Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-07-2014, 22:46   #31
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Leminowi za interakcję...

Szare, nijakie, niegościnne mury ruin rysowały się wyraźnie na tle zamarzniętego jeziora. Opad deszczu ze śniegiem już wkrótce miał przykryć ślady, po których szli łowcy. Łowcy - może nie z profesji, ale z konieczności sytuacji. Cisza, czujność, napięte do granic zmysły. Nerwowe spojrzenia myśliwych, spokojny wzrok szeryfa Daltona, rozglądający się bacznie jego zastępcy i dwójka - jeszcze kilka godzin temu nieznanych sobie - podróżnych. Nicolette bez wątpienia wyglądała na zdecydowanie bardziej czujną. Lufa jej oliwkowego karabinu wodziła po konturach często przyciągana przez czarne już wnętrza karykaturalnych budynków. Scott wyglądał na obojętnego. Dla niejednego Sanders mógłby wydać się senny. Mimo tego spojrzenia jego wyraz twarzy był raczej serdeczny i zachęcający grupę do działania. Podnoszący morale.


Nikt nie wiedział, że rewolwerowiec miał na sobie nie tylko maskujący, ale i wodoszczelny ubiór. Specjalna, zaprojektowana w przedwojennych, wojskowych laboratoriach membrana, którą podszyte były jego spodnie oraz kurtka zapewniała odpowiednią cyrkulację powietrza i całkowitą nieprzemakalność. Na jego głowie znajdowała się biała czapka polarowa - nie tak wodoszczelna, ale z pewnością ciepła. Dłonie trzymające karabin kryły się pod rękawicami taktycznymi, których kostki były wzmacniane kevlarem. Buty też nie należały do tych z grupy delikatnych. Ich podeszwa była bardzo trwała, posiadała niezwykle agresywny bieżnik. Obuwie było szyte i klejone - wyposażone w podobną membranę jak strój. Plecak przypominał modele wojskowe, ale był wzbogacony o maskowanie 3D, dzięki któremu nawet właściciel mógł z kilku metrów pomylić go z zaspą, których w okolicy nie było wcale tak mało.

W miejscu gdzie Scott i Nicolette stoczyli swój pierwszy wspólny bój było od groma krwi, ale ani jednego ciała. Truchła psów zniknęły. Na śniegu dało się zobaczyć całą masę stóp jedynie częściowo pokrytych jakimś prymitywnym obuwiem. Sanders pokiwał głową. Sam był pewien, że w takim czymś odmroziłby sobie palce, a następnie całe stopy. Konieczna byłaby amputacja. Jeżeli Ci goście latali tak długo i nie było im cholernie zimno... Scott musiał się mieć na baczności. Z tego co mówiła Nico grupa była mniej więcej taka jak szacował wojownik. Przyszła z lasu i ruszyła w ruiny. Szeryf od razu zaczął naradę wraz ze swoimi zastępcami i myśliwymi.


Jedni chcieli wracać i wrócić kiedy będzie jaśniej i nie przestanie padać. Inni woleli od razu udać się tropem dzikusów i sprzątnąć ich od ręki. Szeryf nie mógł za bardzo się zdecydować zatem zwrócił się ku kobiecie i Sandersowi. Ten nie zastanawiał się zbyt długo i rzekł:

- Co ja o tym sądzę? Ja jestem najemnikiem. Wymienia szeryf sumę, a ja idę się pozbyć problemów Pańskich i osady. Trzy dni żarcia i noclegu mam już zagwarantowane więc… Jaka jest stawka? - Sanders spojrzał spokojnie na Daltona.

- Chodźmy za tropem póki świeży. Lepiej zająć się wrogiem zanim zdąży poznać teren. - rzekła Nicolette patrząc w kierunku ruin.

- Ok. - powiedział Dalton po krótkim zastanowieniu. - Oddam wam całą wystrzelaną amunicję, zapewnię zaplecze medyczne oraz dodatkowo dam wam po 10 sztuk amunicji do broni, którą wskażecie. Pasuje?

- Właśnie problem Cheb stał się moim problemem. - powiedział spokojnie Sanders. - A ja swoje problemy załatwiam od ręki… Możemy zaczynać pogoń. - dodał poprawiając pochwy na broń i sprawdzając dostęp do dodatkowych magazynków.

Grupa ruszyła za tropem w ruiny. Póki zwierzyna szła otwartym terenem ze znalezieniem śladów nie było problemu - nawet dla Scotta. Po pewnym czasie jednak deszcz i śnieg zaczęły pokrywać trop, który tylko dzięki liczności zwierzyny udało się namierzyć. Wielu dzikusów najwyraźniej odłączało się od głównej grupy plądrując okoliczne budowle, sprawdzając jak szczelne są dachy oraz ogólnie rozpraszając się zdecydowanie bardziej niż wcześniej. Wśród śladów widoczne były też psie łapy. Sanders zaczynał już powoli mieć dość zwierząt, które jak na jego gust były zbyt czujne.


Po pewnym czasie grupa dotarła w miejsce, gdzie stał rozpadający się budynek wewnątrz którego Scott zauważył jakieś podejrzane cienie kombinujące coś przy podłodze. Mina Nico mówiła jakby ta zauważyła znacznie więcej niż "cienie". Sanders podejrzewał, że są na miejscu. Mieli ich. W budynkach wokół musieli być inni dzicy. Wojownik usłyszał stłumione warknięcie psa. Scott nie zamierzał debatować nad tym czy tamci gadają, jedzą czy też kopulują. Uniósł karabin i wycelował w kontury dostrzeżonych cieni. O ile to możliwe wojownik starał się zająć częściowo osłoniętą pozycję za jakimś kawałkiem gruzu czy też rogiem budynku. Po wycelowaniu strzelec miał jasny cel. Oddać krótką serię aby ściągnąć minimum jednego przeciwnika.
 
Lechu jest offline  
Stary 05-07-2014, 11:25   #32
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nico z obrzydzeniem przyglądała się jak ludzie lodu rozszarpują truchło psa.
odezwała się szeptem:
-Wygląda na to że ich dogoniliśmy, chyba że ktoś w mieście ma słabość do cold dogów. Biorę tego najbardziej z lewej.
Nico, Scott i ludzie szeryfa Daltona otworzyli ogień niemal jednocześnie niemal kompletnie znosząc grupkę w ruinach.

Najwyraźniej otwarcie ognia było dla innych ludzi lodu jak sygnał do ataku. Z budynku w którym byli martwi lub umierający już teraz wojownicy lodu wybiegły trzy psy. Zajęci strzelcy nie mieli możlwości reakcji i obecnie zwierzaki byłu już w połowie dystansu do nich. Na tak dobrze uzbrojoną i już wstrzelaną grupkę trzy psiaki nie były żadnym wyzwaniem. Ich los byłby przesądzony. Jednak nie był to całość problemu w jaki wpadli Dalton, jego ludzie i dwójka najemniczych gości.

Z budynków wokół dał się słyszeć ni to dziki zew ni okrzyk bojowy. Okazało się, że dzikusy zastawiły pułapkę i było ich znacznie więcej niż było widać na początku. Zew mroził krew w żyłach zwłaszcza jak się okazywało, że jest się przez niego otoczonym jak grupka zbrojnych. Scott i Nico zachowali spokój choć okrzyk wyraźnie podziałał na niektórych ludzi szeryfa.

Z budynków wybiegli dzicy uzbrojeni w gazrurki i inne prymitywne uzbrojenie przed nimi biegły psy. Nico naliczyła ośmiu dzikusów i dziewięć psów.
Otoczeni otworzyli ogień. Padło czterech dzikich i pies, drugi pies uciekł skowycząc. Dystans znacznie się zmniejszył i część walczących przeszła na broń białą. Scott dobył szabli i krótkiej pałki i uderzył na nacierającego psa, pałką wyprowadził szybki cios w głowę po czym chlasnął na odlew szablą, pies uciekł z podkulonym ogonem. Nicolette nie angażowała się w walkę wręcz, biegnącego na nią dzikusa potraktowała trzystrzałową serią.

Nico rozejrzała się, wyglądało na to że została jako jedyna bez towarzystwa, wszyscy inni byli zaangażowani w walkę wręcz. Przełączyła karabinek na ogień pojedynczy i ostrożnie zaczęła odstrzeliwać dzikusów walczących z innymi. Kątem oka obserwowała jak Scott walczy, trzeba przyznać robiło to wrażenie.

Po chwili było po wszystkim, ludzie lodu leżeli a ich krew mieszała się ze śniegiem, część psów uciekła. Dwóch ludzi szeryfa było rannych.

Nico uśmiechnęła się zmieniając magazynek, przez kilka ostatnich dni ta grupa ścigała ją przez pustkowie, teraz wszyscy leżą martwi a ona wreszcie zje ciepłą kolację i wyśpi się w porządnym łóżku.
 
Leminkainen jest offline  
Stary 05-07-2014, 14:43   #33
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Cindy z apetytem lecz i z obawą spożywała kupiony przez Babę posiłek. Mutant odczekał jeszcze chwilę i wreszcie zaczął zadawać pytania.

Zaczął od tego, dlaczego uciekła, i dokąd zamierzała się udać.
Dziewczyna zdawała się trochę roztrzęsiona i jak zaczynała mówić to jeszcze głos jej się trochę łamał.
Próbowała to jednak maskować, skrywając swe obawy pod pretensjonalnym tonem. Baba jednak był wyczulony na strach. można było powiedzieć, że znakomicie zna jego smak. Widział, jak jej serce waląc szaleńczo pompuje więcej krwi, widział dosłownie jak rumienią się jej policzki. Słyszał też doskonale drganie w jej głosie. A także to jak próbuje zająć czymś swoje ręce, by maskować ewentualne trzęsienie rąk.
Cindy odpowiedziała babie, że nie miała co tam siedzieć, bo ten, co jej pilnował sam nie wyglądał dobrze a oni nie wracali i nie wracali z tych podziemi to, co mieli czekać. Uprosiła go i puścił ją. Potem się kręciła trochę to tu to tam, ale to zadupie więc wszędzie tak samo. Na koniec spotkała znajomego który zatrzymał się tutaj to i ona postanowiła zaryzykować. Zamierzała tu zostać chyba, żeby się jakiś transport do Det trafił no ale nie trafił. Tych z Wyspy… Znaczy się was… Nie spodziewała się w ogóle ujrzeć bo sądziła, że albo coś ich zeżarło w podziemiach albo zdech umarliście na tą zarazę co jej koledzy.

Baba kiwną przytakująco głową. zgadzało się to z tym, co powiedział mu Wampir.
- Ale obiecałaś, że nie będziesz uciekała. - rzekł mniej oskarżycielsko, a raczej zawiedzionym tonem. Cindy już zaczęła się tłumaczyć, że przecież nie uciekła, ten co ją pilnował ją puścił no i w ogóle, lecz Baba przerwał jej unosząc w uciszającym geście swą wielką dłoń.
- Nie ważne. - uciął. Po czym przeszedł do kolejnych pytań. Pytał o swoją siostrę. Którą gang Cindy porwał z jego rodzinnej farmy.
Cindy odpowiedziała, że Na pewno zapamiętałaby kogoś takiego jak Baba i na pewno w gangu ani z ludźmi, z jakimi ona widziała co się z nim stykali nikogo takiego nie było. To mówiła z cała pewnością.
- och nie. Moja siostra nie jest jak ja... jest normalna... bardziej jak ty... nie jak Baba. - dalsze próby wyjaśnienia jak dziewczyna powinna wyglądać nie były zbytnio pomocne.
Minęło wiele lat, odkąd siostra Baby zaginęła. Dziewczyna teraz powinna mieć już jakieś 25 - 30 lat. Bosede nie był pewien ile, nie pamiętał ani ile lat miała, gdy zniknęła, jak i nie wiedział ile czasu minęło odkąd odszedł ze swojej farmy. Pamiętał tylko jej twarz zalaną łzami, było to, gdy spadła z drzewa i nabiła się na cienki pręt wbity w ziemię by podtrzymywał rosnące pomidory. Żelastwo przebiło jej prawe ramię roztrzaskując łopatkę. Bosede zaniósł ją do domu wraz z prętem. tam już inni się o nią zatroszczyli. Baba nie pamiętał wiele ponad tamte zdarzenie. nie był nawet pewien co do jej imienia... ktoś na nią wołał Marry, ktoś Lacey. a on? pamiętał tylko typowe chłopięce uszczypliwości.
Lecz blizna na prawym ramieniu mogła być pewną wyraźną wskazówką. Baba wpierw opowiedział całe wydarzenie, jak jego siostra nabawiła się owej blizny, a dopiero potem, z naiwną nadzieją w błyszczących od łez oczach, zapytał, czy Cindy widziała kogoś z taką blizną.
Niestety, Cindy pokręciła przecząco głową, wyraźnie wystraszona jak mutant może zareagować. Wyraźnie widziała ile nadziei lśni w jego oczach. I ta nadzieja na chwilę zgasła. Oczy pociemniały zasnute czymś mrocznym. Stół zatrzeszczał, gdy potężne dłonie zacisnęły się w żelaznym uścisku na blacie. Lecz Baba szybko się ogarnął. Puścił stół, nim go uszkodził, wytarł łzy. I znów się uśmiechnął. - Dziękuję ci za szczerość. - powiedział cicho.

