Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-10-2010, 21:41   #611
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Pon., 22 X 2007, tajne wojskowe więzienie, 15:30

Na fachowa pomoc lekarską była gotowa się zgodzić, choć jej opatrunek wystarczył by w zupełności. Cóż zapewne wymagał by późniejszej poprawy i młoda detektyw nie odmówiła by sobie plasterków w misie ale perfekcyjny rękawek w bieli też mógł ujść na czas jakiś. Z badaniami było już gorzej. Gdzie zwykła ciśnionko czy temperaturkę chałaciarze mogli jeszcze zmierzyć to przy prezentacji igieł zaczęły się problemy. I choć koniec końców oddała deczko swej cennej krwi tym wampirycznym hienom to sztab medyczny musiał zrewidować swe dalsze zamiary w starciu z mocno niezachwyconą niewiastą z paralizatorem w dłoni najpierw demonstrującą subtelność urządzenia na pierwszym nadmiernie entuzjastycznym krwiopijcy by dopiero znad podrygującej wycieraczki przedstawić swój pogląd na sprawę.

Jedzenie i czekanie była gotowa przeboleć, a niemówienie było już całkiem jej naturalnym żywiołem. Niemówienie w rwącym potoku słów.

Oczywiście, że dla panów śledczych była bardzo pomocna i fachowo podała rysopis ich więźnia i jego uszkodzeń, motorówki i jej uszkodzeń, zewnętrznej fizjonomii kierowcy i braku jego widocznych uszkodzeń, o ilości oddanych strzałów i źródle amunicji, a nawet wspaniałomyślnie wspomniała, że powinni skontaktować się z pewną panią porucznik i popytać o incydent w porcie w temacie kierowcy pojazdu pływającego, a także o incydent w centrum handlowym w temacie motywacji zbiega, niestety dobro śledztwa i klauzule tajności nie pozwoliły jej na wchodzenie w szczegóły ale wyraziła niezachwiane przekonanie, iż panowie żołnierze dotrą do wszystkiego co uznają za pomocne i znakomicie sobie poradzą w współpracy z panami detektywami prowadzącymi owe śledztwa.

Pon., 22 X 2007, wydział 13, 21:30

Na samym wydziale Amy nie zabawiła zbyt długo nie wchodząc w zasadzie w mury tej jakże szacownej i godnej zaufania instytucji. Nim zabrała się za powrót do domku swym czerwonym kolibrem kazała jedynie zrzucić laweciarzom swój nieszczęsny pojazd na miejsce parkingowe szacownej i godnej zaufania w każdym wypowiedzianym słowie Darii Logan. W ramach uprzejmości młoda detektyw zostawiła w stacyjce kluczyki gdyby pani porucznik postanowiła przestawić wrak upieczony na "rutynowym kurierskim kursie". Cały dla niej.

Pon., 22 X 2007, mieszkanko Amy, 22:30

Stojąc przed drzwiami młoda detektyw borykała się z dylematem przedostania się niezauważoną do własnego pokoju. To było tylko kilka metrów do bezpiecznego schronienia ale z potencjalną dociekliwością po drodze. W końcu z zrezygnowaniem dobyła kosmetyczki i na przeciw małego lusterka w drgającym i co chwile gasnącym świetle korytarza rozpoczęła mozolne pokrywanie się warstwą pudru. Wprawdzie efekt końcowy nie mógł wyglądać dobrze jednak wszystko było łatwiejsze do wykłamania od sino-czarnej biedronki. Zwłaszcza, że w chwilowo jej charakteryzacyjne zaplecze nie obejmowało żadnych cudów mogących poradzić sobie z ziejąca pod powiekami czernią. Tu musiała być gotowa na szczere przyznanie się do nie do końca legalnych używek, które jak wiadomo rozszerzają źrenice. No ale cóż, młodość domaga się szaleństw.
Z twarzą mima, uzbrojona w ledwo klejącą się historię wkroczyła z duszą kurczowo wczepiona w ramie do mieszkania. Ciemnego mieszkania. Ku uldze Amandy Lili spała już zapewne wykończona pracą. I mała detektyw wcale nie zamierzała pomstować na ten stan rzeczy i niepotrzebna charakteryzację. Przemknęła do siebie i najciszej jak można przeprowadzać totalny remanent zabrała się za kolekcjonowanie odzieży i dodatków mających ratować ją przed ekspozycja ostatnich zdziwaczeń jej ciała. A że lepszy przesyt od braku napchała tu i ówdzie coś na zapas. Oczywiście, że wszystko to było jedynie efektem bliskości freaka, piosenki i tego, że był to poniedziałek, ale że freak zamierzał na nią polować należało się przygotować na najgorsze pospieszne przebieranki.
W końcu uzbrojona na noc w opaskę na oczy skryła się pod poduszką by przetrwać jakoś do świtu.

Na szczęście z porannego odbicia patrzyła na nią normalna, ludzka Amanda i jedynym zmartwieniem pozostawało więc dobranie wystarczająco zasłaniającego bandaże rękawka, czemu też poświęciła co nieco uwagi.

WT. 23.X.2007, wydział XIII, 8:00

Podobno oko cyklony jest miejscem najbezpieczniejszym. Dlatego kierując się tym prawidłem detektyw Walter pojawiła się nawet ciut przed początkiem swego zegarowego czasu pracy w miejscu swego zawodowego zesłania.
Przeolbrzymia poczta w postaci oszczędnej notatki tymczasowego partnera stwierdzającej bycie gdzieś na terenie olbrzymiego campusu w niesprecyzowanym celu została odczytana i przyjęta do wiadomości. Cóż, niewiele więcej można było z tym zrobić. Jej biurko także okazało się wolne od nadmiaru nowej makulatury więc pozostawały jej tylko drobne sprawunki. Opróżniła kubełek ze śmieciami, zostawiła dla pani porucznik w koszyku z pocztą wchodzącą podpisany dokument przekazania przesyłki wojskowym i z wodnistym za to gorącym kakao ustawiła się grzecznie pod drzwiami Mike'a by o 9tej obrabować go z brakującej amunicji.
 
carn jest offline  
Stary 01-11-2010, 11:08   #612
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Poniedziałek, 22.X.2007, ulice NY, Manhattan, 01:10


Przez chwilę myślała, że serce rozsadzi jej klatkę piersiową.
Gwałtowne hamowanie samochodu, przekleństwa Jona, jego ręka sięgająca po broń, czarny, masywny kształt biegnący w ich stronę.

Odsunęła się odruchowo, zaparła w fotelu składając ręce, by spleść ochronny krąg. Barghest wychynął z cienia pod deską rozdzielczą, oparł łapy i przednią część ciała na kolanach kobiety, roztrącając jej ramiona. Jego oddech cuchnął rozkopanym grobem, wilgotną ziemią i rozkładającym się w niej drewnem. Był jak zimne cienie zalegające na cmentarzu. Ale czerwone ślepia patrzyły spokojnie. Wskrzeszeniec już kierował w kierunku jego pyska czarną lufę policyjnego pistoletu. Profilaktycznie. Potrząsnęła uspokajająco głową, powstrzymała gestem, choć wiedziała, że gdyby pies tego chciał, miałaby już przegryzione gardło. Przestraszył ją. Cholernie przestraszył.

A jednak nie mogła opanować pełnej zaskoczenia, prawie radosnej myśli.

(Przyszedłeś!)

Jedź inną drogą.
Na tej przed tobą, coś gra pieśń śmierci, pieśń mroku i szaleństwa.
A ten kto ją usłyszy umrze
.


Niewyraźny przekaz. Rozmyty. Jakby zniekształcony dzielącą ich dalą, warkotem narastającym w gardle psa. Zmarszczyła brwi, odruchowo wplotła palce w czarną sierść, matową jak dym, szorstką. Pod nią ciało zwierzęcia było chłodne jak martwy kamień. Przesunęła dłonią wzdłuż jego boku zafascynowana. Nie biło mu serce. Z trudem powstrzymała się, żeby nie zajrzeć mu do pyska, do uszu, nie sprawdzić budowy pazurzastych łap. Jej pierwszy barghest. Pierwszy, którego mogła oglądać z tak bliska, którego mogła dotknąć. Tak oto legenda i mit stały się ciałem.
Przechyliła głowę tak, że znalazła się z nim prawie nos w nos.

(Dlaczego? Ostrzegasz.
Dlaczego?)

Sprecyzuj.
(Zew? Burza?)
Coś gorszego.
Pieśń śmierci.
Skazi ci umysł
.
Jak?
(Nie rozumiem. Wyjaśnij.)
Zapragniesz śmierci.
Swojej. Czyjejś
.


Przygryzła dolną wargę, próbując uchwycić istotę tego, co starał się przekazać jej barghest, a czego ona nie potrafiła w pełni zrozumieć.

(Urok. Hipnoza. Trans...)

Gorączkowa galopada myśli, korowód możliwych rozwiązań. Nadzieja, że demon wychwyci właściwe, najbliższe prawdy.

(Przymus. Klątwa...)

Nie wiem. Pieśń.
Pieśń. Czyja?
Nie wiem. Nie słucham. Uciekam.
Instynkt mówi.
Groźna.
I mnie przyciąga. Uciekam. Zanim zawładnie
.


Później pomyśli, że to był głupi gest. Głupia, mimowolna reakcja na cudzy strach.
Pogłaskała go. Prawie podrapała za uchem.
Marlowe patrzył na nią jak na wariatkę.

A barghest otworzył powoli pysk, przymknął oczy poddając się pieszczocie, jego ogon - jak u prawdziwego psa - zaczął leniwie się poruszać.
O tak, słodko jak cholera...

Gdzie?
Droga przed tobą.
Droga, którą przemierzasz.
Dziś niebezpieczna.
Zmień drogę.

Daleko?
Daleko, na tyle by uciec.
Nie szukaj śmierci.
Twój czas jeszcze nie nadszedł.

Jak daleko stąd?
(Przecznica? Kilka przecznic? Gdzie?)
Powiedz.
(Wezwę. Zawołam.)
Zabijesz go.
Splamisz ręce jego krwią.

Powiedz.
Nie.


Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej. Zacisnęła zęby, oceniając kto z jej znajomych i przyjaciół może mieszkać w zasięgu pieśni. Już teraz szukając sposobu, by...

(...ostrzec. Jakoś ochronić.
Jeśli to pieśń. Przełamać dźwięki? Stworzyć dysonanse?
Rozerwać wzorzeć melodii?
Światło wiary? Magia barier i kręgów?...)

Jak z tym walczyć?
Nie walczyć. Uciekać. Przeczekać.
Pieśń trwa krótko
.


Moment wahania.

Możesz mi pokazać?
Nie.


Zamknęła oczy. Mógł? Nie chciał? Ale ona musiała być pewna. Więc to ona pokazała jemu. Jej dom. Antykwariat Nicka. Dom Demario. Dom Marlowa. Dom Annie... Kolejne miejsca, kolejnych ludzi, którzy byli dla niej ważni.

Tam bezpiecznie?
Tak.
Twoja sfora. Bezpieczna
.


Oparła głowę o zagłówek z ulgą. Popatrzyła na nieruchomego, spiętego Jona, popatrzyła na całkowicie ignorującego go barghesta.

Dziękuję.
Chcesz zostać ze mną?
Nie. Ostrzegłem. To wystarczy.


Prawie ludzkim gestem wskazał łbem na drzwi po stronie pasażera. Wyplątała ostrożnie palce z jego skłębionej sierści. Szarpnęła za klamkę i otworzyła je szeroko, wpuszczając do środka samochodu zimne, nocne powietrze. Pies popatrzył na nią.

Twoje imię?
Willhelmina.
(Hollward. Will. Mina.)

Etykietki. Zagryzła wargi. To nie było to. Przechyliła głowę i podała mu imię, którego używała w Toledo. To, które miało znaczenie.

Moje Imię? Nadaj.
(Gwyllgi.)

Pierwsze skojarzenie. Pierwsza myśl, która pojawiła się jeszcze zanim zaskoczona otwarła usta, które uformowały pełne zdziwienia “o”. Ona? Ona miała nadać mu imię? Tego od niego chciał? Kiedy nie wiedziała o nim jeszcze nic?

(Nie masz? Ukrywasz prawdziwe?
Jak to możliwie?
To pan nadaje psu imię.
To ważne. Istotne. Tak po prostu?
Ja?)

Jesteś pewny?
Dziwne imię.
Miałem kiedyś inne.

(Fido? Reksio? Piesio Słodki?)

Głupie, niepotrzebne myśli. Niechciany uśmieszek na ustach - krzywy, ostry. Zaraz potem wstyd. Przeprosiny.

Dawno temu.
Czasem śnię o nim.

(Śnisz? Ty śnisz?)
Za dwa węzły.
Jeśli będziesz chciał ode mnie imię.
Nie mam prawa dać ci teraz żadnego.
Szczególnie, gdy jedno już masz.
Nawet na wpół zapomniane.
Dwa węzły.
Dobrze?


Pysk barghesta wykrzywił się. Zwierzę zdawało się uśmiechać. Albo śmiać.

Imię.
Nie jestem taki jak twój duch.
Imię mnie nie więzi.
Lubię mieć. Przypomina mi to.
Przypomina mi to.
Wspomnienia, gdy byłem częścią cyklu.

Gwyllt. Gwyll. Gwyllgi*.
Gwyll.
Krótkie. Łatwo zapamiętać.
Przyjemne
.


- Gwyll - powiedziała już na głos, potwierdzając.
Barghest skinął łbem.

Gwyll.
Gwyll.


Wypadł z samochodu, wnikając w cienie pobliskiego budynku. Zatrzasnęła za nim drzwi.


* * *


Wskrzeszeniec nie zapytał o nic, gdy poprosiła go, by pojechali do Brooklynu innym mostem. Bez słowa zawrócił samochód. A ona podwinęła pod siebie bose stopy i wtuliła w siedzenie. Z głową opartą o zagłówek fotela, owinięta szczelnie marynarką, przyglądała się nieruchomej twarzy Marlowowa, aż w końcu wsłuchana w jego milczenie wyjaśniła mu wszystko. Jak wygląda jej kontakt z barghestem - z Gwyllem, poprawiła się - przed czym ją ostrzegł, czego nie chciał jej powiedzieć, a może czego ona nie potrafiła z niego wyciągnąć. Powiedziała mu o imieniu, o tym, że kiedyś musiał być zwykłym psem. Śmiała się cicho, sennie ze straconej możliwości uczynienia go Kajtkiem. Z niepokojem, którego powodów nie chciała nawet nazywać opowiadała o jego funkcjonowaniu poza cyklem. Posmutniała jakby, skuliła jeszcze bardziej na siedzeniu, zamknęła oczy. Dopiero po kilku minutach uśmiechnęła się znowu i niebezpiecznie ześlizgując się w cienką granicę snu i jawy, zaczęła opowiadać (sobie? jemu?) legendy o gwyllgim, o bargheście, o demonicznych psach z Wysp. Postrzępione zmęczeniem, po części zmyślone na poczekaniu, po części stanowiące zlepek wielu różnych historii.

Nie zawiózł jej do antykwariatu.
Zatrzymał się pod jej domem. Nie wytłumaczył dlaczego, a ona nie miała już ochoty na kolejną kłótnię. Poprosiła, żeby zanocował u Nicka. Wzruszył ramionami. Zgodził się. Dopiero wtedy oddał jej kluczyki do samochodu.

Zanim wysiadła patrzyła na niego przez długą chwilę. próbując jakoś uporządkować to, co chciała mu powiedzieć. Milczeli oboje i cisza skraplała się między nimi ciężkimi kroplami kolejnych sekund - nagle jakoś pełna napięcia, niewygodna. W końcu poddała się. Chwyciła za klamkę, otworzyła drzwi.

- Dzięki za wszystko - powiedziała lekko schrypniętym głosem i już jej nie było.

Nie patrzyła jak odjeżdża.


Wtorek, 24.X.2007, mieszkanie Willhelminy Hollward, godz. 05:00


Spieszyła się.

Śniadanie pominęła. Ściśnięty żołądek nie wyrażał chęci współpracy z łyżką i widelcem. Biorąc szybki prysznic, doszła do wniosku, że może to i lepiej, że podczas wycieczki do magazynów będzie mieć pusty żołądek O tak. Zdecydowanie lepiej.

Zacisnęła mocno dłonie na brzegu umywalki. Gryzła nerwowo wargi, patrzyła w jasne, szare oczy widoczne w lustrze, które nagle wydały jej się obce. Jednoczenie zimne i pełne strachu. Bo bała się. Bardzo bała się tego, co chciała zrobić. A jednak nie umiała przestać.

- Idiotka - poinformowała kobietę po drugiej stronie lustra. Ta pokiwała głową z pełnym przekonaniem.

Splotła czar i popatrzyła na nią jeszcze raz - przez ciemność.

Musiała być ostrożna, musiała by precyzyjna. Tylko dlaczego tak drżały jej palce? Dostroić pieczęć do aury, wpasować w skórę na piersi, na wysokości serca. Powolnym ruchom ręki prowadzącej qalam brakowało zwyczajnej pewności. Gwałtowny oddech utrudniał nakreślenie właściwego kształtu. Brakowało jej czasu, a nie mogła się spieszyć. To było zbyt ważne.

Minuty mijały powoli odmierzane monotonną mantrą recytowanych śpiewnie dua. Kolejne linie łączyły pieczęć ze znajdującą się na plecach bismallą, która miała stanowić stabilizator wzorca zawierającego imiona Allaha.
Wplotła w niego swój strach.
Po pół godzinie wzór by skończony.
Pierwsza warstwa. Brama do pieczęci właściwej.

Jeszcze mogła się rozmyślić.
I stracić szansę?
Odrzucić najlepsze rozwiązanie tylko ze względu na związane z nim ryzyko?
Przemyślała to. Oceniła je. Była gotowa je podjąć.
Była? Więc dlaczego bała się tak bardzo?

Obserwowała swoje odbicie w lustrze. Skręcone po myciu rude włosy, blada twarz, z której patrzyły na nią podkrążone oczy. Usta ładniejsze w smutku niż w radości. Jasne konstelacje piegów rozrzucone na grzbiecie nosa i policzkach. Niżej kruche, szczupłe ciało poznaczone ostrymi liniami tatuaży. Drobne piersi, chłopięca sylwetka o wąskich biodrach i długich nogach. Przesunęła palcami po wygojonych już znakach okalających jej pępek i zsuwających się czarnym strumieniem w dół - aż do wzgórka łonowego. Wyszeptała, wynuciła inkantę, patrząc jak linie wiją się, pęcznieją i zaczynają płonąć, spływać iskrami, które przez moment zdawały się przesuwać pod skórą, rozświetlać ciało od środka. Skupiła ten ogień pomiędzy dłońmi. Utkała z nich bliźniaczą pieczęć do tej, którą namalowała na piersi. Długo, cierpliwie wygładzała linie.
Odwlekała ostateczną decyzję.

Aż w końcu musiała ją podjąć.
Włożyła w poprzek ust rączkę swojej szczoteczki do zębów. Obróciła jaśniejącą pieczęć w dłoniach, przyłożyła do ciemnego wzoru z henny. Upewniła się, że pasują każdym szczegółem i wepchnęła w głąb ciała.

BOLAŁO...
BOLAŁO...
BOLAŁO...


Płonęła. Serce toczyło ogniste gorąco przez żyły i tętnice.

Musiało boleć. Ciemność to strach. Ciemność to ból. A magia to ciemność. Nie mogła ochłodzić płomieni. Ta pieczęć musiała nasiąknąć bólem. Tak jak poprzednią wzmocnił jej strach. Dodatkowe gwaranty. Dodatkowe komponenty. Nikt nie mówił, że magia jest miłą rzeczą. Jak udzielnego władcę, zawsze radowały ją takie ofiary.

Czuła jak jej zęby zagłębiają się w miękkim plastiku, gdy zaciskała je na nim z całej siły. Zgięła się w pół, oparta o umywalkę, wpatrując w swoje odbicie. Nawet nie czując łez, które nienaturalnie szybko schły nim docierały do granicy twarzy. Licząc uderzenia serca. Powoli przesuwając wzorzec z czystego ognia w jego stronę.
Szaleństwo. Wiedziała, że to szaleństwo.

BOLAŁO...

Ciemność kłębiła się wokół niej jak żywa, żarłoczna istota.
Wpatrywała się w powidok pieczęci, echo widoczne w aurze. W coraz głębszych i głębszych warstwach.

Zsynchronizowała ją z jej najbardziej pierwotnym rytmem.
Oplotła wkoło serca.
Dezaktywowała. Uśpiła.

Wypluła szczoteczkę. Wyprostowała się powoli. Bardzo, bardzo powoli. Serce trzepotało w delikatnym uścisku magii coraz wolniej i wolniej. Coraz pewniej. Coraz słabiej zaciskała palce na brzegu białej umywalki.

