Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-05-2010, 23:19   #531
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Czw, 18 X 2007, Murray Hill 34, 10:00

Vivianne skończyła rozglądać się po pokoju. W jej głowie już rysował się portret psychologiczny denata, dość specyficzny portret psychologiczny. Co prawda Vi miała już do czynienie z tego typu ludźmi, ale zawsze jakoś dziwnie się w takich sytuacjach czuła. Teraz było to tym bardziej dziwne, że mężczyzna nie żył.

Gdy skończyli, Julie wspomniała, że sąsiedzi Kurta Knutsena są obecni w bloku. Co prawda nie byli świadkami rytuału, ale mogli coś o samym Kurcie opowiedzieć.

- Chyba powinniśmy pogadać z tymi sąsiadami, może będą w stanie powiedzieć coś sensownego - zagadnęła Vi wychodząc z sypialni

Chris jeszcze przez dłuższą chwile przyglądał się kręgom, jakby oczekiwał, że znajdzie w nich jeszcze jakąś odpowiedź. Jakby wyrwany ze snu spojrzał na swą partnerkę i pokiwał głową.

- Dobry pomysł... Rozdzielamy się? Powinno nam to szybciej pójść
- Jak wolisz – odparła beznamiętnie kobieta.
- To ja zacznę z parteru- zaproponował Chris i pożegnawszy Julie ruszył w dół, by zapukać do pierwszych drzwi.

- No to ja zacznę od góry - rzuciła na odchodne Vi, bardzie do siebie niż do swojego partnera. On już z pewnością tego nie słyszał.

***

Pierwsze drzwi, do jakich zapukała Vivianne, otworzyła staruszka z siwymi włosami ułożonymi w kok. Pobrużdżona zmarszczkami twarz i spokojne spojrzenie zielonych oczu, znamionowało spokojną osobę. Podobnie jak podomka wiśniowej barwy pospiesznie narzucona na nocną koszulę. Cóż..godzina była jeszcze dość wczesna.

- W czym mogę pomóc? – spytała staruszka patrząc uważnie na Vi.
- Dzień dobry, detektyw Henderson z nowojorskiej policji – odparła machając kobiecie przed oczami odznaką. – Chciałabym zadać pani kilka pytań
- Jeśli chodzi o te mandaty za parkowanie... to zapłacę wkrótce- odparła pospiesznie starsza pani.- Ta niezawodność poczty... to bujda, proszę mi wierzyć. Ciągle się spóźniają z emeryturą.
- Bardzo dobrze, że zapłaci pani wkrótce mandaty - powiedziała detektyw Henderson z uśmiechem – Ale ja nie w tej sprawie. Chciałabym zapytać, co może mi pani powiedzieć o swoim sąsiedzie, Kurcie Knutsenie?
- Kuuuurt Knutsen - kobieta zamyśliła się przeciągając nieświadomie samogłoskę, po czym dodała – Miły młody człowiek. Dobrze wychowany. Nie to co te chłopaki spod dziesiątki. Łażą nie wiadomo gdzie, piją nie wiadomo co. Ich matka nie potrafi nad nimi zapanować. Wyrosną z nich bandyci, ot co.
- No ale wróćmy do pana Knutsena. Czy widziała go pani ostatnio?
- Ostatnio. Nie... Ostatnio rzadko wychodzę. Tylko do kościoła i na bingo w sobotę. I do fryzjera we wtorek. Świat się zrobił ostatnio niebezpieczny. Tyle łobuzów i gangsterów na ulicach i jeszcze te nocne bestie...- zaczęła narzekać kobieta, po czym dodała cichszym głosem.- I jeszcze ci terroryści. W dodatku pełno tu ich... tych arabów. Choćby ci co mieszkają piętro wyżej. On nazywa się Hrundi Bakshi, a jego żona Suri...ani chybi, muszą być talibami.
- A wczoraj go pani widziała? - zapytała lekko zniecierpliwiona dziewczyna.
- Wczoraj, wczoraj- kobieta zamyśliła się, by wreszcie rzec – Cóż, wczoraj nie.
- A może chociaż kojarzy pani, czy ktoś go odwiedzał? Przynajmniej w ciągu ostatnich dwóch dni?
- Był taki jeden mężczyzna z lekką nadwagą, niski w okularach. W takim sweterku. Chyba jego kolega z pracy. Kawaler. Też nieśmiały. Coś tam wybąkał, jak mnie mijał.- rzekła staruszka.
- A poza nim nikt nie odwiedza pana Knutsena?
- Pan Knutsen miał kilku kolegów i może nawet koleżankę czy dwie. Ale to był porządny człowiek, nie tak jak dzisiejsze pary, co zaczynają znajomość od seksu- staruszka znów weszła w tryb narzekania. – Teraz prawdziwą miłość można zobaczyć jedynie w "Modzie na sukces". A może oglądała pani ostatni odcinek? Ja niestety przegapiłam. Przez kota sąsiadki...wredny zwierzak.

Vivianne miała powali dość rozmowy ze starszą kobietą. Nigdy nie przepadała za babciami, zwłaszcza takimi ze skłonnościami do marudzenia. Właśnie dlatego nie lubiła jeździć miejskimi autobusami. One zawsze były pełne pomarszczonych, narzekających staruszek, które psioczyły dosłownie na wszystko, od skorumpowanych polityków, przez złą pogodę aż po zdemoralizowaną, źle wychowaną młodzież. I nie miało dla nich znaczenia, że owa młodzież może mieć 40 stopni gorączki, umierać z powodu bólu menstruacyjnego, albo najzwyczajniej w świecie mieć za sobą cholernie ciężki dzień w pracy.

Właśnie w takich momentach kobieta dziękowała wszystkim bogom, za swój Dar. Starała się go nie nadużywać, zawsze wolała rozmowę od skanowania umysłu, ale w jej życiu bywały takie chwile, gdy chciała iść na skróty. To był właśnie jeden z tych momentów.

Vi spojrzała na staruszkę skupiając na niej całą swą uwagę. Przez chwilę nic się nie działo, potem przed oczami kobiety stanęła obrazy, esencja myśli starszej pani. Teraz dziewczyna mogła spokojnie przejrzeć jej myśli, wyszukać interesujące ją sytuacje, bez zbędnych wątków pobocznych.

Staruszka nigdzie wczoraj nie wychodziła, poza wizytą u sąsiadki celem poplotkowania. Vi zobaczyła jedynie fragmenty różnych telenowel i staruszkę rozmawiającą z podobną do siebie Azjatką: ten sam wiek, te same siwe włosy i ten sam styl ubierania. Czyli nic ciekawego.

Przeszukiwanie umysłu staruszki okazało się dość łatwe. Sama staruszka, zajęta gadaniem do detektyw Henderson niczego nie zauważyła.

- To chyba wszystko – powiedziała wreszcie Vi. – Dziękuję bardzo za pomoc.

Następne drzwi, następny narzekający sąsiad i następna nużąca rozmowa. A potem znów i znów. Rozmowy dały Vi pewne wyobrażenie o Knutsenie. Był to człowiek miły i cichy, grzeczny, nie rzucający się w oczy. Szara myszka, o której nikt z sąsiadów nie wiedział zbyt wiele. Osoba, która - poza "dzień dobry" - praktycznie nie rozmawia ze sąsiadami. Niewielu wiedziało nawet gdzie pracuje, kilku wiedziało co prawda, że jest księgowym, ale nie było w stanie powiedzieć w jakiej firmie.

Sondowanie umysłów kolejnych sąsiadów pozwoliło również uzyskał rysopisy dwóch mężczyzn i kobiety. Niestety cała trójka była raczej przeciętnej urody, więc nikt im się dokładnie nie przyglądał. Kim oni byli...nikt nie wiedział. Sąsiedzi podejrzewali, że kolegami z pracy.

Rysopisy nie do końca były do siebie podobne, z grubsza jednak do siebie pasowały. Był to zapewne wynik ulotności ludzkiej pamięci. Dodatkowo Vi zobaczyła trzy inne osoby, lecz te nie były na tyle dobrze zapamiętane, by w głowach badanych osób istniał wystarczająco dokładny wizerunek.

Wczorajszych gości Kurta nikt nie widział. Była to zapewne wina tego, że Knutsen wybrał taki moment na spotkanie i rytuał, by nie było świadków.

Na koniec została jej do przesłuchania owa sąsiadka staruszki, z którą rozmawiała na początku. Przez chwilę korciło ją, by nie pukać do tej kobiety. Wiedziała doskonale, że rozmawiając z nią będzie miała do czynienia z podobną paplaniną, tylko w kantońskiej wersji. Ostatecznie jednak obowiązkowość wygrała. I jak łatwo było przewidzieć, już po pięciu minutach rozmowy Vivianne pożałowała swej decyzji.

Przesłuchiwanie sąsiadów zakończyło się po mniej więcej półtorej godziny, półtorej męczącej godziny. Kiedy Vivianne zeszła na dół, Chris już na nią czekał. Uśmiechnęła się do niego blado i pokrótce opowiedziała o tym, czego się dowiedziała.

- A jak u ciebie? – zapytała na koniec mając szczerą nadzieję, że jej partner odniósł większy sukces, niż ona.

Po wysłuchaniu relacji Dawkinsa kobieta znów się uśmiechnęła. A więc byli w lesie, bardzo bardzo głęboko w lesie. Póki c jedyna nadzieja w tym, że dr Pavlicek będzie im miała do powiedzenia coś ciekawego. Nie pozostało im nic innego jak pojechać do kostnicy i to sprawdzić.

Czw, 18 X 200, kostnica 12:10

Ze spotkania na spotkanie dr Pavlicek robiła na Vivianne coraz większe wrażenie, choć było to wrażenie z gatunku tych, które trudno jednoznacznie zidentyfikować jako pozytywne lub negatywne. Bez wątpienia kobieta dobrze znała się na swoim fachu, a jej sposób bycia i odnoszenia się do innych miał w sobie coś interesującego, niepokojąco interesującego.

Pani patolog wyłożyła rzeczowo wyniki wszystkich przeprowadzonych dotąd ekspertyz. Rezultaty jej badań były zaskakujące. Żadne ze znalezionych ciał nie należało do właściciela mieszkania, choć tak wcześniej zakładało. Ostatecznie przecież rytuału dokonywano w jego mieszkanie, a twarze ofiar były tak zmasakrowane, że ich tożsamość ustalono dopiero po odciskach palców.

Nie mniej jednak, skoro to nie Knutsen leżał w jednej z lodówek, dalej nie było wiadomo co się z nim dzieje i należało to ustalić. Podobnie jak losy zaginionej Patty Hill. Vivianne parsknęła krótkim śmiechem, bo oto nagle w jej głowie powstał obraz Patty i Kutra jadących do Transylwanii, by odegrać mroczny gotycki romans. Kobieta chrząknęła udając kaszel, by ukryć swój śmiech, dość niestosowny w takiej sytuacji, zwłaszcza w tym miejscu.

Niebawem zaczął się standardowy rytuał zasypywania pytaniami dr Pavlicek. Zaczął Chris, zadawał pytania związane z przebiegiem rytuału, Vi zupełnie się na tym nie znała, więc nie bardzo ją to interesowało. Wolała w tym czasie przejrzeć zawartość teczki, którą podała jej Pavlicek.

Już na pierwszej stronie raportu Vivianne znalazła coś bardzo interesującego. Zdjęcia z dowodów znalezionych na miejscu zdarzenia. Jedna z osób ze zdjęcia z teczce była tą, której twarz zobaczyła we wspomnieniach sąsiadów Knutsena. Spojrzała na dane osobowe – David J. Jons. A więc jedna z osób była dość częstym gościem Kurta.