Baba przeszedł do pytań o sam gang i jego członków. Jeśli Cindy nie poznała jego siostry, może jakiś ze starszych stażem członków będzie coś wiedział. A jeśli nawet nie, Baba miał z nimi porachunki do załatwienia. Pytał też czy gang jeszcze istnieje, tzn czy wszyscy padli na wyspie czy mieli jakieś zaplecze, które z nimi nie ruszyło na wycieczkę. A jeśli tak to gdzie są. Baba wypytuje też o byłych członków, którzy mogli się odłączyć wcześniej od gangu i gdzie mogą przebywać teraz.
Cindy odparła, że w gangu była krótko, właściwie to wcale, ot tak się zabrała z nimi… Może ostatni sezon. Właściwie w ogóle nie chciała z nimi być, ale i uciec było ciężko więc tak dopiero na tej wyspie jej się udało. - Cindy mówiła szybko i trochę nerwowo.
Ludzie, którzy byli w gangu jeszcze żyją niektórzy, ale właściwie gang jako taki po ostatniej jesieni na tej Wyspie właściwie się rozpadł. Nikt nie wie co będzie dalej. Na Wyspie od potworów i zarazy ocalała może garstka, z reguły ci, co jak ona uciekli wcześniej albo po coś zostali wysłani. Właściwie z tych na Wyspie co byli do końca to chyba została tylko ona. Jakby nie zwiała też by pewnie było już po niej. Mają jakiś obóz w okolicy ale nie była tam i dokładnie gdzie to nie wie i wcale nie chce wiedzieć ani tam wracać. trochę przebija przez nią kozactwo, że taka cwana była ale generalnie czuć ulgę, że się wyratowała w ostatniej chwili.

Baba dopytał o ocalałych członków.
No teraz to w sumie nie wie. Jest jakaś laska co się buja z jakimś miejscowym palantem ale ona jest Świeszyna, doszła zaledwie parę tygodni przed dotarciem na wyspę albo może i już na wyspie. Gówniara generalnie. Jest dwóch kolesi którzy się zasymilowali u miejscowych żuli. Kilku pojechało do Det i raczej nie wrócą przed wiosną bo i po co. No i są ci w obozie ale gdzie to nie wie. Ci właśnie co jechali do Det jej o nim powiedzieli ale tam nie była i okolicy nie zna to słabo kojarzy co i jak. Z opisu wywnioskowała, że tam są raczej ci co dotarli po wypadkach z jesieni. W tym chaosie nie wie nawet czy szef jeszcze żyje.

- Więc trójka jest tu? - Baba był wyraźnie podniecony. Natychmiast dopytał ją o imiona i czy i gdzie ich ostatnio widziała.
- No ta mała się nazywa jakoś inaczej ale wołali ją Blondi choć już teraz nie jest blondi. Mieszka gdzieś ze swoim facetem, ale nie wiem gdzie. Chłopaki nazywają się Chris i Matt i mieszkają z tymi żulami. - odpowiedziała Cindy.
- Zresztą, Cindy, musisz mnie do nich zaprowadzić. Baba musi z nimi porozmawiać. - Baba wstał, a Cindy zrozumiała, że on ma na myśli, już od razu.
Cindy wystraszyła się nagłą reakcją Baby. Najwyraźniej spacer z mutantem ją przerażał. Cindy rozglądała się po sali, jakby szukała rozpaczliwie ratunku przed swym losem. Jednak Baba już wstał i chwycił dziewczynę za rękę. - Idziemy. - rzekł nie znosząc sprzeciwu. Cindy jeszcze spojrzała na niedokończoną kolację, a w tej chwili Baba poderwał ją na nogi. Gdyby nie zaczęła przebierać nogami, pewno mutant zatargał by ją na zewnątrz.
- Prowadź. - rzekł, gdy już byli na zewnątrz.

Na zewnątrz padał deszcz ze śniegiem. Ziąb i wilgoć przywitała dwójkę. Cindy wyraźnie się skuliła. Baba również skrzywił się. Śnieg topił się na jego łysej czaszce, spływając mroźnymi stróżkami po jego twarzy. Na jego pokrytych gęstym futrem ramionach zbierała się śnieżna maź. Z ust obojga ulatywały obłoczki pary. Baba wstrząsnął się niczym pies, zsypując z siebie wodę. Lecz ta niedogodność nie mogła go powstrzymać.
Baba i Cindy brnęli przez śnieg, ona prowadziła co chwilę oglądając się jakby sprawdzając czy Bosede idzie za nią albo co. Większość drogi milczała ale po jakimś czasie zaczęła się tłumaczyć, że nie chciała, że jest niewinna, że będą się na niej mścić, że już nie chce mieć z tym nic wspólnego, i że jak się zorientują, że to ona go przyprowadziła to będzie miała przerąbane tutaj a w zimę to nie ma jak się stąd wyrwać i zamilkła dopiero jak stanęli przed jakąś ruderą.
Bosede szedł przez śnieg i deszcz niczym milcząca góra. Gdy raz obrał cel, nic nie mogło go zatrzymać. Nawet jęcząca dziewczyna. Tak, serce mu się krajało, lecz szedł niewzruszenie, zupełnie jakby jej nie słyszał. Dopiero gdy wreszcie umilkła, Bosede zatrzymał się na chwilę. - Cindy, wszyscy musimy ponosić konsekwencje naszych czynów. Lecz jeśli ktoś cię skrzywdzi, wypruję mu flaki. Możesz się uważać za będącą pod ochroną Baby. - mutant miał słabość dla kobiet w potrzebie.
- To tutaj - - powiedziała dziewczyna urywającym się głosem.

Z domu buchało ciepło więc chyba faktycznie ktoś tam był. Rudera miała liczne szczeliny czy po prostu dziury, którymi to ciepło uciekało na zewnątrz. Okna były zbite dechami i dyktami. Drzwi wyglądały normalnie. Nie było widać nikogo na zewnątrz ani wewnątrz. Ale ze środka dochodziły jakieś krzyki i kłótnie i chyba śmiechy czy zabawy nawet.

- Ilu ich tam jest? - zapytał Baba, gdy stali przed ruderą.
Dziewczyna nie wiedziała ilu, powiedziała tylko, że pewnie kilku. Nie mieszkała z nimi przecież ani nawet częstym gościem nie była, ot wiedziała gdzie ich można spotkać. Bosede wzruszył obojętnie ramionami. Nie miało to większego znaczenia.
Mutant sprawdził czy miecz łatwo wychodzi z pochwy, poprawił też położenie karabinu maszynowego. Rozwinął taśmę z nabojami, by swobodnie mechanizm mógł je wciągnąć. Sprawdził też wiszące na masywnej piersi granaty. Liczył na to, że sama jego postura zadziała na te szumowiny, ale jeśli nie, nie zamierzał się ciaćkać. Baba nie miał wiele sympatii dla gangerów. Nienawidził ludzi, którzy żerowali na słabszych od siebie. Widział do czego byli zdolni. Przed oczyma przesunęły mu się obrazy niezliczonych ofiar, zabite dzieci, zgwałcone kobiety, spalone domostwa... Słyszał krzyki cierpienia i jęki bólu. słyszał szalone mamrotanie i widział obłęd w oczach tych, którzy przeżyli, umęczone dusze, obłąkane umysły w potwornie okaleczonych ciałach. w wszystko to widział i słyszał ,idąc śladem gangu.
Wreszcie podszedł do drzwi i pchnął je do środka z całą siłą. zasuwka nie wytrzymała potwornej siły jego mięśni. Z jękiem stal się wygięła a futryna pękła z trzaskiem. Jego pazury ryły deski podłogi gdy olbrzym wszedł do pomieszczenia.
Rozejrzał się dookoła. Spokojnie taksując znajdujących się tam ludzi.
Wejście Baby musiało być dość mocne, jeśli by nie rzec piorunujące. W pierwszej chwili wyglądało na to, że wszyscy znieruchomieli wpatrując się w niego. Jakiś koleś chyba przechodził lub może i tak stał pod ścianą, niedaleko wejścia i cicho zaczął powtarzać, że odlot jest niezły. Inny chyba schodził schodami na dół gdy Baba wszedł krzyknął, że jednak Diabeł po nich przyszedł i zaczął sprintem wbiegać z powrotem na górę. Większość jednak teraz powoli wstawała i wyglądało jakby się nie mogli zdecydować kto ma gadać lub czy już zacząć uciekać czy może jednak spróbować jeszcze czegoś. Na parterze Baba naliczył tego kolesia od odlotu pod ścianą, jakiegoś nieruchomego na kanapie, ze trzech wstawało właśnie powoli od stołu w byłym living room a z góry prócz tego uciekającego pojawiła się nad barierką jeszcze jakaś głowa.
- Baba ma sprawę do Chrisa i Matta, którzy to! - zadudnił jego głos w pomieszczeniu.
- Którzy to? - Baba skierował swe pytanie do Cindy, nie spuszczając z oczu z mężczyzn.
Cindy wyraźnie z paniką w głosie jakoś się odważyła dać żurawia przez drzwi. Jako Chrisa wskazała faceta nieruchomego na kanapie. Matt siedział przy stole na dole.
- siadaj. - warknął Baba na Matta. - A reszta pod ścianę i się nie ruszać. - jego głos zabrzmiał dudniąc groźnie.
- Zamknij drzwi. - rzekł w stronę Cindy.
Deski podłogi skrzypiały, gdy wielka postać zbliżyła się do leżącego. - Pobudka. - syknął Baba chwytając martwiaka za łachy i potrząsając nim tak mocno, że istniała obawa, że mutant połamie biedaka.
Niestety, okazało się, że Chris jest „zrobiony” na amen i nawet na delikatne potrząsanie czy klaskacza nie reaguje.
Zdegustowany i poirytowany Baba odstąpił od śpiącego i ruszył na siedzącego Matta.
Matt wyraźnie się bał, rozejrzał się dookoła, szukając wsparcia kompanów, ale dziwnym zbiegiem okoliczności jakoś nagle został całkiem sam wśród „kolegów” przy stole, którzy dziwnie odsunęli się od niego. Coś wyjąkał w stylu, że o co chodzi, i że nic przecież nie zrobił a w ogóle to jak co to poskarży się szeryfowi jak Baba będzie coś złego robił.
Baba staną nad chłopakiem, spoglądając na niego z góry. Przez chwilę nic nie mówił. wpatrując się w niego groźnie. - Należałeś do gangu. Szukam dziewczyny. Czarna, około 25, 30 lat. Ma bliznę, po tym jak kiedyś pręt przebił jej ramię. Znasz ją? Po wież mi też gdzie jest reszta twoich kolesi. Wiem, że mają tu gdzieś obóz.
 
Ehran jest offline  
Stary 05-07-2014, 17:18   #34
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Max lubił ruiny zimą. Gdy śnieg przykrywał zawalone domy i wszechobecne hałdy śmieci i gruzu wszystko piękniało, nabierało czystości. To piękno potrafiło być też zabójcze. Śnieg przykrywał dziury i rozpadliny w które można było wpaść. Głupio zginąć w studzience kanalizacyjnej pełnej przedwojennego gówna.

Najemnik starał się o tym pamiętać tropiąc collinsowych sługusów. Na szczęście trop był wyraźny. Max szedł tak już jakiś czas i powoli zaczął się zastanawiać czy nie przyspieszyć i nie spróbować wybadać dokąd idą. Zatrzymał się akurat pod ścianą na wpół zawalonego domu by poprawić sznurówkę gdy jego uwagę przykuł jakiś szelest. Działając odruchowo zerwał się i wyciągnął meduzę którą miał pod ręką. Z za ruin domu po drugiej stronie ulicy wyłonił się pies. Kundel był wielki, zły i brzydki. Za nim podążał jego pan który przynajmniej dorównywał mu urodą. Obaj ewidentnie nie przyszli tu w celu nawiązywania nowych przyjaźni. Kundel warczał głucho szykując się do skoku zaś jego właściciel potrząsał złowrogo dzidą. Max odwiódł kurek rewolweru gdy pies wybijał się do skoku. Skurwiel mierzył prosto w gardło. Na szczęście strzał Maxa był o ułamek sekundy szybszy od kundla który opadł w zaspę popiskując cicho. Jego pan dobrze wykorzystał czas dany mu przez zwierzę skracając dystans i złowrogo wymachując dzidą. Rozpoczął się taniec śmierci. Max szczęśliwie unikał pchnięć dzikiego jednakże tamten był niesamowicie zwinny. Udało mu się uniknąć jakimś niepojętym sposobem czterech kolejnych wystrzałów. Dopiero piąty oddany praktycznie z przyłożenia w brzuch wyłączył go z gry. Dziki musiał mieć pod kurtką jakąś osłonę bo kula nie przebiła go na wylot ale 357 magnum to też nie byle co. Odrzuciło go kawałek na wrak stojący przy krawężniku. Max już miał go dobić gdy jego uwagę zwrócił hałas dochodzący z wnętrza ruiny po lewej. Dostrzegł tam kolejnego dzikusa pędzącego w jego stronę z włócznią w garści. Trzeci próbował dopaść najemnika wychodząc zza rogu. Najemnik puścił meduzę i dobył pistolet odbezpieczając go już wiedział, że nie zdąży. Dzicy zaatakowali niemal równocześnie Spychając Gibsona do defensywy. Z za rogu był nieco szybszy gdyż drogi nie blokowały mu graty walające się pod nogami. Jego pech zanim zdążył zadać cios oberwał dublet na klatkę odpadając tym samym z zawodów. Trzeci w tym czasie dotarł do Maxa. Najemnik próbował wypalić mu w twarz ale dziki starym indiańskim sposobem zbił rękę najemnika i kula poszybowała panu bogu w okno. Maxowi udało się natomiast uniknąć zdradzieckiego pchnięcia nożem w nerkę. Odepchnął barbarzyńcę i wypalił po raz kolejny bez celowania nie liczył na trafienie. Chciał zdezorientować przeciwnika by móc odgrodzić się od niego wrakiem auta. To powinno dać mu czas by wycelować i odwalić przeciwnika. Barbarzyńca owszem na ułamek sekundy stracił koncentrację jednak już po chwili wznowił atak ze zdwojoną siłą. Pierwszego cięcia udało się Maxowi uniknąć jednak cios powrotny przeszedł przez grubą zimową odzież nieznacznie raniąc mu ramię. Wściekły najemnik przyjął kolejne cięcie na prawe przedramię w tym samym czasie strzelając prosto w usta dzikusa. Zeżryj to szmato. – warknął spluwając na trupa.