Zmyła z siebie pot. Ubrała w przygotowane wcześniej ubranie. Zza dekoltu szkarłatnej koszulki wyłaniał się fragment zewnętrznej pieczęci. Poprawiła cienkie ramiączka, zarzuciła na nią ciemnoszarą sportową w kroju marynarkę. Związała włosy w luźny kok, umalowała oczy i przyjrzała się krytycznie, ostatni raz, kobiecie w lustrze.

Była gotowa.


Wtorek, 23.X.2007, gabinet porucznik Darii Logan, godz. 07:45


Hollward cicho zapukała i weszła do gabinetu Darii. Obrzuciła jednym spojrzeniem piętrzącą się od samego rana przed Logan górę papierów i minę znajdującej się za nimi kobiety. Kiedy widziały się ostatni raz? W zeszły poniedziałek. Deja vu. Nic się nie zmieniło przez ten tydzień - scenografia była dokładnie taka sama - stosy dokumentów zalegające na na drewnianym blacie, zapracowana porucznik schowana za nimi, wyglądająca jakby brakowało jej choć chwili oddechu. I jakby miała ochotę posłać cały świat w diabły - razem z osobą, która akurat znajdowała się przed nią.

- Witam, pani porucznik. Proszę się nie martwić, nie zajmę pani wiele czasu - podeszła do biurka, wsuwając jedną dłoń do kieszeni spodni. - Otrzymałam informację, że wczoraj w nocy - około godziny pierwszej - w południowej części Manhattanu działał jakiś mag albo obdarzony - powiedziała bez żadnego wstępu. Przechyliła głowę, przyglądając się moment wiszącej na ścianie mapie Nowego Jorku. - Gdzieś w tej okolicy - przesunęła palcem wzdłuż trasy, którą miała jechać z Marlowem. - Z tego co mi powiedziano był jakiś rodzaj oddziaływania na umysł w formie przypominającej pieśń, zew. Trans, hipnoza, zaawansowana sugestia skierowana ku podświadomości. Ponoć nakłaniająca albo do samobójstwa, albo do zabijania. Mówię “ponoć”, bo nie mam możliwości samodzielnego zweryfikowania tej informacji. Ale jeśli faktycznie były jakieś zgony na tamtym terenie poprzedniej nocy i jeśli ich ilość wykroczyła poza zwyczajowe statystki...

Wzruszyła ramionami, nie kończąc oczywistej konkluzji, że taka sprawa jej zdaniem powinna spotkać się z zainteresowaniem Wydziału. To nie była jej decyzja, lecz siedzącej przed nią kobiety. Zmęczona Logan potarła nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym, westchnęła głośno, patrząc na plan miasta i wskazane przez Angielkę arterie. Zastanawiała się nad czymś przez chwilę, a Willhelmina nie przerywała tego milczenia, spokojnie czekając na jej odpowiedź.

- Zobaczymy, co da się zrobić.

Hollward skinęła tylko głową.
Enigmatyczne “zobaczymy, co da się zrobić”. Żadnych pytań, żadnego niepokoju, żadnej ciekawości, żadnej obietnicy. Choć też żadnego lekceważenia, to prawda. A tego najbardziej się obawiała.

- Dobrze. Do zobaczenia, pani porucznik - rzuciła cicho, odwracając się w kierunku drzwi.

Zamykając je za sobą nie czuła się lepiej. - nie miała wrażenia, że zrzuciła z siebie jakieś brzemię, że rozwiązała jakikolwiek problem. Nic nie zostało rozwiązane, a ona wciąż czuła niepokój. Jeśli barghest nie mylił się, jeśli ilość zgonów i ich charakter potwierdzi jego słowa... To będzie dopiero początek.
Tym razem jej “sfora” była bezpieczna.
Tylko tym razem.

- - -
* Gwyllgi - Gwyllgi - Wikipedia, the free encyclopedia - w związku z tym, uroczy kundelek sam nazwał się “twilightem” XD Zali słyszycie już wycie rozentuzjazmowanych fanów? :P
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 02-11-2010 o 08:58.
obce jest offline  
Stary 02-11-2010, 02:27   #613
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację

Pon. 22.X.2007, kostnica 122 posterunku na Staten Island, 21:03



Przyglądając się dywagacjom Edwina i unikom Laury Japończyk szykował się na niemiły widok. Rzeczywiście - upadek z czwartego piętra taki gwarantował. Młoda, całkiem ładna kobieta jaką za życia była Jenniffer teraz była tylko zimnym, zmasakrowanym trupem. Nieruchome oczy Japończyka przez moment studiowały obrażenia, część jego umysłu chłodno zauważyła, że bez tygodnia w kostnicy nie miałby szans przyjąć to równie spokojnie. Cóż, Czeszka miała rację. Kostnica Trzynastki była dokładnie taka, jak ją opisała. Nie dla trupów z kulką w głowie, czy po wypadkach drogowych. Usłyszawszy tą odpowiedź, onmyoudou aż się zdziwił:

- Zakładałem, że kandydaci do tej roboty wiedzą tyle, ile zwykły człowiek z ulicy? Że Trzynastka ściga 'czarownice' i inne miejskie legendy, ponieważ ostatnio pozorowanie zabójstw na 'magię' zrobiło się modne? Mówi pani, że Edwin wiedział, że tu trafiają prawdziwie dziwne przypadki, czy też 'prestiż' stołka polega właśnie na tym, że takie sprawy jak ściganie pseudo-magików są nietypowe?
- Jedni wiedzą... inni nie. Różni ludzie się trafiają. Ja na przykład jestem po egzobiologii, co pozornie dotyczy jedynie prawdopodobnego życia na innych planetach. Jednakże... uczymy się też, o istotach żyjących na Ziemi.
- Ma pani na myśli...?
- zawiesił głos pytająco, wobec przynajmniej trzech możliwych interpretacji jej odpowiedzi.
- A jak pan sądzi? - oparła Czeszka z ironicznym uśmieszkiem. - Istoty z drugiej strony, stworzenia i ludzie naznaczone ciemnością... Smoki. Nie takie wschodnie, bardziej pokrewne demonom. Tylko wielkie latające jaszczurki ziejące ogniem. – później uśmiech jej stał się bardziej rozmarzony. - Gdy byłam mała chciałam być księżniczką pilnowaną przez smoka. Tylko trochę inaczej to sobie wyobrażałam. Smok na łańcuchu, taka wielka pokryta łuskami maskotka... Byłam dziwnym dzieckiem.
- Nie, bynajmniej.
- odrzekł po namyśle mag, wspomniawszy, jak potrafił przynieść do domu węża, by ten łowił myszy.

* * *

Teraz jednak patrzył na Jenniffer i współczuł jej. Nadal jednak należało pewne rzeczy potwierdzić:

- Miała zegarek? - opisał przedmiot, takim, jakim widział go Balesi.
- Skąd pan wie? - reakcja potwierdziła wszystko, co chciał wiedzieć. To była ona. W sukurs przyszła koronerka. Ale jej wzmianka o kochanku przyniosła jeszcze jedną nowinę. Był świadek. Nicolas. To... było zaskakujące i nadawało nowy sens "właściwej godzinie".
- Nicolas to widział? Jak to zniósł? - zapytał Yagami

Edwin jednak nie odpowiedział Japończykowi, spojrzenie Szkota i zacięta mina świadczyła, że nie usłyszał pytania. Wręcz nie zamierzał słuchać, zbyt zajęty nowymi faktami. Wykorzystując to, jak i fakt, że koroner podbiegł do komputera, przestał więc na nich patrzeć, Yagami machinalnie zakrył ciało, ruchem znamionującym wprawę, cokolwiek ceremonialnym. Ruchem, który pierwszy raz wykonał ledwie tydzień temu. Ruchem, którym zamaskował umoczenie kawałka szybko dobytej hitogaty w krwi dziewczyny. I zabranie jednego jej włosa.

Kiedy wychodzili, podziękował uprzejmie, choć cichym i przytłumionym głosem Szkotowi. Miał ochotę przez moment powiedzieć mu, żeby nie zostawał do późna. Że to na pewno samobójstwo. Że niemal wszystkie osoby o których tak śnił takie właśnie były...

* * *

Romantyzm rozpropagował pewną wizję ducha. Niezałatwione sprawy, trzymające jednostki szlachetne a przedwcześnie zmarłe niczym kotwice okręty, tragizm niejasnej pamięci spowodowany szokiem nagłej a brutalnej i niespodziewanej śmierci...

Widać to było w filmach Zachodu. W Holywoodzkich (i nie tylko) produkcjach.

Doświadczenie maga pisma nie pozwalało wierzyć w tę szlachetną wizję. Rzeczywistość była nieco bardziej ponura.

Gdy człowiek umiera w tragicznych okolicznościach, z silną depresją, w rozpaczy, gniewie, żalu... to te negatywne emocje stają się faktycznie kotwicą... ale tylko dla części jego duszy. Ów "duch" nie jest pełnym odbiciem żyjącej osoby, to raczej fragmentaryczne osobowości, spersonifikowane traumy, bóle czy lęki. Japończycy mieli nazwę na takie istoty. Nazywali je ubume - żałobnicami.

Legendy mówią o skrzyżowaniach, na których pojawia się matka. Płacząca kobieta błaga przechodnia o pomoc, nie dla siebie, ale dla dziecka. Spotkania takie potrafiły mieć niejeden finał i różnić się między sobą zależnie od miejsca pochodzenia czy nawet talentu opowiadającego, ale Sengoku Jidai było okresem, gdzie wiele matek zawiodło w najbardziej podstawowym obowiązku wykarmienia swoich dzieci. Czyją było to winą było drugorzędne, wobec śmierci głodowej. Pierwszy takich duch, pierwsze takie spotkanie, jakie onmyoudou przeżył, było właśnie z matką, której dziecko zabili żołnierze, ponieważ nie umiała go uciszyć. Yagami miał wtedy niecałe pięć lat, ale miał tego nigdy nie zapomnieć. Wyrzuty, jakie czyniła sobie ta kobieta, łamały serce. Jej nienawiść, kiedy cokolwiek przypomniało jej żołnierzy, przerażała. Onmyoudou niemal pokręcił głową przypominając sobie, jak słysząc jej płacz, bez namysłu pobiegł jej na pomoc i jak niemal zemdlał ze strachu, kiedy jego bieg przypomniał jej żołnierzy zmieniając ją ze złamanego żałością cienia w dyszącą nienawiścią wiedźmę o pazurach zdolnych rozorać krtań dorosłego mężczyzny. Uniosła się nad nim, opadła na niego i... zatrzymała się. Gdyby nie był chłopcem, byłoby po nim. Nie zdołałby nic zrobić.

Upłynęły długie minuty nim oprzytomniał wtedy, nim zapanował nad sobą wśród jej łkań, wyrzutów i przestał trząść się jak osika, drżeć z zimna i przerażenia niczym w napadzie padaczki. Zęby latały mu niczym kastaniety, a w głowie kołatał mu się już pełen obraz sytuacji.

Kobieta błagającą żołnierzy o jedzenie. Odtrącona. Nie mająca sił odejść dalej. Obudzone dziecko, domagające się z krzykiem mleka. Jej wyschnięta pierś. Pełen gniewu ryk "zamknij się! zamknij mu gębę babo, bo pozabijam!". Mdły odór przerażenia i napięcie, kiedy okazuje się, że nic nie skutkuje, że głód dziecka i jego nieznajomość świata przeważa nad trwożliwymi prośbami i szeptami matki. Błagania, kroki, krzyk, desperacka obrona, cios, utrata przytomności i cisza. I krew. I zimne, nieruchome ciałko.

Wspomnienia ubume przeniknęły go wtedy i chłopak walcząc z płaczem, krztusząc się, zaczął realizować jedyny pomysł, jaki przyszedł mu do głowy.

- Ale nie martw się mamo. Poszedłem wtedy do nieba. I tam mieli duuuużo duuużo jedzenia! I słodką pastę, i sushi, i anmitsu i soję i ryż... I jadłem nawet czekoladę! Popatrz. Urosłem. Widzisz, jaki jestem duży? Nie płacz już, proszę, bo wtedy ja też jestem smutny...

Ubume doprowadziła wtedy malca do utraty zmysłów. Potrzeba było tygodni nim chłopiec zdołał powiedzieć, co właściwie przeżył. Matka odesłała go wtedy do klasztoru.

Lata później, dorosły mężczyzna wciąż nie umiał rzec, gdzie - i czy - wtedy popełnił błąd. Nie potrafił zapomnieć olbrzymiej, wyczerpującej psychicznie i fizycznie ulgi, kiedy duch zniknął. Jako chłopiec, zemdlał, nie umiejąc tego znieść, nie potrafiąc sobie poradzić. Nie potrafił też potem o tym opowiedzieć, nie umiał znaleźć słów. Klasztor był karą? Próbą pomocy? Oddaleniem problemu? I jeśli tak, czy to coś zmieniało? Chciał wierzyć, że wiedząc, że będzie musiał zrezygnować z matki, nadal pomógłby ubume. Że ta jego pomoc pomogła jej przejść na drugą stronę. Ale nie wiedział. Bo może to, co wtedy napotkał, to były tylko śmieci. Może kiedy ta kobieta zmarła, wspomnienie o śmierci jej dziecka było zbyt ponure, by brać je ze sobą. Może po prostu je zostawiła i może jedyne co wtedy zrobił, co potem sprowadziło nań klasztor i życie bez matki... to rozproszenie głupiego, bolesnego, nikomu niepotrzebnego wspomnienia o ludzkiej słabości, tragedii, podłości i cierpieniu.

Może zranił sam siebie, przez doświadczenie tego i pozbawienie się nawet tej ostatniej bliskiej osoby.

Żałobnice niekoniecznie muszą przecież trafiać do nieba. Dalsze przypadki pokazywały, że duchy te rozpamiętują w nieskończoność swe krzywdy, mając na ich punkcie obsesję... nie myślą, ani nie działają racjonalnie. Jedyny sposób by je usunąć, to zlikwidować problem je dręczący (jak np. oddać sprawiedliwości ich mordercę, usprawiedliwić je przed nimi samymi, odnaleźć zaginiony przedmiot lub dokument lub inaczej załatwić to, co pozostało niezałatwione, nie rozwiązane), lub uwięzić do czasu aż jakiś kapłan shinto nie będzie mógł ich wyegzorcyzmować. Sposób drugi był - o ironio - sposobem siłowym. Ale jak przyznawali sami kapłani shinto, były przypadki kiedy to, co dręczyło ducha nie mogło zostać rozwiązane. Jak chociażby uratowanie kogoś, kto poległ lata bądź nawet stulecia temu.

Ale tego Japończyk nie miał nawet pojęcia jak streścić wścibskiemu Szkotowi z właściwie równie ciekawską Czeszką u boku. Na samą myśl o lawinie pytań zadanych ze znanym mu już dobrze taktem koronerki mężczyzna natychmiast i bez zastanowienia zmilczał.

* * *

- No, no... - mruknęła kobieta poufale wtulając się w ramię Japończyka. – Nie uciekaj w krainę marzeń. Chcę pysznej kolacji, a od ciebie męskiej decyzji, dotyczącej wybrania odpowiedniej do tego restauracji.
- Kolacja? Nie będę dziś szczególnie dobrym towarzystwem.
- Nie wymiguj się
- kobieta zmrużyła oczy
- Nie zamierzałem. Po prostu stwierdzam fakt. Nie sushi? - Upewniając się, prawą ręką już wystukał odpowiednie polecenia i na ekranie komórki pojawiła się strona

Uniósłszy telefon tak, by móc rzucić okiem na zawartość, mimowolnie się uśmiechnął, widząc dwie pierwsze pozycje:
- Nakata - top quality sushi.
- Hokkaido - neighbourhood classic sushi.

Przewinął niżej.

- Kurczak, tortilla czy pizza? Wszystko naprawdę blisko.
- Pizza... - wybrawszy potrawę Laura nadęła policzki niczym mała dziewczynka. Po czym znów go pouczyła. - Na takie dania nie wyrywa się lasek. Przynajmniej nie w USA.

Japończyk zdziwiony spojrzał na nią i rzekł:
- Przepraszam, moje rozumienie kolacji było inne. Myślałem o zwykłym wspólnym posiłku, nie miałem pojęcia, że życzy sobie pani... - 'być wyrywana' absolutnie nie przeszło przez bariery uprzejmości i wychowania, nie mówiąc o gardle. Zresztą - nie było też ważne. Zamiast tego Azjata uprzejmie i z dużym urokiem uśmiechnął się - Nie ma zresztą znaczenia co myślałem. Chodźmy i przeproszę panią na moment by móc dokonać odpowiednich aranżacji.

Sięgnęła po papieros szybkim energicznym ruchem, mówiąc:
Yagami, Yagami, Yagami... każda kobieta lubi być adorowana. Doprawdy... czuję się jakbym była na randce z maturzystą. Ciągłe potknięcia.

Nie skomentował słów o potknięciach, tak jak jej wcześniejszego dotykania go inaczej niż spojrzeniem. "Przywykam. To dobry znak. Wkrótce ją to znudzi."

Szczęśliwie Japończyk kiedyś już szukał miejsc w których można było zjeść i podarek Willhellminy Hollward zawierał także takie informacje. Dwa telefony później mag dowiedział się, że w rzeczy samej ma spore szczęście, ponieważ odwołano jedną rezerwację. Natychmiast zarezerwowawszy stolik, upewnił się, że nikt go nie obserwuje, wyszeptał zaklęcie i wróciwszy do kobiety, rzekł:

- Le Cirque, 21. Wymagany jest strój wieczorowy, ale to będę umiał obejść.

W rzeczy samej, powracający do mydelniczki mężczyzna ubrany był w smoking.

- Proszę wybrać śmiało - dodał z nienaganną uprzejmością i cokolwiek bezpośrednio - celem tej kolacji jest pani dobra zabawa, jeśli więc miejsce nie odpowiada musimy je zmienić na lepsze.

Le Cirque było lokalem ekskluzywnym, gdzie kolacja dla jednej osoby kosztowała nawet ponad 100 dolarów, a winnica chlubiła się ponad tysiącem rodzajów win.


Pon. 22.X.2007, Le Cirque, Staten Island, 21:00



Lokal nie zawiódł. Ani wyglądem, ani jakością obsługi, ani jedzeniem. Azjata starał się zabawić towarzyszkę, opowiadając jakąś śmieszną opowiastkę, prowadząc konwersację, przekomarzając się, z wdzięcznością witając okazję, by czymś się zająć. Zapłacił za jedzenie, picie, bez napominania, zupełnie naturalnie i nie patrząc nawet na rachunek. Nie można było mieć wrażenia, że żałuje, lub uważa ceny za wygórowane.

Mag chciał, by Laura Pavlicek dobrze się bawiła. W zadośćuczynieniu za wyciągnięcie jej z domu, po pracy, dla nieznanej jej sprawy. Postarał się więc ją odprężyć, zabawić, zrelaksować, być interesującym partnerem do rozmowy. Azjata był nawet gotów wysłuchać jakichkolwiek zwierzeń z możliwie najlepszymi odpowiedziami - choć szczerze wątpił, by coś takiego miało w ogóle nastąpić. Czeszka szybko mogła dostrzec, że tak, jak w pracy, tak i tu Japończyk słuchał uważnie jej słów, zapamiętywał je i był na niej skupiony. Jej pomoc mu udzielona zdecydowanie została doceniona.

- Wybaczy pani ciekawość, ale czy wie pani, co zrobi, jak kiedyś zamiast policjanta zatrzyma ją policjantka?
- Raz czy dwa, czekaj, dwa ...z jedną pogadałam o ciuszkach. Z drugą poszłam na kolację. Byłam wtedy młoda i szalona.
- rozmarzyła się Laura dodając po chwili z chichotem. - Nie fantazjuj za dużo na ten temat Yagami. To zabawy dla dużych chłopców i dziewczynek.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko, skośne oczy pozostawały nieodgadnione. Był ciekaw co koronerka wie o życiu seksualnym w Japonii. O domach gejsz, tych tradycyjnych jak i tych nowoczesnych, o fetyszyzmie który dla niektórych był więcej niż sposobem na życie, był czymś nieodzownym dla wyrażenie siebie.

- Wy, 'Zachodni imperialiści' - zażartował - często zachłystujecie się homoseksualizmem jako jakimś szczególnie trudnym do zrozumienia czy stolerowania tabu. Czemu pani sądzi, że w Japonii seks między ludźmi tej samej płci będzie szokujący? Albo szczególnie pikantny? Co ma mnie podniecać w wyobrażeniu sobie pani z inną kobietą? Nagość? Inne akcenty etniczne bądź rasowe? Czy fakt, że obie macie piersi?

