Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-11-2010, 06:55   #631
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Gościnnie występującemu Abiemu - dzięki

Wtorek, 23.X.2007, Magazyn Ahmeda Hajjara, godz. 11:20


„Mamo, tato, widziałam umierających ludzi.”

Zapachy prochu i krwi, mąki i rozsypanych przypraw mieszały się ze sobą. W ciemności śmierć wykrzykiwała ośmioma głosami bolesne wyznania wiary, które ostrymi nutami przesuwały się po skórze, wsuwały do ust żyletki, świdrującym echem unosiły wszystkie włoski. Antyteza transsubstancjacji. Dialektyka przemienienia. Aury zabitych bladły i niknęły, ciała stygły powoli i nieodwracalnie, zamienione w obciągnięte podziurawioną kulami skórą worki nieruchomego mięsa. Czuła na języku jego smak.

„...umierających ludzi.”

Oprócz skłębionej fali bodźców, które docierały do zmysłów zapętlonych magiczną synestezją w jeden metazmysł, wszystko zdawało się być oddzielone od niej grubą szybą. Oddalone. Przycichłe – a może to tylko jej wciąż dzwoniło w uszach. Przygasłe – a może to tylko jej widziana poprzez czar ciemność przesłania wszystko mętnym woalem. Zimne – a może to jedynie zmęczenie i stres w końcu zaczął wypłukiwać z niej resztki sił. Skronie bolały tak, jakby ktoś wbijał jej w głowę długie, cienkie gwoździe.

Nie potrafiła teraz dotrzeć do melodii arabskiej magii sączącej się ze środka drewnianej skrzyni. Choć słyszała ją, mimowolnie wychwytując poszczególne nuty – ich barwę, długość, gładkość przywodzącą dotyk czystego, drobnego i starego jak czas piasku.

Zdjęła z siebie czar.

„...ludzi.”

Jakby ze zdziwieniem popatrzyła na trzymanego w palcach papierosa.
- Nie jestem w stanie przeprowadzić żadnej analizy w tym bałaganie. Muszę zapalić – rzuciła cicho, z jakimś sztywnym roztargnieniem.

Długimi krokami, ostrożnie stawiając stopy – by w nic nie wdepnąć – ruszyła do wyjścia z magazynu. Zamknęła za sobą drzwi i ciężko oparła się o ścianę. Wypaliła pierwszego papierosa. Bezradnie rozejrzała się za kubłem na śmieci lub popielniczką. Nie było. Rzuciła niedopałek na ziemię i zgasiła butem. Zapaliła kolejnego. Potarła obolałe skronie, przymknęła na chwilę oczy, próbując odpędzić gromadzące się w nich łzy.

„...widziałam...”

Dławiła się własnymi emocjami. Nigdy nie była dobra w rozładowywaniu stresu i napięcia. Nigdy nie potrafiła swobodnie okazywać uczuć przed innymi. Zawsze gdzieś tkwiła głęboko wbita drzazga “to nie wypada”, “tak nie wolno”, “to słabość”. Szczególnie przy obcych. Szczególnie w pracy.

Z nimi było coś nie tak. Z nimi – pracownikami Wydziału.
Z nią też, choć inaczej.

Nie chodziło o brak napadów smutku czy rozpaczy. Nie chodziło o posypywanie głowy popiołem i gorzkie żale, bo „zabiłem”. Nie chodziło o obrzydzenie, które wykrzywia twarze. Ale o ślad tego, że te śmierci coś dla nich znaczą. Cokolwiek. Ślad, że to nie jest normalna sytuacja. Ślad, że strzelanie do ludzi różni się dla nich od wybijania kolejnych dziesiątek na tarczy.

Może chodziło o nią samą. Robiła w życiu różne świństwa innym – mniejsze lub większe, ale nie przekroczyła jeszcze tej magicznej granicy. Nie zabiła nikogo. Och, wiedziała, że to hipokryzja wierzyć, że zapośredniczenie rozmywa odpowiedzialność. Jak dzisiaj. Kto był winny śmierci czwórki z fundamentalistów. Ona? Jej karin? Ten kto sprowokował i okłamał, czy ten kto wyraził na tą prowokację i kłamstwa zgodę? A jednak w jej aurze nie odbiły się krople przelanej krwi.

Może chodziło o nią samą. Trudno było zachować obojętność i dystans, gdy przez ciemność widziała odbicia ich śmierci, gdy czuła jak krzyczą. I teraz, gdy było już po wszystkim, gdy odpłynęła fala adrenaliny – to wracało. I ten krzyk odbijał się jakoś w niej, obejmując zimnem, przyprawiając o dreszcze, zaciskając gardło, dławiąc.

Z nimi było coś nie tak.

Zwinęła trzeciego papierosa. Drażnili ją, doszła do wniosku. Niepokoili. Ich nonszalancja. Ich obojętność. Ich brak wrażliwości, który uważali za siłę. Ich brak empatii.

A może to Rook ich wypłaszczał na swój obraz i podobieństwo. Absurdalna myśl pojawiła się tak niespodziewanie, że aż zakrztusiła się dymem.
<Naprawdę?>
Opuściła głowę, wpatrując się w czubki swoich butów wyłaniające się spod zaprasowanych w ostry kant spodni. Nie, nie była taka absurdalna. Jak silny był jego dar i jak pozbawiony skrupułów był sam Rook? Jaki był rozkład wagi, w której szalkami była „moralność” i „efektywność”? Cynizm podpowiadał odpowiedź. Wyrachowanie ją potwierdzało. Karin śmiał się cicho.

A może była po prostu niesprawiedliwa? Może ich nonszalancja i obojętność tak jak jej sztywny spokój był tylko pozorny? Prychnęła cicho. Nie ma tak doskonałych masek.

Osiem trupów
Osiem trupów należało do Shen-Men.
Nie dopełniła formalności. Nie wezwała wsparcia. Nie było ostrzegawczych strzałów, nie było nawet prostego „Policja. Rzućcie broń”. Jej akcja – jej sprawa. Jej decyzja – jej trupy. Angielka tylko zaciskała usta i nie mówiła nic.

Moralna hipokryzja, wiedziała o tym.
A mimo to – drażniło ją to wszystko.
Drażniła świadomość, że można było tego uniknąć.

Mógł zapobiec temu Marlowe, mógł Bullit, mogła ona sama. Więc kto był winny?
Wszyscy.

Po chwili trzeci kolejny niedopałek wylądował na ziemi, a czwarty papieros powędrował do ust. Już spokojniej. Wyciągnęła przed siebie rękę, popatrzyła na palce - już prawie nie drżały. Zaciągała się głęboko, puszczała sine kółka dymu, które natychmiast zniekształcał i szarpał wiatr.

Wsunęła rękę do kieszeni ciemnoszarej marynarki i wyjęła z niej wręczoną jej rano przez Logan odznakę. Dopiero teraz przyjrzała się jej uważnie, zważyła j w dłoni, przesunęła palcami po szorstkiej, pokrytej zadrapaniami powierzchni. Zaskoczona otworzyła szeroko oczy. Odznaka Richarda. Trzymała w ręce odznakę Demario. Więc to była ta niespodzianka, o której mówił. Patrzyła jak błyszczącym ornamentem ozdabia ją chłodne, jesienne słońce i w końcu uśmiechnęła się szeroko. Odchyliła głowę do tyłu, wygodniej opierając się o szorstką ścianę.

Pieprzyć to.
Schowała odznakę, zgasiła wypalonego do połowy papierosa i oderwała się od ściany.

Co ją obchodziły psychologiczne i emocjonalne dysfunkcje ogólnie pojętych funkcjonariuszy Trzynastki? To nie była jej sprawa i nie był jej problem. Była ostatnią osobą, która mogła ich krytykować. Ważna była urna. Ważne było, żeby trójka nieprzytomnych obecnie Arabów nie skojarzyła jej i karina. Ważne było wypełnianie swoich obowiązków. Ważny był przykład Demario. Nie pozwoli kolejnym razem na tyle czarnych worków wypełnionych ciałami.

Byle wytrzymać do końca. Ustalić czy urnę można bezpiecznie przetransportować, określić stabilność pieczęci, gdy znajdzie się w bezpiecznym miejscu. Sporządzić analizę. Wysłać wiadomość do MacGregora. Spleść przedostatni węzeł. Spotkać się z porucznik Logan, spotkać z McNamarą, Klossowvskym i O’Doomem, spotkać się z Kennethem, spotkać się z Yagamim i porozmawiać z nim spokojnie.

Modlić się, żeby starczyło jej na to wszystko dnia.


* * *


Angielka przysłuchiwała się w milczeniu potokowi słów wypływającemu z Pavlicek, sprawnie zwijając kolejne papierosy i wsuwając je ostrożnie do przedniej kieszonki marynarki, wrzucając do ust kolejne tabletki przeciwbólowe i rozgryzając je jak słodkie cukierki. Brak saperów na wyposażeniu Trzynastki jej nie martwił; brak wojska - nawet uszczęśliwał. ESU było wbrew pozorom najwygodniejszą opcją. Najwygodniejszą i najmniej zainteresowaną urną. W przeciwieństwie do D.D.U.W., którzy nie przepuścili chyba żadnej okazji żeby zgarnąć jakieś magiczne fanty.

- Niewygodnymi pytaniami proszę się nie kłopotać. Zajmę się nimi - przesunęła dłonią po karku, masując napięte mięśnie szyi. - Jeśli nie widzi pani pewniejszej opcji, proszę wezwać ESU - powiedziała już bezpośrednio do Yue.

Przez chwilę myślała, że Chinka nie odpowie. Ta jednak po chwili śledzenia pęknięć na suficie magazynu przytaknęła jej niechętnie.


* * *


Gdy nieznany policjant przyniósł jej nazwisko męża jak kłopotliwy prezent, aż przygięła ramiona. Podziękowała cicho i machinalnie przesunęła ręką po włosach.
<Błąd.> - zaszemrał karin.
Zignorowała go i wyszła z magazynu. Podeszła do Kennetha powoli. Jakoś skrępowana tym, że znajdują się po przeciwnych stronach policyjnego kordonu. Objęła spojrzeniem jego krótkie włosy, czerwony szalik, który splątał mu się z pasem aparatu fotograficznego. Już męczył kolejnego policjanta, próbując zdobyć jakieś informacje, jednocześnie mówiąc coś do telefonu, który przytrzymywał ramieniem, szczerzył zęby i w rozentuzjazmowaniu świecił niemal światłem własnym. Wygięła zesztywniałe usta w coś, co przy odrobinie wyobraźni można było uznać za cień bladego uśmiechu.
<Błąd. Popatrz na niego. Popatrz na siebie. Nie jesteś gotowa.>
- Cześć, bohaterze - rzuciła cicho, przechodząc pod policyjną taśmą.

- Cześć. Jesteś jednak - uśmiechał się, patrząc na nią, próbując zamaskować nim wiele spraw. A najbardziej chyba to, że nie popierał jej obecności w tym miejscu. Miała być konsultantką, a nie narażać życie w akcjach policyjnych. Miała być bezpieczna, ponieważ on miał ją chronić. Niemniej wyglądała na całą i zdrową. �-Nieco zmęczoną i zmizerowaną, ale zdrową. Schował dłonie do kieszeni. - Co się tu stało? Czemu... czy to ma jakiś związek z... - zamilkł szukając odpowiedniego słowa. Nie znalazł, albo nie chciał kończyć zdania. Uśmiechnął się ponownie, cieplej. - Dobrze, że nic ci się nie stało.

Ukryła ręce w kieszeniach garniturowych spodni w bliźniaczym do jego geście. Skuliła ramiona pod jego uśmiechem.

- Nie było takiego ryzyka - skłamała, uciekając wzrokiem.

- Mimo to... - spojrzał na nią, wzruszając ramionami. Zerknął na magazyn, krzywiąc usta się kwaśnym grymasie. - Znalazłaś to czego szukałaś. Podoba ci się ta policyjna robota?

I tyle zostało z jego ciepła. Znowu atakował. Jego pytanie skrywało sarkazm, było przedłużeniem ich wszystkich kłótni i godzin zimnego milczenia. A ona nie miała na to teraz siły. Dławiło ją w gardle i czuła, że zaraz rozryczy się przed nim jak dziecko.
<On cię nie zna. Nie da ci tego, czego potrzebujesz.>
- Muszę już iść - wymamrotała, odwracając się.

- Lisku, nie rób mi tego teraz - w jego głosie zabrzmiała zarówno irytacja, wyrzut, cień jakiegoś smutku. Jakby czuł, że od niego ucieka, nie wiedząc czemu to robi.

Przerzucał winę na nią. Znowu.

- Nie robić czego? - wybuchnęła, zaciskając palce na żółtej taśmie. - Nie reagować na twoje zaczepki? Nie wracać do pracy, która na mnie czeka? Czego ty chcesz ode mnie? Żebym wpadła w histerię i przyznała ci rację? Że to nie dla mnie? Że nie daję rady? Że to za dużo? - rzucała kolejne słowa, czując, że właśnie wpada w tą histerię, że zaraz wybuchnie, nie poradzi sobie z tym, co się w niej kłębiło. - A może chodzi ci o informacje? To dlatego chciałeś ze mną rozmawiać? - Wiedziała, że jest niesprawiedliwa, ale nie potrafiła przestać. - Jakie to byłoby dla ciebie wygodne, prawda? Nowy materiał podany na tacy. - Głos zaczął jej się załamywać, zagryzła mocno usta.

-Przestań - burknął i przesunął ręką w niecierpliwym geście po głowie. - Cholera... Jakbyś kiedykolwiek mówiła mi o swoich sprawach...

- Gdybyś nie krytykował ciągle moich spraw, to może bym ci o nich mówiła - przerwała mu, przechodząc z powrotem na drugą stronę taśmy i rozluźniając kok. - Zadzwonię do ciebie później - powiedziała, nie patrząc już na niego.

Dlaczego nie mógł jej po prostu przytulić?
Dlaczego nie mógł po prostu być?

Odeszła od niego wolno, z opuszczoną głową, chowając twarz za rudą kotarą włosów.

~<Pomóż mi>~ pomyślała, czując, że łzy zaczynają sunąć jej po policzkach, a ramiona drżą od płaczu, którego nie udało jej się powstrzymać. Pociągnęła nosem, czując się jak idiotka. Prawie wpadła na stojącego przed magazynem Marlowa.
<Uprzedzałem. Pomogę. Ustąp.>
Ustąpiła. Oddała karinowi kontrolę nad częścią swojego ciała. Oddała mu twarz. Ramiona. Był jej winny za ostatni wieczór.

- Ok? - rzucił sucho wkrzeszeniec.

Odruchowo potrząsnęła przecząco głową.
- Tak - zaprzeczyła natychmiast gestowi.

Obeszła go, kierując się do tylnego wejścia. Nūr wygładził jej twarz. Wyprostował dumnie ramiona. Kłamał jej ciałem. Dawał jej czas na opanowanie, na uspokojenie się, zebranie sił. I gdy weszła do magazynu nie było już łez. Związała ponownie włosy, poprawiła makijaż, strzepnęła kilka drobnych paprochów z ciemnoszarego garnituru. Musiała wytrzymać jeszcze trochę. Jeszcze trochę...

Potem zadzwoni do Kennetha i jakoś wyjaśni, jakoś wytłumaczy.
Jakoś.


* * *


Trójka specjalistów z ESU zjawiła się niedługo później. Arkadiy Tashman od progu przedstawił swoich współpracowników: Julie Onfalo i Alejandro Valeza, na którym wisiało więcej złota niż na wystawie u jubilera. Byli tak pogodni i sympatyczni, że Hollward przez moment miała wątpliwości względem tego, co chciała zrobić. Ale potem wyobraziła sobie konsekwencje naruszenia pieczęci i wszelkie wątpliwości zniknęły.

Oderwała się od skrzyni na ich widok, zatrzasnęła gruby terminarz, zniecierpliwiona popatrzyła na zegarek.

- Nie spieszyli się państwo - powiedziała chłodno, pedantycznie poprawiając mankiet garnituru. Nie raczyła się przedstawić, jakby uznając, że jej obecność mówi sama za siebie. - Nie chcę być nieuprzejma, detektyw Shen-Men, ale już rozmijamy się z harmonogramem. - Z jej głosu zniknęła uprzejmość, miękki ton podkreślany angielskim akcentem. Mówiła ostro, tonem osoby przyzwyczajonej do usuwania ze swojej drogi wszelkich niedogodności, przywykłej do tego, że jej słowo natychmiast staje się ciałem. - Mój pracodawca nie będzie zachwycony. Ile czasu zajmie państwu pozbycie się tego... - machnęła ręką, kreśląc łuk w kierunku materiałów wybuchowych znajdujących się na naczyniu - ...świństwa z eksponatu? - dokończyła, mając taki wyraz twarzy, jakby mówiła o jakiejś odmianie obrzydliwego, natrętnego insekta.

Trójka zgodnie nachyliła się nad otwartą skrzynią. Przez chwilę wymieniali jakieś techniczne uwagi i widać było, że nie pracują ze sobą pierwszy raz.

- Z dwie lub trzy godziny - oznajmił w końcu Valez. - Choć gdyby tutaj i tutaj - wskazał palcem dwa miejsca na powierzchni urny - zrobić...

- Proszę nawet o tym nie myśleć - rzuciła agresywnie. - Czy pan zdaje sobie sprawę z tego ile warta jest ta urna? - Nachyliła się w jego stronę, mrużąc oczy i lekko dźgając wskazującym palcem w pierś. - Czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę jakie poniesie konsekwencje, jeśli pojawi się na niej choć jedna rysa? Gwarantuję panu, że będzie to definitywny koniec pańskiej kariery. Pana i pana kolegów - jej zimny głos potwierdzał władzę i możliwość realizacji groźby.

Najlepsze kłamstwa były odpowiednim zestawem prawd. Najlepszym straszakiem zawsze były pieniądze i możliwości, które za nimi stoją. Na tych dwóch założeniach opierał się cały “plan” Willhelminy. I na branych od dzieciństwa lekcjach, na które posyłała ją matka, mając wtedy jeszcze nadzieję, że córka - jej śladem - wybierze karierę muzyczną. Śpiew, emisja głosu, talent do języków i akcentów, jej własna barwa głosu...
Tak, Angielka potrafiła przekonująco kłamać. Szczególnie, gdy mówiła prawdę.

