Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-11-2010, 22:19   #621
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
WT. 23.X.2007, magazyny na obrzeżach NY, 10:15


"Twoja sprawa, ty prowadzisz. My za tobą. Nie martw się. Osłaniamy cię."


Tak, przecież od razu to było widać po zachowaniu Bullita. Wydawał rozkazy, z butą sforował się przed nią. Zazgrzytała zębami. Jego głos dźwięczał jej w uszach i kłócił się z tym, co natrętnie pchało jej się przed oczy.

<<Czyżbyś czuła... zazdrość? Odbiera ci coś, co należy do NAS? Coś co należy do ciebie?>>


Jej? Nie... a tak, JEJ ŚLEDZTWO. Zgarbiła się nieco, patrząc spode łba na kolejne wybryki Bulla. Wymacała w kieszeni kastet, zważyła go w dłoni. Kawałek metalu tak przyjemnie ciążył i chłodził skórę. Gdyby chciała, mogłaby spacyfikować starszego detektywa. a przykład przykuć go do tylnych drzwi samochodu. Mocno skatować, bo jeszcze by samochód zdemolował pod ich nieobecność.
Ale nie zrobi tego. Co za władza - wiedzieć że można coś zrobić i odpuścić.

Uśmiechnęła się krzywo widząc najpierw kolejną odsłonę magii Willhelminy, a potem prezentację Paper. Do magazynu wemknęła się tuż za Harveyem. Nie negowała jego podejścia, tylko machnęła nakazem przed nosem Araba. Potem straciła zupełnie zainteresowanie młodym mężczyzną. Rozejrzała się uważnie po artykułach rozłożonych na regałach. Worki, puszki, warzywa. Na oko oszacowała wysokość magazynu, oceniła jakość światła, wyszukała kilka dobrych zasłon, starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Stała z dłońmi w kieszeniach ocierając się ramieniem o półkę. Mentalnie przebiegła wzdłuż regałów aż do ściany i kolejnych drzwi.

Młody Arab zaczął wrzeszczeć. Cofnęła się automatycznie za najbliższy regał. Nie musiała rozumieć, co mówił. Przecież to oczywiste, że ostrzegł kumpli. Padły pierwsze strzały. Bull pchnął ją głębiej w cień, zasłonili ją z Marlowe'm. Spojrzała w kierunku sufitu. Uśmiechnęła się pod nosem, jednocześnie poprawiając broń za paskiem. Mocno wybiła się z ziemi, chwyciła za najwyżej położoną półkę i podciągnęła się do góry. W ten sposób znalazła się w połowie regału. Sprawnie wlazła na samą górę i przykleiła się do metalowej powierzchni. Serie z karabinów przecinały powietrze. W powietrzu unosił się zapach amunicji. Oraz mąki, która obficie sypała się z worków. Włosy na ciele jeżyły jej się od nagłych wystrzałów. Ręce spociły, w środku coś drgało. Trzecim okiem obrzuciła pomieszczenie. To jest JEJ akcja, JEJ śledztwo, JEJ ludzie, a ktoś ŚMIE do NIEJ strzelać. Kącik ust zadrgał. Nie wybaczy. Nie wybaczy... 5, 8, 9. Nie, 10 aur przeciwników. Otarła ramieniem spierzchnięte usta i sprawnie zeszła na dół.
- Jest ich dziesięciu. - rzuciła przekrzykując strzały. - Pani konsultant, Paper, dacie radę jakoś odwrócić ich uwagę? - jej skóra nabrała oliwkowego, świetlistego odcienia po uchyleniu czakr.

- Tak! - odkrzyknęła, skryta za ciężkim, metalowym kontenerem Angielka. - W skrzyni za nimi jest urna! I materiały wybuchowe.

Pani detektyw skuliła się, kiedy worek nad jej głową rozszarpała seria z karabinu. Oblizała wargi drapieżnie i uśmiechnęła się półgębkiem. Nie lubiła, kiedy ktoś bezczelnie ją atakował. Zaraz kogoś rozsmaruje na ścianie.

<<Brawo bratanico. Moje nauki odniosły skutek - potrafisz przekształcić strach w agresję. Cudownie.>>

- Czy możemy zrobić ochronną ścianę?
- klęknęła, aby ograniczyć możliwość przypadkowego postrzału zanim się zemści.

- Tak oczywiście. - Paper kiwnęła potwierdzająco głowa. - Ale wtedy nie będziemy widzieć, co się tam dzieje. - wskazała kciukiem w stronę terrorystów. - Proponuję zrobić inaczej. Wygeneruję wielki bicz z papieru, który przejdzie przez wszystko jak masło.

- Panienki, to nie czas na pogaduchy!
- sarknął Laurentes.

Yue wyciągnęła kastet z kieszeni, założyła go pewnym ruchem na prawą dłoń spoglądając na kolegę spode łba.

- Dobra, słuchać! Plan jest taki. - Azjatka pochyliła się nieco do przodu, żeby ją lepiej było słychać. - Pani konsultant odwraca ich uwagę, potem wchodzi bicz. Ja ruszam środkiem, Laurentes z prawej trzymaj się regałów, - spojrzała na dwóch pozostałych detektywów, Pan Pączek i tak rzuci się do przodu, teraz ledwo się powstrzymywał rzucając przekleństwami. - Bullit to samo z lewej. Marlowe i panie robicie nam osłonę z tyłu. I bez zgrywania bohaterów. Gotowi? - nie czekała na protesty bo i tak by ich nie uwzględniła. - Zaczynamy!

Wspięła się nieco na regał, zajmując miejsce obserwatora schowana za skrzynią. Poinformowała przez krótkofalówkę Longa i Liunga, że pomimo tego, że 10 terrorystów zaczęło regularny ostrzał policjantów, mają dalej siedzieć tam, gdzie siedzą. Po czym zmrużyła oczy, aby po chwili zaobserwować, że coś pojawiało się przed Arabami. Koło ich stóp zaczął wirować ziarna piasku i iskry światła, rozpalające się jasnym płomieniem. Laurentes chwycił za święconą amunicję.
- Proszę nie strzelać - rzuciła ostro Hollward, nawet teraz pamiętając o angielskiej uprzejmości.

Wir piasku i ognia nabrał humanoidalnych kształtów. Wyprostował się powoli, sypkim, szeleszczącym głosem wypowiadając kilka arabskich słów. Unosił się ponad podłogą na ponad dwa metry. Wysmukły jak płomień, prawie całkowicie otulony dwiema parami skrzydeł.

Yue zeskoczyła z półki i splunęła. ONI. Demon. Coś, co należy odesłać. Paskudztwo. I jest na JEJ usługach. Należy do NIEJ. Rzuciła przelotnie okiem na konsultantkę, mówiącą coś cicho do Readman. Byle do końca sprawy i ich ścieżki się rozejdą.

<<Czemu? Ona robi to, co ty powinnaś robić od dawna.>>

Jakiś tumult od strony terrorystów znów przyciągnął uwagę Yue. Czterech zamaskowanych najpierw strzeliło do gadającego demona, a potem zaczęło biec w stronę policjantów. Reszta ich kolegów bez cienia litości sprzątnęła dezerterów z małą pomocą detektywów. Nieprzyjemny, zgrzytający piachem śmiech rozszedł się po magazynie.
Azjatka wściekle podwinęła rękawy. Demon się śmiał. Yue też wyszczerzyła się szeroko. Śmiali się z ludzkiej głupoty.

W międzyczasie Paper zwinnymi ruchami dłoni stworzyła wielki bicz z kartek do tej pory schowanych w walizeczce. Willhelmina ze skupioną miną nałożyła czar na sam koniec papierowego tworu. Nic spektakularnego, Azjatka dostrzegła minimalną zmianę załamania światła. Ważne, żeby działało.

- Ruchy Paper!- pełnym niecierpliwości głosem rzuciła młoda pani detektyw podchodząc do krawędzi regału, kucnęła jak biegacz ustawiający się na starcie. W jej oczach czaiło się coś ciemnego. Mięśnie drgały, oddech przyspieszył. Aura Chinki zgęstniała, zwłaszcza wzdłuż dłoni i przedramion, gdzie przypominała mleko.
- Jestem gotowa. - potaknęła Readman i jej papierowy ogon ruszył w stronę przeciwnika. Przechodził przez wszystko jak przez masło. Regały wyginały się z powodu przeciętych nóg, produkty spożywcze potoczyły się po ziemi, resztki skrzyni w postaci drzazg fruwały w powietrzu. Kasza pokryła podłogę niczym piach pustynię. Kolejne serie karabinów i pojedyncze odpowiedzi z pistoletów policji lawiną zasypywały uszy, potęgowane przez echo metalowych ścian budynku. Światła migały - ktoś uszkodził jarzeniówki. W końcu papierowy potwór wpadł pomiędzy Ahmedów.

- TERAZ!! - Yue rzuciła się do przodu, pochylona do przodu zgarnęła puszkę spod nogi (trafiła jej się "Bonduelle - Zielony groszek"). Ciężarem ciała momentalnie zeszła z linii strzału. Kilka naboi zeszło po barierze z energii na przedramieniu. Nie tracąc równowagi, dalej leciała do przodu. Przeskoczyła przez resztkę skrzyni i wysforowała się do przodu. Jeśli wybiegnie przed Bulla i Raula, ściągnie uwagę przeciwnika na siebie i zbierze więcej serii, które przy dużym szczęściu zejdą jej po barierze.

<<Czyżbyś liczyła na szczęście? Nie dość, że bawisz się w kowboya to jeszcze przywołujesz jakieś iluzje głupców.>>


Nastąpił wybuch na końcu bata. Yue pełną parą wskoczyła na bok regału. W kilka sekund zanim wybiła się najmocniej jak mogła w stronę rosłego i tłustego Araba przypominającego nieco zawodnika sumo, którego wybuch wypchnął w jej stronę, kątem oka zauważyła Bulla, która właśnie zgarnął serię na kamizelkę i Raula chowającego się za regałem. W locie rzuciła puszką w twarz przeciwnika, ten przedramieniem zepchnął pocisk. W prawej ręce błyszczał nóż, którym chciał pchnąć Azjatkę. Dziewczyna wzięła cios na barierę na prawej ręce, jednocześnie w lewej dłoni już czekała wielka kula jaskrawej energii, którą wepchnęła Arabowi prosto między oczy. Wrzasnął z bólu i cofnął się o krok. Pomimo chwilowej ślepoty, zamachnął się z nożem w miejsce, gdzie powinna znajdować się szyja policjantki. Yue jednak skuliła się i ostrze trafiło na puste powietrze. Jednak jego prawy sierpowy już musnął jej szczękę. Syknęła i momentalnie zmniejszyła odległość między nimi. Klękając na prawym kolanie włożyła pęd i całą siłę w cios kastetem w najdelikatniejsze miejsce każdego mężczyzny. Złapała prawym przedramieniem prawą łydkę przeciwnika, lewą dłonią wbiła się w jego prawe udo i zrobiła przewrót w przód ciągnąc mężczyznę na ziemię. Wylądowała na klęczkach tuż przy Arabie, który upadła na plecy, doskoczyła do jego twarzy i zanim znów chciał ciąć ją nożem i wyprowadziła dwa mocne ciosy kastetem w szczękę. Potem, dla pewności, złapała go za skronie i przywaliła jego głową w betonową podłogę. To definitywnie wykluczyło go z dalszej walki.

Momentalnie rozglądnęła się dokoła.

Raul wychylił się i odstrzelił jednego terrorystę. Potem drugiego. Bull lutnął właśnie rękojeścią kolejnemu, a potem unieszkodliwił go kilkoma sierpowymi. Papierowy ogon rozpadł się i w postaci krótkich sztyletów wbił się w przedostatniego przeciwnika robiąc z niego rodzaj jeża przejechanego przez samochód. Ostatni zamaskowany Arab dostał z pistoletu od Marlowe'a.

Poziom adrenaliny powoli spadał we krwi Yue, serce zwalniało. Powoli wracał spokój. Ale nie na tyle, żeby nie skorzystać z pozostałej rezerwy negatywnych emocji. Wściekle złapała za fraki obezwładnionego tłuściocha i włożyła całą swoją złość w przesunięcie nieprzytomnego Araba w stronę regału, do którego przypięła go ciasno kajdankami.

Odwróciła się do reszty, omiatając wszystkich wzrokiem. Bull burczał coś pod nosem, sapiąc z wysiłku i masując się po brzuchu. Na kamizelce odcisnęła się seria z kałacha. Obite żebra, najwyżej jakieś pęknięte. Raul też zebrał na kamizelkę, natomiast Paper i dr Hollwardbyły całe i zdrowe. Marlowe miał przestrzelony rękaw, ale z tej odległości Yue nie widziała, czy został trafiony, czy tylko draśnięty. Otarła policzek.


- Dobra robota. - rzuciła głośno przesuszonym głosem. Przesunęła językiem po zakrwawionym podniebieniu. Musiała zębami przeciąć policzek. - Detektywie Marlowe proszę sprawdzić, czy strzelanina nie ściągnęła kogoś przed magazyn. Pani konsultant i detektywie Readman, sprawdżcie czy - wskazała ruchem głowy w kierunku skrzyni - to rzeczywiście jest urna. Laurentes, Bullit za mną. - wyciągnęła pistolet zza paska i ruszyła w stronę drzwi, które prowadziły do kolejnych pomieszczeń magazynu - Musimy zabezpieczyć teren.
W drugą dłoń złapała krótkofalówkę, przez którą poinformowała Chińczyków o sytuacji i kazała im wejść od tyłu przy okazji zabezpieczając teren, aby dołączyć do reszty.
W piątkę uwinęli się szybko. Pozostałe sześć pomieszczeń magazynu wypełniały jedynie kurz, stare graty, jakiejś papiery. Zero ludzi. Kiedy wrócili do głównej hali, Azjatka założyła ramiona na piersi i opadła się o ścianę w bezpiecznej odległości od skrzyni.
- Urna cała?

Kucająca przy pojemniku Hollward, rzuciła jej jedynie krótkie spojrzenie.
- Tak. Jeśli to ta urna. - przesunęła palcami po chropowatym drewnie. - Nie zaryzykuję jednak otwarcia skrzyni, dopóki nie będę miała pewności, że nie zabezpieczyli jej ładunkami wybuchowymi. Ja na ich miejscu tak bym zrobiła. Jeśli nikt z obecnych tutaj funkcjonariuszy nie para się saperstwem, sugerowałabym wezwanie technicznych. Na wszelki wypadek.

- Dobrze, niczego nie ruszamy. Pójdę wezwać technicznych i Pavlicek z samochodu.
- odezwała się zanim Bull otworzył usta. - Nie wysadźcie się do mojego powrotu. - ruszyła do wyjścia.

Sprężenie organizmu powoli mijało, pozostawiając jedynie zmęczenie. Po kolejnych godzinach spędzonych nad papierami, przesłuchaniami i rozmowami z Pavlicek będzie potrzebowała doładowania z jakiejś baterii.

