwa, zdecydowanie jednak także nie typ chłodnej i zimnej blondynki – trochę piegów, płowe włosy, drobnokoścista, chłopięca figura. I plecy tak proste, jakby nosiła gorset.

Otworzyła przed nim drzwi do pachnącego tytoniem, kawą i cynamonem gabinetu i wskazała jeden z dwóch stojących przed biurkiem foteli. Odstawiła teczkę, nastawiła kawę w ekspresie i typowym dla siebie, jakby nerwowym gestem ruchem zwinęła papierosa. Zaciągnęła się głęboko.

- Czym zajmuje się wydział XIII?
- Polujemy na czarownice
– roześmiał się głośno Demario. - A tak naprawdę zajmujemy się sprawami skierowanymi w kierunku religii, subkultur. Wie pani, może źle się wyraziłem, chodzi o takie rzeczy, które wyglądają na jakieś rytuały, składanie ofiar... sprawy, które dla innych wydziałów są w pewien sposób kłopotliwe.
- Tak jak sprawa mężczyzny, którego gazety ochrzciły „Świętym z Manhattanu”?
- Taaa
... - przytaknął. - Dokładnie takie.

Robert Palm. Święty z Manhattanu. Być może morderca, na pewno wariat. Chudy, niepozorny facet, który ogłuszał swoje ofiary, wiązał i wbijał im pod skórę druty, na których trzymały się skrzydła i aureola. Nie powiązano go ze zgłaszanymi w tamtej okolicy zaginięciami. Według Demario była to jednak jedynie kwestia czasu.

Doktor patrzyła na niego wyczekująco, w milczeniu strzepując popiół do kamiennej popielniczki.
- No więc rozumie pani, że ta sprawa, z którą do pani przychodzę jest poufna?
Skinęła głową.
- Mam tu papier, który będzie musiała pani podpisać zanim będę mógł powiedzieć resztę. Takie przepisy – wzruszył ramionami i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza złożoną na cztery kartkę. Wilhelmina przeczytała ją równie dokładnie jak wcześniej przyglądała się legitymacji.
- I jakie konsekwencje prawne grożą mi za zdradzenie „poufnych informacji będących własnością XIII wydziału”?

- Takie same jak za utrudnianie bądź uniemożliwienie dalszego śledztwa, albo za zdradzenie informacji objętych klauzulą tajności. Nie znam się na tych administracyjnych sprawach. Pewnie zależy od prokuratora – czy pójdzie z karnego czy cywilnego. Ale aresztu i całej reszty nie da się uniknąć
.

Ponownie skinęła głową i złożyła podpis. Podała mu formularz, zerkając dyskretnie na zegarek.
- Nie chcę pana ponaglać, ale mój czas jest ograniczony. Niestety.

- Tydzień temu w okolicy zaledwie kilku przecznic zaczęły się pojawiać na ścianach takie zbiory symboli
– rozłożył na biurku kilka zdjęć. - Nasi specjaliści określili je jako jakiś rodzaj magicznych ideogramów, nie potrafili jednak precyzyjnie określić ich znaczenia. Gorzej jednak, że praktycznego zastosowania też nie podali. Skoro nasz personel okazał się niedouczony – sarknął z właściwą każdemu detektywowi służby czynnej pogardą dla bezużytecznych biurokratów – musieliśmy zwrócić się do kogoś z zewnątrz. Do pani. Szczególnie biorąc pod uwagę program prowadzonych przez panią zajęć.

Wciągnęła głęboko powietrze i gwałtownym ruchem zgasiła papierosa. Oparła dłonie o biurko i nachyliła się nad siedzącym przed nią Demario.

- Proszę wyjaśnić mi jedną rzecz, żeby wszystko było jasne. Czy jestem podejrzana? O to? - wskazała palcem zdjęcia, na których popękany tynk pokryty był rdzawo-czerwonymi symbolami.

- Nie, nie – detektyw machnął ręką z pozorną beztroską. Słupek popiołu na końcu papierosa zakołysał się niebezpiecznie. - Potrzebujemy pani jako cywilnego konsultanta. A zgodnie z prawem tej... jak to nazwać? Pozycji? Stanowiska? No więc tego stanowiska nie może pełnić osoba prawnie niewiarygodna. - Zaciągnął się głęboko. Wilhelmina odruchowo podsunęła mu popielniczkę.

Rozłożyła fotografie jedna obok drugiej i przyjrzała im się uważnie. Demario z lubością wypuścił kilka kółek dymu.
- Wie pani... to nie tak, że nie podejrzewaliśmy pani w ogóle – powiedział szczerze. - Ale ma pani alibi, a inni z naszych specjalistów – ci bardziej kompetentni, mam na myśli – stwierdzili, że nie ma pani żadnych brzydkich inklinacji i że, ogólnie ujmując, w porządku z pani babka. - Patrzył przez moment w milczeniu na skoncentrowaną na zdjęciach kobietę. - W każdym bądź razie sprawdziliśmy wszystkich w Nowym Yorku, którzy mogliby mieć jakiekolwiek pojęcie jednocześnie o symbolach i arabistyce. No i wyszło nam, że to pani. Szczególnie, że według Nicka będzie potrafiła pani także określić praktyczne zastosowanie tego... wszystkiego.

- Wie pan, że Nick Balesi ma nakaz chodzenia na konsultacje psychiatryczne?
- Proszę pani
Demario po raz pierwszy wydał się zirytowany. - Ja wiem, że magia istnieje. Wiem, że ten cholerny rytuał, czy czymkolwiek to jest, może zadziałać. Wiem też jakie mogą być konsekwencje. Proszę więc nie psuć dobrego wrażenia jakie pani na mnie zrobiła, głupimi wymówkami, że nie wie pani o co chodzi. Bo jeśli to wybuchnie, to...

- Nie wybuchnie
– ucięła krótko kobieta. Opuściła lekko głowę, by włosy przesłoniły lekko zaczerwienione policzki, by zaraz się wyprostować, powracając do sztywnej postawy chłodnego profesjonalisty.

- Dlaczego?

