Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-03-2014, 19:48   #31
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Safe Haven - Shelby i Remo



James spodziewał się telefonu od Anny ale raczej trochę bliżej świąt. I za cholerę nie spodziewał się, że zadzwoni z czymś takim. Wchodził właśnie do restauracji którą wybrali Remo i Ana i haker właśnie mu się napatoczył na linię wzroku. Po prostu siedział przy stoliku. James bez wahania ruszył wprost na niego cały czas w tych ciemnych okularach, czarnej bluzie i ciemnobrązowym skórzanym płaszczu. Absolutnie nie pasował do tego miejsca. Szedł szybko, bez zawahania i z takim impetem jakby w ogóle nie zamierzał się zatrzymywać jeszcze długo po minięciu stolika hakerowego Mustanga. A jednak zatrzymał się, pochylił nad stolikiem i wypalił bez żadnych wstępów.

- Remo. Pomóż mi. Namierz mi ten numer jak najszybciej. Muszę oddzwonić - rzekł, kładąc na stoliku przed Murzynem swój telefon z wyświetlonym zastrzeżonym numerem. Na twarzy zazwyczaj spokojnego a przynajmniej opanowanego mężczyzny widać było masę odznak emocjonalnej burzy jaką starał się ukryć. Jednak drganie kącików ust, nerwowo się poruszające nozdrza i przede wszystkim napięcie w głosie jasno mówiło, że prośba jest dla niego cholernie ważna i istotna oraz nie cierpiąca zwłoki.

Haker uniósł wzrok, nie patrząc na to co pokazywał mu Shelby. Gapił się na faceta jakby ten nagle zwariował.
- Po pierwsze, jesteśmy w lokalu bezpiecznym - odgiął pierwszy palec. - Po drugie, namierzenie numeru wymaga włamania do centrali, co jest niebezpieczne i kompletnie niezgodne z prawem - drugi palec. - A po trzecie i chwilowo ostatnie, problemy z zakłóceniami w sygnale prawie uniemożliwiają precyzyjne działania z urządzeń bezprzewodowych.
Westchnął i patrząc prosto w oczy gościa, dodał:
- Lepiej powiedz o co biega.
Shelby przy pierwszym palcu hakera zacisnął usta w wąską zawziętą linię. Przy drugim zaczął nerwowo rozdymać nozdrza. Przy trzecim zdaniu chwilę wpatrywał się prosto w oczy czarnoskórego mężczyzny po czym zmęczonym ruchem zdjął swoje ciemne okulary i spojrzał tym razem własnymi oczami.

- To telefon mojej żony. Jest tu, w NY ale nie wiem dokładnie gdzie. Dzwoniła właśnie do mnie jak jechałem tu windą. Porwano naszego syna. Muszę do niej zadzwonić i dowiedzieć się więcej. A potem go odnaleźć. Pomożesz mi? - tak w głosie, spojrzeniu jak i sylwetce moment słabości stopniowo jak mówił został zepchnięty gdzieś na dalekie zaplecze jego świadomości. Za to z każdym słowem rosła determinacja.

Remo nie spuszczał wzroku z oczu rozmówcy. Nie skomentował, milcząc trzy sekundy.
- Nie znasz mnie, dlaczego do mnie uderzasz? Równie dobrze mogę wszystko przekazać ludziom z korpo. - Nie wyglądał jakby istotnie zamierzał to zrobić. Nie wyglądał też, jakby nie był do tego zdolny. - Podejrzewam, że dałbym radę ci pomóc, z tym numerem szczególnie. Nie teraz jednak, nie na gwałt. Wiesz coś o tych, co porwali? Pogadamy z Danielą, potem dasz mi holo i pojadę do siebie, sprawdzić co mogę. Skoro chcesz mi zaufać, będziesz musiał robić co mówię w tym zakresie. Zaryzykujesz? I będziesz mi winny.

