Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-03-2008, 20:04   #31
 
Maciass0's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłość
Pavlov&Baker&Fieldstone

Team jechał do miasta wozów i wyścigów - Detroit. Do miasta w którym jest więcej samochodów niż ludzi. Żeby żyć trzeba umieć jeźdźcić wszelkimi wozami co nie jest trudne w tamtym miejscu, bo wszystkie dzieci rodzą się praktycznie z kierownicami bądź wajchą od skrzyni biegów. Potem takie dziecko ma problemy z uszami, ponieważ warkot silnika przyprawia o dreszcze i gęsią skórkę a przy okazji niszczy bębenki uszne. Takie jest poświęcenie i cena za bycie świetnym kierowcą, który wygrywa wiele wyścigów. Zapewne takim mężczyzną jest Johny, który śmiga na drodze niczym mistrz kierownicy, a gdy wchodzi w zakręt to nie zwalnia jeno przyspiesza jakby jechał na wyścigu na śmierć i życie no i dla gambli, zaraz! Przecież my właśnie tak jedziemy! Detroit to nasz cel!
- Hej John, Malcolm zaczyna brakować samogonu. Minęło dopiero pięć godzin a mi zostały się jeno 2 litry. Muszę trochę ograniczać. Ale zatrzymamy się w jakimś barze, to kupię trochę zaopatrzenia, tudzież benzol (metanol) za fajki, chyba że wy palicie - zagadał.
- Ile ty możesz wypić? - zapytali prawie jednocześnie.
- Słuchajta, John ty jesteś dzieckiem urodzonym no.. z kierownicą w ręku a i umiesz grać na gitarze, ty Malcolm umiesz grać na tych swoich bębnach a urodziłeś się no z .... - nic nie mogło przyjść mu na myśl.
- z łyżeczką? - dokończył Baker.
- Da, dokładnie - odpowiedział a potem wszyscy wybuchli śmiechem, bo udał się tzw. komizm sytuacyjny. Po chwili Pavlov kontynuował:
- A ja urodziłem się chyba z butelką i kluczem francuskim, a z tego i z tego można zrobić broń. Tak więc jesteśmy dobraną drużyną.

Gdy tak jechali Alieksiej postanowił coś zaśpiewać, sięgnął pamięcią do tekstu piosenki śpiewanej przed wieloma laty jeszcze gdy był młody. Jedyne co przychodziło mu na myśl była piosnka delikatna jak jedwab i szybka jak przecinak. Była to Kalinka. Jak to leciało? Aha wiem... ale zaraz, przecież oni mnie wyśmieją jak to zaśpiewam. Teraz młodzież jeno słucha jakiegoś metalu czy cuś, jak to było? Malcolm kiedyś zagrał coś na tej perkusjim była to tak zwana przez niego ostra nuta, potem powiedział: Jadłeś kiedyś kota? Kurde przeraziłem się, ale muszę przygotować słowa do takiej zmiany intonacji i melodii. Zaśpiewam najostrzej jak potrafię.
- Malcolm zagrasz do mojego śpiewu?
- Dobra
- Jaka ma być ta piosenka?
- Zajebista

Pavlov dostał przebłysku pamięci....
Od razu przypomniał mu się obraz pewnego rybaka od którego kiedyś kupował ryby, jeszcze na Syberii zanim znalazł się tutaj... Rybak miał na sobie żółtą, przeciwdeszczową płachtę chociaż nie padał deszcz. Stał na swojej działce wśród krzewów przy jakimś piecu z którego wylatywał dym i zapach wędzonych ryb. Gdy Pavlov wszedł przez furtkę tamten zawołał:
- Zdrastwujtie, jestem Jarek Wędzarek, w czym mogę pomóc?
- Zdrastwujtie panie Jarku, jaka jest ryba? - Zagadał młody Pavlov
- Zajebista....- powiedział szybkim głosem.
RYBA

Powrót do rzeczywistości
- Dobra, to zaśpiewam Kalinkę, nie wiem czy znacie ale jedziemy - Napił się samogonu na rozgrzanie strun głosowych. - No to zaczynamy, ja śpiewam a ty wgrywasz się w moje słowa.
-AAA KAAALINKA, KAALINKKAAA MAAAJAAA - Pavlov zaczął śpiewać ostrym ochrypłym głosem a Malcolm zaczął grać na perkusji, dając przeciętny ogólny wynik połączenia metalu z balladą.

***
Zajechali zbójcy pod bar! Był zrobiony z falistej blachy a przed samym barem stały wozy widziane już wcześniej przed startem na wyścigu. Pavlov uśmiechnął się na widok Bakera który poprzebijał koła innym graczom.
"Dobrze że nie są wypełnione" - pomyślał
- Ja zostanę na zewnątrz, popilnuje samochodu, a wy wejdzcie do środka i kupcie mi samogon - powiedział i rzucił Fieldstonowi paczkę fajek
Alex usiadł na masce samochodu z kałaszem i czekał na resztę ekipy, rozglądając się, popijając resztki samogonu.
"Czasami mam wrażenie że jestem jak samochód, jeśli wypiję to jadę, jeśli nie wypiję to nie jadę a więc Alkohol równa się benzyna" - i uśmiechnął się dochodząc do tego wniosku. A słońce chyliło się ku zachodowi.
"Tam jest nasze przeznaczenie"- pomyślał i czekał.....
 

Ostatnio edytowane przez Maciass0 : 28-03-2008 o 21:15.
Maciass0 jest offline  
Stary 20-03-2008, 21:46   #32
Patronaty i PR
 
Redone's Avatar
 
Reputacja: 1 Redone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputację
Team Kutak

Przed nimi długa droga. No nie przed wszystkimi, niektórzy nie dojadą nawet do półmetka, już taki los głupców. Tess nigdy nie wybrała by się na tak szaleńczą wyprawę gdyby nie jechała z takimi osobami i w takim wozie. Zastanawiała się co też ciekawego może im się dziś przytrafić, pewnie będzie nudno. Cały dzień jazdy bez większych atrakcji, a nie miała ochoty znowu słuchać o tym jak skończyło im się kiedyś paliwo.

Tak, droga, droga, wstrząs, wstrząs, wstrząs, mocniejszy wstrząs... chwila, albo była wielka hałda czegoś albo po czymś przejechaliśmy - pomyślała dziewczyna. Wyjrzała przez szybę. No tak, jakiś czerwony samochód. W tym momencie Harting dodał swój komentarz. Akcja potoczyła się szybko. Koleś w mustangu chciał chyba stawiać jakiś opór, ba, on chyba nawet chciał atakować. Zawrócił i jechał na nich z dużą szybkością a przy okazji wystawił jakąś spluwę za okno i zaczął strzelać. Haha, naiwny, nim się skapnął o co chodzi leżał w rowie. Z tego w jaki sposób tam wylądował można by wnioskować, że raczej tego nie przeżył. W każdym razie już więcej nie strzelał.

Ale ale, nagle zza pancernego wozu wyjechała jakaś fura, a z drugiej strony kolejna, prawie identyczna jak poprzednia. Za kierownicami siedzieli kolesie w ciemnych okularach, a obok nich jakieś zakapiory. Chwila, czy jeden ma bazookę??? Jeśli nie to, to coś podobnego kalibru. Chyba Tess nie chciała się obracać zobaczyć co ma drugi koleś. Co to kurna ma być? To jacyś kumple tego z mustanga chcą wziąć odwet? Czy tak tylko nie podoba im się kolor naszej karoserii?



- Czy ten wóz przetrwa takie uderzenie, i to z dwóch stron? Bo jeśli nie, to zaczynała bym się obawiać, ale tak tylko troszeczkę.

No dobra, Tess obawiała się bardzo, nagle nie czułą się tu już taka bezpieczna. Iwan zrób coś - krzyczała w myślach dziewczyna, ale na zewnątrz starała się tego nie okazywać. A ci bandyci mieli tak niepokojące uśmiechy na ustach...
 
__________________
Courage doesn't always roar. Sometimes courage is the quiet voice at the end of the day saying, "I will try again tomorrow.” - Mary Anne Radmacher

Ostatnio edytowane przez Redone : 20-03-2008 o 21:49.
Redone jest offline  
Stary 21-03-2008, 00:31   #33
 
Kud*aty's Avatar
 
Reputacja: 1 Kud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłość
John

Jechali coraz to gorszą drogą w stronę Detroit. To był ich cel, przynajmniej teraz - na początku wyścigu. Słońce górowało teraz na niebie więc w samochodzie wszystkie szyby było pootwierane lub uchylone w przypadku Backera. John założył czarne okulary, po czym puścił na chwilę kierownicę by uwolnić prawą rękę z rękawów marynarki. Chwilę później zrobił to samo z drugą ręką i podał Malcolmowi do tyłu. Silnik GTX chodził gładko. Kierowca napawał się dźwiękiem który wydawał.Mieć takie auto to naprawdę wielkie szczęście. Nic nie zastąpi wyścigu przez Stany z nieźle podrasowanym Plymouth’em - myślał - Nawet, gdy nie wygramy to w Detroit się odbijemy. Co jak co, ale brakuje mu tylko CKM'a. Dobrze, że go nie założyliśmy. To by go troszkę szpeciło...

Z tych zamyśleń wyrwał go Alex. Stwierdzenie, że brakuje samogonu nie za bardzo nim wstrząsnęło. Widział, ile pije Pavlov.Może trochę mu w tym pomogłem, ale to naprawdę były znikome ilości... Po chwili zapytali razem z Malcolmem

- Ile ty możesz wypić?! - po czym dał wypowiedzieć swoją kwestię rosjanowi oraz perkusiście. Gdy skończyli śmiech rozbrzmiał w aucie. Tak... To byli przyjaciele na dobre i na złe, nierozłączni, wierni aż do końca, który nastąpić może w każdym momencie. John śmiejąc się całkiem nieświadomie podniósł ręce z kierownicy i zaczął wycierać sobie łzy które napłynęły mu do oczu ze śmiechu. Przez chwilę nic nie widział, gdyż wycierał sobie oczy rękawami koszuli. Nagle Malcolm krzyknął:

- Uważaj! Fieldstone automatycznie położył dłonie na kierownicy. Otworzył oczy. Jechali prosto na ciężarówkę z prędkością około 140 km/h. Podczas tej krótkiej chwili gdy Romeo nie kontrolował pojazdu zdążyli do połowy wjechać na przeciwny pas ruchu. Gość siedzący za ciężarówką najwyraźniej zrobił sobie krótką drzemkę, gdyż siedział sobie w swojej kabinie z głową na kierownicy. Odziwo jechał prosto. Kierowca GTX szybko zakręcił ponieważ pojazdy dzieliły już metry. Ledwo ledwo wyrobił się z tyłkiem lecz później nie był w stanie całkowicie uniknąć małego mutodrzewka, które rosło przy drodze. Z dość dużą prędkością wypadli z trasy i śmignęli obok stojącej rośliny zahaczając prawym lusterkiem które zmieniło się momentalnie w okruchy szkła, oraz blachy... 20m od drogi stanęli.

- Wszyscy cali? - zapytał - Zerknął na Aleksjeja, który miał zamknięte oczy. Zawał czy co? - pomyślał z przestrachem. Alex otworzył oczy. Widząc jego minę Fieldston uśmiechnął się. Było blisko - kontynuował - bardzo kurwa blisko, ale wyszliśmy cało i to się liczy. Kolejne doświadczenie a do tego "mały dreszczyk emocji" - mówił już otwarcie się śmiejąc. Wracali na trasę. Mężczyzna śmiał się nie tylko z tego. Tak na prawdę nikt poza nim nie wiedział, iż puszczając kierownicę widział nadjeżdżającą ciężarówkę. Co prawda nie podejrzewał, że jej właściciel śpi i nie będzie mógł zjechać no i, że lusterko się rozpierdoli podczas manewru, ale zawsze to jakiś element urozmaicający zabawę. Ochoczo przyłączył się do Pavlova. Tak trzymaj tatko! Tak! AAA KAAALINKA, KAALINKKAAA MAAAJAAA! Ależ to rozśpiewana kompania

***

Niedługo potem dojechali do mieściny o nazwie Scranton. Jedno z większych miast na ich trasie. Chłopaki mieli tu uzupełnić poważnie nadszarpnięte zapasy (szczególnie alkoholu) oraz odpocząć przed dalszą podróżą. Po krótkim czasie jeżdżenia uliczkami wyczaili knajpę przed którą zostawili wóz. Alex pozostał by pilnować wozu. Na odchodnym rzucił paczkę fajek Fieldstonowi na wymianę za alkohol. Bar był mały, ale w miarę zadbany. Blisko jednego ze stołów jacyś goście grali z indiańcem w rzutki. Backer chętnie się do nich przyłączył podczas gdy Romeo negocjował z barmanem ilość wódki za paczkę papierosów. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy Malcolm nie mogąc już wytrzymać szyderczych śmiechów mężczyzn uderzył jednego z nich krzesłem, którego resztki trzymał właśnie w dłoniach. John natychmiast znalazł się miejscu gdzie w najbliższych chwilach mogła rozpocząć się bijatyka. Stanął pomiędzy przyjacielem a pięcioma kolesiami i przemówił:

- Wybaczcie Panowie, mój kolega jest trochę nerwowy. Na pewno nie chciał, żeby tak wyszło. Postawimy wam po piwku i rozejdziemy się w spokoju… Co wy na to?