Ponad jej ramieniem metys zerknął na twarz Shen-Men, której twarz zesztywniała w wyrazie zawieszonym pomiędzy “A nie mówiłam” i “proszę mi wybaczyć”.

- Nie musimy się tak unosić - westchnęła głośno Chinka. - Z pewnością pan Valez świetnie zdaje sobie sprawię z zaistniałej sytuacji - nie dała dojść do słowa mężczyźnie, przepraszając go bladym uśmiechem.

- No dobrze - stwierdził Tashman - że cenne, rozumiemy. Ale po grzyba oklejali to z wierzchu a nie napchali C4 do środka?

Powoli przeniosła na niego spojrzenie zmrużonych oczu.

- Bo to jedyne, oryginalnie zapieczętowane naczynie z tamtego okresu, które istnieje - wycedziła. - Jedyne. Bezcenny unikat wart wiele milionów dolarów. A może zdawali sobie po prostu sprawę, że jak zaminują od zewnątrz, to zawsze znajdzie się mądrala, który zamiast brać się za swoją robotę, będzie zadawał głupie pytania. Ma pan jeszcze jakieś? Nie? Doskonale.

Zagryzła ich pytania. Jadem, zimnym sarkazmem pełnym zniecierpliwienia, kontrapunktowana przez Chinkę. I było w tym coś terapeutycznego - rodzaj wentylu bezpieczeństwa.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 01-12-2010 o 17:51. Powód: Wojna Własnych Światów
obce jest offline  
Stary 30-11-2010, 14:35   #632
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
WT. 23.X.2007, mieszkanko Amy 17:00


Oczywiście, że nie była gotowa na czas. Nie była by nawet gdyby próbowała się starać. I tak cudownym zbiegiem okoliczności udało się jej w ciągu godziny dotrzeć do swego lokum. Dante zapewne wiedział o której kończ się jej zmiana, a że wybrał tak nieosiągalną godzinę będzie czekał. No albo co gorsza umyślnie się spóźni. Tak czy tak posiedzi pod drzwiami puki Amy nie będzie gotowa. Lili pracowała do osiemnastej i dziewczyna będzie musiała przemyśleć czy wspomnieć współlokatorce jakaż to ciekawostka biologiczna raczyła ją minąć.


Pierwsza dobra wiadomość od początku dnia. Szampon koloryzujący wystarczył do przykrycia kojarzących się z panią belfer pasemek siwizny, co z drugiej strony odbierało jej kolejny mały powód by zrezygnować z wieczornych planów. Dobór garderoby był dużo poważniejszym wyzwaniem. Ostatnią rzeczą o jakiej myślała podczas zakupów były sukienki. Jeśli nawet, z wielka nieśmiałością, zdarzyło jej się zawiesić oko na tego typu ciuchu mamiły ja koronki, rozkloszowania i nadmierna ilość malutkich kokardek. Nie spełniało to ciasnych ram nałożonych przez Łowcę, a co gorsza Amanda miała coś co spełniało.

Pochodzenie sukienki ginęło, umyślnie zepchnięte, gdzieś na kraju pamięci i miało podejrzane powiązania z potańcówkami z czasów edukacji. Niestety. Niestety pannie Walter nie dane było z niej wyróść. W żadnym wymiarze. Z drugiej strony, jeśli Dante liczył, że wsiądzie w tym na motocykl wieczór miał szansę skończyć się bardzo szybko. Dołożyła kokardy z atłasowych tasiemek na nadgarstkach i szyi, lekkie sandałki na dyskretnym obcasie i krytycznie popatrzyła na swoje odbicie. “Jestem Amy i mam dwanaście lat.” Tak. Super. To będzie ciężka noc.

Dźwięk klaksonu...coś w stylu meksykańskiego jazgotu, przyciągnął uwagę nie tylko Amy, ale też jej współlokatorek i pewnie sąsiadów. Dante zajechał.... I nie na motorze.
Tylko limuzyną typową dla bogatych ekscentryków. Lubiących się popisywać swoim bogactwem... i koszmarnym gustem.

Przynajmniej nie była czerwona, lub różowa. Teraz trzeba było dopaść go zanim, wysiądzie z wozu i zanim współlokatorki, zdążą go obsiąść i wypytać o zbyt wiele.
Tak. Śliczne. Musiała przyznać iż pojazd był idealnie dobrany to jej cudownej kreacji. Barbarzyńskim ze strony Danetego było jedynie przeoczenie wielkiego białego pluszowego misia z czarną kokardą którego mogła by ciągnąc po ziemi za łapkę. Z drugiej strony pal sześć. Z majaczącym na horyzoncie listopadem, z jego temperaturami poniżej dyszki dobre było wszystko posiadające ogrzewanie.
- Cóż się stało z starymi dobrymi Hummerami w chromie, że przesiadłeś się na takiego szorujacego brzuchem jamnika? -
Powitała swą wieczorową parę, ubraną w ….smoking?!
Tak, Dante nie miał na sobie w swojego firmowego wdzianka, tylko czarny smoking z białą koszulą i czarną muszką. Jedynie włosy go wyróżniały. Wzruszył ramionami.- Interesy rodzinne...chcesz czekoladkę?
Po czym podał Amy pudełko pralinek dodając.- Wyglądasz cudnie.
- Wiesz, że za takie upodobania kastrują chemicznie jeśli ktoś opowiada o tym na głos? -
Zaprezentowała swoją opinie na temat własnego wyglądu.
- To co dzisiaj sprzedajesz? Po tym że zmusiło cię to do wbicia w tego morsa nawet nie zapytam o śmigające kwoty. Zwykli ludzie mają skończoną wyobraźnię finansową zamykającą się na własnym domku na raty. -
-Rodzina, rodzina...mam zaprezentować się paru grubym rybom. Pomachać łapką z partnerką przy boku. A potem jesteś moja.- rzekł z szelmowskim uśmiechem i stuknął palcem w szybę wozu dając znać kierowcy, że mają ruszać.
- Taak. Tak. Byle się to rodzince nie spodobało. Nie mam nic do bogaczy, ale miejsca gdzie jedzenie bardziej wygląda niż smakuje nie są moim naturalnym środowiskiem. -
Utonęła w pragmatycznych rozmyślaniach nie odnotowując tej otwartej groźby.
-Potem pojedziemy gdzie chcesz... w ramach rekompensaty.- rzekł w odpowiedzi Dante poufale obejmując Amy.
 
carn jest offline  
Stary 07-12-2010, 22:59   #633
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
WT. 23.X.2007mieszkanie Cartlona , 13:00


Rozmowa z Carltonem jak zwykle przebiegała w sposób dość tajemniczy. Nie zawsze mówił wprost, a po śmierci żony... ta cecha się pogłębiła. Teraz rzadko jego odpowiedzi były dosłowne.
-Rekiny? Gomen, nie rozumiem. Rekiny biznesu czy...? – Carlton uśmiechał się słysząc te słowa. Splótł dłonie razem dodając.- Rekiny są zawsze takie same. Żarłoczne i silne. I po obu stronach. A ty w dodatku nie masz zranić żadnego z nich, prawda? Obu stronom zależy, na umowie. Nie możesz grzebać za głęboko. I... nie możesz atakować winnych. Tylko neutralizować skutki ich działań. Ciężka rola.
Łyknął wina spoglądając przez okno na niebo.- Świat to pajęczyny wzajemnie się przeplatające. Czasami... nikogo nie obchodzi, kto jest winien. Wszyscy wolą udawać, że nie ma winnego. A los ofiary nikogo nie obchodzi. Pech. Świat jest parszywy... czasami.
Nie udzielił też odpowiedzi na pytanie Yagamiego...- Czy wiesz, Carlton-san, kto zabił Billa? Czy 'złe miejsce, zły czas', to moja wina?
Jedynie spojrzał na Yagamiego z pewną troską w oczach.- Nie pytaj. Nie doszukuj się tego, kto zginął z powodu twej klątwy, a kto nie. Ludzie umierają tak czy siak. Prędzej czy później. Wiem że i ja umrę, wkrótce.
Nie udzielił.Nie chciał wręcz udzielić.

A później rozmowa zeszła na Weronikę. Odpowiedź Yagamiego nie zaskoczyła mężczyzny. Spoglądał na niego, jakby sprawdzał, czy Yagami skłamie...czy się przyzna, czy ucieknie w niedomówienia. Padła odpowiedź z ust Japończyka.- Chyba tak –
A Carlton zasępił się... milczał długo. Niczym sędzia zastanawiający się nad wyrokiem.- Tu ci nie pomogę. Relacje międzyludzkie są... skomplikowane i chaotyczne.
Spojrzał na Yagamiego wreszcie.- Nie oczekuj jednak, tego że będzie jak dawniej, raz przerwana struna... nie zagra tak jak dawniej. No i... jej życie nie skończyło się wraz z tobą. Wchodząc ponownie w czyjeś życie, trzeba być delikatnym. Czego od niej oczekujesz?
Zanim Japończyk zdołał odpowiedzieć, Cartlon rzekł spokojnym tonem.- Powinieneś odebrać telefon, ale przemyśl dobrze, co chcesz jej powiedzieć.
Dwie sekundy później zadzwoniła komórka Yagamiego. To była Weronika.

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 13:00-16:30


Czas mijał...


Minuta za minutą, godziny wlekły się niemiłosiernie. A jesienna aura wydawała się tu być bardziej dotkliwa niż na zewnątrz. W telewizji widzi się efektowne pościgi, głośne strzelaniny, a czasem i błyskotliwe przesłuchania. Ale... większość pracy policjanta, to przeglądanie materiałów od rzeczoznawców, oraz dedukcja i obserwacja. Żmudne i nudne czekanie. Tego w telewizji nie widać, ale Vi nie była policjantką z telewizji. Przesiadywała więc kolejną godzinę, przesiadując w opuszczonym kościele, dojadając stygnącą pizzę i czytając gazety pozostawione przez Prestona. Najpierw te ciekawsze artykuły, potem na temat polityki. Ponoć Hillary Clinton jest murowaną następną kandydatką do białego domu z ramienia Demokratów. No bo, kto tak naprawdę uwierzy, że murzyn ma szansę zostać prezydentem USA? Już prędzej kobieta.
Gdy skończyły się ciekawe artykuły, potem artykuły o polityce, pozostała zwykle omijana rubryka sportowa. A na końcu reklamy.
Pojawienie się kogokolwiek, byłoby wybawieniem. Nawet niekoniecznie samej Patty... Kogokolwiek, kto przerwał by tą passę nudy. Ale nie zjawił się nikt. Jedynym towarzystwem Vi były gołębie na dachu. Jedynym pocieszeniem był telefon komórkowy. Jej okno na świat poza murami zapomnianego kościółka.
Z ulgą przyjęła pojawienie się Prestona, z dwoma kubełkami chińszczyzny i stosikiem kolejnych gazet. Spojrzał na swą tymczasową partnerkę i podał jej jeden kubek.-Pomyślałem, że zgłodniejesz. Nic się ciekawego nie zdarzyło?- rozejrzał po kościele dodając nieco rozczarowanym tonem głosu.- U mnie też, nie... ot widziano demona cztery przecznice stąd. Pojechałem się tam rozejrzeć i nic, ani śladu demona, ani śladu Patty.
Wzruszył ramionami.- No cóż... moja kolej. Wpadnij tu po 19:30 i wtedy pogadamy na temat dalszych planów.

Wtorek, 23.X.2007, poligon saperski pod NY, godz. 14:30


Finał długiej batalii...
Gdy saperzy ESU stwierdzili, że kostki na urnie są już uzbrojone, stwierdzili jedno.- Wysadzamy.
I na nic były krzyki Willhelminy na temat wartości urny. Wpierw zastraszeni potencjalnymi konsekwencjami dali się przekonać, ale pod dokładniejszym obejrzeniu ładunków na urnie, zmienili zdanie. Cała trójka postawiła się okoniem, stwierdzając, że życie ludzkie jest ważniejsze, od nie ważne jak cennego zabytku. I żadne z nich nie zamierzało go narażać. W końcu lepiej wylecieć z pracy, niż wylecieć w powietrze. Kolejne minuty upływały na kłótni z saperami ESU, którzy nie zamierzali dać za wygraną. Wreszcie pozostało detektywom XIIIstki, nic innego jak zwrócić się do wyższej instancji. Logan usłyszawszy od Yue skrócony raport sytuacji, zaczęła pociągać za sznurki. W tym czasie nerwowa sytuacja między specami o ESU, a Wilhelminą narastała, tym bardziej, gdy jeden z nich spytał Yue.- A co tam u małej Amy. Jak sobie radzi w XIII-sce?
A Bull w tym czasie „bajerował” dziennikarzy stwierdzając do mikrofonów, że on i inny detektywi nie mają im w tej sprawie do powiedzenia, że śledztwo jest ściśle tajne, że dostaną odpowiednie oświadczenie od wydziału. Wreszcie... że jak się nudzą, to nie pójdą sprawdzać, czy wszystkie celebrytki noszą ciepłe majtki.
Koniec i kropka. Bullit nie miał już nic dodania w tej sprawie.

Ekipa Pavlicek zakończyła sprawy, a sama Czeszka potwierdziła rację ESU.- Przykro to mówić, ale... oni trzymają się zasad z podręcznika sapera. Takich ładunków się nie rozbraja, tylko detonuje na poligonie wojskowym. O ile dobrze pamiętam, szkolenie.
Po czym na pocieszenie dodała częstując papierosami tkwiącymi w paczce.- Ale Daria coś wykombinuje, by temu zaradzić. Papieroska?

Daria załatwiła.
ESU dostali nakaz od szefa, by zapakować urnę do „dzwonu” i zawieźć na poligon wojskowy i co najważniejsze, rozbroić przy pomocy robota saperskiego użyczonego przez wojsko.
„Dzwon” był niewielką naczepką, wykonaną z ołowiu, izolującą przed radiacją wszelakiego rodzaju.
Z racji sytuacji jedynie Yue i Willhelmina, mogli jechać wraz z saperami w ich wozie.
A Pavlicek na przewóz urny do wydziału, wydzieliła jedną z furgonetek z lat 60-ch. Starego gruchota, w którym ktoś już na podłodze wyrył krąg runiczny. Willhelmina nie znała za dobrze, tej gałęzi magii, ale krąg wydawał się być zrobiony fachowo i miał więzić każdego demona który do niego wejdzie.
I znów Bullit i Marlowe, oraz jeden z chłopaków od Pavlicek.
Oni byli przy gruchocie, a Yue i dr. Hollward przy saperach. Ukrycie w okopach, obłożonych piaskiem.
A urna stała na betonowej płycie, kilkaset metrów od nich. Taki był najmniejszy bezpieczny dystans przy czterech kostkach C4.
Powoli do urny podjeżdżał robot pożyczony od wojskowych.


Maszyna operowana, przez najstarszego z fachowców od ESU, przecinała kable i zdejmowała kolejne ładunki, odwożąc kostki C4, do miejsca ich detonacji.

Operacja trwała, a Yue i Willhelmina to obserwowały. Monotonny to był obrazek. Robot wykonywał każdą operację, bardzo ostrożnie i bardzo powoli.
Jedynym urozmaiceniem, były brzęczące od czasu do czasu komórki.
Dr. Hollward miała tylko jednego SMSa. Od Demario.

Kod:
Marlowe mi powiedział, że brałaś udział w akcji.
 Jak chcesz o tym pogadać, daj znać.

Yue miała pod tym względem lepiej. Pierwszy był SMS od Dantego.

Kod:
Podaj czas i miejsce i warunki wstępne do dołączenia do zabawy.

Był taki przewidywalny. Zjawi się z samochodem i będzie chciał uczestniczyć. I będzie chciał wygrać w niepowtarzalnym stylu. Będzie robił co chciał. Jak zwykle. Było to coś wartego zazdroszczenia.
Drugi od Sunga... sprawił, że zabiło jej serce mocniej.

Kod:
 Są wieści od mistrza tatuażu. Chce się spotkać z tobą jutro. 
Zadzwoń, albo przyjdź, to wtajemniczę cię w szczegóły.

W końcu wszystkie kostki, zostały usunięte, a potem zdetonowane w dużym leju z dala od urny. Ci z ESU cieszyli się z tego widoku jak małe dzieci. W końcu urnę można było zabrać i wrócić z nią do wydziału.

Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 14:48


Mgła stała się władczynią miasteczka...


Mleczny opar otulał całe miasto coraz szczelniej. Było cicho...tak bardzo cicho, że Phillowi jego własny oddech wydał się głośny i świszczący. I nic się nie działo.
Spokój przed burzą? Dłoń zaciśnięta na broni pociła się. Serce waliło jak młot.
Nic się działo nie działo. Ale najgłębsze instynkty Phillipa wrzeszczały w panice.
Niemal słyszał przy uchu, cichy szept zmarłego.- „Bądź czujny synku. On się zbliża”.
Niemal...
Spojrzenie detektywa wędrowało, po uliczkach coraz bardziej tonących w mgle. Samochody wydawały się przez nią pochłaniane. A do uszu Philla dochodziły, coraz to głośniejsze rytmiczne uderzenia...
bam, bam, bam ,bam, bam...
Ktoś wybijał szybki rytm na indiańskim bębenku.
bam, bam, bam ,bam, bam...
Uderzenia w rytm pulsu krwi Philla. Detektyw nie mógł jednak zlokalizować źródła tego dźwięku.
bam, bam, bam ,bam, bam...
A potem jeszcze doszedł ten zapach. Wilgotnej ziemi, gnijących liści i rozkładających się starych zwłok...Pleśni oblepiającej kości.
bam, bam, bam ,bam, bam...
Zapach ten również nie miał konkretnego źródła. Wydawał się sączyć, z każdego miejsca w pokoju, zupełnie jakby mieszkanie w którym znajdował się McNamara, było przesycone zapachem trupa.
bam, bam, bam ,bam, bam...