- Czy miejsce będzie wymagało poświęcenia? – usłyszała jedno z pytań Chrisa, gdy skończyła przeglądać akta.
- A po co je poświęcić? - zapyta szczerze zdziwiona.
- Czasem miejsca w których następuje coś takiego może stać się niebezpieczne... Zło może powrócić. Takie miejsce trzeba wtedy poświęcić- odparł powoli Chris próbując jakoś dobrać słowa.

Vivianne tylko kiwnęła głową dając w ten sposób znak, że zrozumiała. Wysłuchała odpowiedzi dr Pavlicek, a potem sama zabrała się do zadawania pytań.

- Kto właściwie zgłosił zdarzenie? I jaki właściwie był przebieg zdarzenia, to znaczy kto kiedy, jak i gdzie zginął?
- Jakie dowody rzeczowe zostały zabrane z miejsca? Czy był wśród nich jakiś notes z adresem, albo komórka?

Wśród dowodów rzeczowych faktycznie był notes elektroniczny, z mnóstwem telefonów. Vi podejrzewała, że 3/4 z nich to telefony służbowe . Do tego była jeszcze komórka z zapisanymi ostatnimi połączeniami. Kobieta doskonale wiedziała, że przyjdzie jej spędzić długie godziny obdzwaniając wszystkie te numery. Cóż… taka była jej praca.

Ostatnim interesującym ją dowodem była komórka należąca do Patty Hill. Właścicielka została zidentyfikowana na podstawie numeru przypisanego komórce. Potem dopasowano jeszcze jedne z odcisków palców znalezionych w mieszkaniu Kurta Knutsena.


Vivianne zajrzała do komórki kobiety. Miała wątpliwości, które chciała jak najszybciej rozwiać. Weszła w menu, dalej w album aparatu. Było tam kilka zdjęć: Kurta, trójki denatów, i paru innych osób w tym kobiet. Jedną z nich jest sama Patty Hill. Była to ta sama osoba, której twarz widziała w umysłach sąsiadów. Uśmiechnęła się z satysfakcją.

A więc cała piątka - Knutsen, trójka denatów i Patty Hill – prawdopodobnie była paczką dobrych przyjaciół. Pewnie spotykali się w weekendy, chodzili na piwo, a w piątkowe wieczory zasiadali przed telewizorem i pochłaniając popcorn oglądali durne komedie. I któregoś dnia któreś z nich stwierdziło „Hej, wywołajmy sobie demona, to będzie świetna zabawa!” No i mieli pecha, bo trójka z nich nie przeżyła tej dobrej zabawy, o losie pozostałej dwójki na razie nic nie było wiadomo.

Vi westchnęła ciężko. W swojej karierze policyjnego psychologa już nie raz musiała oglądać tragiczne końce „dobrej zabawy”. I zawsze wtedy przychodziła ta myśl, że ludzie jednak to kretyni.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 09-05-2010 o 23:21.
echidna jest offline  
Stary 12-05-2010, 13:27   #532
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czw, 18 X 200, kostnica 12:10


- To takie zwoje można już kupić na E-bay?- Wymknęło się Chrisowi.
- Nie...oczywiście, że nie. – zaśmiała się Pavlicek, zaciągnęła dymem z papierosa. – Ten zwój został postarzony domowymi sposobami. Moczenie w esencji herbacianej, okadzanie nad świeczką. Ten kto go stworzył, umiał pisać antykwą.
Spojrzała na parę detektywów dodając.- To taki rodzaj czcionki, bardzo stary.
- Czy wiadomo jakiego dokładnie demona chcieli przywołać?
-Nie... szuja która spreparowała zwój umieściła przydomki, ale nie samo imię. Zapewne po to, by w żaden sposób nie dało się kontrolować przywołanego demona.
– odparła Laura.
- Czyją krwią wymalowano napis?-
- Krwią naszej trójki denatów.-
rzekła w odpowiedzi doktor.
- Czy miejsce będzie wymagało poświęcenia?- to pytanie wywołało wymianę zdań pomiędzy Vi a księdzem. Wymianę zdań w którą Pavlicek się nie wtrącała wykorzystując okazję, by zgasić niedopałek w popielniczce i sięgnąć po kolejnego papierosa.
- Hmmm...chyba nie.- rzekła po zakończeniu rozmowy Laura.- Co prawda ilość Specków wzrosła, ale daleko jeszcze do poziomu alarmowego.
A ksiądz spytał.-Czy ten demon mógł się zmaterializować, czy raczej kogoś opętał?
- Demony rzadko mogą przebywać, długo w swej formie. Są formą ciemności i muszą do niej powrócić. Chyba że zostaną uwiązane do tego świata, lub kogoś opętają.-
rzekła naukowym tonem Laura. Po czym wzruszyła ramionami zapalając kolejnego papierosa.- Jak było w tym przypadku, nie wiem. Rytuały nie są moją specjalnością, tylko ksenobiologia.
-Czy ekspert określił z jakiego źródła, z jakiej książki mógł pochodzić ów rytuał.-
Dawkins zadał jeszcze jedno pytanie.
- Nie, ale mamy pewne podejrzenia.- rzekła doktor Pavlicek.- Jakiś czas temu próbowano w Nowym Yorku przywołać demona. Rytuał się nie udał, ale księgi której w nim użyto nie znaleziono.
Wypuściwszy kółko z dymu dodała.- Ale to moje osobiste podejrzenia. Nie mam żadnych dowodów, na których mogłabym je oprzeć. Żadnych argumentów nawet. Tylko kobiecą intuicję.
- Kto właściwie zgłosił zdarzenie? I jaki właściwie był przebieg zdarzenia, to znaczy kto kiedy, jak i gdzie zginął?- spytała Vi.
- Zgłoszenie było z budki telefonicznej, kilkanaście minut po zdarzeniu. Niestety identyfikacja odcisków placów może nie przynieść rezultatu z powodu korzystania z tej budki przez wiele osób.- doktor Pavlicek zamyśliła się.- Głos ze zgłoszenia należał do kobiety i przypuszczam, że to była Patty Hill. Co do śmierci...godziny nie pamiętam, jest w teczce. A cała trójka zginęła w dość krótkim odstępie czasu, więc nie udało się ustalić kolejności. Czas zgonu całej trójki wynosi 18:25. Zgłoszenie było o godzinie 18:44.- Laura założyła nogę na nogę, nie przejmując się przykrótką mini, którą nosiła.- Demon prawdopodobnie po pojawieniu się zdołał w krótkim tempie zabić trójkę mężczyzn, potem gonił za kobietą, która mu umknęła. Następnie zaczął demolować mieszkanie. Wreszcie uciekł. Prawdopodobnie więc mamy demona na wolności. Chyba że nie zdołał się zakotwiczyć w tej rzeczywistości.
- Jakie dowody rzeczowe zostały zabrane z miejsca? Czy był wśród nich jakiś notes z adresem, albo komórka?- kolejne pytanie Vi, zmusiło Laurę do wstania od biurka.
-Dowody rzeczowe...- zamyśliła się kobieta, rozejrzała się dookoła i dodała podchodząc do niewielkiego pudełka.- Pomijając dysk twardy komputera z domu Knutsena... obecnie w analizie. Mamy dowody osobiste denatów, notes elektroniczny Knutsena, oraz komórkę panny Hill. Komórki trójki nieboszczyków, zostały uszkodzone wraz kartami pamięci.

Czw, 18 X 200, biurka det. Dawkinsa i det. Henderson, 13:15


Zaczęła się żmudna i monotonna analiza dokumentów raportu. I obdzwanianie kolejnych numerów z komórki Patty. Większość osób do których dodzwoniła się Vi, było zaskoczonych informacją o zaginięciu dziewczyny. Od wczorajszego wieczora nikt jej nie widział. Nie zjawiła się w pracy (a pracowała jako sprzedawczyni w jednym z prestiżowych butików na Manhattanie), o czym Vi dowiedziała się od jej koleżanki z pracy. Poza tym, w spisie Patty była jeszcze matka i ojciec oraz siostra i kuzynka.
W przypadku Kurta, było tych numerów mniej. Miał tylko jeden numer powiązany z rodziną. Jego siostra mieszkająca w Minnesocie.
I tę monotonną rozmowę przerwało pojawienie się wydziałowego ciacha. Bo tak tyko można było określić postawnego faceta o twarzy "niegrzecznego chłopca" ubranego z subtelną elegancją.


- My się chyba jeszcze nie znamy.- rzekł na wstępie policjant uśmiechając się do obojga.- Detektyw Preston Fox.Mam przyjemność poznania detektywa Christophera Dawkinsa i detektyw Vivianne Henderson, nieprawdaż?
A po przedstawieniu się i upewnieniu, rzekł wesołym tonem do Vi.- Pozwolisz panno Henderson, że zabiorę na moment twojego partnera. Tak się składa, że potrzebuję na gwałt eksperta od łaciny, a ksiądz pewnie będzie się na tym znał.

I detektyw Henderson została sama z telefonami... Na szczęście wkrótce rozdzwoniła się jej komórka.
Pierwszy był Richard, z żalem (autentycznym żalem jak rozpoznała Vi) informując że cały dzień zajęty będzie miał robotą. Dodał jednak.- Dzięki temu będę miał więcej luzu w piątek. I wolne w sobotę.
Potem opowiedział o całym przyjęciu, że zacznie się 19:00, że obowiązują stroje wieczorowe, że będzie na nim wiele szych NY, że będzie nudne i że zagra na nim kwartet smyczkowy. I że postara się wyrwać z Vi zanim oboje zanudzą się tam na śmierć.
Słuchając go miała wrażenie, że stara się przeciągać rozmowę, by jak najdłużej uciekać od pracy i by delektować się jej dźwiękiem jej głosu.

Kolejny telefon był godziny później.
Zadzwoniła Carmen Marengo. Zaczęła bardzo bezpośrednio, co tam u ciebie. By przy pierwszej okazji zejść na sprawę, tego że ostatnio sobie nie miały okazji pogadać. Że jej sąsiad wspominał o jakimś facecie wychodzącym z mieszkania Vi nad ranem. Rozszyfrowanie przyjaciółki nie było trudne. Carmen próbowała się wywiedzieć wszystko o Richardzie.

Czw, 18 X 200, biurka det. Foxa, 13:34


- Z tym mam problem.- rzekł Preston wyciągają z teczki zdjęcie. Przedstawiało ono wypisane kredą słowa po łacinie. Dawkins szybko przeczytał i przetłumaczył w głowie.
„Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje.” - cytat z listu do hebrajczyków, rozdział 12 werset 6. Cytat z biblii ...czemu akurat ten ?
Gdy rozmyślał nad tym, Preston mówił. –Znaleźliśmy ten napis, tuż przy ofierze. Przypuszczamy, że morderca to jakiś maniak religijny.
Spojrzał na Chrisa, mówiąc.- Pavlicek mogłaby nam to przetłumaczyć, ale to chyba niewiele da. Potem tekst zostałby wysłany do specjalisty, ale to taka analiza trwa długo. Może ksiądz mógłby mnie bardziej oświecić w tej materii, tak na szybko? I co nieco powiedzieć o tym napisie.

Czwartek, 18.X.2007, wydział XIII, rewir J. i Amy 23:00


Szczęście nie może trwać wiecznie...
Znowu siedziała za kółkiem i znowu przerzucała się z J. uwagami na całkiem neutralny temat. Jedzenie. Co kto lubi, która restauracja jest najlepsza w danej dzielnicy. Gdzie są najlepsze hamburgery, a gdzie pizze...
Można znać się na jedzeniu nawet jeśli ugotowane przez siebie potrawy są kwalifikowane jako narzędzie zbrodni. Można wiedzieć co, gdzie i kogo warto kupić. Można było mieć partnera i nie mieć ochoty zamordowania go po pięciu minutach rozmowy. Całkiem przyjemne uczucie...