Docinki przeplatały się z tematami z pracy, jak np. demony czy różnice w myśleniu maga czy naukowca (dla mnie demony to istoty z innego wymiaru, metamorficzne byty telepatycznie dostosujące się do formy oczekiwanej przez otoczenie...) oraz oczekiwaną adoracją - Azjata bowiem na czas kolacji zepchnął nielubiane przez siebie cechy koronerki na dalszy plan, by móc uczynić to doświadczenie możliwie przyjemnym dla kobiety, która mogła zostać w domu i nie robić dla niego i nieznanej samobójczyni nic. Najlepiej przyjęte zostały róże (których dostarczenie do stolika załatwiło wręczone kelnerowi 25 dolarów wraz z karteczką z instrukcjami, zawczasu przygotowaną przez zapobiegawczego maga).

Róże wywołały prawdziwy rumieniec, z którym Czeszce było do twarzy, niekłamane i miłe zaskoczenie oraz pozbawione mentorskiego tonu

- Nie powinieneś - słyszalnie słabsze od innych uwag. Róże się jej naprawdę spodobały. To był jeden z nielicznych momentów, kiedy naprawdę stała się kobieca. Jedna z paru chwil tego wieczoru, które skłoniły go później, do wydobycia jej hitogaty i rozważenia przywołania jej cienia. Słyszał o onmyoudou zabawiających się w ten sposób. Trzymających kolekcje, przywołujących wybraną osobę na jedną noc, dla zaznania chwili przyjemności. Przez parę takich chwil Laura Pavlicek zyskała w jego oczach więcej niż przez wszystkie swoje tysiąc razy widziane w filmach 'akcji' prowokacje. Przez moment miał wieczorem poobracać jej hitogatę w dłoniach, by wreszcie się zmierzyć z konceptem na pół-serio, wybuchnąć śmiechem, schować karteczkę w skrytce i położyć się spać.

Tymczasem jednak - jedli i rozmawiali. Niektóre komplementy wiodły z powrotem do docinków. Jak np uwaga o kolorze włosów. Hirohito wpierw stwierdził jak niesłychanie unikatowym i nierzeczywiście pięknym kolorem dla Japończyka jest blond, wspominając jak częstym jest w Japonii farbowanie się dziewczyn na ten właśnie kolor by podkreślić te rzeczy, które akurat uważa się za amerykańskie, czy to buntowniczość, niezależność, wyzwolenie (także seksualne) czy bezpośredniość. Wreszcie dodał żartobliwie, że w przypadku Laury to chyba wszystkie te cechy. Natychmiast dojrzał jak mentorski ton wraca:

- Unika pan mówienia o swoich odczuciach, bardzo dyplomatyczne i grzeczne. Ale czyni z pana sztywną kukiełkę. Czemu nie powiesz, czy tobie się podobają włosy blond? Ale szczerze. Wiem, że nie jestem ideałem każdego faceta. Nie jestem, aż tak próżna.

Mężczyzna spojrzał ironicznie, lekko docinając towarzyszce:
- W jednym zdaniu mówi pani, że nie jest próżna ale też zakłada, że mi się podobają tylko z racji pochodzenia? Raczej sugerowałem, że w Japonii zrobiłaby pani furorę. Tylko z racji włosów. Czy mi się podobają... zostawię na później, by nieco rozbudzić pani ciekawość.
- Próbuj rozbudzić, próbuj...
- zachichotała kobieta, przesuwając wyzywająco języczkiem po swych wargach.

Azjata niemal się skrzywił wewnętrznie na tak prostacką zagrywkę. Dla niej to był sposób na zabicie czasu. Wyuczony nawyk. Pod wpływem impulsu nalał kobiecie wody do szklanki i z troską podał:

- Jest pani spragniona. Wody? A może naleję pani jeszcze wina?

Wspólnym tematem, który był raczej nieszczególnie dla niej interesujący była rozmowa o reakcjach ludzi na taką wiedzę, jak istnienie magii. Dało się zauważyć, że na dłuższą metę rozmowa na ten będzie ją wyraźnie nudzić.

Zapytana o jej pochodzenie ożywiła się. Urodziła się i dzieciństwo spędziła w Pradze. Jej rodzice wpierw wyemigrowali do USA z powodów politycznych - jak twierdzili. Choć Laura uważała, że z powodów finansowych. Potem wrócili do Czech i tam zostali. Niemniej oprócz pieniędzy przywieźli ze sobą podwójne obywatelstwo. I dzięki temu dysponowała zarówno czeskim, jak i amerykańskim paszportem. Ona sama dostała się do jednego z uniwersytetów ligi bluszczowej na Uniwersytet Browna. I tak jakoś została potem w Nowym Yorku. Podczas gdy rodzice zostali w Pradze.

- Nie tęskni pani? A może pani jeździ ich odwiedzić? Zobaczyć stare kąty? Ja nie wiem, czy umiał bym się osiedlić w Nowym Jorku na lata.
- Czasem... ale cóż poradzić. Nowy York ma swoje uroki. Pomieszka pan tu dłużej, przekona się pan.
- odparła z wyraźnym przekonaniem w głosie Czeszka.

Niejako w rewanżu spytała się też Yagamiego o jego rodzinę, o powody zatrzymania się w Nowym Yorku, o to czym się zajmuje i czym dla niego jest jego „hokus pokus”.

Nóż zgrzytnął na talerzu, kiedy Japończyk usłyszał pytanie. Część umysłu zawisła w zaskoczeniu, część zbeształa właściciela, że nie wziął tego pod uwagę, kiedy poruszył takie tematy.

- Przepraszam. W ten weekend pochowałem brata. Rodzina... Może następnym razem - odrzekł wyraźnie nieswój i siląc się na uśmiech.

Na szczęście, akurat pojawiło się kolejne danie.

- To ja przepraszam... zapomniałam. - Pavlicek opuściła głowę w zawstydzeniu i dodała ze szczerością i smutkiem głosie. - Nie powinnam była... poruszać tego tematu.

Zaskoczyło go to. Nie tylko to zresztą. Uniknął jej wzroku, szybko analizując własne uczucia. Pytała o powód przyjazdu do Nowego Jorku. Miał wrażenie, że jej już go zdradził, tam, w kostnicy, kiedy identyfikował brata. Ale mógł się mylić. Zaskoczyło go natomiast jej współczucie. Smutek. Był rozdźwiękiem z niesławnym dlań już zdaniem na temat brata. Zdaniem, które wywołało starcie między nimi i wygrany przez niego zakład. Złośliwość podpowiedziała mu odpowiedź:

"Tak, pamięta pani, ten umarlak spod czwórki."

Stłamsił myśl. Nie czas. Nie pora. Nie po to tu byli, by miał ją w czymkolwiek punktować, poza lekkimi docinkami w trakcie niezobowiązującej konwersacji.

- Czemu patologia? - rzucił pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy
- Czemu przystojniacy bywają tacy... nierozgarnięci. Nie jestem patologiem z wykształcenia. Tylko egzobiologiem, głównie... - machnęła z rezygnacją dłonią.- Czemu więc wylądowałam, tam gdzie jestem? Z ciekawości? Z nudy? Mam też odpowiednie predyspozycje psychologiczne... Sama nie wiem. W sumie to fajna robota, jak się już przyzwyczaisz do scen zbrodni, przypominających dekoracje z tandetnych horrorów.
- Proszę wybaczyć bezpośredniość, ale pani przebojowość i radość, jaką pani czerpie z przekomarzanek, nieraz sprawiały, że sądziłem, że miałaby pani dużo frajdy z innego zawodu. - Zamyśliwszy się, Japończyk dodał - Nie podam dokładnie jakiego, ale z większą ilością interakcji międzyludzkich. I błagam, proszę nie rzucać oklepanego telemarketer czy domokrążca.
- Ulegasz stereotypowemu myśleniu. Lubię moje małe królestwo i mam frajdę z jego prowadzenia. I z moich badań.- odparła i uśmiechnęła się dodając. - Gdyby było inaczej, z pewnością bym zrezygnowała.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 02-11-2010, 02:35   #614
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację

Pon. 22.X.2007, Klondike Ave, Staten Island, 22:24


W mydelniczce Yagami zapiął się dokładnie, zaparł a następnie korzystając z genialnego interfejsu komórki, szybko przekleił do SMSa znalezionego wcześniej linka

Royal Crown Bakery, Staten Island - Restaurant Reviews - TripAdvisor

i wystukał:
Kod:
W przewodniku strasznie zachwalają tamtejszy chleb. 
Będąc Japończykiem (i niemal sąsiadem tej piekarni), muszę skorzystać. 
Miałaby Pani ochotę spróbować?
Dwa skrzyżowania (i trzynaście uniknionych - nie przez przestrzeganie przepisów ruchu - mandatów) później mógł powiększyć czcionkę o 100% i przeczytać:

Kod:
Z chęcią.
Tym bardziej, że dzisiejszy dzień okazał się jednym z cięższych, jakie
miałam ostatnio. I niestety nie spodziewam się, by kolejne były
łatwiejsze. Nie potrafię więc przewidzieć w jakim zakresie będę panią
własnego czasu przez następne dni.
Parokrotnie czytał SMSa zastanawiając się, co odpisać. Wahał się pomiędzy równą szczerością, troską a chęcią oferowania pomocy bądź współczucia. W końcu uznał, że najprostsza jest pierwsza myśl, zwłaszcza, że złapały ich światła, dając potrzebne kilkadziesiąt sekund:

Kod:
Dzisiaj rozumiem Panią bardzo dobrze. 
Z chęcią pomogę, jeśli jest to możliwe, z równą chęcią podzielę się z Panią 
szczegółami informacji o J.H., jakie udało mi się dziś zebrać... lub 
porozmawiam przy dobrej kanapce na inne, lżejsze tematy. 
W moim przypadku samo Pani towarzystwo jest gwarancją nieco lepszego
 humoru. Mam nadzieję zapewnić Pani chociaż odrobinę odpoczynku od 
spraw, które i tak nie uciekną. Dostosuję się do terminu, ponieważ moje dni
 najbliższe zostawiają (zbyt) dużo czasu na myślenie.
Po chwili dosłał jeszcze jeden SMS. Krótszy:

Kod:
PS. Dziękuję za Pani dzisiejszy telefon, Willhellmina-san. 
Proszę uważać moje zaproszenie do Royal Bakery za aktualne, 
jak długo Pani wygodnie.
Wkrótce potem zajechali na miejsce.

- Dlaczego pani to robi? - rzekł cicho, kiedy z rewolwerem zamknęła kremowo-biały minivan i ruszyła w stronę drzwi, pytając o zestaw włamywacza
- Wy magowie, lubicie pakować się w kłopoty.
- Nie pytałem o rewolwer. Pytałem o... Hmmm. To odpowiedź na oba, prawda.
- spytał twierdząc.
- Uznajmy, że po prostu miła ze mnie osoba. - rzekła wystawiając zalotnie język do Japończyka.

Drzwi do których dotarli wyglądały znajomo, jak wszystkie drzwi które miał okazję zwiedzać. I te tutaj też miały na sobie żółte taśmy z napisami Do not cross & Crime Scene. Podszedł, rozejrzał się, kucnął i wsunął pod nie karteczkę. Wyszeptał zaklęcie przyzwania. Po chwili mógł obejrzeć wnętrze mieszkania z oczu lisa. Ciemny przedpokój, ponownie policyjne taśmy, pusto, głucho.

Kolejną karteczkę i kolejne zaklęcie przyzwania później kage-Yagami otworzył im drzwi od wewnątrz. Kiedy wchodzili, Azjacie delikatnie zawibrował telefon. Spoglądając na wyświetlacz, mężczyzna sprawdził mimochodem godzinę. 22:30. Odpowiedź od Angielki była krótka.

Kod:
Dziekuję.
Jutro rano będę na Wydziale, choć nie wiem jak długo. Postaram się,
jeśli czas (i detektyw prowadząca sprawę) pozwoli, skontaktować wtedy
z Panem.
Rozpoczęło się przeszukiwanie.

Dom denatki był urządzony stylowo, acz skromnie. Nie było w nim nic co by świadczyło o tym, że ktoś tu zginął - wyjąwszy drzwi wejściowe i ich nowy, policyjny deseń. Dwa pokoje, sypialnia, łazienka, kuchnia. Zwykłe mieszkanie, przeciętnej kobiety. Deska surfingowa w rogu przedpokoju i parę albumów o tropikalnych wyspach stojących na półce obok telewizora świadczyło o tym, że interesowała się morzem.

Mieszkanie było jeszcze nie pokryte warstwą kurzu, wciąż pozostając czyste i uporządkowane.

Podzielili się. Lis pozostał przy drzwiach, nasłuchując. Kage-Yagami oglądał zdjęcia, Pavlicek patrzyła na prenumeratę magazynu dla surferów i zdjęć z rozmaitych i pięknie ujętych chwil ujeżdżania fal. Deska w kącie definitywnie nie była tylko na pokaz.

Yagami starczyło zerknąć do łazienki, jadalni i sypialni by wiedzieć, że kobieta mieszkała sama. Owszem, była dodatkowa szczoteczka - z wyglądu raczej męska, choć nigdy nie wiadomo. Ale brakowało ubrań. Drugiej garderoby. Męskich butów, kosmetyków.

Mieszkanie miało zdjęcia jednej osoby, książki jednej osoby, ubrania jednej osoby. Czystej, schludnej, uporządkowanej, dbającej o miły i przyjemny wygląd wnętrza. Jedynym dysonansem, były pozostawione na wierzchu resztki kolacji i wina w jadalni... Ostatnia wieczerza ofiary była zdecydowanie kolacją dla dwojga.

Przeglądanie mieszkania odbywało się do wtóru cichego dialogu, dla Azjaty stanowiącego kontynuację rozmowy prowadzonej niedawno z Willhellminą Hollward przy innym mieszkaniu. Przy innej śmierci. Przy Lorenzo Marconim, zarejestrowanym wilkołaku,

- Co zmobilizowałoby Trzynastkę by ruszyła za tą sprawą? Wie pani może, jakie poszlaki, dowody czy zeznania musiałyby tu zostać zebrane, jeśli denatka zginęła od klątwy? W końcu taka śmierć nie zawsze potwierdzona może zostać empirycznie... A jeśli klątwa np. wywoła chęć do skoku to czy taka sprawa ma w ogóle szanse trafić do Trzynastki?

Yagami pytał jak człowiek, który dostrzega lukę w systemie. Mówiąc podczas metodycznego sprawdzania pomieszczeń, miał już założone rękawiczki, starał się postępować w pełni profesjonalnie wykorzystując wiedzę zarówno swoją własną jak i tą zdobytą z opowieści Juna z czasów jeszcze jego współpracy z policją tokijską, wreszcie też bazując na słowach usłyszanych od ludzi samej Czeszki z ich przekopywania mieszkań.

- Znalazłem kolację dla dwojga. Jak pani sądzi - i tak, wiem, że przedwcześnie zadaję pytanie by móc otrzymać profesjonalną odpowiedź, zwłaszcza wobec nieznajomości profilu psychologicznego denatki - byłaby tak niezrównoważona, by skoczyć zaraz po miłej kolacji? Czy takie menu osądzi pani jako skomplikowane do przygotowania? O ile rozpoznaje pani danie, bo mi się nie udaje.

Mówiąc to, przyglądał się zastawionemu stołowi. Patrzył na oświetlenie, oceniał jak bardzo ktoś się postarał by kolacja wypaliła. Patrząc na kuchenkę szukał czegoś, co pozwoliłoby mu rzec jakie serwowano potrawy, czy kupne czy robione. Skok po romantycznej kolacji? Nie pasowało mu to. Sprawdził pościel, by poszukać, czy właścicielka może szykowała się do wspólnej nocy. Postarał się przypomnieć ubiór kobiety, wreszcie moment skoku, by określić, czy dokończono posiłek, czy jednak skok go przerwał. Bo na pewno przerwał sprzątanie po jedzeniu.

- A skąd pan wie, że w grę wchodzi klątwa? Czyżby pan wiedział więcej niż mówi? - mruknęła Pavlicek spoglądając podejrzliwie na Azjatę. Wzruszyła ramionami dodając.- Poszlaki by się przydały. Dowody jeszcze bardziej... A klątwy, to nie moja działka. Pyta pan nie tę osobę, co trzeba.

Zaskoczony Japończyk zamarł na moment, przeanalizował ponownie swe słowa i uśmiechnąwszy się rzekł:

- Przepraszam. Podjąłem po prostu z panią rozmowę, którą kiedyś prowadziłem z kimś innym, stąd takie zaczęcie od środka. Nie, nie wiem, że to klątwa albo w ogóle cokolwiek tej natury. Zakładam, że to MOŻE klątwa. Na równi z dziesięcioma innymi powodami do skoku, ale klątwa jest o tyle ciekawa, że... nie wiem co właściwie dalej. Bo o ile w przypadku, gdyby to była depresja, czy podłożone przez kogoś prochy, sprawa jest w miarę jasna i wiadomo co z tym zrobić... o tyle jeśli np. będę świadkiem rzucenie na kogoś klątwy... to co właściwie? Co się u Was w Ameryce z tym robi? Przecież nie zgłasza na policję, bo i jak? Tak samo tu: zakładając, że byłaby to klątwa... jakim sposobem Trzynastka miałaby się nią zająć? Co uznawane jest za poszlakę czy dowód? U państwa przecież nie ma uznanej oficjalnie magii, prawda?
- Ludzie zgłaszają większe głupoty, niż klątwa. UFO w ogródku, Yeti grzebiące w śmietniku, ludożerne pudle. Część z zadań Trzynastki jest właśnie weryfikowanie takich zgłoszeń. Klątwy są kłopotliwe, ale cóż... Nie każdą sprawę da się rozwiązać. Nawet jeśli w grę nie wchodzi magia.
- zerknęła na Yagamiego - Zapewne mi pan powie, że w Japonii, macie lepiej urządzony i sprawniejszy system? Jak to u was działa?
- Jak pewnie każdy jestem swego rodzaju lokalnym patriotą ale... Takie słowa wypowiadane teraz bzdurnie głosiłyby istnienie systemu bez wad albo milcząco zakładałyby, że znam Wasz system. A tymczasem mam o nim najwyżej ogólne pojęcie. Macie sądy kapturowe, prawda? Jacyś tam magiczni spece wydają wyroki w sprawach, gdzie zwykła ława przysięgłych nie daje rady? Specjalne więzienia dla 'uzdolnionych inaczej'? Społeczeństwo jest nieświadome magii, zatem większość zgłoszeń to bzdury jak to powyżej, prawda? Czy Ci świadomi są liczną grupą? Czy to mniejszość postaci 1% lub mniej? Jak oni zgłaszają Wam problemy, mają świadomość prawdziwej roli Trzynastki? Wiedzą o Was? Mówicie im prawdę, czy też wciskacie wersję oficjalną?

- Masz dużo pytań.[/i] - mruknęła Laura i wzruszyła ramionami. -Jakie sądy kapturowe? Jest prokurator, jest i obrońca. Oczywiście większość społeczeństwa, żyje w błogiej nieświadomości... Tak jest wszak wszędzie na świecie. Amulety kupisz w sprzedaży wysyłkowej, ale... ilu ludzi naprawdę w nie wierzy? Są gazety piszące o niezwykłych zdarzeniach i co? Dla mas to stek bzdur przeznaczony dla rozrywki. Cywilizowany świat nie wierzy w magię, nawet naukowcy... dla nas to tylko fenomen oparty o inny wymiar. - ziewnęła. - Trzynastka rozwiązuje wszelkie nietypowe sprawy. I te magiczne i te... niemagiczne. Nie ma znaczenia, ile wiedzą ofiary przestępstwa. Wydział nie musi im wszystkiego mówić.

Wraz z myślą o potencjalnym nadnaturalnym aspekcie sprawy onmyoudou wyszeptał kolejne przyzwanie. W chwilę później usadowił sobie Suzaku na ramieniu, każąc mu mówić o dostrzeganej magii czy jej śladach.




Pon. 22.X.2007, Pickersgill Avenue #13, Staten Island, 00:00, mieszkanie Yagamiego



Północ wybiła, gdy mężczyzna dotarł do domu. Domek - przy całym swym uroku - był pusty i Azjata widząc to uświadomił sobie wiele rzeczy.

Było bezsensem tak żyć. Z rezerwą, z dala, zawsze profesjonalnie. Towarzystwo Czeszki miało wiele wad, ale pomimo tego, ten wieczór był jaki był głównie dzięki niej.

A nie był samotny. Owszem, kobieta miała szereg cech których nie znosił i zmuszał się, by tolerować, ale to - czy przemiły obiad u kuzynostwa dzisiaj - było niebo lepsze niż sposób w jaki spędził przedpołudnie albo godziny przed telefonem doktor Hollward.