W odpowiedzi otrzymał jedno krótkie słowo:

- Spierdalaj – oraz potężny sierpowy, który natychmiast zwalił kierowcę z nóg. Zamroczony leżał przez bardzo krótką chwilę pod jednym ze stołów nie widząc nic na oczy. W końcu zaczął się podnosić. Gdy był już na „czworakach” zarobił jeszcze potężnego kopa w brzuch. Teraz oczy chciały mu wyjść na wierzch z bólu. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie czuł. Tym razem nie próbował już wstawać. Zaczął odzyskiwać wzrok.

- Ja Cię ty kurwa urządzę – wydusił po czym sięgnął po broń której nie miał! Macał bok i nie mógł znaleźć tej cholernej spluwy! Fuck! Jak mogłem ją zostawić w samochodzie!? – przeklinał się w duchu. Rozwiązanie było proste. Zastosować się do tej „przyjacielskiej” rady, która udzielił im ten gość przed rozpoczęciem burdy. Fieldston przeczołgał się do drzwi, powstał i z grymasem na twarzy opuścił pomieszczenie. Zaczął pośpiesznie podchodzić do samochodu, a gdy napotkał pytające spojrzenie Alexa powiedział:

- Tatko, odpalaj auto(tu rzucił kluczyki do Pavlova), są małe komplikacje, chyba trzeba się szybko ulotnić. I miej w pogotowiu swojego kałacha. Ja wezmę tylko moją spluwę, wrócę po Malcolma jeśli nie opuści za minutę tego popieprzonego … W tym momencie trzask pękającego szkła zagłuszył wszystko. Przez okno opuszczał knajpę Backer. Można by rzec, że leciał jak ten skoczek sławny… no ten Bjoern Einar Romoeren w Planicy. 240m! Dasz wiarę? A teraz tak leciał perkusista. Romeo zareagował tak szybko jak reaguje za kierownicą. Podleciał z trudem do przyjaciela, przełożył jego ramię przez swoją szyję, pomógł mu wstać i razem ruszyli w kierunku już odpalonego Plymouth’a najszybciej jak to możliwe. Wpakowali się i odjechali. Gdy skręcali już w inną uliczkę John z uciechą dostrzegł, iż „koledzy” którzy ich grzecznie „wyprosili” z knajpy są wielce zaskoczeni widząc poprzebijane opony w swoim Pickupie…

- No i opuścił… - powiedział już gdy sytuacja była opanowana. Mimo bólu, który narastał wraz z obniżaniem się poziomu adrenaliny uśmiechnął się do Rosjanina. Żyjesz brachu? – spytał gladiatora – już miałem po ciebie wracać, ale skoro sam wyszedłeś – mówił cały czas się szczerząc… Proponuję zająć obrzeża tego miasta. Tam może będzie spokojniej… Decyzja należy do ciebie druhu - mówił klepiąc Rozpruwacza po ramieniu – teraz ty jesteś kierowcą. My raczej musimy się kapkę zregenerować. Swoją drogą, chyba mam złamane żebro…
 
__________________
Nie-Kud*aty, ale ciągle z metalu...

Ostatnio edytowane przez Kud*aty : 21-03-2008 o 09:27. Powód: Błędy wychwycone przez rudaad ;p
Kud*aty jest offline  
Stary 22-03-2008, 03:18   #34
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Team Ruda&Wallace

Quennie Richardyne

Niczym na zakupach na osławionym złomowisku starego Eddiego w Detro, pozbierali wszystko co mogło się nadawać do użytku, przetworzenia, naprawy lub opchnięcia. Owe zakupy, a raczej ich ostateczną finalizację przerwała niespodziewana wizyta.
Pierwszego pytanie Pułkownika jakby dwójka zapracowanych mężczyzn niedosłyszała, dopiero drugie wywarło na nich wrażenie, choć może bardziej wywarła na nich wrażenie sylwetka postaci która je zadała. Shemme jak stał, tak upuścił na ziemię to co trzymał w dłoniach, napiął się niczym struna i oddał honory mundurowi starszego stopniem. Na Froncie nauczono go pokory i szacunku wobec oficerów i owe wyszkolenie właśnie teraz dało o sobie znać, mimo, że już od dawna nie był w armii. Zaś Gustav po prostu wsadził ręce do kieszeni i hardym jak zwykle głosem odpowiedział Paytonowi:

-Tak, jestem, a czy Queenie jest w środku i zechce z kimkolwiek rozmawiać o się zaraz okaże.

Po czym nie zwracając uwagi na zniesmaczoną minę żołnierza odwrócił się do niego tyłem i wolnym krokiem oddalił się do wozu. Paytonowi przebiegła przez głowę myśl, że pierwszą rzeczą jaką uczą żołnierza jest nieodwracanie się do nieznajomych tyłem, bo oczywistą sprawą jest to iż wtedy można najłatwiej zarobić kulkę w łeb... Cywile.

Gdy ten stał na zewnątrz podziwiając pobojowisko i wydając rozkazy swoim ludziom by uprzątnęli ciało, Gustav delikatnie budził Queenie:

-Znasz Paytona?!

Kobieta ledwo przebudzona z niespokojnego snu potoczyła niespokojnym wzrokiem po otoczeniu i zatrzymała go na bracie. Z nieznacznym wyrzutem dochodząc do siebie , po serii niezrozumiałych dla nikogo pomruków odpowiedziała:

-Payton... Kapitan Thimothy Payton...Tak Gustawie, mieliśmy swego czasu okazję zamienić parę słów, a to nie jest człowiek, którego łatwo się zapomina. Jednak skąd znasz to nazwisko?

Wzburzenie malowało się na twarzy młodszego dziedzica domu Richardyne:

-Czemu mi do diabła nie powiedziałaś? To w jego wyścigu startujemy. Ech siostra... Tak przy okazji czeka na zewnątrz... Chce tobą pogadać. Co mu powiedzieć?

Odpowiedź Gustava przesiąknięta pretensjami niespecjalnie przypadła Queenie do gustu- "Jak te szczeniaki się teraz wychowują..."

- Pomóż mi proszę Gustavie wstać i przyjąć naszego gościa tak jak to nakazują podstawowe zasady etykiety. Po czym zaproś pana kapitana do środka na rozmowę...

Gustav bez najmniejszych oporów i trudu przeniósł siostrę na fotel w którym miała zamiar przyjąć swojego dawnego przyjaciela. Gdy wychodził odezwała się jeszcze raz:

-Proszę Cię Gustavie, byś starał się bardziej nad sobą panować... Nie jesteś moim żołnierzem, ale więzy krwi i wiek nadal do czegoś cię zobowiązują.

Nawet nie raczył się odwrócić do byłej pani kapitan, być może tylko dlatego by nie pokazywać po sobie złości, a może dlatego, że mało go obeszła owa reprymenda. Zatrzymał się dopiero, gdy był pewny, że Payton go widzi po czym niedbale wskazał na uchylone drzwi od wozu. Zrobił to dokładnie w momencie w którym Shemme prosił Pułkownika o wyczucie podczas rozmowy z Queenie,a konkretnie o to by jej nie przemęczać i opuścić auto gdy tylko zauważy, że kobieta zaczyna znów niedomagać.

***

Payton skinął głową i ruszył służbowym krokiem do drzwi samochodu. Gdy znalazł się wewnątrz otoczyła go zasłona z półmroku tylko miejscami przerywana próbującymi się przebić przez nią promieniami wieczornego słońca... W najbardziej zaciemnionym miejscu dostrzegł kobiecą sylwetkę dumnie wyprężoną w pluszowym, czerwonym, pysznym fotelu. Drugi fotel obok niej był pusty i jakby zapraszał do rozgoszczenia się. Payton nie pasował tutaj za cholerę... Jednak bez oporów zbliżył się do fotela, stanął krok za nim, spojrzał w twarz kobiecie i nie potrafił ukryć szoku. To nie była już ta sama piękna i dumna pani kapitan, którą cztery lata temu wraz z resztkami jej oddziału odstawiał do HQ, teraz siedział przed nim schorowany i słabowity cień człowieka.

- Quennie? - wyrwało mu się niespodziewanie.

- To TY?!!

W jego głosie wyraźnie słychać było zaskoczenie i falę szoku, która nim na chwile zawładnęła. Queenie odwróciła twarz w stronę wejścia, popatrzyła na Pytona, wydawało mu się, że się uśmiechnęła.

-Tak, ja...

Wyciągnęła w jego stronę rękę. Gdy to zrobiła rozwinął sie rękaw jej szaty na którym był ogromny ręcznie wyszywany rodowy herb domu Richardyne.

- Upłynęło już wiele czasu nim widzieliśmy się ostatnim razem... Nie powiem, tyś też się zmienił Thimothy.

- Co Ci się stało? Kto Ci to zrobił?

-Nie usiądziesz? Wybacz, że nie oddam honorów kapitanie... Hmn... Jednak jak widzę zmieniło się więcej, niż mogłam przypuszczać... Pułkowniku.


Nie zwróciła uwagi na pytanie dawnego towarzysza wypowiedziane drżącym głosem uznając w danym momencie za pozbawione sensu. Payton spojrzał na nią trochę spokojniejszym już wzrokiem, następnie na fotel.

- Tak jasne, że usiądę. Honory są dobre na apelu, nie na Froncie, trochę się zmieniło.

Powiedział patrząc na jej bladą ze zmęczenia twarz.

-Na froncie... Na froncie również już nie jesteśmy... Choć być może każde z nas walczy jeszcze na swój sposób... Jednak nie mam zamiaru nic dopowiadać, gdyż to twoja historia.

- Każdy walczy na swój sposób, kto wie czy gorszy czy lepszy. Czas pokaże... Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie?

- Kto mi to zrobił? Gdybym chciała być znów przykładnym żołnierzem nie zameldowałabym, iż walka potrafi doprowadzić, aż do takiego stadium wyniszczenia człowieka. Jednak taka jest prawda Thimothy. Nie odpowiedziałam wcześniej, gdyż uważam, że najciekawszą część opowieści należy odkryć w odpowiednim momencie. A teraz może raczysz mi powiedzieć jakiż to niezwykły przypadek, czy też uśmiech losu sprawił, że spotkaliśmy się dnia dzisiejszego w tak niecodziennym miejscu ?

- Przypadek... Ot los przewrotny. Ktoś musi zapewnić tym narwańcom jakąś tam ochronę... I zbierać ich trupy... Z resztą jeden już padł.


Wskazał palcem za okno hammera limo.

- Tym sie teraz posterunek zajmuje?

Odpowiedziała nie odwracając głowy we wskazanym jej kierunku. Cały czas wyglądała jakby coś ją dręczyło.

- Nie Posterunek... Moja droga, ale NY, nie jesteśmy już na Froncie. Miasta się odradzają... Trzeba zadbać o wszystkie dziedziny... Że tak powiem ... działalności.

-Nie brzmisz jakbyś był dumny ze swojej drogi Thimothy..


Uśmiechnęła się przekornie... Choć wszystkie emocje na jej twarzy wyglądały podobnie, to teraz jakby przemknął po niej cień osoby, którą kiedyś Queenie była.

- Są różne ... Drogi. Dla mnie jest najważniejsze by mieć dobrych ludzi pod komendą... Świadomość, że pójdą za mną w ogień... Nieważne co bym robił.

Uśmiech zgasł tak szybko jak się pojawił, widać zabrakło jej słów.. Albo sił by powiedzieć coś jeszcze, a może obudziło się w niej dawne wspomnienie ostatniej realnej walki jaką w swoim życiu stoczyła. Odwróciła głowę od Pythona. Popatrzyła na swój herb na rękawie.. Po czym dodała cicho i spokojnie:

- Poradziłeś sobie... Dwójka podobnych ludzi, a dwie inne drogi... Szkoda, że wcześniej nie miały okazji zbiec się ponownie, bo teraz chyba jest już stanowczo zbyt późno.

- Szkoda...


Powiedział patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń za plecami Queenie.

-To jakaś choroba? Mam duże wpływy... Mogę załatwić lekarstwa... Leczenie...