Doceniła, że nie spytał czy jest pewna. Wtedy też zrozumiała, że Demario jest: po pierwsze dobry w swojej pracy i po drugie, potrafi postępować z ludźmi.
- Z kilku powodów – nie uwzględnił pęknięć tynku, które jako takie nie dość, że zakłócają strukturę znaku, to jeszcze tworzą dodatkowe indeksy. Proszę spojrzeć na te zacieki – wskazała palcem jedno ze zdjęć – farba, spłynęła w dół ściany wypełniając istniejące szczeliny. W konsekwencji przestrzenna forma została zdestabilizowana. - Wzruszyła ramionami. - Ale to najmniej istotny problem. Najważniejszym powodem jest prosty fakt, że te ideogramy nie stanowią sensownej całości.

- Czy omawiała pani te symbole na zajęciach?

- Tak
– skinęła głową. - Nigdy nie omawiałam jednak z nimi podstaw syntaktyki czy też teorii linii Al-Farabiego. Co widać wyraźnie po tej partaninie – w jej głosie pojawiła się nutka wyższości.

- Potrafi pani określić, co miały na celu te bazgroły?
- spytał rozluźniony już detektyw.

- Cóż... zamysł mogę jedynie zgadywać. Gdybym znała koordynaty przestrzenne... - uśmiechnęła się z uznaniem, gdy Demario wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyświechtaną mapkę, na której czerwonym cienkopisem ktoś postawił kilka kropek. - Mógłby pan pokazać, które figury znajdowały się na której ulicy? - Mógł.

Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Detektyw ćmił kolejnego papierosa a Wilhelmina piła kawę i przyglądała się uważnie zdjęciom, co jakiś czas zmieniając ich ułożenie.

- Gdyby to był... profesjonalista, mogłabym tylko zgadywać. Biorąc jednak pod uwagę jego brak doświadczenia obstawiałabym za zmodyfikowanym kołem Fourriera. To jedna z najprostszych figur bazujących na kształcie trapezu. Tak, wiem, to myląca nazwa, ale tak została przyjęta i wciąż jest stosowana – wyjaśniła, widząc minę Demario. - Oczywiście w normalnych, akademickich, że się tak wyrażę, warunkach, te punkty powinny zostać obramowane dodatkowymi indeksami oraz wpisane w stabilizujący okrąg inkantyczny. Tu ani okręgu, ani indeksów nie ma, trudno więc precyzyjnie określić zastosowanie niedokończonej figury. Nie będę teraz pana zanudzała szczegółami, gdyż jak powiedziałam, niedługo mam umówione spotkanie. Jeśli pan chce, w ciągu – przerzuciła kilka stron grubego kalendarza – trzech dni, mogę przygotować dla pana możliwie kompletną analizę tych symboli. Jeśli, oczywiście, zdecyduje się pan zostawić je w moich rękach.

- Może pani je zatrzymać na te kilka dni. Proszę tylko nie robić ich kopii, ani nie pokazywać nieupoważnionym osobom. Czyli nikomu
– uśmiechnął się lekko, trochę przepraszająco.
Skinęła krótko głową.

- Niech mi tylko pani jeszcze powie do czego to wszystko miało służyć.
- Do czego? Biorąc po uwagę dobór symboli, powiedziałabym, że... cóż
... - zawahała się lekko, szukając właściwych słów - miał to być rytuał priapistyczny, wspomagający zdolności prokreacyjne i seksualne. Niestety autor pomylił się i zamiast symbolu oznaczającego wzrost, odrodzenie a w hieroglificznym systemie Egipcjan także płeć – czy też, by być bardziej dokładnym – kobiecy srom, namalował aries. Różnica jest niewielka, lecz istotna, widzi pan? - na kawałku kartki narysowała szybko dwa symbole. - Ten po prawej to zodiakalny baran właśnie.


- I co stałoby się, gdyby ten rytuał jakimś cudem zadziałał?


Kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Cóż, figura była bardzo chwiejna, więc spektrum możliwych efektów jest szerokie – od zwiększonej wrażliwości na wpływ konstelacji gwiezdnej po niekontrolowane zmiany fizyczne u osób przebywających na terenie figury podczas jej aktywizacji. - Zmęczonym ruchem potarła nasadę nosa. - Autor, czy też autorka, co może sugerować znak kobiecej płci, chciał jednak po pierwsze, utrwalić zmiany, na stałe zmienić strefę wpływów. Bo widzi pan, w figurze brakuje indeksu bądź symbolu, który określałby jednostkowe ukierunkowanie. Więc zmiany objęłyby obszar ponad pięciu przecznic. Po drugie chciał dokonać tych zmian odwołując się do świata duchów, drugiej strony, jakkolwiek można to nazwać. A do tego zapętlił to podwójnym okręgiem, co wprowadziło w charakter struktury pewną dynamikę, dialektyczność, rozumie pan?

- Szczerze mówiąc, nie bardzo.
- Proszę sobie wyobrazić ewolucję człowieka, zarówno psychiczną jak i fizyczną, podczas której po zmianie, następuje zmiana przeciwstawna ale nie równoważna, by w konsekwencji pociągnąć za sobą odchylenie od głównej linii, zgodnego z prawami natury rozwoju, i pociągnąć ewolucję w kierunku zupełnie nieprzewidywalnym. Te dwie zmiany i ich konsekwencje nie byłyby jednak końcem, a początkiem. Bo wszystko uległo zapętleniu i od tego momentu cykl będzie powtarzał się coraz szybciej i szybciej. Więc efekty
... - rozłożyła ręce – i szkody byłyby nie do oszacowania a zmiany nieodwracalne.

- Co pani proponuje?
- Figura jest nieudolna, nie ma prawa zadziałać w obecnej formie. Więc proszę ją zamalować, zmyć lub zedrzeć z tynkiem, jeśli pańscy ludzie jeszcze tego nie zrobili.
- Nie, nie mieliśmy pewności, czy to nie uruchomi jakiegoś magicznego gówna... Przepraszam za wyrażenie.
- Nie uruchomi
– zerknęła na zegarek i wstała z krzesła. - Przepraszam bardzo, ale musimy kończyć.
- Dziękuję pani za rozmowę
. - Demario schował podpisany przez panią doktor formularz do wewnętrznej kieszeni i narzucił płaszcz. - Zobaczymy się za trzy dni, dobrze? - Skinęła głową. - Da pani radę przygotować jeszcze listę studentów, którzy chodzą lub chodzili na pani zajęcia i listy obecności?
- Dam, ale wie pan, że wykłady są otwarte dla wszystkich.
- Wiem. Ale mimo wszystko proszę to dla nas zrobić. Do widzenia, pani doktor
– powiedział cicho zamykając za sobą drzwi.