- Uderzam do ciebie bo jesteś specem w takich sprawach. I natknąłem się na ciebie jakieś 3 sekundy po skończeniu rozmowy z Anną. - rzekł bez wahania James. Zastanowił się co powiedzieć dalej.
- Nie wiem kto stoi za porwaniem Remo. - rzekł dla odmiany dziwnie cicho i spokojnie. Wpatrywał się chwilę w swojego rozmówcę badawczym spojrzeniem takim samym jakim on mu zaserwował przed chwilą. - Ale nie odpuszczę czegoś takiego. Nikomu czegoś takiego nie odpuszczę. - mimo woli usta zacisnęły mu się ponownie w zawzięty wyraz a wciąż stojąc przy stoliku widać było jak napierał pięściami o blat stolika jakby chciał go złamać.
- Ale wolałbym byś nie paplał o tym naokoło. Nie jestem najpopularniejszą osobą w tym mieście. - rzekł już spokojniej rozluźniając mięśnie i siadając naprzeciw Remo przy stoliku.

Haker powoli skinął głową, ciągle nie spuszczając wzroku.
- Rozumiem cię, a rozpowiadać nie mam zamiaru. To kwestia czego innego. Znamy się krótko, przyznaj - kącik ust wygiął mu się w zalążku uśmiechu. - Nie staliśmy się jeszcze przyjaciółmi, dla których za friko łamałbym prawo. Bo skoro to porwanie i te sprawy, to jako glina, no dobra, były glina, mógłbyś się zwrócić do swoich, aby zrobili to całkiem legalnie, nie? Bez mydlenia oczu odnośnie długości trwania procedur, wiem, że potraficie się sprężyć, zwłaszcza wtedy, kiedy chodzi o swoich.

Shelby spoglądał na uśmiechającego się Remo tak samo jak on na niego. Milczał dłuższą chwile po czym odwrócił wzrok w stronę okien. Obserwował chwilę to co się dzieje za nimi po czym powolnym ruchem z powrotem założył swoje ciemne okulary i nieśpiesznie ponownie spojrzał na hakera.
- Dobra, Remo myślę że masz rację. Wybacz przez chwilę straciłem panowanie nad sobą. Ale chodzi o moją rodzinę. Moją a nie twoją. Dzięki za radę. Spróbuję to załatwić innymi kanałami. - mówił już całkiem spokojnie zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszym wzburzeniem.
- To teraz czekamy na dziewczyny tak? - spytał siląc się na ton towarzyskiej pogawędki choć gdy przeglądał kartę dań dłonie poruszały mu się jeszcze trochę zbyt nerwowo.

- Opanowanie to sztuka, w moim przypadku bez niego bym nie wyrobił jednego dnia - Remo uśmiechnął się szczerze, opierając wygodnie o krzesło. - Jak twoi nic nie załatwią, odezwij się. Moja propozycja pozostaje aktualna.
Z elektronicznego menu wybrał tylko wodę gazowaną z miętą i cytryną. W pracy nie pił, a lunch już zjadł.
- Na Danielę tylko, Ann pojechała na inne spotkanie.

-Ah tak… To Ana nie przyjdzie? Hmm… - podniósł nagle wzrok i spojrzał na hakera. Po chwili kontynuował
- W takim razie pewnie będziesz ją widział wcześniej niż ja. Daj jej to i niech się pobawi w sapera w służbowym labie. - podał Remo fiolkę otrzymaną od Ramona.
- To są resztki substancji pozostałej po eksplozji. Policyjni spece wyciągnęli ze swojego laba co się dało, ale mojego kolegi to niezbyt satysfakcjonuje. Jeśli Anie się uda wyciągnąć coś więcej obiecał udostępnić mi to i owo ze śledztwa.

- Dobra - Remo wziął próbkę i schował w wewnętrznej kieszeni marynkarki. - Przekażę jej, gdy się spotkamy. - Nie powiedział więcej, nie chcąc się później powtarzać po pojawieniu się Morrison. Okazało się, źe właśnie nadchodziła. Kye uniósł rękę, przyciągając jej uwagę.



Na zewnątrz



Po opuszczeniu lokalu od razu sprawdził połączenia ale nie było żadnych nie odebranych. Przynajmniej nie od Anny. Wrócił do swojego samochodu i dobrą chwilę analizował sytuację. Był gliną. Porwano mu dziecko. Nie zostawało mu nic innego niż zwrócić się do innych glin o pomoc. Właściwie powinien zrobić to od razu. Tylko, że... To nie było takie proste. Świetnie wiedział dlaczego to Orlando dowodzi jego oddziałem. Ta sprawa wciąż się za nim ciągnęła. I za nimi. Za całą trójką. Dlatego nie byli razem. Już tak długo. Ale... Anna wróciła. Chciała się z nim spotkać. Wrócili oboje. A teraz... W końcu podjął decyzję. Nie wiadomo kto był w to zamieszany więc potrzebował każdego wsparcia jakie mógł pozyskać. Konsekwencjami się będzie martwił potem. W sumie Remo dał mu dobrą radę. Uruchomił samochód i ruszył przed siebie. W pamięci przeszukał listę osób które mogłyby mu pomóc w takiej sytuacji.