Max rozejrzał się się dookoła jednak nie dostrzegł kolejnych przeciwników. Dwaj dzicy i pies zaszyli się w ruinach jak wskazywały ślady krwi na śniegu. Gibson ściągnął kurtkę i sweter by obejrzeć rany od noża. Nie wyglądało to źle. Ot draśnięcia. Obwiązał je czystym płótnem robiąc prowizoryczny opatrunek. Następnie szybko odział się i uzupełnił amunicję w pistolecie i rewolwerze. Broń powędrowała na miejsce. Zgarnął jeszcze chlebak leżący przy trupie by go później przejrzeć. Chwycił w garść karabin i dość szybko ruszył w kierunku odgłosów strzelaniny dochodzących z północnego wschodu.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 06-07-2014, 06:47   #35
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
post wspólny z Buką i MG, głównie z ominiętej przeze mnie kolejki

- Jak to robisz Dawid?
- To proste. Mówię im w twarz jaki jestem. Że zawsze wychodzę na swoim, że i teraz oszukuje i cwaniakuje, że robię to całe życie. I w ich przypadku nie jest inaczej. Z uśmiechem na ustach, pewnym głosem tłumaczę jaką jestem szują, szują, która ocenia ich charakter a potem na podstawie tego obnaża go ze wszystkiego by zarobić. A oni z uśmiechem radości pozwalają mi na to. Bo to taki uprzejmy, drobny cwaniaczek w gruncie rzeczy nieszkodliwy. Przecież ich nie orżnie bo jest taki miły a oni tacy sprytni i czujni. Widzisz Nick, nigdy nie udawaj zbyt tajemniczego ani, broń Boże!, bezinteresownego. Ludzie wtedy zrobią się tajemniczy a Ty skończysz w jakimś rowie z kulką między oczami.


Wcześniej


Kościół o dziwo był... W kościele. Takim prawdziwym, przedwojennym. Niezbyt duży, drewniany i nawet parę lat temu odmalowany ale autentycznych kościółek.
W środku również posiadał wszystko co powinna posiadać świątynia. Krzyż, ławki z klęcznikami, konfesjonały i odbajerzony ołtarz z tabernakulum, wejściem na zakrystię z dzwonkiem przy drzwiach i resztą religijnych drobiazgów. Widać, że w Cheb mieszkali bogobojni ludzie. Dawid na ich miejscu już dawno by skorzystał z tego jak bardzo świątynia jest drewniana i ją podpalił. Jedno, duże ognisko powinno ogrzać miasteczko na długo. A za nie palące się gamble zadbałby żeby mieć co żreć. Ta... Jak dla niego okoliczny klimat nie sprzyjał rozmyślaniu o życiu wiecznym a raczej odmrożonej, doczesnej dupy. W tej materii akurat zgadzał się z Marksem, religia była świetnym opium dla ludu. A naćpany lud łatwiej okantować więc on był generalnie za wszelkimi wyznaniami. Zachował się jednak jak rasowy cwaniak z Vegas co innego myśląc co innego pokazując.
Zdziwiła go jego towarzyszka. Yelena pomodliła się. Krótko, bo krótko ale wyglądało na to, że szczerze. Gdzieś w niej chyba tlił się jednak jeszcze słaby płomyk wiary, choć prawie już zgaszony przez otaczający ją świat… Fury zaś mimo bogobojnej pozy zamiast odmawiać modlitwy myślał o czymś innym. Po chwili przeżegnał się. Pod ławką wyjął coś z kieszeni. Na szarym palcu protezy mignęło złoto. Odwrócił twarzy i uśmiechnął się szelmowsko do Yeleny po czym raptem zmienił wyraz twarzy. Płynnie niczym aktor. Teraz wyglądał na zmęczonego i przytłoczonego przez życie człowieka. Gestem pokazał kobiecie, żeby szła za nim. Podszedł do księdza, który w między czasie krzątał się po świątyni gotów pomóc zbłąkanym owieczkom, i zatrzymał się czekając aż tamten skończy. Stał z pokornie spuszczoną głową, lekko zgarbiony.

Kapłan podszedł do nich. Na twarzy widać było mieszaninę zaciekawienia i ostrożności. Mężczyzna choć już pewnie pamiętał czasy sprzed wojny wciąż trzymał się krzepko i prosto. Nie sprawiał wrażenia zahukanego człowieczka. Teraz sklonił wam lekko głową i spytał uprzejmie.
- Witam was w domu bożym. Co was tutaj sprowadza jeśli można spytać? - głos miał obecnie łagodny choć i pobrzmiewał w nim cień mocy. Całość na razie pasowała do tego co się Fury o nim wywiedział się wcześniej, że jest kimś ważnym tutaj. Obecnie wyglądało, że nie tylko że z powodu wykonywanej profesji. Na razie dominowało w nim zaciekawienie nowymi osobami choć jak kazdy w tych czasach było to ze sporą domieszką ostrożności czy wręcz podejrzliwości.
Dawid odezwał się pokornie.
- Szczęść Boże proszę księdza. My chcieliśmy prosić o pomoc i poradę.
Zrobił parę kroków niby nie wiedząc jak zacząć. W rzeczywistości chcial by kaznodzieja chociaż na chwilę stracił z oczu Yelene, jednocześnie by samemu widzieć reakcje kobiety. Potarł w zakłopotaniu zarost, złota obrączka wyraźnie mignęła na szarym palcu.
- Bo my szukamy siostry żony. Uciekła z domu. Wie ksiądz. To dobre dziecko ale niepokorne. Podatne na zły wpływ. Zadała się z tym całym Drzazgą. - wykrzywiona twarz Dawida jasno mówiła co myśli o ćpunie. - To na pewno on ją podpuścił. A teraz nie możemy ich znaleźć, chociaż jesteśmy tak blisko. Nikt w mieście nie może nam wskazać gdzie możemy go znaleźć. Mógłby ksiądz nam pomóc.
Spojrzał na księdza jakby faktycznie uważał, że tylko on może im pomóc.
Ton w jaki uderzył “Fury” zdawał sie przynosic efekty nawet pomimo tego, że gdy jego “żona” zainkasowała spojrzenie kapłana wyglądała na zaskoczoną. Najwyraźniej jednak kapłan nie zwrócił jednak na to należytej uwagi lub może odmiennie go zinterpretował. Zdaniem cwaniaka zachował się jak typowa ofiara kantu widząc to co kanciarz chciał by widział.
- A kim jest twoje siostra moja droga? I kim wy jesteście? Dlaczego uważacie, że weszła w kontakt z tym Drzazgą? - spytał ksiądz.
- Ale ten Drzazga… No cóż on tutaj faktycznie za często nie przychodzi… Właściwie to nigdy. Szczerze mówiąc to nie wiem gdzie on mieszka. Gdzieś w ruinach prawdopodobnie. Mogę ogłosić w trakcie niedzielnego nabożeństwa wówczas po nim może ktoś się zgłosi co będzie coś wiedział Ale szczerze powiedziawszy wątpie. Jak wam się śpieszy spróbujcie popytać myśliwych oni już bardziej mogą coś wiedzieć. Może… Hmm… Może Kulawy Jack albo Stary Albert będą coś o nim wiedzieć więcej. - widać było, że się zastanawia i myśli na bierząco. Najwyraźniej chciał pomóc ale niezbyt wiedział jak.
Yelena zamrugała oczkami, robiąc odpowiednią minę do zaistniałeś sytuacji… z jednej strony chciało jej się wprost parsknąć z nadania jej stanowiska żony Dawida, z drugiej zaś sam Fury poukładał sobie to wszystko nad wyraz dobrze, robiąc na niej wrażenie. Chyba szanse odnalezienia siostry mocno wzrosły...
Jackson zaś czarował dalej.
- Proszę wybaczyć proszę księdza. Jestem Dawid Jackson a to moja droga małżonka Yelena. - Fury spojrzał z czułością i troską na kobietę. =A moja szwagierka to Misha -kaleka pokrótce powtórzył wcześniej usłyszany opis lekko go ugrzeczniając. - Miejscowi skierowali moją małżonkę na trop Drzazgi a Mishka już wcześniej była podatna na ludzi tego typu. Gdy tylko mogłem przyjechałem pomóc bo kobieta nie powinna się mierzyć z takim elementem. Nikt nie potrafi nam jednak powiedzieć gdzie tego typka znaleźć. Na pewno ksiądz nie może nas do kogoś skierować? Tacy jak oni mają swoje grono. Gdy im się działka skończy to żerują na sobie podobnych by zaspokoić nałóg. A czasem by razem sobie pofolgować
- Możecie spróbować poszukać informacji na Złomowisku. Tam swój... interes - słychać było wyraźnie co o tym biznesie myśli księżunio. - prowadzi niejaki Alan. Jednak i on rzadko tu bywa, radzę uważać przy nim. Często jednak moi parafianie widują o z Drzazgą i może wiedzieć gdzie go szukać.
- Dziękuję proszę księdza. Rodzina rzecz święta i nie mogę zostawić biednej Mishy na pastwę tego degenerata. Proszę polecić ją opiece Boga w swojej modlitwie.


***

Złomowisko wyglądało jak... przykryte śniegiem złomowisko. Czyli tylko trochę lepiej niż takie nie zaśnieżone. Sądząc po stanie zgniatarek, miażdżarek i reszty urządzeń, które Yelena znała a Fury miał w głębokim poważaniu, były w ciągłym użyciu. Sam Alan był mężczyzną pi razy drzwi w wieku Dawida i budził takie samo zaufanie swoim wyglądem jak wściekły gankor. Dawid już wcześniej zaczął inaczej się zachowywać, zgodnie z obmyśloną legendą. Tutaj łzawa historyjka najprawdopodobniej skończyłaby zainteresowaniem się czy Mishka wdała się w siostrę, zbiorowym gwałcie na monterce i odwaleniu cwaniaka. Dlatego zamiast młodego małżeństwa przedstawił ich jako delegatów Pana Schultza. Był tak wielkopański, twardy i cynglowaty, że aż przedobrzył. Bajeczka nie podziałała. Miejscowy bossu (jak dla Fury'ego nadawał się do rządzenia co najwyżej własnym tyłkiem, zresztą dwóch jego pomagierów wyglądało jak dwa krostowate tyłki na nogach) obruszył się. Że co oni chcą od Drzazgi. Że on nie frajer i za darmo nie będzie robił i jak mu się opłaci to info przekaże. A tak w ogóle to Schultz wielki pan ale to rejon Sand Runners. No na to Dawid prawie pierdolnął. Chyba ćpuny zostały wykopane z miasta pierdolców przez starego i zagnieździły się gdzieś w okolicy tej dziury. W końcu byli od Detroid prawie 300 mil. No ale nic.

Spojrzał na Yelene, ta była dość nerwowa. Odniosła wrażenie, że te typki tu, to nie są już byle ćpuny, lecz gangery jakieś, mające i własną dziuplę. Zostawiła więc ponownie całkowicie gadkę Dawidowi, który zdaje się znał się wyjątkowo dobrze na takim środowisku… no tak, przecież był z Vegas, a tam cwaniak cwaniaka cwaniakuje?

I cwaniakował. Krótko stwierdził, że źle rozpoczęli znajomość i on szanuje miejscowych, ambitnych bossów. A żeby udowodnić, że dla Drzazgi i innych którzy mu pomogą interes się a opłaci a Pan Schultz z wielkiego, siedzącego daleka pana może być wielkim, chojnym panem wręczył prezent. Ot tani bimber, który cztery dni wcześniej wygrał w karty i konserwę z fabryki w NY na zagrychę. Do tego poczęstował Alana szlugiem. I stare przysłowie z Vegas "gdy nie działa Twój urok osobisty łapówka podziała" się sprawdziło. Chwilę negocjował jeszcze żeby ten frajer (pardon, miejscowy szefu) przysłał Drzazgę do baru a nie tutaj i dobili targu. Niestety Alan nie wiedział gdzie Drzazga mieszka. Był dziwakiem burzącym wszystkie schematy jakie Dawid znał. Nikt nie wiedział gdzie ten mieszka. Fury zaczął myśleć, że dupa Mishki jest bezpieczna. Jeżeli z tamtego taki aspołecznik to pewnie i kobiet nie ruchał a preferował owce czy co tam miejscowi hodują. Opuszczając złomowisko nie podzielił się jednak tą uwagą z swoją towarzyszką.