Zmęczony mag wszedł do ogrodu, usiadł pod jednym z drzew i cicho zanucił, dawną, dziecięcą piosenkę, jaką nuciła żałobnica próbująca uciszyć swoje głodne dziecko.

Był zmęczony - gorzej, był wykończony. Owszem, kontrola ki wraz z silną wolą trzymały go na nogach, ale nie lubił ryzykować funkcjonując w ten sposób. Był przybity. Był smutny, dotkliwie odczuwał samotność i ogrom spraw, jakimi się tutaj zajmował. Pokój pułapka, śmierć braci, sabotaże dokonane przez tak dalece obcą mu magię...

Metropolia, jaką był Nowy Jork, plus brak zahamowań w tutejszej kulturze, w której na domiar złego magia miała być tylko 'głupią bajką' niosły ze sobą taki ogrom roboty, że potrzeba byłoby armii ludzi, by to opanować.

- Mogę zginąć. Bardzo, bardzo łatwo. To byłoby dopiero głupie. - rzekł cicho, jakby do siebie mężczyzna. Z drzewa spadł orzech. Po chwili po pniu zaczęła zbiegać wiewiórka. Chwilę zastanawiała się nad siedzącym pod drzewem mężczyzną, lecz w końcu, nie obawiając się go najwidoczniej, przebiegła wprost po nim na ziemię, gdzie zabrała zgubę i pomknęła z powrotem ku swojej kryjówce, gdzieś w koronie.

"Wciąż nie napisałeś do tej rudej, prawda?" - wróciły echem słowa ojczyma.

Właściwie, to powinien napisać, powtórzył sam sobie. Wybrawszy dobrze znany adres spokojnie wystukał kolejne znaki:

Kod:
Weronika-san,

Jestem w Stanach, w Nowym Jorku. Czy miałabyś ochotę się spotkać?
Cóż... czego ojczym nie wiedział, to jak oboje się rozstali. Dla dziewczyny nagłe odkrycie drugiego świata, jak i to, jak daleko sięgał on w życie jej partnera...

"Zobaczymy. Jak to mówią, alea iacta est."*

Tymczasem jednak miał zamiar rozpocząć pewien obrzęd. Po prostu dla regeneracji sił. Wydawszy odpowiednie dyspozycje shikigami, upewniwszy się, że nie jest obserwowanym, nakazał Genbu dbać o swoje ki, co lis powitał cicho sadowiąc się nieopodal.

Jakiś czas później, mężczyzna spokojnie zasiadł w transie, wewnątrz bariery Alai, regenerując siły. Dlatego właśnie, jego służbowe mieszkania były wyposażone w ogród, który musiał spełniać pewne założenia. Przez ponad godzinę mężczyzna pogrążony był w leczniczo-regeneracyjnym transie, czerpiąc siłę z pięknego, zdrowego otoczenia. Wzniesiona jego magią bariera pozwalała mu na moment stać się częścią ogrodu, niczym jeszcze jedno drzewo, dodatkowy krzak, czy dopływ stawu. Uzdrawiający wpływ natury nigdy nie był lekceważony we wschodnim paradygmacie, choć unikano wpływania na naturę... o ile było to możliwe. Choć taki trans w jaki wprowadził się onmyoudou nie był w stanie zniszczyć ogrodu czy mu zaszkodzić. Linie ley tutaj obejmowały parę drzew, staw, kilkadziesiąt niemal metrów kwadratowych zieleni. Gdyby był ciężko ranny, umierający - wtedy jego kradzież mogłaby dać widoczne skutki. Może zwiędłaby paproć nad stawem. Może woda byłaby mulista przez parę dni. Może trawa by zżółkła.

Zakończywszy trans, mężczyzna czuł się o niebo lepiej. Odłożył hitogatę Jenny na jutro. Miał pomysły co z nią mógł zrobić, ale wpierw wolał pomyśleć o tym, co dziś się dowiedział. Po dobrej kolacji, krótkim treningu, prysznicu poszedł spać całkiem zadowolony. Z głową pełną planów na wtorek.



Wto. 23.X.2007, Pickersgill Avenue #13, Staten Island, 07:00, mieszkanie Yagamiego


Rankiem mężczyzna obudził się wypoczęty. Zjadłszy szybkie śniadanie, odświeżywszy się pod prysznicem i nie zaniedbawszy porannych środków ostrożności na wypadek wizyty Triad czy kogokolwiek innego, Azjata ruszył na wydział. Yagami chciał nie tylko spotkać się z Willhellminą, ale także - nawet jeśli telefonicznie - spróbować dowiedzieć się czegoś o gremlinach od Pabla albo Jamesa.

Potem planował rozmowę z ODoomem, w parafii świętego Kostki o trudnym do wymówienia imieniu. Wczorajszy trans nasunął mu bowiem jedną myśl.

Co stało się właściwie z pokojem w hotelu Pensylwania? Nawiedzone miejsce, jakie tam stworzono, nie zostało wyegzorcyzmowane. Czterech księży okazało się zbyt małą siłą. Ciekawość gryzła nieco Japończyka, który pragnął dowiedzieć się, co w takiej sytuacji robiło się dalej.

Coraz mniej rozumiał ten amerykański system. A jeśli miał być częścią Trzynastki, wypadałoby mieć choć pewne o nim pojęcie.

Wreszcie - Carlton.

Ruszając, posłał dwa SMSy. Jeden do Willhellminy, z krótkim dzień dobry i informacją, że będzie w okolicach wydziału wkrótce, przez godzinę, może półtorej. Drugi do ojczyma, również z uprzejmym dzień dobry i z niezobowiązującym stwierdzeniem, że będzie chciał złożyć wizytę odpowiedniemu oficjelowi Trzynastki, by zgłosić swój akces także oficjalnie.

-----------------------
* łac. kości zostały rzucone, przypisywane Cezarowi słowa podobno przezeń wyrzeczone po przekroczeniu z wojskami Rubikonu, co niosło ze sobą groźbę wojny domowej.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 02-11-2010, 15:27   #615
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Wt., 23X 2007, White Plains, siedziba rodu Shen-Men, były gabinet Gonga, 00:20


Zapomniała. Właściwie nie słuchała. Rzadko go słuchała. Starał się być kimś więcej niż sobą. Próbował swoją złą opinią dorównać Stryjowi. Zamiast skupić się na tworzeniu swojej legendy, podszywał się pod cudzą. Rzadko go słuchała. Jin mówił zwykle to, co słyszała wewnątrz swojej głowy.

Powoli sunąc stopami po podłodze, zbliżała się do Studni. Rozpięła kołnierz, suknia spływała luźno z jej ramion. Odsłaniała przylegającą białą tunikę na ramiączkach, którą miała pod spodem. Nie musiała być magiem (znać maga), aby wyczuć negatywną aurę tego miejsca. Ciemność gęstniała, zaczepiała się o ubrania i włosy, ocierała się o skórę wywołując nieprzyjemny dreszcz. Pchała się do gardła jak suchy smak dusznego kadzidła. Ciążyła na sercu. Tłamsiła płuca.

Była zmęczona. Choć nie potrzebowała wiele snu, kilka godzin medytacji da jej ukojenie zmysłów. Najpierw chciała odwiedzić studnię i będzie mogła odpocząć.

Przebywając w tym domu, emocje i myśli Stryja stawały się cieniem materialności. Jakby jego świadomość zbijała sobie ciało z otaczającego mroku.

Ciężka dłoń Jina zacisnęła się nagle na jej ramieniu niczym obręcz z drutu i wrzuciła brutalnie do gabinetu Stryja. Uderzył ją zapach krwi... Nie, to tylko sherry. Zawartość żołądka podeszła do gardła, zachwiała się na nogach. Stopy zapadły się głębiej w nowy puszysty dywan.
- Miałaś do mnie przyjść zaraz jak skończysz z Angielką! - warknął na powitanie brat.
Podniosła na niego wzrok, próbując nie widzieć wspomnień. Nie, raczej wizji podtykanych przez Gonga. Duszący smak krwi u ustach. Wilgotne dłonie. Zacisnęła palce na feniksie. Nienawidziła tego miejsca równie mocno jak samej Studni. Całe jej ciało się spięło.
- Oczywiście postanowiłaś mnie olać! - ślina buchnęła z jego ust, nie panował nad sobą. Alkohol wyzwalał w nim stłamszony gniew i złość. Nie musiał być pijany, wystarczy że zacierały się granice.

Wiedziała jak to się dalej potoczy. Przechodzili przez tego typu "dyskusje" zbyt często. Cokolwiek powie ona, Jin będzie wrzeszczał. Dusząc się ze wściekłości rzuci szklanką, ta pewnie rozbije się o kant regału. Yue uśmiechnie się pod nosem. On odczyta to jako Wyzwanie. Będzie chciał ją uderzyć. Ona instyktownie założy blok. Tym razem obwinie się wokół brata jak wąż i odda cios. Niecelnie. Skupi całą uwagę, aby zmarkować uderzenie nie robiąc mu krzywdy. Jednocześnie Jin nie może zauważyć, że udaje. Udaje?
Nigdy nie wiedziała w którym miejscu kończy się wzajemne okładanie się dla sportu, a zaczyna coś bardziej serio.

Stryj szeptał, jego palące skórę słowa spływały od czubka głowy, wzdłuż kręgosłupa.

<<Nie wahaj się, kilka centymetrów niżej i na chwilę straci dech. Potem celny cios w tchawicę, kilka sekund. Wszystkie problemy odejdą w zapomnienie wraz z nim. Ale boisz się, boisz się, że bez niego nie przetrwasz w świecie mężczyzn, prawda...?>>

Podniosła wzrok na brata. Cokolwiek powie i tak będzie źle. Otworzyła usta i tak zamarła. Wolnym krokiem podeszła do biurka, przy którym kiedyś siedział i jej ojciec. Przejechała placem po butelce sherry.
- Czego potrzebujesz? - powstrzymywała się. Nie miała ochoty dziś się z nim kłócić.
Znów zacisnął szpony na jej ramieniu. Poddała się szarpiącemu gestowi bez oporu. Jin przyciągnął ją do siebie. Całe jego ciało pulsowało od emocji i adrenaliny.
- Nigdy nie bierzesz mnie na poważnie! JESTEM TWOIM PIEPRZONYM OPIEKUNEM!!
Odepchnął ją. Zamaszystym gestem posłał szklankę na regał. Roztrzaskała się. Yue wpatrywała się martwym wzrokiem w potłuczone refleksy na kawałkach szkła. Nie potrafiła się powstrzymać. Uśmiech sam wpłynął na jej blade wargi.

- Bo nie zachowujesz się poważnie. - odparła zimnym głosem. Oczekiwanie na cios, który zaraz panie, zdawało się torturą.
Jin nie wytrzymał długo. Najpierw pchnął ją na ścianę, potem chciał uderzyć w twarz pięścią. Zablokowała. Przypadł ją do ściany. Obwinęła mu uda dokoła pasa, mocno zaciskając. Dźwięk dartego materiału.

Teraz. Z łatwością mogła zadać cios w szyję. Złapać za nią i ścisnąć.

<<Zaskocz mnie, co wybierzesz?>>


- Czego chcesz? - powiedziała rezygnując z walki. Wolną ręką złapała jego wolny nadgarstek.
- Czego chciała biała?! - wysyczał niczym Oni-Demon-Żmija.
- Ćwiczyłyśmy synchronizację na jutrzejszą akcję policyjną. - odparła beznamiętnym głosem, mocniej zaciskając uda i ograniczając pojemność jego przepony.
- Tylko? - dychnął jej w kark. Wyrwał ręce i złapał ją za uda, próbując rozluźnić uścisk.
- A czego miała chcieć więcej?
- Wie o studni?
- zmienił strategię i wbił ją mocniej w ścianę, mając nadzieję, że go puści.- Dała jej kopa?
Nadal nic nie osiągnął.
- Widzi aurę przedmiotów. Trudno, żeby nie dostrzegła miejsca tak... specyficznego. - patrzyła jak się szamocze. - Czemu pytasz?
- Chce ją kupić?
- A ktoś chciał?
- Kurwa, puść mnie!!-

Wystarczy. Sama wiedziała, że już wystarczy. Wykonała polecenie, wepchnął ją ponownie w ścianę, szybko odsunął się na bezpieczną odległość nabierając oddechu.
- Ona nie chce. Wystarczy.

Coś ukrywał. Wiele ukrywał. A ona nie chciała wiedzieć.

- Jak wykręcisz mi znów jakiś numer, to cię uziemię. - ujadał dalej, kiedy wychodziła z gabinetu.
Posłała mu groźne spojrzenie zanim trzasnęła drzwiami,



WT. 23.X.2007, wydział XIII, świetlica 9:00


Zanim weszła i obrzuciła taksującym spojrzeniem wszystkich obecnych, zaprowadziła Willhelmnię do Zbrojowni i poczekała aż dobiorą jej w miarę pasującą kamizelkę.

Poprawiła mankiety, kołnierzyk i krawat, skinieniem gołwy powitała pozostałych detektywów. Ręce opuściła wzdłuż ciała.
- Witam. Nazywam się Yue Shen Men. - mówiła z nienagannym amerykańskim akcentem - Mam nadzieję, że nasza współpraca ułoży się gładko. Obecnie wraz z pomocą konsultantki Willhelminy Hollward - wskazała ją nienachalnym gestem dłoni - prowadzę z detektywem de Luką, obecnie na zwolnieniu lekarskim, śledztwo dotyczące ifryta. Jest to rodzaj arabskiego demona umieszczonego w urnie wielkości stojącego mężczyzny. Z państwa pomocą dokonamy przeszukania magazynu, gdzie najprawdopodobniej znajduje się owy przedmiot, który dotarła do NY w zeszłym tygodniu na statku i został ukradziona oraz ukryta na terenie miasta. Osoby odpowiedzialne za kradzież to radykalne ugrupowanie terrorystów muzułmańskich. Są to ludzie gotowi umrzeć z imieniem Allaha na ustach niż oddać się w ręce policji. Jeśli uda im się wypuścić ifryta, a na tym im zależy, grozi nam mały Armageddon. Dlatego musimy wkroczyć szybko, unieszkodliwić ich skutecznie i odebrać urnę zanim naruszą pętające demona inskrypcje. W razie jej uszkodzenia ja oraz doktor Hollward, która odpowie na wszelkie pytania dotyczące demona, postaramy się zapobiec nieszczęściu. Hangar wytypowany został po przesłuchaniu informatora, ale może się zdarzyć, że wewnątrz nie znajdziemy nic. Prosiłabym o dużą ostrożność. Jakieś pytania?
- Willhelmina pierwszy raz widziała, aby Azjatka tyle powiedziała za jednym razem. Dziewczyna wpatrywała się po kolei w każdą osobę, dokładnie kładąc akcent na odpowiednich sylabach. Zdawała się mówić z obowiązku, szybko przekazać najważniejsze informacje nie przedłużając.

WT. 23.X.2007, magazyny na obrzeżach NY, 10:00


Samochody. Dużo. Rytuał? Wysiadła sprężyście wyskakując z samochodu. Zdjęła marynarkę rzucając ją niedbale na tylne siedzenie. Rozluźniła krawat, rozpięła kołnierzyk. Założyła kamizelkę, mocno zaciągając taśmy. Podciągnęła rękawy koszuli. Wyciągnęła broń, wyszkolonym ruchem odblokowując.
- Jakieś porady, panowie detaktywi? Czy tradycyjnie połowa do wejścia głównego, połowa do tylnego? - strzeliła z karku, rozładowując resztki napięcia.

Nie czuła zdenerwowania. Stryj udowodnił jej już dawno, że w stanie zagrożenia czuła się najlepiej. Kiedy adrenalina buzowała w jej żyłach, serce biło szybciej i mocniej gotowe rozsadzić klatkę piersiową. Co prawda obława na magazyn to pierwsza tego typu policyjna akcja, ale kiedy dojdzie do walki - walka zawsze wygląda tak samo, prawda?
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 02-11-2010, 20:58   #616
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, korytarze uczelni, 08:13

Phil dotarł do Cambridge prawie zgodnie z planem. Dzięki nocnej porze bardzo szybko wydostał się z Nowego Jorku. O czwartej rano ulice były właściwie puste. Po wyjechaniu na autostradę międzystanową numer 95 w kierunku Bostonu, nastawił tempomat na 65 mil i spokojnie dojechał do celu ... prawie, gdyż okazało się, że na odcinku 50 mil drogowcy stanu Connecticut postanowili wyremontować nawierzchnię drogi przed zbliżającą się zimą. Opóźniło to cały przejazd tak, że zamiast spodziewanego zaoszczędzenia kilkunastu minut, był na miejscu trochę po ósmej. Nie był zadowolony, bo sądził, że zdoła się jeszcze rozejrzeć po kampusie uczelni, ale nie miał już czasu, bo zgodnie z informacjami, jakie pozyskał z internetu, profesor Manuelian powinien niedługo przybyć na wydział. A on powinien na niego już czekać ... Więc czekał. 5 ... 10 ... 15 minut. Obok niego przechodzili wykładowcy, słuchacze, personel techniczny uczelni, przypominając niedawne czasy, gdy jeszcze uczęszczał na Akademię. To była jednak uczelnia cywilna, więc i ubiory były bardziej dowolne, i zachowanie słuchaczy oraz, niestety, punktualność wykładowców. Manueliana jak nie było, tak nie było. Czas nieubłaganie uciekał, a on wciąż miał zdążyć na piętnastą z powrotem na Uniwersytet w NY na spotkanie z doktor Hollward. Wizyta w dziekanacie, gdzie jeszcze raz sprawdził grafik, niewiele mu pomogła. Dowiedział się jedynie, że Peter miał być około dziewiątej, ale z powodu wyjazdu do Egiptu nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie pozostało nic innego, jak czatować na niego przy gabinecie. Szczęśliwie inni wykładowcy z tego fakultetu mieli swoje pokoje w pobliżu i nie wyjeżdżali na wykopaliska. Detektyw przygotował zestaw pytań, który zadawał każdemu wykładowcy, który się nawinął. Jak wytrawny ankieter wyciągał odpowiedzi od spieszących do swoich zajęć ludzi.

- Dzień dobry. Czy wie pani/pan kiedy będzie profesor Manuelian? ... A czy mówi coś pani/panu nazwisko MacGregor, Harold MacGregor? ... Jeśli to pomoże, to interesował się "Drugą Księgą Umarłych". To było jakies dwa lata temu. - pokazywał zdjęcie poszukiwanego przez niego człowieka, ale odpowiedzi zawsze były zbliżone.

- To jeszcze go nie ma? Będzie pewnie za jakieś 20 minut. ... Nie ... nie kojarzę. - kręcili przecząco głową oglądając zdjęcie. Zawsze chwilę się zastanawiali, usiłując sobie przypomnieć nazwisko.

Minęła dziewiąta i zbliżała się dziesiąta. Phil był świadom, że ryzykował, i to bardzo, nie przekładając spotkania z Willheminą od razu, ale wtedy jeszcze miał nadzieję, że poszczególne osoby będą dostępne zgodnie z grafikiem i informacjami, jakie znalazł na stronie Harvardu. Oczywiście Murphy nie spał i musiał się trafić ten wspaniały wyjazd, o którym nie było ani słowa. Postanowił, że zadzwoni około południa, o ile wcześniej nie zdarzy się cud i nagle wszystko pójdzie jak z płatka. Trzy godziny powinny dać możliwość spokojnego przełożenia lub odwołania spotkania.

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, gabinet der Manueliana, 10:04

W końcu o dziesiątej wyczekiwany profesor pojawił się. Z rozwianym włosem prawie biegł korytarzem, niosąc pod pachą jakąś teczkę z formularzami, zaś w drugiej swoją aktówkę. Na uwagę, że spieszy mu się, Phil jedynie pomyślał.

Mi też.

Wziął się w garść i ukrył irytację swoim przydługim oczekiwaniem.

- To przejdę od razu do rzeczy. Czy mówi coś panu nazwisko MacGregor, Harold MacGregor?

Słysząc wyjaśnienia dodał.

- Jeśli to pomoże, to interesował się "Drugą Księgą Umarłych". To było jakieś dwa lata temu.

- "Druga Księga Umarłych", tak słyszałem, falsyfikat średniowieczny. Ale nie zajmuję się tym okresem, więc nie będę mógł pomóc.

- A kto tu, na Harvardzie, zajmuje się tym okresem? Może MacGregor do niego trafił?

- Zaraz ... - sprawdził coś w komputerze. - Profesor McCormick. To jego okres historyczny.

- Dziękuję panu bardzo. Ostatnia rzecz. Gdzie teraz mogę znaleźć pana McCormicka?

- Powinien mieć wykład w auli w Robinson Hall.

- Do widzenia. Powodzenia na wyjeździe.

- Dziękuję.