Zaczął od Brian'a. Brian Horrocks był najlepszym policyjnym negocjatorem jakiego znał. Często James ze swoimi ludźmi wkraczał do akcji dopiero gdy Brian'owi się nie powiodło. A udawało mu się zakończyć sprawę sukcesem naprawdę często. Stąd w międzyczasie często żartowali, że odbiera James'owi robotę. Niestety obecnie był jego numer zajęty więc Shelby po prostu zostawił wiadomość specowi od negocjacji. Miał nadzieję, że przydzielą go do tej sprawy zwłaszcza jeśli obaj o to poproszą. W końcu chodziło o gliniarską rodzinę.

Następnie dodzwonić się nie dał rady ale wysłał wiadomość do Petry Pfeffer ich posterunkowej technowiedźmie. Zdaje się, że powinna rozkminić te połączenie od Anny. Również ją poprosił o spotkanie.

W końcu dojechał na miejsce i zatrzymał się. Wysiadł, przeszedł przez kilka drzwi i stanął przed kotuarem. Po drugiej stronie siedziała Karen, całkiem sympatyczny rudzielec.
- Ooo, cześć James. Dwa razy w ciągu tego samego dnia? Może wrócisz do nas na stałe? - uśmiechnęła się sympatycznie do byłego kolegi z pracy.
- Cześć Karen. Może wrócę. Ale teraz chciałem zgłosić porwanie. Anna jest w mieście. Była z Keithem. Porwano go. Dzwoniła do mnie. Lacey jest wolny? I Brian. Myślę, że Brian też by mi się teraz przydał. - spytał o Thomasa, który specjalizował się w porwaniach. Na razie o Petrze milczał bo chyba i tak miał spore szanse, że wezmą ją na eksperta tudzież przekażą co trzeba.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 01-03-2014, 20:42   #32
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Ann wróciła do siebie metrem. Stacja Colubus Circle, była tylko kilka minut na piechotę od budynku w którym mieszkała. Do tego zamiast iść ulicą wybrała drogę skrajem parku. Biel była tutaj zdecydowanie czystsza niż w innych rejonach miasta. Nie musiała się śpieszyć. Do spotkania z Felipą miała dużo czasu, by się zastanowić nad dalszymi działaniami. Przede wszystkim postanowiła się spotkać z dziadkiem Kennetha. Poznała kiedyś starszego pana i wydał jej się osobą zdecydowaną i uparcie dążącą do celu. Pewnie dlatego tak trudno było mu się dogadywać z wnukiem, bo obaj byli zbyt twardogłowi. Kochał go jednak jednak mocno. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości i na pewno myśl, że chłopak wpadł w ręce sekty wysyłającej swych członków na śmierć, będzie dla niego szokiem. Może jednak podejdzie do pomysłu Ann z większym entuzjazmem niż Remo. Mając jego poparcie dziewczyna nie przejmowałaby się za bardzo aspektami prawnymi i ewentualnymi reperkusjami, które mogłyby jej grozić. Nie żeby specjalnie się tym przejmowała. Była pewna, że porwanie dałoby się tak zorganizować, by nikt się nie zorientował, kto jest jego sprawcą. Jednak poparcie Maurice Albrighta, jedynego żyjącego, bliskiego krewnego Kennetha, z pewnością wiele spraw by uprościło.
Niestety nie miała jego prywatnego numeru. Musiała więc spróbować oficjalnej drogi, niestety dużo dłuższej i trudniejszej. Po powrocie do domu odszukała w komputerze informacje o Solomon Gate Bank of New York, którego dziadek Kenetha był właścicielem. Miała zamiar dotrzeć jak najbliżej do dyrekcji i pozostawić wiadomość z prośbą o spotkanie w sprawie Kenetha.
Swoją drogą ciekawe, czy pozostali akolici przyjmowani w poczet wyznawców dzieci Rajneesha, wywodził się z bogatego domu?