Obecnie
Musiało się zjebać. Po prostu musiało. I to drugi raz przez tych wiecznie zjaranych fagasów, którzy oskubali go z łazika. Pal licho samochód, stary łazik już dawno powinien zostać pchnięty (za znacznie więcej gambli niż był warty) a jego miejsce powinna zająć jakaś lepsza fura. Teraz jednak gangerzy mogli ostro namieszać. Gdy ich zobaczył Yelena mogła obserwować jak twarz Dawida się raptownie zmienia. Nie była już to pokorna maska jak przy rozmowie z księdzem, nie widać było też śladu wielkopańskości, którą emanował targując się z Alanem. Zniknął nawet cyniczny uśmieszek jaki tańczył na twarzy mężczyzny gdy z nią rozmawiał. Na sekundę jego twarz nie wyrażała niczego. Była jak z kamienia. Wyprana z wszystkich emocji. Zaraz jednak uśmiechnął się przerażająco naturalnie i odpowiedział Runnersowi. Przyjął nawet piwo jednak mówił mało, cedując ciężar rozmowy na nią. Zastanawiał się. Czy odwalić gangerów teraz czy później. Nie lubił strzelanin bo łatwo było nawet o zabłąkaną kulę ale ci kolesie przeciągali już strunę. Na razie czekał i obserwował.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 06-07-2014, 15:05   #36
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację

Po odejściu ze złomowiska Fury przeprosił na chwilę Yelenę. Odszedł w ruiny i po krótkiej chwili wrócił do niej.
- Jak Ci się widzą moje metody?
Na ustach Dawida znowu zagościł cwaniacki uśmieszek.

- Byłeś się wypulać, czy może z kimś kontaktowałeś? - Przymrużyła oczy - Zresztą nie ważne… nooo metody masz całkiem niezłe, jestem pod wrażeniem - Tym razem ona poczęstowała go fajką, żeby nie było, że go opala czy coś.
- Za potrzebą. Wiem, że żony nie powinienem się wstydzić…

Przyjął z wdzięcznością papierosa i machnął głową w kierunku osady.

- Wiesz czemu go nie szukamy?
- Hmm?
- Zaskoczył ją tym pytaniem, mogło bowiem oznaczać naprawdę wiele - Bo… już późno i idziemy do baru, a on sam do nas przyjdzie?
Zaśmiał się.
- Tak wygoda jest istotna. A ganianie po ruinach kolesia, który zna je jak własną kieszeń nie jest mądre. A tak zmuszę go do gry na moich warunkach.
- No to wracamy…
- Powiedziała monterka. W drodze powrotnej zaś, być może z nudów, drążyła dalej temat ich niedalekiej wyprawy:
- A wiesz dokładnie, jak wejść tam pod ziemię? I jak się dostaniemy na wyspę? Tylko mi znowu nie gadaj, że dowiem się w odpowiednim czasie, no nie bądź taka żyła, powiedz co…
Dawid uśmiechnął się.
- Wiem.

Po krótkiej chwili dodał:

- Dobra, dobra. Generalnie mam namiary na drugie wejście, będę musiał jednak porównać informacje i zdjęcia z stanem faktycznym. Żmudna robota łowcy. Ale oczywiście mam więcej pomysłów. Jacyś frajerzy się tam zagnieździli. Spróbuję ich zbajerować. A jakby byli agresywni… To mam nadzieję, że tych dwóch cyngli jest wartych swojej ceny. Dostanie się na wyspę będzie proste ale niebezpieczne. Lód powinien utrzymać ciężar dorosłego człowieka. Szczególnie gdy ten wie jak się poruszać po takim terenie. Niebezpieczeństwo polega na tym “powinien”. To tak w ogóle. A w szczególe… Nie oczekujesz chyba, że odsłonię wszystkie swoje karty. Lubię zaskakiwać.

- Taaa… i ciekawe czym mnie jeszcze zaskoczysz
- Powiedziała monterka z nutką podpuszczenia w głosie - A chodzenie po lodzie, do moich ulubionych zajęć nie należy, szczególnie gdy będziemy obładowani sprzętem. Jeszcze nie wszystko zamarznięte, nie lepiej wynająć jakiegoś rybaka co nas tam podrzuci, a powiedzmy, po 3 dniach odbierze?
- Na pewno nie raz. Co do łodzi to opcja też jest. Albo zrobić prowizoryczne sanie by sprzęt tak nie ciążył. Najpierw musimy wyruszyć.
- No wiem, wiem!
- Prawie pokazała Dawidowi język - A z tym Drzazgą… to skoro teraz będziemy sobie czekać, to w sumie nici ze snu… obyśmy nie musieli czekać i całą noc…
- Umilę Ci te oczekiwanie.


Yelena spojrzała na niego jakoś tak z ukosa.

- Co masz dokładniej na myśli?
- Hm… Nazwijmy to zabawą.

Ewidentnie coś go dobrze bawiło, mimo, że starał się zamaskować uśmieszek.
- Znowu nie chcesz odkryć swoich kart? No cóż.. to najwyżej zamknę się w pokoju na cztery spusty - Uśmiechnęła się do niego krzywo.
- Przecież jestem jak otwarta księga i zdradzam Ci wszystkie swoje sekrety.
- Aha
- Niby się z nim zgodziła.
- Bierzesz mnie na przetrzymanie? No dobra… Moje umilenie czasu będzie polegało na przebierankach. Zmień ciuchy, upnij włosy czy zapleć je w warkocz. Tak, żeby koleś, który zna Ciebie tylko z opowieści od razu nie poznał. I usiądź przy innym stoliku. Drzazga powinien podejść do mnie.
- Czyli sama z nim nie pogadam? Ech… no ale z drugiej strony, to może lepiej, bo bym mu jeszcze na “dzień dobry” w kolano strzeliła…
- O proszę koleżanka wyznaje metody negocjacji z Collinsowa. Pogadasz z nim, pogadasz. Jak go urobię. A właśnie! Nasz deal nie chroni go, prawda? W sensie dopóki może mówić jest dobrze?
- Noo…
Zająknęła się na moment - Myślę, że tak, tylko żeby z tego większy burdel się nie zrobił, bo jeszcze nas tu jakiś szeryf zamknie.
- Primo moja droga małżonko prawo jest po naszej stronie. Secundo ksiądz jest po naszej stronie. Tertio czy wyglądam na człowieka, który używa siły fizycznej?


Monterka spojrzała na niego przez chwilę, po czym teatralnie zamrugała ślipkami.
- Ależ drogi mężu, z Ciebie toć okaz chodzącej oazy spokoju, a karabin masz tylko do przecie polowań… - Powiedziała.
- Ależ zgodna żonko. Czyżby coś się stało z moim samochodem? A może dziwnym trafem na karcie kredytowej jest debet?
Yelena jedynie pokręciła głową, nieco uśmiechając się pod nosem…


W drodze powrotnej zaś się wiele spierdzieliło, przerywając ich sielankę. Gangerzy w pojazdach, niby znajomi Dawida, głupie śmiechy, propozycje z góry nie do odrzucenia...

- No cześć Custer, wszystko fajnie i zajebiście, Yelena jestem... - Przedstawiła się monterka, odrobinkę nerwowo uśmiechając - Ale dla Ciebie to raczej nic nie mam wiesz…

Custer wyszczerzył się do niej bezczelnie i jak już i tak obejmował za ramię i ją i jego delikatnie popchnął w kierunku łazika. Wyglądał jakby dziewczyna sprzedała mu jakiś dobry dowcip. - Ale przemyśl sprawę złociutka… Dziś jest Payday! Wszyscy płacą… Twój kolega zapłacił, tam gdzie jedziemy zapłacą, no więc chyba nie będziesz się wyłamywać co? Ci którzy się wyłamują miewają kłopoty wiesz? Chyba taka ładna, miła dziewczyna nie szuka kłopotów co? Lepiej coś nam znajdź Yel… Chyba, że masz inne propozycję to słucham… - był bezczelny, wesoły, pewny siebie i najwyraźniej nieźle ujarany. Jego słowa zdecydowanie były skierowane nie tylko do niej ale i do reszty swoich gangerowcych kumpli wywołując u nich kolejną falę rechotliwej radości. Doprowadził już ich oboje prawie do łazika który rano zdaje się jeszcze należał do Dave’a. Ten duży facet w środku już się zaczynał przemieszczać by zrobić miejsce dla dodatkowych pasażerów.

- Ja już mam sama wiele kłopotów na głowie Custer, a jak do “Łosia” jedziemy, to się dobrze składa, bo mam tam do pogadania z jednym gostkiem - Powiedziała Yelena, krzywo się uśmiechając.

Chłopaki się posunęli, wsiadając gdzieś tam z tylu zrobiło się całkiem ciasno. Ponadto zaliczyłaś klapsa od Custera który wsiadał ostatni i za kierownicę. - Powiedz Złotko jakie masz kłopoty staremu Custerowi a od razu ci ulży! - wyszczerzył się do ciebie bezczelnie, chyba nie słysząc warknięcia niezadowolenia monterki. Gdy łazik ruszył, za nim ruszyła i reszta kawalkady.

~

Drogę którą wcześniej przebył dość monotonnie i nielekko, teraz pokonali może ciasno, ale za to w parę minut. Zatrzymali się przed Łosiem, a za nimi reszta kolumny...

Bar wyglądał mniej więcej tak samo jak go opuszczali z tym, że teraz wśród padającego deszczu i śniegu oświetlone lampami i świecami wnętrze wydawało się znacznie cieplejsze, milsze i przytulniejsze.

Custer a wraz z nim Wielki Bob opuścili łazika a Custer znów wziął was pod ramiona i jak starych znajomych i wraz z nim weszliście z powrotem do knajpy. Za wami podążał większy ganger i reszta ekipy.
- Mamy dziś Payday kochani! - wydarł się radośnie ganger przekraczając próg knajpy. W środku miejscowi znieruchomieli na jego widok i słowa. Widać, że to przykuło uwagę wszystkich. Custer wciąż was prowadząc podszedł do samego baru i zagadną do znieruchomiałego barmana.

- Cześć Jack! Jak leci? Zwołaj resztę. Wiesz po co. - rzucił krótko i radośnie jak do kolejnego kumpla. - I postaw kolejkę wszystkim. Tej fajnej dwójce moich nowych znajomych też. Czego się napijecie moi drodzy? Custer stawia. - zwrócił się do was, przypatrując się wyczekująco zwłaszcza Yelenie.

- Browca się napiję, a co! - Powiedziała Yelena, siadając przy pierwszym lepszym pustym stoliku. Chwilowo robiła dobrą minę do złej gry, jednocześnie zaś kombinując, jakby tu się wywinąć z całej tej sytuacji… przy okazji zaś rozglądała się po klienteli baru, moooże który tu był już tym pierniczonym “Drzazgą”?

- No i zuch dziewczyna! Jack, przyjacielu polej pani co prosi! - widocznie Custer’a ucieszyła reakcja dziewczyny i jednocześnie stracił zainteresowanie Furym.

Generalnie Yelena zauważyła, że zdaje się, przypadła mu do gustu, i wcale tego nie ukrywał. Pytał skąd jest, co tu robi, i widocznie zmierzał do zawarcia z Monterką bliższej znajomości. Można powiedzieć, że Custer flirtował z Yeleną na całego, i raczej nie ma zamiaru skończyć na samym flircie...
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 06-07-2014, 20:03   #37
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Wieczór - Wszyscy


Nastał już wieczór pełną gębą. W okolicy zapanowała mokra, zimna ciemność. Noc pojęła we władanie nad tą ziemią i nie zamierzała odpuścić do rana. Czyli przez następne 12 godzin. Do tego rozpadało się na dobre. Mokra i zimna mieszanina sniegu i deszczu tłukła monotonnym rytmem o wszystko co natykała się na swej drodze. Dachy, płoty, ściany, okna te zabite dyktą, te z prawdziwymi szybami i te które nie chroniły swego wnętrzna w żaden sposób. Nieważnie czy się było w pomieszczeniu czy na zewnątrz. Monottony rytm opadu działał przygnębiająco, wytłumiał odgłosy i ograniczał widzenie. Jakby sama noc nie miała wystarczająco dobrych umiejętności w tej dziedzinie. Co więcej monotonia opadu sugerowała, że zasoby niebios są dość znaczne w amunicję i najwyraźniej mogą bombardować nim to co poniżej następne pare godzin. Może nawet i do rana. Wszystko to sprawiała, że ludziom absolutnie nie chciało się wyłazić na zewnątrz a tym pechowcom co się musieli tam znaleźć zależalo by jak najszybciej znaleźć się w srodku z powrotem.




Centrum Cheb; Bar "Wesoły Łoś"; wieczór



John Doe; Will z Vegas; Yelena z Det; Dave "Fury" Jackson



Cały bar został zdominowany przez obecność Sand Runnersów. W pomieszczeniu w którym dotąd panował charakterystyczny gwar rozmów, śmiechów czasem krzyków zapanowała teraz nienaturalna cisza. Przyjezdnym zdawało się, że tubylcy nie są aż tak zaskoczeni przybyciem gangerów i są wyraźnie poddenerwowani ale nie było oznak strachu czy paniki. Gangerzy dla odmiany byli weseli, głośni i pewni siebie.

Trzymali się jednak razem w dwu - trzy sobowych grupkach. Jedna stanęła przy wejściu i widać mieli baczenie na tych co chcieliby wejść czy wyjść. Na razie nikt nie próbował i wszyscy siedzieli jakby ich kto wmurował w te krzesła na których siedzieli. Kilka grupek krązyło po głównej sali baru zaglądając to tu to tam, czasem robiąc jakąś uwagę która wydwała się im zabawna bo często wówczas wybuchali śmiechem. Jednak chodzili dość wolnym krokiem i broń mieli w pogotowiu. Najwyraźniej czuli się pewnie ale woleli byc gotowi "na wszelki wypadek".

- Hej Custer, zobacz tutaj! - krzyknąl jeden z dwóch którzy podeszli do stolika przy którym Will i Claire właśnie skońćzyli ubijać interes. Najwyraźniej góra gambli przykuła ich chciwą uwagę.