Do uderzeń bębna dołączyły krzyki i strzały. Ktoś strzelał M16 w trybie automatycznym.
- Przeciwpancernym skurczybyka!- krzyk i wybuch. Potem znów krzyk, tym razem agonii.
Przez mgłę przemknęły sylwetki, jedna, druga, trzecia...Mgła utrudniała zobaczenie szczegółów, widać było ogień z luf ich broni. Uciekały skulone w panice. A za nimi... szedł olbrzym. Trzymetrowa masywna humanoidalna postać posuwała się za nimi.
Ale mgła nie pozwalała stwierdzić, czym był ich przeciwnik... I czy rzeczywiście był jakiś.
O ile sylwetki znikających w bocznej uliczce miasteczka żołnierzy, były dość wyraźne. O tyle ścigające je monstrum, już nie. Sylwetka była rozmazana i niewyraźna. Phill nie był pewien, czy je widział, czy też to tylko złudzenie wywołane przez mgłę i strach.
Zresztą po chwili „stwór” znikł w uliczce.
Został tylko zapach i bębenek wciąż wybijający ten sam złowieszczy rytm.
bam, bam, bam ,bam, bam...

WT. 23.X.2007, restauracja „Hime” 17:25


„Hime”... Modna restauracja w centrum Manhattanu, do której się dostanie dla zwykłego zjadacza chleba graniczyło z cudem. Detektyw Walter nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie miała okazję tam trafić. A teraz nie tylko tam trafiła, ale i zajeżdżała bryką wartą więcej niż... Amanda nie potrafiła sobie wyobrazić ile warta jest ta bryka. Przypuszczała, że sporo. Co prawda, musiała znosić obejmowanie ją przez Dantego i trzymanie się za raczki... i... to że czuła się jak księżniczka, prowadzona przez księcia do szykownej restauracji. To że wyglądała jak dziecko, nie miało znaczenia. W sumie czuła się jakby trafiła do krainy dziewczęcych marzeń, niekoniecznie jej marzeń...ale ogólnie, dziewczęcych.
Restauracja była szykowna i elegancka.


Urządzona z prostotą i gustem. I Amy pasowała do tego miejsca, jak pięść do nosa. Pocieszała się tym, że Dante również. Tyle, że on się nie przejmował tym, że łażąc z farbowanymi włosami na głowie i w smokingu. Mimo to wkroczył do restauracji, jakby miał gdzieś opinię innych. Jakby był królem tego miejsca. A Amanda jego księżniczką.

Sama kolacja była spokojna i nudna. Pomijając spojrzenia żon biznesmenów, taksujących zaskoczonym spojrzeniem zarówno Amy jak i Dantego. Na posiłek podano sushi i innego owoce morza na surowo. Oraz wino, bynajmniej nie marki wino. Tylko jakieś drogie.


Na szczęście popitka była bardziej tradycyjna. Sama rozmowa przy kolacji była nudna. Biznesmeni i bizneswoman oraz Dante gadali coś o akcjach i sprawach giełdy. Osoby towarzyszące ... same kobiety gwoli ścisłości, jakoś nie mogły znaleźć z Amandą wspólnego języka. Ba, nawet nie wiedziały jak się do niej odezwać.

Na szczęście kolacja minęła szybko i Amy mogła się uwolnić od nieciekawego towarzystwa snobów. A gdy znów znaleźli się w limuzynie Dantego, ten nalał szampana do dwóch kieliszków mówiąc.- To gdzie teraz mam cię zawieźć księżniczko?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 10-12-2010 o 14:01. Powód: poprawa czasu i poprawki
abishai jest offline  
Stary 15-12-2010, 01:00   #634
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
WT. 23.X.2007mieszkanie Cartlona , 13:00


- Rekiny? Gomen*, nie rozumiem. Rekiny biznesu czy...?
- Rekiny są zawsze takie same. Żarłoczne i silne. I po obu stronach. A ty w dodatku nie masz zranić żadnego z nich, prawda? Obu stronom zależy, na umowie. Nie możesz grzebać za głęboko. I... nie możesz atakować winnych. Tylko neutralizować skutki ich działań. Ciężka rola.


"Czy przegapiłem sygnały? Kiedy pytałem Minę o ludzi stojących po obu stronach, nie odpowiedziała, a może unikała odpowiedzi? Czy zbyt jej zaufałem? Czy ona sama może być rekinem? Co może na tym ugrać? Czy możliwe, że ktoś dotarł do niej? Kto może to wiedzieć? Jeśli pogrzebię zbyt głęboko, będą musieli zareagować, ale czy to dobra droga?"

- Świat to pajęczyny wzajemnie się przeplatające. Czasami... nikogo nie obchodzi, kto jest winien. Wszyscy wolą udawać, że nie ma winnego. A los ofiary nikogo nie obchodzi. Pech. Świat jest parszywy... czasami.
- Dziękuję. Myślę, że zrozumiałem.
- kiwnął głową młody mag

- Czy wiesz, Carlton-san, kto zabił Billa? Czy 'złe miejsce, zły czas', to moja wina?
- Nie pytaj. Nie doszukuj się tego, kto zginął z powodu twej klątwy, a kto nie. Ludzie umierają tak czy siak. Prędzej czy później. Wiem że i ja umrę, wkrótce.


Zapadła dłuższa chwila ciszy. Starszy mężczyzna nie miał zamiaru mówić, młodszy nie wiedział co miałby powiedzieć, zwłaszcza na takie wyznanie. Cicho, regularnie tykał zegar. Czasem skrzypnął fotel, ten za plecami maga. Oddalone odgłosy życia dobiegały obu milczących.

- Nie wiem, czy potrafię - przerwał w końcu ciszę, chrapliwym szeptem mag. - Niełatwo zerwać z czymś wyniesionym jeszcze z dzieciństwa.

Wypatrywanie ofiar wyniósł z domu rodzinnego. Zanim jeszcze matka oddała go do klasztoru, opowiedziała mu o tym po śmierci ojca. Opowiedziała mu o tym ze szczegółami. O ojcu. O chorej Ame-chan, która miała żyć jeszcze parę lat, ale z którą się zaprzyjaźnił. O jego niani i piastunce. A nawet o podarowanym mu kiedyś przez dziadka króliku.

Dwa dni po tej rozmowie Yagami został zabrany z domu przez dwu mnichów. Nie znał ich, nie wiedział gdzie i dlaczego go zabierają. Ale nie stawiał oporu. Od momentu, kiedy zobaczył, że matka wie, ale nie reaguje, od momentu kiedy ujrzał jej sylwetkę stojącą nieruchomo za oknem, patrzącą na jego desperacją ucieczkę po ogrodzie przed milczącymi cały czas mnichami... nie stawiał oporu.

Od tego też czasu, sam wypatrywał oznak klątwy. Nie było to trudne.

Matkę ponownie ujrzał kilkanaście lat później. To był szok. Jun zaprosił go na spotkanie ze swoją rodziną. Że jego matka nazywała się tak samo? Cóż, zdarza się, by dwie osoby nosiły podobne imiona. Poza tym, jego matka miała męża - gaijina**. Jun był półkrwi. Pamiętając zapatrzoną w tradycję Hanako-okaasama***, Yagami nie wyobrażał sobie, by to mogła być ona. Nawet przez myśl mu to nie przeszło.

Na pewno by do tego nie doszło, gdyby nie zmienił klasztorów. Gdyby nie przeniósł się kilka prefektur dalej po śmierci opata. Czy śmierć opata była jego winą? W tym przypadku nie był pewny, naprawdę. W końcu - opat był naprawdę bardzo stary a i tak odmawiał rezygnacji z porannej medytacji i modlitw, gdzie - niezależnie od temperatury, w górach nigdy nieszczególnie wysokiej - półnagim siedziało się kilkadziesiąt minut do godziny, na otwartej przestrzeni. Pogoda czy słota, słońce czy wiatr, starzec uznawał to - siłą nawyku i charakteru chyba - za najlepszą część dnia i odmawiał rezygnacji z niej. Nawet kiedy prosili go wszyscy, od małego Yagamiego, po pierwszego mnicha, jego zastępcę i człowieka niewiele młodszego od niego samego.

Nie, gdyby nie śmierć opata i jego transfer do innej świątyni, nie doszło by do tego. Po pierwsze, nie poznałby Juna. A jego przyrodni brat nie mógłby przedstawić go rodzinie. I - być może żyłby jeszcze. Obaj, Jun i Bill, mogli żyć jeszcze.

Niezwykłość ciągów przyczynowo-skutkowych fascynowała onmyoudou od dawna. Przecież matka odsyłając go, chciała żyć. Niewątpliwie uważała, że jest następna. To rozumowanie było aksjomatem dziecka, stało się więc niepodważalną częścią świata dorosłego mężczyzny. Kiedy to zrozumiał, kiedy ujrzał to w nieruchomej postawie matki, przestał uciekać. Cokolwiek mieli zrobić z nim ci wysocy, o przesłoniętych wikliną twarzach mężczyźni, ratowało matkę. Jego odejście, zniknięcie, oznaczało jej życie.

A jednak powrócił. Niczym bumerang. Klątwy, te najtrudniejsze, najbardziej złośliwe, najwredniejsze, czasem tak mają. Oszukane, mogą niespodziewanie wrócić, nawet te kilka, czy kilkanaście lat później. Yagami znał wiele przykładów takich przypadków. Między innymi dlatego, kiedy udawało mu się przekierować klątwę na hitogatę, zawsze radził zniszczenie jej, by zobaczyć, czy klątwa nie wróci.

Swoją rodzinę mógł teraz dodać do tej listy.

Do dziś pamiętał reakcję okaasama. I własną. Cóż, miał pewną przewagę. W salonie pięknego, europejskiego domu, był kominek. Jego gzyms urozmaicały zdjęcia, przedstawiające całą rodzinę. Ojca, dwu synów, w tym dobrze znanego Yagamiemu Juna... oraz jego własną matkę.

Szok.

To był szok. Jego umysł nie potrafił przyjąć tego do wiadomości. Wpatrywał się w jej zdjęcie, jej ramiona na rękach młodszego syna, jej uśmiech... i jakby jej nie widział.

Bo nie chciał jej widzieć.

Naszła go w tym salonie. Weszła południowymi drzwiami, stanęła, ogarnęła go spojrzeniem i chłodno zapytała, kim jest, wyraźnie patrząc na zdjęcie, ściskane przez niego w rękach.

Nie poznała go. Później miał się dowiedzieć, że Jun nie znał jego nazwiska, zrozumieć, że przecież zmienił klasztory, później miał się przypadkiem dowiedzieć od jednego z mnichów, że generalnie tamtego klasztoru, dokąd zabrali go mnisi ze ślubami milczenia nikt nie opuszcza.

Wtedy, to, że go nie poznała, że nie zrozumiała kogo ma przed sobą do momentu, kiedy się przedstawił pełnym imieniem i nazwiskiem, uderzyło go niemal tak mocno jak to, że poukładała sobie życie ponownie. Bez niego. Lepiej. Szczęśliwiej.

Innymi słowy - że miała rację, wtedy, stojąc nieruchomo.

Tego wieczoru pierwszy raz się upił. Pierwszy raz był z kobietą, której zapłacił. Pierwszy raz (i ostatni) zażył narkotyków. Był zdecydowany na wszystko, byle tylko wymazać z pamięci tę chwilę.

Kiedy rozmowa zeszła na Weronikę, odpowiedział machinalnie, pogrążony we wspomnieniach. A potem zasępił się, tak jak Murzyn. Czy w ogóle powinien tak odpowiadać? Czy miał prawo, patrząc na to, co przyniósł do własnej rodziny? Wspomniał bladą twarz matki, wtedy, kiedy padło jego imię i nazwisko. Jej przerażone 'Yagami?', wyszeptane w nadziei, że to nieprawda, że to tylko duch, cień. Czy Weronika nie zareaguje tak samo? Przecież wiedziała. Znała niemal całe jego życie, tak, jak może znać kogoś pierwsza wielka miłość.

- Tu ci nie pomogę. Relacje międzyludzkie są... skomplikowane i chaotyczne. Nie oczekuj jednak, tego że będzie jak dawniej, raz przerwana struna... nie zagra tak jak dawniej. No i... jej życie nie skończyło się wraz z tobą. Wchodząc ponownie w czyjeś życie, trzeba być delikatnym. Czego od niej oczekujesz?

"Już niczego" - miał odpowiedzieć Japończyk. Nie zdążył:
- Powinieneś odebrać telefon, ale przemyśl dobrze, co chcesz jej powiedzieć.

Yagami uniósł spokojnie telefon, wcisnął odbieranie i rzekł równym, spokojnym głosem z którego był autentycznie dumny. Lata panowania nad sobą przynosiły niezwykłe efekty:
- Halo, Weronika-san. Jestem w Nowym Jorku i ponieważ jesteś jedną z niewielu Amerykanów jakich znam, daję znać. Z chęcią zaproszę Cię na kawę, aczkolwiek zrozumiem oczywiście odmowę, czynię to dość niespodziewanie i możliwe, że w złym terminie.

Ciągi przyczynowo-skutkowe. Gdyby zadzwoniła jeszcze przed wizytą u Carltona, przed wspominkami, jakie ta rozmowa sprowokowała, ta odpowiedź byłaby zupełnie inna. Próbowałby wtedy pewnie najpierw ocenić z czym dzwoni. Co słychać w jej głosie. Czy to ostrożność? Niechęć? Zamiar zakończenia znajomości, w ostrych słowach odrzucenie go tak, by nigdy więcej nie wykręcał tego numeru? Czy może pozostał tam ślad ciepła? Pamięć nie tylko o rozstaniu, ale też o wcześniejszych chwilach?

Ale Weronika dzwoniła teraz. Zatem wpierw usłyszała, że zmienił sposób zwracania się do niej. Błogosławiona uprzejmość. Dystans. Formalność, która pozornie przekazując treść 'wiem kto dzwoni', w rzeczywistości przekazuje o wiele więcej. Potem poznała powód, dla którego dzwonił. Zadbał o nią, miała teraz pod nogami pewny grunt. Przynajmniej oficjalnie, nie musiała mu przecież wierzyć. Wreszcie, przedstawił jej wygodną wymówkę, by po prostu powiedziała nie, nie czując się z tym źle, w końcu to jego wina za takie rozegranie sytuacji. Yagami był teraz zdecydowany i przygotowany na to, co powinno się zdarzyć. Na ubolewające niestety, na smutne poinformowanie go, że to faktycznie nieodpowiednia chwila, ponieważ akurat taki okres, praca, projekt, uczelnia, może czyjeś urodziny, organizacja jakiejś imprezy lub cokolwiek innego, co jest trywialne, zdarza się każdemu i w tym wypadku wystarczy by powiedzieć nie, odrzucić okazję do spotkania jako niemożliwą i zakończyć rozmowę. Razem ze znajomością. Bo przecież nie zadzwonią już do siebie. Bo dlaczego mieliby. Może, jeśli ona będzie w dobrym nastroju, rozstaną się uprzejmym i z gruntu fałszywym 'może innym razem'. Niewinne białe kłamstewko. Bo przecież ona musi mieć nadzieję, że on już nigdy nie zadzwoni, nie spróbuje pojawić się w jej życiu, nawet jako głos po drugiej stronie słuchawki. Że po odrzuceniu, już zabraknie mu odwagi, bo w końcu nigdy nie był szczególnie natarczywy w kontaktach międzyludzkich. Podwójnie, raz z racji wychowania, raz z racji niedoświadczenia w takich związkach. On zaś do tego pamiętał teraz na nowo o ciążącym na niej przekleństwie.

Teraz miało się to zakończyć. Yagami uśmiechnął się odważnie do Carltona, choć tak naprawdę także do niej, przypominając sobie ich wspólne chwile, jej wygląd, uśmiech, spojrzenia i czując pewność i smutek jednocześnie, czekał na jej słowa.

"Wtedy też uśmiechałem się do matki", przypomniało mu się znienacka.

-----------------------------------------------------------------
*gomen - przepraszam (potocznie, skrótowo)
**gaijin - cudzoziemiec
***okaasama - matko (bardzo grzecznie formalnie)
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 17-12-2010, 22:15   #635
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 14:51

Strach ... Phil był sparaliżowany strachem i ledwie krok dzielił go od paniki. Serce waliło, jak szalone. Najpierw mgła, która pochłonęła miasteczko i rozmyła kontury najbliższych budynków, które teraz wyglądały, jak cienie z innego świata. Później ten dźwięk ... indiańskiego bębenka. I ten wewnętrzny głos. A później smród śmierci i rozkładającego się ciała. We mgle rozległy się strzały broni automatycznej, nawoływania i nagle ... okrzyk bólu i zaskoczenia, słabnący wraz z każdą sekundą uciekającego z umierającego życia. Ten krzyk wyrwał młodzieńca z odrętwienia. Granica została przekroczona i ... Phil już nie odczuwał strachu. Na ulicy umierali ludzie, a on był policjantem. Poczucie obowiązku okazało się silniejsze od strachu. W jednym momencie jego myśli nabrały ostrości, a okrywająca je do tej pory zasłona strachu zniknęła. Mógł działać, myśleć i wyciągać wnioski. I musiał zrobić to szybko, żeby przeżyć. We mgle przemknęły sylwetki, a za nimi ścigający je stwór.

Mgła ... indiański bębenek ... zapach trupa ... północ Stanów ... późna jesień ...

Nieoczekiwanie przypomniał sobie dawne czasy, gdy jego babcia przyjeżdżała na święta i opowiadała mu różne historie. Gdy słuchał ich w domowym cieple, wtulony w swojego ulubionego misia, nie wydawały się aż tak straszne. Teraz nagle okazało się, że wcale mogły nie być całkowicie zmyślone. Również opis takiego stwora pojawiał się w tych opowieściach. Złego ducha, który grasował po tych terenach, zanim pojawili się biali. Tylko nie zawsze był tylko złym duchem. W niektórych opowieściach opisywano go, jako duch człowieka, którego miłość została odtrącona i jego serce zamieniło się w bryłę lodu. Która z tych wersji była prawdziwa? Tak naprawdę nie miało to znaczenia, gdyż w obu wypadkach sposób na upiora był jeden ... przynajmniej w opowieściach. Czy jednak w drugim wypadku nie należało poszukać innego rozwiązania? Czy można było roztopić serce w inny sposób? Czy istniała możliwość odczarowania złego uroku? Być może, ale teraz na badania, jaki sposób byłby dobry, nie było czasu.