Baterii... Dante?
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 16-11-2010 o 23:28.
Latilen jest offline  
Stary 16-11-2010, 22:19   #622
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Worek, 23.X.2007, Magazyn Ahmeda Hajjara, godz. 10:15


Angielka mocno przylgnęła do solidnego stalowego kontenera. Dźwięk wbijających się w metal pocisków podnosił włoski na karku, prawie czuła na plecach rozchodzące się od nich wibracje. Mordercze staccato. To nie była policyjna akcja, to była pieprzona Strefa Gazy. Lokalna wariacja na temat wojny pozycyjnej. Oni po jednej stronie, banda dziesięciu po drugiej. Nie wiedziała z czego strzelali do nich Arabowie, nie była Marlowem, który na słuch potrafił rozpoznać rodzaj używanego gnata. Ona sama potrafiła rozpoznać jedynie dźwięk pocisku wchodzącego w mięso.
A tego naprawdę nie chciała usłyszeć.

Opadła do niskiego przyklęku, wpatrując się w przyczajonego przy drugim regale Jona. Bała się. Serce tłukło jej się w piersi tak mocno, że miała wrażenie jakby zaraz miało rozerwać ognistą pieczęć, pęknąć, zatrzymać się w pół uderzenia. Na razie jednak posłusznie przetaczało gorąco i adrenalinę przez tętnice i żyły. Jej własna czerń, srebrny zapach herbaty, melancholijny dotyk zakurzonych liter ciągnący od stojącej obok Readman, zapachy magazynu, aury pozostałych detektywów wbijały się w wyczulone zmysły. Rozszerzone źrenice pożarły prawie całą szarość tęczówek, mięśnie drgały w napięciu. Czekała.

Jasne, że się bała.
Ale musiała zadbać, żeby przynajmniej on wyniósł stąd tyłek w jednym kawałku.

Plan Shen-Men był prosty. Siermiężny wręcz. Ryzykowny. Nie wezwała posiłków, nie wezwała wsparcia, ale i tak była jej wdzięczna, że nie oczekiwała od niej czy wskrzeszeńca bohaterskiej szarży prosto na lufy karabinów. Detektyw wspaniałomyślnie postanowiła, że zrobi to sama. Z Bullem i Leurantesem u swojego żółtego boku. Przynajmniej tyle, przynajmniej tyle.
<Pójdę> - zaszemrał Nūr.
~Idź.~

Wypuściła go tak jak poprzednio. Jej cień zmienił kształt, gdy karin jak gorący powiew wychynął z jego czerni.

Marlowe rzucił jej krótkie, zaniepokojone spojrzenie a ona – pomimo strachu – odpowiedziała uśmiechem. Lekkim, ostrym jak brzytwa uśmieszkiem, bo wiedziała co jej demon zrobi. I naprawdę podobało jej się to.

Niedługo potem żałowała, że pod czarnym materiałem kominiarek nie może zobaczyć ich twarzy. Żałowała, że – skryta za magazynowymi regałami – nie może zobaczyć spojrzeń, które wymienili nim czterech z nich wypadło zza osłon i rzuciło się w kierunku detektywów. Żałowała, że nie mogła na własne oczy zobaczyć jak pozostała szóstka strzela im w plecy, a oni giną, giną, giną zabijani jednocześnie przez kule swoich towarzyszy i policjantów.

Później karin przekaże jej to wspomnienie.

Pokaże jej jak pojawił się przed nimi wolno, teatralnie niemal. Jak zadrgały cienie, skręciły się na mgnienie oka skomplikowane arabeski. Jak zajaśniało pulsujące światło – wijące się, żywe płomienie; jak – niczym sypka rzeka - zaśpiewał piach.

Nie dotykał stopami podłogi, bo nie miał stóp. Wysoki, wysmukły wir ognia i piasku, scalający się w humanoidalny kształt.

Otworzył oczy.

- <Rūh(1)> – odpowiedział na niezadane jeszcze pytanie. - <Pokłońcie się.>

Zamiast pokłonu powitało go zaskoczenie, strach i cztery plujące w jego stronę ołowiem karabiny. Dokładnie tak jak chciał. Strzelili do niego. Ale co mogli zrobić mu kulami, na których nie było ani światła, ani czerni? Nic. Zupełnie nic. Przeleciały przez ogień, przecięły wirujący piach, a on wygasił płomienie i rozłożył gwałtownie skrzydła. Zmroczniał, pociemniał, zastygł w bezruchu i ciszy. Cienie gięły się w jego stronę. A on nachylił się ku nim i wionął im w twarze gorącym oddechem.

<Biada tego Dnia tym,
którzy zaprzeczają prawdzie!
Kiedy im mówią:
„Oddajcie pokłon!”
- oni nie oddają pokłonu.(2)>


Jego głos był głosem pustyni i ognia. Wściekły jak huczące płomienie, bezlitosny jak burza piaskowa. Przeglądał się w ich szeroko otwartych oczach.

<Zapłatą dla tych, którzy zwalczają Boga
i Jego Posłańca
będzie tylko to,
iż będą oni zabici...(3)>


Uwierzyli mu. Uwierzyli, że jest aniołem, posłańcem Allaha. Wpatrywali się w niego i z każdym słowem pochodzącym z Koranu wierzyli coraz bardziej. Zawiedli. Nieczyści. Niegodni przebaczenia. Niegodni łaski.

<Zaprawdę, oni tego Dnia będą oddzieleni
od swego Pana!
Potem będą się palić w piekle!(4)
Oni są najgorsi ze stworzeń!(5)>
Ale kto z ceny krwi uczyni jałmużnę,
otrzyma przebaczenie.(6)


O tak, Allah wywyższa, kogo chce i karze, kogo chce(7).

- <ZABIJCIE ICH!> - wrzasnął, wskazując na tych, którzy odważyli się do niego strzelić.

Był doskonały w tym przedstawieniu. Jej cień, jej demon.

I gdy Arabowie ginęli od kul swoich towarzyszy - karin śmiał się. Śmiał się, aż pojęli swój błąd. Śmiał się, aż zrozumieli. A potem zatrzymał na moment wirujący piasek i pokazał im twarz jednookiego kłamcy. Twarz Masih ad-Dajjala(8 ), na której ogniste znaki układały się w słowo kāfir, „niewierny”.


Twarz fałszywego mesjasza. Antychrysta.

Nawet znikając śmiał się ptasio, szyderczo. Zostawiając ich ze świadomością, że zabili niewinnych. Zabili swoich braci. Zabili najwierniejszych, którzy w pierwszym odruchu, kierowani wiarą, bo czymże innym – nacisnęli spusty, próbowali walczyć. Zaczęli recytować pierwsze i ostatnie dziesięć wersów sury Al-Kahf(9), mającej służyć za ochronę przed wpływem Dajjala, ale było już za późno. I wiedzieli o tym.
<Są rzeczy gorsze od śmierci.>
Tak, względem nich to było bardziej okrutne niż śmierć, bardziej bezlitosne, skoro za wiarę i raj gotowi byli zginąć. Chcieli zginąć, chcieli oddać życia. Ale raj został im zabrany.
<Jak wtedy.>
~Tak. Jak wtedy.~

W tamtym momencie jednak nie myśli o tym. Skupiona na spleceniu niewielkiego kręgu ochronnego dookoła końcówki bicza utworzonego przez Readman i pilnowaniu pleców Marlowa, pozostawia karina samemu sobie. W tej sprawie ufa jego osądowi. Ufa mu, bo wie, że obydwoje chcą i dążą do tego samego. Kątem oka dostrzega splunięcie stojącej za plecami wskrzeszeńca Shen-Men, ale nie podnosi głowy, by dokładnie przyjrzeć się wyrazowi jej twarzy. Nie ma na to czasu.

Nie ma na to czasu, bo bicz Paper już przecina powietrze, metal, worki i skrzynie rozstawione na regałach a detektywi zaczynają biegnąć w stronę Arabów. Kurwa... ponad dziesięć metrów, by do nich dotrzeć. I co z tego, że w powietrzu wciąż wibruje śmiech karina? Że oni dopiero zaczynają rozumieć? Że może i trzęsą im się ręce? Ponad dziesięć metrów i sześć karabinów wycelowanych w ich stronę. Ale biegnie Yue, biegnie Laurentes najwyraźniej przekonany, że jest inkarnacją filmowego Desperado. Biegnie też Bullit. Nie, nie biegnie – on pędzi prosto na strzelających. I Marlowe musi się odsłonić, by zapewnić partnerowi osłonę z ognia. Bo cholerny grubas ma życzenie śmierci.

W tamtym momencie nienawidzi go prawie równie mocno, co terrorystów.
Ile kul z karabinu wytrzyma jej zaklęcie jeśli go nie wzmocni?
Kurwa...

Rozsadza doczepiony do zabawki Readman krąg i jeden z Arabów wdzięcznym łukiem ląduje pod nogami Yue. Nie zwraca na to uwagi, bo już sięga do wzorca otaczającego wskrzeszeńca czaru i wzmacnia go.

- Bismillah ir-Rahman ir-Rahim. Bismillahi alladhi la yadurru ma`a ismihi shay’un fi al-ardi wa la fi as-sama’i wa huwa as-sami`u al-`alim(10) – jak mantrę, recytuje raz za razem jedną z islamskim du'a, skupiając się wyłącznie na tym jednym zaklęciu, wzmacniając je imionami Allaha. - Bismillah ir-Rahman ir-Rahim. Bismillahi alladhi...

Strzały, krzyki, odgłosy uderzeń, pocięte biczem Paper, przewracające się regały, migające światła jarzeniówek. Chaos. Raz za razem. Raz za razem wyrzuca z siebie arabskie słowa. I przestrzeń załamuje się lekko wokół Jona, gdy eter zagęszcza się gwałtownie i pierwszy z wycelowanych pocisków zatrzymuje się na barierze. A potem drugi, trzeci i kolejny, kolejny, cała przeklęta seria. Prawie cała.

Czar nie wytrzymał. Czuje wymykające się jej nici zaklęcia, słyszy jękliwe brzmienie jego milknącej nagle nuty. Ostatni pocisk z wizgiem wgryza się w krąg, który rozpada się jak szklana tafla, rozwiewa jak dym, rozpływa jak woda. Pospadały na ziemię zatrzymane wcześniej przez niego kule. Nie zdążyła schwycić nici. Nie zdążyła podtrzymać nuty. Nie zdążyła wynucić nowej. Nie zdążyła skląć pieprzonego Bullita w cholerę. Nie zdążyła skoczyć w stronę detektywa.

Kiedy kula wbiła się w jego ramię, nawet się nie skrzywił. Gdyby nie impet, który lekko nim zachwiał, byłaby pewna, że nawet nie zauważył. Ale zauważył. Nie upadł. Zdążył chwycić mocniej pistolet i spokojnie odstrzelić gnoja. Ostatniego, jak dopiero po chwili zrozumiała Angielka, gdy zalała ją fala ulgi.
<PUŚĆ MNIE!>
~Nie.~

Marlowe popatrzył tylko na dziurę w rękawie czarnej bluzy. Nie widać było krwi. Jasne, że nie było. Jego rany nigdy przecież nie krwawiły.
<Daj mi!> - syczy wściekły Nūr, czując gotujący się w niej samej gniew i niechęć graniczącą z nienawiścią. - <To jego wina!>
Podsuwa obrazy Bullita, do którego sięga ogniem i piaskiem. Wsącza dźwięk, z jakim płomień wgryza się w skórę, odsłaniając różowawe, oślizłe mięso, ciche mlaśnięcia, gdy rozrywa kolejne mięśnie i ścięgna, gdy głaszcze palcami powierzchnię oczu, zdzierając zewnętrzną błonę, a gorąc ścina kryjącą się za nią ciecz. Potem zmienia tą wizję łagodzi w upokorzenie, w złamanie godności, w dominację i narzucenie woli.

Wystarczyłoby spuścić go ze smyczy. Choć trochę. Szaleństwo. Głupota. Mierzy Bulla nieprzyjaznym spojrzeniem. Nie jest głupia, nie jest też szalona. Nie przy czwórce detektywów wyposażonych w poświęcone kule. Nie przy egzorcystce, której próbkę umiejętności zdążyła już poznać. To musi poczekać.

~Nie~ myśli twardo, zamykając w tych słowach nieprzyjemną obietnicę. ~Nie tutaj. Nie teraz. Nie przy niej.~

Wskrzeszeniec przeładował magazynek. Nawet nie obejrzał rany, jedynie poruszył prawą ręką, sprawdzając jej mobilność. Działała. Przynajmniej na razie. Wzruszył ramionami. I gdy Shen-Men skończyła wydawać dyspozycje, przechodząc obok Angielki burknął tylko cicho krótkie: „Dzięki”. Odpowiedziała mu skinieniem głowy.

Było po wszystkim.
Pozostawała już tylko urna.

- - -
1 - Rūh – Duch. W Koranie występuje na ogół w jednym znaczeniu; odnosi się do aniołów, szczególnie do „przełożonego aniołów” archanioła Gabriela, który jest pośrednikiem objawienia między Bogiem a Prorokiem. Tutaj oczywiście jako anioł podrzędny, ale z konotacjami.
2 – Koran, Sura LXXXVII, Wysłannicy (Al-Mursalat), wersy 47-48.
3 – Koran, Sura V, Stół Zastawiony (Al-Maida), wersy 33-34.
4 – Koran, Sura LXXXIII, Oszuści (Al-Mutaffifuna), wersy 15-16.
5 – Koran, Sura XCVIII, Jasny Dowód (Al-Bajjina), wers 6.
6 – Koran, Sura V, wers 45.
7 – Koran, Sura V, wers 18.
8 - Masih ad-Dajjal Masih ad-Dajjal - Wikipedia, the free encyclopediaIt is said that he will have right eye damaged and the left will be working because knowledge acquired through the right eye can be nūrī (means that pertaining to light) and through the left nārī (that pertaining to fire). It is also said that he will have the word kafir (nonbeliever) on his forehead.” Ha! Jak fortunnie do grafiki.
9 – Sura Al-Kahf, czyli Grota. Recytacja jej pierwszych i ostatnich dziesięciu wersów ma służyć do obrony przez Dajjalem.
10 - “In the name of Allah; with His name, nothing whatsoever on earth or heaven can inflict any harm; He is All-Hearing and All-Knowing.”
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 17-11-2010 o 00:28.
obce jest offline  
Stary 17-11-2010, 09:54   #623
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
WT. 23.X.2007, kościół św Stanisława Kostki, 11:00


Widząc kolejkę, Azjata usadowił się cierpliwie nieopodal konfesjonału i czekał. Miał wyciszony telefon, a czas jaki mijał Irlandczykowi na spowiadaniu wiernych parafii spędzał na rozmyślaniach, tematem których była rzecz dość nietypowa.

Kusiło go.

Kusiło go, by skorzystać z anonimowości, jaką dawało zakratowane okienko. Jowialny, ale przecież serdeczny powiernik, związany przecież tajemnicą spowiedzi.

Dwa razy niemal się złamał. Niemal.