***


Ponieważ nie miała pojęcia jak dużo czasu zajmie jej rozmowa z Felipą, a Lexi mieszkała w Queens, Ann nie widziała sensu, by ponownie wracać do domu, by się przebierać. Nie miała jednak zamiaru przesadzać ze strojem. Skórzane spodnie, wygodne, także skórzane buty i do tego obcisły golf, wszystko w kolorze idealnej czerni, bardzo dobrze pasowały do jej ciemnych włosów i jasnej karnacji. No to założyła swoją nieodłączną kurtkę w stylu wojskowym. Miała ich kilka, na różne pory roku i wszystkie odznaczały się dwoma cechami: Były przynajmniej kilka numerów za duże na drobną dziewczynę i miały w sobie dużo przydatnych kieszeni, do których można było włożyć wiele jeszcze bardziej przydatnych przedmiotów. Ann bowiem, w przeciwieństwie do przytłaczającej większość przedstawicielek płci pięknej, nie używała torebek. Według niej przeszkadzały w poruszaniu się i zawsze gdzieś zapodziewały, a potem trzeba było ich szukać.
Słuchając oświadczenia z biura burmistrza sprawdziła stan swojej broni, starannie przecierając ją i czyszcząc:
- Jasne – Powiedziała do siebie kiwając głową – Zakaz noszenia broni. Chciałabym to zobaczyć. Zwłaszcza teraz na Bronksie!
Włożyła pistolet do wewnętrznej kieszeni w kurtce. Nie był zbyt duży, więc łatwo dawało się go ukryć. Po przeciwnej stronie umieściła dodatkowe dwa magazynki. Jeśli wierzyć pogłoskom, w tamtej dzielnicy wrzało i w każdej chwili mogło dojść do starcia. Nie miała ochoty znaleźć się w środku zamieszania nieprzygotowana.

***


Taksówkarz nie był zachwycony kursem, który mu się trafił i początkowo nie chciał zabrać Ann, przyglądając jej się podejrzliwie. W końcu jednak obietnica sporego napiwku nakłoniła go do ustępstw.
Nie lubiła jeździć w te rejony, choć niewiele miało to wspólnego z widokami roztaczającymi się za szybą samochodu. Wszechobecna i bieda i degeneracja wyzierająca z każdego kąta, mogłyby pewnie zasmucić, osobę bardziej wrażliwą na problemy i niedoskonałości świata albo przestraszyć mniej odważną. Panna Ferrick nigdy jednak nie pretendowała do miana zbawiciela czy obrońcy ludzkości, nie miała też problemów z radzeniem sobie w krytycznych lub stresujących okolicznościach. Obojętnym wzrokiem spoglądała na roztaczające się przed jej oczami widoki, zajęta własnymi sprawami. Nie lubiła Bronksu bo był brudny, zaniedbany i śmierdział, tak jak większość zamieszkujących go ludzi. Dlatego nie widziała powodu dlaczego miałaby z własnej woli zapuszczać się w rejony, w których musiałaby tego osobiście doświadczać.
Czasami jednak okoliczności zmuszały ją do tego i spokojnie godziła się z losem.