Dodał cicho.

- Nie, Tim.... To nie jest choroba, to mój sposób na życie i walkę... Jedyny poprzez który mogę poświęcić siebie, zmienić świat i nie narazić nikogo, kto otacza mnie jeszcze zaufaniem. Widzisz, ja również żałuje, że tak wiele czasu minęło.

Każde słowo padało wypowiedziane prosto w twarz, a trafiało znacznie głębiej niż tylko do mózgu pułkownika.

- Sposób na życie?... Co Ty nazywasz sposobem na życie?... To, że niszczysz samą siebie?... Gdzie tu sens, taktyka, priorytety? Czyż nie tego Cię uczyli?

Mówił cicho, drżącym głosem.

-Thimoty, a czy uczyli nas żyć z 64 ufającymi nam duszami na sumieniu, które krzyczały w niebo w którym zabrakło bogów, by uchronili ich przed tak okrutną śmiercią, a nas choćby przed mgła z ich krwi... W której musieliśmy stać i przez która musieliśmy obserwować tylko jak ich ciała są rozrywane na strzępy przez coś co sam człowiek stworzył i nie jest w stanie teraz zatrzymać, nie mogąc zrobić nic więcej niż tylko patrzeć? Powiedz mi jaka jest twoja droga? Co ty robisz, by nie musieć pamiętać?

- Robię swoje.... Takie życie żołnierza, tak mnie uczyli w starym dobrym West Point... Nie potrafię inaczej.


Taką postawę miał w genach. Tradycje oficerskie w jego rodzinie sięgały wojny secesyjnej...

- Poza tym czasem po prostu lepiej nie pamiętać... Nie wiem jak to robię, po prostu nadal żyję wojną... Jestem jej częścią... To się nigdy nie skończy... Chyba, że po śmierci...

- Częściowo sam więc odpowiedziałeś na swoje pytanie. Nie boję się śmierci, teraz tak samo, jak nie bałam się walcząc na froncie. Jednak obecnie nie jestem panem życia i śmierci nikogo poza sobą. Nie ma znaczenia ile jagernautów uda się nam zatrzymać, czy zniszczyć, można sprawić by ich produkcja nigdy się nie rozpoczęła... Nie rozumiesz tego? Nie proszę Cię żebyś walczył ze mną, ale proszę Cię byś nie chciał decydować za mnie ,ani potępiać tego co sama wybrałam, a przychodzi ci to z ogromnym trudem. Teraz ja zadam pytanie -dlaczego ?


Podniecenie zaczynało władać jej ciałem, oddech się wyostrzył, a ciało wygięło w spazmatycznym skurczu... Po mimo tego wyprostowała się raz jeszcze i patrzyła Paytonowi w oczy oczekując odpowiedzi.

- Jak? Powiedz jak, skoro setki naukowców z Posterunku, NY i innych części Stanów się nad tym trudzą... Są nadzieje, może nawet ostatnio większe.

Położył na te ostatnie słowa jakiś szczególny akcent.

- W uzależnieniu nie odnajdziesz odpowiedzi. Dlaczego? Bo nie rozumiem dlaczego brniesz w to... Mogłabyś wiele zdziałać jako dawna Queenie... Pani kapitan.

-Uzależnieniu? Tim... Ty nie rozumiesz, nie probowałeś walczyć nigdy inaczej... Jeśli istnieje choć cień nadziei, że można przywrócić dawny świat trzeba go pochwycić i iść za nim choćby w samą otchłań piekła. Ja tak zrobiłam, a więc nie zmieniłam się... Nie sądzisz?

- Zmieniłaś się...


Powiedział nieswoim głosem.

-Nie jesteś już tą samą Queenie, to nie szansa... To mrzonka... Nie zbudujesz nowego świata na Tornado... Dlatego NY je tak tępi... Żeby ludzie nie wpadali w to błędne koło w które Ty wpadłaś. Ale może jeszcze nie jest za późno... Mogę Ci pomóc...

- A ilu z tych ludzi było tak blisko osiągnięcia celu jak ja? I ilu z nich tak bardzo na nim zależało? Thimothy, czego ty ode mnie chcesz?

- Czego... Ocalić Cię, przydałabyś sie znów na Froncie, albo chociaż w Sztabie... Marnujesz swoje talenty na coś bezwartościowego. Nie okłamuj samej siebie... Nie jesteś bliżej celu... To tylko twoje uzależnienie podpowiada Ci, że tak jest, byś wzięła kolejną działkę... Aż zniszczysz się ostatecznie. To cholerstwo tak działa... Niszczy... Nawet gorzej niż Moloch...

- Gorzej niż Moloch? Front mnie potrzebuje? A Ciebie? Dlaczego jesteś tu, a nie na froncie? Twoje talenty też przecież były zbawienne dla całych Stanów. Nie powiesz mi ze przyjechałeś tutaj tylko po to, by mnie ocalić dla dobra naszej przyszłości... To jest pieprzony czas patriotów i patetyzm na który możesz sobie pozwolić, bo już w nic nie wierzysz. Nie wierzysz w ratunek dla świata. To tylko słowa, nie zmieniają nic..


Kolejny silny skurcz przebiegł to wątłe ciało. Nie była już w stanie wyprostować się ,a jedynie opadła w objęcia fotela. Mimo wszystko starała się dalej patrzeć swojemu rozmówcy w twarz... Twarz, która pamiętała z dawnych dni...
Payton wstał z fotela, który zaczynał już go parzyć. Nie mógł na to patrzeć, nawet widoki z Frontu tak go nie szokowały. Odpowiedział zimno, choć w jego tonie można się było doszukać czegoś co było żalem i tęsknotą za czymś co już zostało utracone:

- Do tego to prowadzi, to Cię niszczy. A nadzieja jest, ja ją niosę, dosłownie. Tak jest czas patriotów... To jest ten czas...

Queenie podniosła się z fotela wielkim wysiłkiem woli i zbliżyła do Paytona. Stali od siebie o parę centymetrów. Patrzyli na siebie tak samo zawziętym wzrokiem. Gdyby byli oboje mężczyznami pewnie już doszło by do rękoczynów.

- Udowodnij Tim.

Stała chwiejąc się na nogach, widać było od razu, że w tej pozycji trzymał ją jedynie upór. Może nie wszytko był stracone, skoro mimo swojego stanu potrafiła z siebie wykrzesać jeszcze tyle siły by zmierzyć się z kimś...

- Udowodnię Ci Queenie... Już wkrótce... Już wkrótce...

Patrzył na nią z zaciętością godną ferworu największej bitwy, zaś ona również ani na chwile nie spuszczała wzroku. Patrzyli sobie w oczy jakby chcieli siebie wzajemnie przekonać do swoich racji tylko wzrokiem. Oboje próbowali przebić niewidzialny, dzielący ich mur. Dwie silne osobowości, dwoje różnych ludzi z tym samym celem... Ocalić świat.
Qeenie przysunęła twarz tuż do twarzy Thiymothego... Czuł jej ciepły, słodki oddech na ustach..

- A teraz? Co możesz teraz zrobić by mnie przekonać?

- Nic... Tak jak Ty nie możesz nic zrobić... A nawet jak będziesz chciała, to ograniczy się to, do jednej przyćpanej działki.


Mówił ze smutkiem. A nim przebrzmiało ostatnie słowo Queenie uderzyła go z całej siły w twarz.

- Nie będziesz mnie osądzał!

Po czym stała niewzruszona jak głaz, choćby miała rękę złamaną w 4 miejscach w tamtej chwili nie skrzywiła by sie nawet z bólu, nie dała by po sobie nic poznać. Nie chciała, więc nie mogła.
Payton zrozumiał, że rozmowa została zakończona, uderzenie nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia. Był przyzwyczajony do bólu... Ale to paliło żywym ogniem, nie z powodu bólu, lecz z powodu tej która go zadała. Było mu jej żal... Spojrzał na nią ostatni raz, jak dumnie próbowała ukryć skrajne zmęczenie i wyczerpani "Na zawsze dumna i wyniosła..." - pomyślał. Potem odszedł.

***

Gdy opuścił wóz jego oczom ukazał się dokładnie taki widok jakiego się spodziewał. Wokół limuzyny, bradley ochraniał ciężarówkę, stryker stał z tyłu za limo, nieco z przodu, zaś był hummer, a quad znajdował się za ciężarówką. Około 8 żołnierzy z M4 było rozstawionych wokół pojazdów. Po chwili usłyszał stłumiony huk uderzenia ciała o metalową płytę. Tego dźwięku nie sposób było pomylić z czymkolwiek. Życie to nie teatr, a więc człowiek nie pada w nim lekko, asekurując się dłońmi i kolanami,a uderza w podłoże całą masą i siłą jaką nadała mu grawitacja. "Zemdlała."

Miała rację , gdy tylko Gustav z Seanem wbiegli do części mieszkalnej hummera, zastali kobietę rozciągnięta na podłodze z nienaturalnie wykręconymi członkami. Thimothy nie cofnął się nawet o krok, jednak co działo się w jego głowie, było już jego sprawą. Shemme wybiegł za nim i nim tamten zdołał dojść do swojego pojazdu rzucił mu pod nogi swoje pagody i odznaczenie za odwagę sprzed bitych czterech lat. Może Payton czekał właśnie na coś takiego, a może jedynie wahał się co powinien zrobić. Powoli odwrócił się w stronę olbrzyma i spojrzał na "ofiarę", która została mu złożona.
Schylił się by podnieść pagony mówiąc:

- Może teraz to dla ciebie nic nie znaczy...Żołnierzu, ale przyjdzie taki czas, że będziesz modlił się by je założyć znowu, gdy przyjdzie nadzieja... A ona przyjdzie... Niedługo.

Nim zdążył je podnieść, Shemme splunął na nie. Nic go już nie wiązało z tym człowiekiem, z armią, ani z pieprzonymi nadziejami.

-Nie pluj chyba, że jesteś lamą.

Mimo, iż najważniejsze w życiu Paytona symbole zostały tak zbezczeszczone, to podniósł je bez wstrętu, wyprostował się i zwróciła raz jeszcze do Seana:

- Powinienem cię zastrzelić jak psa, za brak szacunku do dystynkcji... Ale nie będę odbierał życia tak wartościowemu żołnierzowi.

- Gówno możesz Payton zrobić! To, że nosisz dystynkcje, a ja na nie plwam to nie znaczy, że jesteś bohaterem. Chciałeś naprawiać świat, a już drugi raz się spóźniłeś. A ta nadzieja o której pieprzysz bez sensu to twoje mrzonki. Tak samo jak jej! Jesteście tacy sami! Z tym, że ona ma jeszcze dumę, a ty się sprzedałeś!

- Nie uderzę cię tylko na wzgląd przez to, że jesteś zaślepiony bezsilnością... Pozwoliłeś jej doprowadzić się do takiego stanu. Nie jesteś godzien miana żołnierza...

- Ty również... Jedź sprzedawać śmierć i bawić się ze swoim przyjacielem, którego towar doprowadził twoja... Naszą... Ją do takiego stanu... Nie masz honoru Payton i to ty nie jesteś godzien miana żołnierza!

- On nie jest moim przyjacielem... Jest narzędziem... Bo każdy sposób jest dobry przeciwko takiemu wrogowi jak Machina. Honorem się z nim nie wygra, trzeba być bezwzględnym i mieć nadzieję. Ty byłeś przy niej i sprawiłeś, że jej tej nadziei nie starczyło... Pewnie sam ćpałeś? I ty chcesz mnie uczyć o honorze, nie rozśmieszaj mnie...

-A czym się da wygrać?! Znasz sposób, to udowodnij!


To żądanie odbiło się w głowie Paytona echem głosu Queenie... Nie chciał go słyszeć, więc udał, że go wcale nie ma...

-Udowodnię w swoim czasie... Cierpliwość to cecha dobrego żołnierza... Udowodnij, że nim jesteś...

-Tobie nie muszę nic udowadniać.


Jakby nie zwróciwszy uwagi na ostatnie padające słowa, Payton wsiadł do Strykera i dał znak do odjazdu. A nim wóz ruszył zwrócił się raz jeszcze do Shemmiego:

-Dbaj o nią.... Tylko staraj się lepiej niż dotychczas...

-Odwal się...
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 22-03-2008 o 03:20. Powód: Inf dla innych graczy : Post był konsultowany z Wallace i z merillem - zero samowolki :)
rudaad jest offline  
Stary 22-03-2008, 15:43   #35
Lio
 
Lio's Avatar
 
Reputacja: 1 Lio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputację
- Mos słuchaj, coś jest nie tak. - Keiko wyraźnie przejętym głosem zwróciła się do Travisa, ani na moment nie spuściła wzroku z fiolki, którą właśnie trzymała w dłoni.
- Nie interesują mnie Twoje zabaweczki, skończ robotę i wracamy skopać parę tyłków.
- Zamknij się pajacu, ta woda jest całkowicie czysta, w życiu czegoś takiego nie widziałam.