Phil wytarł spoconą ze strachu dłoń o spodnie i pewniej ujął rewolwer. Odetchnął dwukrotnie uspokajając oddech i rytm serca. Cokolwiek się stanie, nie będzie już czekał. Jakiekolwiek działanie było lepsze niż umieranie ze strachu w tym miejscu. A jeśli miał rację, to i tak nie było miejsca, gdzie mógłby się schować przed tym upiorem. I wcześniej lub później zostałby jego ofiarą. Poszedł do kuchni i odnalazł zapalniczkę. Zabrał ją i wsadził do kieszeni, a następnie wyszedł z domu tylnym wyjściem na opuszczone, pogrążone we mgle podwórko. Rozejrzał się i skierował się bocznymi uliczkami w stronę, gdzie uciekli żołnierze i skąd dobiegały coraz bardziej stłumione odgłosy.

Mgła wypełniała swym oparem całe ulice ... była na swój sposób upiorna. Pachniała gnijącymi liśćmi, było cicho ... pomijając uderzenia bębenka raz cichsze, raz głośniejsze. I wystrzały, dochodzące raz jednej, raz z drugiej strony. Docierając do miejsca, gdzie widział strzelających żołnierzy, zauważył ślady... odtrącony na bok samochód przez istotę o wielkiej sile. Oraz ślady po kulach. I znów ślady krwi... niewielkie... drobne. Nie tworzyły tropu którym dałoby się iść. Kolejnym śladem, był zgnieciony kubeł na śmieci, sprasowany niemal. Coś, co grasowało w miasteczku było silne ... bardzo silne. Phil zatrzymał się na chwilę przyglądając się uważniej uszkodzeniom przewróconego na bok samochodu i później sprasowanemu pojemnikowi. Tylko, że te ślady nic mu nie mówiły. Domyślał się, co to może być za stwór, ale swoje domysły opierał na opowieściach swojej babci. Czy na pewno dobrze robił, próbując ścigać to coś? Czy nie narażał bez sensu swojego życia, nawet nie wiedząc, co ściga? Czy nie powinien zaszyć się gdzieś w piwnicy czy kościele, albo nawet uciec z nawiedzonego miasteczka na piechotę? Znał odpowiedzi na te pytania. Mógł, ale nie byłby w porządku wobec mieszkańców, ściganych przez stwora żołnierzy i przede wszystkim siebie. Gdyby uciekł, nie mógłby spojrzeć z czystym sumieniem w swoje odbicie w lustrze. Może był idealistą, a może idiotą. Nie mógł po prostu stać i przyglądać się, jak to coś zabija ludzi. Tym bardziej, że mógł mieć środki, które mogły powstrzymać ten koszmar. Nie wiedział, czy będą skuteczne, ale wiedział, że ma większe możliwości niż uciekający żołnierze i musi spróbować. Jakże przydałby mu się w tej chwili partner. Ktoś, komu mógłby zaufać. Jak porucznik Logan albo chociaż Olaf. Ale jego aktualny partner, a właściwie partnerka przebywała w bliżej nieokreślonym miejscu i pewnie nawet nie przeczytała wiadomości, którą jej zostawił. Gdyby przeczytała, to zadzwoniłaby z pretensjami, że nie uzgodnił tej akcji. Ona bez wątpienia wybrała by opcję "to nie moja sprawa" i spokojnie poczekałaby na zakończenie całej rozróby w bezpiecznym miejscu, o ile w ogóle zjechałaby z autostrady. Tak, w jej ocenie na pewno wpadał w kategorię "idiota". I pewnie panna detektyw na wieść o jego śmierci tylko uśmiechnie się krzywo i stwierdzi "następny do rachunku", po czym zaznaczy kolejnego partnera, którego się pozbyła rysą na tylnej ściance górnej szuflady swojego biurka. Wyobraził sobie Amy, jak z demonicznym uśmiechem wyciąga szufladę i nacina następny znak na tylnej ściance. Pomysł był tak absurdalny, że zachichotał cicho. Nie, nie miał zamiaru dać pannie Walter tej satysfakcji. Odpędził od siebie te myśli i znów skupił się na dźwiękach bębenka, mgle i wystrzałach. Tropienie śladów krwi było bezcelowe, bo były one zbyt nikłe, więc skupił się na odgłosach i kierował się w ich stronę, biegnąc chodnikiem wzdłuż żywopłotów posiadłości, które teraz wyglądały na opuszczone. Uświadomił sobie, że teraz dźwięk bębenka dobiega tylko z jednego kierunku, a nie rozbrzmiewa wokół. Tyle że był daleko, oddalał się. Przemieszczał. Bębenek wydawał się być powiązany z olbrzymim cieniem. I być może z ostrzeliwującymi go żołnierzami. Pójście za dźwiękiem bębenka było łatwe, gdy był oddalony. Ale im bardziej się Phil zbliżał, tym trudniej go było namierzyć. I zapach zgnilizny nasilał się i pojawiły się cienie. Szybko przemykające poprzez mgłę sylwetki, ludzkie w kształtach, nieludzkie w prędkości. Mgła gęstniała. Coraz trudniej było zobaczyć z poziomu ulicy. Potknął się o coś ... metalowy przedmiot. M 16 z na wpół wystrzelonym magazynkiem. Wysmarowany po części krwią, po części... czymś w rodzaju smoły.

Phil przyklęknął i dotknął ostrożnie substancji oblepiającej broń. Była lepka, mazista, czarna i ... bezwonna. Odsunął dłoń od nosa i wytarł ją o ziemię.

Zróbmy eksperyment ...

Rozejrzał się i podniósł leżący w zasięgu ręki kawałek suchej gałązki, której końcówkę umoczył w mazi, którą była wysmarowana broń. Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, zapalił ją i wsunął końcówkę gałązki w płomień. Chwilę trzymał nad ogniem obserwując efekt. Nie było to coś, czego się spodziewał. Patyk nie zapłonął jak pochodnia. Phil wciąż podgrzewał kawałek drewna licząc nie wiadomo na co i ... w pewnym momencie zauważył, że maź zaczyna schnąć zamieniając się szarą skorupę, która po chwili opadła z drewienka w postaci pyłu ...

Przydałby się miotacz ognia ...

Westchnął pod nosem i pokręcił głową. W międzyczasie smród znów zelżał i mgła lekko się przerzedziła. Stwór oddalił się w pogoni za swoimi ofiarami, kiedy detektyw był zajęty badaniami. Podniósł się więc energicznie i uzbrojony w dodatkową wiedzę, ruszył w kierunku coraz cichszych odgłosów indiańskiego bębenka. Przemykał się pustymi ulicami kierując się bardziej słuchem i węchem, niż wzrokiem. Mimo ciągłej pogoni, nie był w stanie zbliżyć się do źródła dźwięku. Gdyby miał możliwość skontaktowania się z oddziałem ...

Czy wojskowi przypadkiem nie mieli krótkofalówek?

Ta myśl spowodowała, że aż się zatrzymał. Zrobił ruch, żeby zawrócić do zakładu fryzjerskiego i ... zorientował się, że nie wie, w którym powinien pobiec kierunku, żeby tam dotrzeć. Tonące we mgle uliczki były identycznymi, pozbawionymi jakichkolwiek charakterystycznych punktów dolinami pomiędzy wzgórzami domków. Pochłonięty pościgiem Phil nie zwracał uwagi na mijane skrzyżowania i zakręty, ale był pewien, że jakimś cudem miasteczko powiększyło się. Podążający za dźwiękiem bębenka młodzieniec przebiegł długi dystans ... czuł to ... właściwie to już dawno powinien wybiec poza granice Branford, ale wciąż był na ulicy pomiędzy budynkami. Dźwięk bębenka stał się jedynym punktem odniesienia w tej zamglonej rzeczywistości i, nie mając innego wyjścia, Phil pobiegł za jego dźwiękiem ...
bam, bam, bam ,bam, bam...
coraz głośniejsze
bam, bam, bam ,bam, bam...
coraz bliższe
bam, bam, bam ,bam, bam...
Huk wystrzałów, krzyki, wrzask konającego mężczyzny. Był coraz bliżej ... klekot karabinów M16 stawał się coraz wyraźniejszy. Mgła jednak nie pozwalała dostrzec szczegółów. Jedynie cienie i sylwetki. Szczególnie te cienie były niepokojące. Zbyt wychudłe i noszące indiańskie pióropusze, cienie często wydawały się być przywidzeniem. Co innego sylwetki, te wydawały się być materialne. Jednak owe sylwetki żołnierzy raz znikające, raz wyłaniające się z mgły, równie ciężko było namierzyć, co bębenek. Zupełnie, jakby oni znaleźli się w innym wymiarze. A może mu się tylko wydawało? A może to on się w nim znalazł? Nie wiedział, najwyraźniej nie mógł w pełni polegać na swoich zmysłach. Ale do tej pory nie miał okazji znaleźć się w takiej sytuacji. Cienie, mgła i znikające sylwetki żołnierzy nagle zirytowały Phila. Czuł się jak dziecko we mgle ... dosłownie. Uganiał się za zjawą, bębenkiem i grzechotem karabinu maszynowego. Miał tego dość. Priorytetem było skontaktowanie się z oddziałem, który poddał się panice i strzelał do wszystkiego, co się ruszało. Musiał im dać jakoś znać, a był dziwnie pewien, że zwykłego wołania by nie usłyszeli. Ta mgła powodowała, że powietrze było ciężkie, lepkie i wręcz tłumiło dźwięki. Lewa ręka automatycznie sięgnęła po pistolet i wyćwiczonym ruchem wyrzuciła magazynek z czerwonymi nabojami, na który już czekała prawa ręka z wydobytym w międzyczasie magazynkiem z normalną amunicją. Suchy szczęk zamka, gdy przeładował pistolet, oznajmił, że nabój znalazł się w komorze. Drugi magazynek powędrował w wolny uchwyt w szelkach. BAM! Wystrzał w powietrze rozszedł się gromowym hukiem, którego echo szybko zostało zduszone przez otulającą wszystko mgłę.

- HEJ! - krzyknął z całych sił Phil. - DO MNIE!
 

Ostatnio edytowane przez Smoqu : 13-01-2011 o 18:21.
Smoqu jest offline  
Stary 18-12-2010, 16:47   #636
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
WT. 23.X.2007, restauracja „Hime” 17:25

Bycie księżniczką okazało się przereklamowane i nużące. Przyzwyczajona do powszechnego siania zgorszenia i nieprzychylnych spojrzeń musiała wytłumaczyć sobie jedynie iż widziane u krezusów zainteresowanie było czymś analogicznym ot bardziej wyszukanym. Jedynym pocieszeniem był brak sformalizowanych tańców i oczekiwania po niej zgubienia któregoś z bucików. Nie lubiła ich, ale w parze wydawały się bardziej funkcjonalne, no i zadała sobie wystarczająco dużo trudu by je znaleźć, że nie zamierzała pozwalać światu na odebranie jej tej ulotnej satysfakcji gdy będzie mogła wepchnąć je z powrotem w stos gratów rodem z przeszłości.
Przynajmniej jedzenie było... obecne. Oczywiście nie miała na myśli paskudnie wytrawnego wina nadającego się w normalnym świecie na zewnątrz tej sali tylko do zakwaszania potraw w chińskich wokach przydrożnych straganów. Ale rybki były okej. Surowe, to prawda, ale czy innych rzeczy nie jadało się w tym stanie? Na przykład marchewki! Wprawdzie surowe były twarde, a gotowane miękkie więc trochę odwrotnie do rybek no chyba ze się owe gotowało za długo, to wtedy były bardzo bardzo miękkie. Tak czy tak skoro nie uciekały nadmiernie z talerza to odsunąwszy wszelkie plasterki cytryny, listki natki i namierzywszy artystycznie osamotnione kropelki sosu należało traktować to jak każdy pospiesznie wykonany posiłek w życiu Amandy. Co cię nie zabije, to cię sponiewiera. Jeśli nie, zasługujesz na dokładkę.
Zakończenie grypsowych sprawunków swej pary przywitała z talerzykiem w dłoni. Po takiej ilości słonych lub bezsmakowych rzeczy wymagających więcej przeżuwania niż warta była zawarta w nich energia wypadało sprawdzić czy jej kupki smakowe są tam gdzieś jeszcze, czy też zanikły nieużywane.
- Zdaje się, że przed wypadnięciem tej atrakcji obiecywałeś kolację? Oby w miejscu gdzie wiedza o przyprawach nie podzieliła losu innych zapomnianych sztuk tajemnych. -
-Obiecałem.- Dante uśmiechnął się głaszcząc ją czule po włosach. Ech...ile się kobieta musi nacierpieć, by zjeść coś porządnego.
A gdy dotarli do żabiej karocy spytał. - Wybieraj...jakąż to knajpkę kusi cię odwiedzić?
- Może jakaś bardziej amerykańska kuchnia? Tajska na ostro? -
-Co sobie księżniczka życzy.-rzekł Dante, posuwając się do naruszenia jej nietykalności cielesnej, pod postacią całusa w policzek. Stuknął w szybę oddzielającą ich od kierowcy.- Jedź do najbliżeszej tajskiej restauracji. Niekoniecznie szykownej.
Samochód ruszył, a Dante nalał im obojgu szampana i podał jedną lampkę Amy dodając.- Za resztę wieczoru.
Znowu bombelki. Podstępny samiec chciał zaoszczędzić na jedzeniu i próbował wypełnić jej trzewia pieniącym i zatykającym gazem. Lecz z małą Amandą takowe nadzieje i plany płonymi były.

WT. 23.X.2007, Q2 Thai, 18:20

Dwa Q w nazwie owego lokalu odpowiadać miały za Jakość i Obfitość serwowanych zestawów.