Nie przeszkadzało mu, że technicznie nie jest chrześcijaninem. Politeizm w którym się wychowywał bynajmniej nie odmawiał szacunku czy mocy Jedynemu chrześcijan (choć ich kapłani mogliby twierdzić inaczej). Natomiast żywił szacunek do tej wiary i z tego co pamiętał, do spowiedzi przystępowało się wedle pewnego ściśle określonego rytuału.

Żal za grzechy. Skrucha. Postanowienie poprawy. Pewnie też trzeba było te grzechy mieć jakoś przygotowane. Uświadomione.

Z czego zatem miałby się spowiadać?

Chu Koi Tang z Flying Dragons. Cóż, w myśl wychowania i tradycji - dał mu szansę. Jednak chrześcijanie mieli wyraźną zasadę nie zabijaj. Zdarzało się im ją łamać, ale mimo to - była jednym z ich przykazań. Czyli - była istotna. Czy to był magiczny pojedynek czy okładanie się pięściami, nie miało w tym momencie znaczenia. Czy Chu Koi Tang nalegał i wymusił walkę - również nie.

No i Japończyk nie czuł skruchy za jego śmierć. Czuł irytację. Że pojedynek w ogóle miał miejsce. Że był tak przeprowadzony. Że Chu wykrwawił się na śmierć i teraz może ktoś przyjść i zażądać krwi w odpowiedzi, tylko dlatego, że 'koledzy' Chińczyka nie uznali za stosowne się ruszyć.

Onmyoudou nie poczuwał się do bycia samurajem. Wychowany głównie w klasztorach, od wczesnego dzieciństwa walczący o życie ludzi wokół niego, mag nie uznawał niepotrzebnej śmierci. A nawet bezkompromisowy etos samurajski z wieków minionych, sprzed restauracji Meiji, uznawał poddanie się za hańbę, ale nie jeśli wróg Cię pokonał i oszczędził, a nawet wspomógł Twoje leczenie.

Mimo to, kusiło go, by podejść, klęknąć, wyszeptać cicho formułkę proszącą o spowiedź i... opowiedzieć. Zrzucić z siebie to wszystko,

Bogato zdobiony (i niekoniecznie chrześcijańsko, o ile dobrze kojarzył) kościół był dobrym obiektem dla rozmyślań. Refleksji. Uspokojenia się. Hirohito podobało się tutaj. Zastanawiał się przez moment, jak to miejsce wygląda, jeśliby rzucić tu czar Willhellminy. Jej synestezja pozwoliłaby tu doświadczyć... no właśnie, co dokładnie? Obecność? Moc? Problem nielicho zaintrygował onmyoudou, który w duchu odnotował sobie, by zapytać Angielkę, czy może kiedyś próbowała takiego eksperymentu. Nie miał wątpliwości, że świątynia miała swoją aurę... ale był ciekaw jak można ją było poczuć, posmakować, usłyszeć i powąchać.

- [i]Oczywiście, Hollward-san może być znacznie uprzejmiejsza ode mnie i może po prostu powstrzymała ciekawość jak osoba prawdziwie zdyscyplinowana - rzekł karcąco do siebie, kiedy już kilka minut spędził nad nieuprzejmym zastanawianiem się nad możliwymi szczegółami takiej aury.

- O jeszcze jeden? Czemuś, bracie nie podszedł do okienka? Nieśmiały? - rzekł tubalnie znajomy głos. Zaskoczony Yagami wyraźnie drgnął na ławeczce, wracając do 'tu i teraz', gdzie kościół nie ukazywał swej aury przez zapach, smak czy dźwięki... a przynajmniej nie jakiekolwiek inne, niż da się poczuć czy usłyszeć w każdym kościele.

- Raczej nieprzygotowany do spowiedzi, ojcze ODoom - odrzekł zgodnie z prawdą Japończyk - Dziś przyszedłem porozmawiać chwilę z księdzem, jeśli to nie problem
- Mogę chwilę poczekać, by się przygotował - rzekł serdecznie niebieskooki kapłan
- Dziękuję... - zaskoczony mag przez chwilę myślał intensywnie, ale nadal nie potrafił zmierzyć się z tematami jakie powinien poruszyć podczas spowiedzi - [ale po zastanowieniu, to będzie grubsza sprawa, to przygotowanie. Strasznie wiele się ostatnio wydarzyło i jeśli miałbym się wyspowiadać teraz... nie byłoby to w porządku. Połowy rzeczy bym nawet sobie nie uświadomił, jak sądzę. Zatem póki co, nie. Chociaż kusiło mnie, ale...
- Zatem rozmowa - rzekł ksiądz. - Zapraszam

* * *

Kiedy już byli w zakrystii i ksiądz zaczął się przebierać, Yagami miał czas, by pozbierać myśli i przygotować się do pytań. Toteż, zaledwie kapłan zapytał o co chodzi, mężczyzna rzeczowo i stanowczo przemówił:

- Ojcze O'Doom, chodzi o pokój w hotelu Pensylwania. Czy ojciec wie, skąd wzięła się tam Ciemność? Tak silna? Mojego brata próba egzorcyzmu tam kosztowała życie, a nie był słaby. Co dalej stanie się z tym pokojem?
- Z tego co wiem... z pokojem wiąże się magiczna pułapka. Nie wiem jak dużą miał w sobie ciemność ten pokój, ale to chyba bez znaczenia. Ktoś tam założył pułapkę... i nie udało się ustalić, kto to był. - O’Doom potarł dłonią swój potężny kark. - Teraz na pokój nałożono kwarantannę i ... będą sprowadzać specjalistę od metamagii, który rozwiąże ten problem.
- Kim jest specjalista od metamagii? - zapytał wyraźnie zaintrygowany Japończyk, ale ksiądz jedynie zakrzątnął się po pokoju szykując cukier, szklanki i błysnął zębami w przepraszającym uśmiechu mówiąc...
- Nie wiem. To zupełnie nie moja działka.

Kiedy dalsze ciągnięcie za język na ten temat ujawniło, że Irlandczyk nie ma żadnego doświadczenia z kimś takim i nie wie ani kiedy go ściągną, ani czym się ten człowiek właściwie zajmuje czy kim może być ponieważ pierwszy raz się spotkał z wzywaniem kogoś takiego - zostało pokiwać głową i poczynić notatki z własnej - jakże skromnej - wiedzy w zakresie.

"Na pewno nie wschodnia szkoła magii. Raczej nie tradycyjna magia zachodnia."

Oraz podejść od innej strony.

- Czy jakoś mogę pomóc? Ponieważ mój brat uznał za stosowne zająć się sprawą, jego obowiązki z racji jego śmierci stają się moimi.
-Nie bardzo chyba... - wzruszył ramionami kapłan i uśmiechnął się pocieszająco. - Bierze pan za dużo na siebie. Nie wydaje mi się by pański brat zostawił obowiązki, który mógłby pan przejąć.
- Doprowadzenie do końca sprawy pokoju, żeby daleko nie szukać, proszę ojca. - zaprotestował Hirohito
- Obecnie pokój jest sprawą wydziału XIII-stego, nie kurii. - odparł kapłan, robiąc herbatę i sobie i gościowi. Herbatę z torebki, co wywołało uniesienie brwi do góry w zdziwieniu. Na szczęście ksiądz akurat patrzył w inną stronę, zajęty nalewaniem wody do szklanek. - A jeśli nie jest pan duchownym, jak pański brat. To jak chciałby go pan zastąpić? Są sprawy, które jedynie osoba duchowna może rozwiązać.
- Dziękuję, bez cukru jest dobrze. Rozwiązać, tak. Ale pomóc można nie tylko zakańczając sprawę, prawda? Pomóc może każdy.
- Jakby nie spojrzeć, jestem egzorcystą, nie detektywem. Sprawy policji, zostawiam policji.
- wymijająco odpowiedział ksiądz i wzruszył ramionami.

Yagami skoncentrował się na herbacie, czując się naprawdę parszywie. Widząc, jak mało obchodzi jego rozmówcę cała ta sprawa, zawahał się w ogóle w celu przybycia tutaj.

W Japonii podobnych odpowiedzi udzielano, kiedy chciano pozbyć się nieproszonego czy uporczywego petenta. Uprzejmych, ale na skraju uprzejmości. Bez cienia zainteresowania i własnej inicjatywy w rozmowie. Jedynie reakcyjnie. W dodatku spychając na innych kiedy tylko było można. Był to wyraźny sygnał, że ktoś sprawia kłopoty i mimo, że byli w Ameryce, odpowiedzi katolickiego księdza trafiały w profil bardzo celnie.

"Nie zainteresował się żadnym moim słowem. On nie chce mi pomóc." błysnęło w głowie mężczyzny. Ale dopiero co dostał herbatę. Wyjście teraz byłoby nieuprzejme.

- Ostatnia rzecz, z którą przychodzę, jest niepowiązana i o mniejszej skali. Jeśli chciałbym prosić o egzorcyzm pewnego miejsca, jak należałoby postępować?
- To sprawy kurii. Wie pan. Robota papierkowa. Składa pan podanie o egzorcyzm jakiegoś miejsca da kurii, pisząc czemu ma być egzorcyzmowane. Kuria to rozpatruje, opiniuje i... ostatecznie wyznacza egzorcystę, lub nie.
- Cóż... czy to jest tak, jak z Wydziałem Trzynastym?
- Nie wiem... szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Procedury policyjne i robota papierkowa, to nie na moją głowę.
- Inaczej zapytam
- odrzekł po chwili milczenia i picia lurowatej herbaty zupełnie zbity z tropu mag - [i]czy jeśli mag lub osoba obdarzona, chciałyby poprosić o egzorcystę, to gdzie i jak należałoby to zrobić? Bo np. w całym Nowym Jorku tylko Wydział Trzynasty zajmuje się takimi rzeczami. Zgłoszenie takiego przestępstwa... znaczy na takim tle - dziwnie się czuł tłumacząc to weteranowi Trzynastki - nawet jeśli dokonane jest gdzie indziej, trafia do Trzynastki... o ile przejdzie weryfikację. Jeśli zatem idzie o egzorcyzm, do kogo należy się udać? Gdzie?
- Dlaczego mag? Dlaczego obdarzony?
- zdziwił się O’Doom uśmiechając, po czym przysiadł przy stole mówiąc. - Kościół Katolicki zajmuje się wypędzaniem złych duchów od początku swojego założenia. Od ponad dwóch tysięcy lat. Co roku kilkaset osób zwraca się do Kościoła związku przypadkami opętania miejsc lub osób. Każdy ten przypadek jest weryfikowany za pomocą procedury udoskonalanej przez stulecia. Wiadomo... nie każde opętanie, jest opętaniem. Wiele z nich to po prostu choroby psychiczne. Ale zdarzają i przypadki opętania, coraz częstsze wraz z laicyzacją społeczeństwa.

Łyknął herbatki dodając.
- Po prostu trzeba taki przypadek zgłosić u najbliższego proboszcza.

Hirohito spojrzał na księdza wykładającego mu elementarz zamiast spróbować zrozumieć właściwe pytanie i rzekł śmiertelnie poważnie:
- Zajmuję się obecnie sprawą samobójczyni pragnącej zemsty na Staten Island, co sugeruje że jej 'samo'bójstwo mogło nie być takie 'samo'dzielne. Jak rozumiem z pana słów, wystarczy bym przyszedł do miejscowego proboszcza - przy okazji, mogę nazwisko - i powiedział mu, że należy wyegzorcyzmować mieszkanie osoby, z którą nie mam nic wspólnego i kuria natychmiast zajmie się taką sprawą, nie zwracając uwagi na to, że może zostać oskarżona o najście czy włamanie. To dziwne, w Japonii wręcz niedopuszczalne, ale Ameryka jest dziwnym krajem, zatem akceptuję pana odpowiedź. W Japonii egzorcyzmami zajmują się również księża katoliccy, jak i mnisi buddyjscy czy kapłani shinto. Każda z tych trzech grup w pewien sposób współpracuje z obdarzonymi czy magami, po prostu dlatego, że oni widzą więcej, albo inaczej. Dziękuję za ojca czas. I tak zużyłem go już wiele. Miłego dnia życzę.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 20-11-2010, 21:44   #624
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Phil nie czuł się komfortowo w tej całej sytuacji. Straszenie konsekwencjami, bo musiał przyznać, że było to straszenie, jakoś zbyt pachniało mu szantażem. Wiedział oczywiście, że cała ta gra w argumenty miała tylko pokazać, kto tak naprawdę ma kontrolę nad przebiegiem rozmowy. Znał również co najmniej jedną dobrą odpowiedź na stwierdzenie rektora o puszczaniu z torbami, ale nie chodziło o stroszenie piórek i pokazywanie, kto ma większe ego, ale o zdobycie interesujących informacji. Nie skomentował więc w żaden sposób nerwowej reakcji rozmówcy, co przyniosło oczekiwane skutki. Summers, który najwyraźniej należał do ludzi lubiących mieć ostatnie słowo, okazał się po uzyskaniu przewagi nadzwyczaj skory do pomocy, bo wypływała ona z jego "nieprzymuszonej" woli, a nie nakazu od obcej osoby. Dlatego po telefonie do archiwum McNamara rzekł po prostu.

- Dziękuję bardzo za współpracę i przepraszam za swoje zachowanie. Czy zechciałby pan mi jeszcze tylko powiedzieć, gdzie mogę znaleźć operatora albo operatorkę, która obsługuje numer ogólny uniwersytetu? Być może ona będzie kojarzyła nazwisko McMurry? - był grzeczny i uprzejmy. Już nie było straszenia, a prośby, skoro rektor bez specjalnych nacisków okazał się tak wspaniałomyślny, że umożliwił mu dostęp do archiwum. Najwyraźniej lepiej reagował na "miękkie" metody perswazji.

- Niech pan popyta w dziale kadr. -
odparł rektor.

- Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas i współpracę. Do widzenia. - Summers tylko machnął ręką, jakby odganiał natarczywą muchę, dając do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona.

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harvarda, kampus, 12:03

Po wyjściu z gabinetu rektora i ustaleniu z sekretarką położenie działu kadr uniwersytetu, Phil wybrał numer do konsultantki. O tym, że nie wyrobi się na spotkanie z doktor Hollward, wiedział już po spotkaniu z dziekanem wydziału socjologii. Przejazd z Nowego Jorku do Cambridge zajął mu 4 godziny, a było to w nocy i przy pustych drogach. Teraz bez wątpienia zajmie mu to więcej czasu tym bardziej, że do NY dojedzie akurat w popołudniowe godziny szczytu.

Znów zmyje mi głowę o brak profesjonalizmu.

Przygotował się psychicznie na następną reprymendę. Co prawda ostatnio Willhemina wygłosiła nawet coś w rodzaju pochwały pod jego adresem, ale wrażenie osoby zwracającej uwagę na każdy detal i wytykającej każde niedociągnięcie, wyniesione z pierwszych spotkań, było wciąż dominujące w obrazie, jaki Phil stworzył.