Na twarzy Nowojorczyka pojawiło się napięcie, zdjął czapeczkę lekko się nią wachlując i potarł skórę na swojej ogolonej głowie. Podszedł do pracującej przyjaciółki po czym kucnął w odległości jakiegoś metra od niej. Jego wzrok nerwowo przeskakiwał między jej zgrabną sylwetką i niewielkiemu zbiornikowi wodnemu, który stał się obiektem zainteresowań młodej Azjatki.
W pewnym momencie niemalże w połowie drogi, która dzieliła towarzyszy, pojawiła się strzała. Desert Eagle, który do tej pory spoczywał w kieszeni Travisa, wyskoczył jak na zawołanie celując w miejsce, z którego nadleciał pocisk. Napotkał na swojej drodze cztery osoby. Byli to Indianie, wyglądali dokładnie tak samo jak w jednej z ilustrowanych książek, które jeszcze jako chłopiec przeglądał w wolnym czasie.

- To święta ziemia. - głos jednego z czerwonoskórych przerwał dość nerwową ciszę.
- A to Desert Eagle, trzymany przez wściekłego czarnucha, wskakuj na swojego słonia i spieprzaj. - już miał naciskać na spust, kiedy poczuł intensywny ból, promieniujący z szyi, a z jego mięśni odpłynęła siła. Ostatnim co poczuł był smak piasku.

***

Obudziły go promienie słoneczne, które sprawiły, że skóra na jego ciele zaczęła piec i jakby się kurczyć. Usta wyschły do tego stopnia, że wolał nie próbować krzyczeć w obawie o utratę skóry z warg, która i tak była już cholernie popękana.
W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że nie czuje okularów. Przez chwilę jego serce zaczęło walić jak młot, spokój przyszedł jednak bardzo szybko, a powieki Travisa nie podniosły się ani na milimetr.

- Będziesz walczył. - łatwo było odgadnąć, że głos należał do jakiegoś starego człowieka, był chwiejny, a każde słowo wypowiadane było powoli i cicho.
- Co Ty pierdolisz? - nie dawał się ponieść emocjom, ale dobrze było chociaż to grać. W końcu takiej reakcji się spodziewali, a właściwie to jeden pies ich wie, w końcu to ludzie pustyni, wszystkie szablony zachowań poszły w pizdu.
- Ty i Twoja towarzyszka zbezcześciliście święte źródło mego ludu, tylko poprzez walkę możecie zmyć z siebie tą zbrodnie.

Wolał milczeć, nie musiał zresztą czekać długo. Poczuł, że ktoś pozbywa się liny, która do tej pory krępowała jego dłonie i podnosi go, stawiając na równych nogach. Kiedy odzyskał równowagę, a mięśnie zdrętwiałe od siedzenia w niewygodnej pozycji dały o sobie znać, do jego uszu doszły krzyki Indian i wrzaski Keiko, która wołała jego imię.

Jego oczy pozostawały cały czas zamknięte, nawet kiedy otrzymał pierwsze uderzenie, które spadło nieco ponad jego prawym uchem. Fakt, cios nie był zbyt precyzyjny, ale jego autor posiadał pięść, rozmiarami dorównującymi bochenkowi chleba, więc w głowie Travisa zaszumiało jak po obaleniu butelki bimbru. Zaczął się cofać, nie mogąc liczyć na wzrok, ani słuch, bo ruchy przeciwnika zagłuszały pokrzykiwania czerwonych, pozostało mu tylko proszenie o cud. Kolejny cios doszedł celu, tym razem poczuł jak skóra na jego skroni pęka, a krew gęstym strumieniem ścieka po twarzy. Jeśli o coś można się martwić w trakcie walki to uderzenie w skroń albo nos, cieknąca posoka, nie jest szczytem komfortu podczas okładania się pięściami.

- Dawaj szmato, tylko na to Cię stać?! - wrzasnął jednocześnie wyprowadzając uderzenie na oślep. Trafił, a jego twarz przyozdobił szeroki uśmiech, to musiała być parszywa morda tego olbrzyma, był tego pewien.

Milczący do tej pory przeciwnik wydał z siebie okrzyk, który był tak głośny, że Travis zaczął obawiać się o stan własnych bębenków. W tym momencie jego stopy straciły kontakt z podłożem, został podniesiony, a poziom adrenaliny Mosleya sięgnął szczytu.

***

- Zostawcie go! - wrzask Keiko nie był w stanie przedrzeć się przez okrzyki tubylców. Niemalże w tym samym momencie z przerażeniem ujrzała, że Travis wpadł przez ścianę z wątłych desek, do środka jakieś szopy. Przeciwnik ruszył w ślad za nim i obaj zniknęli z oczu gapiów, obie sylwetki przykrył cień, panujący w zrujnowanym budynku.

Nie minęła chwila, a rozległ się wrzask podobny do tego, który towarzyszył zderzeniu pięści Mosleya z twarzą Indianina, tym razem był jednak inny. W przeciwieństwie do poprzedniego nie był przepełniony złością, a raczej przerażeniem. Chwilę później ze zrujnowanego szałasu wygramolił się czarnoskóry mężczyzna zakrywający dłonią oczy i zataczający się jak człowiek po niezłej popijawie. Tłum zamarł, wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na niespodziewanego zwycięzcę, który chwilę później padł na ziemię. Znowu ten pieprzony smak – zakotłowało w jego głowię, kiedy drugi raz tego pięknego dnia pocałował stertę śmierdzącego piachu.

***

Kolejne przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych, czuł, że najdelikatniejsze dotknięcie twarzy będzie dla niego oznaczało falę bólu, który był gorszy nawet od zimnego noża wbijającego się pod żebrami. Był bowiem znacznie bardziej wkurwiający niż jakikolwiek inny rodzaj tego cholernie niekomfortowego uczucia.

- Przeszliście próbę. – znajomy głos rozległ się w uszach Travisa. Tym razem znajdowali się w jakimś budynku, nie dało się poczuć tych samych promieni słonecznych, które wcześniej wyrwały go z błogiego snu. – Proszę, oto Twoje rzeczy. – w dłonie Mosleya ktoś włożył czapeczkę z daszkiem, kiedy sprawdził co jest w środku znalazł swoje okulary i broń. Z ulgą założył swoje szkiełka i pierwszy raz od tak dawna otworzył oczy. Siedział przed nim zgarbiony mężczyzna w bardzo podeszłym wieku, na sobie miał dziwną szatę i bogaty pióropusz.
- Gdyby ktoś powiedział mi dzisiaj rano, że zostanę bohaterem westernu, chyba wyrżnąłbym orła. – wybuchł śmiechem i pewnie śmiałby się tak do końca tego straconego dnia gdyby nie łokieć Keiko, który wbił się w jego ramię.
- Dowiedliście swojej odwagi, zdecydowałem, że możecie zabrać tyle wody z naszego źródła ile będziecie w stanie unieść, weźcie też to. – wypowiadając te słowa wyciągnął dziwną obręcz o średnicy około pięciu centymetrów i wręczył ją Keiko. – Słyszałem, że mój daleki kuzyn bierze udział w wyścigu, od którego drżą moje ziemie. Oddajcie mu ten przedmiot wraz z moim błogosławieństwem. Teraz ruszajcie, jeszcze długa droga przed wami.

***

Chwilę później mknęli już po pustyni.
- Mam ochotę rzucić to w cholerę i wracać do domu.
 
__________________
Może być sto postaw i ułożeń miecza, ale zwyciężasz tylko jedną.
- Yagyū Munenori
Lio jest offline  
Stary 26-03-2008, 17:42   #36
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Team Iwan'n'Harting'n'Tess

- Nu co widzicie, panienk...- Iwan zaczął swoim spokojnym głosem, leczy gdy tylko się obrócił- Na głęboką piczkę matuszki Rosyji! Tess, do sterów! JUŻ!- ryknął, samemu odskakując od kierownicy. Przez chwilę wóz zatoczył się kilka razy, omal nie spadając do jednego z rowów, lecz po chwili wciąż chyba zszokowana okrzykiem dziewczyna siadła za kierownicą. Prowadzenie BTRa nie było niczym łatwym, ale odcinek drogi wydawał się prosty, a to w końcu tylko samochód... No, może trochę cięższy.

- Panienka nic się nie martwi, proszę jechać prosto, po prostu. Z Carem załatwimy to wszystko.- jak zwykle spokojnie skomentował sytuację Harting, ładując swój karabin snajperski- Jak zwykle, Carze?

- Tak!- ryknął niczym prawdziwy niedźwiedź Bear, wyrywając zza pasa jeden z obrzynów.- Do roboty!

- Eh, już, już...- westchnął Angol, zerkając na dopiero co zaparzoną herbatę. Cóż, liczył tylko, że coś zostanie w jego ślicznym dzbaneczku z podobizną królowej Elżbiety II...

Nie minęła chwila, gdy w górnym włazie ukazała się głowa Hartinga, zaś przesuwne drzwi z boku wozu zostały uchylone, w nich stanął Romanow. Anglik nie czekał zbyt długo- szybko namierzył faceta z wyrzutnią, jeden strzał i jego zwłoki spadły na ziemię. To jednak nie był najlepszy pomysł...

- A TO KURWA JEBAŃCE!- wrzasnął kierowca jednego z samochodów i po chwili oba uderzyły z obu stron w wóz pancerny, prawie przy tym miażdżąc głowę Iwana.

- Nu, tak się bawić nie będziemy!- ryknął Car, podnosząc się na nogi po bolesnym upadku- Lordzie, po kolei gnojków, ja się zajmę swoimi!

- Oczywiście, carze!-
odparł "melonik", a jego słowa po chwili potwierdził kolejny wystrzał.

- Trzymaj się, Tess!- krzyknął ostatni z Romanowów, po czym otworzył całkowicie drzwi do wozu i, biorąc krótki rozbieg, po prostu z niego wyskoczył!

Po sekundzie na dachu atakującego ich wozu pojawiło się spore wgniecenie, a jego autor prędko chwycił się pozostawionych na zewnątrz metalowych rurek, które zapewne miały utwardzać konstrukcję. Pasażerowie wozu zorientowali się dość prędko jakie czeka ich niebezpieczeństwo- niestety, nie dość prędko, gdyż kiedy zaczęli wykonywać rozmaite manewry mające na celu zrzucenie Beara z dachu, ten stał już na pace wozu, tam gdzie zazwyczaj podobni im gangsterzy montowali ciężkie karabiny.

Dwoma wystrzałami z obrzynów zmienił głowy obu bandytów w mieszankę krwi, kości i mózgu. Mocnym kopniakiem wybił resztki tylnej szyby i wskoczył do środka, nie zważając na setki kawałków szkła, które wbijały się w jego ciało. Odrzucił trupa kierowcy na bok (w duszy błogosławiąc fakt, iż w Zasranych Stanach nikt już nie zapina pasów), po czym zasiadł za kierownicą i skupił się na odzyskaniu panowania nad wozem.

Gdy po chwili jechał już obok BTRu, chciał spytać Hartinga jak tam drugi wóz. Nie musiał. Po chwili ogromna eksplozja wyraźnie pokazała, iż Anglik znów trafił idealnie w bak.

***

Musieli się na chwilę zatrzymać. Wszyscy świetnie zdawali sobie sprawę z tego, że w ten sposób stracą pozycję w wyścigu, ale i tak nie byli zbyt daleko- a tu pojawiła się niezła okazja na uzupełnienie zapasów.

Iwan zajmował się przetoczeniem paliwa z ich baku do wozu pancernego. Było go całkiem sporo, widać panowie postanowili wyruszyć w Amerykę dobrze przygotowani. Poza tym pełno było tam kaset i płyt różnych wykonawców, którzy najchętniej śpiewali o pierdoleniu czyjejś matki, parę numerów PeepShow i jakieś śmieszne, niemal plastikowe giwery. Z całego ich ekwipunku Harting, nie zważając na postrzał w ramieniu (kula tylko przecięła skórę, bardzo blisko kości- ale to nic poważnego, przynajmniej sam tak mówi), wybrał tylko mocno otartego i parokrotnie przemalowywanego Glocka siedemnastkę z dwoma magazynkami.