- Oh, przepraszam kochanie, wybacz, interesy wzywają. Ale nie bój się, wrócę do ciebie. Jeszcze cała noc przed nami... - rzekł do Yeleny szef gangerów na pożegnanie przejechał kciukiem po jej policzku. Na dobre czy na złe Yelena musiała stwierdzić, że jej wdzięki podziałały na tego faceta i wyraźnie się na nią napalił. Wyglądało bowiem na to, że wcale nie żartuje z tymi planami na noc. Na razie jednak odszedł kierując się do tych co go zawołali. Podszedł roześmiany kierując się wprost do stolika dwojga handlarzy.

- Co my tu mamy? Claire tak? Dobrze pamietam? Wciąż szyjesz te kozackie futra? Słuchaj a masz może trochę takich kurtek co wyglądają na indiańskie? Wiesz, takie z tymi frędzlami i wyszywankami... I te z takim futerkiem dla lasek. Kurwa, one je uwielbiają, normalnie dasz takiej i laska twoja na całą zimę! Wziąłbym takie coś... Albo... O własnie, coś takiego! Dobrze, że przyniosłaś, nie trzeba będzie łazić... - rzekł radośnie podniosząc i oglądając jedną z zimowych kurtek które nabył przed chwilą Will dla chłopaków z Wyspy. Claire widac było jedynie nerwowo kiwała głową i się usmiechała. Choć Will zauważył, że mimo wszystko wzmianka o talencie sprawiła jej przyjemność. Generalnie jednak wyglądała jak osoba która znalazła się w złym miejscu i o złym czasie. Gdzieś w tym momencie wróciła do knajpy Marla, przyprowadziła ze sobą znajomego już Dave'owi i Yelenie pastora. To przykuło uwagę Custera.

- O witam waszą świątobliwość! -
ryknął radośnie małpując jakiś ukłon w stronę księdza. Na co usłyszał krótką ripostę księdza by przestał błaznować, zrobił co swoje i zabierał się stąd. Widać było, że nie przypadło to do gustu gangerowi.

- No a gdzie nasz drogi szeryf Dalton co? Chyba czegoś nie kombinuje za naszymi plecami co? Wówczas mogłoby się zdarzyć coś co by nas wszystkich zasmuciło... -
poklepał się wymownie po kaburze na biodrze. Po zebranych przebiegła fala zaniepokojenia. Barman zaczął tłumaczenia, że szeryf poszedł sprawdzić z nowymi jakieś plotki o Wojownikach Lodu, kelnerka, że pewnie jeszcze nie wrócił bo była w biurze i go nie było, ksiądz nalegał na powstrzymanie się od przemocy. Generalnie przynajmniej chwilowo Custer zdawał się być przekonany.

- Więc niech nasz drogi szeryf dołaczy do nas natychmiast jak się tu zjawi. A w razie czego pamiętajcie... 10 do 1... - odpowiedział niby do trójki która z nim gadała ale widać było, że to komunikat dla wszystkich w barze. Na koniec rzucił jeszcze swoim ludziom by "robili swoje" i wraz z właścicielem lokalu, pastorem i dwójka ludzi zniknęli na zapleczu. Po drodze nie omieszkał jednak puścić oczka Yelenie najwyraźniej nie zapominając o niej nawet w takiej chwili. - Ją zostawcie. Sam ją sprawdzę. - co wywołało falę radości wśród jego ludzi.



John Doe



Siedział na tyle blisko baru, że usłyszał markotne "Szkoda..." od jednego z gangerów gdy ten cały Custer "zarezerwował" sobie tę brunetkę dla siebie. Prawie czuł jak wręcz automatycznie wzrok tamtego przesunął się po Marli, właściwie jedynej drugiej ładnej dziewczynie w tym bardze.

Marla która zdawała się wrócić z pięterka cała w skowronkach teraz zdawała się być zaniepokojona i zdenerwowana. Czyli podzielała nastrój większości zebranych na sali. Obecnie wróciła za bar zastępując Jack'a. Ów amator kobiecych wdziękow wyraźnie przyczepnął się do niej i próbował ją bajerować w klasycznym gangerowym stylu. Gdy jednak nie przynioslo to skutku zaczął być dość natarczywy. Również wszedł za bar i zatarasował sobą wyjście. Rudowłosej zostało tylko kilka kroków wolnej przestrzeni o ile nie chciałaby nagle przeskakiwać przez bar. John wiedział, że jeżeli Marla dalej się nie ugnie pod naporem jego końskich zalotów zapewne jeszcze ze dwa zdania i dojdzie do pyskówki a może i rękoczynów. Facet był prawie naprzeciw niego tyle, że pod drugiej stronie baru. Obecnie zdawał się być u kresu swojej zapewne jak sądził nieskończonej cierpliwości w stosunku do tej dziwaczki która była oporna na jego niewątpliwie wielki urok osobisty. I to na niej skupiał swoją uwagę. Oboje zdawali się własnie rozważać to samo choć w nieco innym aspekcie. On czy już teraz ją wziąć za chabet i pokazać gdzie jej miejsce a ona czy już teraz strzelić go w pysk. W razie użycia siłowych argumentów osamotnionej i nieuzbrojonej kobiety w stosunku do uzbrojonego i silniejezego mężczyzny przewaga zdawała się być po jego stronie.



Will z Vegas



Will dowiedział się własnie, że chyba ma dobry gust co do wyboru krawca ubrań. Nawet ten szef gangerów zdawał się to zauważać. Teraz gdy odszedł przy jego stoliku stanęła dwóch gangerów. Zaczęli bezczelnie przeglądać owoc targu ich obojga. Do tego zdawali się w ogóle nie zauważać lub po prostu zlewać dwójkę handlarzy. Słyszał jak dyskutują czy zapakować to na pick upa czy do furgonetki i kto ma pakować bo żaden nie chciał dźwigać a już na pewno nie wyłazić w taką niepogodę. Zdawali się pochłonięci rozmową i nie zwracali większej uwagi na siedzącą parę. Choć Will musiał przyznać, że w przypadku Claire miało to swoje uzasadnienie bo obecnie przypominała żywy mebel, cichy, niemy, unikający spojrzenia kogokolwiek. Nie wyglądała na kogoś kto zamierza przejąć inicjatywę w tej sprawie.



Yelena z Det



Monterka mogła zuważyć, że z dwojga złego to Custer chociaż miał jakąś pozycję i wśród swoich ludzi i wśród miejscowych. Do tego nawet bajerę miał nie najasłabszą. No i jego zainteresowanie przynajmniej chwilowo zagwarantowało jej ochronę przed namolnymi palantami z gangu z jej miasta. Mogła w końću jak obecnie Marla stać się obiektem natarczywych westchnień jakiegoś szeregowego patałacha.

Miała czas poukładać sobie to i owo. Widoczne ta mieścina strefa dosłownie należała do detroickiego gangu. Zdarzało się, że władztwo gangu sięgało całkiem daleko poza opłotki miasta. Choć im dalej tym władza i kontorla stawała się słabsza. Tu pewnie ograniczała się do ściągana haraczu za "ochronę" i najwyraźniej pechowo dla niej właśnie dziś miało to miejsce. Sądząc po rekacji miejscowych była chyba szansa, że gangerzy zgarnął co swoje i wrócą do siebie. Choć pewnie rano bo po nocy to nawet upaleni miłośnicy skórzanych kurtek, mundurów z demobilu i wisiorków nie będą dymać w taką pogodę. TWięc wystarczyłoby może przetrwać jakoś z nimi noc i potem wszystko wrócioby pewnie do normy. Tylko, że zdaje się Runnersi mieli ochotę oskubać nie tylko miejscowych a ich szef najwyraźniej czuł do niej osobistą atencje.


Dave "Fury" Jackson



Sytuacja rozwijała się interesująco. Jak na razie o trzech miejscowych VIPach o jakich słyszał, że są ważni na rządanie tego Custera zjawiło się dwóch. No właściwie jeden bo Jack był na miejscu. Co na swój sposób potwierdziło jakość jego informacji jakie zebrał w dzień i prawdomówność ludzi z którymi rozmawiał.

Na razie dał w spokoju pofiltrować Custerowi z jego "żoną" i nic złego się nie działo. Właściwie nie miał się co dziwić, że Yelena jako "niezła foczka" przyciągnęła jego uwagę. Jak na gengera na razie był całkiem grzeczny i zapewne postawił sobie za cel zbajerować dziewczynę po dobroci. Choć niewiadome było jak zareaguje w razie odmowy. Mogło być różnie. Zwłaszcza jakby wyszło, że publicznie, i że straci twarz przed miejcowimi a zwłaszcza przed własnymi ludźmi. Testosteron wówczas mógłby kazać mu dać dziewczynie nauczkę.

Tak chłodnym okiem cwaniaka to najłatwiej by było jakby oboje z Yeleną zrobili co swoje i dla reszty swiata byłby luz. Inaczej trzeba by jakoś sprytnie przekierować uwagę szefa na coś innego co wyglądało na dość trudne bo chyba się na dziewczynę napalił nieźle. Gdyby zaś "żonce" przyszła do głowy odmowa wówczas trzeba by zrobić to naprawdę finezyjnie by Custer się "nie poczuł" i nie dać mu pretekstu do czzegoś głupiego. Co do siłowych rozwiązań... Byli z Kluczykiem we dwoje i nie byli przygotowani do walki w przeciwieństwoe do łażących z bronią gangerów. Zasadnicza wydawała się wieć postawa reszty gości a przynajmniej miejscowi zdawali się być zastraszeni i raczej skorzy do ucieczki czy schowania się pod stół niż jakiegoś sensownego wsparcia. Podsumowując miał nad czym dumać tego wieczoru.




Centrum Cheb; melina żuli; wieczór




Bosede "Baba" Kafu



Wejście mutka do meliny zrobiło piorunujące wrażenie na zebranych. Jego cel poszukiwań i przepytka również. Najwyraźniej miejscowi lokatorzy mieli problem by przez opary alkoholi i dragów wszelakich nadążyć za rozwojem wydarzeń. Najczęsciem spotykanym pytaniem było "Co?", "Ale o co mu chodzi", "Kto to jest?", "Czego tu chce?", "O co on pyta". Tylko jeden sie przebił przez tłum rechotliwą innością gdy ktoś zaczął chichotać bredząc, że widzi włochatego, mutasa na kurzych łapkach i że haj jest w pytę.

Konkretnych informacji od Matt'a dowiedział się jednak niewiele. Jak powtarzał, że nie zna żadnej laski z blizną na ramieniu czy czymś tam to chyba jednak mówił prawdę. Pod naporem zdecydowanie napierającego z przesłuchaniem groźnego olbrzyma zmienił jednak wersję zeznań. Zaczął wręcz wymieniać cała listę lasek z bliznami, dziarami, kolczykami, deformacjami, zależy jakiej Baba szukał to może mu naraić każą tylko niech powie jaką chcę. Była tam i ta "ruda sztunia" z baru co miala coś na na nadgarstku, i jakaś Erika co miała jakieś znamię na ramieniu, i Jude co miała jakieś syfy i na nogach i na rękach ale trzeba by do Det jechac by ją spotkać, i Kate co coś miała pod dziarami ale właśnie przez dziary nie było widać co dokładnie. No jeszcze była Ann, że ma bliznę na ramieniu ale tym razem sama zainteresowana się wtrąciła, drąc się gdzieś ze schodów, że ma nie bliznę tylko tautaż i nie na ramieniu tylko na nodze i jak Matt jest takim kretynem to najlepiej niech ten mutek go załatwi od ręki! Już wyraźnie spanikowany ganger przypomniał sobie nawet i to, że przecież Cindy też ma bliznę i jest Czarna i z gangu to pasuje jak ulał!

Matt jednak powiedział mu gdzie jest obóz gangu. Nazwa co prawda nic nie mówiła mutantowi ale po spojrzeniu na kiwającą głową Cindy zorientowął się, że chyba dziewczyna wie gdzie to jest. Powiedziała, że to nie tak daleko. jak się ma samochód. I nie ma śniegu na drogach. Sama Cindy zaś również sprawiała wrażenie poddenerwowanej i rozglądała się nerwowo po pomieszczeniu. Najwyraźniej nie miała ochoty przebywać tu w towarzystwie byłych kolegów.




Centrum Cheb; biuro szeryfa; wieczór


Scott Sanders i Nico DuClare



Cała grupka wracała przez ruiny nieco inną drogą niż przyszli. Scott po ciemku i w deszczu w ogóle stracił orientacje gdzie się znajduje. Nico mniej więcej orientowała się na bierząco, że zbliżają się do centrum. Na szczęscie szli z miesowymi więc nie musieli sie o to martwić. Prowadził ich jakiś facet, który przedstawił się krótko jako "Drzazga". Facet zdawał się znać na rzeczy a miejscowi zdawali się polegać na jego umiejętnościach.

Spowalniała ich nie tylko aura, wertepy i ślizgawica ale i ranny zastępca szeryfa, Eliott. Psy poszarpały mu głównie nogi i mimo, że nie zagrażało to jego życiu to jednak szedł zdecydowanie wolniej od całej grupy wyraźnie ją spowalniając.

Dalton nie zdecydował się na dalszy pościg. Choć z ochodu przeprowadzinego głównie przez Nico i tego Drzazgę wynikało, że jeden czy dwóch mogło ujść z pogromu. No i kilka rannych psów. Mając rannego, cała zimną noc opadów przed sobą, bo Drzazga twierdził, że będzie padać do rana, i zaledwie dwóch zbiegów uznałw idać, że im się nie kalkuluje ich gonić. Do tego większość grupy została rozbita i zlikwidowana a jak opuszczą ruiny stracą możliwość kontrakcji gdyby jeszcze się tu pałętały jakieś niedobitki.