Co prawda Amy nie wyzbyła się wszelkich podejrzeń co do owej tajemniczej persony jaką był J. Ale chłopak dostał wyrok zawieszeniu i to mimo czynionych przez niego mizernych prób jej podrywu.
Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. I dla Amy oraz jej partnera zakończyło się wezwaniem.
Amy posłusznie skierowała wozik w tamtym kierunku w nadziei, że wrobiony J. załatwi sprawę bez potrzeby ich interwencji. Nadzieja jest matka głupich.

Na miejscu była już karetka, która pakowała ranną kobietę. Zgodnie z zeznaniami świadków, coś wyskoczyło z pobliskiej uliczki, dziabnęło kobietę nożem i porwało jej torebkę. To coś miało na sobie czarny dres i futro na dłoniach i na twarzy. Ani chybi, nocna bestia.
Świadkowie też wskazywali miejsce, dokąd stwór uciekł.

Wejście do metra...


A Amy zdołała się już przekonać w że tunelach metra można znaleźć nie tylko żuli czy uliczne gangi.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 12-05-2010 o 15:31. Powód: Ważne uzupełnienie
abishai jest offline  
Stary 25-08-2010, 20:46   #533
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Czwartek, 18.X.2007, wydział XIII, rewir J. i Amy 23:00


Pysznie. Wszystko koniec końcem kończy pod ziemią. Nic tylko położyć kfiatufka i obrócić się na pięcie zamiast bawić się w krecika odkrywcę.

- To jak wyglądała torebka, jakiego wzrostu był napastnik i co było w torebce? - Zadała J. pytania w odwrotnej kolejności alfabetycznej. Skoro już bawił się w zbieranie wieści miał to robić skutecznie.

- Napastnik wysoki, o twarzy paskudnej porośniętej futrem i zębiskach jak u wilka, w dresie czarnym z kapturem. Torebka firmowa adidas za pięćset dolców żadna podróbka. W torebce, klucze portfel pieniądze i biżuteria. - J. dokładnie chyba wypytał. - osobnik ma od 1,7 do dwóch metrów wzrostu, świadkowie nie byli pewni.

- Czyli nic z zawartości nie mogło skusić zwierzęcia. Pewnie jeszcze całość przeperfumowana na dziesiątą stronę. - Podeszła tak, by choć kątem oka widzieć opatrywaną. - Pewnie nie mamy na tej stacji żadnego monitoringu? Gdzie miał miejsce atak tego używającego nożna w celach czysto rabunkowych "potwora"?

- Na przystanku autobusowym - rzekł J., po czym dodał. - Ale my tu jesteśmy z interwencją, a to niestety oznacza ściganie podejrzanego.

- No to bierz spluwę i jazda na dół, tygrysie. Czekaj na dole schodów. Zaraz przyjdę
.

Nie siląc się na wyjaśnienia przyjrzała się uważnie poszkodowanej by po chwili porównać ją z śladami na przystanku i wyłowić te wiodące do metra. Zakładając, bliskość śladu do miejsca zdarzenia, jego świeżość i emocjonalność wybrała najbardziej prawdopodobny i podążyła w dół za współuczestnikiem patrolu chwilowo nie siląc się na sianie paniki z bronią w ręku.

Dotarłszy do J. obrzuciła go wyczekującym spojrzeniem.

- No i? Chwaliłeś się, że jesteś specem od zbierania dowodów w terenie. Gdzie wiedzie nasz trop?

Wokół kobiety jednak wiło się wiele splątanych smug i emocji, jednak ciężko było wybrać odpowiednią, tym bardziej że najsilniejsze z nich podążały za ranną. Pozostałe smugi były zbyt niewyraźne. Co niestety oznaczało poszukiwanie metodami tradycyjnymi.

J. wskazał w dół schodów metra, słysząc pytanie Amy i dodając:
-Luzik... musimy tylko się pospieszyć, zanim pozbędzie się torebki. Mało który facet łazi z różowym adidasem. A tym bardziej się, rzuca w oczy... gdy próbuje ten fakt ukryć.

Pozwoliła sobie na porządne i zasłużone przewrócenie oczami.
- Raz. Od napadu minęło: decyzja gapiów, że należy kiwnąć palcem. 5 minut. Czas dojazdu karetki. Z 15 minut. Wezwanie nas i nasz dojazd. 10 minut. Nasza wizja lokalna. 5 minut. Jaka jest szansa, że w ciągu ponad pół godziny nie przejechał w godzinach nocnego szczytu żaden skład? I co miało by wpłynąć na kogoś kto uciekł do metra że do niego nie wsiadł? No ale idźmy. - Pchała przed sobą uzbrojonego faceta pozornie poganiając go do realizacji jego własnego planu.

- I tak musimy sprawdzić. To standardowa procedura - rzekł w odpowiedzi J. i parka policjantów ruszyła zagłębiając się w tunel metra.

Po kilku metrach powitało, natknęli się kilkanaście desek zamykających przejście i tabliczkę z napisem "Zamknięte z powodu remontu" i opis gdzie zostały przeniesione połączenia. No to ucieczka za pomocą metra odpadała. A poluzowane gdzieniegdzie deski pozwalały stwierdzić, że złoczyńca tędy właśnie umknął.

Dla pewności porównała ślady przy otworze i pozwoliła J. iść z bronią przodem. Uzbrojony i to w narzędzie humanitarne. Jak nic przykład policyjnych cnót. Podążając za nim śledziła sploty nierzeczywistości. Cóż w półmroku zwykły wzrok i tak był do bani.

Mały acz powoli rosnący kac z powodu używania spojrzenia był jeszcze znośny, jak i także dziwna bryza wydająca się otaczać J. To jednak nie uratowało go przed potknięciem i pełnym przekleństw koziołkiem i upadkiem.

- Nic mi nie jest! - krzyknął, po czym wyjąwszy z kieszeni małą latarkę rozświetlił ciemności zamkniętej stacji metra.

A Amy zauważyła jeden trop, blady, acz nieco silniejszy na tle innych smug, to musiał być trop sprawcy.

Trop był słaby. Żadnego śladu obłędu. Targań emocjami. A freaka miała tuż przed sobą, wiec po co szukać innego. Pozostawiła prowadzenie szperaczowi J. nie miała zamiaru naprowadzać go na właściwy trop jeśli ten sam sobie go nie wyfreakuje. Wysłana na patrol antywilkołakowy nie poczuwała się do łapania zwykłych rozbójników. Uszkodzenie ciała i niska wartość skradzionych przedmiotów i tak oznaczała umorzenie śledztwa z powodu "niskiej szkodliwości społecznej czynu".

Co jakiś czas omiatała Spojrzeniem okolicę ale nie za często. Coś musiało jej zaszkodzić, skoro nagle patrzenie na prawdziwą postać rzeczy okazywało się tak nieproporcjonalnie męczące. Cóż, życie. Jednak lepiej było się trochę poświęcić, by przypadkiem nie wpaść na amatora różowych torebek czy insze dziwo.

A J. jeździł latarką to tu to tam omiatając zamkniętą z obiegu stację metra. Póki co, "kręcił wokół własnego ogona" nie mogąc znaleźć niczego konkretnego. Opuszczona stacja przypominała zaś Amy o jej poprzednim znalezisku. Na szczęście rusztowania tutaj i brak jakichkolwiek graffiti czyniło ją jakby bardziej przyjazną.

A słaby ślad prowadził do prawej części stacji. J. nieświadom obijania się partnerki spytał:
- Znalazłaś coś?

- Ustaliłam, że mamy aż jedną latarkę i staram się nadążyć za tym chaotycznie skaczącym zajączkiem. Ciężko będzie znaleźć cokolwiek w tej remontowanej ruinie metra. No chyba, że coś widząc światełko postanowi nas zjeść. Na szczęście wyglądasz bardziej smakowicie.

Skoro J. w swych poszukiwaniach nie zamierzał zachowywać ciszy to i Amy nie zamierzała odmawiać sobie zdania czy dwóch.

- No nie wiem. Ja pójdę na pierwsze danie, a ty... pewnie jako zakąska -odparł J. wesoło. Po czym dodał: - Cholera... musiał stąd zwiać. Tylko gdzie i którędy? Po torach. Ja bym nie ryzykował łażenia po torach.

- Skoro połączenia zostały przeniesione to nic nie powinno tędy jeździć
. - Pozwoliła sobie na ostentacyjne ziewnięcie, korzystając z przykrywającego wszystko mroku. Stan poposiłkowy nakłaniał raczej do drzemki w ciemnym miejscu a nie zawracaniem sobie głowy niefreakami.

- Niby tak... ale... No, nie wiem - zaczął rozważać J. A potem dodał: - Sprawdzamy twoją teorię z... torami?

Rozłożyła ręce w ciemności.
- Sprawdzajmy. Byleś potrafił nas później stąd wyprowadzić. Ile razy bywałeś już w metrze?

- Ani razu, a ty?
- spytał J. I uściślił. - Znaczy nie łaziłem po torach metra, od czasu gdy skończyłem 16 lat.

- Czyli nie jesteś zawołanym łowcom siedmiometrowych aligatorów ani powszechnie poważaną personą wśród Trogsów? Pysznie
...

Mogło się okazać, że lepszym rozwiązaniem było nakłanianie J. do powrotu i zrzucenie na nią odpowiedzialności za nieudaną akcje. Przynajmniej by przeżyła.

- Poradzimy sobie... - rzekł J., po czym dodał z rycerskim zacięciem. - W razie czego cię obronię.

- Tak. Tak. Prowadź mój ty błędny rycerzu. Jak dobrze się zakręcimy to koło szóstej powinniśmy wyjść studzienką koło wydziału
. - Wlekła się za J. nie przerywając okresowych kontroli otoczenia.

I zeszli na tory powoli zanurzając się w ciemność torów, a kontrola otoczenia ujawniła Amy, że gubią trop. Bandyta na tory nie zszedł jego smuga za stosem desek tuż przy ścianie stacji metra.

Gdy tylko zeszli z peronu na tory tak, że w większości byli niewidoczni Amanda złapała J. za łokieć i pokazała pospiesznie wyjęty notes. W szybkich ruchach, bez słowa, nakreśliła sytuację zaczynając od drukowanego "BYŁEŚ ZA GŁOŚNO" wskazała mu miejsce pobytu zbiega dodawszy na końcu adnotację "Jak zawiedziesz nie zamierzam strzelać, by tylko zranić." Schowała notes i wycofała się w cień tylko początkowo szurając, by zagłuszyć niemal zupełnie ostrożne przeładownie shotguna.

Zamierzała wspierać J. z dystansu. Dawania się łapać specjalistom od rozszarpywania rękami miała ostatnim czasem ewidentnie za dość. Powoli zachodząc domniemaną pozycję celu obserwowała na zmianę zarówno go jak i rycerskiego funkcjonariusza ruszającego na smoka.

J. nie ryzykował za wiele, ruszał ostrożnie w kierunku miejsca pobytu zbiega i z zaskoczenia próbował go dopaść. Niestety... zbiega tam nie było. Za stosem desek ukryte były drzwi z napisem "Tylko dla obsługi technicznej". Zamknięte, ale Amy zauważyła w świetle latarki zarysowania świadczące o tym, że były otwierane wytrychem. A spojrzenie Amy mówiło, że zbieg przeszedł przez nie.