Knajpka jak knajpka... Pikantne jedzenie w dużych ilościach. Azjaci...w dużych ilościach. Raperscy murzyni w dużych ilościach. Trochę białego mięska. I Dante z b w strojach wieczorowych. Wyglądali w tym tłumie jak uciekinierzy z jakiegoś pokazu iluzjonistycznego dla ubogich. Magik Dante i jego “urocza” pomoczniczka Amy. Białowłosy jednak jakoś się tym nie martwił i po prostu, zamówił dla siebie kurczaka na ostro, a dla Amy “wszystko co zechce moja słodziutka towarzyszka.”
Walcząc z ryżem który w ilości przypraw dawno minął kolor żółty i dość sprawnie radził sobie z pomarańczowym oraz utrzymanymi w tej samej tonacji mięskiem z kurczaka Amanda czekała, aż Dante przejdzie wreszcie do konkretów. Czekala całe pięć minut.
- No więc? - spytała z wyrzutem a towarzysząca temu gestykulacja trzymanymi w łapce pałeczkami co najmniej dwukrotnie zagroziła oczom łowcy. - Co z tym dotrzymywaniem obietnic? -
-Jesz ile chcesz, prawda?- zażartował Dante udając, że nie wie o co chodzi. Ale łobuzerski uśmieszek świadczył o tym, że... łże. I dobrze wie o co się go czepia Amanda.
- To że w kolejnym miejscu swą obecnością pozoruje iż pewien łowca potrafi normalnie istnieć w społeczeństwie jest raczej kolejną przysługą niż rekompensatą za jej poprzednią instancje.- popatrzyła przekornie na swego sponsora - Której oczywiście nie omieszkam wciągnąć ma kreskę. To czy w końcu zostanie spłacona zaświadczy jedynie o solidności dłużnika lub nie. -
-Ach... nie możesz się cieszyć randką?- Dante pogłaskał dziewczynę po włosach, jakby była kotkiem.- Spokojnie słodziutka, mam twoją zabawkę...znaczy dla ciebie. Ale randka się jeszcze nie skończyła.
Brew młodej detektyw powędrowała nieznacznie do góry. - Znaczy, że masz dla mnie jeszcze więcej współczujących spojrzeń twych znajomych? -
-Nie... Skarbie teraz jesteś tylko moja.- mimo wesołego uśmiechu Dantego, wypowiedź zabrzmiała złowieszczo. A może właśnie z powodu uśmiechu?
- No to w ramach podtrzymywania miłej atmosfery. Co tam w rozrywce? Spektakularne osiągnięcia i nowe potwory stłuczone na tyle, że same dają się zamykać? Podobno ostatnio przybyło w NY całkiem ciekawej zwierzyny na poziomie... - zagadnęła łowcę w ramach uprzejmego zainteresowania drugim człowiekiem.
-Trochę wilkołaków pojawiło i...ostatnio upolowałem wendigo, to takie coś jak yeti tyle że wredne. Ma za to milusią skórkę.- odpowiedział Dante spoglądając dziewczynie w oczy. - Idealną na figle we pod kominkem.- po czym zagadnął żartobliwie popijając zamówiony napój.- Chciałabyś wypróbować?
- Nie. Nie. Raczej nie. - myśli Amandy uciekły gdzieś na chwilę - Pewnie by mnie uczuliło. Dziwnym trafem mam ostatnio wstręt do takich rzeczy. Zwłaszcza w sypialni. Niemiłe przeżycia z demonami w wyrku. Brrr. - wstrząsneła ramionami - Jeszcze mnie na samą myśl trzepie. -
-Szkoda...cóż...są jeszcze inne miejsca na świecie. Z drugiej strony, nic tak nie dodaje otuchy, jak drugie ciepłe ciało w wyrku.- odparł Dante i rozmyślając spytał. -A ty...co takiego ciekawego robiłaś ostatnio?
- Od naszego ostatniego spotkania? W sumie nuda. - przewróciła oczami - Cięgle albo dywanik u psycholog albo awantury z Rookiem. A tak to demony w sypialni. Demolowanie więzienia. I śledztwo które nie chce się samo rozwiązać. Ot paskudnie i do pupy. Jak tak dalej pójdzie nie wiem czy doczekam w tym bajzlu przeniesienia z powrotem do świata normalnych ludzi. -
-A bo istnieje świat normalnych ludzi?- odparł Dante, podrapał się po włosach.- Czy banda wypindrzonych japiszonów, która gapiła się na nas w restauracji, była normalna?
- Puki ołów jest wystarczającym argumentem w dyskusji mnie taka normalność wystarcza. A nie macki. Eteryczność. Nieśmiertelność. Nekromancja. Odradzanie, regeneracja i insze bzdety. Nie kręci mnie to. -
-Mnie też nie...wole staromodną rozpierduchę, na spluwy, miecze i gołe klaty. -odparł Dante, głaszcząc ją pieszczotliwie po dłoni.
- Ja wolę wypady na burgerka i kolę. Kablówkę i spanie. Choć jesli chodzi o przemoc miło by było gdyby granica rzeczywiście przebiegała tam gdzie umiejscawia ją wiedza pospolitego człowieka. A nie tysiące antagonistycznych freaków których należało by najpierw zatłuc a potem kopnąć z biletem w jedną stronę w środek słonca. -
-Fajnie też by było gdyby ziemia była płaska...- zażartował Dante, wzruszając ramionami.- Nadal nie rozumiem jak to się ludzie trzymają tej kuli błota jaką jest ziemia stopami.
Wygląda na to, że było coś gorszego od Dante podrywacza, Dante filozof.
- Oj tam to akurat jest proste. W naszej krwi jest żelazo a wewnątrz Ziemi wielka magnetyczna kula. Wiec nas po prostu przyciąga. Czysta fizyka, żadnych nadnaturali. -
-To może się dlatego przyciągamy. Wspólny magnetyzm, słodziutka.- i dłoń Dantego pogłaskała Amandę po policzku.
- Tak, tak. Jak na neutron jesteś szalenie pociągający. - popatrzyła na niego kątem oka - wiesz ile czasu zabiera akceptowalny mejkap? Oszczędź mi proszę konieczności jego retuszu w trosce o nie budzenie paniki wśród ludzi.-
-Jesteś bardzo seksi.- u innego człowieka Amy uznała by to za szczere kłamstwo, ale wiedziała że niewybredny Dante, ma niskie standardy. Pogłaskał ją po włosach mówiąc.- Naturalna uroda nie wymaga make upu.
- Kwestia standardów. Z mojego punktu widzenia wymaga. - odbiła - nie przyznałeś się w końcu ileż to moje “zjawiskowe” pojawienie się u twego boku da ci spokoju wśród fraczków. Czy przyzwyczaiłeś ich już do nowości przy każdym spotkaniu? -
-Szczęki im opadły- zaśmiał się Dante i po chwili milczenia rzekł.- ...zwykle zaciagam jakąś blond piękność z dużymi....- spojrzał na biust Amy i dyplomatycznie stwierdził.- Zwykle to blondynka.
- Mhm. Takie są bardziej akceptowalne dla szacownych dam? Wyglądały jak wyemancypowane słonice widzące mysz. Niby powinny tupać i krzyczeć ale tak w towarzystwie nie wypadało. - pozwoliła sobie na bezwzględny komentarz. - Tak w sumie jaki jest sens tych spotkań? Gryzipiórki i tak będą dogrywać detale na boku, a większość tego towarzystwa wyglądała na zanudzona lub opornie bierną. Jakaś forma samoumartwiania sie przy jednoczesnym wydawaniu kupy kasy? -
-Trzeba czasem udawać zainteresowanie rodzinnym interesem... pro forma.- odparł Dante wykazując pewną edukację. Pewnie upchnięto go za dużą kasę, w prestiżowym uniwerku.
- Ale gdy dochodzi do sytuacji, gdzie cała sala udaje to samo i nikt się nie bawi to jest to w pewien sposób groteskowe, nie sądzisz? -
-Tu nie chodzi o zabawę. W takich spotkaniach chodzi o sprawy biznesu.- odparł Dante, znów mierzwiąc włosy Amy.- Milusia jesteś, wiesz?
- Płacisz więc pozwalam ci na wiele ale jak mi nasypiesz własnych kłaków do jedzenia to przestrzelę ci śledzionę mając w nosie kamery i świadków, rozumiemy się? -
 
carn jest offline  
Stary 18-12-2010, 16:48   #637
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
-Dobra, dobra kwiatuszku.-uśmiechnął się Dante, odsuwając nieco dodał żartobliwie.- Mówisz jakbym cię kupił.
- Jeszcze nie, choć każdy ma swoją cenę. - wzruszyła ramionami - dzisiejszy cyniczny świat jest bezwzględny i pieniądze są wszystkim. Co nie znaczy, że masz zaraz wyciągać książeczkę czekową i sprawdzać ile kolejnych cyferek wytrzymam. Na razie nie potrzebuję kasy aż tak. Żadnej śmiertelnie chorej siostry bliźniaczki potrzebującej organów z czarnego rynku. Znaczy o ile wiem. Cholera wie co przyniesie kolejny tydzień. -
-Nie kupuję seksu...to nudne. - odparł Dante i uśmiechając się dodał.- I wiem, że niełatwa z ciebie zdobycz.
- Seksu? Nie możesz po prostu pobawić się w kochającego starszego brata i cieszyć się mym towarzystwem w ramach platonicznego uczucia? Takie swoiste oczyszczenie od tych szybkich i chętnych. -
-Chyba jednak nie... - zaśmiał się Dante wzruszając ramionami.- Pociesz się tym, że musu nie ma. A poza tym, jeśli ci zależy mogę poudawać starszego brata.
- Może lepiej nie. - obdarzyła go przekornym uśmiechem - rzeczywistość mogła by nie wytrzymać takiej aberracji i pęknąć skazując nas na powódź demonicznych istot z innych wymiarów nie mogących wytrzymać sielskości takiego rodzeństwa. -
-Jak chcesz...znałem taką miła japonkę co mówiła do mnie oniiichan w słodki sposób, a może to była Tajka, albo Wietnamka?- rozważał głośno Dante wspominając dawne podboje.
- Więc już temat wyeksploatowany. Życie pewnikiem dostarczy nam inny model pseudo zachowań. Wracając do pracy: O czym teraz truje się po drugiej stronie lustra? Jakieś plotki o których niedoświadczona funkcjonariusz policji powinna wiedzieć i bać się? -
-Dziwna jesteś czasem.- Dante wystawił żartobliwie język dodając.- Rozumiem, że tam bronisz swojej cnoty i tym podobnych spraw. Ale co innego bronić, a co innego nie chcieć być podrywaną. Pomiędzy podrywem, a uleganiem podrywowi, jest różnica.
- No zauważalna. Jedno podrywa a drugie jest ofiarą. Znaczy wiesz podrywanie cię było by mało satysfakcjonujace. Za łatwo byś uległ. -
-Nie sprawdzisz dopóki nie spróbujesz. Poza tym... czasami samo poderwanie jest dopiero wstępem do czegoś bardziej przyjemnego.- odparł żartobliwie Dante.
- Bez satysfakcji zdobywania? Tropienia śladów krwi na zroszonej trawie? Bzduuuura... - tym razem to Amanda wystawiła łowcy język.
-Jakoś krwi i flirtu nigdy nie łączyłem.- odparł Dante jednak nie zdążył wykorzystać wystającego języczka młodej detektyw, gdyż tamten ze szczękiem ukrył się za szeregiem białych ząbków.
- Cóż...w tej chwili jest dość nudno, choć pojawiła się nagroda i to dość spora za uciekiniera z więzienie i tajemnicze osoby mu pomagające. No i ostatnio dużo widziano demonów, tych zwyczajnych, z rogami i skrzydłami. Poza tym standard. Lubisz krokodyle? W kanałach odradza się ich populacja.-zaczął wyliczać Dante, wreszcie wzruszył ramionami.- Ostatnio... nudno jest.
- Gdyby nie te rogate demony, bo moje są inne mogła bym przysiąc że świat kreci się tylko wokół mnie. Wiem że się starasz ale bez przesadyzmu więzień uciekł mi. Tak, tak wiem plama na honorze i te sprawy, jeszcze go przerobię na skarpetki. A gatorki to tylko wynik planu hodowlanego trogsów nic wielkiego. Znaczy sprawdzałam same jaszczurki całkiem spore ale tresowane i potulne, gdyby nie brak futerka były by nawet przytulaśne. Więc chociaż opowiedz o tych rogaczach wstawię je w “nieprzewidziane zdarzenia” na jutro.
-Niewiele wiem...pojawiały się czasem w NY. Ostatnio zrobiono nawet im fotki. Ale niewyraźne, bo demony kiepsko wychodzą w fotografii cyfrowej.- odparł Dante, drapiąc się za uchem.- Jest jeszcze paru przyjemniaczków na listach gończych. Ale nikt ciekawy.
- Czyli co złego to ja. Słodko. - po raz kolejny przeszyła sufit spojrzeniem - Masz jakiś ołowiany blockhouse w którym da się przetrwać nadchodzącą apokalipse? To miłe, że mogę ulżyć trosk połowie stanu, ale średnio bawi mnie ta atencja wszystkiego co nienormalne. -
-Wiele się dzieje w NY, kwiatuszku Ale ja wiem tylko o najgłośniejszych sprawach, tak jak te terrorystyczne zamachy w których zwalczanie wciągnięto twoje kumpele z XIII. I tych związanych z nagrodami. Reszta jest dla mnie tajemnicą. Ołowianego domku, nie mam.Jedynie swoją willę.- uśmiechnął się Dante zerkając na dekolt Amy...cóż...na miejsce w którym ten dekolt powinien być w teorii.
- Jej to w tym mieście jest jeszcze miejsce na terorystów? Co za frajerzy? Obwiesili się laleczkami voodoo i grozili grupie ludzi horeograficznym baletem? Masowy moon-walk. Tak. To by było straszne. -
-Raczej tacy z brodami do pasa, turbanami i imieniem Allacha na ustach. Na razie wysadzili statek, choć odpowiednie służby federalne próbują to tuszować.- odparł spokojnie Dante, pałaszując thai-burgera z dużą ilością curry. Amerykańska moda pchała się nawet do tego restauracyjek.
- I co takie genetycznie zacofane przedszkole chciało osiągnąć? Przecież miejscowe freaki pewnie ich wynicowały jak tylko dotknęli stopami wybrzeża. - wyraziła sceptyczna opinię na temat zwolenników przestarzałych religii.
-Kto wie... - odparł Dante, popił napoju i dodał nieco rozmarzonym głosem.- Walka z terrozymem. Mogłoby być fajnie.
- A co do słyszenia o wyłącznie wielkich sprawach to musisz mnie bujać. Dwie trzecie zleceń “zabij za kasiore” nawet nie wypływa na światło dzienne mając prywatnych sponsorów albo ukryte w tle agendy rządowe. Wiem że łowiecka solidarność każe ci milczeć w towarzystwie policji ale chyba nie sadzisz, że pierwsze co zrobię to mobilizacja wydziału by wyłapawszy bandziorów odebrać wam chleb od ust. - dodała z przekąsem.
-O to się nie martwię. W końcu to policja wyznacza nagrody gończe. Ale ostatnio... nie ma nic dla mnie ciekawego. Ot paru oszustów i wyłudzaczy. Nie stanowią wyzwania w walce.- wzruszył ramionami białowłosy.- Ostatnia ciekawa sprawa to wendigo w Appalachach.
- A niedomyci beżowi byli by wyzwaniem? Kiepsko strzelają, a do ich broni i tak potem ciężko dokupić amunicję. Bomb podkładać nie potrafią. Znaczy wysadzić się i owszem ale to i przedszkolak potrafi. Ale porządną, nierozbrajalna czasówkę w widocznym miejscu? A w życiu. Nawet tymi swymi nożami kiepsko machają ale czego oczekiwać po ochotnikach mających jedynie entuzjazm. -
-Cóóóż... przynajmniej by stanęli do boju, a nie kulili się ze strachu.- mruknął Dante i uśmiechając się dodał.- Poza tym, patriotycznie jest bić Taliba.
- No ale część z nich może mieć wizy albo nawet obywatelstwo. Wtedy występujesz przeciwko braciom amerykanom i wspierasz wrogów naszego kraju zabijając patriotów. Tak, tak.-
-Łamiesz prawo, dostajesz łomot. Nie ma znaczenia z jakim obywatelstwem bawisz się w przestępcę.- odparł krótko białowłosy wzruszając ramionami.
- Tak, tak bierz ich tygrysie. - pokazała Dantemu wyciągnięty w górę kciuk i wzmocniła miną męskiej akceptacji - Więc w sumie co? Nie ma nic ciekawego więc zamiast zrobić coś pożytecznego obijasz się i bawisz w biznesmena z tymi tam? - machnęła w niesprecyzowanym kierunku z zamiarem wskazania balu snobów - Zero treningów, samodoskanalenia? Wiem, wiem. Jesteś boski, ale chyba zawsze można bardziej? Żadnej radosnej pomocy społeczeństwu? Ratowanie kotków i te sprawy? -
-Najlepszym treningiem jest sama walka. Czasem też i ćwiczę... gdzieś po południu.- wzruszył ramionami Dante.- A od ratowania kotków, wolę ratować kociczki od samotności.
Tu wymownie przesunął czubkiem buta po kostce Amy w typowej dla siebie siermiężnej formie podrywu.
- Mhm. Tylko pamiętaj, że w tym kraju zoofilia jest ścigana z urzędu. Nigdy nie wiadomo kiedy w poszukiwaniu przyjemności przekroczysz tą ulotną granicę i zasłużysz na własny policyjny list gończy. -
-To miło, że się o mnie martwisz...- uśmiechnął się Dante. I rzekł żartobliwym tonem.- To może dla pewności, dopilnujesz bym grzecznie położył się do łóżeczka i... dla pewności położysz się ze mną?
- Jako funkcjonariuszka policji martwię się o wszystkich obywateli, a mym obowiązkiem jest dbać nawet o tych złych. A co do pewności... - zamyśliła się - … tylko eutanazja daje jako takie efekty choć ostatnio wydaje się być coraz bardziej zawodna, więc możesz mieć rację. Najpierw odrąbać czerep, a potem pilnować by reszta po niego nie przypełzła. -
- Uwielbiam ten twój ekcentryczny sposób flirtowania.- odparł Dante, tym razem głaszcząc czubkiem buta łydkę Amy. Niestety, jeśli chodzi o pewne tematy, to mózg Dantego przypominał półprzepuszczalną błonę. Dochodziło tylko to, co on chciał usłyszeć.
- Ciesze się. To na ilu radośnie sztywnych imprezach będę musiała ci towarzyszyć by wynająć cię jako małego skrzata-pomocnika pani detektyw? - zrobiła kolejne podejście do interesów.
-Już masz ochotę na kolejną randkę? Przecież jeszcze nie sprawiłem ci przyjemności podczas tej.- odparł białowłosy, głaszcząc Amy po dłoni. Do czego policjantka jakoś już się przyzwyczaiła. Bądź co bądź, z Dantego było ciacho. Nieco zwichrowane i przygłupie. Ale coś z czym można się pokazać na fotce w Facebooku, by wzbudzić zazdrość pseudo-kumpeli ze szkolnych lat. I jak każde ciacho, nadawał się do słodkiej konsumpcji...ewentualnie. Dante uśmiechnął się i rzekł.- Znasz mnie. Jak masz zajawkę na wygrzew, możesz na mnie liczyć.
- W policji jest tylko nuda i wypadki. A co do przyjemności to nie bądź taki skromny. Skąd wiesz co mnie kręci? Pieprzonego freaka nie mierz ludzką skalą. -
-No to co cię kręci Amy? -spytał wprost Dante spoglądając wprost w jej oczy.
- Szeroko pojęte oczyszczanie ludzkiego genotypu. - patrzyła na niego oczami wielkości dwóch spodków.
-Dobry żart.- zaśmiał się Dante.
- Ranisz mnie tak odrzucając moją odmienność. - zaatakowała go miną zabiedzonego kundelka gotowego ugryźć niedoszłego napastnika.
-No,no,no...- pogłaskał dziewczynę po głowie.- Nie ma się co denerwować.
Po czym zmienił temat na inny...mniej udany.- Jak tam twoja policyjna kariera?
- Dobijanie leżącego, tak? Wiesz, że to oznacza focha? - ostentacyjnie przesiadła się tak by oddzielał ją od łowcy cały stolik - A jakie masz oczekiwania co do odpowiedzi? Bo miałam już chyba z dziesięciu partnerów podczas tygodnia i wszyscy wyladowali w szpitalu, poszli na chorobowe lub nagle wzięli wolne z ważnych powodów osobistych? Chyba nikt inny nie dostawał tymczasowych partnerów zastępujących partnerów tymczasowych. Jeśli jeszcze powiesz że nie masz pojęcia o mej metce ikony wydziałowego pecha to się pogniewamy. I czego oczekiwać po takich warunkach? Cokolwiek znaleźli partnerzy zabrali ze sobą bez szans na odzyskanie i śledztwo co dwa dni rusza w zasadzie od nowa, wiec przestało mi zależeć. Znając życie zrobią ze mnie wydziałowy śmietnik i dopiszą wszystkie sprawy nie do rozwiązania które muszą jednak wisieć na jakimś detektywie. -
-Aż tak źle...- w tonie Dantego było czuć autentyczne współczucie. Przez chwilę rozmyślał nad tym jak poprawić Amy humor. Wreszcie wypalił.- Na co teraz masz ochotę? Cały NY stoi w tej chwili przed tobą otworem.
- Możesz mnie zawieźć do tej swojej willi. - odparła dziewczyna bez entuzjazmu.
-Skoro sobie tego życzysz księżniczko.- uśmiechnął się Dante z lisim uśmieszkiem na ustach.
 
carn jest offline  
Stary 19-12-2010, 19:35   #638
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 16:30

Zaraz po opuszczeniu Prestona Vivianne zadzwoniła do Richarda. Mieli dużo mniej czasu na spotkanie, niż początkowo sądziła, dlatego chciała się spotkać wcześniej.