Pierwszy kontakt z kadrą naukową Harvardu nie był zbyt owocny, biorąc pod uwagę, że spędził prawie dwie godziny czekając na to spotkanie. Ale miał następnego "chętnego" do rozmowy. Nie zwlekając, szybkim krokiem udał się we wskazanym przez Manueliana kierunku. Wcześniejsze przygotowanie do wizyty pozwoliło mu zaoszczędzić kilka minut, bo pamiętał rozkład budynków uniwersyteckich. I Robinson Hall był niedaleko wydziału socjologii, gdzie chciał się spotkać z dziekanem. Profesor McCormick prowadził akurat wykład, więc Phil znów czekał. Czas upływał minuta za minutą. Południe zbliżało się nieubłaganie. W końcu hurgot odsuwanych krzeseł poinformował go, że zaczęła się przerwa i będzie mógł spróbować czegoś się dowiedzieć. Pytania miał przygotowane, więc poprosił profesora o chwilę rozmowy na osobności, co nie było problemem, gdyż akurat wszyscy studenci opuścili salę. Niestety, on również niewiele miał do powiedzenia o MacGregorze. Słyszał o księdze i miał podobne stanowisko, co Manuelian. Nikt go nie pytał o tę pozycję, zresztą nie pamiętał rozmów sprzed dwóch albo trzech lat. Phil zadał dodatkowe pytanie:

- I na Harvardzie nie ma specjalisty, o którym pan wie i który interesowałby się tym bliżej?

- Panie McNamara, na świecie są setki przedmiotów i ksiąg z różnych epok i er. I naprawdę myśli pan, że do każdego przedmiotu wyznaczony jest specjalista, który go bada?
- westchnął poirytowany naukowiec. - Drugą Księgą zajmują już z dwa, trzy ośrodki badawcze. W tym głównie ten w Egipcie. Po co jeszcze kolejni mają?

- Bo zawsze można odkryć coś, co przeoczyli inni?
- odpowiedział pytaniem, które było raczej stwierdzeniem. - Zresztą sam pan wie, dlaczego zajmuje się pan badaniami okresu, nad którym pracują pewnie setki uczonych na świecie. Dziękuję za rozmowę. - w sposób typowy dla naukowców uważał, że jego zakres studiów jest najważniejszy i niespecjalnie go obchodziły inne obszary.

Zebrane do tej pory informacje nie były zbyt pomocne, ale przynajmniej wiedział, że na Harvardzie nie ma żadnego specjalisty, z którym MacGregor mógł drzeć koty. McNamara układał dalszy plan działania w drodze do Hallu Jamesa Williamsa, gdzie miał spotkać się z dziekan socjologii, Gretchen Gingo. Zanim udało mu się dostać do jej gabinetu, odstał oczywiście swoje na korytarzu.

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, gabinet Gingo, 11:06

- Dzień dobry, pani dyrektor. Nazywam się Philip McNamara. Chciałbym się dowiedzieć, czy mówi coś pani nazwisko MacGregor, Harold MacGregor? - uważnie obserwował reakcję siedzącej naprzeciwko kobiety.
To nazwisko zrobiło na niej wrażenie. Przez chwilę spoglądała z wyraźnym zdziwieniem i zdenerwowaniem na McNamarę, po czym rzekła szybko.- O co chodzi?

Phil zachował niemieniony, skupiony wyraz twarzy. - Zanim przejdę do sedna, chciałbym się jeszcze dowiedzieć, czy słyszała pani ostatnio nazwisko McMurry?
-Nie sądzę.-
odparła krótko kobieta.

- Otóż pan McMurry jest pogrążony w śpiączce i istnieje poważne podejrzenie, że pan MacGregor ma związek z jego stanem. - powiedział to niezmienionym tonem, jakby odczytywał news z gazety. Nerwowe zachowanie rozmówczyni wyraźnie wskazywało, że coś było na rzeczy. - Czy może mi pani pomóc?

Na słowo śpiączka kobieta zareagowała nerwowo, wręcz wzdrygnęła się. I po chwili dodała z wyjątkowo zimnym tonem głosu.- Co chce pan wiedzieć? Że to sprawka MacGregora? Możliwe. Został wydalony z uczelni z powodu podobnego ... wypadku.

Zaskoczenie Phila tą wiadomością było tak duże, że nie zdołał tego ukryć. Zamarł na chwilę z wpółotwartymi ustami i brwiami uniesionymi ku górze. Zaskoczyła go. Kobieta wyraźnie miała dość emocjonalny stosunek do całej sprawy mimo, że od relegowania minęło już dwa lata. Szybko opanował się i wziął oddech.

- Czy może pani powiedzieć coś więcej o tym ... wypadku? Czy może wypadkach? - w końcu w aktach MacGregora była wzmianka o doświadczeniach, a nie doświadczeniu. Był jeszcze bardziej skupiony i uważniej słuchał swojej rozmówczyni, niż na początku.

- Nie ... - odparła krótko kobieta. I dodała. - To był eksperyment psychologiczny, czy też socjologiczny ... - machnęła niedbale dłonią. - Szczegółów nie znam. W każdym razie był eksperyment podwyższonego ryzyka. I ochotnicy podpisali odpowiednie dokumenty. Że znają zagrożenie i konsekwencje. Coś poszło nie tak. Sześciu ludzi w śpiączce. MacGregora wydalono z uczelni. Sprawa zamknięta.

- A co się dzieje z tymi ludźmi, którzy padli ofiarą eksperymentu? Wciąż są w śpiączce? I kto zna szczegóły tego eksperymentu? Przecież nie był robiony bez nadzoru. - to ostatnie było dla Phila oczywiste.

- Zapewne. - odparła krótko Grethen nie bawiąc się w dywagacje. Po czym dodała. - Czyżbym zapomniała wspomnieć, że naukowiec nadzorujący ten eksperyment, również padł jego ofiarą?

- I ciągle są w śpiączce? Wszyscy? - nie dawał za wygraną. Tego musiał być pewien.

Kobieta splotła dłonie razem spoglądając na mężczyznę z wyraźną irytacją. - Czy nie wyraziłam się jasno? Nie wiem czy są jeszcze w śpiączce. Tak przypuszczam.

- Rozumiem, że nie jest to dla pani miły temat. - pozwolił sobie na uwagę. - Przepraszam, ale muszę być pewny, że dobrze panią zrozumiałem. Czy wie pani, gdzie mogę zdobyć informacje o stanie poszkodowanych? - postanowił nie łączyć pytań. Później trudno było się zorientować, czy odpowiedź padła na wszystkie, czy tylko na część. Dlatego teraz czekał.

- Zapewne u ich rodzin. -
odparła Grethen i stwierdziła z pewną dozą chłodu w głosie. - A teraz ja pana spytam. Kim pan jest, że zadaje pan takie pytania? Jeśli pana odpowiedzi mnie zadowolą, zadzwonię po straż kampusu, a oni wyprowadzą pana poza teren uczelni, gdzie przejmie pana wezwana przeze mnie policja?

Bez słowa wyciągnął odznakę i pokazał jej. - Sądzę, że wzywanie policji nie będzie konieczne? - po czym schował ją z powrotem do kieszeni. Chłód w jej głosie nie zrobił na nim specjalnego wrażenia, szczególnie po pełnym dystansu zachowaniu Willhelminy. Zachował ten sam, co na początku rozmowy, skupiony wyraz twarzy. - Jeszcze tylko dwa pytania. - poinformował zirytowaną dyrektorkę. - Czy wie pani, gdzie może przebywać MacGregor? Do momentu wydalenia mieszkał w kampusie. Co się stało po?

- Jest pan poza obszarem swojej jurysdykcji. -
rzekła zerkając na odznakę, po czym spytała. - Dlaczego uważa pan, że powinnam wiedzieć, gdzie jest wydalony student?

- Nie uważam, że pani powinna to wiedzieć, tylko pytam, czy pani wie. Z pani pytania wnioskuję, że nie. Jestem tutaj, gdyż uczelnia nie była chętna do rozmowy telefonicznej i to jest ostatnia rzecz, o którą chciałem panią zapytać. Dlaczego? Dlaczego nie chciano ze mną rozmawiać na ten temat przez telefon?

- Nie wiem. Dla mnie MacGregor to nazwisko, a jego sprawa to afera która ... - odparł chłodno Grethen i zacisnąwszy zęby dodała. - ... szkodzi dobremu imieniu uczelni. Nie wiem, gdzie jest. Niech popyta jego rodziców. Dziewczynę, jeśli jakąś miał.

- I ktoś najwyraźniej próbuje zamieść ją pod dywan. Przepraszam za zajęty czas i dziękuję bardzo za rozmowę. - wstał i wyciągnął do Gingo rękę. - MacGregor był studentem socjologii, prawda? - zapytał jeszcze, dotykając już klamki.

- Tak. - nie było dumy ani entuzjazmu w jej głosie.

- A, prawie zapomniałem. - wyciągnięty w górę palec wskazujący ręki, która przed chwilą dotykała klamki, przywodził na myśl porucznika Columbo, gdy ten miał ogłosić rozwiązanie zagadki. - Oto mój numer telefonu. Gdyby coś pani sobie przypomniała albo mógłbym dla pani coś zrobić, proszę dzwonić. - podał jej wizytówkę wydziału z odręcznie zapisanym jego nazwiskiem i numerem komórki służbowej. - I ... czy mogłaby pani powiedzieć mi, jak nazywali się poszkodowani?

Kilka stuknięć w klawiaturę wystarczyło Gretchen, by ożyła drukarka przy drzwiach i wypluła z siebie kartkę z krótkim spisem osób. Na wizytówkę kobieta spojrzała przelotnie. Po czym wrzuciła ją do jednej z szuflad, dodając. - Będę pamiętała.

- Dziękuję. - był naprawdę wdzięczny za wszystkie informacje. Starannie złożył wydruk i schował do teczki. Sposób, w jaki potraktowała jego wizytówkę, wskazywał, że na jakiekolwiek nowości nie ma co liczyć. - Do widzenia.

Wyszedł z gabinetu, pożegnał z sekretarką i ruszył niespiesznie w kierunku najbliższej ławki, jaką udało mu się namierzyć. Musiał uporządkować informacje, które przed chwilą uzyskał. Usiadł na pustej o tej porze ławce, wyciągnął czystą kartkę z teczki z dokumentami, jaką miał przy sobie i zaczął robić notatki, dopóki wszystko jeszcze miał na świeżo w pamięci. Po pięciu minutach intensywnego notowania schował wszystko do teczki, rozejrzał dookoła i spojrzał na telefon. Było wpół do dwunastej. Miał jeszcze pół godziny do planowanego telefonu do Hollward. Akurat powinno wystarczyć na wizytę u rektora ... o ile ten nie zwiał. Zabrał wszystko i energicznie ruszył w kierunku Massachussets Hall. Rektor uczelni czekał na jego wizytę, choć jeszcze o tym nie wiedział.

Nagła myśl przyszła detektywowi do głowy i niespodziewanie zmienił kierunek, widząc strzałkę do interesującego go miejsca - biblioteki uczelnianej. Jeśli MacGregor był tak zainteresowany Drugą Księgą Umarłych, to gdzieś musiał ją poznać lub dostać. Bibliotekarz mógł być cennym źródłem informacji na ten temat. I okazał się nim. W gabinecie z tabliczką oznajmiającą, że przebywa w nim dyżurny nadzorca znajdujących się na uniwersytecie papierowych, papirusowych i celuloidowych skarbów, znalazł wzorowy przykład typowego mola książkowego. Zasuszony, starszy pan w fartuchu i z okularami grubości denek od słoików siedział za biurkiem, o dziwo nie zawalonym wielopiętrowymi stosami książek. Na biurku panował względny porządek, zaś niezależnie od wyglądu, pan bibliotekarz sprawnie korzystał ze stojącego na nim komputera, wpisując bez patrzenia na klawiaturę tekst kolejnego pisma/maila, czy danych formularza dla następnego studenta, chcącego skorzystać z niezgłębionej wiedzy zawartej w zgromadzonych tu skarbnicach. Jak sprawnie posługiwał się komputerem, tak samo sprawnie obsłużył Phila. Po dziesięciu minutach McNamara wyszedł wzbogacony o informacje, że MacGregor przeczytał wszystkie dostępne na uczelni opracowania dotyczące Drugiej Księgi Umarłych i zrobił to w czasach, gdy był jeszcze studentem. W teczce spoczywała informacja, że pozycją studiował najczęściej i najdłużej były "Zasady metody socjologicznej", Émile Durkheim. Po relegowaniu dostęp do biblioteki miał zablokowany, a jego konto zostało usunięte. Dodatkowo wszystkie opracowania wciąż były dostępne na miejscu i nic nie zginęło.

Szybko znalazł gabinet rektora. Zresztą wielkich, drewnianych drzwi z plakietką wielkości tablicy pamiątkowej na obelisku Waszyngtona nie sposób było przeoczyć. Phil przygotował w myślach pytania i ewentualne informacje mające "zmiękczyć" rektora, i zachęcić go do współpracy. Na początku chciał się zapytać o McMurry'ego. Jeśli słusznie się domyślał, to ktoś z XIII-stki przed nim powinien się kontaktować z Harvardem. Inaczej nie reagowaliby aż tak alergicznie na nazwisko MacGregor. Tym bardziej po dwóch latach. Dopiero połączenie nazwy wydziału i nazwiska dawało taki efekt. Drogą prostej eliminacji najprawdopodobniejszym kandydatem pozostawał McMurry. Amy bez wątpienia nie splamiłaby się rozmową z "jajogłowymi", jak raczyła określić ogół naukowców, a w szczególności ich konsultant. Więc dobrze by było się dowiedzieć, czy dzwonił i ewentualnie kiedy. A później ... cóż, wiadomości o powodach relegowania MacGregora miał, więc pozostawało dowiedzieć się, dlaczego rektor, który powinien dbać o dobre imię szkoły, próbuje zamieść taki brud pod dywan. Gdyby zaś zaczął się zasłaniać niepamięcią, albo innymi dolegliwościami, argument o konsekwencjach w wypadku "utrudniania śledztwa", "braku współpracy" a nawet, w odpowiedniej interpretacji "współudziale w potencjalnym naruszeniu prawa" powinny skutecznie przełamać jego opory.
 

Ostatnio edytowane przez Smoqu : 03-11-2010 o 06:14.
Smoqu jest offline  
Stary 03-11-2010, 22:32   #617
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wtorek, 23.X.2007, Wydział XIII, godz. 08:00


Godzina do wyznaczonej przez porucznik odprawy minęła szybko.

Uniesienie brwi i lekki, krzywy uśmiech na widok wystrojonej w garnitur Yue. “Jak do trumny” mruknęła z jakimś ponurym, wisielczym humorem, gdy szły do zbrojowni po kamizelkę. Porwała po drodze z automatu kubek mdłej kawy i parząc usta gorącym napojem, krótko zreferowała detektyw to, czego dowiedziała się wczorajszego wieczoru rekonstruując pierwotną formułę zaklęcia pieczętującego ifryta, jednocześnie przyznając, że zdążyła opracować tymczasową alternatywę.

Ze zbrojmistrzem przywitała się z dystansem łagodzonym przez cień sympatii. Kurtuazyjna wymiana zdań, podczas której staruszek szperał za odpowiednią kamizelką, została przerwana, gdy Hollward zauważyła czającą się w kącie Amy. Pytanie o to, czy McNamara konsultował się już z nim w sprawie zestawów symboli pozostało bez odpowiedzi. Skinęła dziewczynie powściągliwie głową, przyjrzała się jej z wyrazem wystudiowanej uprzejmości, przesunęła wzrokiem po jasnych pasmach w nastroszonej czuprynie. “Witam panno Walter. Do twarzy pani w tej siwiźnie” rzuciła jedynie swoją perfekcyjną brytyjską angielszczyzną, w której pozornie nie znajdowało się nawet ziarno sarkazmu.

Potem kolejna kawa. Telefon do Yagamiego. Kolejny papieros nerwowo wypalony w palarni. Sms wysłany do Jona z pytaniem co z Nickiem.
Głęboko, powoli zaciągała się dymem, próbując wyrównać i uspokoić rytm szarpiącego się w oplocie pieczęci serca.


Wtorek, 23.X.2007, świetlica Wydziału XIII, godz. 09:00


Odprawa była jakimś koszmarem.

I nie pomagało, że Logan przydzieliła Yue aż szóstkę detektywów. Nie pomagało, że porucznik była konkretna a Shen-Men mówiła krótko i zwięźle. Nie pomagała świadomość, że pieczęć pulsująca przygaszonym gorącem wkoło serca była... jedynie profilaktycznym zabezpieczeniem, że ona sama miała jechać z nimi jedynie jako druga albo nawet trzecia linia wsparcia. Nie pomagała, bo obecności Marlowa, cholera, nie było w jej planach. Nie było!

To patrzyła się na niego przez całą szerokość sali, to uciekała wzrokiem. Palce drżały, kiedy podnosiła papierosa do ust, strzepywała szarą kolumienkę popiołu do metalowej popielniczki. Blada jak ściana, nie potrafiła wyrównać oddechu, uspokoić łomoczącego serca. Gryzła wargi do krwi i bała się. Bała się jak zaraza.

Nie pomagało, że litościwie nie oderwał się od drugiej popiołki i oszczędził jej wstydu. Nie pomagało, że uśmiechnął się uspokajająco, wzruszył nieznacznie ramionami, jakby mówiąc, że nie ma się czym martwić. Nie pomagało, bo pamiętała Douvalla, pamiętała Bautistę. Kurwa. Pamiętała krew, wersety Koranu, kikuty, gdzie kiedyś były dłonie, wyrwane języki ułożone na czerwonych kaligrafiach. Pamiętała wszystkie te upiorne miesiące. Więc jego milczące pocieszenie nie pomagało zupełnie. Przeciwnie. Bo przecież nie chodziło o nią. Tylko, cholera, o niego.

Miała ochotę wrzeszczeć. Kilkakrotnie otwierała usta, żeby zaprotestować. I za każdym razem zamykała je. Nie miała argumentów. Jednym zdaniem skierowanym do Shen-Men Logan zabrała jej wszystkie. “Detektywi Bullit i Marlowe mają najwięcej doświadczenia, także w sprawach powiązanych ze środowiskiem arabskim, więc będą służyli pani radą.” Zatrzaśnięta w formie, której nie potrafiła przełamać była bezradna. Mogła tylko milczeć i palić papierosa za papierosem.

Zabiją go, a ona straci kolejnego przyjaciela. Kolejną bliską osobę. Będzie oglądała kolejne napuchnięte, pokryte sino-czerwonymi plamami ciało. Więc nie pomagało, że zdawała sobie sprawę, iż ten jej strach jest irracjonalny, że tamto było dawno, w innym czasie i kraju. Ba, na innym kontynencie. Że dzieli ją od tamtych śmierci nie tylko kilka lat ale także ocean. Nie pomagało, że wskrzeszeniec być może raz już umarł. Nie pomagało wspomnienie nocy, kiedy przywieziono go do poprzedniego koronera, a ona jeździła pomiędzy Wydziałem a szpitalem, w którym wylądował Demario, dopóki Jon nie wyszedł z gabinetu von Zeindberga o własnych siłach. I okazało się, że nie jest już tym, kim był jeszcze kilka godzin wcześniej.

Nie pomagała w końcu nawet świadomość, że od wejścia do świetlicy zachowuje się nienaturalnie. Nic na to nie mogła poradzić. Przywitała się krótko z Longiem, jego partnerem i Bullitem. Marlowowi ledwie kiwnęła głową. I potem tylko patrzyła na niego przez szare smugi dymu z drugiego końca sali. Zaciągała się kolejnymi papierosami głęboko, łapczywie, odruchowo przetrzymywała dym w płucach, jakby to była marihuana.

Gdy Yue skończyła mówić, ona sama miała do uściślenia jedną rzecz - fakt, że zawartość urny, oprócz rzeczonego ifryta, mieścić może dodatkową niespodziankę, której dokładnego charakteru niestety nie udało jej się ustalić.

Czas jednocześnie wlókł się wolno niczym pokręcona przez lumbago starowina i pędził do przodu jak podkręcony amfą dzieciak z ADHD.

I kiedy kończy się odprawa, wstaje jako pierwsza. Na wręczoną przez Logan odznakę patrzy przez chwilę, jakby nie pojmowała do końca, co trzyma w ręce. Nie pyta o nic, nie komentuje, choć wie, że powinna. Kiwa tylko głową i już odwraca się od niej, bo czas wlecze się i goni, a ona czuje, że nie potrafi utrafić w jego rytm.

Podchodzi od razu do Bulla i Marlowa.
- Muszę zamienić z pana partnerem kilka słów, oddam go za moment - mówi do Bullita, gotowa odciągnąć od niego wskrzeszeńca choćby siłą.