- To dlatego tak się tu rochlił... - Mruknęła półgłosem sprawdzając czy drzwiczki nie pozostały otwarte. Nie zamierzała ich otwierać, a sprawdzić jedynie czy zaczną ustępować.

Drzwiczki jednak pozostawały zamknięte. Były solidne, pomijając tani zamek.

- Nasłuchuj i rozglądaj się w miarę możliwości. Może jednak tu nie wlazł. - Zabrała J. latarkę, by przyglądnąć się zamkowi. Irytującym było, że zbieg miał tyle czasu, by zamknąć drzwi. Przez niego powiedziała A i musiała coś zrobić z niecierpliwym B. Wyczekawszy aż J. obróci głowę, przesunęła padające z trzymanej w zębach latarki światło tak, by nie obejmowało nieszczęsnej blokady i sforsowała ją pospiesznie, spiesząc się, chcąc uniknąć wykrycia.

J. odwrócony plecami, nie widział szperającej paluszkami Amy, która przestawiała zapadkę po zapadce. A Amy wykonywała ściśle zegarmistrzowską robotę. Zamek skapitulował dość szybko.

I puścił.

- Jednak tylko trochę przyrdzewiałe. -
Mruczała burzowo, wycierając swą ślinę z latarki w swoje spodnie tuż przed oddaniem właścicielowi. - Jesteś pewien, że chcesz kontynuować pościg? - Wskazała drzwiczki pełne niegościnnej ciemności po drugiej stronie.

-Taka robota, prawda? - mruknął J. i powoli zanurzył się w głąb tunelu, omiatając po drodze ściany, aż natrafił na przycisk kontaktu. Triumfalnie wcisnął go, włączając światła.
I tunel techniczny rozświetliły świetlówki.
 

Ostatnio edytowane przez carn : 25-08-2010 o 20:48.
carn jest offline  
Stary 25-08-2010, 20:54   #534
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Czwartek, 18.X.2007, Ulice NY, 20:15

Niebieski Ford Aspire jechał wyjątkowo zgodnie z przepisami przez wciąż pełne samochodów ulice Nowego Yorku. Tak naprawdę to ulice nigdy nie były puste. Sposób prowadzenia Olafa był dokładnie taki sam, jak sposób mówienia - spokojny, a nawet flegmatyczny. Nie przekraczał prędkości, zwalniał widząc żółte światło, co spowodowało nawet trąbienie na nich przez jakiegoś bardziej krewkiego użytkownika drogi, nie wyprzedzał. Najwyraźniej wychodził z założenia, z którym i Phil się zgadzał, że nie ma się gdzie spieszyć. W końcu ich rewir nie ucieknie. Korzystając ze spokojnej jazdy swojego towarzysza McNamara przeładował swoje bronie czerwoną amunicją, wprowadził nabój do komory w pistolecie, zabezpieczył i pochował do kabur. Nie chciał się bawić w przeładowywanie w wypadku spotkania z ... obiektami. Po przygotowaniu broni zapasowej, zajął się bronią podstawową, czyli karabinkiem pneumatycznym. W końcu to on miał z niego strzelać. Załadował strzałki ... rozładował ... załadował ... rozładował ... załadował ... rozładował ... zajęcie nie było zbyt ambitne, ale pozwalało zająć się czymś w czasie powolnej drogi przez ulice NY. Spokojna muzyka płynąca z głośników pozwoliła w końcu uspokoić się myślom i nie zapełniać wyobraźni sforami wściekłych wilkołaków czyhających na każdym kroku i w każdym cieniu. Po pewnym czasie oddech pasażera stał się spokojniejszy, zaś ręce zwisały bezwładnie nie bawiąc się już strzałkami ... Phil zapadł w drzemkę. Nie trwała ona długo. W końcu milczące dotąd radio przerwało ciszę, która panowała w kabinie samochodu. Wezwanie w ich rejonie ... Samochód przyspieszył, ale bez zrywów, pisków opon i syren ... Tym niemniej dość szybko dojechali na miejsce.

Spokój i flegmatyczność partnera w nocnym patrolu okazała się zbawienna, gdyż samym zachowaniem potrafił trochę uspokoić zdenerwowaną właścicielkę bohaterskiego psa. Przynajmniej na tyle, że zdołała mniej więcej opowiedzieć, co się stało.

Cień? Zdaje się, że praca w tym wydziale to właśnie uganianie się za cieniami ... I na cholerę nas tu ściągnęli? Mogli choć sprawdzić, czy rzeczywiście chodzi o coś w naszych kompetencjach? Cwaniaki ... A w dodatku pewnie to był jej własny cień ...

Phil leniwie myślał wyrwany z przyjemnej drzemki przez wezwanie. Całość rozmowy pozostawił Olafowi, jako starszemu w ich zespole.

...

- Pozostało sprawdzić. - odparł flegmatycznie Olaf. - Skoro już tu jesteśmy, to możemy poszukać psa. Praca w policji to nie zawsze uganianie się za bandytami.

Młodzieniec popatrzył na niego zdumiony i nagle rozbudzony. Przecież nic nie powiedział. Był tego pewien ...

Jak ...?

Oczyścił umysł i wzruszył ramionami. W końcu pracował, gdzie pracował, więc nie powinno to go dziwić. Jednak usłyszenie odpowiedzi na własne myśli nie było przyjemnym przeżyciem.

- Jasne. Jedziemy, czy idziemy? - oceniał szerokość zaułka, który został wskazany przez kobietę.

Rianna sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar udać się z nimi na poszukiwania swojego pupilka.

- Przepraszam pani Cole, ale najlepiej będzie, jak poczeka pani na wiadomości od nas w domu. Tam będzie pani bezpieczniejsza. - zwrócił się uprzejmie do kobiety.

A my nie będziemy musieli zawracać sobie głowy pilnowaniem dodatkowo ciebie.

Nie wyglądała na zadowoloną, ale poczekał, aż skieruje się we właściwym kierunku. Kobieta ... cóż mogła zrobić. Cole poczłapała smętnie dalej, kierując się do swojego domku.

A Olaf rzekł. - Chyba lepiej będzie iść na piechotę za tym... psem. - wziął broń na wilkołaki z wozu i podał Philowi. - Ty strzelasz, w razie czego.

- Tak, jak ustalaliśmy.
- odpowiedział odbierając broń i ładując ją strzałkami. Jeszcze tylko pojemnik ze sprężonym gazem, zapasowe strzałki i dodatkowe pojemniki do kieszeni i był gotów ... prawie. Sięgnął do schowka chwilę w nim szukając. - Mamy jakąś latarkę? - zapytał zbierającego się do odejścia partnera.

- Ja nie mam.- odparł Olaf.- ale może w bagażniku są. - rzeczywiście były.

I ruszyli, uliczki były dość dobrze oświetlone... przez co łatwo byłoby podążać za tropem. Gdyby jakiś był, ale beton chodnika nie dawał takiej możliwości. I szukanie psa, jak i "wilkołaka" zmieniło się w spokojny spacer.

- Jesteś obdarzonym, prawda? - jakby od niechcenia zadał pytanie Phil, oświetlając snopem światła z latarki jakiś ukryty w cieniu pojemnik na śmieci.

- Nie... nie wydaje mi się.- odparł Olaf flegmatycznym tonem głosu, spokojnie rozglądając się dookoła, w daremnej jak dotąd, próbie wypatrzenia pieska.

- Mhm. - mruknął bez przekonania McNamara nasłuchując odgłosów nocy w nadziei usłyszenia ujadania. Sądząc z zachowania właścicielki mieli spore szanse na spotkanie z jakimś miniaturowym dobermanem, który odkrył w sobie serce lwa. A takie pieski zwykle są całkiem ... donośne. - Mniej więcej w tamtym kierunku jest park. Myślisz, że tam mógł uciec?

- Możliwe... -
odparł Olaf zapominając, że ów kierunek to kilka przecznic i parę niezwykle ruchliwych ulic, na których małe zwierzątka kończą jako krwawe naleśniki.

Wszystko jest możliwe.

Phil nie podejmował więcej prób nawiązania rozmowy skupiając się na próbach odnalezienia jakichkolwiek śladów po Knuddlesie. Choćby kawałka futerka ... Rzeczy niemożliwej, zwłaszcza po zmroku... niemniej hałaśliwy jazgot dochodzący z bocznego zaułka, był już łatwiej zauważalny. I to było to, na co liczył. Takie pupilki nie potrafiły być cicho, a ponieważ jeszcze szczekał, więc nie będą musieli poinformować zrozpaczonej właścicielki o smutnym końcu jej bohaterskiego obrońcy.

Pewnie dostanie na kolację szyneczkę.

Myśl była tak absurdalna, że niemal roześmiał się na głos.

- Chyba mamy naszego psa obronnego. - powiedział do Olafa rozbawionym tonem, przyspieszając kroku i zmierzając w kierunku, skąd dobiegało ujadanie. Poprawił chwyt na uchwycie wiatrówki. Było mało prawdopodobne, aby był to wilkołak, gdyż wtedy prawie na pewno z pupilka pani Cole pozostałyby mielone, ale nadal istniała taka możliwość, więc ostrożności nigdy nie było zbyt wiele.

Olaf ruszył za nim odruchowo sięgając po broń.
 
Smoqu jest offline  
Stary 25-08-2010, 20:59   #535
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Czw, 18 X 200, biurko det. Henderson, 13:15


Vivianne zabrała się za żmudne analizowanie dokumentów. Póki co zebrane informacje nie wyjaśniały do końca całej sprawy, choć dawały już delikatny zarys faktów.

Po jakimś czasie monotonię czytania przerwało przybycie wydziałowego ciacha. Vi nie miała dotąd do czynienia z det. Prestonem Foxem, ale kilka razy w kantynie miała okazję słyszeć komentarze na jego temat. Co tu dużo mówić, bardzo przychylne komentarze. Teraz, kiedy wreszcie zobaczyła go na własne oczy, była w stanie się zgodzić, że tytuł „wydziałowego ciacha” jest jak najbardziej zasłużony.

Preston porwał jej partnera, więc Vi w dalszej pracy musiała sobie radzić sama. Z czasem literki zaczęły jej tańczyć przed oczami udając stada czarnych, pełzających robaczków. Był to najlepszy dowód na to, że czas na krótką przerwę.

Właśnie wtedy zadzwonił do niej Richard. Mężczyzna żalił się, że nie będą mogli się dziś zobaczyć, następnie przeszedł do opowiadania jej na temat przyjęcia, na które mili iść. Nie omieszkał opowiedzieć o szychach, jakie będą mieli okazję spotkać, nie szczędząc przy tym swoich własnych przemyśleń na ich temat. Generalnie początek owego wieczoru zapowiadał się dość nudno, choć nie wykluczone, że rozwinięcie będzie dużo bardziej interesujące. Vi miała szczerą nadzieję, że jej przypuszczenia okażą się prawdą.

Kobieta jeszcze jakiś czas rozmawiała z Watkinsem ,a potem oboje musieli wrócić do pracy. No cóż, tak to czasem w życiu bywa, że trzeba pracować. Wredni pracodawcy, jakoś nie chcą wypłacać pensji za obijanie się.

„A szkoda” – zakończyła w myślach Vi i w dość specyficznym nastroju wróciła do swoich obowiązków.