- Biiiip ... biiiip ... biiiip ...- czekał na połączenie idąc powoli korytarzem do działu kadr – biiiip ... biiiip ... biiiip ... – zauważył drzwi do sekretariatu działu, więc zatrzymał się na korytarzu czekając na połączenie. Teraz priorytetem było powiadomienie o spóźnieniu i ustalenie nowego terminu. – biiiip ... Tu ... – rozległ się z słuchawce znajomy głos, ale była to tylko poczta głosowa. Hollward musiała być jeszcze zajęta. Odczekał, aż wiadomość powitalna się zakończy i po sygnale zaczął mówić – Dzień dobry pani doktor. Mówi Phil McNamara. Niestety sprawy na uniwersytecie przeciągnęły się i nie będę w stanie dojechać na czas na umówione spotkanie. W Nowym Jorku będę najwcześniej o siedemnastej. Proszę o telefon, żeby ustalić nowy termin spotkania. Do usłyszenia.

Tak naprawdę nie miał pojęcia, czy uda mu się dojechać w tamtą stronę w ciągu pięciu godzin, choć jedna godzina zapasu powinna wystarczyć nawet na nowojorskie korki. W najgorszym wypadku miał w samochodzie broń do zwalczenia przeszkód na drodze – policyjnego „koguta”. Rozłączył się i zapukał do drzwi działu kadr. Bez problemu uzyskał informacje potrzebne do zlokalizowania operatorki, ale okazało się, że nie pamięta nazwiska McMurry. Nawet niespecjalnie zdziwiło to młodego detektywa. Jeśli pogrążony w śpiączce, były partner Amy dzwonił, to na pewno przed „wypadkiem”, czyli co najmniej tydzień temu. Phil jeszcze tylko zapytał o telefony z policji nowojorskiej w ogóle, niekoniecznie od konkretnej osoby. W końcu dzwoniący nie musiał się przedstawiać. Ale tego faktu również nie pamiętała.

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harvarda, archiwum, 12:19

Recepcja archiwum uniwersyteckiego nie wyglądała imponująco. Niewielkie pomieszczenie z kontuarem, zza którego widać było głowy pogrążonych w pracy archiwistów. Prawdziwe skarby kryły się jednak za drzwiami znajdującymi się w głębi, za plecami pracowników. Tam znajdowało się właściwe archiwum, z kilometrami półek, labiryntem przejść pomiędzy nimi i tajnym kodem, który umożliwiał odnalezienie odpowiedniej informacji w tonach dokumentów zgromadzonych przez te wszystkie lata działalności uniwersytetu. Na Phila czekała już niezbyt gruba teczka z projektem eksperymentu MacGregora, po którym został relegowany z uczelni. Archiwista, pochłonięty swoją pracą, nawet nie sprawdził żadnych dokumentów, gdy detektyw wszedł i przedstawił się. Tylko wręczył mu materiały i wskazał przejście do czytelni przypominając, że teczka nie może zostać wyniesiona poza teren archiwum, po czym powrócił do przerwanych czynności. Ku ogromnej uldze McNamary i zgodnie z jego nadziejami, czytelnia była wyposażona w kopiarkę z możliwością płatności kartą bezpośrednio w urządzeniu. Co prawda musiał wydać kilka prywatnych dolarów za wykonanie kopii, ale za to nikt nie stał mu nad głową, ani nie sprawdzał, co kopiuje. Po kilku minutach schował duplikaty do przyniesionej ze sobą teczki i usiadł przy jednym ze stołów, aby zweryfikować, czy kopie są wystarczająco wyraźne. Wyglądało prawie, jakby czytał dokumenty. Zadowolony z wyników złożył i zamknął teczkę z archiwum, i oddał archiwiście, który go obsłużył, po czym spokojnie wyszedł niosąc w ręku teczkę, z którą przyszedł ... grubszą jedynie o kilkanaście dodatkowych kartek. Był gotów do powrotu do Nowego Jorku na spotkanie z konsultant i jej gośćmi.

Wt. 23.X.2007, trasa międzystanowa 95, 14:19

Niebieski Ford Aspire pędził lewym pasem trasy międzystanowej 95 w kierunku Nowego Jorku. Wskazówka prędkościomierza drgała w okolicy 85 mil na godzinę, więc dość znacznie przekraczała dozwoloną na tej trasie prędkość, która przez władze stanowe została ustalona na 65 mil. Jednak niebieskie błyski sygnalizacji świetlnej umieszczonej na dachu wskazywały, że pojazd jest upoważniony do takiego traktowania prawa. Phil postanowił wykorzystać pewne przywileje bycia funkcjonariuszem policji, żeby dotrzeć jak najszybciej do celu. Liczył, że dzięki temu nadrobi na trasie kilkadziesiąt minut, które i tak straci w korkach popołudniowego szczytu. Ale dzięki temu miał szansę zdążyć na umówioną godzinę.

Telefon od dr Hollward uczynił pośpiech zbędnym. Jej goście mieli chwilę wolnego czasu dopiero następnego dnia wieczorem, o czym Willhelmina poinformowała Phila telefonicznie niedługo po trzynastej. Zwolnił więc do przepisowej prędkości, wyłączył koguta i wtopił w sznur samochodów jadących na zachód.

Dźwięk telefonu zmusił go do oderwania wzroku od drogi i sprawdzenia, kto chciał się z nim skontaktować. Z początku nie skojarzył numeru, ale ponieważ dzwoniono na służbowy numer, więc nie miał wyjścia ... nacisnął zieloną słuchawkę, żeby odebrać połączenie.

- Halo.

- Cześć - Phil rozpoznał głos, ale nie przypominał sobie, kiedy podawał numer Michaelowi. - Co słychać? Chyba o nas nie zapomniałeś?

- Cześć ... niee ...
- odpowiedział lekko przeciągając. Nie zapomniał, ale całe zamieszanie wokół nowej pracy, choroba spowodowały, że niektóre sprawy zostały odsunięte na dalszy plan. - Co jest?

- Ostatnio nie pojawiłeś się na trzech spotkaniach, a w niedzielę mamy występ.
- wyczuł w głosie nutę nagany i rozczarowania. Rzeczywiście, w nawale pracy zapomniał o tym.

- Rzeczywiście, przepraszam. Wiesz, nowa praca. - próbował się usprawiedliwić. - Najbliższe spotkanie w czwartek, tak jak zwykle? - przeszedł do konkretów. Usłyszał potakujące mruknięcie. - Będę na pewno.

- Mam nadzieję. Nie chciałbym szukać kogoś w ostatniej chwili na twoje miejsce. - opiekun i szef ich grupy był bardzo zasadniczy, i bez wątpienia spełniłby swoje ... ostrzeżenie.

- Bez obaw, będę. Coś jeszcze? Prowadzę, więc nie bardzo mogę rozmawiać. -
nie chciał przeciągać rozmowy teraz tym bardziej, że z tonu głosu wiedział, że Michael był na niego zły. I nie mógł się dziwić. Od rozpoczęcia pracy rzeczywiście nie był na żadnym ze spotkań.

- To tyle. Pamiętaj, czekamy w czwartek. Nie chcę mieć żadnych wpadek na występie, a to ostatnia próba.

- Jasne. Na razie.

- Na razie.

Rozłączył rozmowę i znów skupił się na prowadzeniu. Za wiele obowiązków ... i jeszcze brak współpracy. O ile byłoby łatwiej, gdyby jego partnerka wykazała trochę większe zaangażowanie ...

Wt. 23.X.2007, trasa międzystanowa 95, 14:32

Nowy Jork zbliżał się powoli, ale stale. Dzięki użyciu "przyspieszacza" Phil rzeczywiście zaoszczędził kilkadziesiąt minut na trasie, ale korki zbliżały się nieubłaganie. Błyski kogutów na przeciwległej jezdni przyciągnęły na chwilę uwagę detektywa. Samochód żandarmerii przemknął tamtędy z prędkością znacznie wyższą od prędkości jego Forda.

Ciekawe, co się stało?

Po niecałej minucie następne błyski znów zwróciły jego uwagę. Wyglądało na jakąś większą akcję albo ćwiczenia. Mógł gubić się w domysłach przez cały, pozostały do Nowego Jorku kawałek trasy, a i tak co najwyżej dołączyłby do rzeszy ludzi wierzących w spiskowe teorie. Przestawił więc jedynie radio na częstotliwość żandarmerii i kontynuował jazdę ...
 

Ostatnio edytowane przez Smoqu : 02-01-2011 o 16:00. Powód: Synchronizacja z postem Obce.
Smoqu jest offline  
Stary 20-11-2010, 23:36   #625
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Wt., 23 X 2007, wydział XIII, godz. 9:20

Dzień, jak nietrudno się domyślić, zaczął się niezbyt miło, konkretnie to od alkazelceru z dużą dawką soku pomarańczowego, potem była kawa, a potem śniadanie w postaci jednego tosta. Nic więcej jakoś nie chciało jej przejść przez gardło.

Praca tego dnia jakoś jej nie szła, jeśli w ogóle uznać, że próbowała ją podjąć. Swoją aktywność ograniczała tego dnia do sączenia kolejnego kubka kawy i przerzucania papierów. Nawet na telefony od bliskich nie miała siły odpowiedzieć. Obiecała sobie tylko, że zrobi to później, po pracy, no może jutro. W każdym razie na pewno… kiedyś.

Gdy tak siedziała wlepiając oczy w monitor, dosiadł się do niej Preston

- Ciężka noc ? – zagadnął współczująco.
- Tak jakby - odparła smętnie, - Do późnych godzin nocnych siedziałam w knajpie, w której widywano Patty. Niestety tej nocy nie miałam szczęścia - wyjaśniła nie wdając się zbytnio w szczegóły swej wizyty w knajpie. Jakoś nie miała ochoty dzielić się doświadczeniami odnośnie podrywania barmanów.

Fox rozpoczął swój wywód na temat tego, jak ciężki to będzie dzień, jednak Vivianne niespecjalnie go słuchała. Prawdę mówiąc kiwała tylko głową dla niepoznaki i uśmiechała się inteligentnie, bowiem sens słów był dla niej dość mglisty.

- To jak? Robimy wymianę informacji i burzę mózgów? - spytał z iskierkami entuzjazmu Preston, a Vi zorientowała się, że powinna jakoś zareagować. – Co udało ci się ustalić?
- Poza tym, co już ci powiedziałam to raczej niewiele - odparła z nutką żalu w głosie. – Rozmawiałam z ludźmi z tego całego Towarzystwa, o którym mi mówiłeś. Patty tam przychodziła na jakieś kursy, ostatni, na jaki się zapisała, zakończył sie dwa tygodnie temu. Niestety nie byli mi w stanie powiedzieć kiedy ostatni raz się u nich zjawiła - zrelacjonowała jednym tchem rezultaty rozmowy z doktorem Boltem.
- Co ja wiem...cóż... – odparł na to PrestonZacznijmy od tego, że na terenie Nowego Yorku ostatnio grasuje demon. Nie wiem skąd się wziął, ale najwyraźniej nie ma swojego pana. Nie wiem czemu jeszcze istnieje, przywołany demon nie powinien się długo utrzymać w tym świecie - zaczął wyliczać na palcach. – W dodatku... przypadkowo poturbował parę osób w pościgu za kobietą... przypadkowo, a nie celowo...sam nie wiem co o tym myśleć. I tu pojawia się Patty. Bo chyba to ją ściga.
- Zapewne - odparła Vi z przekonaniem. – Nie wiem, czy ci mówiłam coś na temat szczegółów śmierci jej przyjaciół- zawahała się – byli w trakcie przyzywania jakiegoś demona, tylko coś poszło nie tak. Konkretnie to nie dopełnili jakichś środków bezpieczeństwa i dlatego demon wymknął sie spod kontroli. A teraz pewnie nie jest zbyt zadowolony z tego, że utknął w naszym uniwersum i dlatego ściga Patty - zakończyła swój wywód.
- To że utknął... to raczej bardzo cieszy. Nie wiem tylko czemu ją ściga. Co za sprawę prowadzisz? - spytał Preston.
- Cieszy? - zdziwiła się. – Chyba lepiej by było, gdyby tkwił w swoim świecie, a nie w naszym – zauważyła. – Ale w sumie ja się na tym nie znam. A powód, dla którego ją ściga może być prozaiczny. Patty była jedną z osób, przez które utknął w naszym świecie. Być może sądzi, że gdy ją zabije, zostanie zerwany łańcuch, który go tu trzyma i zdoła wrócić do siebie – jej wywód był logiczny, przynajmniej wydawał się taki być. – A moja sprawa dotyczy rytuału, który odprawiali, a właściwie śmierci trojga z pięciu uczestników. Dwójka, która przeżyła to właśnie Patty i Knutsen, ludzie, o których ci mówiłam prosząc o pomoc.
- Demony są dziwne. –skomentował mężczyzna. Zastanowił się i potarł kciukiem policzek mówiąc – Może być odwrotnie. Być może Patty jest ostatnią osobą, która może go wygnać. Myślisz że zna jego prawdziwe imię?
- Prawdziwe imię? - zapytała nie bardzo wiedząc o czym Preston mówi.
- Wiesz... coś jak kaganiec i smycz. Demonolodzy kontrolują swe sługi, znając ich prawdziwe imiona. Dokładnie to nie wiem. Dopiero się w to wgryzam - mruknął w odpowiedzi mężczyzna.

Vivianne zastanowiła się przez chwilę. Wydawało jej się, że ktoś gdzieś wspominał, że podczas rytuału nie użyto prawdziwego imienia, lecz zamienników. Tylko kto i kiedy to mówił? I czy a propos tego powiedział coś jeszcze? To mogło mieć spore znaczenie dla unieszkodliwienia demona.

Dawkins wspominał coś w tej sprawie. Tylko co on właściwie mówił? Zapiski do rytuału odnosiły się do jakiegoś konkretnego demona, Belfegora, jeśli ją pamięć nie myliła. Ale chyba jednak to nie Belfegor był podmiotem rytuału, lecz jakiś jest sługa, którego uczestnicy rytuału chcieli przyzwać i kontrolować poprzez imię jego pana. Niestety tego, jak ów czart się nazywał, Chris nie odkrył.

- Wydaje mi się, że nie znali prawdziwego imienia – powiedziała Vivianne przypominając sobie rozmowę z doktor Pavlicek. - Pavlicek mówiła, że autor zwoju, wedle którego odprawiono rytuał, nie zamieścił samego imienia, a tylko przytomnie. Miało to uniemożliwić kontrolę przywołanego demona.
- Cóż.. ale demon może o tym nie wiedzieć. Albo też może go to nie obchodzić. Albo... za dużo spekulacji - mruknął Preston, odchylił się do tyłu na krześle kładąc dłoń czole. – Pól nocy nad tym kombinowałem... i nic. Nadal jestem na poziomie zgaduj zgaduli.
- No cóż... takie życie policjanta – odparła kobieta uśmiechając się do niego ciepło. – Wracając jednak do tego, co ustaliłam, przejrzałam taśmy z monitoringu, ale oczywiście nic nie znalazła. No i jest jeszcze ten klub, o którym ci mówiłam na początku, namiar dostałam od jednego ze swoich informatorów. Rozmawiałam wczoraj z barmanem, Patty była częstym gościem, ostatnio zjawiła sie przedwczoraj. Była mocno przestraszona, więc zapewne zdaje sobie sprawę z tego, że ściga ją demon. To wszystko, co udało mi się ustalić. Jak mówiłam, nie jest tego niestety za wiele.