- O której i skąd cię mam porwać? - spytał mężczyzna starając się ukryć swój entuzjazm z powodu przyspieszonego spotkania– I dokąd byś chciała być porwana?
- Spotkajmy się za jakieś 30 min u mnie. W razie czego drzwi będą otwarte, jakbym brała prysznic, czy coś w tym stylu, wejdź i rozgość się – odparła Vi uśmiechając się pod nosem.

W sumie mogliby się zobaczyć jeszcze wcześniej, gdyby prawnik podjechał po nią tu na miejsce, a nie do mieszkania, ale wolała wziąć prysznic i przebrać się, a to wymagało czasu. No i musiała jeszcze do tego swojego mieszkania dojechać, a to mogło jej zająć przynajmniej kolejny kwadrans.

- To pod prysznic mogę zajrzeć? - pytanie zaprawione było nutką tęsknoty i męskiej fantazji.
- Możesz spróbować - zgodziła się kobieta, choć w jej głosie słychać było dziwną nutę.
- Kusząca propozycja - odparł Richard, jakby podejmując wyzwanie.
- A co do tego, gdzie chcę być porwana... - zawiesiła głos, jakby się nad czymś zastanawiając. – Zdaję się, że to miała to być jakaś niespodzianka. Nie będę ci więc ułatwiać zadania i psuć zabawy. A i od razu zaznaczam, że nie bez powodu chcę się zobaczyć wcześniej. Mamy czas do 19:30, potem znów porwą mnie obowiązki.
- To będziemy się spieszyć - odparł nieco zmartwionym głosem, po czym dodał – Ale cóż... tak jest, gdy się chodzi z policjantką. Rozumiem, nie ma sprawy.

Vi darowała sobie uwagę na temat ich rzekomego chodzenia, póki co nie widziała powodu, by wyprowadzać mężczyznę z błędu. Rozmowa dobiegła końca.

Wt., 23 X 2007, mieszkanie Vivianne, godz. 16:51

Powrót do domu zajął jej rekordowo mało jak na tę porę i na to miasto, bo tylko 15 minut. Na klatce schodowej minęła się z Alexandrem, ale nie miała czasu na pogaduchy, więc spławiła go mówiąc, że się śpieszy. W sumie po części była to prawda.

Wreszcie zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania. Nie zamknęła ich, w końcu obiecała Richardowi, że zostawi otwarte. Torebkę i płaszcz rzuciła na kanapę, pozostawiła tam też całe wierzchnie ubranie z wyjątkiem bielizny i skierowała się do łazienki. Wchodząc zamknęła za sobą drzwi na blokadę, w końcu przecież nie obiecywała mężczyźnie, że będzie mógł wejść, mówiła tylko, że będzie mógł spróbować.

Strumień gorącej wody zmył z niej kurz i brud opuszczonego kościoła. Umyła się swoim ulubionym – malinowym żelem pod prysznic, a potem stała dłuższą chwilę bez ruchu pozwalając, by gorące strugi tańczyły po jej skórze.

Pukanie do drzwi, głos Richarda "Wchodzę" - słyszała to dobrze mimo szumu prysznica. Podobnie jak i kroki, oraz naciśnięcie klamki, wpierw delikatne, potem mocniejsze. Nie musiała sprawdzać, jakie miał teraz myśli. Łatwo było zgadnąć.

Vi wyłączyła wodę, owinęła ciało ręcznikiem, a potem podeszła do drzwi, by je otworzyć.

- Coś nie tak? - zagadnęła wychodząc, po czym uśmiechnęła się do Richarda promiennie.

Mężczyzna zerknął jej w dekolt, trochę bezczelnie. I pewnie dlatego się zaczerwienił, dodając. – Chciałem ci umyć... plecy - Kłamał, miał ochotę zrobić coś innego, choć również dłońmi.
- Innym razem - odparła głaszcząc go pieszczotliwie po policzku. – Daj mi 10 minut i będę gotowa. Zrób sobie kawy, albo herbaty, jak masz ochotę. Ja idę się ubrać.
- Mogę popatrzeć, czy też zamkniesz drzwi?- rzekł żartobliwym tonem.

Nie odpowiedziała. Minęła go w drzwiach i skierowała się do sypialni. Drzwi zostawiła uchylone z widokiem na lustro odbijające okolice szafy.

Zdjęła ręcznik tuż po wejściu do pokoju i bez pośpiechu ubrała bieliznę. Wiedziała, że zerkał. Czasami Richard był jak mały chłopiec. Czasami bywał zazdrosny. Trochę już go poznała, a teraz czuła jego spojrzenie, wędrujące po swym ciele i napawała się tym poczuciem.


Dopiero, gdy zapięła biustonosz, odezwała się – Ładnie to tak podglądać? - Po czym, jak gdyby nigdy nic zaczęła ubierać spodnie.
- Nieładnie... ale za to warto- odparł Richard nie przejmując się tym, że został przyłapany. – Jesteś przepiękna Vivianne.

Nie odpowiedziała. Zapięła rozporek spodni, a następnie zabrała sie za zapinanie rzędu guziczków przy koszuli.

- To cóż za niespodziankę dla mnie przygotowałeś? - zagadnęła wreszcie, podczas rozczesywania włosów.
- Jacuzzi, co powiesz na kąpiel w jacuzzi? - spytał Richard.- Bardzo odprężająca rzecz, po tak długim dniu. W moim domu jest całkiem spore jacuzzi. Wpadniemy tam po kolacji.
- Jakoś nie mam ochoty na kąpiel - odparła z uśmiechem. – Ale kolacja to dobry początek.
- To na co masz ochotę - Szybko sprecyzował- Na jaką kuchnię?
- Za każdym razem zadajesz mi to pytanie - zauważyła z tajemniczą nutką w głosie. – Może raz powiesz na co ty masz ochotę?

Adwokat podszedł do niej, objął ją dłońmi w pasie, przez chwilę jego palce wędrowały po jej pośladkach, a on sam cmoknął ją w czubek nosa dodając.- Już ty dobrze wiesz na co mam ochotę. A co do kolacji, znam taką małą miłą włoską knajpkę, której właściciela broniłem podczas praktyki adwokackiej. Cóż... nie tyle broniłem, co pomagałem, ale... ma u mnie dług wdzięczności. Co ty na to?
- Może być - zgodziła się.

Wt., 23 X 2007, Błękitny Ogier, godz. 17:12

Włoska knajpka była mała i przytulna. Raczej nie należała do restauracji, które ktoś o statusie Richarda zwykł odwiedzać. Ale jedzenie było apetyczne, a Watkins był witany jak przyjaciel. I razem z Vivianne dostali osobny stolik, oddzielony od reszty lokalu kolorowym parawanem. Było więc miło i przytulnie.


Złożyli zamówienie. Po jakimś czasie młody kelner przyniósł ich dania i zabrali się do jedzenia. Wszystko był pachnące, świeże, po prostu pyszne. Przez chwilę jedli w milczeniu, wreszcie jednak odezwał się Richard:

- Wiesz...nie musisz mówić szczegółów, ale chętnie się dowiem jak ci idzie w pracy. Nie cisną cię za mocno?
- Nie, jest dobrze – odparła Vi szybko. – No... może nie wszystko idzie tak, jakbym chciała, ale to normalka.

Mężczyzna położył dłoń na jej dłoni dodając z ciepłym uśmiechem – Cieszę się. U mnie się zrobiło nieco luzu, więc korzystam. - Następnie zmienił temat.- Jak ci się podoba knajpka?
- W porządku. Jak wszystkie, do których mnie zabierasz – odparła bez nadmiernego entuzjazmu. Jakoś nie widziała powodu, by ekscytować się restauracją.
- Tylko w porządku... - uśmiechnął się Richard jakoś tak z zawodem, wzruszył ramionami i dodał – W takim razie na weekend będę musiał wymyślić, coś... specjalnego.
- No a co mam powiedzieć? Mam się zachwycać restauracją? Jest w porządku, a wydajesz się, jakby ci to nie wystarczało - odparła z tą dziwną nutą w głosie.
- Żartuję. Naprawdę cieszę się że ci się tu podoba - odparł szybko, po czym rzekł – Na razie dostała mi się sprawa Marshalla Windstorma, łowcy nagród. I jedyne co muszę podpisywać to rachunki za zniszczenia jakich dokonuje podczas swoich akcji. Mam więc raczej luźny weekend. Zainteresowana jakimś wypadem ze mną na miasto?
- Kusząca propozycja, ale nie wiem, czy ja będę miała tyle swobody w weekend - wyznała kobieta. Faktycznie, póki co wszystko wskazywało na to, że czeka ją również weekendowa robota. No cóż… takie były uroki pracy w policji.
- Do weekendu jeszcze czas – odparł mężczyzna, znów zabierając się do jedzenia. Przez chwilę się zastanawiał. – A co powiesz...na diabelski młyn. Jestem pewien, że... dam radę załatwić, taką przejażdżkę dla nas dwojga tylko.
- Zobaczymy - rzuciła również wracając do jedzenia.

Znów przez jakiś czas jedli w milczeniu. Najwyraźniej jednak poprzednia część rozmowa była tylko wstępem do zaspokojenia zżerającej prawnika ciekawości, bowiem niebawem mężczyzna znów się odezwał.

- A jak tam współpraca z... Prestonem? - spytał niby od niechcenia.
- Dobrze, Preston to miły facet. Dobrze nam się razem pracuje – odparła policjantka śmiejąc się pod nosem.
- Przystojny?- spytał mimochodem Richard z głosem wysyconym zazdrością.
- Przystojny, a co... chcesz się z nim umówić na randkę? – zażartowała, po czym upiła łyk soku.

Zawsze bawiły ją takie rozmowy. W każdym związku, lub też romansie, który zaliczyła, przychodził taki moment, gdy chłopak dowiadywał się o jakimś koledze z klasy, albo z podwórka, czy nawet z kółka teatralnego, choć w szkole wszyscy głośno mówili, że na kółko teatralne chodzą tylko dziewczyny oraz geje. I zaczynały się o takie właśnie podchody, wypytywania niby od niechcenia, a w rzeczywistości pełne chorobliwej wręcz ciekawości.

Vivianne jakoś nigdy nie potrafiła tego zrozumieć. Może dlatego, że nigdy nie była zazdrosna o inną kobietę. O to, że partner poświęca jej za mało czasu, bo zajmują go koledzy, treningi, nawet motor, tak. Ale o kobietę nigdy. Może dlatego, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jakim cieszy się powodzeniem i wychodził z założenia, że jeśli nie ten to następny. Zupełnie jak z autobusem.

Z zamyślenia wyrwał ją Rochard:
- Mooooże.... a może podrzucę go mojej sekretarce, pannie Burnes. Co by zneutralizować konkurencję
- O ty perfidny! Chciałbyś mnie mieć tylko dla siebie. Ale ja się nie dam tak łatwo usidlić, o nie! - odparła z szerokim uśmiechem, choć jej słowa żartem były tylko połowicznie.

Prawnik położył dłoń na jej kolanie i spoglądając jej w oczy rzekł – Chyba mi się nie dziwisz Vi?
- No właśnie ci się dziwię - odparła puszczając do niego oczko. – I gdybyś ty znał mnie tak dobrze, jak ja siebie, też byś się sobie dziwił.

Dłoń mężczyzny wędrowała od kolana do uda po jeansowym materiale. A on spoglądając jej w oczy mówił.- Nikt nie jest doskonały. Ja też mam swoje brudne sekreciki.

Vivianne położyła swoją dłoń na jego dłoni wędrującej po materiale jej spodni i uśmiechnęła się – I właśnie owe nieznane brudne sekreciki najbardziej mnie w tobie kręcą.

Zbliżył się i pocałował ją w usta powoli wędrując po nich językiem. W nozdrza Vi uderzył zapach jego drogiej wody kolońskiej. Przedłużał ten pocałunek na końcu zaczepiając wargami o jej dolną wargę.- Im brudniejsze tym lepsze?
- No... tak, do pewnego stopnia tak - przyznała. – No gdybyś się okazał seryjnym mordercą to raczej by nie przeszło, z takimi przyjemniaczkami mam do czynienia na co dzień w pracy. Ale nie wyobrażam też sobie życia z nudziarzem. Ważna jest równowaga.
- Cóóóż...czy eksperymenty z kajdankami by przeszły?- spytał nachylając się i wpierw całując, a potem kąsając ucho Vi. Dłoń Richarda przesuwała się coraz częściej po jej udzie, gdy szeptał – Był taki raz, gdy się bawiłem na studiach z kajdankami w łóżku. Trochę nie wypał, bo ciężko było wytrzymać, bycie przykutym...a prawdziwe jaja wyszły, jak kluczyk się zaciął w kłódce - przy każdy słowie, przesuwał językiem po płatku usznym policjantki.
- Kajdanki - zdziwiła się. – No nie wiem, być może będę musiała cię skuć kajdankami, jeśli zasłużysz - odparła z nutką tajemnicy w głosie i trudno było powiedzieć, czy skucie ma być karą za przewinienia, czy może wręcz przeciwnie.
- Na studiach trochę się eksperymentowało. Po alkoholu robiło się różne głupstwa. A kajdanki gdzieś mam -język Watkinsa nadal wędrował po uchu dziewczyny. Niewątpliwie pan prawnik miał ochotę na deser. I to dość sporą zważywszy, że jego dłoń zsunęła się po jeansach na obszar między udami.
- To ciekawe, ja zawsze sądziłam, że studenci prawa to sztywniaki. Popatrz, człowiek całe życie się uczy – wyszeptała Vivianne, a jej głos świadczył o tym, że niewątpliwie jest jej przyjemnie.
- Zależy jacy studenci... i gdzie - szeptał wędrując ustami po jej szyi, a dłonią masował obszar ciała zdecydowanie osobisty. Pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem wymruczał jej do ucha – Wiesz... że pewnie nikt by nie zauważył, gdybyśmy się tu kochali?

Vivianne uśmiechnęła się. Kątem oka rozejrzała się, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja w knajpce. Siedzieli z Richardem w odosobnionej części restauracji, zasłonięci niemal zupełnie parawanem. Z sali dobiegały jedynie odgłosy rozmów innych gości.

Uśmiechnęła się łobuzersko i przejechała paznokciami po wewnętrznej stronie jego uda, szepcząc:
- I co w związku z tym planujesz?

To tylko rozochociło prawnika, który rozpinając rozporek jej jeansów tchnął jej do ucha – Zsunąć z nas oboje spodnie, i wziąć cię tu i teraz na stoliku, ale ujeżdżającą mnie, na siedząco.

Policjantka poczuła, jak palce adwokata naruszają prywatność jej bielizny wsuwając się przez rozpięty rozporek.Vi nie czekała, aż Richard znów zacznie coś mówić, po prostu zamknęła mu usta gorącym pocałunkiem. Ściągnęła mu z szyi krawat, wyszarpnęła koszulę ze spodni i zaczęła gorączkowo ją rozpinać.

Watkins jedynie przez chwilę był zaskoczony sytuacją. Możliwość przyłapania sprawiała, że serce waliło mu jak młot. A adrenalina dodatkowo rozpalała pożądanie. Jego dłonie krążyły po jej brzuchu i piersiach, w panice szukał guzików by je rozpiąć. Nie przestawał całować Vi, nawet wtedy, gdy wreszcie dotarł do guzików jej koszuli i zaczął odsłaniać jej brzuch i stanik.

Kochali się szybko, gwałtownie, tak jakby chcieli nacieszyć się sobą zanim skończy się świat, albo… zanim nakryje ich kelner. Napięcie rosło z każda chwilą, w pewnym momencie Vi nie mogła się już powstrzymać i zduszony jęk wyrwał się z jej gardła.

Gdy było już po wszystkim, Richard obejmował w pasie siedzącą na nim Vi. Jego spodnie były spuszczone do kostek, jej - razem z majtkami - leżały porzucone w pośpiechu gdzieś pod stołek. Oboje oddychali ciężko.
Watkins wyszeptał policjantce do ucha – Czułem się znów jak na studiach...Vi...to może teraz, diabelski młyn?
- Jaki znowu diabelski młyn? - wydyszała cicho wyraźnie zmęczona.
- No wiesz...diabelski młyn, tylko ty i ja? - spytał wsuwając na jej piersi ostrożnie stanik, który zdarł z nich w niedawnej chwili namiętności.
- Zostaw - powiedziała z nutą niezadowolenia zmieszaną ze zdziwieniem odsuwając się od jego dłoni. Najwyraźniej nie chciała, by majstrował teraz przy jej biustonoszu. – A na diabelski młyn jakoś nie mam ochoty.
- To kąpiel w jacuzzi, miałem dla ciebie w planie. Dla nas w sumie. - odparł cicho Richard.
- Zachowujesz się tak, jakbyś na siłę musiał wypełniać nam czas - zauważyła kompletując bieliznę.
- Wiesz.. - zamilkł pospiesznie zakładając spodnie. Wreszcie rzekł – Ty jesteś policjantką, ja adwokatem. Z czasem bywa u nas różnie, więc jak jest okazja, to chcę byś miło wspominała spędzony ze mną czas... czy to źle? - Cmoknął ją w policzek.- To po prostu pospacerujmy razem?
- Fajnie, że chcesz, żeby było miło - przyznała, a ton jej głosu wskazywał na lekkie zniecierpliwienia. – Ale bez przesady. Nawet skok na bungee nie jest ekscytujący, jeśli robisz to codziennie – mówiąc to zapinała kolejne guziki w koszuli.
- W sumie masz rację - odparł Richard, po czym dodał – To może pospacerujemy, zanim wir pracy znów cię porwie?
- Dobrze, możemy iść na spacer – zgodziła się, choć w jej głosie próżno było szukać specjalnego entuzjazmu.

Uporządkowawszy garderobę Richard i Vi opuścili lokal. Ich wyjściu towarzyszyły podejrzliwe spojrzenia niektórych z gości. Parawan zakrył ich przed wzrokiem innych, ale... odgłosy zza parawanu mogły wzbudzać pewne domysły.