Czwartek, Antykwariat Nicka Balesiego, godz. 20:00



Do dziś nie wiedziała co łączyło Demario z antykwariuszem. I czym przekonał tego ostatniego, by podał jej dane kontaktowe. I dlaczego Balesi to zrobił.

Przeczucie czuciowca...
Czasem pytać go „dlaczego”, było równie mądre jak pytanie deszczu czemu pada.
Zagubiony i bezbronny nie potrafił udzielić odpowiedzi.

Tak samo było dzisiaj.
Więc ustąpiła i nie pytała więcej.


* * *


Długo kreśliła kręgi ochronne. Znała jego siłę, znała także kolor jego aury – jej smak, dotyk, wspomnienie skłębionej czerni i czerwieni. Pamiętał ją także karin. Miała także jego ślinę, a na jego zębach pozostała jej krew.

Czy można było wyobrazić sobie lepszą podstawę dla szczerego porozumienia z demonem?

Rozsnuła konstelacje symboli opasujące wzorzec czaru w przestrzeni.
Uwolniła karina.
Przywołała ogień.

Istniało piętnaście najważniejszych „ogni Arabów” (8 ). Niran al-Arab. Trzy płomienie dla trzech z nich. Pierwszy dla ognia gościnności, dla nar al-kira, najważniejszego z nich wszystkich – ognia wskazującego drogę zagubionym na pustyni, ognia będący znakiem gotowości pomocy. Dijafa(9) ponad wszystkim. Przywoływała go poprzez jego ślinę i swoją krew, pomimo krzywdy, która pulsowała tępym, jednostajnym bólem w jej lewym przedramieniu.

<Zapalam ognień gościnności chłodną nocą,
kiedy wieje silna hucząca wichura.
Oby ten, kto przechodzi obok ujrzał ogień
i przyciągnął gościa. Oto twoja wolność.>(10)

Drugi płomień dla ognia przysięgi. Nar al-hilf, karmiony solą, siarką i słowami. Obietnicami. Przysunęła do niego dłonie. Blisko. Tak, by parzył. Przysięgała swoim bólem. Szczerze. Nie można było inaczej – ta magia nie była stworzona do kłamstwa.

Trzeci płomień. Ostatni. Wypuściła powoli powietrze z płuc. Z ulgą. Nar al-wasm – ogień znakowania, który podczas dżahilijji(11) przeznaczony był do znakowania jednej z najważniejszej rzeczy dla arabskiej kultury – wielbłądów. Jej jednak potrzebny był jako element pieczęci, która zamknie i utrwali pierwszy z siedmiu węzłów(12).

Wygładziła opaskę z wielbłądziej skóry, powiodła palcami po umocowanym w szerokich szlufkach rzemieniem i wyjęła go. Klątwa, złe oko. Ajn(13). Złe spojrzenie człowieka lub jinni przynoszące nieszczęście. Czasem wystarczyło, by ajun(14) widział swoją ofiarę – obiekt niechęci, obiekt zawiści, obiekt pożądania. Nie potrzebne były komponenty materialne. Wystarczyła intencja i spojrzenie. Gdyby barghest stał tuż przed nią mogłaby go przekląć i nie potrzebowałaby do tego śliny i krwi. Ale ona chciała czegoś więcej. Z pierwszym węzłem chciała paktu o nieagresji. Sugestii możliwego sojuszu. Więc przeklinała go, nie przeklinając, więziła nie tworząc klatki. Kolejnym węzłami zamierzając uczynić sojusz realnym, zyskać dodatkowy gwarant bezpieczeństwa.

Precyzyjnie wiązała pierwszy węzeł chrzcząc go ogniem trzech płomieni, nasycając oddechem, krwią i śliną. Nafas al-ukd(15). Na opasce wypaliła ogniem ciągi symboli, które miały zapewnić ochronę węzłowi i więzi, jaką reprezentował. Zamknęła pieczęcią.

Przygryzała wargi z nadzieją, że nie zauważył, że tym razem nie wymknie się z jej rąk.


- - -

1 – Kaszf - w sufizmie zerwanie, odsłonięcie zasłony, to typ wizji w której mistyk dostrzega obecność "Prawdziwego Bycia" (wuğūd al-h.aqq), manifestującego się w Bożych znakach.
2 - Wilhelm Wundt - psycholog i filozof niemiecki, uważany za pierwszego przedstawiciela psychologii eksperymentalnej (więcej tu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Wilhelm_Wundt); Edward Tichtener był uczniem Wundta, który przeszczepił psychologię Wundta na grunt amerykański. Uznawany jest w psychologii za twórcę strukturalizmu (więcej tu: Edward B. Titchener - Wikipedia, the free encyclopedia i tu:
Structuralism (psychology) - Wikipedia, the free encyclopedia.
3 - Afazja - ( z gr. αφασία – niemota) – zaburzenie funkcji językowych powstałe w wyniku uszkodzenia mózgu (więcej tu: Afazja – Wikipedia, wolna encyklopedia.
4 - Roman Osipowicz Jakobson - rosyjski językoznawca, teoretyk literatury, slawista oraz teoretyk języka. Jeden z najwybitniejszych filologów XX wieku, współtwórca metody strukturalnej, harmonijnie łączył w swojej pracy kompetencje literaturoznawcy i językoznawcy (więcej tu: Roman Jakobson – Wikipedia, wolna encyklopedia. Ogólnie Jakobson czerpał od de Saussure'a, Levi-Strauss od Jakobsona. Wspaniały przykład intelektualnej pępowiny.
5 - Claude Lévi-Strauss - zmarły w zeszłym roku francuski antropolog. Twórca strukturalizmu w antropologii kulturowej (więcej tu: Claude Lévi-Strauss – Wikipedia, wolna encyklopedia.
6 - Ferdinand de Saussure - szwajcarski językoznawca (więcej tu: Ferdinand de Saussure – Wikipedia, wolna encyklopedia.
7 - Thomas Samuel Kuhn - amerykański badacz nauki, twórca pojęcia paradygmatu naukowego (więcej tu: Thomas Kuhn – Wikipedia, wolna encyklopedia. Na potrzeby magii biorę (razem z Willhelminą) jego teorię paradygmatów dość umownie.
8 - Ognie Arabów (ar. niran al-Arab). Symbolika i funkcje ognia w kulturze arabskiej są paradoksalnie bardzo bogate. Powołuję się tutaj na klasyfikację Al-Kalkaszandiego z XIV wieku, do której dorzuciłam dwa dodatkowe od Dżawad Aliego.
9 - Dijafa - gościnność. Gościnność należała do najistotniejszych elementów staroarabskiego kodeksu honorowego.
10 - fragment poematu Htima at-Ta'iego.
11 - Dżiahilijja - czas ciemnoty, nieświadomości. W islamie, termin określający okres w historii ludów arabskich przed pojawieniem się islamu.
12 - Węzły - podobnie jak ogień - posiadają w kulturze arabskiej niezwykle bogatą symbolikę. Dla praktyki magicznej miało znaczenie, że węzłów na sznurze musiała być zawsze liczba nieparzysta (siedem, dziewięć, jedenaście). Zazwyczaj zakopywany pod progiem osoby, której chciało się zaszkodzić. Czarowanie przez węzły było uznawane za specjalność kobiet. Węzły służyły nie tylko do szkodzenia lecz także choćby do sprawdzania wierności żony czy też pełniły rolę amuletów ochronnych.
13 - Ajn - po arabsku oznacza oko. Termin stosowany na określenie "złego oka" obok nafs, safa czy nazra (pomiędzy znaczeniami tych terminów występują pewne różnice, np. "nazra" odnosi się do oka dżinów.
14 - Ajun albo mijan czy a'in - człowiek, którego spojrzenie jest szkodliwe.
15 - Nafas al-ukd - najpopularniejszy sposób czarowania za pomocą węzłów polegające na tzw. dmuchaniu lub pluciu na nie.