Po dotarciu do biura czekało ich kilka wiadomości. Dobrą była ta, że Dalton wywiązał się z umowy i wypłacił im całą obiecana sumę a amunicji, łącznie z tą zuzytą. Dał im nawet bonus w postaci dodatkowej garści naboi do dziewiątek. Ten bonus dał im gdy dowiedział się od zastepcy który widocznie został na dyżurze w biurze, że ktoś tam przyjechał. Własnie wtedy z pokiwał smętnie głową i podał im tę garść naboi mówiąc, że sobie zasłużyli a i woli dać im niż "tym pasożytom".

Kolejną niezbyt miła wiadomością było to, że zdaje się miejscowym medykiem był pastor no ale jak przyjechali "oni" to oczywiście go zgarnęli albo sam poszedł. Był jeszcze szaman u Indiańców ale kurde trzeba by podrałować do niego w noc do tych ich enklawy. A wysłać jednego człowieka w noc gdy miało się "ich" na karku było ryzykowne, złaszcza jak ci barbarzyńcy jednak mogli się nadal tu kręcić. Na grupkę może i mało ale na jednego człowieka to mogliby się pokusić. No a wysłać kilku było mu szkoda. Szkoda jednak było słuchać jęczeń pogryzionego Eliott'a który leżał na pryczy jednej z cel i jęczał. Można by pewnie czekać do rana ale jednak trochę ryzyko i kogoś wysłać a i zostawić go tak.

Dość naturalnym kandydatem na posłańca, przynajmniej w oczach miejscowych, zdawał się Drzazga. Ten jednak nie powiedział kategorycznego "nie" marudził jednak, że łaził cały dzień, Dalton spotkał go przypadkiem gdy wracał do domu po całym dniu łażenia gdzie dupa na niego czeka, więc chciał pomóc no i za tą samą robotę szeryf obcym płaci a on nic nie dostał.

Obecnie mimo wszystko Dalton zdawał się zamierzał udać się do "Łosia" gdzie zapewne przyjechali i zatrzymali się ci "oni" lub "pasożyty" jak ich zamiennie nazywał. Cały czas odkąd się o nich dowiedział miał minę jakby po jednej szklance soku z cytrynu musiał wypijac następną.

Ten zastępca czy pomocnik zamedował mu jeszcze, że podczas jego nieobecności niejaki "Baba", "ten z Wyspy" szarpał się z jakąś dziewczyną w zaułku i on, czyli Erik interwniował ale po jego upomnieniu słownym mutas się uspokoił i zabrał dziewczynę do baru. Sam Erik zdawał się dość przejęty i swoją rolą bo przecież poskromił tego Babę a był sam no a Baba był z... no w tym momencie się trochę poplątał w zeznaniach ale najwyraźniej było to dla niego przezycie dnia. Najwyraźniej jednak szeryf oceniał je w innym świetle bo gdy upewnił się, że do przemocy nie doszło dał sobie z tym spokój.



Max Gibson



Max udał się w tym samym co porzednio kierunku. Deszcz zaczął padać ze śniegiem to musiał stwierdzić, że ma spore szanse zamazać mu ślady na śniegu. Dobrze, że poszukiwanych było kilku i szli główną drogą więc na razie nie było źle.

Ciekawie zaczęło się gdy doszedł prawie do skaraju zabudowań. Tu się pojawiło mnóstwo śladów i to na ogół bez porządnego, cywilizowanego obuwia lub po prostu bosych. Teraz Max już wiedział do kogo mogły należeć. Najwyraźniej ta dwójka obcych i ludzie szeryfa poszli po tych śladach gdzieś w ruiny.

W końcu doszedł do ewidentnego pobojowiska. Najwyraźniej widząc już sztyeniejące trupy dzikusów i truchła psów doszło do walki, pewnie zasadzki takiej samej jakiej on padł ofiarą. Ci bardziej cywilizowani chyba wygrali bo ich ciał nie było. Ktoś jednak musiał zostać ranny bo widział jak ślady trzech ludzi idą blisko siebie, zupełnie jakby dwóch prowadziło w środku trzeciego. Walka też musiała być ciężka i gwałtowna co świadczyło o znaleźnej to czy tam błyszczącej się łusce. Głównie karabinkowe 5.56 ale znalazł i jedną czy dwie do karabinu 7.62. Coś mu świtało, że chyba ten nowojorski żołnierzyk miał broń na ten kaliber.

Chyba się spieszyli skoro nie pozbierali łusek ani łupów, pewnie przez tego rannego albo nie chcieli za długo ryzykować przebywania tutaj. Sam ruszył ich śladem dalej choć ostrożność ze wzgęldu na aurę i ryzyko kolejnej zasadzki znacznie go spowolniła. No i obawa przed wykryciem.

Idąc przez ciemne, mokre ruiny nie miał pojęcia gdzie się właściwie znajduje. Siła rzeczy był wiec skazany na marsz po sladach tamtej poprzedzajacej go grupki. Dopiero gdy weszli w zamieszkałe centrum poczuł się pewniej. Choć centrum było dziwnie bezludne choć przecież wieczór jeszcze był dość wczesny. Dogonił tamtych prawie przed samym biurem szeryfa. Wszyscy tam weszli zgodnie jak jedna szczęśliwa rodzinka nowojorskich gliniarzy i praworządnych obywateli. Faktycznie mieli jednego kulejącego rannego ale nie był to ani szeryf ani żadne z tej podejrzanej dwójki.



Centrum Wyspy; Centrum Meteo; wieczór



Clif Westrock, Vince Pietrow, Diemientij Bruszczenko i Sergiej Kurczenko



Wśród mężczyzn którzy znaleźli się w opuszczonym budynku zapanowała wzajemna podejrzliwość, nieufność i ostrożność tak charakterystyczna na Pustkowiach gdy spotykali się obcy sobie ludzie nawet o niezbyt nieprzyjaznych wobec siebie zamiarach. Na razie każdy wziął się za zajęcie w miarę dobrej pozycji do negocjacji i osłony przed słotą i ołowiem.


Clif Westrock



Cliff, nieco kuśtykając zdołał się dostarczyć pod scianę budynku bez przeciwdziałania ze strony obcych. Zdołał nawet przekulać się przez wybite okno i znaleźć się w środku budynku. Od razu odczuł uglę gdy przestały uderzać o niego krople zimnego deszczu i płatki jeszcze zimniejszego śniegu.

W środku za to było już zupełnie ciemno. O ile jeszcze przy oknie coś tam jeszcze widział to głębiej zgadywał co jest ciemne bo jest ciemne a co jest ciemne bo jest dziura czy jeszcze coś innego. Kilka razy albo gniótł szkło butem, albo zahaczał o jakieś przewrócone krzesło czy kopnął jakiś kamień. Łażenie po ciemku, w nocy po tym budynku oznaczało proszenie się o kłopoty. Mógł się na coś nadziać albo gdzieś spaść.

Na razie jednak przeszeł ostatnie kilka kroków w miarę cicho zwabiony światłem z zewnątrz. Gdy wyhylił się zza framugi rozwalonych drzwi ujrzał dwa źródła światła. Oba naprzeciw niego. Jakby był dzień pewnie by widzieli się nawzajem. Teraz jednak widział, że jakiś koleś chyba stał z latarka na schodach do piwnicy a z góry dobiegała go plama światła kogoś na piętrze czy klatce schodowej. Na tą chwilę wyglądało, że i ten z góry i ten z dołu zamarli i czekają na coś choć Clif nie miał pojęcia na co.




Demientij Bruszczenko i Sergiej Kurczenko



Facet z dołu nie odpowiadał. Sądząc jednak po świetle latarki nadal tam był pod nimi. Nie było wiadomo co kombinuje. Ten z zewnątrz też im gdzieś z niknął z pola widzenia tak samo jak para dzieciaków. Sądząc z odgłosów ktoś tam na parterze się przemieszczał. Sądząc o odgłosów przypominało to kopnięcia czy uderzenia o jakies niekoniecznie drobne przedmioty. Niestety kto to mógł być tego nie byli w stanie stwierdzić poza, że musi być dość blisko, może kilkanaście czy te 20 kroków od nich.



Vince Pietrow



Facet z góry pytał się go o dzieci Marii. Zwlekaniem z odpowiedzią nie było zbyt rozsądne bo mógł uznać, że Vince coś kombinuje i zrobić coś głupiego na przykład zaatakować. Chyba był więcej niż jeden bo z parteru góra kilkanaście kroków od jego pozycji słyszał jak ktoś się zbliża zupełnie jakby lazł po ciemku przez te zagracone pokoje. Pewnie z tych biur na parterze. Właściwie mógłby spróbować go dojrzeć ale musiał by wejść parę stopni wyżej by promień latarki go sięgnął.

- Hej Vince, jak ci idzie? Co z tymi dwoma? Wiesz już czego chcą? - krótkofalówka nagle szczeknęła i dął się słyszeć w niej głos Chomika. Najwyraźniej był zaniepokojony lub po postu ciekaw postępów rozpoznania.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-07-2014, 15:51   #38
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
"Życie w barze" snuło się powoli. John obserwował przez chwilę grupki osób, jak uwijają się każdy sobie. Niczym nieufne małe wilczki siedzą w małym grupkach i łypiące na innych nieufnie. Mężczyzna znał to aż za dobrze, ale on był wilkiem-samotnikiem. Nie czuł potrzeby integracji z żadną z grup, o ile nie służyło to jego celom.
Teraz jego celem było dostanie się na wyspę i zdaje się że dopiął swego.
Potwierdzenie jakby na zawołanie pojawiło się gdy do mężczyzny podszedł ten wygadany chłystek - Will.

- Skąd znasz Barneya? - zagadnął jakby nigdy nic. Jakby się kurwa nic nie stało, a kłamliwa gadka ostatniej rozmowy to nic innego jak zeszłoroczny śnieg. Choć w tym miejscu, porównania ze śniegiem lepiej nie nadużywać - może się okazać nietrafne.
Tak czy siak, Doe znał tego typu krętaczy i choć sam był z tego samego sortu, to dziwnie brzydził się takimi śliskimi larwami.

Mimo to, mężczyzna żył już tyle lat, że wiedział doskonale kiedy należy własne uprzedzenia schować do kieszeni, a kiedy wyjąć, przyłożyć do skroni i nacisnąć spust. Odpowiedział więc nieco ironicznie nawiązując do historyjki młodzika. Jasnym było, że nie stali na równym gruncie. Że zasady nie były równe. Młodzik zdał sobie sprawę, że mimo sprawnej gadki, starcie przegrał. Czy zastanawiał się nad powodem, czy nie? Kogo to obchodzi? Jeśli oprócz języka ma co nieco w głowie, to powinien.
Teraz rozmowa z pozoru przebiegała w spokojnej atmosferze, ale John był czujny i nie dał wyciągnąć z siebie informacji o swoich motywach. Co więcej, postanowił dobitnie pokazać smarkaczowi gdzie jego miejsce.
Sądząc po reakcji udało się.
~ Oczywiście, jasnowidztwo. Cóż za proste zagranie. Nie umknie ci jednak to, że wiem o wiem zdecydowanie więcej niż byś chciał, a obaj wiemy, że informacja to broń ~
Mężczyźni patrzyli na siebie przez moment, po czym wrócili do frywolnej, niezobowiązującej rozmowy.

John usłyszał cichy pomruk samochodów zatrzymujących się przed Łosiem.
~ Każda okazja jest dobra na dobrą sztuczkę ~ pomyślał dając Willowi pokaz drobnej sztuczki magicznej.

Zanim jeszcze gangrena tej okolicy zaszczyciła bar swoimi kaprawymi mordami, kiepskimi żartami i śmierdzącymi ciałami, cwaniak w swetrze przeczuwał, że ta impreza nie skończy się dobrze.

Mężczyzna wstał od stołu i zaniósł swój kubek do baru. Póki co nie był zaczepiany przez gangersów, więc usiadł przy barze i zamówił piwo. Uczynił to spokojnie, starając się dać poczucie stojącej za barem Marli, że wszystko się jakoś ułoży. Rozbiegane oczy jej, oraz innych gości jasno mówiły, że to nie pierwsza taka sytuacja, i że różnie się to może skończyć.
Mężczyzna spokojnie rozejrzał się po barze. Nie wyglądało to ciekawie. Co prawda największy zbir, szef całej ekipy i najwidoczniej amator pani mechanik, która tak ładnie naprawiała światło parę godzin wcześniej zszedł na dół wraz z Jackiem i proboszczem. Dziwna sytuacja.
Na sali pozostało 8 skórzanych śmierdzieli, podzielonych na grupki. Tylko jeden jakby nie mógł znaleźć się w tej zgrai. Część podeszła do Willa szabrując go z utargu, reszta przechadzała się między stołami.

Claire nie wyglądała na taką, która będzie walczyć, gdyby dać jej szanse, ale Will? Ten ma zbyt dużo do stracenia. Rzut oka na panią mechanik i drugiego typa, co z nią wyszedł wcześniej. Nie wyglądali jakby byli z gangu. Racze musieli trafić na nich po drodze i dogadać się, żeby ich nie zajebali na miejscu. Co oznacza, że ten gościu to cwaniak. Żadne z nich zatem ni potrafi posługiwać się bronią lepiej niż przeciwnicy.
Na domiar złego, ten samotnik właśnie wszedł za bar próbując dobrać się do jedynej niezarezerwowanej przez szefa dziuni w Łosiu.