Kiedy literki znów zaczęły jej skakać prze oczyma, telefon znów się rozdzwonił. Tym razem była to Carmen. Po czułych słówkach na przywitania, od słowa do słowa, Carmen wytoczyła najcięższe działa:

- Ostatnio nie miałyśmy okazji porozmawiać, a szkoda, bo podobno jedna z nas ma rewelacje
- No to opowiadaj te swoje rewelacje – odparła żartobliwie Vivianne, choć przeczuwała o co może chodzić jej przyjaciółce. Nie pomyliła się.
- Nie żartuj sobie! Byłam u ciebie ostatnio, ale ciebie oczywiście znowu nie było. Był za to Alex, ten przystojniak z naprzeciwka, no i trochę sobie porozmawialiśmy. Podobno jakieś ciacho cichaczem opuszczało twoje mieszkanie nad ranem. No i co? Powiesz mi jak on ma na imię?
- Ale kto? Alex?
– odparła zdziwiona kobieta udając, że nie ma zielonego pojęcia o kim mowa.
- Vivianne! Nie bądź świnia! Dobrze wiesz o co mi chodzi – fuknęła zdenerwowana Carmen.
- No już dobrze, nie złość się. Ma na imię Richard, jest prawnikiem, spotkaliśmy się na tym wiecu wyborczym, na który wyciągnął mnie Erick. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
- Pewnie! Jak wygląda? Jak całuje? No i najważniejsze… jak było?
- Co „jak było”?
– zdziwiła się Vi.
- Ty już dobrze wiesz co! No opowiadaj! – ponagliła ja kobieta.
- Ja cię proszę Carmen, ja jestem w robocie! Czy ty naprawdę oczekujesz, że siedząc na komisariacie w pomieszczeniu pełnym facetów będę opowiadać o tym jak z nim było? Opanuj się.
- No ale Vi, komu powiesz jak nie najlepszej przyjaciółce
– głos Carmen przybrał nieco błagalny ton.
- Oj, uspokój się! Spotkamy się na jakiegoś drinka, czy coś, to wtedy ci opowiem.
- Ty mała diablico!
– powiedziała pieszczotliwie Carmen.
- Też cię kocham, ale teraz muszę już kończyć.
- No ale… powiedz przynajmniej jak wygląda, jakie ma oczy?
- Nie mam teraz czasu. A oczy ma
… – Vivianne zamilkła na chwilę przypominając sobie oczy Richarda jak patrzył na nią, gdy siedzieli w jego pokoju hotelowym i później, gdy kochali się w wielkim małżeńskim łożu, w miękkiej, pachnącej pościeli. Wspomnienia te były bez wątpienia przyjemne, a Vi mogła tonąć w nich bardzo, bardzo długo. W porę przypomniała sobie jednak, że rozmawia przez telefon – Oczy ma szmaragdowe, w życiu takich nie widziałaś, są po prostu… nieziemskie.

Chwilę później rozmowa telefoniczna została zakończona i Vi mogła z powrotem wrócić do pracy. Nie na długo jednak, gdyż wielkimi krokami zbliżała się pora powrotu do domu, co też kobieta przyjęła z niemałą satysfakcją.


Czw, 18 X 200, mieszkanie Vivianne Henderson, 16:35


Po drodze do domu Vi wstąpiła do supermarketu, by uzupełnić zapasy z lodówki. Z kilku najpotrzebniejszych produktów zrobiły się trzy wielkie torby i o ile dotransportowanie ich wózkiem na parking, a później samochodem do domu nie stanowił problemu, o tyle wniesienie do mieszkania było już pewną trudnością, zwłaszcza, że wszystkie trzy siatki były ciężkie.


Z pomocą na szczęście przyszedł sąsiad Vi Alexander, który wchodził do kamienicy akurat w momencie, gdy kobieta usiłowała dźwignąć wszystkie trzy tobołki na raz. Mężczyzna zaoferował swoją pomoc, wzniósł zakupy do mieszkania, po czym pożegnał się i wrócił do siebie.

Vi tymczasem zabrała się za rozpakowywanie zakupów. Nabiał powędrował do lodówki, warzywa do szafki pod zlewem, soki do szafy obok lodówki, a makaron, mąka i cukier zostały przesypane do odpowiednich puszek, a następnie ustawione na półce w szafce.

Kiedy kobieta kończyła układanie puszek w szafce, rozległ się dzwonek do drzwi. Zaskoczona poszła otworzyć i ku swemu szczeremu zaskoczeniu ujrzała w drzwiach sąsiada z naprzeciwka – Alexandra. Mężczyzna stał opierając się o framugę drzwi trzymając w ręce pustą szklankę.


- Coś się stało – zapytała Vivianne.
- Ja tylko na chwilę. Chciałem pożyczyć szklankę cukru. Wiem z pewnego źródła, że akurat uzupełniłaś zapasy – odparł mężczyzna szczerząc równe białe żeby w uśmiechu.
- Wejdź, cukier zaraz przyniosę. Może od razu zostaniesz na herbatę? Dawno nie gadaliśmy – zaproponowała kobieta biorąc od niego szklankę.
- A wiesz, że chętnie – odparł Alex z uśmiechem. – Pamiętasz, jaką lubię? – upewnił się.
- No gdzież bym śmiała zapomnieć – zażartowała.

Vi udała się do kuchni. Nastawiła czajnik z wodą, nasypała do szklanki cukru dla Alexa, przygotowała dwa kubki z herbatą. Dla siebie białą z brzoskwinią i ananasem, dla Alexa tą samą co zawsze – Earl Grey.

Niebawem wróciła do pokoju niosąc na tacy dwa dymiące kubki, cukiernicę i szklankę cukru. Alexander siedział na kanapie przeglądając jedną z gazet. Zobaczywszy kobietę, wziął od niej swój kubek i szklankę cukru, podziękował po czym zaczął pić.

- Słyszałam, że ostatnio miło wam się z Carmen rozmawiało – powiedziała Vivianne, gdy rozmowa o niczym trwała już na tyle długo, że można było przejść do konkretów.

Na te słowa mężczyzna najpierw zbladł, potem poczerwieniał, ostatecznie się zapowietrzył, a gdy mu przeszło wybąknął:

- Wymsknęło mi się. Przepraszam.
- Spokojnie, nie gniewam się. Carmen to psycholog w końcu i tak by to z ciebie wyciągnęła
- Mimo to przepraszam. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że to z troski o ciebie
- Ładna mi troska, plotkować o mnie za plecami
– powiedziała kobieta pół żartem, pół serio. – Dziękuję ci bardzo za taką troskę
- Oj Vi, dobrze wiesz o co mi chodzi. Nie chcę po prostu, żeby stało ci się coś złego. Ten typek… nigdy wcześniej go u ciebie nie widziałem. Dobrze cię znam, nie chciałbym, żeby ktoś cię skrzywdził
.

Na te słowa Vi zareagowała jak byk na czerwoną płachtę:
- Po pierwsze, ten typek ma imię. Konkretnie to Richard. Ale to w sumie nie jest twój interes! Po drugie, nie twoim interesem jest również kto i kiedy opuszcza moje mieszkanie. Nawet jeśli widzisz go u mnie pierwszy raz! Po trzecie wreszcie, skoro mnie tak dobrze znasz powinieneś wiedzieć, że sama potrafię o siebie zadbać. Podsumowując… to nie twój biznes!
- O matko! No przepraszam, nie myślałem, że to cię tak dotknie. Nie chciałem być wścibski
– odparł Alex przepraszającym tonem
- No to ci, kurcze, nie bardzo wyszło – rzuciła złośliwie Vi, choć początkowa złość prawie ustąpiła.
- No już się na mnie nie gniewaj, to była zwyczajna sąsiedzka troska.

Zapadła niezręczna chwila milczenia. Alexander cały czas miał minę małej skrzywdzonej sarenki i gdyby tylko mógł, z pewnością położyłby po sobie uszy. Vivianne natomiast złość już całkowicie przeszła. Zaczęła nawet myśleć, że to uroczo z jego strony, że tak się o nią martwi. Ale z całą pewnością nie powinien jej obgadywać.

- No już, odpuść sobie tę minę zbitego pieska. Nie gniewam się – odparła żartobliwie kobieta dając mu jednocześnie przyjacielskiego kuksańca w bok.

Dalsza część rozmowy upłynęła w zdecydowanie bardziej przyjacielskiej atmosferze. Alex opowiadał o zleceniu jakie ostatnio dostał, że to dla niego duże wyzwanie, ale że każdy szanujący się fotograf marzy o takim zadaniu. Vi odwdzięczyła się historią wnuka, który - aby spłacić długi - chciał wykurzyć babcię z drogiego domu. Oczywiście nie wdawała się zbytnio w szczegóły, w końcu przecież była to dość świeża sprawa.

Sąsiedzkie odwiedziny skończyły się po mniej więcej godzinie. Alexander podziękował za herbatę i cukier, jeszcze raz przeprosił za aferę z Carmen, po czym pożegnał się całusem w policzek i wyszedł. Jeszcze przez chwilę po zamknięciu drzwi Vi czuła w powietrzu zapach jego perfum. Co tu dużo mówić, zapach bardzo przyjemny.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 25-08-2010, 21:05   #536
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Czwartek, 18.X.2007, rewir J. i Amy, metro NY 23:15


Długi wąski tunel ciągnący się w jednym kierunku wykluczał u Amy potrzebę "spoglądania". O ile podejrzany "wilczuś" nie dysponował freakowską sztuczką wyparowywania lub przenikania przez ściany, to miał tylko jedną drogę ucieczki. Tą która podążała parka detektywów. Co akurat nie musiało cieszyć Amy. Dokąd bowiem prowadziła ta droga? Do tajnych laboratoriów czarnego charakteru? Do tajnej wojskowej bazy prowadzącej nielegalne eksperymenty medyczne? A może do tuneli trogsów? O zgrozo, ostatnia hipoteza wydawała się najbardziej prawdopodobna. Wkrótce dotarli do drugich drzwi i przekręcili zamek z zasuwką otwierając je. A oczom detektywów ukazała się, stacja metra.
Tunel którym szli, był tunelem technicznym łączącym obie stacje.
Amy i J. dotarli do stacji mocno zatłoczonej.


Ludzie się tu przelewali niczym stado pstrągów płynące jednocześnie w górę i w dół rzeki.
W tym tłumie ludzi niemożliwym było wyłapać smugę zbiega, ale Amy wykryła coś co prowadziło do stojącego obok kosza na śmiecie. I po chwili grzebania przez J. (chłopak dał się ubłagać na „piękne” oczy, a dokładniej marudne przypominanie, kto wygrał zakład, no i kto tu jest płcią słabą) znaleźli wilkołaka.


A dokładniej jego maskę...

J. spojrzał z pewnym podziwem na Amy, po czym spytał:
- Co teraz?

No właśnie. Niby złapali ślad, ale zbieg już się urwał. A Amy była już myślami po służbie, no i przy miękkiej podusi. Nocny patrol mogła już odbić sobie krótszym dniem pracy zaczynającym się po dwunastej, a kończącym o 16:00. A potem wymarzony weekend. Oby nie tak obfity w atrakcje jak ostatnio.


Czwartek, 18.X.2007, Forest Hills , 20:46


Czasami trzeba uważać na to co się mówi, bo słowa mogą się sprawdzić. Knuddles nie okazał się pieskiem obronnym.


Był małym ujadającym airedale terrierem wciśniętym z własnej woli pod wnękę znajdującą się pod niewysokimi schodkami na tyłach zapewne pustego obecnie domu. W innym przypadku ktoś by zapewne zadzwonił po policję. A tak, potencjalni i niepotrzebni nikomu świadkowie balowi pewnie na mieście. Jak każdy mały piesek, pupilek Rianny Cole im bardziej przestraszony, tym bardziej ujadał.
A Knuddles miał się czego bać.