Fox nie odpowiedział nic, co Viviannne wydało się trochę niepokojące.

- I co? - zapytała mrugając do niego zawadiacko. – Masz jakiś pomysł, co teraz?
- Nie wiem... - zamyślił się mężczyzna, pocierając podbródek. – Przyznaję, że trochę utknąłem. Miałaś jakieś dalsze plany co do łapania panny Hill?
- Nie... - odparła pełnym wątpliwości głosem. – Nie wiem. Nie mam pomysłu, co jeszcze mogłabym zrobić. Siedziałam wczoraj całą noc w tym barze w nadziei, że Patty się zjawi. Teraz zwyczajnie brak mi pomysłu na dalsze działanie.
- Jazda na chybił trafił odpadaPreston wyjął mapkę NY na której naniósł kilka czerwonych kropek. – Tu widziano demona, zaznacz gdzie widziano Patty Hill.

Vivianne naniosła trzy dodatkowe punkty: dom Knutsena, Towarzystwo i bar.

- Trochę to chaotyczny obszar wyszedł, ale... patrz... - wskazał na jeden punkcik. – Kościół... to dobre miejsce by się ukryć przed demonem.
- Kościół... - zamyśliła się. – Czy to nie zbyt oczywiste? Ale z drugiej strony... najprostsze rozwiązania podobno są najlepsze.
- Ja bym na jej miejscu wybrał właśnie kościół na kryjówkę. Poświęcone budynki są dobrym miejscem, na skrywanie się przed demonem - odparł Preston głosem znawcy.
- A zatem jedziemy do kościoła - bardziej stwierdziła niż spytała, po czym mrugnęła do niego zadziornie.

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 10:35

Budynek kościoła, a właściwie to, co z niego zostało, nie prezentowało się najlepiej. Okna częściowo zabite dechami, okna straszące szpikulcami powybijanych szyb, resztki odpadającego tynku, przerdzewiałe rynny i balustrady świadczyły o ty, że kościół pod wezwaniem Ignacego Loyoli lata światności miał już dawno za sobą.


Znajdowali się w dzielnicy zamieszkałej w większości przez latynoskich imigrantów, więc wydawać by się mogło, że nie powinno tu być problemów z brakiem wiernych, a jednak budynek kościoła był opuszczony i zamknięty. Widocznie nie znalazł się również nikt, kto zechciałby go odkupić od Kościoła Nowojorksiego.

Preston spojrzał na budynek oceniając jego stan: - Wygląda na ruinę.
- Ruiny kościoła, idealne miejsce by się skryć przed demonem - odparła Vi poważnie – Wchodzimy?

Mężczyzna wyciągnął broń, wyjął z niej magazynek, po czym załadował żółty. I dopiero wtedy rzekł – Idziemy.

Vivianne również załadowała broń żółtym magazynkiem, po czym, skinęła głową i jako pierwsza ruszyła do zabitych dechami drzwi.


Kościół zachował resztki swojego splendoru...mimo zaniedbania. Tynk sypał się mocno ze ścian, skutkiem czego podłoga była niemiłosiernie brudna, ale witraże sprawiały, że ciepły blask słoneczny rozpływał się na niej ferią barw.

Budynek miał trzy wyjścia główne, plus dodatkowe przejście do zakrystii. Liczne zakamarki, a także gruz gęsto zaścielający marmurową posadzkę sprawiały, że było to idealne miejsce, by się skryć nie tylko przed demonem, ale również przed ludźmi. Wyjścia dodatkowo dawały szansę niepostrzeżenie wymknąć się w razie wizyty nieproszonych gości.

- Zostań tutaj – powiedziała dziewczyna patrząc na Foxa wymownie. Sama zaś ruszyła ku wejściu do zakrystii. Gdy już się tam znalazła powiedziała głośno – Patty, jesteś tutaj?! Przysłał mnie Kurt, chcę ci pomóc?!

Echo jej głosu rozchodziło się po kościelnych nawach. Niemożliwym było, by Patty jej nie usłyszała. Niemniej odzewu nie było. Nie słychać też było żadnego szelestu, ni poruszenia.

Vivianne nie spodziewała się, by tradycyjna forma komunikacji przyniosła oszałamiające rezultaty, nie mnie jednak warto było spróbować. Tym bardziej, że do wysłania mentalnej wiadomości potrzebowała znać dokładne położenie swego „rozmówcy”, a Patty, nawet jeśli nie zechciała odpowiedzieć na jej słowa, zawsze mogła się poruszyć, zacząć uciekać, a dzięki temu pomóc w ustaleniu owego położenia.

Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Vivianne nie zniechęciła się jednak do swojego planu. Jeśli tylko Patty Hill miała wystarczające zdolności empatyczne, była w stanie wyłapać przekaz puszczony w przestrzeń.

Kobieta zamknęła oczy i skupiła się na swych myślach. Nie słyszała nic, nie czuła wiatru, który wdzierając się do budynku przez powybijane okna, smagał jej policzki kosmykami blond włosów. Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, co właściwie powinna Patty „powiedzieć”? Musiał to być przekaz jasny i klarowny, a jednocześnie przyjazny, nie pozostawiający wątpliwości, że Vi jest przyjacielem i chce jej pomóc.

- Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Wiem, że ściga cię demon, chcę pomóc ci się go pozbyć – szepnęła wreszcie mentalnie starając się, by jej „głos” zabrzmiał jak najbardziej spokojnie i przyjacielsko.

Czy Patty wychwyciła przekaz, tego Vivianne wiedzieć nie mogła. Wiedziała natomiast, że na ten sygnał nie uzyskała żadnej odpowiedzi, ani nawet reakcji. Nikt się nie poruszył, nie odezwał...cisza, jak makiem zasiał.

Kobieta była trochę zawiedziona brakiem rezultatów. Sądziła, że Patty ją usłyszy i zechce odpowiedzieć. Jak widać nie zechciała, a może po prostu nie mogła.

Vi wróciła do mężczyzny i oznajmiła – No, to teraz możemy przeczekać teren.
- Ja sprawdzę tam – rzucił w odpowiedzi Fox pokazując na zakrystię. – A ty z drugiej strony. I wołaj, jakbyś natrafiła na coś niepokojącego.

Vivianne skinęła głową i ruszyła we wskazanym kierunku. Szła powoli rozglądając się dokładnie, nie chciała, by umknął jej jakikolwiek szczegół. Głównym znaleziskiem był niestety tylko gruz, deski i pył. Nic ważnego, aż do czasu…

Przy filarze nawy bocznej znalazła czyjeś siedlisko, gazety i jakieś koce zebrane w legowisko. Była też żywność w puszkach, właściwie puste puszki po jedzeniu. Na posłaniu z pewnością nocowała kobieta. Któż inny mógł bowiem na nim zostawić szminkę? Po właścicielce niestety nie było ani śladu.

Vi przeszukała ostrożnie posłanie chcąc sprawdzić, czy nie ma tam czegoś jeszcze. Znalazła plastikową w kształcie najświętszej panienki. Skojarzyła od razu, że w takich butelkach trzyma się wodę święconą, najczęściej w miejscach będących celem pielgrzymek. Buteleczka była w jednej trzeciej pełna.


Sprawdziwszy dokładnie całe legowisko, Vivianne ruszyła dalej. Niestety dalsze przeszukanie kościoła nie dało rezultatów. Prestonowi poszło gorzej, bo nie znalazł nic. Patty Hill raczej tu nie było, a konkretniej, nie było jej w tej chwili.

Dziewczyna podzieliła się z Prestonem swoim odkryciem, po czym spytała – No i co teraz? Czekamy na nią, czy zmywamy się?
- Możemy podzielić się wartami przy kościele – odparł mężczyzna niezbyt entuzjastycznie. – Lepsze to niż jeżdżenie na ślepo po mieście.
- Ok. - zgodziła się, faktycznie jeżdżenie po mieście wte i wewte nie miało sensu.

Fox został na pierwszej warcie, Vi tymczasem ruszyła z powrotem do Wydziału XII. Miała nadzieję, że zdarzył się cud i czeka tam na nią jakaś dobra wiadomość.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 20-11-2010 o 23:39.
echidna jest offline  
Stary 22-11-2010, 20:08   #626
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wtorek, 23.X.2007, Magazyn Ahmeda Hajjara, godz. 11:20


Przyjechali w trzy wozy. Na przedzie kiwająca się na boki mydelniczka Pavlicek. Samochód, który nie dawało się z niczym pomylić. Tak jak i jego właścicielkę. A wraz z nią jej ekipa sprzątająca.
Wkroczyli do magazynu, który obecnie wyglądał jak po przejściu tornada. Rozwalone produkty żywnościowe, zniszczone półki. Rozlana krew mieszała się z rozsypaną mąką i ryżem.
Trzeba przyznać, że „pole bitwy” nie zrobiło na Laurze większego wrażenia. Ani na jej chłopcach też nie. Szefowa kostnicy szybko rozdzieliła polecenia, wskazując.- Ty, ty, ty i ty...pakować sztywniaków do plastikowych woreczków. Ty, ty , ty i ty ...obrysy ciał, numerki fotki i resztę zabawy. Pobrać odciski palców z pomieszczeń biurowych.- spojrzała na zgromadzonych policjantów dodając.-Long zadzwonił do prewencji więc okolice są obstawione przez mundurowych. Ale tylko czekać pojawienia się pismaków.-Laura odruchowo wsunęła do ust papierosa, ale nie odważyła się go zapalić. Podrapała za uchem dodając.- Trzeba będzie wymyślić jakąś bajeczkę dla prasy.
Rozejrzała się dookoła.- No cóż... Po prostu kryjówka terrorystów została rozbita. Najprostsze wytłumaczenia są najlepsze.
-Taaa... czyli sprawa załatwiona?-
spytał Bull zdejmując z sykiem bólu kamizelkę kuloodporną.
-Drugi magazyn.- przypomniał krótko Marlove.
-O właśnie trzeba by tam zajrzeć.-dodał Bullit. I wtedy do rozmowy wtrącił się Raul, uśmiechając się lekko.- Skoczymy tam z Readman, oraz Longiem i Liungiem. Dam znać, jeśli znajdziemy coś ciekawego. A wy zajmijcie się sprawami tutaj.
Zabrał odpowiedni papierek od Yue, zgarnął swoją partnerkę która korzystając z chwili spokoju zajęła się czytaniem jakiejś książki i wyszedł.
Chłopcy Laury zajęli się przetrząsaniem biur i pomieszczenia, podczas gdy sama Pavlicek wybrała sobie odpowiednie miejsce i ograniczała swoja rolę do komenderowania, odbierania raportów i zbierania danych które przekazywali koronerce jej podwładni. W końcu otrzymawszy coś od jednego ze swych pomocników podeszła do Yue i Willhelminy, oraz pozostałych detektywów.
Po chwili dodała.- Taaa...moi chłopcy znaleźli to w skrzynkach przy tej dużej skrzyni.


-Na szczęście nieuzbrojony więc zagrożenia nie ma.- rzekła kobieta, podrzucając kostkę materiału wybuchowego. –Problem w tym, że chłopcy z kostnicy nie są pirotechnikami, a na wydziale XIII-stym nie ma zbyt wielu osób, znających się na ładunkach wybuchowych. To nie nasza działka.- odłożyła kostkę C4 na pobliską półkę dodając.-Dzwoniłam do wojskowych, są w tej chwili zajęci jakąś aferą ze zbiegiem. Teoretycznie moglibyśmy wezwać NYPD ESU, ale...- wzruszyła ramionami dodając.- Jest problem, zrobiliśmy dziurki w pokrywie i wprowadziliśmy mini kamery do środka . Ładunków doczepionych do skrzyni nie ma, więc można ją otworzyć bez martwienia się o wielki wybuch. Natomiast jest kilka ładunków umieszczonych bezpośrednio na urnie, oraz... chyba nadajnik sterowany radiowo i parę innych ustrojstw, których nie rozpoznaliśmy. Na wszelki wypadek mamy rozstawione ustrojstwa, które zagłuszają fale radiowe w okolicy magazynu, ale to rozwiązanie tymczasowe. No i oczywiście telefony komórkowe są blokowane wewnątrz magazynu. Teraz trzeba te ładunki zdjąć z urny... Wspomniałam o ESU ale mogą zadawać niewygodne pytania. Na przykład, czemu są ładunki, na zapieczętowanej urnie, a nie w środku niej. Więc, jakieś sugestie?
Wskazała na nieprzytomnych arabów.- Można by ich spytać, jak rozbroić to ustrojstwo, ale na moje oko nie są obecnie w stanie, w którym mogliby cokolwiek powiedzieć.
Tymczasem do grupy podszedł mężczyzna mundurze policji nowojorskiej, mówiąc wprost.- Przepraszam że przeszkadzam, że przeszkadzam, ale jakiś mężczyzna domaga się z rozmowy panią Willhelminą Hollward. Nazywa się...- tu sprawdził w notatkach.- Kenneth Coleman.

Wtorek, 23.X.2007, wydział XIII, biurko detektyw Henderson godz. 11:00


Vi od dłuższego czasu przeglądała materiały i z irytacją stwierdzała, że nic nie udało się trafić. To znaczy, prawie nic. Znalazła kadry z nagrań ochrony, na których było widać Patty... Nie wyglądała za dobrze, bez makijażu, nieco brudna i wyraźnie roztrzęsiona. Pokręciła się chwilę po hallu, przejrzała parę książek oraz w czytelni przeznaczonej dla uczestników kursu. I wyszła bez słowa...Ślepy zaułek. Policjantka zacisnęła pięści w frustracji. Patty ciągle im się wymykała.
Zadzwoniła komórka... Richard.
-Co tam u ciebie? Wczoraj jakoś nie odbierałaś. Wszystko w porządku?- mężczyzna zaczął dyplomatycznie badać grunt.
Po krótkim wypytaniu o to gdzie była wczoraj, jak się czuje i co w pracy, spytał.- Może... porwać cię gdzieś po robocie ? Wpadnę koło 16:30... co ty na to?

A około dwunastej było zebranie w świetlicy, na którym musiała być. I na którym poruszono sprawę zbiega z więzienia wojskowego.