NA NIEBIESKO - fragment karty postaci, czyli pierwsze spotkanie Hollward i Demario.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 27-08-2010 o 21:17.
obce jest offline  
Stary 27-08-2010, 20:57   #547
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pt, 19 X 2007, willa radnego Koppella, 19:00


Willa radnego G. Olivera Koppella robiła wrażenie swą wielkością i przepychem. A rząd aut stojących tuż za bramami willi. A były to same limuzyny. Czerwony dywan przed wejściem dawał okazję dla Vi do poczucia się jak celebrytka, zwłaszcza że znaleźli się na tym przyjęciu fotoreporterzy i pstrykali zdjęcia także Vivianne jak i Richardowi.


W środku było spokojniej. Kręciło się sporo mężczyzn we frakach i garniturach i sporo kobiet w sukniach wieczorowych. O ile mężczyźni mieli przeważnie powyżej czterdziestki na karku, o tyle kobiety już niekoniecznie. Było na przyjęciu sporo statecznych żon polityków i biznesmenów. Ale były też „przyjaciółki” o tandetnej urodzie spod chirurgicznego noża. Wyzywający sposób ubierania i, biust rozsadzający przyciasne sukienki oraz uroda jak z magazynów dla panów sprawiały, że naturalność Vi dodawały jej uroku.

Przyjęcie było takie jak je określił Watkins, raczej nieciekawe. Tańczono głównie walce do kwartetu smyczkowego plus fortepian. Był szwedzki stół, i przekąski roznoszone przez kelnerów. Było też przedstawianie i rozmowy o polityce oraz o wszystkim i o niczym.
Z tych przedstawień Vi zapamiętała tylko gospodarza...


...który najchętniej przebywał wśród swoich znajomych powiązanych z lokalną polityką.


A Vivianne przypadło niezbyt ciekawa rola damy do towarzystwa Richarda. Takiej samej ozdóbki jaką były te nadmuchane piękności przy bokach biznesmenów. Policjantka mogła by się pogniewać, gdyby nie przepraszające spojrzenie jej towarzysza. Richardowi nie podobała się sytuacja i kiedy mógł wymykał się z Vi na parkiet, by przetańczyć jak najwięcej czasu.

A gdy tańczyli przepraszał ją za to, że muszą tu być. I obiecywał że wyrwą się stąd jak najszybciej.


Pt, 19 X 2007, willa radnego , 21:20


I dotrzymał słowa...
Po około dwóch godzinach, pławienia się w blasku sławy. Richard zawiózł Vi do swej rodzinnej posiadłości. Mniejszej od posiadłości polityka, ale bardziej oryginalnej i nieco uroczej.


Nie pozwolił jej wejść w butach. Według niego zbyt dużo się natańczyła i jej nogi powinny odpocząć. Pogasił też światła. Więc zwiedzali jego dom po ciemku, a że ponownie się tu wprowadził i jeszcze nie zdołał wszystkiego przyszykować, meble były w pokrowcach. A sam Richard opowiadał jej historie o duchach zamieszkujących ten dom. Zmyślał i to kiepsko... część duchów pochodziła ze znanych horrorów, część zapewne z książkowych opowieści. Ale starał się je ubarwiać. Vi nie weszła na piętro. Richard uparł się że ją wniesie.
A po wniesieniu, zaniósł do sypialni i...


...nie kłamał. Były płatki róży i schłodzony szampan i czarna aksamitna opaska na oczy. Były też i czekoladki. Był też Richard stojący za Vi i obejmujący ją w pasie. Oraz obsypujący jej szyję pocałunkami.

A jutro w okolicach południa był w planach wycieczka jachtem. A do południa... Vi miała czas co na pomyślenie, co będzie robiła do południa. Na razie o wiele przyjemniejsze były myśli, na temat tego, co będzie robiła teraz.


Pt, 19.X.2007, dom Amy 23:30


Nie dowiedziała się czy Rook lubi kaktusy, bowiem jego odpowiedź na jej pytanie o kolczaste roślinki.

-Tak sobie - nie była precyzyjna.

Niemniej reszta dnia, po wydostaniu się z pracy i z objęć Philla, był całkiem przyjemna i zakończyła się snem we własnym łóżeczku i bez roślinnych zdrajców na parapecie. Z drugiej strony, może Rook chciał, żeby pozbyła się kaktusów? Może nasłał na nią sen, który miał ją zmotywować do określonych działań? Telemelepety są trudne do rozgryzienia.