Bowiem do psa próbowała się dostać ponad dwumetrowa bestia, w resztkach ubrania. Potężne łapy próbowały dosięgnąć psiaka ale nie mogły, co tylko bardziej rozsierdziło wilkołaka. A Phil po raz pierwszy zetknął się nadnaturalnym elementem tego świata. Oby nie po raz ostatni.

- No to się szykuj. A jak wpadłeś na plan B, to teraz jest akurat czas by mnie wtajemniczyć, zanim wilkołak nas zauważy - mruknął cicho Olaf, stając w postawie strzeleckiej.

Plan B... znajdowali się u wylotu niewielkiej wnęki prowadzącej do drzwi garażu. po jednej stronie zamknięty dom po drugiej stronie, zamknięty sklep. Czyli dwie ściany po bokach i znikąd pomocy. Wilkołak mógł uciec tylko po ich trupach (makabryczna teza), lub wspiąć się na garaż i zwiać pokonując jego dach.


Czw, 18 X 200, mieszkanie Vivianne Henderson, 17:00


Żmudne wydzwanianie było niewdzięczną robotą, ale pozwoliło ustalić Vi ponad wszelką wątpliwość, że Patty Hill zaginęła. Nie stawiła się w pracy, jej domowy numer nie odbierał, żadna z osób zapisanych w telefonie dziewczyny nie spotkała jej dziś. Brak ciała nie oznaczał, co prawda, że Patty na 100% żyje. Ale też dawał nadzieję, na jej przeżycie.
Więc detektyw Henderson mogła dziś iść spać z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Jutro być może Vi przyjdzie spróbować skorzystać z jej ulicznych „kontaktów”. Ale to jutro... dzisiaj, po przyjemnej rozmowie z sąsiadem, mogła być zadowolona. A wieczór zapowiadał się jeszcze lepiej.

Wkrótce bowiem pojawił się kurier z bukietem kwiatów ozdobionych słonecznikami oraz zdjęciem Vi i Richarda oprawionym w gustowną ramkę. Było to jedno z serii zdjęć, jakie ona i Watkins zrobili sobie w lunaparku, w specjalnie do tego przeznaczonej budce.
Był też krótki liścik.

Cytat:
Zabroniłaś co prawda, robić sobie drogie prezenty, ale ten nie był drogi.
Upaprany po pachy pachy prawniczym bełkotem, myślę o tobie i o naszych wspólnych chwilach. Zamierzam cię porwać znów, może na dłużej?
Ciekawe jakie masz plany na weekend.
Całuski Richard.
A wkrótce potem zjawił się Alexander. Gdy Vi otwarła mu drzwi stał, trzymając w jednej ręce DVD.


W drugiej zaś butelkę wina. Cichym głosem rzekł.
- Przyszedłem w ramach przeprosin. Trochę mi głupio za tą wpadkę u Carmen. I chciałem ci to jakoś wynagrodzić. Może wspólnie oglądniemy film. Jeśli nie masz nic ciekawego zaplanowanego.

Gdy spojrzenie Vi przesunęło się na butelkę wina, Alexander się zarumienił ( a z rumieńcem mu było do twarzy, wydawał się wtedy jeszcze bardziej niewinny).
- Dobra. Przyznaję. Wino było kiepskim pomysłem. Ale głupio mi było iść tylko z DVD i w ramach przeprosin zajmować ci czas filmem - zaczął się tłumaczyć. Po czym podał butelkę dziewczynie ze słowami: - Najwyżej zachowasz na inną okazję. - I następnie machając DVD spytał potulnym głosem. - To jak? Masz czas i ochotę na przygody bohatera Nowego Yorku w czerwono-niebieskiej piżamce?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 25-08-2010, 21:12   #537
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Czwartek, 18.X.2007, Forest Hills , 20:47

Phil już widział stwora podobnego do tego, który usiłował dostać schowanego we wnęce pod schodami psiaka. Tylko że tamten był martwy i nie mógł już nikomu zrobić krzywdy. Bestia, która coraz wścieklej próbowała schwytać swoimi pazurami pupilka pani Cole była żywą i w pełni sprawną maszyną do zabijania. Efekty szału takiego stwora również było dane oglądać detektywowi w mieszkaniu, gdzie zginął denat leżący w kostnicy Pavlicek. Zestawienie obu widoków i odrobina wyobraźni podsuwającej obraz możliwości śmierci w szponach wilkołaka mogłaby sparaliżować. McNamara miał jednak nerwy ze stali lub nie posiadał za grosz wyobraźni, gdyż nie okazywał żadnych objawów strachu. Jedynie źrenice jego oczu rozszerzyły się pod wpływem adrenaliny. W tym momencie wszystko stało się bardzo wyraźne i wydawało się, że czas zwolnił. Phil analizował błyskawicznie sytuację. Szczęśliwie nie zostali zauważeni, ale to mogło się zmienić w każdej chwili, gdyż byli bardzo blisko.

Dobry Knuddles. Sam kupię ci szynkę, jak przeżyjemy. Szczekaj ...

- H a u ... h a u ... - dobiegało nieco żwawsze spod schodów, jakby piesek wyczuł możliwość ratunku.

Musiał trafić posiadanym specyfikiem i modlić się, żeby zadziałał. Nikt im nie powiedział ile mają czasu, czy działa i co się stanie, jeśli przedawkują. Choć spoglądając z bliska na bestię można było żywić wątpliwości, czy istnieje cokolwiek mogącego ją powstrzymać. I w tym momencie Olafowi zebrało się na dopytywanie o plan B. Phil puścił mimo uszu jego uwagi odsuwając na bok wszystko, co mogło go rozproszyć i cicho powiedział do partnera podrzucając jednocześnie broń do ramienia i celując w stwora.

- Wycofaj się na ulicę i osłaniaj mnie.

Musimy dać chwilę, żeby środek zadziałał.

Odczekał, aż Olaf wycofa się z przejścia uważnie obserwując wilkołaka przez celownik. Szczęśliwie partner zrobił to sprawnie i cicho, że wilkołak nadal nie zwrócił uwagi na to, co dzieje się za jego plecami.

Muszę trafić blisko serca, żeby jak najszybciej go uśpić.

Strzelił celując w lewą, górną część pleców. Zgodnie z jego oczekiwaniami broń nie miała takiego odrzutu, jak broń palna i z tej odległości nie był w stanie spudłować. Strzałka z wyraźnym sykiem rozprężanego powietrza poleciała w kierunku pleców wilkołaka i zniknęła w futrze wbijając się w mięsień. Bestia ryknęła i zaczęła się odwracać. Teraz przed Philem była trudniejsza część zadania, bo chciał trafić w szyję, jak najbliżej naczyń krwionośnych, aby środek jak najszybciej zaczął działać. Siatka celownika pokryła się z wybranym punktem i znów syknięcie zasygnalizowało strzał. Nie czekając na efekt McNamara ruszył biegiem w kierunku ulicy nasłuchując odgłosów dobiegających zza niego.

Oby ruszył za mną ...

Stwór rzeczywiście popędził rycząc wściekle i bardzo szybko doganiając Phila. Detektyw niemal czuł na plecach oddech ryczącej bestii. Jakkolwiek miał specyfik zadziałać, nie spełniał swojej roli. Co innego Olaf. Wspólnik Phila bez mrugnięcia okiem zaczął strzelać do wilkołaka rozrywając jego ciało kolejnymi pociskami. Każdy strzał z "czerwonej" amunicji wyrywał całkiem spory kawałek ciała, jednak te rozległe obrażenia zdawały się nie robić na wilkołaku wrażenia. Jedynym efektem było to, że zatrzymał się i wściekłym spojrzeniem obrzucił Olafa, a jego rany zaczynały się szybko zabliźniać. Phil dobiegł do kolegi i odwrócił się w kierunku goniącego go potwora wyciągając jednocześnie rewolwer. Wilkołak ruszył powoli na obu detektywów coraz bardziej chwiejnym krokiem ... wreszcie mikstura Pavlicek przeważyła nad zdolnościami wilkołaka do samouzdrawiania, bo stwór pochylił się do przodu i upadł na chodnik jak bezwładny worek mięsa. Obaj odetchnęli z ulgą ...

- Ciekawe .. na .. ile .. usypia? Uffff ... - wysapał Phil łapiąc oddech. - Wezwiesz? - kiwnął głową w kierunku leżącego ciała - Ja złapię Knuddlesa.

Machinalnie załadował następne strzałki i pojemnik z gazem do niesionej broni a Olaf wymienił magazynek w swojej. Wyglądało na to, że teraz będą musieli szybko posprzątać, żeby niepowołane osoby nie znalazły ich "łupu".

- Jasne. - odparł Olaf nie przejmując się kilkuset kilo żywej wagi porośniętej futrem, która omal ich nie rozszarpała na strzępy. A teraz spała sobie spokojnie chrapiąc. Po czym ruszył do ich wozu.

- Może znajdziesz jakąś plandekę? Dobrze by było to przykryć! - krzyknął jeszcze do pleców oddalającego się policjanta. - Knuddles .. do nogi! - zawołał w kierunku zaułka, skąd przed chwilą wypadł. Knuddles jakoś nie chciał wyleźć i cóż... Phil nie bardzo miał powód by się dziwić takiemu zachowaniu. Na razie jednak nie mógł opuścić swojego posterunku przy chrapiącym słodko wilkołaku.

Cóż ... pupilek będzie musiał chwilę poczekać. I lepiej, żeby nikt się nie napatoczył.

Poruszony tą myślą zdjął kurtkę odsłaniając znajdującą się pod nią uprzęż z bronią i narzucił na śpiącego stwora przykrywając górną połowę cielska z głową.

Lepsze to niż nic. W razie czego będę ściemniał, że to misiek, który uciekł z zoo ... albo coś.

Z coraz większym zniecierpliwieniem czekał na Olafa, który wrócił po chwili, a właściwie przyjechał wraz z "ekipą sprzątającą" od Pavlicek. Ci załadowali stwora do furgonetki i ruszyli w drogę powrotną. Przy okazji też podwieźli Phila i Olafa do ich samochodu, by mogli kontynuować patrol. Knuddels dostał zastrzyk uspokajający i nieco oszołomiony został zaniesiony pannie Cole przez jednego z laborantów. A dwaj detektywi mogli w spokoju zająć się patrolowaniem miasta. Gdy ruszali Phil w końcu wydusił:

- Dziękuję ... za wsparcie. Pewnie zrobiłby ze mnie kotlety ...

- Nie ma sprawy.- odparł Olaf wzruszając ramionami.- Od tego są partnerzy.

Najwyraźniej uznał sprawę za zamkniętą, zaś młodzieniec nie bardzo miał nastrój, żeby kontynuować rozmowę. Szczęśliwie spokój towarzyszył im do końca służby... bo nic się ciekawego nie wydarzyło. Po patrolu Phil nie marzył o niczym innym niż spokojny sen w ciepłym łóżeczku, co udało się szczęśliwie zrealizować. Pozostał co prawda jeszcze raport, ale papierkową robotę pozostawił na popołudnie, kiedy zamierzał zjawić się w biurze ... sprawa śpiących policjantów wciąż czekała na rozwiązanie ...
 