WT. 23.X.2007, kościół św. Stanisława Kostki, 11:30


-Nie... nie zrozumiał pan.- odparł O’Doom i pacnął parę razy dłonią w stół.- Śpieszy się panu gdzieś? Jeśli nie to w takim razie, może się pan zrewanżować, pozwalając bym ja zajął panu trochę czasu.
Nie spieszyło się Yagamiemu, a słowo „nie zrozumiał pan” sprawiło, że usiadł.
-Z duchownymi różnie to bywa... Niektórzy widzą więcej niż magowie. Ja się do nich nie zaliczam ale...- machnął ręką dodając.- W tym kraju, oczywiście jest szanowana własność prywatna i prawo do prywatności. Zwykle jeśli ktoś zgłasza potrzebę oczyszczenia domu, to jest jego właścicielem, jeśli egzorcyzmowania osoby, to jest jej krewnym. Nie możemy włazić i egzorcyzmować domostwa bez zgody właściciela. I jeśli domostwo należy do przedstawiciela pańskiej profesji, to zwykle nie ma mowy o egzorcyzmach. Rozumie pan dlaczego?
Nie rozumiał... a ksiądz chyba nie miał dość wiedzy, by mu wyjaśnić tą sprawę.
Kapłan kiwnął głową z łagodnym uśmiechem i spokojnym tonem głosu.- Wydaje mi się, że przecenia pan ludzi, panie Hirohito. I przecenia pan swoje siły. Ja jestem księdzem, nawet egzorcystą, ale... szczerze powiedziawszy jestem do dupy, jeżeli chodzi o takie sprawy jak śledztwa. Czy też skomplikowane czary i magia. To nie moja broszka. Znam swoje ograniczenia i wiem co mogę, a czego nie.- spojrzał z pewną troską na Japończyka dodając smutno.- Ale pan ma chyba z tym problem. Chciałby pan rozwiązać wszystkie problemy jakie napotyka pan na swej drodze, chciałby pan zastąpić brata i policję. Bierze pan na siebie coraz większe brzemię. I ono zaczyna narastać, ciążyć, prawda?
Splótł dłonie razem spoglądając Yagamiemu wprost w oczy.- Poczucie winy, to... duży ciężar. Pański brat zginął i zastanawia się pan, czy zrobił wszystko by temu zapobiec. Ale doszukiwanie się własnej winy w decyzjach innych, to ślepy zaułek. Podobnie jak próby zastępowania go. Nie jest pan swoim bratem i nie może pan żyć jego życiem. Dokończenie jego spraw jest szlachetnym uczynkiem. Ale nie powinno być robione na siłę, bo rodzi to tylko ból i frustrację, kiedy nie da się ich zakończyć.
Następnie łyknął herbatę dodając z lekkim uśmiechem.- I jeśli panu zależy, to niech pan poinformuje kurię o tej sprawie z nawiedzeniem. Kościół Katolicki to duża i bardzo stara instytucja, na pewno coś w tej sprawie zrobi.
Potarł palcami podstawę nosa.- Mógłbym poradzić, do którego księdza się zgłosić w sprawie egzorcyzmu miejsca, ale... nie pomogę w sprawie samego śledztwa na temat samobójstwa. Jak już wspomniałem, Kuria kościelna to nie posterunek policyjny i po prostu takimi sprawami się nie zajmuje.

WT. 23.X.2007mieszkanie Cartlona , 12:30


-Nie zrzuciłeś ciężaru w kościele, co?- spytał Carlton Japończyka. Gotował w kuchni, drzwi do domu były otwarte. Nie obawiał się, że ktoś wejdzie. Nie musiał się obawiać. Zresztą... Może wiedział, kto przyjdzie i kiedy? Gotował kiepsko, ale z uporem doskonalił swą sztukę kulinarną. Dom Rogera Carltona, był zakurzony, był niezmienny... był stary. Od śmierci żony, nie zmieniło w nim się nic. Roger z uporem maniaka naprawiał co jakiś czas psujący się telewizor, zamiast kupić nowy. To mieszkanie było niczym prawdziwa kapsuła czasu.
Roger postawił przed Yagamim rondel z zapiekanką, mówiąc.- Pewnie jesteś głodny.


Dopiero po posiłku, przy lampce wina rzekł.- Nie mam dobrych wieści dla ciebie. W każdym razie nie za wiele.
Wziął lampkę z winem i spoglądając przez nią rzekł.- Bill to normalna śmierć. Życie policjanta często tak się kończy. Jun to... przypadkowa śmierć. Zły czas, złe miejsce.
Splótł dłonie razem.- Jun to zapowiedź. „I przyjdzie potężniejszy ode mnie.” Żona się boi. By się bała, gdyby żyła.- spojrzał na fotel stojący w rogu z wyraźną melancholią w spojrzeniu. – Twoja Japonka i firma od motocykli to... dam ci radę. Szukasz zbyt nisko. To nie płotki. Tylko rekiny.
Uśmiechnął się.- I pozdrów chińczyków, bo zostałeś ich maskotką. Przynętą na yakuzę. Nie ufaj obu stronom. Triady cię obserwują cię, wiesz?
Wiedział. Yagami natykał się zbyt często na tych samych Azjatów. Którzy znikali nagle, gdy zauważał, że jest śledzony.
Nalał im wina do lampek.


- A więc... zastanawiasz się czy warto założyć rodzinę?- spytał w końcu.

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 13:00


Preston zdołał się już rozgościć w kąciku zrujnowanego kościoła. Zamówił pizzę i czytał gazety skrywając się tuż w cieniu nawy bocznej. Nie stracił jednak czujności. Bowiem, jak tylko Vi weszła do środka kościoła, jedna z jego dłoni opierała się na kaburze broni.
-Nikt się nie zjawił, pewnie woli za dnia chodzić po mieście.-rzekł na powitanie i podał Vi kawałek pizzy mówiąc.- Jadłaś już coś?
Następnie kontynuował.- Znalazłem sobie wygodne miejsce do obserwacji obszaru świątyni. Więc jak tu wpadnie , to na pewno coś zauważysz. Kupić ci coś, żebyś nie nudziła się podczas czatowania, na nią?

WT. 23.X.2007, wydział XIII, biurko detektyw Walter 15:00


Obok biurka Amandy Walter przeszedł mężczyzna w szarym prochowcu. W kąciku jego ust, tkwił papieros. Czarne niemal ulizane włosy, odbierały ostrości jego rysom. Przez co nie wydawał się groźny.


Miał coś w sobie, co sprawiało że przypominał on detektywa z powieści w klimatach noir.A w jego oczach widoczne były iskierki nostalgii. Niemniej minął biurko Amy bez słowa, spokojnie kierując się do biurka Rooka, jakby znał tą drogę od lat.
Ale detektyw Walter miała ważniejsze sprawy na głowie, niż zwracanie uwagi na gościa w prochowcu.

Kosztowna komórka rozdzwoniła się nagle i Amy sięgnęła po nią. Dobrze wiedziała, kto dzwoni. Tylko jedna osoba znała ten numer. Jej poprzedni właściciel.
-Cześć maleńka, jak tam u ciebie?- rozentuzjazmowany głos Dantego rozległ się w głośniczku komórki.
Po uzyskaniu odpowiedzi, kontynuował.- Słuchaj maleńka, jest taka sprawa. Jak już wspomniałem, mamy randkę o siedemnastej. I to się nie zmieniło. Ale przy okazji zahaczy o sprawy o rodzinne. Nic wielkiego. Interesy.
Rozmowa zaczynała się toczyć w dziwnym kierunku. Niemniej Dante kontynuował.- Mam rezerwację w takiej jednej szykownej restauracji dla snobów. I tu zaczyna się cyrk...- znowu przerwał na moment.-... Stroje wieczorowe są obowiązkowe, więc... poszukaj wśród ciuszków, jakiejś wystrzałowej acz klasycznej kiecki. Ok?

Wt. 23.X.2007, trasa międzystanowa 95, 14:44

„WELCOME TO BRANFORD”... Phill mijał to miasteczko jadąc do Harvardu. Małe senne miasteczko. Pustawe o tak wczesnej porze. Małe miasteczko, na które nikt nie zwraca uwagi.
Małe senne miasteczko, było puste i ciche i teraz. A to już nie było normalne. Wyludnione ulice, puste samochody. Nie było tylko mieszkańców. To było niepokojące. Gdzie się podziali mieszkańcy tego miasta? Phill odruchowo zwolnił, rozglądając się na boki.
Scena jak z klasycznego horroru. Co innego taki oglądać, co innego... mieć wrażenie gry w takim horrorze.
Hałas!
Dźwięk alarmu samochodowego. McNamara skręcił w tamtym kierunku i... widok który zastał, nie należał do uspokajających.
Kilka zdewastowanych samochodów, parę cywilnych jeden policyjny. Oraz zmiażdżony wojskowy Hummer.


Parking policyjny, niedaleko było biuro szeryfa. Zamknięte. A na parkingu , kilka rozwalonych samochodów i ślady krwi. I łuski po amunicji dużego kalibru. Karabiny maszynowe, śrutówki. I żadnych ciał.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 01-12-2010 o 22:03.
abishai jest offline  
Stary 26-11-2010, 23:29   #627
 
Smoqu's Avatar
 
Reputacja: 1 Smoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodzeSmoqu jest na bardzo dobrej drodze
Wt. 23.X.2007, ulice Branford, 14:48

Phil zgłodniał. Od rana, a właściwie nocy, gdy wyjechał do Cambridge, zjadł jedynie jakąś kanapkę kupioną w studenckim bufecie. Teraz burczenie w brzuchu jednoznacznie dawało do zrozumienia, co jego żołądek o tym myśli. Zaczął rozglądać się za dogodnym miejscem, żeby coś wrzucić na ząb. Udało mu się pokonać już ponad połowę drogi powrotnej. Jechał rozluźniony i zadowolony z wyników podróży. Wyjazd do Harvardu okazał się owocny i pozwolił zebrać istotne dla śledztwa informacje. Co prawda wynikały z niego następne problemy, ale na razie nie przejmował się nimi. Wyglądało na to, że w końcu sprawa ruszyła z miejsca. A on miał w końcu dość kawałków układanki, żeby złożyć spójny obraz. Nadal wielu brakowało i wymagało odkrycia, ale można było się ich domyślić.

Rozglądał się od czasu do czasu, słuchając audycji nadawanej w tym momencie na paśmie żandarmerii. Nie usłyszał nic interesującego, bo cała komunikacja była z jakichś powodów szyfrowana i w głośniku słychać było jedynie piski podobne do transmisji modemowej. W pewnym momencie zwrócił uwagę na to, że jedzie pustą drogą międzystanową ... PUSTĄ? Międzystanówki nigdy nie były puste. Na jezdni prowadzącej w przeciwnym kierunku również nie było żadnych samochodów ... Phil był sam. To nie było normalne. Poprawił się w fotelu, zwolnił i zaczął uważniej rozglądać się na boki. Mignęła mu tablica powitalna miasteczka Branford i po chwili jechał przez wiadukt nad jedną z lokalnych uliczek ... Błyski z boku zwróciły jego uwagę. Zauważył stojący pośrodku ulicy radiowóz z włączoną sygnalizacją, ale zupełnie pusty i z otwartymi drzwiami. Coś tu było nie tak, a i tak miał się zatrzymać, żeby coś zjeść. Równie dobrze mógł to zrobić tutaj i przy okazji sprawdzić, co się dzieje.

Nie bawił się nawet w kierunkowskazy skręcając na zjazd w kierunku Cedar Street. Sięgnął po komórkę, chcąc wypełnić podstawowy obowiązek i wezwać posiłki, ale ze zdumieniem zauważył, że jest poza zasięgiem. Radiostacja również zamilkła jakiś czas temu. Nawet popiskiwania szyfrogramów żandarmerii zniknęły z eteru. Phil szybko sprawdził wszystkie dostępne kanały ... na wszystkich panowała cisza. Powoli jechał pustą ulicą. Żadnych ludzi ... żadnych zwierząt ... śmiertelna cisza zaległa nad miasteczkiem ... żaden podmuch wiatru nie poruszał gęstniejącym z każdą minutą powietrzem ... czas jakby zwolnił. McNamara wyłączył sygnalizację, schował koguta i wyciągnął broń, żeby była pod ręką ...

* * *

Phil zatrzymał samochód przy bocznej ścianie biura szeryfa i wyłączył silnik. Powinien wezwać posiłki, bo to był jego podstawowy obowiązek. Jeśli nie miał zasięgu, mógł pojechać dalej i znaleźć miejsce, gdzie miałby możliwość poinformowania kogokolwiek o sytuacji. Jeśli coś mu się stanie, to nikt nie będzie wiedział o tym, że coś jest nie tak w Branford. I wtedy poszkodowanych może być dużo więcej. Chwilę przyglądał się pobojowisku, które widział przed sobą. Spod maski rozwalonego Hummera unosiła się mgiełka pary z rozbitej chłodnicy samochodu. To wszystko musiało stać się niedawno. Otworzył schowek i wziął obie buteleczki oraz wszystkie magazynki do obu broni. Załadował "żółte" naboje do rewolweru, zaś magazynek z "czerwoną" powędrował do pistoletu. Przeładował. Co prawda nie sądził, żeby "czerwona" była skuteczniejsza niż pociski WKMów, których łuski walały się po ziemi, ale na pewno była skuteczniejsza niż zwykłe kule. Przygotowany nacisnął klamkę i wysiadł z samochodu z bronią gotową do strzału. Syrena alarmu wciąż wyła. Ruszył ostrożnie w kierunku rozbitego hummera, rozglądając się uważnie. Ślady krwi nie były rozmazane, więc raczej nic nie było stąd odciągane. Tylko gdzie podziały się w takim razie ciała? I kto strzelał i do kogo? Sprawdził wnętrze rozbitego pojazdu, ale tam również nie było nikogo. Po przyjrzeniu się uważniej stojącym wokół samochodom dostrzegł, co było celem ostrzału. Ziejące czernią otwory w karoseriach większości z nich były wyraźnym znakiem. Oprócz nich zauważył mniejsze otwory z broni mniejszego kalibru. Wyglądało na regularną strzelaninę. Tylko kto i do kogo? Schylił się i podniósł jedną z łusek walających się wkoło na asfalcie. Zważył ja w dłoni i włożył do kieszeni. To była łuska broni wojskowej, ale samego karabinu nie widział. Podążył do drzwi wejściowych biura szeryfa. Musiał wezwać pomoc. Ponieważ jego telefon nie działał, więc jedynie tam mógł znaleźć jakiś środek, żeby się skontaktować ze światem na zewnątrz i poinformować o zastanej sytuacji. Biuro szeryfa było niedomknięte, na szczęście. Otworzywszy jest znalazł się w typowym pomieszczeniu dla petentów. Na ścianie wisiał telefon, którego słuchawka zwisała smętnie w dół. Głuchy telefon ... jak się okazało. Brak sygnału. Biuro wyglądało na opuszczone w pośpiechu. Ale był to pośpiech zorganizowany, bowiem z specjalna kuloodporna półka z bronią długą, została opróżniona. A wisząca przy niej kłódka z kluczami, świadczyła o tym, że szeryf i jego ludzie zabrali strzelby. Komputery w biurze szeryfa były włączone, tyle że połączenia z internetem również nie było. Otwarte cele w areszcie świadczyły, że aresztantów z nich też ewakuowanego. Tylko ostatnia cela była zamknięta ... i pusta. Gabinet samego szeryfa sprawiał dokładnie takie samo wrażenie, jak reszta biura ... opuszczonego w pośpiechu, ale nie w panice. Na ekranie komputera pływały rybki wygaszacza, rozrzucone w nieładzie dokumenty leżące na biurku wskazywały, że szeryf opuścił biuro nagle. Phil wysunął jedną szufladę po drugiej ... w najniższej leżał delikatny, koronkowy biustonosz. Nic ciekawego. Dokumenty w szufladach pochowane były w teczki, zaś te na biurku zwierały jedynie raporty o lokalnej działalności. Pod nimi ukrywał się Playboy z ubiegłego miesiąca. McNamara uśmiechnął się lekko, przykrywając go z powrotem papierami. Poruszył myszką, żeby wyłączyć wygaszacz. Tabelka excela z rzędami liczb ... raport finansowy. Znów nic. Nie było sensu dalej tracić tu czasu. Nadal nie miał możliwości wezwania wsparcia, a musiał to zrobić. Preston na akcji sobotniej miał całkowitą rację. Kozaczenie mogło się źle skończyć dla niego i wszystkich tych, którzy czekali na pomoc. Zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia, po drodze zaglądając do łazienek, żeby nie przegapić żadnego miejsca. Sprawdził czas ... minęło 5 minut. Przed wyjściem na ulicę uważnie przyjrzał się, czy coś się na zewnątrz nie zmieniło. Było prawie tak samo, jak w momencie, gdy wchodził do środka ... prawie. Mleczny opar napływał nie wiadomo skąd i otulał wszystko ograniczając widoczność. Gdy wchodził do budynku, mgły jeszcze nie było. Wyglądało na to, że wszystko jest na swoim miejscu, więc otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Szybkim krokiem ruszył przy ścianie budynku w kierunku swojego samochodu. Mgła gęstniała z każdą chwilą ... wsiadł do Forda i przekręcił kluczyk w stacyjce ... silnik zakasłał, ale nie zapalił ... spróbował jeszcze raz ... z tym samym efektem. Niecenzuralna myśl przemknęła mu przez głowę. Co gorsza mgła zdawała się pochłaniać miasteczko. A przy okazji w tej mgle słychać było wystrzały i krzyki. Problem w tym, że... nie wiadomo skąd dokładnie. Wydawały się rozlegać z różnych stron. Samochód i tak był bezużyteczny, więc nie było sensu w nim tkwić. Ulica też była niebezpieczna. Phil wyskoczył z samochodu i doskoczył do najbliższego wejścia, jakie było w jego zasięgu. Wpadł do środka pomieszczenia przez przeszklone drzwi i zlustrował je błyskawicznie. Było puste. Odsunięte fotele, rozrzucone na blatach przed lustrami przybory fryzjerskie, leżące jeszcze na ziemi obcięte kosmyki włosów. Stąd również ewakuowano się w pośpiechu. Wyjrzał na ulicę przez okno, które zajmowało całą ścianę. Mgła wciąż gęstniała. Uświadomił sobie, że jest tak samo świetnie widoczny z ulicy, jak on widzi ulicę. Przeszklona witryna salonu fryzjerskiego nie dawała zbyt wielu możliwości ukrycia. Drzwi w głębi prowadziły najprawdopodobniej na zaplecze. Otworzył je, żeby sprawdzić, czy jest przejście dalej. Za nimi znajdował się korytarzyk do następnych drzwi i schody na górę. Nie zastanawiając się wiele pobiegł na górę. Przeszedł przez przedpokój do salonu, którego okna wychodziły na ulicę. Opanował irracjonalny strach, który zmusił go do ucieczki i zaczął obserwować ulicę. Na razie nawet nie wiedział, przed czym ucieka, choć czuł, że cała ta sytuacja jeży mu włosy na karku ...
 