Wkrótce przyszedł sen, bardzo przyjemny sen. A gdy Amyzilla pochłaniała Cukierkoyork , coś wyrwało policjantkę ze snu. Była to dłoń Lilly, która wyrwała Amy ze słodkiej demolki. Kubanka przyłożyła palec do swych ust i rzekła szeptem.

- Mary ma randkę jutro.

Pierwsze co Amy przyszło do głowy to słowa. „No i ?” Ale potem zrozumiała co kryło się pod słowami Lilly. Esposito chciała by wspólnie szpiegować Mary na randce, dla pilnowania bezpieczeństwa osoby w ciąży, przyjaciółki (i głównej kucharki w tym mieszkanku), a także dla zaspokojenia ciekawości.

Mary ma zapewne randkę po południu lub wieczorem, więc na kolację, będzie to co sobie Amy z Lilly upichcą. Czyli odmrożona w mikrofali pizza, albo danie na wynos z chińskiej knajpki, albo włoskiej.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:01   #548
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Piątek, 19.X.2007, mieszkanie doktor Hollward, godz. 15:40


Najpierw leniwy poranek. Długie, powolne przebudzenie, ciepły prysznic, cicho mruczący telewizor. Cisza jaką zostawia nieobecność drugiej osoby i nagła przestrzeń, jakby wszystkie ściany rozsunęły się nagle. Spokój jaki daje świadomość pełnej kontroli nad otoczeniem, braku cudzych oczu, przed którym trzeba kryć sekrety, pilnować języka, sprzątać notatki i dokumenty.

Tylko samotność dawała taką wolność.

Potem krótka wizyta na Uniwersytecie. Poczucie nierealności po upojeniu magią, ciemnością, która wczoraj jak ogień pulsowała w jej żyłach. Tak, czuła niedosyt, powracającą niecierpliwość, która osadzała się jak oleisty popiół na koniuszkach palców, nerwowo zwilżanych ustach. Łatwo byłoby wziąć głęboki wdech i zanurzyć się w tym całkowicie – po serce, po usta, oczy, aż do końca.

Karin wyszeptywał możliwe drogi.

Przesuwała palcami po gładkich grzbietach książek, siedząc na parapecie, marznąc od późno jesiennego chłodu, patrzyła na swój gabinet. Proste biurko, fotele, dwa regały... i w zasadzie nic więcej. Bezosobowe pomieszczenie, pozbawione charakteru, indywidualnego odcisku jaki po kilku latach powinna odcisnąć na tej przestrzeni. Pani doktor pracująca powoli nad habilitacją. To ją tu definiowało, określało jej tożsamość, oferowało wygodną i bezpieczną formę, która pozwalała trzymać innych na dystans. Wygodna szufladka zbudowana ze stereotypu.

To była jej kotwica mocująca ją do bezpiecznego lądu, do „normalności”.
Tak, pokryta patyną codziennej rutyny.
Tak, pozbawiona dawnego uroku nowości.
Ale doskonale znajoma.

Dająca ten sam rodzaj spokoju, który wynikał z możliwości kontroli, który dawał pewność siebie delikatnie smakującą władzą.

Nie zamierzała się jej wyrzekać.

Później jednak, podwijając pod siebie bose stopy, obejmując palcami kubek kawy, przyglądała się mieszkaniu. Porozrzucane w pośpiechu ubrania Kennetha, które odruchowo złożyła w schludny stos, jego aparat, wywołane zdjęcia, płyty z jego ulubioną muzyką rozsypane koło odtwarzacza, przylepione do tablicy korkowej kartki z adresami, przypomnieniami, hasłami, które wywoływały w nim jakieś skojarzenia, których nie znała, gazety i książki z pozaginanymi przez niego rogami, pamiątki z wyjazdów, sporo osobistych drobiazgów. Jej była arabska kaligrafia, którą kiedyś zrobił dla niej Clemens. Przykra pamiątka. Ostrzeżenie. Jej była większość książek poustawianych równo na półkach. Jej była niewielka roślina w fantazyjnym szklanym naczyniu, prezent, który dostała rok temu od matki. Niewiele więcej. Dom także nie był jej do końca. Jej rzeczy były pochowane: w kolorowych kartonach, w drewnianej rzeźbionej skrzyni, w niewielkich poręcznych pudełkach.

Łatwo byłoby jej się wyprowadzić, pomyślała z ponurym rozbawieniem.

Popatrzyła na swojego laptopa, dokumenty, które obecnie pokrywały większą część kanapy, pootwierane książki, które zajmowały pozostałą jej część i jeszcze fragment podłogi.

Przynajmniej ten pokój czasem dawał się oswoić.

Chwilę po tym, gdy wróciła do przeglądania zgromadzonych przez nią materiałów dotyczących astronomii i astrologii arabskiej, zadzwonił pierwszy telefon.


Piątek, 19.X.2007, mieszkanie Jona Marlowa, godz. 19:20


Długo zastanawiała się do kogo powinna się zwrócić. Myślała o Yagamim, który pewnie nie odmówiłby jej. Myślała o Demario, który starałby się odwieść ją od splatania kolejnych węzłów. Pomyślała w końcu jednak o Marlowie.

Nie tylko z powodu słów Elwiry.
Jon był pod pewnymi względami idealnym wyborem.
Wolała nie myśleć, że pod innymi względami był wyborem najgorszym.

Zadzwoniła do niego zaraz po zakończeniu spotkania z detektywem McNamarą.

- Czego? - warknął do słuchawki na samym początku.

Już wtedy powinna zrezygnować, ale nie – uparła się jak głupia.

- Będę potrzebowała twojej pomocy.
- Znowu?
- prawie widziała jak pociąga kolejny łyk z butelki. Słyszała delikatny chlupot płynu uderzającego o szklane ścianki. - Jak coś chcesz, to się pofatyguj. Ja dupy nie ruszam.
- Pijesz.
- Piję. I co, mamuśka, pomatkujesz mi?
- wyśmiał nutki wyrzutu i troski, które zabrzmiały w jej głosie.

A potem się rozłączył.
Tak po prostu.