John może i był starszy, ale nie tak by pamiętać cokolwiek z czasów sprzed wojny. No, może oprócz jakiś wycinków pamięci. Był jednak staromodny i nie lubił jak ktoś grozi dziewczynom. Nawet, jeśli nie są to jego dziewczyny, nawet jeśli ruchają się na lewo i prawo z kim popadnie. John po prostu nie lubił takich sytuacji.
On był w tej szczęśliwej sytuacji, że jemu nikt nie chciał spenetrować tyłka i pozbawić analnego dziewictwa, nie mógł więc wiedzieć co czują kobiety. Wiedział jednak, że jest to niewłaściwe i należy działać.

Wyłapał spojrzenie Willa, który bezradne mógł jedynie przyglądać się z daleka rozwojowi sytuacji, samemu mając swoje zmartwienie w postaci stojących nad nim opryszków.
John pochylił się więc, opierając o bar i rzucił cicho
- Pss, uważaj na swoich kumpli. Tak tej suki nie zruchasz, a jak tylko opuścisz spodnie, tamta dwójka wsadzi ci ołów w dupę. -
Podziałało, facet odwrócił się, a cwaniak kontynuował
- Patrz jak się uśmiechają w twoją stronę, jak szepczą między sobą. Chcesz mieć tę rudą tylko dla siebie, musisz najpierw pozbyć się konkurencji. -
Zaiste, każdy patrzył z pożądaniem na Marlę. Drobna sugestia, niepewność. Konkurencja? Być może. Ważne, że skurwiel miał wątpliwości, a John potrafił na tym grać koncertowo.
- Zajeb ich, teraz! syknął.
Ku zaskoczeniu stojącej za barem dziewczyny, ganger stracił zainteresowanie w dobieraniu się do niej i wyciągnął z kabury obrzyna.
- PADNIJ! - John krzyknął do Marli samemu dając przykład.
Huk. Cisza, dzwonienie w uszach. John leżąc pod barem przez chwilę był zdezorientowany. Wokół jakby czas spowolnił. Widział padającego gangera. Krew rozbryzła wszędzie, ale nie było dźwięku. Wszystko działo się jakby za szklaną szybą. Drugi z dwójki gangersów też oberwał, ale niegroźnie, bo właśnie wyciągnął swojego gnata i wystrzelił. Drugi huk, nieco mniejszy i wszystko wróciło do normy. Dźwięk, jakby przyśpieszył, by dogonić wizję i po chwili wszystko było ponownie zsynchronizowane. Jeden z gangerów padł martwy na deski w powiększającej się stale kałuży krwi.
John poczuł krew sączącą się z nosa. Wytarł ją rękawem.
Spodziewał się nieco bardziej żywiołowej reakcji, ale widać że gangersi byli w szoku. Strzelec z bronią wyciągniętą podbiegł do swoich, zaś John wykorzystał chwilę, by znaleźć się niepostrzeżenie za barem.
Spojrzał na Marlę z mimowolnym uśmiechem. Cieszył się, że jest cała. Nie to, że mu się podobała w jednym nienaruszonym kawałku. Po prostu cała i zdrowa była w stanie odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie:
- Jak stąd zwiać, mała?
 
psionik jest offline  
Stary 09-07-2014, 19:11   #39
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Retrospekcja... Prawie 7 miesięcy wcześniej...


Pomieszczenie ociekało w funkcjonalności i ładzie. Nie tym ładzie, który znamy z pięknych, czyściutkich gabinetów Wieży Patriotów - serca najważniejszej z białych Enklaw Wielkiego Jabłka - a zupełnie innym ładzie. Bardziej taktycznym. Drzwi były na tyle grube, że mało co potrafiłoby je przebić, a ich heblowane drewno od środka sali obite było stalową blachą grubą na pół centymetra. Ściany wyglądały na jeszcze potężniejsze chociaż nie każdy mógł się w tym połapać przy mnogości płaskorzeźb, obrazów i skór jakie posiadał w swoim apartamencie Tazor - człowiek Cezara, który w pojedynkę kierował Gildią Gladiatorów. Potężne biurko i trzy krzesła, obity skórą fotel, dwie szafy i pancerny kredens - to wszystko wyglądało jak rzeźbione surową, silną ręką przy takiej dbałości o szczegóły, że aż strach było pomyśleć jak ciężko coś takiego znaleźć.

- Wygrałeś walkę z moim mistrzem... - powiedział Tazor spokojnie siedząc w swoim fotelu.

- Wygrałem, ale nie zamierzam zajmować jego miejsca. - odparł szybko Scott, który bez swojej broni czuł się nieswojo.

- Ty? Nie zamierzasz? - roześmiał się potężny Meks. - Nie martw się. Po co mi ktoś kogo przez lata nikt nie będzie mógł zabić? Pierwsze kilka walk byłoby opłacalnych, ale jak tłum by Ciebie poznał przebitki byłyby na tyle duże, że nie warto by mi w Ciebie inwestować. To czysty biznes. Kurewsko krwawy biznes. I nie zamierzam wystawiać nikogo przeciwko Tobie. Nie mogę Ciebie jednak puścić, bo żal nie wykorzystać Twoich umiejętności... Najemniku. Napijesz się czegoś? - powiedział Hegemończyk wstając, podchodząc do kredensu.

- Z chęcią. - rzucił Sanders rozglądając się po pomieszczeniu.


- Chciałbym abyś coś dla mnie zrobił... - powiedział mężczyzna wyciągając z kredensu grubą, zdobioną butelkę i dwa kieliszki. - Sprawa jest dość delikatna, bo to drogocenny towar. Niewielki. - dodał Tazor stawiając kieliszki i nalewając do nich przejrzystego, bardzo mocno pachnącego trunku.

- Mam coś dla Ciebie przewieźć? - zapytał zdziwiony Scott. - Nie jestem kurierem.

- Nie. Ty masz osłaniać kuriera. Ma auto, zna trasę, ale zwyczajnie nie może jechać sam. Zbyt niebezpieczny teren. - gość uniósł kieliszek i wypił połowę jednym łykiem.

- Ile to zajmie? - zapytał się rewolwerowiec próbując bardzo mocnego alkoholu. - Spirytus... - powiedział wykrzywiając pysk. - Mało to Rzymskie. - dodał po chwili.

- Stary nawyk. Lubię się czasem porządnie naoliwić. - rzucił szef areny. - Podróż powinna zająć wam 3 dni. Płacę w amunicji. Na miejscu możesz liczyć na pomoc medyczną i zwroty tego co wykorzystałeś na trasie.

- Co będziemy wieźli? - zapytał Sanders niepewnie, delikatnie przechylając kieliszek.

- Nie ważne. - powiedział patrząc mu w oczy Tazor. - Skrzynka jest wielkości 40 na 20 centymetrów. Ponad połowę jej masy stanowi sama obudowa. Zamknięta na dwa zamki, do których klucz mają na miejscu. Dostaniesz pilot od paralizatora w chwycie skrzynki. Jeden łebski gość kiedyś mi to założył.

- Dobra. Kiedy wyruszamy?

- Jak to, kurwa, kiedy? Jutro rano. - rzucił opróżniając kieliszek wielkolud z Hegemonii. - Bądź tu o świcie. - dodał uderzając mocno kieliszkiem o blat biurka. - I nie zachlej pały!


Droga nie należała do tych łatwych. Prowadziła przez wysuszoną jak wiór pustynię, zagracone wrakami ruiny oraz jeden cholernie niepewny most nad wyschniętym przed laty starorzeczem, po którym zostało głębokie koryto w ziemi. Sanders wiedział, że kurier o ksywie Winnie początkowo jechał zdecydowanie za szybko. W razie zasadzki nie zdążyliby za bardzo ustalić planu działania. Już po pierwszym postoju i pierwszej poważniejszej rozmowie kurier prowadził lepiej. Wolniej, bardziej pewnie. Był może nieco bardziej siny, ale... może dożyje do końca kursu. Ich towar znajdował się z tyłu osobówki, którą jechali. Auto było niepozorne, ale miało wzmacniane drzwi, pancerne podwozie oraz kuloodporne żaluzje niczym z filmu Punisher. Rewolwerowiec musiał jechać w goglach, bo nie mieli szyb...


Ruiny były jak zwykle ciche i pełne nieodłącznych niebezpieczeństw. Trzeszczące ściany wieżowców, chyboczące się na wietrze kratowe słupy wysokiego napięcia, miejscami dziurawe ulice. W jednej z alejek ich trasy bez problemu mogli się zaczaić jacyś cwaniacy chcący dorobić na nieświadomych zasadzki frajerach. Tym razem było jednak inaczej. Znaczy cwaniacy - jak zawsze - byli, ale na zagraconym gruzem i wrakami pojazdów moście. Próbowali sztuczki, którą najemnik nazywał "Na pokrzywdzonego". Jeden gość kładzie się na ziemi, a reszta czeka gdzieś w okolicy póki nie będzie mogła sprzątnąć frajerów. Tym razem jednak brawura Winniego ich uratowała. Kurier nie jechał szybko, ale widząc ciało naradził się ze Scottem i zdecydował się zaryzykować. Podjechał blisko. Bardzo blisko. Zatrzymał się dopiero kiedy nogi leżącego na brzuchu typa znikały pod jego zderzakiem. Gość wyraźnie, nerwowo drgnął, ale tym razem to on miał pecha - frajerzy, których miał oskubać to widzieli. I to oni zaczęli grać...

Po wyjściu z auta Scott zauważył, że w połowie mostu rozwinięta była kolczatka, która na balonówki ich auta podziała jak tasak na świńskie raciczki. Sanders dał znak, na który Winnie ściągnął rolety, a on schowany na gruzem wycelował w łeb podnoszącego się rabusia.

- Ani, kurwa, drgnij szmato! - wycedził przez zęby. - Jak ktoś tu dzisiaj zdechnie będziesz jednym z trupów...

- Hehehe... - zaśmiał się nerwowo niedoszły pokrzywdzony. - Nas jest wielu, a was dwóch.

- Jak cenicie sobie życie kolegi ściągnijcie kolczatkę! - zawołał Sanders celując w gościa, którego ręce powoli szły w dół, ku kaburze rewolweru.

- Nie ma mowy! – usłyszał basowy głos zza jednego z wraków przy końcu mostu.

- Zajebiście... - wydukał do siebie rabuś nagle dobywając rewolweru.


Huk był potężny - podobnie jak kaliber klamki dobytej przez Scotta. USP Match ledwie drgnął w dłoni strzelca, który dobył pistoletu zdawałoby się później niż cwaniak. Bynajmniej zaczął dobywać później. Winnie wrzucił wsteczny i zaczął cofać, a Scott dobył karabinu i szedł naprzód. Pamiętał to czego uczył go przyjaciel należący do grupy legendarnych Pazurów. John Steel wychowany był przez przedwojennych żołnierzy zasilających szeregi Posterunku. Znał się na broni, walce, a przede wszystkim na czymś co nazywał "czarną taktyką". Z grubsza jest to szereg manewrów dotyczących bezpośredniej walki z przeciwnikiem w budynkach, terenie zurbanizowanym i ogólnie pojętych obiektach „zamkniętych”. Kolejny ganger był za wrakiem. Wychylił się minimalnie odsłaniając jedynie ćwierć swojej postury. Jeden z pocisków jego serii trafił Sandersa w rękę. Automat Scotta zaryczał posyłając gościa za zdewastowaną barierkę mostu - kilka metrów w dół. Aż do dna dawnego starorzecza.

Kolejny przeciwnik wychylił się w chwili kiedy Sanders dosięgnął osłony. Scott wiedział, że nie może czekać. Wyszedł z przeciwnej strony wraku, za którym się ukrył i strzelił. Szybko, bez celowania, ale cholernie celnie. Cyngiel z Federacji, którym był jego przybrany ojciec nauczył go strzelać. Nagle, po jego lewej, Sanders zobaczył jak pociski niewidocznego przeciwnika rozbijają się na ulicy mostu. Zza wraków wychylili się kolejni dwaj. Uniósł karabin, jego zwykle obojętny wyraz twarzy zmienił się niczym w przerażającą maskę. Zaczął strzelać. Adrenalina rozsadzała go. Kiedyś w takiej strzelaninie zginie... i nie będzie to śmierć nie godna wojownika.


- Nie wiem jak to się udało. - powiedział Winnie u wjazdu na docelową arenę. - Mówiłeś, że pomoc medyczna Tazora nie będzie Ci potrzebna, a tu... - nagle zaniemówił przypominając sobie ich pierwszy wspólny postój.

- Ciesz się, że nie jechałeś sam. - rzucił patrząc na swój podziurawiony mundur strzelec. - Kamizelka mnie uratowała, a Ciebie zwyczajna głupota.

- Mam nadzieję, że chociaż opłacało Ci się narażać życie. - powiedział Winnie. - Po przekazaniu paczki zapraszam na browar do lokalnej mordowni...

- Wpadnę, ale raczej na sok. Po spirytusie Tazora nie mam ochoty pić nawet wody gazowanej. Może komuś uda się wjebać na tej arenie. Jak myślisz?

- Nie wcześniej jak za miesiąc. Tyle powinieneś dochodzić do siebie zgodnie z tym co mówił ten znachor. - odparł kurier. - Później możesz nawet walczyć, ale ja już dość się dość napatrzałem na to jak obrywasz...