Moment później tłumaczy mu z jakimś gorączkowym pośpiechem, że skoro już porucznik uczyniła go Świętym Detektywem od Rad Wszelakich, to niech radzi, że skoro już wylądował z nimi na jednym wózku niech przynajmniej trzyma się blisko niej. Żeby miała go w zasięgu wzroku, żeby miała szansę objąć go którymś ze swoich czarów. Żeby mogła go, cholera, osłonić jakoś, gdyby Arabom zachciało się czwórkami iść do nieba. Próbuje przynajmniej w słowach utrzymać dystans sarkazmu, ale wie, że nie wychodzi jej to zupełnie. Wie, że na tle jego nieruchomej obojętności jej niepokój, jej wewnętrzne rozedrganie widoczne jest jeszcze bardziej. Wie, że jej głos zniekształca zbyt wiele emocji. Czuje gorąco na policzkach, serce wali jak młotem, a ona zwija dłonie w pięści, przełyka dumę i prosi go, kurwa, prosi go, żeby uważał.

Mówi szybko, przyciszonym tonem chcąc jak najszybciej skończyć tą scenę i potem, gdy reszta załatwia ostatnie formalności, kryje się na moment w ubikacji. Opłukuje twarz, dłonie, zapala kolejnego papierosa. Sprawdza pieczęć na piersi, przygląda się przez chwilę jak pod czarnymi znakami z henny pulsuje przygaszonym blaskiem, który wgryza się w żyły i tętnice. W końcu przyzywa karina - po raz pierwszy od ostatniego wieczoru. I znów, tak jak rano, przygląda się swojemu odbiciu w lustrze.

Nie, nie jest gotowa.
Ale prędzej zdechnie, niż pozwoli im znowu coś sobie odebrać.


Wtorek, 23.X.2007, przez magazynem Ahmeda Hajjara, godz. 10:00


Gdy okazało się, że to Marlowowi przypadły w udziale kluczyki do służbowego auta, odruchowo chwyciła za klamkę i otwarła drzwi po stronie pasażera. Dopiero po krótkim momencie konsternacji, odsunęła się, odstępując miejsce na przednim siedzeniu Shen-Men albo Bullitowi.

Sama siadła z tyłu, bez słowa wzięła kamizelkę przeznaczoną dla Jona, położyła ją na kolanach i zaczęła przestrajać na niego swój krąg ochronny. Skupiona na magii nie uczestniczyła w rozmowach. Wiedziała, że jeśli się pospieszy, jeśli uda jej się skupić pomimo gdakania hałaśliwego Bulla, któremu usta się nie zamykały i który już zdążył upaprać tapicerkę drobinami lukru, pomimo trzęsącego samochodu i własnego niepokoju, może zdąży stworzyć kolejny welin także dla siebie. Może...

W normalnej sytuacji nie opuściłaby w ogóle Wydziału bez ustalonego choć szkicowego planu, bez rozeznania w możliwościach towarzyszących im detektywów. Z Longiem pracowała wcześniej, znała jego partnera, znała Bullita. Ale Laurentesa kojarzyła jedynie z widzenia i zasłyszanych plotek, tak samo jak Readman, pannę “Paper”, półroczny nabytek Trzynastki rodem z Chicago. Ponoć była znakomita. Ponoć. Dla Angielki jej umiejętności pozostawały zagadką.

Gdy dojeżdżali na miejsce splotła czar i zaczęła przyglądać się otoczeniu przez ciemność, szukając aktywnych wzorców magii i ukrytych aur.

- Kamery?
- Pewnie w otworach wentylacyjnych
- odparł partnerowi Bullit, szczerząc zęby jak szczęśliwa pirania.

Marlowe złapał jej spojrzenie w lusterku.
- Hollward? - odezwał się bezpośrednio do niej po raz pierwszy od kiedy wsiedli do samochodu.

Skinęła głową i przyzwała ostrożnie kilka smug białego ognia. Strząsnęła nerwowym gestem osiadłe na włosach iskry. Pieczęć w jej ciele zapulsowała lekko.
- Postaram się je ściągnąć. Powiedz tylko kiedy.

Trudno było powiedzieć czy mówi do niego, czy Yue.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 07-11-2010 o 22:56.
obce jest offline  
Stary 08-11-2010, 00:04   #618
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pon. 22.X.2007, Klondike Ave, Staten Island, 22:45


Magia była problemem, oni były problemem, nadludzie byli problemem... tak w USA, jak i w Japonii. Tradycyjne sposoby i prawodawstwo nie radziły sobie z takimi sprawami. Były potrzebne niekonwencjonalne metody i niekonwencjonalne jednostki.
Suzaku rozglądali się po pomieszczeniu, ale nie wykrył żadnej magii, żadnego czaru... ani nawet jego resztek. Jedynie gęstniejącą ciemność... nic niezwykłego na miejscu samobójstwa.
Yagami nawet nie zwrócił się większej uwagi, gdy przeszedł jego ciało zimny dreszcz, przypisując go zresztą otwartemu na oścież oknu i październikowej nocy.

Po bezowocnych poszukiwaniach Japończyk odwiózł do domu Laurę, po drodze zahaczając o supermarket, w którym Czeszka zakupiła karmę dla swego pieszczocha... Podpałkę do grilla, w formie węgla drzewnego. Pavlicek nie oświeciła Japończyka, co natury swego pieszczocha, ale na pewno nie był on zwyczajnym stworzeniem.

WT. 23.X.2007, Pickersgill Avenue #13, mieszkanie Yagamiego, 01:20


Znów ten sam sen... znów ta sama wędrówka. Znów te same słowa i upadek w dół.
Koszmar, od którego nie można się uwolnić. Yagami obudził się spocony i spojrzał z przerażeniem w górę. Ona siedziała na nim, naga, blada, o ciele ładnym i wysportowanym, o piersiach które mogły budzić zazdrość u innych kobiet... zimne dłonie wędrowały po jego sparaliżowanym strachem ciele. Lodowate zimne dłonie dotykały jego torsu, by zacisnąć się na jego szyi. Zmasakrowana twarz, usta wykrzywione w parodii uśmiechu... i oczy pełne lodowatej nienawiści. Ciało Jenifer... ciało, które widział w kostnicy, siedziało teraz na nim, przedarło się przez bariery i zamierzało go udusić.
Z martwych ust wyrwał się szept.- Pommmścij mnie, Pommścij mnie, Pomścij mnie...
Z każdym kolejnym coraz głośniej słowem, lodowate dłonie zaciskały się na szyi Yagamiego coraz bardziej. Japończykowi zaczęło brakować tchu...

Zerwał się z łóżka, rozejrzał w ciemności nocy.. serce waliło mu jak młot. Yagami po chwili zorientował się, że to był tylko sen... wyjątkowo realistyczny koszmar. I mogą pojawić się następne. Ironią losu było to, że choć istnieli magowie mogący kształtować sny innych, to nikt nie panował nad własnymi snami. Ta sfera zawsze jest niedostępna.

Yagami nie miał sił, by notować... nerwowo dłonią dotykał szyi, czując że skórę ma pokrytą zimnym potem. Położył się spać, zbyt zmęczony by robić cokolwiek. Na szczęście dalsza część nocy upłynęła spokojnie i przyjemnie.

WT. 23.X.2007, Pickersgill Avenue #13, mieszkanie Yagamiego, 08:20


Odpowiedź zarówno Jamesa, jak i Pabla była odmowna. Na chwilę obecną w robocie był zbyt wielki bajzel, by ktokolwiek mógł się zająć poszukiwaniem informacji na temat gremlinów w policyjnych bazach danych. „Może pod koniec dnia”... dawało pewną nadzieję, na sukces.
Sukces, który jednak trzeba było okupić cierpliwością.
Od Weroniki nie otrzymał jeszcze odpowiedzi. Ale czy się jej spodziewał? Kontakt po tak długiej rozłące, po tak długim milczeniu. SMS wysłany po północy. Istniała szansa, że się nie odezwie, istniała szansa że odezwie się po dłuższym zastanowieniu. Szale wagi drgnęły, pytanie w którym kierunku?

Wt., 23 X 2007, wydział XIII, godz. 9:20


O tak wczesnej porze Vi ziewała nad kubkiem kawy. Tak się kończy balowanie.. dobrze chociaż, że drinki nie były na tyle mocne by wywołać potężnego kaca.
Wczesnym rankiem przejrzała nagrania automatycznej sekretarki. Trzy wiadomości od Richarda, każda wyrażająca coraz większe zaniepokojenie... i może, zazdrość?
Jedna wiadomość od braciszka w której wspominał coś o biletach dla czworga na premierę filmową, jedna od Marengo, którą dałoby się streścić słowami: „Musimy się spotkać, mam tyle ci do opowiedzenia.”

Niemniej obecnie porucznik Henderson niespecjalnie pałała entuzjazmem do pracy śledczej. I ograniczała się do jej symulacji, przerzucając papierki i zerkając od czasu do czasu na monitor ekranu.
I właśnie w takiej pozie zastał ją Preston. Detektyw przysiadł się naprzeciw niej mówiąc współczującym tonem głosu.- Ciężka noc ?
A kiedy odpowiedziała, rzekł cicho.- I ciężki dzień się zapowiada. Rook od rana rozmawia przez telefon z wojskowymi. Logan już zapracowana po uszy. I ponoć wyjdzie z pokoju, chyba tylko na odprawę dla priorytetowej sprawy jaką jest z wazon z ifrytem. Czy coś w tym rodzaju.
Fox położył teczkę, na biurku Dawkinsa, dostawionym do jej biurka.- Tak czy siak, nie chcę przeszkadzać w pracy, ale chyba... mam coś dla ciebie.
Przeglądał przez chwilę papiery mówiąc. – W mieście pojawił się demon, taki ze skrzydłami i rogami. I jego sprawę prowadzę... sam. Mei jest trochę przyciśnięta innymi obowiązkami.
Przesunął w kierunku Vi kartkę papieru.- Ów demon napadł na parę osób. W zasadzie nie napadł, a... bardziej oni stanęli mu na drodze. Zeznania świadków są oczywiście chaotyczne i niedokładne. Jak zawsze w takich przypadkach, ale... zakreśliłem tekst, który cię zainteresuje.
Vi spojrzała na kartkę i rzuciła okiem na zakreślony fragment, był to rysopis dziewczyny która uciekała z miejsca ataku. Dziewczyny prawdopodobnie gonionej przez owego demona.
Rysopis odpowiadający Patty Hill.
-To jak? Robimy wymianę informacji i burzę mózgów?- spytał z iskierkami entuzjazmu Preston.

WT. 23.X.2007, wydział XIII, biuro Rooka, 9:30


Czasami nawet oko cyklonu, nie dawało bezpieczeństwa. Ledwie Amy zdołała zdobyć w swe łapki nową amunicję, a już wylądowała u Rooka, wezwana tam przez jakiegoś kadeta.
- Dotąd patrzyłem przez palce, na panny obijanie się. I zwalanie całej roboty na swojego partnera. Ale czas z tym skończyć. – mruknął ponuro sam szef. Spojrzał na papierek leżący przed nim.- Wiem, że to nie jest praca o jakiej panna marzy, ale... w sytuacjach stresowych radzi sobie panna całkiem dobrze. I gdyby się panno przyłożyła, to mogłabyś osiągnąć wiele.
Splótł dłonie razem dodając.- Z tego co wiem, Amando, brałaś udział w incydencie w więzieniu wojskowym. Dowiaduję się jednak tego od wojskowych, a powinienem od ciebie.
Następnie rzekł. -Napiszesz raport z tego co się tam wydarzyło na dziś i powinien być bardziej szczegółowy, niż to co zaserwowałaś D.D.U.W. Nie chciałbym musieć sprawdzać czy czegoś nie pominęłaś.
Potarł dłońmi czoło dodając.- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale facet z którym się zmierzyłaś to potężny esper, o olbrzymim potencjale żywiący nienawiść do wydziału XIII-stego. A ty właśnie dołączyłaś do jego listy osobistych wrogów. A on jest bardzo mściwy, wierz mi.

WT. 23.X.2007, magazyny na obrzeżach NY, 10:15


- Postaram się je ściągnąć. Powiedz tylko kiedy.- wypowiedź ta przyciągnęła uwagę zarówno Bullita jak i Marlowe’a...jak i Yue. Ale to Bullit, samozwańczy fachowiec od rozrób wtrącił się mówiąc.- Jak tylko podejdziesz w zasięg umożliwiający celne rozwalenie.
Hollward rzuciła mu ostre, nieprzyjazne spojrzenie.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy byli po imieniu, detektywie – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Ale skinęła głową, przyjmując jego wytyczne do wiadomości. Mogła go nie lubić, ale nie zwykła kwestionować jego doświadczenia. Szczególnie, gdy – pomimo odznaki ciążącej w kieszeni – uczestniczyła w akcji jedynie jako cywilny konsultant.
A Harvey zignorował jej słowa. Był takim właśnie gruboskórnym, skłonnym do rządzenia się i agresji facetem. Nie przejmował się drobiazgami.
Po czym obaj policjanci wyszli z wozu zaraz po Chince. A gdy Yue spytała.-Jakieś porady, panowie detektywi? Czy tradycyjnie połowa do wejścia głównego, połowa do tylnego? -
-Nie...dwójka wystarczy, do zamknięcia pułapki. W końcu mają nie dopuścić by króliczki wymknęły się z nory.-
odparł Bullit i użył krótkofalówki.- Long, Liung bierzecie tylne wyjście, nie dajcie nikomu się wydostać.
Szybkie przełączenie pasma.- Readman, Laurentes, wspieracie nas przy głównym wejściu.
Jego słowom towarzyszył nieco kwaśny uśmiech Jona. Mimo że tylko we dwójkę , to Chińczycy mieli ułatwione zadanie. Wąska gardziel, wyjścia dla pracowników uniemożliwiała przeciwnikowi korzystanie z przewagi liczebnej. A bronić się jej zawsze łatwiej niż atakować, zwłaszcza bronić się zza barykady jaką stanowił wóz.
Wkrótce do grupki detektywów, dołączył Raul i Anne. Młoda policjantka ciągnęła za sobą walizeczkę na kółkach. A Latynos trzymał po jednym pistolecie w każdej dłoni. I skwitował sytuację.- Czyli idziemy na chama?
-A co się będziemy cackać? Mamy uzasadnione podejrzenie popełniania przestępstwa.-rzekł w odpowiedzi Bullit i uśmiechnął się do Chinki.- Twoja sprawa, ty prowadzisz. My za tobą. Nie martw się. Osłaniamy cię.
I ruszyli truchtem, z bronią w ręku. I z konsultantką na końcu grupy, zbliżając się do magazynu.
Hollward znajdowała się na końcu grupy. Nie biegła, zmrużonymi oczami wpatrując się w okratowany szyb wentylacyjny. Uwolniła iskry, podsyciła je, nasycając żarem, posłała ponad głowami towarzyszy skupione w niknącej pomiędzy jasnymi promieniami słońca smudze czystego ognia, która oplotła okratowanie, trawiąc metal – nie topiąc go, lecz szybko, żarłocznie rozrywając materię. Kamera wraz z płomieniami zniknęła zanim jeszcze piątka detektywów weszła w jej zasięg.

Dotarli do drzwi. Niestety były one zamknięte.
-Anne zajmij się tym.- poprosił Raul, a dziewczyna skinęła głową z delikatnym uśmiechem. Po czym sięgnęła do kieszeni kamizelki, z której wyjęła... białą kartkę papieru. Chwila koncentracji i karta stała sztywnym arkuszem. Anne wsunęła arkusz i błyskawicznie przesunęła nią w dół, przecinając stalowy bolec blokujący możliwość wejścia.
Policjanci rozstawili się po obu stronach i Bullit pchnął drzwi. Po czym, oczywiście musiał pierwszy wkroczyć do środka.
Na jego drodze stanął zaskoczony jego pojawieniem się mężczyzna o arabskich rysach, który akurat niósł w dłoniach jakiś formularz. –Co pan tu robi?
-To jest nalot, na podłogę śmierdzielu, ręce na głowę.-
rzekł z wrodzoną sobie elokwencją Bullit machając w jednej dłoni rewolwerem w drugiej odznaką. Arab posłusznie zrobił co mu kazano, przy okazji wrzeszcząc.- To jest bezprawne najście. Znam swoje prawa!
-Taaa...jasne, pogadaj z moim rewolwerem.
-odparł grubas, podczas, gdy pozostali policjanci i Willhelmina weszli do środka. By rozejrzeć się po tym miejscu.
I znaleźli się w magazynie żywności. Na metalowych pułkach znajdowały się tu różnego rodzaju produkty żywnościowe.


Czyżby źle trafili?... Na początku można było, tak sądzić. Ale Harvey podwinął koszulę, leżącego na brzuchu araba i wyjął mu zza paska colta magnum.
- Na szczury, co? I pewnie masz na niego pozwolenie? - jego głos spływał pełną sarkazmu pogardą. - Skuj go, Marlowe.
Jon skinął głową i przyduszając chłopaka kolanem, sięgnął po kajdanki. I wtedy młody zaczął wrzeszczeć po arabsku. Głośno, przenikliwie, nie żałując gardła czy płuc. Wysoki, młodzieńczy głos wwiercał się w uszy nieprzyjemnymi nutami.
- Ucisz go – rzuciła ostro, stojąca z tyłu Hollward, kiedy tylko chłopak wykrzyczał kilka pierwszych słów.
Wskrzeszeniec niewiele myśląc złapał Araba za kręcone włosy i dwa razy uderzył jego twarzą o podłogę.
- Co on, do cholery, pitolił? - zapytał w nagłej ciszy Harvey, patrząc na bladą jak papier Angielkę.
- Ostrzegł resztę – powiedziała szybko. - Pospieszcie się.
Wkrótce można było zauważyć zbliżające się cienie. Rozległ się grzechot towarzyszący strzelającemu kałasznikowowi.
-Kryć się !- krzyknął Raul, choć niepotrzebnie. Wyszkoleni detektywi przylgnęli do półek z żywnością. A sam Latynos zgarniał Willhelminę, by przyciągnąć ją do najbliższej osłony.
Szepnął cicho.- Nie wychylaj się za bardzo.
Tuż obok Hollward kryła się detektyw Anne. Nadal miała ten rozmarzony, jakby nieobecny wyraz twarzy. Dłonią majstrowała przy zapięciach walizeczki, a po jej otwarciu okazało się, że jest wypełniona ona równo pociętymi kawałkami papieru.
Bullit, Yue i Jon znaleźli się kawałek od niej. Harvey jak zwykle strzelał i klął, ściągając na siebie uwagę. Marlowe był bliżej Yue, osłaniając nową.
Z drugiej strony widać było sylwetki przeciwników. Mężczyźni z kominiarkami na głowach.


Mężczyźni uzbrojeni w kałasznikowy, zaczęli strzelać w kierunku policjantów. Rozpoczęła się regularna strzelanina.

WT. 23.X.2007, kościół św Stanisława Kostki, 11:00


Yagami nie miał okazji często bywać w takich miejscach, mimo że w Japonii chrześcijaństwo zapuściło swe korzenie i miało nawet swe odbicie w kulturze kraju. Choć raczej w pozbawionych wszelkiej głębszej treści zwyczajach, takich jak Boże Narodzenie.
Niemniej, były i w Japonii gminy chrześcijańskie przycupnięte i rosnące cicho.
Jednak kościółki w Japonii, czy też kościoły ewangelickie nie były tak pełne splendoru i piękna. I majestatu... Ten tutaj był manifestacją potęgi Kościoła i czegoś jeszcze. Yagamiego dziwiły barwy... biała i czerwona, oraz białe orły na czerwonych tarczach. Nie znał tej symboliki. Nie była ona ani magiczna, ani chyba powiązana z Kościołem Katolickim, choć chyba jeden z ewangelistów był powiązany z orłem właśnie.
O’Dooma też nie było widać, choć jego cichy szept dobiegał z konfesjonału, przy którym stała krótka kolejka ludzi. Ksiądz właśnie spowiadał.


Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, gabinet rektora Summersa, 11:46


Lawrence Summers przyjął Philla w swoim gabinecie, po pół godziny czekania.


Rektor był mężczyzną przy kości, o twarzy z drugim podbródkiem i śmiałym spojrzeniu.
Pan na włościach... Nazwisko McMurry nic mu nie mówiło. Na nazwisko MacGregor zareagował nerwowo. –O co panu chodzi? Student MacGregor został wydalony dyscyplinarnie z uczelni. I jego obecne występki, mnie nie interesują.
Zaś na próby szantażu i straszenia konsekwencjami w przypadku "utrudniania śledztwa", zareagował pogardliwymi słowami.- Wie pan oczywiście, że mamy na Harvardzie cały wydział prawny i za pańskie insynuacje mogę pana puścić z torbami?
Niemniej na koniec rzekł.- Harold MacGregor prowadził i uczestniczył w eksperymencie, do którego zgłosili się ochotnicy i podpisali odpowiednie oświadczenia. Wszystko było zgodne z prawem. Zapisy wideo z tego eksperymentu uległy zniszczeniu. Jedyne co może pan otrzymać z uniwersytetu to opis projektu tego eksperyment, jako że raportu nie miał kto napisać.
Zadzwonił gdzieś i rzekł do słuchawki.- Archiwa? Za chwilę do was przyjdzie detektyw McNamara. Ma uzyskać dostęp do projektu eksperymentu autorstwa studenta Harolda MacGregora.