Na zewnątrz było dość ciepło. Klimat morski miał tę zaletę, że jesienie bywały ciepłe, a to sprzyjało spacerom.


[b]Richard[b] opowiadał Vi o swej pracy, o kancelarii. O pannie Jerkins, 45 letniej sekretarce, którą "odziedziczył" po swym poprzedniku. I o tym, że podejrzewał, że jest szpiegiem szefostwa, mającym oceniać jego pracę.

Vi nie była zbyt rozmowna. Odpowiadała na pytania, ale nie mówiła zbyt wiele od siebie. Jakoś nie miała dziś nastroju na rozmowę z adwokatem.

- Coś cię trapi, prawda? - spytał w końcu mężczyzna zauważając jej milczenie.
- Nie... dlaczego tak uważasz? – zaprzeczyła machinalnie i dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że po jej zachowaniu Watkins mógł odnieść takie wrażenie. - Może faktycznie czasem jestem gdzie indziej - zaśmiała się.

Przez chwilę zastanawiała się, co by Richard powiedział, gdyby się dowiedział o jej zdolnościach. Szybko jednak dała sobie z tym spokój. Na razie było za wcześnie, by o tym rozmawiać. Niewykluczone, że nigdy mu o tym nie powie. W końcu... kto mógł przewidzieć ile jeszcze potrwa ten ich romans?

- Coś ci powiem... To co zrobiliśmy w restauracji. Ostatni raz tak zaszalałem na ostatnim roku studiów- szepnął jej wprost do ucha. Wargami muskając je ucho szeptał – Przy tobie, czasami zaczynam się zachowywać za bardzo nieodpowiedzialnie.
- Może w takim razie nie powinieneś się ze mną spotykać... - powiedziała chłodno.

Co to w ogóle miało znaczyć... "przy tobie jestem za bardzo nieodpowiedzialny". Że to niby jej wina, czy jak?

- Nie mów tak. Podoba mi się to... - rzekł smutnym głosem. I cmoknął ją w ucho mrucząc.- Podoba mi się to, jaki jestem przy tobie Vi.
- To czemu mówisz, że jesteś przy mnie ZA BARDZO nieodpowiedzialny - zapytała z wyrzutem, akcentując ostatnie słowa.

Richard zastanowił się przez chwilę i rzekł spoglądając w niebo – By zaakcentować, jak bardzo się przy tobie czasem zmieniam. - Przycisnął ją do siebie dodając – Nie ma w tym żadnego wyrzutu. Czuję się wspaniale, gdy jesteśmy razem...tak jak teraz.
- No to zaakcentowanie wyszło ci... aż za bardzo - odparła wciąż trochę się bocząc.

Prawnik zatrzymał się nagle, przycisnął ją do siebie, spojrzał w oczy i zaczął całować w usta, czule i delikatnie. Pomiędzy pocałunkami szeptał – Możesz być pewna, że nie żałuję żadnej chwili spędzonej z tobą.

Vivianne pozwoliła mu się pocałować, a nawet odwzajemniła pocałunek, mocniej i bardziej zachłannie niż on.
- No ja myślę - odparła na jego stwierdzenie uśmiechając się zadziornie.

Znów przycisnął ją do siebie, wodząc dłońmi po jej plecach. Zaczepnie cmoknął czubek jej nosa dodając – Więc spodziewaj się, moja kusicielko, że będę do ciebie dzwonił z pracy. Nawet będąc pod złowrogim spojrzeniem panny Jerkins
- Byle nie za często bo cię z pracy wywalą.
-Dobrze Vi.

Usta Richarda, powędrowały po jej policzku, by znów pocałować jej wargi, namiętnie i drapieżnie. I ten pocałunek przerwał alarm w zegarku policjantki. Trzeba było się zbierać na swoją wartę w kościele.

Na szczęście nie musiała wracać do domu, by się przygotować. Wychodząc z Richardem zabrała swoją torbę ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. Dorzuciła książkę do czytania podczas długiego i nudnego oczekiwania oraz latarkę i była gotowa.

Richard chciał ją odwieźć na miejsce, ale nie zgodziła się. Jakoś nie uśmiechało jej się, by prawnik wiedział, gdzie przebywa. Mogłoby mu wpaść do głowy coś bardzo głupie i zepsułby wszystkie ich starania. Żeby jednak nie czuł się bardzo poszkodowany, pozwoliła mu się trochę podwieźć, jednak resztę drogi pokonała tak jak poprzednio – autobusem.

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 19:00

Preston od razu zauważył wchodzącą policjantkę i na przywitanie rzekł – Nic się u mnie nie zdarzyło. A u ciebie...? - po czym potarł podbródek mówiąc – Zapewne tylko sprawy osobiste, w które nie powinienem wnikać. Mam nadzieję, że zjadłaś już smaczną kolację.
- U mnie bez rewelacji, ale ok. - odparła nie do końca zgodnie z prawdą. –Kolację jadłam, a ty?
- Mam zamiar... co prawda tylko we własnym towarzystwie, ale cóż – zaśmiał się smutno policjant i spojrzał na kobietę. – Czyli zmienić cię około 22:00?
- Chętnie bym ci potowarzyszyła, ale niestety... nie będzie miał wtedy kto pilnować kościoła -rzuciła z uśmiechem. – Pozostaje mi tylko życzyć ci smacznego
- Odbijemy to sobie kiedyś. Nadal mam w planach cię zabrać do kina - rzekł z uśmiechem Fox podchodząc bliżej do policjantki. – To jakie kino lubisz: akcja, romans, horror?
- Najlepiej akcja i romans w jednym. Nic tak nie podkręca atmosfery jak seks i przemoc - odparła po czym uśmiechnęła się szeroko.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, zamiast tego też się uśmiechnął. Pożegnali się, po czym zniknął w drzwiach budynku. Została sama, no może nie do końca sama. Miała w końcu gołębie, latarkę i książkę do poczytania.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 20-12-2010, 19:15   #639
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Gościnnie występującemu Abiemu - dzięki

Wtorek, 23.X.2007, Magazyn Ahmeda Hajjara i poligon saperski pod NY, godz. 11:30-14:30


- Wysadzamy.

Nagłej wolcie dokonanej przez pracowników ESU, tej magicznej niemalże zamianie biegunów przyglądała się z początku z niedowierzaniem. Im dłuższe i głośniejsze były jednak peany chwalne ku czci wartości życia, tym więcej w niej było jakiegoś rozbawionego znużenia. A potem równie zmęczonej irytacji. Mimo to próbowała z nimi rozmawiać – próbowała cierpliwie wytłumaczyć im jak wielkim unikatem jest ta urna, że to faktycznie jedyny taki egzemplarz na świecie. Jedyny. Na cały świat i wszystkie odkrycia archeologiczne to jedyny przedmiot tego rodzaju. Jak go zniszczą nie będzie już żadnego. Nigdy więcej. Próbowała im wytłumaczyć, że urna nie została jeszcze w żaden istotny sposób przebadana, próbowała wyklarować prawdziwą wartość naczynia. Miała nadzieję, że tak jak na chwilę udało jej się dotrzeć do nich groźbą i konsekwencjami finansowymi, tak może da radę przeperswadować im to już bardziej „po swojemu”. Oczywiście nie dała rady. Bezpieczeństwo ich tyłków i wygoda były ważniejsze od nieważne jak cennego zabytku. Nie, nie zamierzali się narażać. Próbowała więc argumentować, że ich partykularne interesy powinny ustąpić interesowi ogólnemu. Nie pomagało. „Najwyżej wylecą z pracy”, konkludowali, wzruszając ramionami.

Hollward w końcu popatrzyła na nich w milczeniu, pokiwała głową i oparła się delikatnie biodrem o skrzynię, w której znajdowała się urna. Uśmiechnęła się do nich uprzejmym, prawie ujmującym uśmiechem. I kiedy jeszcze raz zaczęli mówić o wysadzaniu, wycedziła po prostu przez wygięte w miękki łuk usta, splatając ręce na piersi:

- Nie ma takiej opcji.

Pat, w którym obydwie strony nie miały zamiaru ustąpić choć o jotę.

Ale kiedy na moment złapała spojrzenie Chinki, Yue mogła zobaczyć, że pod tym uśmiechem i łagodnym uporem, Angielka rozważa taką opcję, która – być może - z każdym słowem jakie dobywa się z ust saperów, wydawała jej się bardziej kusząca. Dać im zniszczyć urnę a potem podjąć wyzwanie, zaspokoić swoją ciekawość. Przez chwilę mogło się wydawać, że Hollward faktycznie otworzy usta i powie to, co prawdopodobnie miała ochotę powiedzieć: „Pozwólmy im”. Ta jednak tylko potrząsnęła głową i wykonała nieznaczny gest dłonią, dając znać, że nic więcej nie uda jej się ugrać.

Nie mogła pomóc Shen-Men w załatwianiu formalności czy tłumaczeniu sprawy porucznik Logan. Jeszcze nie dziś. W tamtym momencie niewiele już mogła zrobić. Mogła przede wszystkim nie przeszkadzać. Stała więc z dłońmi ukrytymi w kieszeniach spodni, przesuwając delikatnie palcami po porysowanej powierzchni odznaki Demario. Zapytana - uprzejmie odpowiadała na pytanie, poproszona o coś – prośbę spełniała. Nie wchodziła technicznym pod nogi. Na pytanie o „małą Amy” zareagowała jedynie przeciągłym, wymownym spojrzeniem. Nie powiedziała nic, bo ani nie miała pewności co do tożsamości osoby, ani pytanie nie było skierowane do niej. Przysłuchiwała się więc rozmowie w milczeniu.

Odezwała się dopiero, kiedy Pavlicek skończyła wydawać ostatnie dyspozycje swoim ludziom i podeszła do nich.

- Przykro to mówić, ale oni trzymają się zasad z podręcznika sapera. Takich ładunków się nie rozbraja, tylko detonuje na poligonie wojskowym. O ile dobrze pamiętam, szkolenie. - Poczęstowała wszystkich papierosami tkwiącymi w paczce. - Ale Daria coś wykombinuje, by temu zaradzić. Papieroska?

Angielka machinalnie sięgnęła po jednego.

- Dziękuję – z pewną ostrożnością przyjrzała się trzymanej w dłoni fajce. Strzeliła jednak zapalniczką, zaciągnęła się głęboko i wydychając dym, spróbowała określić na czym wyrósł tytoń, który zwykła palić pani koroner. Rozcierając na podniebieniu przykry posmak doszła do wniosku, że to stara guma, odrobina smoły i trochę zardzewiałych opiłków żelaza. Wyrazisty i niepowtarzalny aromat. Mocny jak czarna jak piekło kawa z nigdy nie czyszczonego ekspresu. - Nie myślała pani o tym, żeby poczęstować także tych przemiłych ludzi z ESU? - spytała z bladym uśmiechem na ustach, który zaraz jednak spłynął z jej twarzy. - Szkoda, że nie powiedziała pani o tym wcześniej. O ładunkach i procedurach – wyjaśniła. - Może udałoby się uniknąć nam tego całego zamieszania. Z drugiej strony – strzepnęła kolumienkę popiołu na ziemię i roztarła butem – dobrze, że przynajmniej pani powiedziała o tych zasadach. W ferworze dyskusji przemili saperzy nawet nie zająknęli się na ten temat. I też szkoda, bo to także uprościłoby wszystko i pozwoliłoby oszczędzić nam na czasie.


* * *


Odsłuchała wiadomość od Phila, kolejnym papierosem starając się zabić smak palonej opony, który pozostawił jej na języku papieros Pavlicek. Konieczność przesunięcia terminu spotkania przyjęła z ulgą, wiedząc, że sama nie ma wielkich szans, żeby zdążyć na wyznaczoną wcześniej godzinę. Od razu zadzwoniła do Klossowsky’ego i O’Dooma szczerze przepraszając ich za komplikację i niedogodność, tłumacząc i usprawiedliwiając McNamarę i pytając się od razu o kolejny możliwy termin. Wyznaczony przez Klossa czwartkowy wieczór wydał jej się jakimś kosmicznym czasem z odległej galaktyki. Po chwili negocjacji udało jej się wywalczyć przesunięcie na środę, obiecując jednoczenie, że ona lub detektyw przedzwonią do guślarza wcześniej oraz zapewnią ewentualny transport do szpitala w obydwie strony.

Chwilę później dzwoniła już do Phila.

- Witam, detektywie, mówi Willhelmina Hollward. Skontaktowałam się się z Klossowsky'm i wielebnym, niestety żaden z nich nie ma już dzisiaj czasu na spotkanie w późniejszym terminie - powiedziała bez żadnego wstępu, widząc, że techniczni powoli zabieraj się za przygotowanie urny do transportu. - Umówiłam się z nimi na jutro na osiemnastą. Ponownie na uniwersytecie. Pasuje panu ta godzina?
- Tak. Dziękuję za informację.
- Proszę bardzo
.

Rozłączyła się.
McNamara, prawdziwy mistrz krótkiej odpowiedzi.


* * *


Nie poszła z Shen-Men i saperami do okopów, z których mieli sterować zdejmowaniem i detonowaniem kolejnych ładunków. Wytłumaczyła Yue, że musi wypełnić pewne zobowiązanie względem detektywa McNamary i chce zrobić to teraz, żeby potem móc bez przeszkód sprawdzić stan urny. Poprosiła - bardziej kurtuazyjnie niż z faktycznej potrzeby - by wezwać ją, gdyby cokolwiek się stało. Naprawdę wątpiła czy udałoby się jej przegapić moment uwolnienia ifryta.

Siadła na przednim siedzeniu gruchota, wystawiając nogi przez otwarte drzwi. Nawet teraz plecy miała idealnie proste, łokcie przy sobie, głowa lekko pochylona, na jasnym karku kilka drobnych loków, które wymknęły się z koka. Palce śmigały po klawiaturze niewielkiego laptopa, który oparła na kolanach, gdy pisała szkic wiadomości do MacGregora. Niedaleko Bull z technicznym pełnymi głosami wykłócali się o wyższość rugby nad soccerem, bardzo szybko przechodząc z argumentów choć trochę przypominających merytoryczne do takich, które ledwo jakiekolwiek argumenty udawały. Stojący obok Marlowe to dorzucał tej kłótni do pieca jakimś zgryźliwym komentarzem, to z nudów patrzył jej przez ramię na przeglądane przez nią tłumaczenia Księgi Umarłych. A ona co jakiś czas podnosiła głowę i patrzyła w kierunku pola, na którym ustawili urnę i znajdującej się przy saperach detektyw.

Gdy widzi wiadomość od Demario uśmiecha się szeroko, naturalnie, szczerze. Po raz pierwszy tego dnia. Sama zdziwiona tym, jak kilka prostych słów potrafi w jednej chwili zmienić tak wiele.

Marlowe mi powiedział, że brałaś udział w akcji.
Jak chcesz o tym pogadać, daj znać.


Chcę” odpisuje mu natychmiast. “Zadzwonię jak wrócimy na Wydział. Dziękuję.

- Papla - rzuca cicho do wskrzeszeńca, obejmując go tym uśmiechem, który docinek zamienia w pełne sympatii podziękowanie. Naprawdę jest mu wdzięczna, bo rozmowa z Richardem jest jedną z tych rzeczy, których naprawdę potrzebuje.


* * *


Zadzwoniła do męża trochę na przekór sobie. Ani nie będąc gotowa na przeprosiny, ani na wyjaśnianie tego, czego wyjaśnić nie mogła.

- Kenneth Coleman przy telefonie, o co chodzi? - szybkie, nerwowe, pozbawione intonacji słowa. Odruchowe. Nie zauważył, kto dzwoni.

Albo zauważył i w ten sposób manifestował swoje niezadowolenie.

- Jeśli ci w czymś przeszkadzam, zadzwonię później - powiedziała cicho, ostrożnie, jakby patykiem sprawdzała głębokość bagna jego focha. - To nic ważnego. Nic pilnego - poprawiła się natychmiast.

- Nie przeszkadzasz - odparł szybko i zamilkł.

Nie było bagna - bagno zostało odroczone. Zmarszczyła brwi, gryząc nerwowo dolną wargę. Wrócił już chyba do redakcji - jego oddech mieszał się z szelestem papieru, dzwonkami telefonów, szumem rozmów w tle. Słyszała jak uderza palcami w klawiaturę. Szybko, jakby z jakąś ukrytą pretensją, jak zawsze kiedy nie szło mu pisanie. Czekała aż skończy.

- Po prostu, jestem trochę rozkojarzony.

Myślała, że raczej będzie wściekły, a przynajmniej zdenerwowany, że zawarta we wcześniejszym entuzjazmie energia znajdzie jakieś ujście. Oparła się plecami o drzwi samochodu.

- Co się stało?

- Pieprzony Bullock czy jak mu tam - warknął. - Znowu nam blokują informacje. To już trzecia głośna akcja, po której policja i służby specjalne wciskają nam kit.

Święty Bull od Kryzysu Małżeńskiego. Patron Związków Pogrzebanych. Wspólny wróg scalający małżeńskie fronty. O tak, mogła zrozumieć jego frustrację - sama doskonale wiedziała przecież, że zazwyczaj rozmowa z Bullitem przypomina kopanie się z mułem.

- Nie dowiesz się od niego niczego. Po pierwsze zaprzysiągł samotną krucjatę przeciwko mediom. Sam zresztą widziałeś. Po drugie, to nie on prowadzi tą sprawę. Potrzebujesz Gardnera. To on odpowiada na Wydziale za kontakty z szeroko rozumianą prasą i to od niego najprawdopodobniej pofrunie w świat pierwsze oświadczenie. Albo Yue Shen-Men. To ona prowadzi sprawę - przeczesała włosy. Niech będzie i to prezentem na zgodę. Przeprosinami za zachowanie wcześniej. Nawet jeśli mówi mu o rzeczach, o których on doskonale wie. Przywiędła gałązka na zgodę w dzióbku przyniesiona. - Powinna być na Wydziale za jakąś godzinę, może półtorej.