Ostatnio edytowane przez Smoqu : 02-01-2011 o 16:08. Powód: Synchronizacja z poprzednim postem.
Smoqu jest offline  
Stary 28-11-2010, 17:03   #628
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
WT. 23.X.2007, kościół św. Stanisława Kostki, 11:30



Mag wysłuchał kapłana uważnie i w skupieniu, wziął nazwisko i namiary kontaktowe które starannie zapisał w swoim nieodłącznym notesie, podziękował uprzejmie, przeprosił za sprawiony kłopot i się pożegnał.

Kiedy parkował przed 'nowoorleańskim' budynkiem, obecną siedzibą Carltona, w lusterku swojego motocykla dostrzegł swoją twarz i z miejsca przypomniał sobie wyraz twarzy Hollward, kiedy rozmawiali, parę godzin po tym, jak próbowała pomówić z ODoomem na temat klątwy Seta.

Analogia nieco go pocieszyła.


WT. 23.X.2007mieszkanie Cartlona , 12:30


- Nie zrzuciłeś ciężaru w kościele, co?

Japończyk jedynie w milczeniu pokręcił głową. Nie pytał, skąd tamten wie. Kiedy był dzieckiem, miał zwyczaj testować wiedzę tamtego, ale to, jak wprawnie Carlton przeszedł przez wszelkie testy sprawiło, że w oczach małego Yagamiego wyrósł na bożyszcze. Zanim był gotów pytać, powinien zmierzyć się z własnymi wyobrażeniami na temat starego detektywa. Nieco je odbrązowić. Nabrać sceptycyzmu. Jeśli w ogóle miał się z nimi mierzyć - znając Rogera, oczekiwał dalszych uwag, równie celnych.

- Pewnie jesteś głodny.

Skłoniwszy głowę w milczącym, dziękczynnym i potwierdzającym zarazem ukłonie, mężczyzna skupił się na własnym żołądku, uspokajając go, kiedy apetycznie wyglądająca zapiekanka wylądowała na stole.

Zaczęli jeść. Obaj milcząc, wśród okazjonalnego brzęku sztućców o talerz, wśród ciszy tego mieszkania nie z tej epoki. Mieszkania, które zatrzymało się, odmawiając wstępu czasowi, począwszy od chwili, kiedy zmarła Henrietta. Nadal było pełne jej śladów. Damska toaletka, starej daty, z trójstronnym lustrem w którym szykująca się do przyjęcia gości lub wyjścia dama mogła przeglądnąć się nie tylko swej twarzy lecz także sobie z profilu - czysta, lecz nieuporządkowana, jakby wciąż w użyciu. Stara szafa, z wieszakiem na kapelusze - wszystkie kapelusze, bez wyjątku były kobiece. Żaden nie wyglądał na zakurzony. Na podnóżku stały kobiece pantofelki oraz buty, na nakasliku przy oknie leżała robótka.

Zaskrzypiał fotel. Roger uśmiechnął się ponad ramieniem gościa, który miał nagle szaloną ochotę oglądnąć się, by zaprzeczyć irracjonalnemu wrażeniu, że ten czuły uśmiech skierowany jest nie tylko do wspomnień, że przytłaczające uczucie tej obecności, jakie przyniósł mu krótki ogląd pomieszczenia, jest nie tylko 'uczuciem'.

Musiał nakazać sobie pozostanie w fotelu, by się nie odwrócić na skrzyp mebla z tyłu. Widząc, jak Roger się uśmiecha do 'kogoś', za jego plecami. Uświadomiwszy sobie to, mag niemal się roześmiał.

Przecież to był klasyczny, podręcznikowy przypadek.

Na studiach przerabiali takie na zajęciach. Studium ludzkiego osamotnienia. Odmowa uznania faktów, otaczanie się pamiątkami kojarzonymi z wspólnie spędzonymi chwilami, z czasem, kiedy bliska osoba jeszcze żyła.

Nieustanne, maniakalne czasem reperowanie mebla czy rzeczy, która kojarzy nam się ze zmarłym bliskim. Jak np. żona, odmawiająca sprzedaży starego samochodu, pomimo niezwykle kosztownego utrzymania go i braku prawa jazdy. Mimo to jednak, samochód zostawał, a ona - jeśli jeździła - to tylko nim, nawet jeśli wiązało się to z wydatkami na szofera.

Albo jak słynny pokój pani Omamura, której mąż odmówił zmienienia choćby jednego elementu wystroju pokoju po jej śmierci, jednocześnie żądając by utrzymywano go w czystości. Pokój błyskawicznie zyskał miano nawiedzonego, a osamotniony mąż przesiadywał w nim godzinami.

Psychika ludzka nie radzi sobie z tym, że przeżyliśmy kogoś, kogo kochaliśmy. Ba! Nie radzi sobie nawet, jeśli w wypadku samochodowym wyjdziemy cało, podczas gdy kto inny parszywie zginie.

Znienacka mieszkanie można było zobaczyć w innej perspektywie. Wrażenie obecności - zniknęło.

- Nie mam dobrych wieści dla ciebie. W każdym razie nie za wiele. Bill to normalna śmierć. Życie policjanta często tak się kończy. Jun to... przypadkowa śmierć. Zły czas, złe miejsce. Jun to zapowiedź. „I przyjdzie potężniejszy ode mnie.” Żona się boi. By się bała, gdyby żyła. Twoja Japonka i firma od motocykli to... dam ci radę. Szukasz zbyt nisko. To nie płotki. Tylko rekiny. I pozdrów chińczyków, bo zostałeś ich maskotką. Przynętą na yakuzę. Nie ufaj obu stronom. Triady cię obserwują, wiesz?

Yagami poważnie skinął głową.
- Detektyw Mei Tai Shien ostrzegała mnie, że Hime rzuciła mnie na wabia. Osobiście skłaniam się ku temu, że uczynił to jeden z jej podkomendnych, kierując się urazą. Mam zobowiązanie wobec grupy; możliwe, że niektórzy z nich sądzą, że opieszale je spełniam. Ale nie przejmuję się tym. Wiem, co zrobić. Natomiast, to drugorzędna kwestia. Ważniejsza już jest sprawa sabotaży. Rekiny? Gomen, nie rozumiem. Rekiny biznesu czy...? - na moment mag prawdziwie się zakłopotał, próbując zrozumieć jakiej właściwie rady mu udzielono. Poprosił Satomi-san o sprawdzenie dyrektorów, ale słowa Carltona nie brzmiały, jakby dotyczyły biznesu... rekiny magii? rekiny, przyzywające gremliny? Kołowrót myśli stawał się szybko wiodącą w dół spiralą.


- Czy wiesz, Carlton-san, kto zabił Billa? Czy 'złe miejsce, zły czas', to moja wina?

Nawet pomimo trenowanej od lat samokontroli, mag musiał spleść dłonie razem by nie zdradzić drżenia, które ogarnęło go kiedy czekał na odpowiedź. To była ważna kwestia. Najważniejsza. To był wyrok. Albo zbawienie.

Carlton wiedział o klątwie. Znał więc prawdziwe pytanie.

- A więc... zastanawiasz się czy warto założyć rodzinę?- spytał na koniec starszy mężczyzna. Kompletnie zaskoczony Yagami zakrztusił się winem, rozkaszlał. Czerwone kropelki z nie dość szybko zasłoniętych ust poleciały na spodnie maga, zabarwiły jego dłoń, rękaw, część nawet sięgnęła obrusa i talerza.

- Stokrotnie przepraszam - rzekł straszliwie zakłopotany onmyoudou, dostrzegłszy to - Zaraz to naprawię...

Otarłszy usta, mag wydobył pustą kartę, nanosząc szybko na toujinfu odpowiednie znaki. W chwilę potem był gotów przywołać obrus, lecz - pomny grzeczności - spojrzał w oczy Rogera, pytając: Mogę?

Kiedy już kwestia obrusu była załatwiona, mag pisma miał czas, by dojść do siebie i złożyć z rozbieganych myśli prawdziwą odpowiedź.

Ta pierwsza byłaby krótkim wzdrygnięciem się, okrzykiem "Nie! Ależ skąd!", podszytym zdumieniem i zaskoczeniem. Ale im więcej czasu mijało od wybrzmienia pytania, tym bardziej docierało do Japończyka, że w rzeczy samej... tak. Po cóż inaczej słałby SMSa do Weroniki? Po co wybierałby się na obiady do Hasamichiego i Beth? Dlaczego poruszyłby go fakt, że Lorenzo Marconi oszukiwał poślubioną przez siebie kobietę na temat swej przypadłości?

- Chyba tak - odrzekł cicho. Wrażenie, że oswoił mieszkanie, że zrozumiał, dlaczego Roger tak lgnie do przeszłości, do czasu, kiedy jego żona żyła, wrażenie, że nieco rozszyfrował tego tajemniczego człowieka, legło w gruzach. Wróciły zwykle odczuwane przy nim uczucia: niepewność i niepokój. Mimowolnie, onmyoudou przeszły ciarki. Rzadko kiedy ktoś rozszyfrowywał go lepiej, niż on sam.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 29-11-2010, 01:50   #629
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Wtorek, 23.X.2007, wydział XIII, biurko detektyw Henderson godz. 11:00

Kolejna, pasjonująca sesja nagrać z, a właściwie niestety bez udziału Patty Hill. Vivianne powoli zaczynała mieć tego dość. Patty wymykała im się, za każdym razem, gdy wydawało się, że już prawie ją mają, wymykała się. Nawet w tym zrujnowanym kościele, byli tak blisko, a jednak nie zdołali jej tam złapać, nie zastali jej. No po prostu… cholera brała.

Coś zadzwoniło w jej torebce. Vi zagłębiła się w swój prywatny burdelik celem odnalezienia grającego przedmiotu. Dopiero po dłuższej chwili zdołała go wydobyć z dna torby, spomiędzy przybornika do manicure, a śrubokręta i pęku kluczy. Dzwonił Richard, najwyraźniej w przeciwieństwie do brata i przyjaciółki nie zamierzał tak łatwo dać za wygraną.

- Co tam u ciebie? Wczoraj jakoś nie odbierałaś. Wszystko w porządku? - zaczął dyplomatycznie, jakby badał grunt.
- Tak, wszystko w porządku, tylko zapracowana jestem – odparła kobieta bez emocji. – Mój partner ulotnił się, więc cała sprawa na mojej głowie. A co u ciebie? Jak tam ważne sprawy pana mecenasa? - zapytała nieco żywiej chcą dać do zrozumienia, że faktycznie ją to interesuje.
- U mnie trochę luźniej. Trochę ganiania po sądach, trochę polubownych rozwiązań - zaśmiał się w odpowiedzi Watkins. – Dlatego myślałem co by znów cię gdzieś porwać.
- To zależy kiedy i na jak długo - odparła w zamyśleniu. – W czasie pracy nie dam rady.
- A na ile można? - spytał mężczyzna.- I kiedy?
- Kurcze, szczerze mówiąc to nie wiem. Nie wiem ile zejdzie mi z Prestonem - odparła niby przypadkiem wymieniając imię swego tymczasowego partnera. – To spora sprawa.
- Preston?- oczywiście wyłuskał z wypowiedzi imię mężczyzny.- Kto to?
- To... kolega z pracy - odparła kobieta ciesząc się, że adwokat połknął przynętę. – Pracujemy nad tym razem. Ale kto wie, może przydzielą mi go na stałe – zamyśliła się. – No nie ważne - dodała po chwili. – Ważne, że jestem bardzo zajęta i tylko dlatego zaniedbuję naszą znajomość.
- Czyżby konkurencja? - zażartował, acz czuć było w jego głosie nutkę zazdrości. Już wcześniej Vi zauważyła, że Richard bywa zaborczy, choć w łagodny sposób.
- No... o ile bandę popaprańców ganiających po mieście z niebezpiecznymi zabawkami można uznać za konkurencję, to owszem - odparła z dziwnym brzmieniem w głosie.
- Mówiłem o Prestonie - zaśmiał się Richard, po czym dodał – Pewnie teraz spędza z tobą dużo.
- No tak, faktycznie spędzamy teraz dużo czasu razem - przyznała śmiejąc się w duchu z kierunku, jaki przybrała ta rozmowa. – Ale póki co nie masz być o co zazdrosny - dodała pół żartem, pół serio. – Zresztą, podejrzewam, że niejedna młodziutka sekretareczka szanownych panów mecenasów jest dużo lepszym powodem do zazdrości niż Preston.
- W sumie, pewnie masz rację - wydawało się że to pytanie go zatkało. Szybko więc zmienił temat na inny. – To jak w sprawie tego spotkania. Kiedy będziesz miała czas i ile? I na co byś miała ochotę?
- Może do wieczora uda mi się wszystko załatwić. Więc umówmy się wstępnie na 18:00 na jakiś późny obiad, czy coś w tym stylu. A co do tego, na co mam ochotę. Hm... spraw mi niespodziankę. Liczę na twoją pomysłowość - odparła z nutką tajemnicy w głosie.
- W takim razie postaram się o coś pikantnego - odparł cicho Richard, po czym dodał. – W końcu, stęskniłem się za tobą.
- Też się za tobą stęskniłam - szepnęła do słuchawki Vivianne. – Ale tylko trochę - dodała zaraz żartobliwie. – To co? Do zobaczenia?
- Do zobaczenia, Vi. Zadzwoń o osiemnastej i daj znać, jak się wyrobisz ze sprawą - rzekł na koniec, po czym rozłączył się.