Wt. 23.X.2007, wydział XIII, świetlica, 12:00

Sprawa była poważna, skoro sam Rook się pofatygował do świetlicy, w której zgromadzeni byli wszyscy obecni w tej chwili na komisariacie policjanci, a nawet personel kostnicy. W sali panował więc tłok. A Laura obsługiwała projektor.

-Panie i panowie.- zaczął Rook.- Wczoraj o godzinie 14:00 naszego czasu z wojskowego wydostał się na wolność. Brandon Mulwray znany też jako Pan Błyskawica. Starsi stażem detektywi zapewne pamiętają tego eks-policjanta. Zaś dla tych, którzy o nim nie słyszeli: Brandon Mulwray był detektywem pracującym w wydziale trzynastym, zanim coś w nim się załamało. Albo... przebudziło. I zaczął popełniać morderstwa, na członkach policji nowojorskiej.


Na chwilę przerwał wypowiedź.- Dotąd przebywał w wojskowym więzieniu o zaostrzonym rygorze. Obecnie jest poszukiwany przez wojsko i policję stanową i łowców głów.
Potarł nasadę nosa dodając.- Oczywiście policja stanowa, poza wybranymi przedstawicielami, ma jedynie zawiadamiać o pojawieniu się tego osobnika.
Spojrzał na zdjęcie wyświetlone na tablicy.- Kilka informacji. Brandon jest esperem o olbrzymim potencjale. Jego zdolność jest określana jako elektrokineza. Potrafi kontrolować i wykorzystywać płynący w okolicy prąd elektryczny i używać go defensywnie jako tarczy, jak i ofensywnie w postaci błyskawic. Mulwray jest osobą bardzo niebezpieczną, niezrównoważoną psychicznie i mającą wrogie nastawienie do służb mundurowych ogólnie, i do członków wydziału trzynastego w szczególności. Nie należy go próbować łapać, samotnie czy nawet w parze z partnerem. Tylko koniecznie wzywać wsparcie. Póki co nie wiadomo, gdzie jest, ani KTO udzielił mu pomocy w ucieczce, ale prawdopodobnie kieruje się do Nowego Yorku. Jakieś pytania?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 08-11-2010 o 18:08.
abishai jest offline  
Stary 16-11-2010, 00:06   #619
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
WT. 23.X.2007, wydział XIII, biuro Rooka, 9:30

- Znowu groźby? - na twarzy młodej detektyw widać było narastające zdegustowanie - Aż strach pomyśleć jak Pan Inspektor dochrapał się takiego stołka, bo na pewno nie werbalną motywacja podwładnych. Poza tym normalni ludzie Panie Inspektorze jak nie chcą czegoś widzieć to patrzą przez palce, a nie “przez oczy”. Chce Pan jeszcze coś dodać na temat swej odmienności? - patrzyła na przełożonego z zrezygnowaniem - A może tortury ,bo groźby nie pomagają? Czy też inne pogwałcenia konstytucyjnych praw Obywatela Stanów Zjednoczonych, bo widzę, że ściąga Pan na Wydział coraz więcej “cudów” z importu. Czyżby Amerykanie byli już dla Pana passe? - omiotła podejrzliwym spojrzeniem Inspektora - A co do raportowania czegokolwiek to w imię czego? Wydarzyło się to na terenie wojskowym więc nie ma Pan tam żadnej jurysdykcji. Po wykonaniu tej “super bezpiecznej, już nigdy nie uwierzę tej kobiecie, misji od porucznik Logan”, a do tego w mój dzień wolny który poświęciłam dla DOBRA WYDZIAŁU jakby Pan Inspektor miał jeszcze jakieś uwagi odnośnie obijania się. Może w Pana rozumieniu PRAWORZĄDNEGO Państwa jest miejsce na pieprzonych telepatów wchodzących z buciorami do głów niewinnych ludzi i przerabiających ich prywatność na mielonkę bo wielki Pan Ispektor potrafi tyko żądać autorytarnie zamiast poprosić jak człowiek o przysługę i pominięcie pewnych zasad. Jak ZAPEWNE ZNAJĄCY ZASADY Pan Inspektor myśli? Ile papierów o “nie mówieniu niczego nikomu” wojskowi kazali mi podpisać?
- Mówi panna o tych papierach?- Rook wyjął kilka dokumentów, po czym oprócz nich podsunął kolejny papierek.- Jak panna Walter raczy zauważyć, dowódca wydziału XIII jest akurat upoważniony do wglądu do tej sprawy. Jak i do wszystkich spraw, związanych z wydarzeniami związanymi z więźniami zatrzymanymi przez wydział, a odsiadującymi wyrok w więzieniach wojskowych.
I będzie Pan Inspektor niezmiernie zdziwiony ale nie było jego nazwiska wymienionego w żadnym punkcie jako osoby upoważnionej do przesłuchań w sprawie. - dokończyła mimowolnie i popatrzyła na Rooka z obrzydzeniem - Ależ może Pan sobie wglądać w to co da panu wojsko. Nigdzie ty nie widzę prawa do prowadzenia ich śledztw. Więc z czym do kogo? A Pański wspaniały jakże zaniedbany przeze mnie partner odkąd się pojawił nie pokazał nic w temacie, o niczym nie wspominał, a dzisiaj nawet nie pojawił się w biurze zostawiając tylko wspaniałomyślną notkę, że go nie będzie. A po co i dla czego demony raczą wiedzieć. A wysługiwania było tyle, że za bojowe zadanie dostał próbę zrozumienia raportu o cholernej magii który moją zdolność pojmowania przerósł. Wracając do Pańskich demonów, nie, dla mnie nie jest groźny bo jego sponsor chce mnie wydymać więc jestem dla niego nietykalna. Swoją drogą ciekawe czy gwałt nie jest bardziej moralny od Pańskiej telepatii. -
Widziała, że przesadziła i powinna przerwać dawno temu. Ale przynajmniej do radosnych stokrotek czuła się lepiej. Psycholog by to pochwaliła. Poza tym pokój był zapewne dźwiękoszczelny i nikt na Wydziale nie słyszał, że wrzeszczała na Inspektora. Popatrzyła na przełożonego spode łba.
- Khm... Czy mam opróżnić biurko? -
Spojrzał na nią przenikliwym spojrzeniem...przez chwilę Amy czuła szemranie w głowie. W końcu Rook spytał spokojnym tonem głosem.- Czy ty wiesz panno Walter, co to jest... opętanie?
- Nie może sobie tego Pan Inspektor sam wyczytać? Czy może przez grzeczność mam wymówić zeznania dla scenogramu? A ile w mojej głowie Pan Inspektor widział opętań? -
-Widzę, że nie załapała panna, co naprawdę się zdarzyło, podczas pani spotkania z Brandonem.- odparł kwaśnym uśmiechem Rook.- Nie chodzi tu wydymanie fizyczne czy gwałt mentalny. Tylko o wyczyszczenie pani osobowości, w celu zrobienia miejsca dla nowej.
- I co z tego? Albo słabo pan grzebie albo jest do tego wszystkiego cynicznym draniem. WIEM co to opętańce bo stada tego dziadostwa próbowały mnie rozszarpać. Wiem co robią z ciałem i poprzednią osobowością? I co może mnie pan obroni grzebiąc mi w głowie? Przecież wam tutaj nie można zaufać. Zawsze kłamiecie, niedopowiadacie, ukrywacie. Skąd mam wiedzieć czy nie poświęci mnie pan, jak innych detektywów? Tylko na tym wydziale śmiertelność dorównuje komorom gazowym. Może się okaże, że kolejna ofiara będzie niczym więcej jak drogą do odzyskania pańskiego cennego freaka z więzienia. I co zaprzeczy pan? I jak cokolwiek to zmieni? Bo mam panu ufać akurat dla tego, że bez mojej zgody grzebie mi pan w myślach? A może to pana powinnam się obawiać jako zdolnego namieszać mi w głowie?
Rook splótł dłonie razem mówiąc.- Nie zajmuję się tu poświęcaniam nikogo. NIKOGO. Robota w wydziale jest ciężka, przyznaję. Przeciwnicy niebiezpieczni. I czasami trzeba nagiąć zasady. Że zaglądam innym do głów ?Czasem jestem do tego zmuszony. Nikt nie powiedział, że to czysta i łatwa praca. Zaś Brandon nie jest cenny, jest cholernie za to niebezpieczny. I masz szczęście, że przeżyłaś konfrontację z nim. W jednym masz rację... Nie zabezpieczę cię przed opętaniem, bo szczerze mówiąc... Nie mam pojęcia, jak... Jedyne co można zrobić to ubiec przeciwnika. Złapać tego, który uwolnił Brandona, zanim on zrobi ci coś nieprzyjemnego. Ale w tym i ty będziesz musiała pomóc. Skoro jest ponoć twoim krewnym, ktoś musi prześwietlić drzewo genealogiczne twej rodziny, tak daleko jak się da.
- Doktorat z cynizmu, prawda? Co jeszcze Pan powie poza “współpracój albo wciągniemy z premedytacją w to bagno twoich rodziców”? -
-Nie...-wzruszył ramionami Rook splatając je razem.-... Osobiście mam w nosie jak to odczytasz. Przedstawiłem ci fakty, a skoro jedyne, co z nich potrafisz wywnioskować, to puste hasełka w stylu: “Grożą mi” ...to już twój problem panno Walter. Rodziców twoich nie zamierzam informować, nie mając żadnych ku temu podstaw. Żadna wzmianka w oficjalnych zeznaniach nie daje ku temu przesłanek. A ja nie widzę powodu niepokoić zwykłych cywili, nie mając nic poza domysłami. Poza tym... to ty jesteś celem, osoby stojącej za Brandonem, nie oni.
I co miała mu odpowiedzieć? Że i tak mu nie wierzy? Że tylko skończony błazen przeczesywał by genealogię bazując jedynie na archiwach? Że i te pewnie sięgają góra dwieście lat wstecz i a i tak dadzą setki jak nie tysiące kandydatów istniejących zaledwie jako imię? Będą musieli wypytać rodzinę tą bliższą i ta dalszą by dobrać się do niezafałszowanych danych. W końcu każde państwowy zbiór da się zafałszować i Amanda nie wyobrażała sobie by Grajek pominął taką oczywistą oczywistość. Wiec albo Rook wyśle ludzi by straszyli jej krewnych albo sam w swej perwersji i mając w czterech literach konstytucje będzie po kolei włamywał się do ich umysłów i kradł ich myśli. “Dla większego dobra.” Świat miał już na pęczki takich “wizjonerów” stających samozwańczo ponad prawem.
Poskładał papiery w jedną kupkę dodając spokojnym głosem.- A co do pani partnera i waszych wzajemnych relacji, to... brak komunikacji jest winą was obojga. Może gdybyście zamiast notek używali telefonów i zamiast zlecać prace domowe, zajęli się wspólnym prowadzeniem śledztwa, to wiedziałaby pani, po co wyruszył.
Tu też milczała. W końcu słowa były zbędne i wystarczyło być na tyle blisko by jego wspaniałość mógł sączyć umysły niczym żurawinowy soczek. Widziała Phila w piątek. Siedzieli razem w jednym pomieszczeniu i poza zdawkową grzecznością nie powiedział nic o swoich planach dotyczących śledztwa. A nie będąc amoralnym telepatą jak miała sprawdzić co siedzi w głowie tymczasowego partnera. Zgadywać? A może pytać głośno: A może zrobisz to? A może tamto? Oczywiście pogorszyło by to jeszcze bardziej sytuację między nimi ale przecież Inspektor o tym wiedział i miał to w nosie. Jak i wszystko inne nie przynoszące mu blichtru światłego przewodnika wydziału.
- Czy już wszystko Pan Inspektor raczył ukraść? - zapytała w końcu przetrzymana ciszą w pomieszczeniu.
-Nie uważasz, że trochę dramatyzujesz?- spytał Rook z wyraźnym zmęczeniem w głosie.
-Tia. Ale na większość idiotów to wystarcza. - dziewczęce oczka Amandy wpatrywały się w Inspektora z kpiną - wsadzisz mnie znowu do ciupy czy spuścisz z łańcucha? Ale znasz moje metody i podejście... -
-Na twoje szczęście, czy też nieszczęście... Nie jestem teraz w sytuacji, w której mógłbym pozwolić sobie na zmniejszanie ilości ekipy.- rzekł w odpowiedzi Rook, splatając ramiona.- Więc raczej nie wywalę cię z wydziału... dopóki zagrożenie nie minie. Masz śledztwa do prowadzenia, detektyw Walter. Zajmij się nimi. Działaj po swojemu, trzymając się mniej więcej prawa.To wszystko... możesz się oddalić.
- A pozwolenie na grubsze zabawki od Mike’a? Idzie wojna, jeżeli mamy być oficjalnie ludźmi, to obecnym uzbrojeniem postraszymy tylko płotki. Bo chyba nie wychodzimy zza parawanu? -
-Wojna podjazdowa...- odparł Rook, machnął dłonią.- Spokojnie panno Walter. Będzie i okazja sprawdzenia czy te cudowne gadżeciki D.D.U.W. rzeczywiście działają. Ale na samo prowadzenie śledztwa ciężkiego sprzętu nie będzie trzeba używać.
- W takim razie proszę zakazać reszcie mnie bronić. Mam już wystarczająco złą “sławę”. Dziękuję za poświęcony mi czas. -
-Zobaczymy co z tego wyjdzie. -odparł Rook wymijająco. Po czym dodał.- Do widzenia.


WT. 23.X.2007, wydział XIII, 10:00

Poszło dużo gorzej niż oczekiwała. Widać grunt nie był jeszcze do końca przygotowany a władający wydziałem dostatecznie zdesperowany. Powinna przetrzymać go dłużej. Cóż bywa, będzie musiała wypracować inną płaszczyznę by zażądać więcej. Wyciągnęła nadmiernie kosztowne telefoniczne ustrojstwo i wstukała wiadomość tekstową do swego “ulubionego” łowcy.
“I co z prezencikiem dla mnie? Lansować to się można, ale odpowiedzialności za swe słowa to już facet nie weźmie?”
Odpowiedź od Dantego przyszła szybko. I była krótka, acz treściwa. “Zabiorę cię na randkę o 17:00. Załóż coś dziewczęcego, może być seksi.” Typowa dla niego.
Dopełniwszy tej pierwszej od dłuższego czasu aktywności zabrała się na jej fali za drugą pisząc o włączeniu Harolda MacGregora na listę podejrzanych na podstawię jego powiązań z kultami Seta mającymi duże prawdopodobieństwo, wedle ekspertyzy konsultant Willhelminy Hollward, odpowiedzialności za stan detektywów Michaela MacMurry’ego i Andreasa Moliner’a. A więc z możliwym oskarżeniem o naruszenie zdrowia i nietykalności Funkcjonariuszy Policji, byciem osobą wysoce niebezpieczną i zdolną do aktów przemocy. W związku z tym jako detektyw tymczasowo w całości odpowiedzialna za śledztwo Amanda Walter zwraca się o objęcie podejrzanego MacGregora nadzorem cyfrowym z lokalizacją transakcji bankowych i płatniczych w celu namierzenia i przesłuchania w sprawie.
Jako, że tymczasowy partner zdradzał nadmierne zaangażowanie śledztwem należało uzupełnić takie braki formalne by gdy przyjdzie do rozliczania śledztwa nie przypisano jej nadmiernej ilości zaniedbań. Swoją drogą i tak była pełna uznania dla obecnego przeszkolenia śledczych za pominięcie tej sprawy pozwalające jej przedłużać czas trwania śledztwa ponad miarę. Oczywiście droga służbowa pisma da jej jeszcze chwilę wytchnienia nim maszyna przemieli się na tyle by odnaleźć niechcianą zgubę.

WT. 23.X.2007, wydział XIII, świetlica 12:00

A więc Brandon. Nie tylko fryzurę cholerny freak wyniósł z lat osiemdziesiątych. Choć jego aparycja i tak była niczym wobec konieczności oglądania Kamyka po raz drugi jednego dnia. Nie mogli po prostu rozdać fotek z napisem: “Rozpoznajesz go? Wiej.” zamiast katować zebranych zgrabną sylwetką pana inspektora? Niestety konstytucja nie pomagała w zdelegalizowaniu taki ekscesów i trzeba było w majestacie prawa wytrwać do końca tej radosnej prezentacji.
Oczywiście nie było żadnej wzmianki o broni automatycznej, demonach i magach ale to zapewne każdy trzynastkowicz zakładał na marginesie i główna szycha pozwolił sobie nie zanudzać ich niepotrzebnymi detalami.
Intrygujące za to było uczestnictwo w całej szopce skrzatów królowej śniegu z piwnicznych lodówek. Czyżby Rook dawał im do zrozumienia, iż dostawszy kogoś z obecnych z śladami porażenia mają mu pośmiertnie wpisać naganę za zignorowanie rozkazów? No, albo dzisiejszy orator nie chciał przemawiać przed nadmiernie wyludniona salą i postarał się o sztuczny tłok.
Tak czy tak przerwa na coś słodkiego po tym wszystkim wydawała się obligatoryjna.
 
carn jest offline  
Stary 16-11-2010, 00:35   #620
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Pon. 22.X.2007, Klondike Ave, Staten Island, 22:45


Japonia, jak i Ameryka miały swoje problemy. Natomiast w Japonii, gdzie prawodawstwo zachowało stare prawa z czasów, kiedy onmyouji byli Cesarskimi Doradcami, była w znacznie lepszej sytuacji niż Ameryka. Magowie znali te prawa. I to magowie regulowali ich przestrzeganie. Żadnych sądów kapturowych, lub dyskryminacji społeczeństwa zachęcanej prawnie. Nie, Japonia miała inne problemy. Problemy nieznane Ameryce, jak np. niedorzecznie wysoki współczynnik samobójstw czy drobnych przestępstw na tle seksualnym. Jak przemoc rodzinna, która w ponad 80% przypadków nie była raportowana policji. A przynajmniej nie była raportowana dostatecznie szybko, zanim raportowania - i wzywania koronera - nie dało się uniknąć.

Chociaż Yagami uważał amerykański system 'sprawiedliwości' wobec magii za jakąś chorą paranoję, nie miał zamiaru argumentować za jakąś jego zmianą. Nie poczuwał się jako ktoś odpowiedni do tego celu, więc poza początkowym szokiem kulturowym włączała się japońska mentalność z jej ufnością we władze. Na pewno ktoś kompetentny się tym już zajmuje. Ktoś, kto znał ten system lepiej i tysiąckroć bardziej dogłębnie niż nawet setka rozmów z ludźmi na jego obrzeżu, mogły dać Japończykowi.

Cyniczna część Japończyka wygrawerowała jednak czarnymi, oleistymi kanji, wiadomość, jaka onmyoudou wiedział, że zapamięta.

"Uważaj! System tutaj dyskryminuje magów, jak i odarzonych! A przynajmniej daje bardzo przychylne do tego warunki."

To jednak wszystko było drugorzędne. Priorytetem teraz było przeszukiwanie mieszkania denatki. Przeszukiwanie dokładne, żmudne i coraz bardziej rozczarowujące. Brak magii. Brak śladów walki. Brak nawet jednego czaru czy jakichś jego spłowiałych wskutek echu resztek.

Owszem - ciemność zgęstniała na Klondike Avenue, a konkretniej w mieszkaniu nieżyjącej już kobiety. Ale tak samo działo się na każdym miejscu samobójstwa, które z reguły nie było niczym miłym. Oboje poszukiwaczy w pewnym momencie zetknęło się w przedpokoju - z niczym. Porozumieli się wzrokiem, równie rozczarowanym, po czym zgodnie ruszyli do wyjścia.