- Jeszcze, kurwa, słowo…
 
Lechu jest offline  
Stary 11-07-2014, 23:00   #40
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Leminowi za interakcję...


Drzazga znał teren. Wyglądał na myśliwego, który przeszedł więcej niż przeciętny reprezentant tej profesji. Sanders w deszczu, po ciemku poruszał się niemal instynktownie. Niestety po licznych obrażeniach jakie otrzymał przez całe swoje długie, bolesne życie jego zmysły nie wyostrzyły się. Miał za to cholernie mocne zdrowie i wysoką odporność na ból. Jak mawiał pewien starzec z Vegas każda droga ma swoje plusy i minusy. On grał w ruletkę. Miał szczęście, bo wygrywał, ale w końcu ktoś poza grą wpakował mu nóż między żebra i odszedł z całymi ciężko zarobionymi gamblami. O ile ciężką pracą można nazwać lata kantowania...

Mimo iż zastępca szeryfa, Eliott, spowalniał pochód Scott nie powiedział ani słowa. Gość został ranny w walce, w której i rewolwerowiec brał udział. I to go właśnie mogli prowadzić tamci. Nie prowadzili, ale najemnik też nie próżnował. Szedł blisko trapera z bronią w pogotowiu. Opad schłodził jego ubiór na tyle, że na wodoodpornej kurtce pojawiły się pierwsze lodowe kryształki. Normalny człowiek już dawno by się trząsł, ale Sanders znał swoje ciało. Był nie tylko wytrzymały, ale potrafił się rozgrzać na tyle porządnie aby było mu ciepło, ale nie na tyle aby się spocić. Bywał już w miejscach, w których pot potrafił zamarznąć na skórze...


W biurze szeryfa było dość przytulnie - i nie tylko dlatego, że na dworze było ciemno, zimno i mokro. Stróż prawa miał porządny, kryty dachówką dach, grube ściany oraz szczelne, plastikowe okna. W głównym pomieszczeniu był kominek, do którego co jakiś czas dorzucał jeden z myśliwych. Najemnik był zadowolony, bo dostał nie tylko umówioną stawkę, ale też kilkanaście naboi 9mm Parabellum. Jego uwagę przykuły słowa zastępcy szeryfa Erika, który twierdził, że do mieściny przybyli "oni" czy też "pasożyty" jak nazywali ich na spółkę z szeryfem.

- Nie wiem jak ty szeryfie, ale ja jestem człowiekiem prostym. - powiedział Sanders dokładając kul do magazynka swojego karabinu. - I, niestety, nie potrafię czytać w myślach. Mógłbyś mi powiedzieć kim są “Oni” czy też “Pasożyty”? Zgaduję, że to nie mutanci molocha wyglądający jak przerośnięte karaluchy...

- Nieee… Nie mutanty czy inny badziew… Może i gorzej bo przez to trudniej cholery rozpoznać… - machnął ręką wyraźnie zniechęcony Dalton. Po chwili splunął i kontynuował. - Chodzi o Sand Runnersów z Detroit. To ich teren. Przyjechali po wypłatę za tę, kurwa, niby ochronę, że nas nie spalą do gołej ziemi skurwysyny… Jak co roku. Spóźnili się w tym roku. Spodziewaliśmy się ich od paru tygodni. Jeszcze parę dni czy tydzień i jakby złapała zima to może i by byli dopiero na wiosnę. Już ludzie zaczynali trzymać kciuki. Ja też. A tu jednak… - znów machnął ręką i splunął. Widać było, że informacje o dzikusach w opłotkach i pasożytach z Detroit zdecydowanie zważyły mu humor.


- Macie list gończy za którymś z tych chłopaków? - zapytał Sanders patrząc na Daltona spokojnie.

- List gończy? Za nimi na ich terenie? - Dalton zaśmiał się smutno i pokręcił przecząco głową. - Nie, nie mamy tu żadnego listu na nikogo od nich. - rzekł krótko. Widać było, że śpieszno mu było obadać sprawę na miejscu.

- Skup się szeryfie i zastanów poważnie… - powiedział Sanders patrząc na miejscowego stróża prawa. - Czy chcesz pozbyć się ich raz na zawsze? Zobacz… Ja najpóźniej za tydzień wybywam stąd i zapewne nigdy więcej mnie nie zobaczycie. Można zrobić tak, że teraz umawiamy się, dajesz mi pewną sumę w amunicji, ja rozpętuję piekło, palimy ich auta i ciała z dala od Cheb, że na przykład ktoś ich zabił w trasie… - Scott się zastanowił - Znam jednego z Parker Lotsów. To są pieprzeni zabójcy. Można zrobić tak… Usuwamy ich, palimy auta, a ja jak będę w Detroit zapiszę na ścianie śmierci Parkerów imię jednego z tych szmaciarzy i odznaczę jako wykonane zadanie. Nazwiska wiszą tam tydzień. Myślę, że Sand Runnersi na pewno sprawdzą tę ścianę, zobaczą, że to tamci i… i nic. Bo rzucanie się na Parker Lotsów w okolicy Detroit to samobójstwo pewne jak walka wręcz z tuzinem łowców. Oczywiście możemy o tej rozmowie zapomnieć a wy nadal możecie płacić. I płacić. I płacić. Oczywiście macie tutaj jakieś prawa co nie? Mogę na nie rzucić okiem? Chciałbym wiedzieć co mogę zrobić jak któremuś spodoba się mój karabin czy klamka. Na więcej jak jeden pocisk w czaszce delikwenta może mnie nie być stać. Bieda. Dopada każdego. - Sanders się uśmiechnął chcąc rozładować napięcie.

Dalton przystanął i wysłuchał w spokoju Scotta. Zdawał się być szczerze zainteresowany propozycją. Popatrzył na swoich ludzi pytająco, ale ci nie odpowiedzieli jakoś szczególnie ochoczo najwyraźniej cedując decyzję na szefa. Ten dumał dłuższą chwilę najwyraźniej ważąc “za” i “przeciw”. W końcu odezwał się spod przymrużonych powiek.

- To co mówisz to bardzo ciekawa propozycja synu… Widzę, że nie tylko strzelać i machać żelazem umiesz… Ale zbyt ryzykowna jak dla mnie. Wystarczy, że przeżyłby jeden albo znalazł się jeden gówniany świadek czy ktoś kto rozpowie potem co nie trzeba po pijaku. Nawet za kilka lat… No a dla nas… Niewiele to zmienia. Teraz pewnie już by nikogo raczej nie zdążyli przysłać chyba, że zima się spóźni. Ale to przyślą wiosną następnych. Ale doceniam pomysł synu. Daleko zajdziesz jak wcześniej gdzieś ktoś ci kulki w plecy nie strzeli. Bo tacy łebscy kolesie są na ogół dla reszty miernot ciężcy do przełknięcia. Więc uważaj na siebie. A teraz wybaczcie. Obowiązki wzywają. - to mówiąc uchylił im ronda kapelusza i dał znać swym ludziom by ruszyli za nim. Na miejscu zdawał się zostawać Erik, który miał spróbować zająć się jakoś rannym Eliott’em.

Nico tylko pokiwała głową ze zrozumieniem. Uważała, że jak tych się załatwi przyjadą następni. To była jedna z nielicznych zalet północy. Tam jeszcze nie było tak silnych gangów, ale za to osiedla były porządnie umocnione.

- Powodzenia. - powiedział do Erika rewolwerowiec wychodząc wraz z szeryfem. - Idę w tym samym kierunku. - rzucił już do Daltona - Co jak co, ale mam tam 3 dni darmowego żarcia i noclegu. Mam nadzieję, że chłopaki nie będą robiły demolki, bo za długo już spałem w ruinach. Aby nie było nie wchodzimy razem. Nie chce szeryfowi psuć reputacji. I w razie czego nie znamy się. Jestem całkowicie nowy. Jakby ktoś stracił zęby będzie tak dla mieszkańców i osady bezpieczniej.

- Dobra, to chodźmy. - rzekł Dalton i ruszył razem z dwójką przyjezdnych znów na zewnątrz. Od razu przywitały ich deszcz, wiatr, ciemność i wyludnione ulice. Dalton półgłosem rzekł, że widocznie ludzie posłuchali wcześniejszego rozkazu i postanowili przeczekać noc w domach. Czteroosobowa grupa ruszyła główną ulicą osady, na której teraz na śniegu widać było ślady pojazdów. Raczej kilku i raczej coś lżejszego od ciężarówek.

- To oni. - rzekł krótko szeryf wskazując na zaparkowane przed barem pojazdy, których nie było jak Scott i Nico stąd wychodzili kilka godzin wcześniej.

- Nicolette, zostań ze mną na zewnątrz. - powiedział najemnik do dziewczyny. - Twoje zmysły się przydadzą podczas małego rekonesansu wokół baru. Wolę tam nie wchodzić nie wiedząc ilu tych cwaniaków czeka na zewnątrz i jak są uzbrojeni. - Sanders mówił cicho i spokojnie kiedy szeryf się oddalił. - Po ilości pojazdów możemy z grubsza oszacować ilu ich jest, a zatem jak odejmiemy liczbę na zewnątrz idzie strzelać ilu jest w środku. - Scott mówił dalej. - Jak chcesz iść z szeryfem to idź, ale jak zostaniesz z mojej strony mogę zaoferować Ci pomoc w razie potrzeby. Wiesz jak tacy “prawdziwi twardziele” traktują czasem kobiety, co nie? Dobrze, że ja jestem wrażliwy… - uśmiechnął się w ciemności rewolwerowiec.


Dalton z zastępcą wyprzedził trochę Nico i Scotta kiedy Ci się naradzali co dalej zrobić. Wówczas coś chyba zaczęło się dziać, bo widząc dwóch kolesi, uzbrojonych, ale dotąd stojących spokojnie i gadających o czymś, którzy nagle zaczęli biec do baru szeryf wraz z zastępcą również szybko ruszył w tamtym kierunku. Zaledwie moment później silnik jednej z bryk zaryczał najwyraźniej odpalony przez kogoś w środku.

- Chodź Nicolette. - powiedział Scott udając się pod samą ścianę ruin. - Jak będziemy blisko wejdziemy do którejś z ruin i będziemy obserwować. Dalton nie nakazywał strzelać, a ja nie zamierzam robić rozpierduchy na jego terenie wbrew jego woli. - Sanders ruszył szybkim marszem chwytając w razie czego karabin i przełączając na tryb AUTO.

Sanders miał zamiar zająć pozycję nie dalej jak 20m od baru w miejscu umożliwiającym obserwację wszystkich aut. Wszedł do jakiejś ruiny jednym oknem i przez kolejne okno z parteru rozpoczął obserwację wejścia do baru oraz okien. Najemnik nie ma zamiaru strzelać do gangerów gdyż szeryf tego nie robi, a co za tym idzie nie chce aby coś im się stało. Jakby jednak zaczęła się grubsza jatka mężczyzna był gotów namierzyć przez okna baru oraz wejście agresywnych gangusów. Ludzi również obserwował na wszelki wypadek ostrzału szeryfa. Nigdy nie wiadomo czego się spodziewać po podróżnych psychopatach...

- Nie oddalaj się i nie strzelaj bez wyraźnego powodu. - powiedział Scott. - Ja nie zamierzam robić łajna na terenie szeryfa wbrew jego woli. Polubiłem gościa…

Nicolette odbezpieczyła Diemaco i schowała się za jedną ze ścian ruin.

- Heh. A marzyłam o gorącej kąpieli i ciepłym łóżku.

W pewnym momencie wewnątrz baru zaczęła się jatka. Nie bardzo wiadomo było kto z kim się strzela poza tym, że ci gangerzy na pewno biorą w tym udział. Dwójka rabusi stojąca na zewnątrz po chwilowym zaskoczeniu wbiegła do środka najwyraźniej chcąc wspomóc swych kompanów. W międzyczasie z baru zaczęli się wydostawać kolejni, część wyraźnie ranna, część zgarnęła ołów już w przejściu lub na chodniku czy w samochodach. Mimo to dwie bryki odpaliły i zaczęły odjeżdżać nie czekając na dalszy rozwój wypadków. W jednej był kierowca i ranny pasażer, a w drugiej siedział tylko kierowca. Dwójka strzelców miała czystą linię strzału. Nie widać było aby ktoś walił do szeryfa albo by on do kogoś strzelał...


Scott wiedząc, że masakra rozpoczęła się na dobre miał mieszane uczucia. Za walkę z gangusami nikt mu nie płacił, a co więcej szeryf wyraźnie określił, że nie ma zamiaru walczyć. Sand Runnersi po zimie i tak przyjdą po następny haracz. Czy ich ludzie pomyślą, że ostrzelali ich tubylcy czy też przyjezdni było wszystko jedno, bo oberwie się tylko tym pierwszym. Sanders nie chciał marnować amunicji. Kiedy gangerzy odjechali wyszedł z ukrycia, ale cały czas z karabinem. Nigdy nie wiadomo czy jakiś cwaniak nie będzie chciał i go kropnąć. Scott chciał sprawdzić co z szeryfem, jego ludźmi i jak w ogóle to się zaczęło.

- Ja też jestem senny Nicolette, ale nie położę się spać póki nie sprawdzę, że nikt we śnie nie wypruje ze mnie flaków. - rzucił najemnik. - Masakrę pewnie zaczęli przyjezdni. Oni mieli mniej do stracenia i zdecydowanie mniej szarych komórek…

Szeryf Dalton - krążący po pobojowisku - widząc wychodzących jego niedawnych pomocników z cienia ruin przyzwał ich gestem. Wyglądał na cholernie poważnego…
 
Lechu jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172