Zapłaciła, wysiadła z samochodu i ruszyła w kierunku „Meduzy” jak zwykle ignorując otoczenie. Dlatego fakt, że zwróciła uwagę na to co dzieje się w zaułku był zdecydowanie zaskakujący i musiał raczej tu zadziałać jej szkolony od dzieciństwa instynkt oraz wrodzone wyczucie niebezpieczeństwa.
Umysł analizował szybko i bezbłędnie, kojarząc fakty i przetwarzając możliwości. Środki, które rozpoznała były nie tylko nielegalne i niebezpieczne. Wiedziała o nich wystarczająco wiele, by zdawać sobie sprawę, że raz rozpoczęta reakcja była nie do powstrzymania, a to oznaczało, że duzi chłopcy bawiący się zakazanymi zabawkami mieli przechlapane, zwłaszcza jeśli uda jej się jeszcze przez chwilę zatrzymać ich na miejscu.
Jej tok rozumowania był szybki i prosty. Felipa zaprosiła ją w to miejsce, a więc uważała za bezpieczne. Skoro ludzie stali przy klubie w maskach i odpalali chemiczne ładunki nie mieli przyjaznych zamiarów wobec tego miejsca. To mogło oznaczać, że jeśli Ann uda się powstrzymać to co zaplanowali napastnicy przysłuży się Felipie, a więc ta chętniej udzieli jej pomocy. To było proste i mocniej zobowiązywało niż kruche nici przyjaźni, która na dobrą sprawę nie miała nawet okazji wykiełkować, po nieoczekiwanym wyjeździe latynoski z NYC, trzy miesiące temu.
Myśli biegły szybciej niż działało ciało, ale i tak saperka pokonała błyskawicznie dwa kroki niezbędne, by ukryć się przed ewentualnym bezpośrednim strzałem, za ścianą budynku, kucnęła jednocześnie sięgając do kieszeni kurtki, szybko wyjęła broń, odbezpieczyła i wsuwając jedynie dłoń z bronią poza bezpieczną krawędź strzeliła, a dopiero potem nieznacznie wychyliła głowę sprawdzając sytuację.

Huk wystrzału rozniósł się po okolicy, natychmiast zwracając uwagę przechodniów. Tych nie było aż tak wiele, ale ludzie zaczynali już wracać do domów z pracy i to głównie tych się widywało. Zapadający zmrok też nie pomagał, bo błysk równie mocno zwracał uwagę co huk. Większość zareagowała z manierą iście survivalową. Bez oglądania się za siebie ludzie ruszali biegiem i chowali się, szukając osłony głównie wewnątrz budynków. Ze stojącej tuż obok Meduzy wytoczył się jakiś ganger, zataczając się od wypitego alkoholu, co wcale nie przeszkadzało mu także sięgnąć pod kurtkę.
- Ej, co jest!
Zdołał krzyknąć do odwróconej do niego tyłem Ann, która wyjrzała na moment, szybko chowając się z powrotem za załom. Tamci byli już przy ścianach, jeden, ten z plecakiem, schował się za koszem na śmieci. Zaułek wyglądał na przejście do zaplecza klubu, a przynajmniej śmierdziało w nim jedzeniem, a ilość zalegających odpadków była spora i śnieg wcale wszystkiego nie przykrył. Nie trafiła, albo trafiła niegroźnie, a oni już się zbliżali. Krótka seria z wyciszonego karabinku przemknęła obok i częściowo zaryła o mur, sypiąc tynkiem i pyłem.
- Ktoś chce wam rozwalić “Meduzę” - Odkrzyknęła Ann wycofując się szybko i biegnąc w kierunku wejścia do klubu. Miała tylko kilka sekund zanim ci z zaułku dotrą do narożnika budynku, ale to powinno wystarczyć, by zdążyła dobiec do środka.

Pijany reagował z opóźnieniem, ale pistolet zdążył wyjąć, celując nim gdzieś za załom. Ten murzyn jednak nieszczególnie nadawał się na obrońce, w takim stanie zwłaszcza. Wbiegała już do środka, gdy zderzyła się z dwoma następnymi. Jechało od nich alkoholem, ale nie wyglądali na mocno pijanych, ściskając już w dłoniach broń. Pierwszy był jak szafa i praktycznie staranował małą dziewczynę, pewnie nie spodziewając się nawet, że to ona może być źródłem zamieszania. Prawie już wyszli za drzwi, gdy rozległ się kolejny wystrzał. Stojący na zewnątrz koleś zdążył wystrzelić, ale prawie w tym samym momencie przeszyły go pociski napastników i już walił się na ziemię. Dwaj w wejściu cofnęli się, celując w przejście.

Ann zaryła nosem w niezbyt czyste, przesiąknięte zapachem dymu i alkoholu ubranie mężczyzny, ale nie zawracała sobie tym głowy. Zręcznie wyminęła go, na szczęście nie zatrzymywana. Wpadła do środka jednym spojrzeniem ogarniając otoczenie:
- Uważajcie na zaplecze. Mają tam środki wybuchowe! - Krzyknęła w kierunku baru.
- Niby kto?! - zdążyła usłyszeć od jakiegoś podnoszącego się właśnie, zarośniętego latynosa w skórzanym ubraniu, gdy dookoła wybuchł zupełny chaos. Klub nie był zatłoczony, ale znajdowało się w nim przynajmniej kilkanaście osób, prawie samych facetów. Być może gdyby nie zamach tego ranka na tej samej ulicy, zareagowaliby inaczej, ale teraz okazywali się podpici i żądni zemsty. Praktycznie każdy też miał broń. Od wejścia dobiegły odgłosy strzałów, a potem krótki wybuch i do środka wleciał dym. Praktycznie wszyscy tam się właśnie pchali, krzycząc jeden przez drugiego.