* * *


Nie czuła się pewnie. Czym innym było spotkanie w pubie, w towarzystwie Richarda, czym innym zaś odwiedzanie go do domu. Kolejne przesunięcie granicy. Karin śmiał się z niej. Zatrzymała się na progu, oparła ramieniem o futrynę. Nawet nie rozchylił żaluzji. W mieszkaniu panował zaduch, unosił się zapach alkoholu, gryzący dym mocnych papierosów unosił się sinymi smugami w powietrzu. Wskrzeszeniec siedział rozwalony wygodnie na fotelu z butelką w ręce i szyderczym wyrazem na twarzy.

Niepotrzebnie przychodziła.
Trzeba było go zostawić, przeczekać jego paskudny humor.

Nawet nie zdejmując płaszcza, otworzyła szeroko okna. Uporządkowała gazety i papiery leżące na drugim fotelu w równy stos, ale nie usiadła, wyraźnie spięta, nerwowa. Jon przyglądał się jej ponuro, niechętnie. Weekendowy ciąg alkoholowy bez możliwości upicia, dwudniowy maraton użalania się nad sobą i demonstrowania obrzydzenia do samego siebie.

- Może jeszcze gary mi umyjesz? - sarknął pogardliwie. - Kibel posprzątasz, pranie zrobisz. A może mi...
- Przestań, posłucha...
- ...dupy dasz z litości
- rzucił, celowo cedząc słowa, jakby rozsmarowywał je językiem po podniebieniu.
- Jon! Przestań do cholery.


Przestał. Tylko patrzył. Zacisnęła pięści, policzyła do pięciu, nie odwróciła wzroku, rozluźniła palce, splatając ramiona na piersi. Nienawidziła kiedy tak się zachowywał. Każdy nienawidził. Nawet Demario nie miał wtedy do niego cierpliwości. Niepotrzebnie przychodziła.

- Chciałam cię prosić o przysługę - odezwała się w końcu. - Cztery godziny twojego czasu po godzinie dziennie. Cztery kolejne wieczory licząc od niedzieli.

Milczał.

- Jest pewna rzecz, którą chcę dokończyć. Cztery ostatnie węzły - skrępowana nie potrafiła mówić ze zwykłą płynnością. Żałowała, wstydziła się, żołądek ścisnął jej się w bolesny supeł. Jak głupio. Skryła ręce w kieszeniach płaszcza. Nie umiała prosić. - Nie zawracałabym ci tym głowy, ale... znam cię i twoja obecność mi nie przeszkadza, nie dekoncentruje - powiedziała w końcu cicho. - Do tego znasz Balesiego, a co najważniejsze on cię zna. Poprosiłabym Richarda, ale on się wycofał a poza tym... Nie spodobałoby mu się to - przyznała otwarcie.

Milczał.
Przygryzła wargi.

- Nie chcę mieszać w to Wydziału. Nie chcę żeby o tym wiedzieli. To moja sprawa, rozumiesz? Prywatna. Znalazłam barghesta, opowiadałam ci kiedyś o nich, pamiętasz?

Milczał.

- Chcę go spętać, Jon. Stworzyłam już pierwszy węzeł. Trzy pierwsze są bezpieczne, więc... Wiem, że jest silny i w bezpośrednim starciu z nim nie mam szans - pokazała opatrunek. - Ciebie, by nie ugryzł. Dl...
- Bo zepsutego mięsa nie jada?


Zaczerwieniła się. Zbladła. Odwróciła wzrok.

- Przepraszam... - powiedziała cicho, chwytając torbę. - Nie powinnam była tu przychodzić. Przepraszam...

Niepotrzebnie przychodziła.
Cicho, bardzo cicho i delikatnie, choć miała ochotę trzasnąć nimi z całej siły, zamknęła za sobą drzwi.

Wdech, wydech. Idiotka. Za co przeprasza? Za co przeprasza, do cholery, za co przeprasza? Karmi siedzącego w nim trolla. Chciała wejść z powrotem do mieszkania, wyjąć mu z ręki butelkę i rozbić na głowie. Ale nie mogła, bo miał rację.

Nie tymi słowami. Nie w ten sposób, ale pomyślała o tym.
I czuła wstyd.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 28-08-2010, 02:33   #549
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pt, 19 X 2007, willa radnego Koppella, 19:00


Willa radnego robiła piorunujące wrażenie. Vivianne rzadko bywała w tak luksusowych domach. Ostatnio to chyba za czasów studiów, kiedy uganiał się za nią syn jakiegoś lekarza, albo biznesmena. Rzeczony młodzieniec urządził wielką imprezę i zaprosił na nią swoją wybrankę. Wybranka co prawda nie była nim zainteresowana, ale imprezy nie odpuściła , owszem zjawiła się i dzięki temu zyskała kilka nowych wrażeń, łącznie z kąpielą nago w wielkim, luksusowym basenie.

Vi uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego domu i tamtej imprezy. To była naprawdę świetna impreza, jedna z lepszych, jakie kobieta miała na swoim koncie. W porównaniu z nią bankiet u radnego Kopella był po prostu śmiertelnie nudny.

Vivianne dawno się tak nie wynudziła. Nawet na wiecu Hilary Clinton było ciekawiej, bo przynajmniej podrywał ją przystojny, młody adwokat. A tutaj jej przystojny pan mecenas włóczył się gdzieś ze zgrzybiałymi staruszkami i tylko co jakiś czas przypominał sobie o swej towarzystwie i porywał ją na parkiet.


Kiedy tylko Watkins wypuszczał ją ze swych ramion i wracał do starych grzybów, Vi przechadzała się wśród ludzi sącząc kolorowe drinki i zagryzając je wisienkami. Raz po raz dołączała do grupki plastikowych towarzyszek dygnitarzy i razem z nimi śmiała się z różnych drobnych żartów. Właściwie, gwoli ścisłości, Vivianne bardziej niż z nimi śmiała się z nich. Zainteresowanym chyba nie robiło to różnicy, bo jakoś nie protestowały. Niewykluczone też, że zwyczajnie nie dostrzegały tej subtelnej różnicy. Tak czy siak Vi podczas tych rozmów bawiła się przednio i pod koniec przyjęcia żałowała, że nie zabrała ze sobą dyktafonu. Miałaby gotowe materiały do pracy naukowej. Oczyma wyobraźni już widziała tytuł: „Psychologia silikonu”, wywiady, spotkania autorskie, występy w talk showach, może nawet sama Oprah Winfrey zaprosiłaby ją do swego programu.