- To dobra broń. Niepozorna, ale dobra.- skomentował, chowając pistolet do kieszeni swej marynarki.
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline  
Stary 29-03-2008, 22:39   #37
 
Maciass0's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłość
Team Maciass0 Bulny i Kud*aty

Zatrzymali się na poboczu drogi, wiedząc już, że goście tamtego baru nie będą ich gonić swoimi wozami. Pavlov zgasił samochód przekręcając kluczyki w stacyjce, złapał za wajchę otwierającą bagażnik, otworzył drzwi od auta i przeszedł parę kroków do bagażnika, który za sprawą wajchy był już otwarty, Pavlov uniósł klapę i wyjął z bagażnika plecak. Przeszukał go w poszukiwaniu bandaży. Znalazł jeden, wziął go i wstał wrzucając plecak na swoje miejsce. Poszedł do drzwi gdzie siedział John, otworzył je i uwierzcie mi Alexiej nauczył się krzyczeć:
- Czy wy zawsze musicie odgrywać bohaterów? Nie wiecie, że mogliście zginąć? - Tatko krzyczał! - Co wy sobie myślicie, co?
Przerwał na chwilę, łapiąc się za boki i odwracając głowę powiedział:
- Przecież nie znam nikogo oprócz was na tym świecie, no może mam kilku znajomych. Ale to wy jesteście teraz najważniejsi, zależy mi na waszym życiu.
Spojrzał jeszcze raz na Johnego zmieniając pozycję głowy i ciała, nachylił się nad nim i powiedział:

- No dobra, pakazit te żeberka. - John z bólem podnosi odzienie ukazując siny, zbitą część ciała. - Masz stłuczony cały bok, owinę Cię teraz delikatnie bandażem a w mieście znajdę smar i cię wysmaruję, mam nadzieję, że pomoże Cię wykurować, bo wpadłeś w niezłe cacko. A ty Malcolm jeśli masz jakieś skaleczenie to i tak nie boli więc się wykurujesz szybko. Idź dla brata po wodę, bo musi dużo pić teraz, krew musi przyspieszyć krążyć.

- Tak jest, tatko. - powiedział z radością Baker i wyjął po chwili pół litrową butelkę wody. - Proszę - i podał ją ruskiemu.
Pavlov wziął butelkę, odkręcił zakrętkę i podał Johnemu, który zaczął pić.
- Przecież ty żłopiesz tą wodę jak tatko wódkę - powiedział Baker.
John odjął od ust butelkę i podał ją Pavlovowi mówiąc:
- Dziękuje - uśmiechając się przy tym

- Jop twoja mać - zaklnął Alex - wypiłeś całą butlę.
Pavlov zaniósł butelkę, zakręcając ją do bagażnika, wrzucił ją i zamknął klapę, która trzasła przy uderzeniu. Pavlov odszedł parę kroków od samochodu, rozpiął rozporek i przy oddawaniu moczu powiedział z uśmiechem:
- On pije, ja sikam. Nas nie dogoniat, nas nie dogoniat... - Nucił ; Gdy skończył zamknął zamek i wtedy usłyszał....

Po odejściu Pavlova od samochodu
Baker po odejściu Alexa przypomniał sobie o pewnej rzeczy. Uniósł palec prawej ręki a drugą dłonią sięgnął do kieszeni. Wyciągnął łyżeczkę i zaczął ją czyścić swoją koszulką. Emocjonalnie ją polerował pracując energicznie rękoma, aż na czole zaperlił się pot.

- Aaaa - męczył się, stękając przy tym niezmiernie - uch ty diablico - pot zaczynał spływać z całego ciała. - Jest! - krzyknął i uniósł łyżeczkę przez szyber dach i wykrzyknął:

- Oczodłubaczka jest czysta!!! - A echo dało się słyszeć w całej dolinie.

Poza samochodem
(Zdziwił się Pavlov słysząc te słowa, dlatego wrócił do samochodu w poszukiwaniu wyjaśnienia. )

Samochód
- Brawo Malcolm - powiedział Fieldstone z lekkim uśmiechem - o kurde, zapomniałem o swoim skarbie - poczym sam wyjął ze stacyjki kluczyki. Równie mocno jak Baker John mocował się z kluczykami, czyszcząc je szczegółowo i energicznie, by po chwili krzyknąć (w tym momencie do samochodu wchodzi Pavlov) - Turbelbina jest gotowa do dalszej jazdy, ajjj - skulił się z bólu. Pavlov słysząc te dwa krzyki i wszedł do środka z głupią miną szukającą wyjaśnienia, zadał pytanie:
- Co to ma być? Macie nasrane w tych łbach, żeby krzyczeć na pustyni. -Dwaj muzycy zaśmiali się, a potem Baker odpowiedział:
- To nasz taki zwyczaj, czyścimy nasze skarby, ja łyżeczkę a John kluczyki. Robimy to co miesiąc, aby nam to przynosiło szczęście, a to zaś buduje nas psychicznie. - Zaśmiali się wszyscy, A Pavlov usiadł wygodnie na siedzeniu. Fieldstone dając kluczyki ruskiemu powiedział:
- To jest pan turbelbina, dbaj o niego, albo pani oczodłubaczka Cię pobije - machnął mu palcem a Baker poklepał go po plecach łyżeczką. John kontynuował:
- I nie mów nikomu, nie chcemy rozgłosu. Ale mamy nadzieję, że nie przestraszyłeś się. Dokładnie miesiąc temu plus jeden dzień poznaliśmy Ciebie więc nie mogłeś widzieć naszego czyszczenia. - John wytarł się z potu, który równie obficie pojawił się na jego czole.

Przez ruska przechodziły dziwne myśli : " Co to za świry, o w żopę Stalina".
- Dobra i tak was lubię, lubię wasze odchyły - powiedział. Ale coś jeszcze pomyślał Rozpruwacz (który jeszcze nie pokazał dlaczego jest tak nazywany).
" Nie myślałem, że znajdę kogoś na świecie podobnego do mnie". Pavlov otworzył usta i powiedział:
- Wiecie, to może być trochę dziwne i zabawne, ale jestem podobny do was - Wyciągnął kałasza leżącego tuż za fotelem, skrytego przed wzrokiem - Oto mój kałasz, to jest mój skarb, nazywam ją kulonioska.

Śmiech niósł się przez dziesięć a może dwadzieścia minut. Baker płakał, jedynie Fieldstone przestał się śmiać, bo zakaszlał z bólu. Po chwili ruszyli w drogę załączając moc silnika turbelbiną. Detroit jest niedaleko. . . .

[od Autora] Wiecie, w tym świecie każdy jest świrem i ma swoje odchyły. Taka jest Neuroshima.
Maciass0 [koniec]

***

Krajobraz pustynny, popękane od suszy podłoże otwiera swe łono. Asfalt jest rozgrzany przez słońce wysyłające swych posłańców - promienie słoneczne na ziemię ogrzewając świat. W tym wozie o nazwie Plymouth GTX na dole, na drodze jadą trzej chłopcy radarowcy. Jechali drogą stanową w stronę Detroit. Nie wiedzą jaki to jest numer drogi, ponieważ znak został zabrany przez łowców gambli bądź szczury. W samochodzie jadącym dużą, zawrotną prędkością 100 km na godzinę dało się słyszeć śpiew wpasujący się w delikatną muzykę tworzoną z perkusji mięśniaka o imieniu Malcolm. Posłuchajcie tego śpiewu.

Rascwietali jabłoni i gruszy,
Popłyli tumany nad riekoj
Wychodiła na bierieg Katiusza
Na wysokij bierieg, na krutoj
Wychodiła, piesniu zawodiła
Pro stiepnowo, sizowo orła
Pra tawo kotorowo liubiła
Pra tawo czji pis'ma bieriegła.
Oj, ty piesnia, piesienka diewiczja,
Ty lieti za jasnym sołncem wslied
I bojcu na dalniem pograniczje
Ot Katiuszy pieriedaj priwiet
Pust' on wspomnit diewuszku prostuju
Pust' usłyszyt kak ona pojot.
Pust' on ziemliu bierieżot rodnuju
A liubow' Katiusza sbierieżot.
Rascwietali jabłoni i gruszy,
Popłyli tumany nad riekoj
Wychodiła na bierieg Katiusza
Na wysokij bierieg, na krutoj.

U nas nazywa się to gothic metal, jak ktoś se śpiewa a drugi gra - powiedział Baker kończąć grać. Pavlov powiedział nie na temat, zaczynając rozmowę na nowo:
- Wiem, że jesteście z Detroit, macie może jakieś miłości, znaczy się kobiety jakieś? No bo wiecie, yyy - zawstydził się ale kontynuował - Nie macie mamy, a ja dla was jak ojciec, no yyuu - szukał innego tematu przerywając odpowiedzi chłopaków, czego bardzo żałował. - nieźle dzisiaj praży słońce, co? he he, John podaj mi synku ze schowka butelkę samogoniku, bo zaschło mi w ustach. - Fieldstone wyjął butelkę mówiąc:
- To ostatnia, tatko, musimy ci coś kupić.
- Wiem John, wiem

***

Przedmieścia . Zarysy budynków pojawiły się na horyzoncie. Cmentarzyska wozów wiły się długo i bez celu. Gdzieniegdzie przemykały szczury bądź jakieś grupy gangerów patrolowały teren. Złom walał się po każdej części tego miasta. Bo to Detroit jest! - miasto wyścigów. Dom Bakera i Fieldstone'a. Drugi dom dla Pavlova. Nie rozklejać mi się tu, bo tego dnia stanie się wiele. Wjechali od południowo - wschodniej strony miasta. John robił jako pilot, a rusek słuchał go i jechał tak jak ten mu mówił. Znał świetnie miasto, każdy zakamarek i każdy zaułek.
- Gdy uzbieramy trochę majątku i zbierzemy ekipę to będziemy jeździć w lidze. Będzie ostra jazda. Malcolm strzela, ja jadę a ty naprawiasz samochód, albo jeśli zajdzie potrzeba to i nas. Oczywiście jak będziesz chciał - powiedział Fieldstone.
- No dokładnie Alexieju drogi - dodał Baker.
- Zobaczymy, musimy przeżyć ten wyścig, teraz najważniejsze jest zdrowie Johna.

Zajechali samochodem pod bar. Murowany budynek, któremu z fasady wystawały kable, stacje elektryczne, rury, puszki z elementami elektrycznymi i inne duperele. Na ścianie prawego budynku był zatarty napis Coca Cola. Weszli do środka i od razu poczuli zapach papierosów i alkoholu, co bardzo ucieszyło Pavlova. W środku było multum ludzi. Wszyscy się kręcili, rozmawiali i pili, krzyki, śmiechy i inne słowa (bluzgi) krążyły po całym lokum. Widoczne było poruszenie w barze.

"Chyba jakiś wyścig będzie dzisiaj, chyba nocny, zobaczymy.." - pomyślał Baker.

Na ladzie baru, obok zapewne właściciela stało radio, które zaczęło trzeszczyć. Momentalnie rozmowy i krzyki na sali ucichły a ludzie skupili się na audycji.

"Pewnie Orbital nadaje" - pomyślał, dzisiaj najwięcej myślący Baker, co było niespodziewanym zdarzeniem, a Baker dziwił się sam sobie.

Trrzzzsss - trzeszczało radio, wciąż nie dając dobrego efekty, więc barman podszedł do urządzenia i zaczął nim kręcić. To w lewo, to w prawo, a radio nie dawało za wygraną dając wciąż tylko trzaski. Zrezygnowany barman machnął ręką i powiedział:
- To chyba fałszywy ala... - przerwał bo z radia doszedł głos:

- Pułkowniku, tu kapral Maxwell, raport z wyścigu Canonball: 3 ekipy pojechały na południe w stronę Texsasu, 8 bezpośrednio w stronę San Fransisco, dwie tylko głupie jakieś w stronę Detroit. Odbiór.


- Dobrze kapralu Maxwell, proszę o podawanie raportów w częstotliwości dwa na dzień. Teraz jestem zajęty.. (cichym głosem) starą sprawą.... yyy... Bez odbioru.

"Trzeba iść zobaczyć jaka to jest częstotliwość w tym radiu" - pomyślał zaskakując własny gladiatorski umysł Baker

Głos w radiu ucichł, lecz został podjęty przez jakiegoś łysego człowieka siedzącego przy stole w otoczeniu dwóch osób w dresach i mających bejsbole przy nogach, mieli uwiązanego psa do ręki jedego z kolesi, któremu piana lała się z pyska (psu, nie typowi). Sam łysy był zwrócony w stronę radia

- W tym zasranym wyścigu jedzie ten gnój - Baker, nienawidzę tego typa. - Baker był pewien kto to był -> Alan Foster, kolega z dzieciństwa, a wróg z dorosłości, skin i bejsbolista i do tego zawadiaka.

- Jestem tutaj Alan - powiedział spokojnie Baker.

Skin zerwał się z miejsca, a jego dres zaszeleścił złowrogo, odwrócił się w stronę przybyszy, a wszyscy w barze zwrócili na nich uwagę urywając rozmowy. Jego "ochrona" wstała za przykładem. To była konfrontacja.