Do Ann dopadł ten, którego dostrzegła najpierw za barem. Ze strzelbą w ręku skrzyknął jeszcze dwóch czy trzech, ubranych mniej swobodnie. Może ochronę.
- Kto, ilu, co? - wykrzyknął do dziewczyny chyba co pierwsze przyszło mu do głowy, łapiąc ją za ramię i ciągnąc bardziej ku zapleczu i dalej od największego zamieszania. - I kim ty do cholery jesteś, że to wiesz?!
- Saperem. - Ann zaczęła odpowiadać na pytania od końca. Choć adrenalina buzowała w jej wnętrzu próbowała spokojnie uporządkować fakty. - Widziałam trzech zamaskowanych typów w zaułku obok klubu. Jeden miał plecak, z którego zaczęło dymić. Znam ten zapach, to nowy środek na bazie fosforu, stosowany do inicjacji chemicznych wybuchów. Kilogram tego materiału wystarczy, by większość “Meduzy” odeszła w nicość.
Gestem posłał dwóch swoich ludzi na zaplecze. Musieli wiedzieć co robić.
- Zapach? Czyli już to odpalili? - widziała jak próbuje się skupić na wymyśleniu jakiegoś rozwiązania.
Skinęła głową:
- Myślę, że nie wszystko poszło jak zaplanowali, a moje pojawienie się pokrzyżowało im szyki do końca.
- Jasna cholera - odwrócił się w stronę sali, wrzeszcząc co sił w płucach - wszyscy na zewnątrz, wynocha! Mają ładunki! Zabrać im plecak i wyrzucić jak najdalej na ulicę!
Cholera wie, czy ktoś go słyszał. Przy wejściu strzelali, zresztą krótki korytarzyk i ciemne przejście nie pozwalało w pełni rozeznać się w sytuacji. A dwóch ludzi barmana zniknęło gdzieś na zapleczu.
- Lepiej nie zbliżać się do tego plecaka bez zabezpieczenia, - Wtrąciła Ann. - Nawet po wybuchu może powodować groźne poparzenia. Masz tu gdzieś proszkową gaśnicę? One zawierają substancje neutralizujące. Mogą pomóc w oczyszczeniu terenu...

Na gadanie czasu to nie było. Gaśnicę to tu mieli, ale okazało się, że czasu zmarnowali za dużo. Z zewnątrz dobiegł ich huk eksplozji. Podłoga zatrzęsła się, w uszach zabrzęczało potężnie, a z sufitu sypnął się pył i w kilku miejscach coś więcej. Szklanki popękały, podobnie jak butelki z których kolorowy płyn trysnął na bar i półki. Ludzie aż przysiedli, lub poprzewracali się. Okien tu nie było, ale te na górze na pewno nie pozostały całe - o ile jeszcze były po poprzednim, porannym zamachu.