Oprócz „plastikowych panienek” Vivianne znalazła sobie również inną rozrywkę. Dyskretnie szpiegowała o czym rozmawiają „wielcy” tego miasta. W sumie były to tylko zupełnie niewinne zabawy. Tu podsłuchała jakąś rozmowę, tam pobuszowała w czyichś myślach, bardziej dla zabicia nudy niż żeby się czegoś dowiedzieć. I w sumie niczego szczególnego się nie dowiedziała. Ot, że jakiś tam profesor zostawił w domu chorą żonę, a na przyjęciu pojawił się z kochanką, która równie dobrze mogłaby być jego wnuczką, albo że młodziutka żona innego bogacza jest w ciąży, ale zapewne nie z nim, bo on przecież ostatnie dwa miesiące spędził w uzdrowisku w Europie. Takie tam ploteczki ze świata bogatych i wpływowych.

Jedyna ciekawa rzecz, jakiej się zdołała dowiedzieć to wieść o jakimś klubie i guru. Któryś z gości po cichu wspominał swym towarzyszom o zebraniu w sobotę wieczorem, by wysłuchać objawionej prawdy i przygotować się do rytuału. Vi nadstawiła uszu, by wyłapać więcej szczegółów, ale akurat w tym momencie napatoczył się Richard i jej niecny plan legł w gruzach.

- I jak się bawisz? – zapytał mężczyzna prowadząc ją przez salę do mniej zatłoczonego miejsca.

- Nie jest najgorzej, popijam drinki, spaceruję, trochę szpieguję, da się wytrzymać – odparła kobieta z uśmiechem.

- Szpiegujesz? – rzucił z zainteresowaniem – Widzę, że pani detektyw nie odpuszcza nawet po pracy. I cóż tam wyszpiegowała moja piękna pani detektyw?

- Coś o jakimś klubie i guru i rytuałach, ale przyszedłeś w nieodpowiednim momencie i przerwałeś mi śledztwo

- A no tak… to teraz taka moda. Sekretny klub na obrzeżach miasta. Dla bogatych i wpływowych. Ale z tego co słyszałem to pic na wodę. Spraszają sobie panienki na grupową orgię, pod przykrywką pseudofilozoficznej otoczki i otwierania wewnętrznego umysłu.
- Po chwili zamyślił się – Choć przyznaję, że... paru zaczyna wierzyć w ten pseudoreligijny bełkot, jaki funduje im ten ich tantryczny guru.

- Tantryczny guru?
– zapytała Vi tonem, który miał wskazywać, że oczekuje rozwinięcia tej kwestii.

- Wiesz jak to jest. Wszystko się zaczęło od takiego jednego typka, który otworzył klub fitness. Zaczął opowiadać swym klientom, że potrafi za pomocą specjalnych technik obudzić w nich wigor - zaczął tłumaczyć Richard.- A że te techniki były związane z seksem, to szybko znalazł chętnych. Bogatych i wpływowych ludzi... za to niemłodych, którzy chcieli poczuć się jak dwudziestolatkowie. A że jeszcze same ćwiczenia były orgią. Szybko zyskał popularność... oczywiście niejawną.

- Jeśli ich na to stać i nie robią nic niezgodnego z prawem... niech robią co im się podoba
– odparła kobieta z przekonaniem.

- Stać to pewne. Na dyskrecję zresztą też- rzucił wzruszając ramionami. - W zasadzie nie robią nic niezgodnego z prawem. Może niektórzy cudzołożą.

- W tym kraju na szczęście cudzołóstwo nie jest niezgodne z prawem
- odparła z uśmiechem i mrugnęła do niego.

- To prawda - rzekł z uśmiechem Watkins i spojrzał na wypełniający willę tłum. – Ale śmiać się chce, na samą myśli ile autorytetów moralnych odwiedza te imprezki u guru.

- Moralność moralnością, a życie życiem, panie mecenasie
- rzuciła sentencjonalnie.

- Też prawda - mruknął Richard i cmoknął Vi w policzek, pytając. – Jak ci się podoba życie wyższych sfer?

- Do bani. Nudą wieje na kilometr

- W takim razie uratuję cię z niego porywając do mej jamy, jak na smoka przystało
- rzekł żartobliwie, po czym dodał. - Tak się składa, że z hotelu przeniosłem się z powrotem do domu. Co prawda nadal nie rozpakowany jestem, ale... będzie miło, zobaczysz.

- Jedźmy zatem zwiedzić jamę smoka.

- Wymkniemy się tylnymi drzwiami
- rzekł cicho Watkins prowadząc Vivianne w kierunku wyjścia dla służby.


Pt, 19 X 2007, willa Watkinsa , 21:20


Willa Richarda nie była może tak okazała jak ta należąca do radnego, ale z pewnością nie brakowało jej uroku. Coś uroczego było również w tym, jak mężczyzna traktował swą towarzyszkę, jakby była kruchym skarbem, albo inną księżniczką. Co prawda opowiadanie głupich historii o duchach było raczej zabawne, niż urocze, to jednak cała reszta miała w sobie jakiś czar, zwłaszcza wnoszenie po schodach i sypialnia pełna płatków róż i czekoladek. Był również szampan i obiecana czarna opaska na oczy. Całość żywcem wyjęta ze starego romansu.

Stare romanse… no właśnie, historie wielkich miłości, jakimi karmiły swe umysłu, a przede wszystkim serca, całe pokolenia gospodyń domowych. Chociaż podobno opisywały ideał miłości, miały jedną podstawową wadę, były fikcją, piękną, ściskającą za serce, ale tylko fikcją. I właśnie to były dla Vivianne trochę niepokojące, ta nierzeczywistość jej znajomości z Richardem. No bo jak tu uwierzyć, że >tacy< faceci nie są gatunkiem dawno wymarłym?