- A więc jesteś zasrańcu - mordę miał niewyparzoną ten Alan - Tak jak przysięgałem, zemsta za porażkę, nadal mnie boli ta kość gnoju, ale teraz jestem lepszy, rozumiesz, jestem lepszy.
Foster przeszedł parę kroków w stronę Bakera i kontynuował:
- Wyzywam Cię na pojedynek, na moście śmierci. Śmierć albo życie.

Baker uśmiechnął się i zripostował:
- To tylko twoja śmierć, przecież wiesz, tylko że ja nie.... - przerwał bo wtrącił się Pavlov:
- Najpierw będziesz musiał mnie pokonać, aby się z nim spotkać.- zaczął złowrogo. A słowa uderzyły w równie mały mózg Fostera co mózg Bakera. Malcolm chciał zaprotestować, ale rusek mu zabronił. Minęła chwila poczym Alan powiedział:
- Dobra, to będzie dla mnie rozgrzewka. Wygrana równa się twoja śmierć, przegrana moja. Za 30 minut na moście śmierci. Po czym wyszedł ze swoją bandą.

***

Przecież wiesz Malcolm, że nie możesz umrzeć, jesteś młody, a ja już wiele przeżyłem i jestem chory, ty myślisz że mogę pić tyle alkoholu bo mam dwie wątroby? Ale mniejsza o to. Ja pojadę i ja zmierzę się z tym typem. - mówił energicznie Pavlov do Bakera.
Gladiator próbował sprzeciwić się, zaprzeczyć, coś powiedzieć. Ale stał osłupiony i zmęczony wcześniejszym trzykrotnym myśleniem na temat radia co bardzo go wycieńczyło. John podziwiał odwagę i poświęcenie ruskiego, za co go pochwalił słowami:
- Jeśli przeżyjesz to gdy Baker dojdzie do siebie po tym orgaźmie intelektualnym poturbuje cię mocno ; mości rycerzu Pavloc, niech moc będzie z tobą.- poklepał ruska po plecach i uścisnął mu dłoń.

***

Most, godzina 19 a słońce chyli się ku zachodowi oświetlając krajobraz Detroit swoim blaskiem. Na jednym końcu stał on

Ford Mustang z Alanem Fosterem


Z drugiej strony

Plymouth GTX z Aliexiejem Pavlovem

To był pojedynek na śmierć i życie. Krzyki ludzi, pokazywane cycki kobiet i szczekające psy szczury wypełniały drogę tworząc tunel w którym miały jechać samochody, jeśli ktoś stchórzy kończy swój marny żywot na słupie bądź 80 metrów poniżej na wyschniętym korycie rzeki. No chyba że trafi w lukę i wjedzie w ludzi.

Alieksiej zapiął pasy, otarł pot z czoła, spojrzał ostatni raz w stronę kompanów. Pierwszy raz w swoim życiu przeżegnał się tak jak robią to prawosłowni i ruszył na znak strzału z pistoletu, z którego kula poleciała wysoko.

To był jakieś dwa kilometry pięćset. Pierwszy bieg, pierwsze bluzgi, pierwsze dawki adrenaliny. Koniec z przeszłością i myślami. Ktoś tam krzyczał: Sowieckij Sajet! Pavlov włączył nitro, jego przeciwnik zrobił to samo a szybkość ich pojazdów wzrosła do 80 km/h. Odległość się zbliżała, ale zajrzyjmy do samochodu Alana.

- Śmierć, śmierć Malcolmowi!! - krzyczy Alan - Nie ma dla niego życia! Za karę, za tą małą dziewczynkę, którą kochaliśmy. Najpierw on a potem Baker!! Śmierć!! - A potem dało się słyszeć tylko śmiech, który wypełniał cały samochód. - Hahahahahaha!!!

Prędkość 150 km na godzinę a odległość 150 metrów!!!

A u Pavlova działo się trochę dziwnie. Od nitra włosy mu się postawiły na sztorc, a krew zaczęła przyspieszać: - O kurwa, tylko nie to, znowu się zaczyna. W rozpaczy zaczął szukać po schowku, po siedzeniach w poszukiwaniu butelek z alkoholem, musiał się napić, albo umrze w męczarniach. Nic dla niego nie było teraz ważne. Schylił się pod siedzenie pasażera i znalazł butelkę - była pusta.
- Kurwaaaa!!! - krzyknął, lecz głos został zagłuszony przez dźwięk miażdżonego metalu.

Alan jechał samochodem co chwila zmieniając biegi i przyspieszając niezmiernie. Adrenalina podnosiła się do bardzo wysokiego poziomu, wręcz niebezpiecznie, a czerwone oczy widziały tylko śmierć..
Nagle samochód Ruskiego zaczął skręcać, w lewo, potem riposta w prawo, zaczął szamotać się z niewiadomego powodu. Foster dostrzegł że nikogo nie ma w środku. Pusty samochód. I w tym momencie pojawił się strach i zwątpienie. Zaczął hamować i skręcił w bok, trafił na niewłaściwy moment i wpadł w poślizg spowodowany zbyt szybką zmianą toru drogi. Przeleciał przez bandy i uderzył w twardy słup rozwalając samochód. A krew zaczęła spływać ze zniszczonych drzwi. Dym ulatywał powoli z silnika. Nadeszła śmierć....
__________________________________________
1.To co stało się dalej obejrzycie w następnym odcinku w wykonaniu Bakera i Fieldstone'a.
2. Proszę o komentarze, to mój pierwszy taki długi post
 

Ostatnio edytowane przez Maciass0 : 30-03-2008 o 09:50.
Maciass0 jest offline  
Stary 03-04-2008, 20:34   #38
 
Bulny's Avatar
 
Reputacja: 1 Bulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputacjęBulny ma wspaniałą reputację
Cofnijmy się trochę wstecz:

Po tym, jak Baker walnął jednego z „kałboi”, akcja rozwinęła się bardzo szybko. Wpierw John chciał wkroczyć i załagodzić sytuację swoimi dyplomatycznymi zdolnościami, aczkolwiek niewiele to podziałało na tamtych baranów. Gdy „brat” dostał sierpowym, Malcolmem szarpnęło. Chłopak momentalnie odwrócił się w poszukiwaniu broni. Wypatrzył stojącą na stoliku szklaną butelkę po napoju, którą szybko chwycił i rozbił na głowie tego palanta, co walnął Fieldstone’a.

Potem akcja nabrała jeszcze większego tempa. Romeo zniknął gdzieś z oczu perkusisty, a dwójka napastników bezlitośnie atakowała swoimi pięściami. Wszystkie ciosy zatrzymywały się jednak, na silnym i szybkim bloku gladiatora. Mężczyźni cały czas atakowali bezskutecznie. Drummer jedynie cofał się pod naporem ciosów ludzi, do których dołączył trzeci koleś.

W końcu walczący przeszli tak nieopodal lady baru. Jak zwykle Baker wytężył wszystkie zmysły szukając czegoś, czym mógłby zdrowo przywalić przeciwnikom. Jego wzrok padł na stojące nieopodal stalowe krzesełko. Teraz wystarczyło przeciągnąć walkę w tamtą stronę, i liczyć na swoje umiejętności. Cowboye atakowali bardzo chaotycznie. Uderzali pięściami w blok mężczyzny, starali się zaatakować go meblami stojącymi w knajpie i butelkami. Nie tylu przeciwników jednak pokonywał wojownik, który szybko zblokował nieco zaskakujący cios z lewej, a potem skontrował go, trafiając prawym prostym w zęby jednego z tych idiotów. Na pewno teraz koleś, który zaczął zwijać się z bólu, miał mały otwór w szczęce, gdyż jeden ząb wbił się w pięść Malcolma, i tam już został. Szaleniec, w przypływie adrenaliny, nawet tego nie poczuł.

Facet trzymający twarz w zalanych krwią rękach, kuląc się odsłonił Indianina siedzącego na barowym krześle, i przyglądającego się całej akcji, ciągnąc przez słomkę Coca – Colę. Czerwonoskóry nic mu nie zrobił. Te cztery naboje wygrał uczciwie, tak więc nie było powodu, żeby go lać. Pałker jednak ruszył szybko w jego stronę. Na twarzy poczciwego starca nie było widać strachu. Cały czas spokojnie wpatrywały się w otatułowanego mężczyznę, który bardzo szybko się zbliżał.

Baker błyskawicznym ruchem wyrwał napój z rąk staruszka, i przywalił mocną, szklaną butelką w łeb kolejnego napastnika. Wszędzie rozprysło się szkło, które poharatało walczących. Kolejne rany, tak jak i poprzednia, nie robiły na gladiatorze wrażenia. Mężczyzna machał tulipanem, z gracją wprawnego szermierza, szukając okazji do zlikwidowania ostatniego kolesia.

Ku jego zaskoczeniu, chłopiec od bydła szybkim gestem wyciągnął spluwę. Okropnie wielka lufa niemal dotykała czoła drummera. Ku zaskoczeniu strzelca, Malcolm wyrzucił nogę wysoko w powietrze. Siup, dup, i broń przeciwnika znalazła się już w jego rekach. Ta chwila jednak była wystarczająca, aby bezzębny facet zdążył z zaskoczenia walnąć muzyka w łeb. Wielka, żelazna rura uderzyła tak mocno, że przed oczami perkusisty pojawiły się mroczki. Przez ułamek sekundy nie wiedział co się dzieje na około niego. W ciągu tego ułamku sekundy jednak zdarzyło się bardzo wiele.

Parę szybkich ciosów w brzuch, uderzenie kawałem metalu w plecy, no i butelka rozbita o głowę zrobiły swoje. Bohater niemal stracił przytomność. Walczył jeszcze na chwiejnych nogach, ale nie zdołał zdziałać zbyt dużo. Przeciwnicy w końcu wzięli go we dwójkę i wyrzucili przez okno. Potem chcieli strzelać, ale traf chciał, że nie mogli sobie w ogóle trafić. Strzelali tak, póki wóz naszej wspaniałej trójki nie odjechał zbyt daleko…

****

Powrót do czasów nam bliższych:

Malcolm nie mógł się zgodzić, aby Pavlov jechał zamiast niego w samochodzie. To jego Alan wyzwał na pojedynek, i to on powinien załatwić jak najszybciej tę parszywą sprawę. A to, że ruski jest najstarszy i nie chce mu się już żyć, to nie argument. Nawet Fieldstone przyłączył się do apelacji. Może nie z tych samych powodów co Baker, ale poglądy mieli zbliżone. Oboje bali się o Rosjanina i obawiali się o samochód. W końcu 1200 gambli w tych czasach to nie przelewki. Tamten muł jednak w ogóle nie chciał słuchać młodzieńców. Powiedział, że on jedzie i basta. Nie ma przebacz. No cóż, trzeba było ustąpić…

****

Teraźniejszość:

Wszędzie słychać było ryki dwóch silników. Mustang Fostera był piękny, ale Plymouth to bezapelacyjnie cudo. Perkusista razem z kumplem przyglądali się, jak obcokrajowiec grzeje silnik, aby wyciągnąć z niego maks. Na około unosiły się kłęby dymu, wszędzie słychać było piski opon i dziewczyn – nie wiadomo które głośniejsze. Nie to teraz przykuło uwagę pałkera. Na słupie podpierającym starą latarnię tuż obok niego wisiała tabliczka głosząca coś o walkach na arenie. Dobrze byłoby się tam stawić. Gdy tak czytał treść napisu, oba wozy momentalnie ruszyły. Wyścig trwał krótką chwilę, choć pewnie z perspektywy kierowcy czas wydłużył się pewnie maksymalnie jak tylko mógł. Wozy przyspieszały walcząc o prowadzenie. Szły łeb w łeb. Nagle coś zaczęło szamotać bryką prowadzoną przez Pavlova. W głowie Bakera narodził się czarny scenariusz, jakoby Alieksiej w przypływie adrenaliny zszedł na zawał. Człowiek okropnie martwił się, co się stało z tatkiem. Widząc jednak pustą butelkę wylatującą przez okno, od razu skumał o co chodzi.

Po chwili ku uciesze i zaskoczeniu widzów, śliczny Mustang Fostera, rozbił się o lampę. Wszędzie trysnęły iskry, części rozwalonego wozu wzleciały w niebo, a krew zmieszana z paliwem powoli sączyła się na zewnątrz wraku samochodu. Rosjanin wszedł w zakręt, aczkolwiek w bocznym lusterku zobaczył, że bryka przeciwnika stanęła w płomieniach. Zdecydował więc już powoli dobrnąć do mety. Po wozie widać było, że facet wyciągnął z niego prawie tyle samo, ile potrafi wyciągnąć Fieldstone. Może nawet mu dorównał? W każdym razie gapie rzucili się w stronę Plymouth wywlekając zwycięzcę. Potem zaczęła się impreza dedykowana wygranemu. Mnóstwo alkoholu i innych takich rzeczy. Perkusista, zamiast tego, poprosił jakąś ładną dziewczynę, aby podrzuciła go pod arenę.