Panna Ferrick stała na tyle daleko od epicentrum eksplozji, że nie miała problemów z utrzymaniem się na nogach. Poczuła jednak falę uderzeniową, która przeszła przez pomieszczenie. Mieli szczęście, że napastnikom nie udało się dostać do środka, o czym świadczyły nadal całe ściany. Odetchnęła głęboko spoglądając najpierw na popękane butelki, a potem na barmana z lekkim oszołomieniem:
- O kurcze, co innego się o tym uczyć, a zupełnie inaczej doświadczać - Powiedziała przesuwając dłonią po czole. - Ostrzeż ludzi by niczego nie dotykali. Pewnie teren jest skażony.
Spojrzał na nią, także lekko zdezorientowany. W końcu wziął jedną z gaśnic i pobiegł do wyjścia, próbując krzyczeć do wpół ogłuszonych ludzi. Skoro wybuch nie pozabijał ich wszystkich, jego siła nie musiała być taka wielka. Gorzej z oparem, na pewno pozostałym po takich wybuchu. Nic nie wymagało jej obecności, ktoś na pewno już wezwał odpowiednie służby. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wyszła na zewnątrz i nie zobaczyła efektów działania chemicznego środka. Najpierw jednak zawinęła twarz ścierką, którą zwinęła z baru i nasączyła wodą, nie chcąc się narażać na żrące opary, unoszące się nad miejscem eksplozji. Wszędzie unosił się charakterystyczny żółty dym i śmierdziało koszmarnie, co dało się wyczuć nawet przez wilgotną szmatę. Na szczęście uszkodzenia, nie były duże. Wyglądało na to, że ktoś dał niebezpieczne środki wybuchowe, niewyszkolonym ludziom.
- Tak to jest jak amatorzy bawią się nieznanymi sobie zabawkami - Saperka powiedziała do siebie cicho wycofując się z powrotem do baru. Nie chciała się narażać na zatrucie dłużej przebywając w niebezpiecznym otoczeniu.
Niedługo potem zaczęły się pojawiać po kolei policja, straż pożarna i specjalna jednostka przystosowana do usuwania skutków wybuchów. Choć pewnie ze względu na natłok wydarzeń, ta ostatnia zjawiła się dość późno jak na zaistniałe okoliczności.

Ann usiadła przy barze i zamówiła drinka. Felipa była spóźniona, ale nie zostawiła wiadomości, że się nie zjawi, więc Ann postanowiła poczekać powoli sącząc podwójne daiquiri. Nigdy nie piła w pracy, ale teraz właściwie nie pracowała, a sytuacja zdecydowanie usprawiedliwiała drinka o tak wczesnej porze.
Barman zajął się w tym czasie przynajmniej pobieżnym usuwaniem skutków wybuchu.