Mogła wrócić do pracy, a właściwie do dalszego, najwyraźniej bezsensownego oglądania nagrań z monitoringu. Na szczęście nie zostało jej zbyt wiele czasu, bowiem na 12:00 zapowiedziane było arcyważne zebranie w świetlicy, na którym musiała być.

Więc poszła na zebranie, wysłuchała tego, co inspektor Rook miał im do powiedzenia, przyjrzała się uważnie podobiźnie Brandona Mulwray’a, by z pewnym żalem stwierdzić, ze jest całkiem niczego sobie facetem, szkoda tylko, że szalonym. Po zebraniu zostało jej już niewiele czasu, więc zebrała swoje manatki i pojechała zmienić Prestona.

Wt., 23 X 2007, ruiny kościoła pw. Ignacego Loyoli, godz. 13:00

Jak Vi zdołała się przekonać, Preston już zadomowił się w ruinach kościoła. Podjadając pizzę i czytając gazety czekał na Patty, która – jak na złość – chyba wcale nie zamierzała się zjawić. Fox jednak zdawała się wcale tym nie przejmować. Był w świetnym humorze, a może po prostu dobrze ukrywał swoje prawdziwe uczucia.

- Nikt się nie zjawił, pewnie woli za dnia chodzić po mieście - rzekł na powitanie i podał jej kawałek pizzy mówiąc – Jadłaś już coś?
- Nie i umieram z głodu – odparła uśmiechają się życzliwie. Kiszki faktycznie już od dłuższego czasu grały jej marsza, najwyraźniej niedyspozycja spowodowana wczorajszym wypadem do baru już jej przeszła, a organizm się zregenerował i wrócił do swojego naturalnego trybu. – Widzę, nieźle się tu urządziłeś. Przytulnie, prawie jak w domu.
- W domu mam odtwarzacz płyt kompaktowych i bardzo wygodny tapczan - odparł żartobliwie Preston.- Ale tego już tu się nie da załatwić. - Wstał.- Przytulniej pewnie by się siedziało w samochodzie, ale cóż...
- Pewnie tak - odparła Vivianne. - Ach, zupełnie bym zapomniała. Na wydziale było zebranie. W sprawie jakiegoś Pana Błyskawicy, jeśli się nie mylę. Podobno uciekł z więzienia wojskowego. W dużym skrócie mówili, że jest szalony i niebezpieczny, i nie należy na niego polować samemu.
- Nie słyszałem jeszcze, żeby komukolwiek się udało uciec z takiej placówki – skomentował mężczyzna pocierając kciukiem podbródek. – Ale może nie pracuję wystarczająco długo.
- Ale jemu sie udało. Miejmy nadzieję, że szybko tam wróci – odparła kobieta zamyślając się na chwilę. – A póki co idź, ja posiedzę i poczekam na naszą małą Patty. Może będę miała więcej szczęścia, niż ty.
- Jasne...to kiedy cię zastąpić? O trzeciej? - upewnił się Preston.
- Jeśli zostawisz mi pizzę, możesz nawet o 16:30 - odparła z szelmowskim uśmiechem.
- Dobra..ale będę miał u ciebie dług - rzekł w odpowiedzi.- Masz chyba mój numer komórki?
- Mam - rzuciła, dla pewności zerkając do kontaktów w komórce. – A co do długu... nie omieszkam o nim przypomnieć w odpowiednim momencie - dodała tajemniczo uśmiechając się przy tym zadziornie i trochę kokieteryjnie.

Fox uśmiechnął się niepewnie...sam nie widząc, czy się bać czy cieszyć. Dodał więc – W razie czego dzwoń. Wpadnę tu jak najszybciej.

Widząc jego lekko zmieszaną minę, Vi uśmiechnęła się delikatnie, a potem rzuciła – Nie masz się czego bać, przecież nie zrobię ci krzywdy.
- To prawda... zbyt miła jesteś - rzekł z uśmiechem Preston.
- Nie no, potrafię pokazać pazurki, ale na to trzeba sobie zasłużyć - odparła tonem, z którego nie bardzo dało się wyczytać, czy owe pazurki mają być karą, czy może wręcz przeciwnie.
- To intrygujące... - rzekł żartobliwym tonem głosu. – Matka mnie zawsze ostrzegała przed tak zwanymi "dziewczynami z pazurem". Ale w tym przypadku nie bardzo jej słuchałem.
- W takim sprawach zazwyczaj się nie słucha matek i, jeśli tylko ma się trochę oleju w głowie, nie wychodzi się na tym źle. Czasem nawet bywa bardzo przyjemnie – odparła kobieta uśmiechając się przy tym wymownie.
- To prawda - odparł również się uśmiechnął. – Może przekonamy się kiedyś, jak nam by wyszło w takim przypadku.
- To jakaś propozycja? - zapytała patrząc na niego z ukosa.

Nie mogła się nadziwić, z jaką śmiałością z nim rozmawia. Chyba jednak trochę okłamała Richarda mówiąc, że nie ma powodu do zazdrości. Ale z drugiej strony… przecież jeszcze do niczego nie doszło. A nawet jeśli dojdzie… przecież nigdy nikomu nie składała żadnych deklaracji. Wolność była stanem, który ceniła sobie ponad wiele innych rzeczy i nie zamierzała tak łatwo z niego rezygnować.

- Kto wie...Preston uśmiechnął się tajemniczo i rzekł – Pogadamy o tym przy najbliższej okazji...Miałem cię na film zabrać, pamiętasz? To do 16:30... może wtedy będę wiedział coś ciekawego w sprawie Patty i demona. - odszedł machając jej na pożegnanie.

No i została sama. Nie licząc gołębi, które co jakiś czas pojawiały się w budynku, najwyraźniej wlatywały przed jedno z powybijanych okien. Zabrała się do czytania pozostawionych przez Prestona gazet. Miała przed sobą wizję wielogodzinnego czekania w nadziej, że Patty się wreszcie zjawi i nie chciała czegoś stracić tylko dlatego, że zasnęła ze znudzenia.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 29-11-2010 o 16:20.
echidna jest offline  
Stary 29-11-2010, 02:05   #630
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Wtorek, 23.X.2007, Magazyn Ahmeda Hajjara, godz. 11:20


Czuła się zmęczona. Ba! Wykończona. Jak to możliwe? Przecież jeszcze tyle chi pozostało w jej żyłach. Więc czemu ręce się tak trzęsły? Zagryzła zęby wściekle maszerując w kierunku samochodu. Zaserwowała trzy nerwowe kopy w ścianę magazynu. Blacha nieco się odkształciła. Yue opadła bezwolnie na maskę auta. Zdała sobie sprawę, jak idiotycznie będzie wyglądać ta akcja w raporcie. Szarża na ludzi z karabinami.

<<Bałaś się?>>
~Zamknij się.
<<Bałaś się?>>
~Morda w kubeł!!
<<Bałaś się?>>
~ TAK!


Pusty, demoniczny śmiech wypełnił jej świadomość. Każdy boi się cierpienia i końca swojego istnienia. Poza tym, jeśli ona zginie to czy Stryj nadal może przejąć jej fizyczną powłokę?
- Kurwa. - odkleiła się od maski i wsiadła do wnętrza samochodu.
Lakonicznie zawiadomiła o naglącej potrzebie spotkania z ms Pavlicek. Chwilę posiedziała gapiąc się przed siebie bez celu. Potem włożyła ponownie marynarkę, pedantycznie ją na sobie układając i zapinając wszystkie guziki. Te od koszuli również. Ponownie zawiązała krawat nachylając się lekko do bocznego lusterka. Z tylnego siedzenia wzięła plik papierów - raport który miała zamiar napisać zanim pojawi się Czeszka z ekipą.

Gdy wróciła do magazynu Hajjara, Bull właśnie wracał z ponownego rekonesansu pomieszczeń biurowych. Yue uniosła jedną brew. Jej wzrok działał obecnie wybiórczo. Ciała - nie istniały. Urna - nie istniała. Chaos - nie istniał. Jedyne, co dostrzegała to detektywi i pani konsultant. Reszta to ślady, dla niej już nie tak istotne. Dla Pavlicek z pewnością. Więc widok wałęsającego się dookoła (zupełnie nie patrzącego pod nogi) Bulla, nieco podniosła jej ciśnienie.
- Wolałabym, żebyśmy się nie kręcili zbytnio po magazynie, mr detective Bullit. Żeby nie zadeptać przypadkowo śladów. - rzuciła pewnie i chłodno siadając na skrzyni, która przetrwała Armageddon.
- Nie martw się młoda, nie pierwszy raz jestem na takiej akcji. - uśmiechnął się rozbrajająco Harvey i wyjął z kieszeni pączka.
- Wiem. Dlatego się martwię. - odparła nie odrywając wzroku od papierów, które zaczęła skwapliwie wypełniać na kolanie.
- Posłuchaj mnie dziecko... - starszy detektyw podszedł do niej i zaczął tyradę, ale dziewczyna zupełnie straciła nim zainteresowanie, skupiając się jedynie na raporcie.

Skończyła go nim Pavlicek wpadła do magazynu. Bez słowa wydała nakaz det Lauretesowi, tylko kiwnęła głową w podziękowaniu.
Podczas rozmowy z Czeszką niewiele się odzywała. Obiecała zająć się prasą (widząc zupełny brak zaangażowania ze strony konsultantki w tej materii). Szukając natchnienia w suficie niechętnie, co dało się wyczuć w głosie, zadecydowała o wezwaniu ESU. Mogłaby zaryzykować. Ale nie należało zużywać całego szczęścia na raz. Co prawda nie miała pojęcia jak wyjaśnić te ładunki wewnątrz urny. Na szczęście tutaj z pomysłem zgłosiła się dr Hollward, która wtajemniczyła Yue w prosty, acz zwykle skuteczny plan.
- Nie wiem, czy nadaję się do roli, jaką mi pani wyznaczyła, ale postaram się pomóc jak będę mogła. - skinęła współpracowniczce głową.

W duszy dziękowała, że miała konsultantkę, bo tyle rzeczy z nią u boku okazywało się prostszych.

Aczkolwiek za każdym razem, gdy patrzyła na Willhelminę, stawała jej przed oczami manifestacja Oni. Coś mroziło jej żołądek. Yue żyła według kilku prostych zasad. Jedna z nich głosiła "Spotkanie demona = sprzątnięcie demona". Ale to ogniste coś NALEŻAŁO do konsultantki. NALEŻAŁO.

<<Nie walcz, pogódź się z tym. Podążaj za nią...>>

Zemdliło ją.

Wyszła na zewnątrz aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zastała tam Bullita i Marlowe'a, zapewne wyproszonych przez ludzi Pavlicek. I bandę dziennikarzy błyskających flashami.
- No dzieciaku, jeszcze nie skończyłaś. - Harvey wskazał głową pismaków. - Twoje śledztwo, twoja gatka dla mediów.

Rozmasowała kark, poprawiła krawat i garnitur, po czym ruszyła w stronę chmary ludzi głośno domagających się wypowiedzi podpierając się koniecznością informowania całego społeczeństwa o ważnych wydarzeniach. Stado piranii żerujących na cudzym nieszczęściu i śmierci.

Podeszła sztywno na bezpieczną odległość. Ręce splotła na plecach. Zaczerpnęła powietrza w płuca. Dziennikarze widząc, że ktoś w końcu poświęcił im uwagę, rzucili się na Yue. Natarczywość ich głosów zlała się w falę drapieżnej energii, która uderzyła w nią nagle, zalewając jej słuch jednocześnie uniemożliwiając wyłowienie poszczególnych słów. Oślepili ją wszyscy jakby na komendę robią jej zdjęcia. Zapach ich agresji, odepchnął ją w tył. Zablokowali jej zmysły. Odbierali jej możliwość reakcji.

<<Pokonali cię. Okiełznali. Otumanili. Zastraszyli.>>


- Proszę państwa, proszę o spokój! - pojawił się Bull, z gracją bizona wpadł między nią a tłum wygłodniałych hien. Uratował ją przed pożarciem. Usunęła się szybko poza zasięg kamer.

- Wody? - ktoś podał jej butelkę.

Musiała wyglądać okropnie. Zzieleniała na twarzy z przerażenia. Do tego podkowy pod oczami ze zmęczenia. Ręce też jej się trzęsły. Wypiła duszkiem pół litra. Tatuaż, obecnie schowany pod bandażem, zaczął piec i tętnić tępym bólem.

Musiała się doładować.

Wyciągnęła telefon.

"Byłeś kiedyś na nocnych wyścigach toczonych na granicy prawa? Będę tam dziś w nocy."

Dodała jeszcze dokładniejszy namiar na miejsce. I wysłała do Dantego. Idealna bateria.

Podniosła głowę znad komórki, akurat żeby być świadkiem parkowania samochodu, z którego wyległa drużyna ESU.

Plan Willhelminy czas wprowadzić w życie.

- Witam, - powiedziała podając dłoń, kiedy już podeszła wystarczająco blisko. - detektyw Shen Men. Zapraszam do środka, zaprowadzę Was na miejsce. Zanim jednak przestawię państwu konsultantkę dr Hollward, muszę państwa uprzedzić - skrzywiła się lekko, przewracając oczami - potrafi być naprawdę upierdliwą - ściszyła nieco głos - suką. Mam nadzieję, że to nie spowoduje, iż wasze dłonie zadrżą. - zaśmiała się sztucznie i otarła kark z potu, udając zafrasowanie.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 01-12-2010 o 02:34. Powód: Worek się wkrecił w impreze na magazynie ;p
Latilen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172