Kobieta od razu wpadła mu w oko. Na imię miała Diana. Miała długie, śliczne, włosy rdzawego koloru, które zakrywała czarna czapka. Była zgrabna, dość niska, ale śliczna. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach Malcolmowi żadne składne zdanie nie mogło wyjść przez zęby. No cóż. Taki los. Po chwili jazdy ubarwionej nieco naiwną rozmową, oboje podjechali pod arenę. Duży budynek niegdyś, jeszcze przed wojną służył jako hipermarket. Teraz odbywają się w nim walki na śmierć i życie. Facet podziękował ładnie za podwózkę, a potem wszedł do budynku.

****

- Czego chcesz? Że niby walczyć? Phi… Popatrz na siebie gnojku. Takich jak ty, to gównianymi Fiacikami rozjeżdżamy. – odezwał się ponury grubas w swetrze, siedzący za metalowym biurkiem wyciągniętym żywcem z jakiegoś nowoczesnego biura.
Malcolm nie tracił tym razem spokoju. Opanował się przed uderzeniem pięścią właściciela areny, a potem odpowiedział spokojnie:
- Ile wpisowe?
- 10 gambli. – usłyszał krnąbrną odpowiedź, po czym wyciągnął z plecaka płytę CD, oraz dwa naboje.
- To powinno pokryć wpisowe.
- OK. młody. Twoja walka odbędzie się dziś wieczorem. A twoim przeciwnikiem będzie… Hmm… - urwał spaślak zaglądając do notatnika - Wielki Joe w swoim gigancie. Połamania nóg życzę.
- Tiaa… Dzięki. – odpowiedział Baker udając się do „koszar” jak to gladiatorzy zwykli nazywać pomieszczenia, w których się przygotowywali.

Po wejściu do swojej szatni, człowiek zdjął plecak, uzbroił się w całą swoją broń białą i wyszedł. Przez chwilę połaził między sklepikami, w których kiedyś mieściły się butiki. Teraz są tam głównie sklepy z bronią, handlarze niewolników, oraz stragany przeróżnych kupców. Po krótkim spacerze między straganami przyszedł czas na obejrzenie pola zmagań. Człowiek wyszedł na trzecie piętro galerii i oparł się o barierkę spoglądając w dół. Ring nie był duży. Da długość miał może z pięćdziesiąt metrów i prawie tyle samo na szerokość. Od razu do głowy perkusisty wpadł plan, aby poruszać się szybko i zręcznie, tak by wóz nie mógł manewrować między porozrzucanymi gdzieniegdzie wrakami samochodów. Jeśli wóz tego Wielkiego Joe jest tak wielki, jak jego przydomek, to potyczka będzie kaszką z mleczkiem dla gladiatora.

****

Tak więc nastał czas batalii. Odkąd człowiek zapisał się do walki, minęło może z dwie godziny. Starczyło mu jeszcze czasu na krótką rozgrzewkę i trening. Sińce z knajpy, w której rozpętał bijatykę dalej bolały, aczkolwiek nie było teraz czasu, aby je wyleczyć. W końcu jest sam środek wyścigu. Każda minuta się liczy. Mężczyzna przyodział „zbroję” złożoną z powyginanych blach, mocowanych do ciała skórzanymi rzemykami. Detroitskim zwyczajem był fakt, iż gladiator, który zwycięży walkę zatrzymuje swój pancerz, oraz dostaje dodatkowe nagrody. Na to liczył i nasz pałker. A dodatkowe nagrody też na pewno się przydają.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=c0-qQrsoxFI[/media]
W końcu po oczekiwaniu i dłużących się minutach nastał czas na potyczkę. Malcolm doskonale wiedział, co robił dając „szefowi” tą płytkę, którą mu dał. Z czterech ogromnych głośników znajdujących się na rogach Sali rozbrzmiała głośna muzyka zagłuszająca niemal wszystko. Nawet wrzask kibiców nie przebijał się przez ten hałas. Facet wyszedł odziany w części starego auta, oczekując na przeciwnika. W tym czasie komentator wypowiedział słowa:
- Panie i panowie. Oto, dzisiejszego wieczora, mamy dla was emocjonujący pojedynek. Kolejną walkę z serii człowiek versus maszyna. Dziś naszym śmiałkiem, który zmierzy się z kilkutonowym kolosem jest… Malcooooolm „Kmiooot” Baker. Malcolm przeżył już parę walk. Ma na swoim koncie dwa hatchbacki oraz Hammera. Czy i tym razem pokona rozszalałą stalową bestię, którą prowadzić będzie znany i lubiany Wieeeeelkiiii Joe!
W tym momencie publiczność zaczęła szaleć i skandować „Joe! Joe! Joe!” Malcolm przyzwyczajony był do takiego zachowania, i nawet nie ruszało go to co słyszał. Stał twardo, nogami na ubitym piachu, przypatrując się wyjazdowi z areny. Wtem w otworze zaświeciły się dwa wielkie reflektory. Muzyka ucichła, zamieniając się w ryk potężnego silnika. Nagle z ciemności wyjechał on – Wielki Joe. Było nawet lepiej niż Baker się spodziewał. Jego przeciwnik wyjechał uzbrojoną po szyby… Furgonetką. „To nie powinno być trudne” – przeszło przez myśl gladiatora, czekającego na sygnał startu.

Nagle wszędzie rozległa się syrena, podobna do tej okrętowej. Samochód, stojący naprzeciwko drummera ruszył. O dziwo rozpędził się bardzo szybko. Widać było, że przeciwnik nie żałował kasy na usprawnienia. Auto zerwało się, i popędziło w stronę nędznego człowieczka, który własnie znalazł schronienie za wrakiem jednego ze starych aut. Na nieszczęście maszyna przebiła się przezeń jak przez masło. Malcolm rzucił się na ziemię obok, aby nie zostać zmiecionym przez jedną z połówek wraku. Potem szybko wstał strzepując z siebie kurz. Całemu zajściu towarzyszył wiwat i okrzyki publiczności, która dopingowała obu zawodników. Potem samochód zawrócił z ogromną zwinnością. Jak na tak wielką bestię, miał bardzo dużą zwrotność. Baker znowu musiał uskakiwać przed kolejnym rozjechaniem. Sytuacja powtórzyła się parę razy.

Kierowca niemiłosiernie dążył do tego, aby zlikwidować wroga. Próbował różnych zwodów i brudnych sztuczek, ale bębniarz z gracją unikał nadjeżdżających czterech kółek. Perkusista musiał wymyślić na prędce jakiś sposób zlikwidowania kierowcy, aczkolwiek nie było to zbyt proste. Na szczęście pomysł wpadł mu do głowy równie szybko, jak nadjeżdżająca raz za razem ciężarówka. Teraz jednak trzeba było mieć „cojones” – jak to mówią Hegemończycy.

Malcolm oczekując na kolejny atak stanął naprzeciw wozu. Choć nogi delikatnie mu się trzęsły, starał się opanować nerwy. Dobył włócznię - których wziął więcej na zapas – i czekał na kolejny podjazd przeciwnika. Chwile znowu zaczęły dłużyć się niemiłosiernie, a wóz wydawał się zawracać wieki. W końcu jednak doszło do tego, że kolce samochodu ustawiły się na przeciwległym końcu areny. Pałker obmyślając plan liczył poniekąd na farta, więc postanowił przekonać się, czy mógłby zamieszkać w Vegas. Stanął z włócznią w ręku oczekując na atak. Doczekał się go szybko. Auto ruszyło z pełną prędkością w stronę człowieka przyjmującego postawę bojową. Było coraz bliżej… 45m… 40m… 30… 20… 10...
– Już! – Zakrzyknął mężczyzna rzucając włócznię. Długi kawał drewna wyfrunął z jego ręki z ogromną prędkością. Zakrwawione kawałki przedniej szyby wzniosły się ku górze. Triumf! Ale czy aby na pewno? Ucieszony Kmiot spojrzał na fotel kierowcy. Siedzenie było przebite, ale nagle z pod maski rozdzielczej wyłoniła się paskudna morda Joeya. Teraz nie było czasu na unik. Jedyne co mógł zrobić Baker, to wskoczyć do kabiny. Tak też uczynił.

Bez problemu wlazł do kabiny pędzącego samochodu, wywołując szamotaninę. Dwaj mężczyźni przez chwilę unikali swoich ciosów próbując zadać szybką kontrę. Oboje byli jednak na mniej więcej równym poziomie. Przewaga była jednak po tronie gladiatora. A czemu? Bo chłopak przysłonił Wielkiemu widok przed maskę. Sam o tym nie wiedział, aż do czasu kiedy usiadł na kierownicy uruchamiając klakson. Wtedy też spojrzał do tyłu. Przed samochodem była ściana. Dzieliło ich od niej mniej niż 5 metrów. Wykorzystując element zaskoczenie Wielki Joe złapał Malcolma za fraki i wyrzucił boczną szybą. To był najgorszy - i ostatni – błąd, który w życiu popełnił. Samochód po chwili rozbił się, wybuchając, o ścianę a ciężkie kawałki metalu raniły Bakera w korpus, nogi i schowaną w rękach głowę, po czym mężczyzna momentalnie stracił przytomność.

****

- Nieźle Cię poharatał. – przemówił spokojny męski głos, to na pewno był John.
- Tak tawariszu. Masz szczęście, że przeżyłeś. – w pomieszczeniu rozległ się kolejny głos. Tym razem surowy i chrypliwy.
- Eee… Chłopaki?... Czemu… Czemu ja nic nie widzę? I czemu mi tak zimno? Malcolm poznał, że to jego towarzysze, aczkolwiek przestraszył się tego, że rzeczywiście widział jedynie ciemność.
- To tylko opatrunek. – Kolejny surowy, starszy, męski głos odpowiedział na pytanie perkusisty. - Za dziesięć minut Ci go zdejmę, i dokuśtykasz sobie, by zobaczyć co wygrałeś. Tylko ostrożnie. Przez trzy - cztery dni raczej nie nadwyrężaj lewej nogi. – słowa te były miodem dla uszu Bakera. Ale co to? Znał skądś to brzmienie. Czyżby to był? Nie, to nie możliwe…
Kapral Mahone?! - Wykrzyknął mężczyzna z wyraźnym uśmiechem na twarzy.
– Tak synu, widziałem twoją walkę. To na końcu, to czysta głupota była. Nie lepiej było uskoczyć i rozwalić mu opony hakiem łańcucha?
– Tak wiem, wiem…

Twenty minuts later:

– Oto nadszedł czas na nagrodę dla naszego bohatera. – zakrzyknął komentator do mikrofonu. Dzisiaj pierwszą nagrodą jest… To oto stworzenie.
Wielka płachta powoli zaczęła odsłaniać klatkę, z której stopniowo wyłoniła się bestia. Wielkie, kudłate psisko, które wgapiało oczy we wszystkich stojących na około ludzi. Bestia spojrzała na stojącego najbliżej Malcolma, po czym poczęła się ślinić i merdać ogonem. Najwyraźniej go polubiła.
– Będzie za niego dużo gambli. – szepnął perkusista do Fieldstone’a, lecz spotkał się z ogromnym wyrazem oburzenia ze strony towarzysza.
– No dobra. – Powiedział zdołowany. – To jak go nazwiemy?
Borys! – wykrzyknął ruski. – Na cześć legendarnego Borysa Jelcyna!
– No dobra… Niech będzie Borys



 
__________________
"Gdy Ci obcych ludzi trzech mówi że jesteś pijany to idź spać" - Stare żydowskie przysłowie ;)

Ostatnio edytowane przez Bulny : 03-04-2008 o 20:38.
Bulny jest offline  
Stary 07-04-2008, 21:37   #39
 
Wallace's Avatar
 
Reputacja: 1 Wallace nie jest za bardzo znanyWallace nie jest za bardzo znany
Gustav zdziwił się nieco że Payton i Queenie się znają, a wnerwiło go to że ani ona ani Sean nic mu o tym nie powiedzieli. "Po prostu kurwa słodko!" pomyślał. Nie ma to jak dobry zwiad przed wyścigiem... Mimo to nie zdziwił się gdy wynik rozmowy negatywnie odbił się na Paytonie. To akurat Gusowi odpowiadało, o wrogów nie trzeba się tyle martwić co o przyjaciół. stanowisko tych pierwszych rzadko się bowiem zmieniało i nie stanowili źródła zbyt wielu niespodzianek. No i postawa Shemme'iego. Najpierw upuszcza wszystko z rąk byleby tylko oddać właściwy salut a nieco potem pluje na swoje świeżo zerwane odznaczenia. Jeśli tak zachowuje się większość żołnierzy to jednak było to choć trochę pocieszające, że nie postąpił w ślady siostry i nie wyruszył na front na szkolenie. Mimo, iż zachowanie Seana wydało mu się śmieszne nie skomentował go. Miał w końcu na tyle jaj by "pokazać" dawnemu dowódcy środkowy palec.