Smoqu jest offline  
Stary 25-08-2010, 21:14   #538
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Środa, 17.X.2007, Hell's Kitchen, 22:25

Karin wił się wkoło niej - rozedrgany, tryumfujący, próbując rozprostować połamane pióra, wyłuskać oblepione ciemnością ziarna piasku. Wyjęła z kieszeni fiolkę, której nie zdążyła użyć. Zdjęła zatyczkę, uwolniła iskrę, roznieciła szeptem płomienie, które lgnąc do skóry oplotły jej palce palącymi pasmami. Biel w ciemności. Ze spokojnym zdziwieniem patrzyła na dłoń, która nie chciała przestać drżeć.
<Więcej!> - zażądał.
Więc dała mu więcej ognia, nie patrząc już jak splata się z nim w szumie przesypującego się piasku. Jej oczy bezustannie przesuwały się po otoczeniu, śledziły pasma magii, ciemne inkluzje, w których zdawało się niknąć wszelkie światło, w jej uszach wciąż brzmiały echa starych krzyków, rozcierała językiem po podniebieniu smak gorącej krwi i czuła jak oblepia ją zapach palonej skóry, czuła jak to miejsce odciska się na niej zimnym, granatowym dotykiem. Powietrze drgało od smaków, dotyk rozbłyskiwał kolorami, wszystko splatało się ze sobą w jeden obraz, w jedną aurę, w niepokój, w strach, w słabą jak wspomnienia obecność starych bólów, starych duchów, starych zjaw i starych śmierci. Przymknęła oczy i przez moment widziała tylko wijące się chłodem spirale ciemności. Zapamiętała ich układ, ich rytm. Wpamiętała w aurę barghesta, szukając jego śladów, odcisków jego aury, pozostawionych nieświadomie zapachów, kolorów, wrażenia dotyku.

I znalazła je.
Na swojej skórze.

Przyglądała się uważnie ranie, która nie bolała jeszcze, pulsowała tylko ostro, jakby pełna zdziwienia. Krew sączyła się z niej powoli, ciemna i leniwa, mieszając ze śliną demonicznego psa.
<Uśmiechasz się> - zasyczał podejrzliwie. - <Dlaczego rozjaśniasz twarz, skoro to nie było twoje zwycięstwo?>
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że to robi. Pokręciła tylko głową, zdrową ręką przesunęła po ustach, jakby chciała zmazać z nich niechciany kształt. Karin krążył nad nią, gdy ostrożnie zbierała z rany, skóry i ubrania każdą drobinę śliny barghesta do szklanej fiolki. W końcu zatkała ją troskliwie i przez szkło i ciemność przez chwilę przyglądała się jej zawartości. W normalnym świecie to tylko trochę zanieczyszczonej czymś krwi, czar podsuwa jednak wyraźny obraz atramentowych kropli zanurzonych w ciemnej czerwieni. "To jeszcze nie twój czas" - nie mogła nie zrozumieć dziwnych i obcych odczuć barghesta. - "Nie podążaj za mną. Zostaw mnie w spokoju".

Niewiele wiedział o magach.


* * *


W końcu, gdy upewniła się, że nie zostawiła po sobie żadnych śladów, wyjęła telefon i z wahaniem wykręciła numer do Liu Phang Longa. Czekała aż odbierze nerwowo przygryzając wargi.

- Detektyw Phang Long, słucham.

- Witam, tu doktor Hollward - powiedziała spokojne. Zbyt spokojnie i zbyt powoli, starając się wymazać z głosu ślady niepotrzebnych emocji. Nienaturalnie. - Byłam konsultantką detektywa Demario w sprawie Czerwonego Smoka - profilaktycznie przypomniała mu okoliczności, w których oboje współpracowali z Richardem i zawahała się lekko. - Przed momentem na 44-tej koło magazynu Smithsa spotkałam barghesta.

- Proszę się nie bać... - głos Chińczyka był tak uspokajający i niski, że przypominał ciepły koc, w który człowiek chciałby się owinąć. Dawał poczucie bezpieczeństwa. "Proszę się nie bać..." Nie wiedziała, czy powinna się zdenerwować, rozpłakać, czy poczuć urażona, że mówi do niej jak do jednej z lekko histeryzujących ofiar urojonej napaści. - Zawsze się kręci w okolicy. Jak dotąd był niegroźny.

Zagryzła wargi, patrząc na swoje krwawiące przedramię.
- Pozostaje więc poza polem zainteresowania Wydziału? - upewniła się ostrożnie.

- Powiedzmy, że dopóki nie jest agresywny i nie rzuca się w oczy Trzynastka zostawia go w spokoju. Polowanie na potwory bywa niebezpiecznie i zbyt... - zamilkł na moment, szukając odpowiedniego słowa - ...przyciągające uwagę, by je organizować bez potrzeby.

- Proszę powiedzieć mi jeszcze jedno - czy istnieje jakieś oficjalne wytłumaczenie dlaczego tak duży... pies porusza się luzem po mieście?

- Mało to psów w Nowym Yorku? W razie czego są wzywani rakarze do jego złapania. Jak dotąd bez skutku. Ten stwór umie zniknąć i ukryć się, jeśli ma na to ochotę.

- Rozumiem. I dziękuję za poświęcony czas. Niepotrzebnie się martwiłam. Do usłyszenia, detektywie.

- Wszystko w porządku, pani Hollward? - spytał Phang Long zanim zdążyła się rozłączyć.

- Tak - powiedziała możliwie twardym i zdecydowanym tonem, ciesząc się, że Chińczyk to nie Demario albo Marlowe, którzy za dobrze ją znali żeby uwierzyć. - Jego obecność po prostu... zaskoczyła mnie. Nie spodziewałam się spotkania barghesta w środku tak dużego miasta jak Nowy Jork. Zawsze wydawało mi się, że ten gatunek unika wielkich aglomeracji. Ale nie jestem specjalistką w tej dziedzinie, więc nic dziwnego, że... - wzruszyła ramionami, choć jej rozmówca nie mógł zauważyć tego gestu - ...miałam błędne informacje.

- Nie ma się czym niepokoić. Pomijając wilkołaki, obecnie na terenie Nowego Jorku nie ma stworzeń groźnych dla otoczenia.

- Zapamiętam. Jeszcze raz dziękuję, detektywie.


* * *


Do samochodu i czekającego obok Kennetha dotarła dziesięć minut później ulicą prowadzącą z zupełnie innego kierunku niż cmentarz i alejka, w której spotkała barghesta. Widziała jak otwiera usta, układając je w charakterystycznym grymasie jak zawsze, gdy chciał wyładować na kimś swoją irytację i złość. Widziała także jak grymas ten się zmienia przechodząc w zdziwienie i niepokój, gdy zobaczył zakrwawiony rękaw kurtki i pobrudzone ubranie.

- Jezu, kobieto... – jęknął tylko, gdy oparła czoło o jego ramię, wtuliła twarz w kurtkę i przytuliła się do niego jakby był jedynym filarem podtrzymującym kruchy świat przed zawaleniem się. I przez moment był.

- Nic mi nie jest. Wszystko w porządku – wymamrotała, czując jak zmęczenie wypłukuje z niej ostatnie ślady adrenaliny. - Zimno mi, jedźmy do domu, dobrze?


* * *


Zabroniła mu jechać do szpitala. Uparła się jakimś znużonym, smutnym uporem, któremu nie potrafił odmówić. To przecież tylko płytkie zadrapania – tłumaczyła. Ktoś ją popchnął, wywróciła się. To wszystko. Tak, nie powinna odbiegać od niego, sama nie wie dlaczego to zrobiła. Przestraszyła się. Tak, jutro weźmie dzień urlopu i pojedzie do lekarza. W milczeniu słuchała robionych jej wymówek i dopiero pod samym domem spytała cicho:

- Zrobiłeś mu zdjęcie?

- Zrobiłbym – ni to westchnął, ni to sarknął przez lekko zaciśnięte usta. - Gdybyś, kurwa, nie uciekła. Jezu, po co ty się w ogóle pchasz do tych twoich Głupoludów skoro zwykły kundel cię wystraszył? Jezu, kobieto... - z niedowierzaniem kręcił głową, przyglądając się jej jakby była jakimś nieznanym gatunkiem morskiego żyjątka.

- Ile razy mam cię przepraszać? Odpuść mi dzisiaj, Kenneth, po prostu odpuść.

Popatrzył na nią jeszcze przez chwilę w milczeniu i – co przyjęła z pewnym zdziwieniem i sporą ulgą – faktycznie odpuścił. Potargał jej tylko włosy, pociągnął za ucho, przesunął palcem po ustach i policzku, ścierając ciemną smugę.

- No chodź już, chodź. Wrzucimy cię pod prysznic.


* * *


Prysznic okazał się potężniejszym adwersarzem niż się spodziewała. Willhelmina bezradnie patrzyła na opatrunek przykrywający jej nowy tatuaż na brzuchu i bandaż na lewej ręce. Kenneth patrzył na trzeci plaster poniżej karku i siniejące powoli stłuczenia obejmujące prawą stronę pleców. Uważnie. Nieruchomo. A ona chciałaby, żeby wykrzywiał się do niej, robił małpie miny, burczał niezadowolony, marudził na wszystko z polityką gospodarczą kraju włącznie, cierpliwie mydlił odsłoniętą skórę, próbował ostrożnie, by nie zmoczyć opatrunków, łaskotać ją chłodnym strumieniem wody, językiem śledził ślady spływających kropli. Chciałaby, żeby było jak na początku.

Ale nawet kiedy poruszał się w niej, a ona – ponad jego ramieniem – wpatrywała się w cienie zalegające w sypialni, brakowało czegoś.
I nic nie było takie, jak być powinno.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 03-09-2010 o 22:54.
obce jest offline  
Stary 25-08-2010, 21:48   #539
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Czwartek, 18.X.2007, rewir J. i Amy, metro NY 23:59


Rozglądnęła się dookoła w bezskutecznym poszukiwaniu kamer, kioskarek, żebraków, czy innych stałych punktów obserwacyjnych z widokiem na śmietnik. Bez nich było po sprawie.

- O ile nie jesteś psem gończym z wielopoziomowo selektywnym węchem to chyba niewielkie mamy pole manewrów. - Wystawiła w stronę J. worek na dowody by zapakować futrzastą zdobycz.

-Zrobiliśmy tyle ile mogliśmy.- rzekł J. spoglądając na dziewczynę i pakując maskę do worka. kamera oczywiście nie pokrywała tego obszaru, tak samo jak pole widzenia kioskarza.
Żebraków też nie było, ale był... muzyk.


Stary chińczyk rzępolący coś na mandolinie... czy czymkolwiek był jego fikuśny instrumencik.

- No możesz jeszcze zaatakować wirtuoza. - Wskazała kciukiem import z dalekiego wschodu.

- Po dogłębnej analizie swych zdolności językowych stwierdzam, że jak ty się z nim nie dogadasz, to ja nawet nie próbuję. Więc jeśli nie jest ślepy i mówi jakimś cywilizowanym językiem to może będziesz miał jeszcze szanse na złapanie swego dzisiejszego wilkołaka. - Zatrzepotała mu przed oczami workiem z zdekapitowaną głową bestii.

- Czemu to ja jestem twoim chłopcem na posyłki? Jestem starszy stażem.- marudzenie było chyba jedynym protestem, na jaki stać było J. Gdy skończył, ruszył do Chińczyka. I po wymianie kilku zdań, J. powrócił mówiąc.- Nie rozumie po angielsku.

- No to sprawa zamknięta z braku dalszych poszlak. - trudno było by się doszukać zawodu w jej głosie. - Może jak wpadnie kiedyś na czym innym to powiążą go z tym incydentem po zapachu czy inszych dna z wnętrza maski. Wracajmy do autka. Górą. -

Spacer o północy z marudą do towarzystwa. Cóż o tyle romantyczne, że nie wiążące się z cuchnącymi tunelami i nadmiernie interesownymi gatorkami.