Kiedy docierali do mydelniczki, kobieta ziewnęła przeciągle.
- Łap - rzuciła krótko, poza słowami rzucając coś jeszcze.
- Mam prowadzić? - wyraźnie zdziwił się zwykle opanowany Japończyk
- Spotkał cię zaszczyt prowadzenia mydelniczki - rzekła kobieta, gramoląc się już na siedzenie pasażera. Widząc jej przygasłe oczy, onmyoudou jedynie skinął głową i w milczeniu pomajstrował chwilę przy telefonie. Po chwili japoński, neutralny męski głos z bezosobową uprzejmością zaczął podawać mu wskazówki dojazdu z Klondike Avenue do mieszkania Czeszki, a sam świeżo upieczony kierowca, mógł skoncentrować się na tym, jak obsłużyć nieznany mu pojazd. Laura nie kwapiła się do pomocy uznając, że sobie poradzi, wymruczała tylko, moszcząc się na siedzeniu pasażera, najwyraźniej w zamiarze ucięcia sobie drzemki:

- Obudź mnie pod supermarketem.
- Hai - odrzekł krótko, nie zadając pytań, znajdując metodą prób i błędów skuteczną metodę zapłonu.

Amerykanie. Nie mogli zrobić tego prostym guzikiem. Nie, musieli kombinować kluczykiem. Do tego z wciśniętym sprzęgłem i poruszoną kierownicą. Stwierdziwszy, że chwilę potrwa, nim się przyzwyczai do pojazdu, że ruch tutaj nie jest lewostronny a do tego nie chcąc tyrpać kobietą, Yagami dołożył starań, by jechać zgodnie z przepisami, spokojnie i nie gubiąc drogi. GPS nie był stuprocentowo skuteczny, zatem dwa razy źle skręcili, ale droga nie była daleka - dwadzieścia minut później zaparkowali pod sporym kompleksem z szyldem Walmart.

- Laura-san? - cicho zapytał mężczyzna, gotów ruszyć dalej w wypadku braku odpowiedzi. Ale po drugim pytaniu kobieta ocknęła się, rzuciła 'to potrwa tylko chwilę, muszę kupić karmę dla pieszczoszka' i wróciła, by wrócić z... podpałką do grilla.

- Niektóre marzenia się spełniają, jeśli się odpowiednio człowiek postara, prawda? - uśmiechnął się domyślnie Yagami, kiedy wyszli ze sklepu. - Czy ciężko pani przyszło zrealizować to konkretne? - wskazał jej zakupy. W kontekście uwagi przy kolacji, zdjęć na stoliku oraz samej podpałki konkluzja zdawała się być oczywista.

- Co? Ma pan na myśli smoka? – zdziwiła się Pavlicek, wybuchła śmiechem i pokiwała palcem. - Obawiam się, że się pan myli. Smok to duże drapieżniki. Nie jedzą węgla. Mam specjalnego zwierzaka, ale... to nie smok. Takie duże jaszczury nie da się hodować w domu. Jurrasic Park chyba oglądał, prawda? Smok to taki tyranozaur tyle, że skrzydłami i zionący ogniem, lub... czymś innym. Mój pieszczoch jest mały i niegroźny...Prawie.

Ciekawość pchała ku kolejnemu pytaniu, ale kobieta nie wyglądała na skłonną do rozmowy, a jej 'prawie' intonacją raczej ucinało temat. Grzeczność przeważyła i resztę - krótkiej już - drogi pokonali w milczeniu.

Zaparkowawszy mydelniczkę mag podziękował uprzejmie, skłonił się, poczekał aż kobieta zamknie za sobą drzwi i wsiadłszy na swój motor, odjechał. Czas był, by zakończyć ten dzień.



WT. 23.X.2007, Wydział Trzynasty, 08:25


Kiedy wyświetlacz telefonu ukazał doktor Willhellmina Hollward, mag pisma przeprosił Jamesa i Pabla i - odszedłszy nieco na bok - odebrał.

- Witam, panie Hirohito, mówi Willhelmina Hollward – suche, oficjalne powitanie złagodził ciepły tembr głosu. - Jestem obecnie na Wydziale i do dziewiątej jestem panią swojego czasu. Jeśli pan także ma wolną chwilę, może dałby się pan skusić na kubek niesmacznej kawy z automatu?
- Złapała mnie pani w kostnicy - ton głosu sugerował, że rozmówca się uśmiecha. - Gdzie stąd należy pójść, by znaleźć ów specyficzny automat?
- Mhmm... - zamyśliła się na moment, próbując przypomnieć sobie dokładny rozkład budynku. - Po wyjściu z kostnicy w lewo, aż do schodów. Potem w prawo i pierwszy boczny korytarz. Tam znajdzie pan to źródło ostatniej nadziei niewyspanego policjanta.
- Ruszam - ton głosu nadal znamionował uśmiech.

Rozłączywszy się, Japończyk pożegnał zajętych patologów i laborantów i ruszył na górę, wkrótce odnajdując automat, niewielki stolik, kilka krzeseł, popielniczkę, w której znajdował się już jeden niedopałek i Angielkę, podającą mu obiecany kubek pełen gorącego płynu.

Uśmiechnąwszy się, mężczyzna skłonił się kobiecie, przyjął kawę i zagaił:
- Proszę wybaczyć, musiała Pani czekać.

Musiała niedosypiać, bo cienie pod oczami były głębsze niż powinny być. Wrażenie pozornego opanowania zakłócały drobne sygnały, których ktoś inny mógłby nie zauważyć, nie zwracając na nie uwagi. Głosem mogła kłamać - nad ciałem nie miała takiej kontroli. Niecierpliwe, nerwowe ruchy dłoni, lekko przyspieszony oddech, równie szybki puls widoczny na boku szyi, nieświadome przygryzanie wargi. Nie, nie była spokojna. Za mocno zaciskała zęby na filtrze papierosa, zbyt gwałtownie wydychała sine smugi dymu, uciekała wzrokiem, nie dążąc do kontaktu wzrokowego. Była spięta, jakby wyczekująca. I mocno czymś zaniepokojona, na tyle, że nie zauważyła nawet badawczego spojrzenia mężczyzny.

Pokręciła głową, wzruszyła ramionami.
- Proszę wybaczyć, musiał pan oderwać się od swoich spraw - rzuciła mu kose, trochę przekorne, spojrzenie, niespokojnymi palcami zwijając kolejnego papierosa.
- Iye - odruchowo zaprzeczył po japońsku, ale ruch głową i gest dłonią starczały za tłumaczenie - Zakończyłem je już chwilę przed Pani telefonem. Mam wieści dotyczące... - zawahał się, rozglądnął. Usiadł.

Zamilkł na chwilę, nim podjął przerwane zdanie. Kobieta przyglądała mu się uważnie, pijąc długimi łykami kwaśnawą, słabą kawę.
- Mam wieści dotyczące tej kobiety. Nazywała się - czas przeszły był delikatnie podkreślony - Jennifer Hewitt. Zbieżność nazwisk przypadkowa. Popełniła samobójstwo skacząc. Świadkiem jest jej - jak mniemam - mąż, Nicholas. Widziałem wczoraj jej ciało - mag ściszył nieco głos, upewnił się, że słowa dotrą tylko do Angielki - oraz mieszkanie i... pozostałość duszy.

Spojrzawszy na Hollward ostro, zapytał sondująco:
- Zna Pani może koncept ducha? Japońskich ubume, czy brytyjskich Szarych Dam?
- Duchy to specjalność spirytystów. Czytałam kiedyś choćby “Księgę Duchów” Kardeca, ale nie odważyłabym się nazwać specjalistką w tej dziedzinie - powiedziała wolno, gryząc dolną wargę. - Czy ma pan pewność, że to był duch?
- Nie w rozumieniu europejskim, jak sądzę. Duchy spirytystów jeśli dobrze pamiętam, to były dusze wzywane ‘z drugiej strony’. Tutaj nie ma nic tak... szlachetnego. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś umiera nagle, brutalnie, lub bardzo długo i w męczarniach. Część duszy tej osoby będzie przykuta do miejsca śmierci. - Opuściła głowę, nerwowo bawiąc się cienką, złotą obrączką. - Tu nie chodzi o niezałatwione sprawy, nie w tradycyjnym rozumieniu. Raczej mamy do czynienia z traumą, bólem, lękiem. Poczuciem krzywdy, chęcią zemsty. W przypadku Jennifer-san - z tym ostatnim. - Odetchnąwszy, mag zakończył - ale pomimo prośby o pomszczenie, nie znam szczegółów. Czy Pani przyjaciel dalej śni na ten temat? Mam nadzieję, że już nie?

Znużonym gestem, przesunęła ręką po karku, na moment zatrzymała dłoń na wysokości serca. Pieczęć uwierała, piekła. Początkowo już otwierała usta, żeby opowiedzieć Yagamiemu o europejskim rozumieniu duchów, szczególnie o szkole francuskiej, ale potem Japończyk zbyt dobrze trafił w dwa bolące, niewygodne miejsca. Karin Marlowa i wizje Balesiego. Nie wiedziała co mu powiedzieć. Milczała chwilę.

- On... - zawahała się, skrzywiła usta. - Nie wiem.

- Przepraszam - rzekł z autentycznym współczuciem mężczyzna - to było bezmyślnie bezpośrednie z mojej strony. Proszę się tym nie martwić, jeśli dobrze pojąłem tę sprawę, powinna ona teraz być już związana ściśle ze mną.

Wspomnienie snu napłynęło samo, Japończyk lekko zadrżał a jego uśmiech, choć pozostał równie ujmujący, nieco stracił na sile. Niemniej jednak następne słowa były wypowiedziane z wiarą:

- Żywię nadzieję, że pani przyjaciel będzie mógł od tego teraz odpocząć.
- To nie jest takie proste, panie Hirohito. Nawet jeśli sprawa pani Hewitt została ściśle z panem powiązana, to pan - choć nie zabrzmi to zapewne dla pana najlepiej
- jest powiązany ze mną - uniosła jeden kącik ust w wyrazie lekkiego rozbawienia. - Myśli pan, że skąd wiedziałam, że to do pana powinnam zadzwonić? Że skąd wiedział to mój przyjaciel?
- Nie mam najbledszego pojęcia
- oświadczył rozbrajająco Japończyk - ale odkąd tu przyjechałem tylu ludzi wie rozmaite rzeczy, że chyba się nieco przyzwyczaiłem - nieśmiało się uśmiechnął. - Nie mogę oczywiście całkowicie wykluczyć, że pani przyjaciel będzie dręczony przez tą sprawę, ale to byłoby raczej dziwne, przy jej stopniu związania ze mną. Ubume - jeśli ma kogoś, kogo może dręczyć i nakłaniać do wykonania... realizacji - poprawił się - jej życzeń, raczej zostawia innych w spokoju. Zatem powiązanie między nami niekoniecznie będzie miało tu znaczenie.

Znowu milczała o kilka sekund za długo.
- Chyba jestem winna panu kilka wyjaśnień - odchyliła się lekko do tyłu, wyjmując papierosa z ust i strzepując go do metalowej popielniczki. - Nick nie zna pana imienia czy nazwiska. Najprawdopodobniej nic o panu nie wie. Powiedział mi tylko, żebym zadzwoniła do “mojego Japończyka”, “tego, który szuka”. Oprócz pana znam tylko jednego, który cóż... - potarła z zakłopotaniem kark. Po co w ogóle ruszała ten temat? Bo obawiała się, że japoński mag mógłby zobaczyć w młodym zagrożenie. Bo dla niej samej byłoby to pogwałcenie prywatności, doszła do wniosku. I ona sama chciałaby choć takiego zapewnienia, że jej sekrety są wciąż jej sekretami. - Na pewno nie szuka, a już najdalej mu jest od mojej “bratniej duszy” - stwierdziła z przekąsem, gestem dłoni dodatkowo podkreślając umowność tego określenia, bagatelizując je. Nie czuła się dobrze mówiąc o tym. Nie umiała mówić o tym. Ale była winna Yagamiemu szczerość. - Wczoraj powiedziałam panu, że to wyśnił, prawda? W tamtym momencie wydawało mi się to najwłaściwszym określeniem, ale nie jest ono prawdziwe. Lepszym byłoby chyba “wyczuł”. Wyczuł pana przeze mnie. A może jedynie powiązał? Nie wiem. - wzruszyła ramionami. Ile razy podczas tej krótkiej rozmowy użyła zwrotu, którego zwykle unikała jak ognia? Zbyt wiele. “Nie wiem”. To było jak przyznanie się do porażki, do bezradności. - Nie wiem jak to działa. Czasem mu się to po prostu zdarza.

Teraz była jego kolej, by milczeć. Jego wzrok wskazywał namysł, ciekawość. Wyraźnie układał zasłyszane rzeczy, analizował te wcześniejsze z tymi nowymi, szukał powiązań.

Rzuciła mu badawcze - i trochę zaniepokojone - spojrzenie, gdy cisza wydłużała się o kolejne sekundy. To nie był dobry temat. Nie tutaj i nie teraz, kiedy czas do odprawy kurczył się jej w zastraszającym tempie.

- Proszę powiedzieć, czy ubume to jedynie odbicie sfery emocji czy także sfery intelektu, osobowości? Na ile jest pełne względem żyjącego pierwowzoru? Będzie pan mścił się w jej imieniu? - W jej głosie nie było słychać dezaprobaty czy pochwały, jedynie zainteresowanie jego decyzją i gotowość jej akceptacji. - Na Nicholasie? Myśli pan, że... - zmarszczyła brwi.

Wizja Nicka, sen Yagamiego nie były raczej alegoryczne, więc jej skok, jej myśli, jej brak wyboru prawdopodobnie były autentyczne. Ta pieśń przed którą ostrzegał ją barghest... Czy mogła tak działać? Nikt jej przecież nie popchnął, a jednak nie była to śmierć dobrowolna, prawda? Poruszona, oderwała się od stołu, o który opierała się od tej pory, przejechała dłonią po rudych włosach, przesunęła tlącego się papierosa w drugi kącik ust. “Skazi ci umysł”, pamiętała wyraźnie myśl Gwylla, “zapragniesz czyjejś śmierci. Swojej. Czyjejś”. Przez moment żałowała, że nie mogła zobaczyć tego, co widział Balesi czy Hirohito. Przez naprawdę krótki moment.

- Myśli pan, że to mógł być rodzaj zewnętrznego, niebezpośredniego oddziaływania? - spytała na koniec, przechylając głowę.

Wyrwała go z zamyślenia.
- Przepraszam - skwitował swoje dłuższe milczenie - i już odpowiadam. Oddziaływanie - nie mogę wykluczyć. Po prostu - za mało wiem. Prośba o zemstę - to było wszystko co dotąd się zdarzyło. Nawet nie mogę mieć pewności, że to wina Nicholasa, choć oczywiście okoliczności czynią go głównym podejrzanym. No i czy się będę mścił? Nie wiem. Zależy. Mam także opcję egzorcyzmu. Będę w tej sprawie rozmawiał z ojcem O’Doomem. W tej oraz w sprawie śmierci mego brata. Pyta pani o oddziaływanie ponieważ? - zawiesił głos, patrząc na nią z oczekiwaniem.

- Ponieważ przynajmniej to, co widział Nick nie było przesiąknięte symboliką. Poszarpane obrazy, ale żadnych alegorycznych niedomówień. W takiej jednak sytuacji, te obrazy sugerują jakiś rodzaj przymusu psychicznego. W jej myślach i uczuciach z tamtego momentu nie było śladu, by winiła kogoś konkretnego, prawda? Nie ma pistoletu przytkniętego do głowy, popychającej ją ręki czy szantażu. Jest tylko brak wyboru, ale o tak nieokreślonej podstawie... - trzymany w dłoni papieros, podkreślił gest ręki - że jego źródło zdaje się pozostawać nieznane dla samej Hewitt. A jednak coś musiało zmusić ją do tego, inaczej nie pozostałoby po niej tak silne pragnienie zemsty.

Obserwował ją, kiedy mówiła. Szybsze, ostrzejsze gesty. Wciąż wykonywane raczej jedną, niż dwiema rękami (choć tu akurat mogło to być spowodowane czymś dalece bardziej przyziemnym - jak tym, że drugą rękę trzymała w kieszeni spodni, a nie widzianymi w czwartek bandażami). Przypomniał mu się niezrealizowany pomysł z Empire State Building. Jednocześnie kiwał głową, potwierdzając jej słowa, jak i zastanawiał się, jak dalej pociągnąć dwa różne wątki. Kwestię ubume jak i jego pomoc dla niej. Nie chciał wyjść na natręta. Nie przy niej.

- Silne. Prawda - potwierdził - I niekoniecznie niezdecydowane. Po prostu... - szukał określenia - to trwa. Przekazy na początku są niepełne. Ale... cóż, miałem nadzieję, że Nick-san - wypowiedział to imię bardzo delikatnie, wyraźnie starając się oddać intonację i wymowę zasłyszaną u kobiety - będzie mógł odpocząć od tej sprawy. Przykro mi, jeśli się myliłem.

Zaczerpnął głębszy oddech, spojrzał na nią delikatnie i rzekł:
- Podtrzymuję natomiast też moje słowa z naszej wczorajszej rozmowy telefonicznej, Hollward-sensei. Już podczas naszego spotkania na Empire State Building chciałem Pani zademonstrować jedną rzecz, czy zechciałaby Pani znaleźć dla mnie około dziesięciu minut, do kwadransa?

Zerknęła na zegarek i pokręciła głową.
- Niestety o dziewiątej muszę spotkać się z detektyw Shen-Men w związku ze sprawą, którą prowadzi i nie mogę pozwolić sobie na spóźnienie.

Mężczyzna odruchowo sam zerknął na zegarek oszacowując czas jaki im pozostał. Skinął poważnie głową:
- Oczywiście. W takim razie zapytam inaczej: czy jest sens, bym streszczał Pani przebieg sprawy dotyczącej Jennifer Hewitt? - w tonie maga, kiedy wymawiał imię i nazwisko zmarłej był pewien formalny szacunek. - Odniosłem wrażenie, że Nick-san - wymówił to tak, jak poprzednio - nielekko przeszedł przez... - pomógł sobie z brakiem słów gestem ujmującym nieokreśloność sprawy. - A Pani sądzi, że wyczuł mnie przez Panią. Może więc ograniczę się do tego, co już powiedziałem. Rzecz nie wydaje się skomplikowana lub w inny sposób ponad moje siły. W żadnym razie nie jest tak mocna, jak dwie inne sprawy, z którymi miałem okazję się tu zetknąć. Pierwsza to pokój-pułapka, który kosztował życie mojego brata i którego nie zdołało oczyścić czworo egzorcystów kościoła katolickiego. Druga to klątwa jaką obłożono McMurry-san i Moliner-san. Jest Pani jedyną obdarzoną jaką tu poznałem. Jest Pani miejscowa. Oczywiście, Trzynastka zajmuje się obiema sprawami.

Kiedy Yagami poruszył się niekomfortowo przy tych słowach, Willhelmina mogła dostrzec i zrozumieć jedną rzecz.

Ufał jej.

Bardziej niż Trzynastce.

- Natomiast jest Pani osobą, która dotąd najjaśniej wyłożyła mi pewne reguły obowiązujące w Ameryce. Dotyczące drugiej strony. Pragnąłbym poznać Pani opinii w obu sprawach. Czy zatem możliwe byłoby spotkanie dziś, w godzinach popołudniowych? Najlepiej po pracy?

Skinęła głową, odpowiadając tym prostym gestem na wszystkie poruszone przez niego kwestie.
- Kiedy tylko wypełnię moje zobowiązania względem Wydziału, skontaktuję się z panem - wyrzuciła wypalonego do samego filtra skręta do popielniczki. - W sprawie pani Hewitt istnieje szansa - choć niewielka - że przypadkiem natrafiłam na informacje, które mogą być z nią powiązane. Nie chcę mówić o tym teraz, gdy nie mam jeszcze ich potwierdzenia, do popołudnia jednak możliwe, że coś się wyklaruje.

Japończyk skinął w potwierdzeniu głową, napił się kawy i bohatersko utrzymał ten sam wyraz twarzy w duchu jedynie skrzywiwszy się niemiłosiernie.

- Hollward-sensei, dziękuję bardzo, za spotkanie, czas i kawę. Będę oczekiwał Pani telefonu... i powodzenia.

- Dziękuję. Do zobaczenia. - Przez moment wyglądała, jakby chciała mu jeszcze coś powiedzieć. Po kilku sekundach potrząsnęła jednak głową, uśmiechnęła się blado i ruszyła w stronę sali odpraw.

Dopiero kiedy on sam wychodził z Wydziału, miał sobie uświadomić parę rzeczy, których nie poruszył. Dopiero wtedy miał je zanotować w swoim notesie. Ale nie wcześniej.

"Księga Duchów" Kardeca, była pierwszą.
"Wyczuł, wyśnił, nie wiem jak to działa" - drugą.
Jej pogarszający się stan - trzecią.

Pierwsza była trywialna, na trzecią miał plan i podczas ich następnego spotkania miał zamiar zacząć wcielać go w życie.

Ale nijak nie wiedział, co ma zrobić z drugą. Po chwili zastanowienia, zdecydował się to odłożyć na później. Spokojniejsze później.

[post będzie rozszerzany]
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172