- Gardner... - niemal prychnął pogardliwie, wymawiając to nazwisko. - Jest taki sam jak Bullit, tylko mniej chamski, a bardziej skuteczny w ukrywaniu prawdy.

Tu go bolało. Ugrzązł. Odbijał się od ściany frazesów, w które nie potrafił uwierzyć.

- To prawnik, Kenneth. Adwokat - skrzywiła nieznacznie usta, pozwalając sobie na nieprofesjonalną zupełnie złośliwość, która miała dać mu poczucie, że tym razem jest po jego stronie. - Niezbędny trybik machiny prosto spod kiecki nieomylnej Temidy. Oni łapią, on wypuszcza. Perpetuum mobile wymiaru sprawiedliwości.

- Papuga - stwierdził kpiąco. - Robocik nakręcany.

- I za kim powtarza ta twoja papuga?

- Nieodmiennie za sobą. Wciąż te same kwestie, w nowych wydaniach. Te same argumenty w nowych opakowaniach - odparł z pewnym zniechęceniem w głosie. - Mają nas za dzieci, które będą ślepo wierzyć w te ich formułki.

Opuściła głowę, choć nie mógł zobaczyć tego gestu. Miał rację a ona tego tematu nie chciała podejmować. Nie teraz.
Milczeli. Słyszała szmer długopisu przesuwającego się po kartce. Pewnie znowu kreślił swoje koślawe rysunki, chwiejne szlaczki - jak zawsze, gdy gryzł się z jakimś problemem, gdy szukał słów.

- A ty? Co u ciebie? - odezwał się po chwili.

Westchnęła głośno.
- Dużo pracy. Męczącej. Z męczącymi ludźmi. Wszystko idzie tak strasznie wolno. Ludzie się spóźniają, przesuwają się spotkania, rzeczy do zrobienia gruzują się na nieprzytomnie wysokich stosach. Sam doskonale wiesz. Wątpię żebym zdążyła do Warwicka. I wątpię żebym była dzisiaj dobrym towarzystwem. Najprawdopodobniej wrócę do domu dopiero około dwudziestej pierwszej, może później. Będziesz?

- Będę... - mruknął, choć w jego głosie brzmiało niezadowolenie, które od razu wyartykułował, określając czego, by sobie życzył od świata i żony. - Powinniśmy gdzieś pójść razem. Tylko we dwoje. Kolacja. Może coś potem.

Powinni. Nie czy chciałaby. Nie czy będzie miała siłę po całym dniu. Powinni. Na kolację. A ona była gotowa dać sobie rękę uciąć, że już teraz potrafi przewidzieć cały jej przebieg. Wliczając w to “coś potem”. Ale miał rację. Powinni.

- Zobaczymy wieczorem - obiecała miękko, starając się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu, warunkując w myślach tą obietnicę konsekwencjami splatania kolejnego węzła. Jeśli tylko nie skończy w szpitalu albo kostnicy po wieczornym węźle. - Odprawiaj teraz swoją magię i czaruj adwokatów.

- Już ci lepiej? - spytał cicho. - Wiesz... zresztą nieważne. Cieszę, że masz już dobry humor.

Zrezygnował z poruszania drażliwej kwestii. Uciekł od niej. A ona gryzła tylko nerwowo usta i nie wiedziała co mogłaby mu powiedzieć. Przyznać mu rację? Zaprzeczyć? Obruszyć się, że to istotne? Powiedzieć, że cieszy ją jego pytanie?
<Że gdy się wycofał, ty poczułaś ulgę> - uświadomił ją karin.
Miał rację.

- Ja też. Przepraszam za wcześniej. Powodzenia.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 20-12-2010 o 21:32.
obce jest offline  
Stary 20-12-2010, 19:16   #640
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
* * *


Stała potem z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni, machinalnie przesuwając niezapalonego papierosa z jednego kącika ust do drugiego. Ostry, jesienny wiatr przyklejał do ciała cienką, szkarłatną koszulkę, chłodził rozpalone ciało rozciągnięte ponad ognistą pieczęcią, pokrywał je gęsią skórką. Chłodził głowę, psuł idealnie gładki kok, wyciągając z niego cierpliwie kolejne rude pasma. Na ramionach czuła ulotny, widmowy dotyk dłoni karina.

*

Patrzyła w kierunku stojącej daleko od niej urny – bardziej wyczuwalną niż dostrzegalną z miejsca, w którym stała. Niepotrzebna okazała się pieczęć, ten cały ból, który sobie sprawiła.
<Rozczarowana?>
Tak. Trochę. Nie będzie dla niej tutaj innej okazji. Innej urny. Innego ifryta. Nie zaspokoi już swojej ciekawości, którą mdło-gorzkie rozczarowanie jedynie podsycało.
<A teraz?>
Przebada. Wyciągnie z niej tyle, ile będzie potrafiła. Dowie się tyle, ile będzie w stanie. A potem postara się zapomnieć o tej szansie, której pozwoliła wyśliznąć się jej z rąk. A potem, kiedy będzie już po wszystkim, poszuka kolejnej.

*

Patrzyła na Bullita, zamaszystą gestykulacją i drobinami śliny, podkreślającego swoje głośne racje. Irytacja Kennetha, będąca bliźniaczym odbiciem jej własnej, wcześniejszej złości na jego gruboskórność, na jego brak szacunku do wszystkiego i wszystkich, jego brak poszanowania jakichkolwiek zasad, na jego bezmyślną szarżę, która mogła kosztować kogoś życie.
<Rozczarowana?>
Tak. Trochę. Powinien tam zginąć. Powinien założyć lżejszą kamizelkę i zginąć od tej serii z karabinu. Pęknięte żebro? Małym kosztem się wykpił. Za małym. Powinien zapłacić więcej.
<A teraz?>
Poczeka. Wybada grunt. Porozmawia z Kennethem. I zobaczy czy uda się zrobić z niego wrzaskliwego, tłustego, kozła ofiarnego. Bull nie zwykł panować nad sobą i z całą pewnością nie jest ulubieńcem mediów i gdyby Jon pomógł...

*

Patrzyła w końcu na Marlowa. Z lekko przechyloną głową przyglądając się jego nieruchomej i ostrej sylwetce. Mrużąc oczy w wyrazie nieświadomego skupienia, zaciskając zęby mocniej na zmaltretowanym filtrze papierosa.
<Rozczarowana?>
~Tak. Trochę~ odpowiada mu machinalnie, zagubiona w ciągu skojarzeń, który rwie się i plącze. Myśli o zmarłym bracie Yagamiego, o tym, że być może jego karin przetrwał tą śmierć. Myśli o swoim karinie, o poprzednim wieczorze, o tym dziwnym postrzale i o jego przyczynie. Myśli o wspomnieniu, które przekazał jej Nur, o bliskości ciała, jego ciała. Myśli o zniszczonym karinie wskrzeszeńca. A może jedynie zagubionym? A potem myśli o Virgillo, Paco, myśli o swoim kręgu, myśli o tym kim razem byli. Myśli o tym, że pieczęć z henny i ognia była możliwa tylko dzięki pieczęci, którą znaleźli na marginesie jednego z manuskryptów i przekształcili na własny użytek. Myśli o dniu, kiedy po raz pierwszy umieściła swojego karina w drugiej osobie, myśli o dniu, gdy może trochę za dużo wypalili i zanim zaczęli się kochać...

(szorstka , tłoczona okładka jakiejś książki wbijała jej się w plecy, kurz wplątywał we włosy, więc to Francisco wylądował na dole i już po chwili nie mógł przestać się śmiać, kiedy okazało się, że w nerkę bolenie uwierały go notatki Cruz. “Kobiety są błędem natury” zaczął odczytywać jej co ciekawsze fragmenty z Tomasza z Akwinu, kiedy siedziała na nim, poruszając się lekko “z tym ich nadmiarem wilgoci i ich temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu... są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny”. Po chwili śmiali się już oboje, dopóki nie dotarli do Tertuliana i jego definicji kobiety jako “bezbożnych furii chuci”. Wtedy notatki poleciały w kąt, a ona, wciąż chichocząc, zrobiła wszystko, żeby potwierdzić tą światłą tezę.)

...zamknęli w sobie nawzajem swoje kariny. Kochali się żarłocznie, z całkowitą beztroską i gdy jego karin - Kabeer - przekazał jej wspomnienia jego wszystkich orgazmów, wtłoczył jej do głowy kalejdoskop erotycznych arabesek odartych z towarzyszących kontekstów - gdy się kochał, gdy uprawiał seks, gdy po prostu rżnął jakieś panienki o imionach bez znaczenia - wtedy naprawdę, po raz pierwszy, mogłaby powiedzieć, że materia świata rozerwała się w jednej chwili, ukazując swoją podszewkę. Jej orgazm, jego orgazm, gdy Nur dał mu to samo, co on jej. Twarze innych kobiet, także jej własna pomiędzy nimi, ich dotyk, jego dotyk, pot, jęk, urywane słowa, poruszenia ciał, ich westchnienia, czasem krzyk, ich miękkość, wilgoć, spazm, skurcz, smak ich śliny na języku. Lepsza niż jakikolwiek narkotyk, ta pigułka wspomnień.

Jakie miało znaczenie czyje ręce czuje? Jakie znaczenie miało tak silne wdarcie się w cudzą intymność? To był najlepszy seks jej życia. Pierwszy raz, gdy zamknęła w sobie w ten sposób cudzego karina, pierwszy raz wzmocniony trawą i alkoholem, ciekawością i dziką przyjemnością przekroczenia kolejnej granicy. Jego karin trzepotał w niej jak ptak w klatce i gdy wypuściła go pomknął prosto do niego. Długo leżeli na podłodze, ona, z głową na jego brzuchu, ćmiąc kolejne papierosy strzepywane do prowizorycznej popielniczki zrobionej z kartki wydartej z któregoś z dialogów Platona, on - z podłożoną pod głowę misterną konstrukcją z książek Ortegi y Gasseta i hiszpańskich bajek dla dzieci - machinalnie bawiący się jej włosami. Pamiętała, że długo milczeli, każde po swojemu porządkując w sobie te dziwne, cudze wspomnienia. A potem kochali się jeszcze raz. Już na spokojnie, poważnie, ani na moment nie odrywając od siebie oczu, szukając w sobie już nie kolejnych eksplozji, usuwających ziemię spod stóp, ale zwykłej, ciepłej bliskości.

Brakowało jej tego. Brakowało jak cholera.
Rozpaczliwie brakuje. Tamtej swobody.

Ignoruje cichy szept karina. Potrząsa tylko głową, wciska głębiej ręce w kieszenie i powoli rusza w kierunku stojących przy samochodzie detektywów.


Wtorek, 23.X.2007, Wydział XIII NYPD, godz. 15:00-16:00


Na Wydział wróciła gruchotem. Wąska ławeczka nie była może specjalnie wygodna, ale pozwalała mieć na oku urnę i utrzymujące ja w pionie pasy. A także krąg runiczny, któremu Angielka przyglądała się z równą uwagą. Nie rozpoznawała wszystkich wyrytych w podłodze znaków, nawet gdyby znała nie potrafiłaby w pełni określić dodatkowych znaczeń określanych przez kolejność znaków w sekwencji, ich miejsce w konkretnym układzie, pomniejszej konstelacji. Mimo to robi zdjęcia tego kręgu. Znając jego przeznaczenie, traktuje go jako wyrafinowany rebus, nie przejmując się tym, że być może jego rozwiązanie pozostanie dla niej niedostępne. To nie jest ważne, skoro pozwala zająć czymś myśli.

Przegląda dany jej przez Logan tydzień temu plik formularzy. Sprawdza, których będzie potrzebowała w toku analizy urny. Jeden druk dla Charline Grey, w której królestwie znajdowało się pomieszczenie o odpowiednich zabezpieczeniach. Drugi druk dla Yue Shen-Men, by mogła go dołączyć do akt. I trzeci druk dla samej porucznik, żeby wiedziała, co znajduje się w budynku Wydziału. Wyjmuje je i wkłada do trzech osobnych foliowych kopert. Nie wypełnia ich teraz - pisane w trzęsącym, pozbawionych chyba jakiejkolwiek amortyzacji samochodzie, byłyby zupełnie nieczytelne. A Angielka posiada wrodzony (wyssany z mlekiem ojca, chciałoby się powiedzieć, gdyby nie brzmiało to tak cholernie dwuznacznie) wstręt do niedbale czy nieczytelnie wypełnionych papierów.

Nadzoruje transport urny. Sprawdza skrzynię, zabezpieczenia, pilnuje, by na naczyniu nie pojawiła się choćby jedna rysa. Tak, czuje się za nią odpowiedzialna. Rozczarowanie i ekscytacja splatają się w jedno uczucie.

Dopiero kiedy zostaje z nią sama w pustym pomieszczeniu, przygląda jej się naprawdę uważnie. Chłonie ją wzrokiem. Obchodzi dookoła, przesuwając pieszczotliwie palcami po jej powierzchni, kreśli i splata własne wzorce, które zawiesza w przestrzeni, nuci cicho, patrząc jak rezonują. Patrzy na naczynie przez ciemność i oczy ma pełne starego, wiotkiego piasku, po skórze pełznie leniwie szmer zatrzymanego czasu. Odsuwa od siebie wszystkie inne sprawy - na ten moment jest tylko urna, która na ten krótki czas należy w końcu tylko do niej.

Z podziwem patrzy na migoczącą pieczęć - silne, stabilne serce zaklęcia, które bić będzie jeszcze przez nieskończenie długi czas, po tym jak jej własne zamilknie i rozsypie się suchym pyłem. Czuje głębokie ukłucie zazdrości, że człowiek pokroju tego, który stworzył to zaklęcie nie mógł być jej nauczycielem, że całą swoją wiedzę musiała zdobywać sama, wyrywać jej strzępy okurzonym księgom i pergaminom. Delikatnie śledzi wijący się szlak znaków opasający podstawę naczynia - widoczny jedynie przez ciemność - kolejne zaklęcie ochronne maskujące aurę urny i zabezpieczające jej zawartość przed wszelkimi rodzajami magicznego badania.

Ta zawartość fascynuje ją. Ważące prawie dziewięćdziesiąt kilogramów naczynie jest za ciężkie o ponad połowę. Co w środku jest? Ludzkie ciało? Krew? Kolejne zapieczętowane urny, jak rosyjskie matrioszki czające się jedna w drugiej? Stuka palcami w glinianą powierzchnię, jakby chciała sprawdzić jaki rodzaj pogłosu wyda.

Sekundę później odskakuje, wznosząc dookoła siebie krąg ochronny. Odskakuje, gdy tylko urna zaczyna drżeć i wibrować, a z jej wnętrza dobiega stłumione buczenie, który przywodzi na myśl rozwścieczony rój gigantycznych pszczół. Pociera oparzone opuszki palców i wbija spojrzenie zmrużonych oczu w rozgrzewającą się do czerwoności pieczęć. Czeka. Ale oprócz tego, nie dzieje się nic. Wszystko ustaje po kilku minutach a kobieta przygryza zębami dolną wargę i ściąga brwi w wyrazie namysłu.

Wyczuł ją, myśli. Wyczuł maga po drugiej stronie swojego więzienia. Wyczuł kondensację ciemności.
Wyczuł JĄ.

Przyśpiesza oddech, przyśpiesza serce, usta same rozciągają się w grymasie pełnym wyczekiwania. Czy usłyszałby jej głos? Możliwe. Nie ma pewności. Opiera dłonie po obu stronach pieczęci, tak, by nie oparzyła się, gdyby ifryt ponownie miał zamiar zamanifestować swoje dążenie do wolności.

- <Znalazłam cię, djinn> - mówi po arabsku. - <Znalazłam> - uśmiecha się szeroko, uśmiechem, który wyostrza jej łagodne rysy twarzy. - <Nie potrafię określić, czy możesz mnie usłyszeć. Nie wiem, czy zapamiętasz mój głos. Nie wiem co zamknięte zostało razem z tobą. Ale naprawdę ożywia mnie nadzieja, że spotkamy się jeszcze. Ty i ja, djinn. Chciałabym cię zobaczyć. Chciałabym...> - przerywa, śmieje się cicho, kręcąc głową. - <Chciałabym porozmawiać z tobą. Chciałabym pójść z tobą na układ. Chciałabym się z tobą zmierzyć. Sprawdzić, czy potrafię choć namiastkę tego, co ten, który cię uwięził. Widzisz, djinn, jak wiele pragnień w jednym, małym człowieku?> - pogładziła z jakimś smutkiem powierzchnię naczynia. - <Uwolniłabym cię. Naprawdę. Ciekawość to potężna siła. Ale nie mogę. Przynajmniej nie teraz.> - Ale nawet później, czy jej jakakolwiek ciekawość warta jest takiego ryzyka? Nie tylko dla niej, ale także dla innych? Nie. Nie potrafiłaby postawić na szali bezpieczeństwa swoich przyjaciół, swojej rodziny, swojej sfory, jak określał to barghest. Oderwała jedną rękę od urny, potarła czoło przy nasadzie włosów. Westchnęła ciężko i z ociąganiem zdjęła też drugą i odsunęła się od naczynia.

Popatrzyła na zegarek. 15:48.

Niechętnie opuściła pomieszczenie. Równie niechętnie patrzyła jak Grey zamyka pokój na dodatkowe zamki. Uprzedziła ją, tak jak miała zamiar uprzedzić Shen-Men, że urny nie wolno dotykać, że wróci dokończyć badanie kolejnego dnia, wręczyła jej niezbędny formularz, zachowując dla siebie kopię, sprawnie wypełniła wszystkie dokumenty podsunięte jej przez archiwistkę. I gdy pożegnała się z nią, ruszyła prosto do biurka Yue, chcąc zamienić z nią jeszcze kilka słów, zanim detektyw wyjdzie z pracy.

Dopiero potem, gdy z niedalekiej kawiarenki internetowej wysłała maila do MacGregora, jednocześnie śląc wiadomość do McNamary z loginem i hasłem nowego konta, dopiero wtedy - drodze do gabinetu Logan - zadzwoniła do Demario.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 20-12-2010 o 22:09.
obce jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172