- Sprawę przejmie ktoś inny. My tu byliśmy tylko z interwencją.-odparł J. poprawiając dziewczynę i dodając.- Co jednak oznacza pisanie raportu. Niech to szlag.
Ruszył za nią...widać i jemu wędrówka tunelami się nie uśmiechała.

Co mocno zaskakujące tuptając przez ciemność, o północy, na zawilkołaczonym podobno terenie nic ich nie zjadło. Nawet nie obszczekało. Wychodziło na to, iż uznanie freakowatości tego rewiru jako schodzącej na psy było by znaczącym nadużyciem zabaw z językiem.


Piątek, 19.X.2007, wydział XIII, zbrojownia 6:05


Ostatnią godzinę nic nie wnoszącego do walki z światową plagą freaków patrolu Amanda poświęciła na trawienie swych planów na godziny sześć do dwanaście. Była niewyspana, a taszczenie się do domu i nazad oznaczało by zmarnowanie co najmniej dwóch z przepastnego pół tuzina godzin które mogła by poświęcić na radosne wtulenie w objęcia Orfeusza.

Trzeba było znaleźć jakiś kącik na miejscu. Spanie w samochodzie odpadało. Spędziła w tym fotelu ostatnie dziesięć sześćdziesięcio minutówek i kolejne były by zbrodnią dla plecków. Następnym w miarę bezpiecznym a przynajmniej wygodnym azylem była leżanka pani psycholog. Niestety powrót właścicielki oznaczał by zapewne wygonienie Amy już koło dziewiątej i problem co dalej. Dylemat ciężki do rozwiązania na półprzytomno.

Pozostało ostateczne rozwiązanie. Wprawdzie spalone jako kryjówka, jednak zapewniające garść spokoju, o ile nie było się na służbie, i kocyk!

Zaszycie się w zamkniętej zbrojowni. Jednak Locksmith znana była z zdolności forsowania przeszkód na tyle umiejętnie by nie zostawić śladów ni otwarcia, ni zamknięcia pokonywanych zabezpieczeń. Niemal samorodny talent.

Doczołgawszy się do leżanki i wślizgnąwszy pod kocyk zwinięta w kłębek pozwoliła wygrać zmęczeniu. Gdyby jeszcze Mike nie przyszedł do pracy... Mogła by wtedy spać do poniedziałku. A moze dłużej? W szaleństwie Trzynastego Wydziału zawsze była szansa na bycie zapomnianym lub zagubionym wpisem wśród szeregu liczb i kolumn.
 
carn jest offline  
Stary 25-08-2010, 22:36   #540
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Czw, 18 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 17:00


Vivianne uśmiechnęła się. Widok Alexa z miną małego szczeniaczka przepraszającego za swój „wybryk” był rozbrajający. Co prawda ona tę drobną uwagę ze swej strony początkowo traktowała w kategoriach żartu, to jednak mężczyzna nie na żarty się przejął. Było w tym coś niewątpliwie uroczego, co rozmiękczyło serce kobiety.

- Wejdź – powiedziała wreszcie Vi otwierając szerzej drzwi. Korciło ją, by jeszcze przez chwilę poudawać obrażoną, doszła jednak do wniosku, że tyle w zupełności wystarczy.

Alex wszedł dość niepewnie, może się nie spodziewał, że pójdzie mu aż tak łatwo. Kiedy jednak Vivianne przyniosła dwa kieliszki i kupione przez niego wino, rozluźnił się.

Włączyli odtwarzacz DVD i puścili film. Otworzyli winko i napełnili kieliszki. Rozłożyli się wygodnie na kanapie – Alex z nogami opartymi o stolik, Vi z głową na jego ramieniu, z nogami podkulonymi na kanapie. Sącząc wino zabrali się za oglądanie filmu. Z czasem Alexander objął Vi swym ramieniem i dalszą część przygód Spidermana przesiedzieli właśnie w takiej pozycji, zupełnie jak para zakochanych.

Gdy ponad dwugodzinny film się skończył, butelka po winie była zupełnie pusta, podobnie zresztą jak kieliszki. Pora była dość wczesna, toteż Vivianne zaproponowała obejrzenie jeszcze jednego filmu. Tym razem wybór padł na starego, dobrego i wypróbowanego Shreka.


Przygody nieco zrzędliwego ogra oglądali już nie raz, za każdym razem śmiejąc się do rozpuku. Vi uważała jednak, że jest to jeden z tych filmów, których nigdy za dużo. Alex również nie miał nic przeciwko, toteż już wkrótce śmiali się po raz któryś z kolei z tych samych fragmentów.

Zanim jednak puścili drugi film, zadzwoniła komórka Vi. To Richard zapewne robił sobie kolejną przerwę w pracy i dzwonił, by szepnąć jej kilka miłych słów. Vivianne odebrała.

- Cześć, piękna, nie przeszkadzam? – zagadnął Watkins po krótkim przywitaniu. – Chciałem usłyszeć twój głos. Jeszcze sporo pracy przede mną, więc przynajmniej ta radość mi została.
- Hm, a ja właśnie skończyłam oglądać jeden film i zaraz biorę się za kolejny. To znaczy bierzemy, bo ze znajomym oglądamy.
- Znajomy
… – powtórzył mężczyzna, a w jego głosie nie dało się nie usłyszeć nutki zaciekawienia zmieszanego z zazdrością – Jakiś kolega z pracy? – zapytał jak gdyby nigdy nic.
- Nie, to mój sąsiad, Alex. Bardzo fajny facet, mieszka naprzeciwko mnie i czasem wpada na herbatę, albo film właśnie.
- No to chyba nie będę wam przeszkadzał, zadzwonię może później, to jeszcze porozmawiamy. Do usłyszenia
- Ano do usłyszenia
– odparła kobieta i odłożyła słuchawkę.

Półtorej godziny świetnej zabawy minęło jak z bicza strzelił. Oglądaniu komedii towarzyszyło opróżniania kolejnej butelki wina, którą Vi jakimś cudem zdołała schować przed samą sobą w szafie, a która teraz odnalazła się szczęśliwie, toteż pod koniec filmu Vi i Alex śmiali się nawet z tych scen, które do śmiesznych wcale nie należały.

Wreszcie Vivianne wyłączyła odtwarzacz. Nie obyło się przy tym oczywiście bez trudności, bo jej błędnik wyraźnie nie chciał współpracować, skutkiem czego próba schylenia się skończyła się upadkiem na ziemię.

Rozweselona Vi nie chciała kończyć tak miło rozpoczętego wieczoru, zaproponowała herbatę, a gdy Alex wybełkotał pod nosem coś, co jej zdaniem było zgodą, chwiejnym krokiem ruszyła do kuchni.

Przygotowanie herbat zajęło jej znacznie więcej czasu niż zazwyczaj, herbaty, zapewne przez złośliwość rzeczy martwych, leżały w zupełnie innym miejscu, niż Vi była pewna, że je zostawiła. Po kilkunastu minutach tłuczenia drzwiczkami od szafek, przygotowała dwa kubki i włączyła czajnik z wodą. Gdy woda się zagotowała, kobieta zalała herbaty.

Akurat, gdy szykowała się, by zanieść herbaty do pokoju, zadzwoniła jej komórka. To Richard, zgodnie z obietnicą, dzwonił „później”. Vi odebrała, czknęła głośno, po czym wybełkotała słowa przywitania.

- To znów ja – poinformował ją Richard, chyba na wypadek, gdyby się nie zorientowała. - Jak tam oglądanie filmu?
- Fantastycznie!
– odparła nadmiernie entuzjastycznie Vi i znów czknęła. – Alex to fantastyczny facet, konieczni muszę was poznać.
- No tak, może kiedyś
– rzucił mężczyzna niezbyt przekonanym głosem. – Ale ja w innej sprawie. Nie mogę przestać o tobie myśleć – tchnął do słuchawki cicho, tak jakby bał się, że ktoś może podsłuchać ich rozmowę – Patrzę teraz na twoje zdjęcie i myślę o naszych wspólnych nocach
- Ha, no jest o czym myśleć
– wybełkotała, dziwią się, że jej usta stały się nagle dziwnie zdrętwiałe, zupełnie jak nie jej.
- Nie mogę się doczekać widoku ciebie w sukni wieczorowej, to będzie cudny widok
- No, wolałabym żebyś nie mógł się doczekać widoku mnie bez tej sukni, ale co kto lubi
– skomentowała - zachichotała kobieta czując, jak na jej twarz wypływa rumieniec.
- Oj, Vivianne, oba widoki są niezwykle ekscytujące – odparł Watkins i zaśmiał się pod nosem. – No i teraz dopiero mam o czym fantazjo… to znaczy myśleć
- No to ty fantazjuj, a ja wracam do Alexa, do zobaczenia
– po czym odłożyła słuchawkę.

Gdy chwiejąc się lekko wróciła do salonu niosąc dwie herbaty, zastała Alexa skulonego na kanapie i chrapiącego w najlepsze. Początkowo Vi chciała go obudzić, w przypływie trzeźwości umysłu doszła jednak do wniosku, że to bez sensu, więc przykryła go grubym kocem, zostawiła jego herbatę na stole i udała się na spoczynek.


Pt, 19 X 2007, mieszkanie Vivianne Henderson, 7:05


Rano Vi obudziła się z lekkim zespołem dnia następnego. Wciąż chwiejnym krokiem, choć tym razem był on chwiejny nie przez obecność alkoholu we krwi, a właśnie z jego braku, podążyła do lodówki i kupionego wczoraj soku z pomarańczy. Kilka łyków kwaśnego płynu otrzeźwiło jej umysł na tyle, że mogła spokojnie kontynuować poranne przygotowania.

Gdy weszła do salonu po dość długim prysznicy, Alex leżał rozwalony na kanapie, i przez sen uśmiechał się wyjątkowo szeroko. Vi przez chwilę zastanawiała się, co też może wywoływać taką euforię u mężczyzny, ostatecznie jednak doszła do wniosku, że gra nie jest warta świeczki, więc wróciła do swojej sypialni i ubrała się.

W czasie gdy kobieta jadła lekkie śniadanie mężczyzna spał w najlepsze, wciąż z tą samą miną zadowolenia na twarzy. Vivianne zdołała w siebie wmusić jedynie trzy suche tosty, czuła bowiem, że niczego innego jej organizm dziś nie zaakceptuje.

Kilka chwil później Vi była prawie gotowa do drogi. Do swej obszernej torby zapakowała świeżo otworzony karton soku, dopakowała resztę potrzebnych rzeczy i ruszyła ku drzwiom. Na odchodne spisała jeszcze kilka słów do Alexa, po czym wyszła zatrzaskując za sobą drzwi.

Cytat:
Alex!

Tak słodko wczoraj spałeś, że nie miałam serca cię budzić. Nie wiem o której wrócę, więc Cię nie zamykałam. Klucze leżą tam gdzie zwykle. Jak już się doprowadzisz do stanu używalności i będziesz gdzieś wychodził, to z łaski swojej zamknij drzwi na klucz. Ja będę koło 17:00

Vivianne
Nie miała oporów przed zostawieniem mieszkania pod opieką sąsiada. Świetnie się znali, już nie raz tak robili. Alex zazwyczaj pracował w mieszkaniu, miał tam swoją pracownię, w której potrafił siedzieć godzinami, więc niebezpieczeństwo, że Vi nie będzie mogła na czas odzyskać kluczy właściwie nie istniało.

Vivianne raźnym, choć wciąż dość niepewnym krokiem pomaszerowała do swojego zaparkowanego przed kamienicą samochodu. Wsiadła, przekręciła kluczyk w stacyjce, włączyła zimny nadmuch i radio i ruszyła do pracy.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172