- Dobra dzieciaki trzymajcie się! Jedziemy załatwić jeszcze tą małą sprawę za miastem i dalej do Detro.

Ryk silnika zagłuszył większość odszczekniętej Riposty Shemme'iego, zresztą nie czas był teraz na to więc nie było sensu kontynuować... Niech się lepiej na coś przyda i pocieszy nieco siostrę.

Gus zatrzymał wóz za wylotem miasta, znajomy kurier (podwładny Gusa z jego firmy jeśli chodzi o ścisłość) już na nich czekał.

- Cześć Sid. Niezły żuczek. Sam skręciłeś po godzinach?

Gustav wskazał na wyraźnie niedawno skręcony łazik pustynny.

- Cześć szefie. Tak można tak powiedzieć, gangersi pokiereszowali brykę Manny'ego więc używa teraz mojej. Nic czego trochę czasu i części by nie naprawiło ale póki co mam okazję wypróbować składaka.

- Masz paczkę?

Sid wyjął z plecaka zaklejone taśmą pudełko i podał Gusowi, ten otworzył je i przeliczył wszystkie działki Tornado.

- Dobra. Możesz wracać i to najlepiej szybko. Daj znać w "Dziurze", (zakład monterów Gusa) żeby zwolnili podjazd dla ciężarówek, musimy doinstalować parę rzeczy do hummuzyny.

- Spoko szefie, zaraz pognam... eee jedna sprawa szefie.

- Tak?

- Mogę wygrzebać sobie coś z części zapasowych, żeby zainstalować do żuczka?

Dodał niepewnie.

- Niech ci będzie za fatygę, ale nie bierz nic czego mamy mało na składzie. Aha, Sid! Jak wrócisz spróbuj zorganizować dla nas trochę benzyny... właściwie to tyle ile się da bez nadszarpywania zbytnio zapasów firmy.

- Sie rozumie! Do zobaczenia na miejscu!

***

Gdy dotarli do Detroit zaczęło już zmierzchać.

- Cholera nie za łatwo lawirować jamnikiem po tych zagraconych ulicach.

Rzucił do Seana z poirytowaniem.

- He! Nie rozwal, o coś tyłu jamnika, prawie zgarnąłeś nim jakiegoś szczura.

- Taa... nie chciałbym potem czyścić maski po tym ścierwie

Mówiąc to Gus lekko się uśmiechnął, ale nie zwrócił uwagi na to jak mógł zareagować na to Shemme. Kilkanaście minut później zatrzymali się pod w większości opuszczonym wysokim szarym obdrapanym budynkiem. Światła widniały głównie na dwóch pierwszych piętrach oraz garażu. Nad solidnymi frontowymi drzwiami do wejścia budynku wisiał napis; "Gus Richardyne i spółka
Biuro kurierskie"

poniżej była jeszcze jedna duża plakietka ze strzałką wskazującą wjazd do piwnicy na której widniał napis "dziura monterów"

- No nieźle się tu urządziłeś.
Rzekł Sean.
- Trzeba było jakoś zarobić na życie nie? Witam w moich skromnych progach.

Po chwili drzwi do podjazdu otworzyły się, a Sean oglądał wyposażenie wnętrza z całkiem dostrzegalnym uznaniem. Kręciło się tu całkiem sporo ludzkich figur, które wydawały się przyśpieszyć gdy zobaczyły nie widziane dłuższy czas oblicze Gusa. Ten wjechał na podjazd dla ciężarówek, zgasił silnik wyskoczył z wozu i zawołał na pół gardła.

- Dobra ludzie! Ci, którzy nie mają nic przezajebiście pilnego do roboty zapraszam tutaj!

Ton głosu wskazywał, że to nie prośba tylko polecenie.

- Mamy sporo roboty!
 
__________________
Moda? Całkiem fajna rzecz jak mniemam... w przypadku gdy nie chcesz niczym szczególnym się wyróżniać lub gdy nie masz na tyle wyobraźni by wymyślić jak się ubrać.
Wallace jest offline  
Stary 11-04-2008, 23:35   #40
 
Eltharion's Avatar
 
Reputacja: 1 Eltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodzeEltharion jest na bardzo dobrej drodze
Team Runner & Pocisk

„Pocisk”

Thomas siedząc spokojnie w bryce kumpla, „Guna” czyścił swoje cacuszko (tak nazywał swoją ukochaną giwerę – M4A1) dopalając papierosa.
Postnuklearne pustkowia po wielu godzinach zaczęły go przytłaczać, podróż stawała się coraz uciążliwsza. Wiedział jednak że już niedaleko do Nowego Yorku, więc postanowił uzbroić się w cierpliwość.
Nagle spod samochodu wydobył się dość niemile brzmiący huk.

-Kurwa, złapaliśmy gumę! – powiedział Gun.
Dziwne że w jego oczach nie pojawiła się żadna, chodźmy najmniejsza iskra podejrzeń. Po prostu wysiadł z samochodu i poszedł sprawdzić co jest grane.
Thomas od razu wiedział, że coś jest nie tak i już miał wysiadać, ale wyprzedził go pocisk, który z impetem trafił prosto w czoło niczego niespodziewającego się Guna.

- Co jest do ch… !!?? – krzyknął Thomas.
Miał duże szczęście że napastnicy go nie usłyszeli. Najprawdopodobniej myśleli że go tam nie ma, więc postanowił wykorzystać element zaskoczenia i zaczął szykować się do ataku. Siedząc nadal w samochodzie przeładował broń, zwolnił zamek i czekał na dobry moment. Zza sterty jakiś śmieci wyszli czterej gangerzy. Byli uzbrojeni w AK47. Spojrzał ostatni raz na przednią szybę samochodu i wtedy zauważył migające w oddali światła nadjeżdżającego samochodu. Było już ciemno, więc doskonale widać było coraz szybciej zbliżający się pojazd.
Thomas natychmiast zmienił plan. Pomyślał, że z czterema uzbrojonymi debilami i tak nie ma za dużych szans, więc warto było poczekać i przekonać się czy to byli ich kumple czy może nieoceniona pomoc.

„Runner”

Noc, spokój, warkot silnika… Roy jechał w kierunku Detroit drugą godzinę, myśląc tylko o tym, żeby dopaść tych skurwysynów, którzy załatwili mu jednego z nielicznych przyjaciół.
Tym razem radio milczało, całkowicie wyłączone. Niebyło czasu, żeby myśleć o wyborze muzyki na podróż, nie tym razem.

Spojrzał na wskaźnik paliwa.
-„Niedobrze, nie starczy nawet na jedną- trzecią drogi”- pomyślał, robiąc się coraz bardziej wściekły- KURWA MAĆ!!- krzyknął uderzając rękoma o kierownicę.

Zwolnił trochę, żeby się zastanowić. Nie przypominał sobie, żeby w okolicy było jakieś miasto, wiocha albo stacja benzynowa… Zaczynał żałować, że tak szybko wyjechał z Littlepick.
Nagle w oddali zobaczył kilka krótkich blasków, jak się mogło wydawać wystrzałów z broni.

-To oni- przemknęło mu przez myśl i dodał gazu. Nie mógł przegapić takiej okazji, szczególnie, że zaczynało mu brakować paliwa.

Kilka chwil później światła jego reflektorów padły na czterech gangerów, ubranych w skóry. To musieli być oni.
Chwycił ręczny i zakręcił, robiąc z samochodu osłonę. Gangerzy nie czekali długo i natychmiast zaczęli strzelać do niego z swoich kałachów. Musieli być pijani albo mieli zeza, bo opornie szło im celowanie. Runner wyskoczył z wozu opierając się o karoserie plecami.
Nagle jeden z nich trafił w drzwi pasażera, tworząc charakterystyczny dźwięk przebijanej blachy.

-Nie w samochód kurwa!- krzyknął z wyraźnym zdenerwowaniem i wystrzelił kilka razy w ich kierunku ze swojej beretki.

„Pocisk”

Czekał ciągle spoglądając na napastników.
„Skurwysyny” – pomyślał – „to była jedyna bliska mi osoba na tym cholernym świecie”.

I wtedy usłyszał dźwięk hamujących opon na piachu. Gangster to raczej nie był.
Thomas widział tylko jak koleś wysiada z bryki chowając się za nią.
Zrobił rzecz którą Pocisk ubóstwiał – bez pieprzenia się, po prostu zaczął ładować do gangerów. Odczekał chwilę i zobaczył jak dwóch z nich pada od strzałów gościa.

„YEEEHA!” wybiegł z samochodu sypiąc na ślepo w fagasów, ubranych w czarne skóry. Jeden dostał prosto w klatę, drugi w udo, po czym osunął się na ziemię w kałużę juchy. Thomas uśmiechnął się i podszedł do krwawiącego czarnucha wyciągając spluwę.

Pomocnik okazał się strasznym dupkiem. Tak jak większość ludzi nie umiał zwyczajnie, po prostu powiedzieć przepraszam. Odepchnął Thomasa i sam podszedł do zdychającego gangstera. Widać było że ta bezużyteczna, jęcząca czarnoskóra kupa cholernego mięcha ma na pieńku z tym gościem.

„Runner”

Kolejne strzały- tym razem celne. Roy usłyszał tylko dwa krótkie krzyki wywołane bólem. Chwilę później chciał wyskoczyć znowu i pozbyć się pozostałej dwójki, ale ktoś go uprzedził. Usłyszał tylko serie z karabinu, a później całkowitą ciszę, którą zakłócał tylko jęk jednego z tych skurczybyków.

Wyszedł zza samochodu z przygotowaną bronią, na wypadek gdyby gość, który mu pomógł okazał się kimś kto chce go zabić.
Spojrzał na leżącego gangera, do którego celował ów gość. Rozpoznał go, był to przywódca z baru.
Podszedł do niego odpychając faceta i wycelował do czarnucha.

- Nie…- wycharczał, dławiąc się krwią- Nie... uciekniesz- zaśmiał się- Zaraz będzie tu reszta moich ludzi…- zakaszlał- Byli tylko na zwiadzie, więc za 10 minut tu będą i gwarantuję ci, że będą cię ścigać- mężczyzna wybuchł śmiechem, wypluwając krew.

Roy nie odezwał się do niego. Podniósł spluwę i strzelił gangerowi w głowę.
Jego pościg się skończył.

TEAM

- Dzięki za pomoc - powiedział Thomas otrzepując się z kurzu.

- Nie ma za co- odpowiedział Roy- Masz szczęście, że tędy przejeżdżałem.

- Sam też dałbym radę - powiedział Thomas przechwalając się - ale na pewno było łatwiej. Jak masz na imię?

- Roy- odpowiedział- słyszałeś co powiedziała ta ściera? Niedługo będzie tu dziesiątka tych narwańców, masz jak się zabrać?- zapytał.

- Ja jestem Thomas- odpowiedział- To chyba mówi samo za siebie - wskazał palcem na zniszczony wóz kumpla - Ale mam coś co na pewno ci się przyda. - podszedł do bagażnika w którym znajdował się kanister 100 litrowy benzyny.

- Mam rozumieć, że chcesz się zabrać ze mną?- spojrzał na niego, a następnie na kanister. Potrzebował paliwa, więc nie miał wyjścia- Dobra, załaduj cały swój sprzęt do samochodu. Kanister do bagażnika, reszta na tylnie siedzenie- powiedział, po czym sam podszedł do swojego samochodu i przełożył wszystko z bagażnika na tylnią kanapę. Później wziął resztkę swojego paliwa z Nowego Jorku i wlał je do baku.
„Mam nadzieję, że nie będę tego żałował…”- pomyślał.

Thomas od razu wziął ciężki baniak i przełożył go do samochodu Roya, po czym wytaszczył jeszcze masywną skrzynię z tylnego siedzenia, na której widział jednoznaczny napis "Giwera". Wiedział, że musi się streszczać, więc podszedł na chwilę do Guna, chwycił go za dłoń i się pożegnał.
- Możemy jechać, pogadamy w samochodzie. - na odchodne kopnął w twarz gangstera i wsiadł na tylne siedzenie.
 
__________________
"Jeśli nie nakłonię niebios, poruszę piekło"

gg: 7219074 :)
Eltharion jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172