Watkins nalał szampana do kieliszków i podał jej uśmiechając się przy tym. Vi upiła łyk i również się uśmiechnęła. Nie był to co prawda jej ulubiony trunek, ale kolorowy drink z palemką z pewnością rażąco psułby idealność tej chwili. No cóż… w życiu każdego człowieka przychodził taki moment, że musiał się poświecić. Na szczęście, dla Vi było to bardzo małe poświęcenie, praktycznie pomijalne w świetle tego, jak wiele przyjemności za nim szło.

Richard chwycił za aksamitną opaskę i chyba przymierzał się, by jej użyć, Vi jednak odebrała mu kawałek materiału i cisnęła nim daleko w kąt. Jakoś nie miała dziś ochoty na zabawę, wolała od razu przejść do sedna sprawy.

Zanim mężczyzna zdążył zareagować, Vivianne już siedziała mu na kolanach z rękoma zarzuconymi na jego szyję, z przyjemnie wilgotnymi ustami przyciśniętymi do jego ust w namiętnym pocałunku. Lekko zaskoczony zdołał jedynie objąć ją w pasie i poddać się jej woli. Vi wprawnym ruchem odpięła kolejne guziki jego koszuli. Dziś to ona nadawała sprawom bieg, to ona była królową i nie zamierzała tak łatwo mu się poddawać. W końcu sam ją do tego sprowokował, mógł się nie zaczynać…


***


Zanim się Richard obejrzał, leżał pod Vivianne przyciśnięty do łóżka ciężarem jej nagiego ciała. Kobieta siedziała na nim okrakiem, lekko pochylona do przodu. Krwistoczerwonym paznokciem wodziła po jego nagim torsie zataczając kółka wokół pępka i sutków. Uśmiechała się przy tym, a jej twarz do złudzenia przypominała oblicze dziecka, który właśnie zastanawia się „co by tu jeszcze zbroić”.


Nic konstruktywnego chyba jednak nie wymyśliła, bo z kocią gracją zsunęła się z mężczyzny i legła na łóżku tuż obok niego. Przez chwilę leżeli w milczeniu, spleceni w miłosnym uścisku. Wreszcie zasnęli wtuleni w siebie i śnili o miłości, choć niekoniecznie o tej platonicznej.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 28-08-2010, 12:04   #550
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Sobota, 20.10.2007, piaszczyste wybrzeże 9:00


Niewielka istotka składająca się z grubsza z wielgachnego, poziomo paskowanego i podejrzewanego o właściwości pogrubiające, biało granatowego podkoszulka łopoczącego zawzięcie na wietrze, czarnych getrów nad kolano, błękitnych skarpetków pod kolano i znoszonych do granic możliwości tenisów osiągających obecnie również sporo punktów w zapiaskowaniu, sunęła na granicy ziemi z oceanem. Oczywiście całość zamykała gustownie chaośna strzecha której niewiasta pieczołowicie dodała rano poziome, lawendowe pasemka planując niecnie całość garniturka.

Tak więc USS Amanda pruła grzywacze tych bardziej wyrywnych z porannych fal tupiąc przy okazji po napompowanym wodą piasku w swych wiernych bucikach. Bose wędrówki były przereklamowane. Nie licząc nawet tu i ówdzie wystających spod kwarcowych drobinek sam koncept ściągania obuwia tylko po to by radośnie taszczyć go w ręce i finalnie mordować się z ubieraniem na zawilgłe stópki wydawał się co najmniej męczący. No i chrupanie dmuchanych produktów przemiału kukurydzy o smaku truskawkowym z przewartościowanego objętościowo worka byłby utrudniony.

Spacer po plaży był kojący i wcale nie żałowała zwleczenia się o nie normalnej jak na sobotę porze. To że zupełnie przez przypadek wyprzedzało to poranną aktywność współlokatorek i dziwnym trafem pozwalało odwlec pociągnięcie do odpowiedzialności za stan pewnego powszechnie używanego sprzętu kuchennego było tylko miłym dodatkiem. Nim wróci ktoś mikrofalę odsprząta, a każda dodatkowa godzina dawała czas na wygaśnięcie furii żywiołów. Do tego nie było tu tłoku. Pora była za wczesna na zwykłych plażowiczów tak więc mijana była zaledwie przez innych amatorów spacerów, jogingów i innych porannych sposobów na spocenie się przed przygrzaniem słonka. Oczywiście na nieco oddalonych od samej wody nadmorskich daczach zaczynał się już prowokacyjnie tarasowy ruch śniadaniowy. Jednak remedium na to były smakowe chrupki wsparte przez producenta pokaźnym fragmentem tablicy Mendelejewa.

Musiała pomyśleć. Nie o pracy rzecz jasna, bo nie po to bawiła się w anonimowe, prywatne spacery by rozglądać się za kieszonkowcami nie mającymi i tak kogo rabować o tej porze. Poza tym nie miała nic mogącego kogoś skusić. Meritum rozważań była wiec nocna rozmowa z Lilly i planowane śledzenie Mary. Oczywiście, że musiała się zgodzić. Wprawdzie wymogła na współlokatorce zobowiązanie żywienia jej podczas tej eskapady jednak było to zaledwie pyrrusowe zwycięstwo. Oczywiście, że martwiła się o nie obie. Ale najbardziej martwiło ją zagrożenie jakie sama na nie sprowadzała. Nikt nie powinien żyć w pobliżu freaka i to jeszcze takiego zauważanego przez inne freaki. jakkolwiek miało by to nie być bolesne wolała ograniczać te chwile wspólnej zabawy dla ich własnego dobra. Nie powinny znać tego gorszego świata podludzi. Nie zmieniało to faktu iż Mary była jej zbyt droga by tylko wierzyć, że nic jej nie będzie. Pójdzie. Tak na chwilkę. Upewnią się, że facet jest ok. Wygląda porządnie i weźmie ją do fajnego lokalu i się zmyją by nie naruszać jej prywatności. Tak. Tak.

Gdy w końcu plaża zaczęła się zaludniać Amanda wybrała i sobie miejsce do biwakowania. Nie za daleko od cywilizacji ale i nie w największym tłumie. Ot kawałek prywatnej przestrzeni przy minimalizacji możliwości rozdeptania i ograniczeniu natężenia dziecięcego hałasu w najbliższej okolicy. To było w morzu najlepsze. Można było patrzeć godzinami na kołyszące się fale i nie robić nic. Nie myśleć nic. Pozwolić czasowi mijać.
 
carn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172