W końcu dziewczyna zobaczyła wkraczającą do baru latynoskę, która spóźniła się na spotkanie zaledwie jakieś piętnaście minut. Jak znała Felipę, to był naprawdę dobry wynik.
Felipa dość skołowana przekroczyła kupkę usypanego szkła, które barman właśnie sprzątał. Podeszła do baru ale nie zdecydowała się usiąść.
- Co tu się stało?
- Ktoś próbował rozwalić to miejsce. - Odpowiedziała Ann spokojnie.
- Złapano ich?
- Raczej nie przeżyli starcia z miejscowymi.
- Tyle dobrego... - Felipa odgarnęła włosy i wypuściła ciężko powietrze. - Czego próbowali? Skażenia chemicznego? Co to za żółty opar?
- To nowoczesny środek wybuchowy na bazie fosforu. Nie sądzę, by ci co mieli go podłożyć znali się na sprawie. Najwyraźniej coś im się nie udało, a ja akurat przechodziłam w pobliżu i wezwałam odsiecz. - Saperka upiła kolejny łyk z kieliszka i dodała - Gdyby zrobili to dobrze, prawdopodobnie nie byłoby już “Meduzy”.
- Gracias... - wykrztusiła Felipa siadając wreszcie na wysokim barowym stołku. W tej chwili za plecami Felipy pojawił się dobrze zbudowany Latynos i także dosunął sobie krzesło zostając jednak bardziej na uboczu. - To Brick. Brick, to Ann - przedstawiła ich sobie mimo wszystko. I na koniec rzuciła do barmana - Jose, obsłużę się, ty sobie nie przeszkadzaj.
Po czym wskoczyła za bar i postawiła na blacie trzy pękate kieliszki, które jakimś cudem udało jej się wynaleźć wśród zniszczeń.
- Przyda nam się po jednym shocie, prawda?
- Jeśli można poproszę kolejne Daikiri. Podwójne.
- Jasne, ale dostaniesz w kubku. Prawie całe szkło szlag trafił... - Felipa czuła zgrzytające pod podeszwą okruchy niemniej przystąpiła do wlewania składników do metalowego shakera.
Azjatka skinęła głową towarzyszącemu de Jesus mężczyźnie lustrując go ciekawym spojrzeniem i podsunęła Felipie swój opróżniony kieliszek:
- Wlej ponownie do tego.
- Bien - przez moment w milczeniu szykowała Ann drinka prześlizgując się spojrzeniem po zasięgu zniszczeń. W końcu napój trafił do trójkątnego kieliszka. - Czyli? O czym chciałaś mówić?
- Słyszałaś o tym wczorajszym wybuchu w sądzie? - Zamiast odpowiedzi zapytała Felipę.
- Coś mi się obiło - potwierdziła. - Jakaś wariatka z sekty chciała załatwić tatusia?
- Coś w ten deseń - Ann skinęła głową - Teraz ten tatuś zlecił mi zadanie, by się dowiedzieć dlaczego to zrobiła i kto pociągał za sznurki. Okazało się, że ta sekta ma siedzibę na Bronxie. Przydałby się nam namiar na kogoś, kto może się tam pokręcić i zdobyć informacje o samym miejscu i ich przywódcy, niejakim Izaacu White.
- Izaacu? - Powtórzyła zamyślona Felipa. Ale po chwili tylko pokręciła głową. - Mamy wojnę na karku carino, sama widzisz co się dzieje. Nie będzie łatwo znaleźć kogoś kto się tym zajmie. Ale dam ci namiar na kilku fixerów.
Jej krótkie wahanie nie umknęło uwagi dziewczyny, ale i tak nie mogła wpłynąć na to co powie Felipa, nawet jeśli ta wiedziała więcej niż mówiła.
- Szkoda, że nie możesz się włączyć do tej sprawy, ale rozumiem. Miałam okazję popatrzeć co tu się dzieje. Może jednak pieniądze przekonają kogoś do pomocy. – Ann uśmiechnęła się do Felipy i nachylając się w jej kierunku szepnęła:
- A ten facet obok, to twój nowy fagas?
- Brick? - usta Felipy zadrgały w uśmiechu. - No, no. To bodyguard. Osłania mnie swoim ciałem, te sprawy. - Położyła przed Azjatką dłoń, na której połyskiwał złoty krążek. - Tak jakoś wyszło.
- Wyszłaś za jakiegoś milionera i teraz potrzebujesz ochroniarza? - Oczy Ann zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - Nic mi wczoraj nie powiedziałaś, czy zrobiłaś to dziś? - Obrzuciła kobietę uważnym spojrzeniem – Eeee... nie – odpowiedziała sobie sama. – Bardziej wyglądasz jak byś wracała z pogrzebu... - Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Wiem, poślubiłaś na łożu śmierci umierającego milionera i teraz jesteś bogatą wdową!
- To nie jest zabawne Ann - Felipa zafundowała jej prztyczka w mały nos aby zaraz wychylić pięćdziesiątkę tequili. - En efecto wracam z pogrzebu. Wujek Li został zamordowany. W dzielnicy trwa wojna o władzę, jest trzech pretendentów do tytułu nowego bossa. Pomijając problemy z sąsiadującym gangiem napatoczył się nowy, Free Souls. A mi modo de pensar to oni gnoją nas na potęgę. Szykuje się wojna jak sam skurwysyn. I jeszcze ten cholerny odlot... To też ich robota.

Azjatka natychmiast spoważniała. Odruchowo wysunęła dłoń i dotknęła ramienia Felipy w pocieszającym geście.
- Tak mi przykro. Przepraszam. Nie miałam pojęcia. Wiem jaki był ci bliski. Był niezwykłym człowiekiem... - Ann też napiła się alkoholu przetrawiając informacje, które przekazała jej Felipa. - Niewiele mogę, ale gdybyś potrzebowała pomocy daj znać. - Westchnęła - Ta sprawa z sektą jest dla mnie ważna z powodów osobistych. Jeden z moich przyjaciół dał się w to wciągnąć. Nie chcę by skończył jak Amanda.
- Gracias - Felipa wyraźnie posmutniała. Polała jeszcze po jednej kolejce, także dla milczącego Bricka. - Nie daruję sukinsynom którzy go zabili. Ale najpierw muszę posklejać The Rustlers, to priorytet. Co do sekty... Co o nich wiecie? Kiedy się zawiązali? Od początku działają na Bronxie? Rozumiem, że robią ludziom totalne pranie mózgu i dlatego ta chicka okleiła się C4?
- Istnieją od około dwóch lat. Nazywają się Dzieci Rajneesha. Ich przywódca przez dziesięć leżał w śpiączce. Gdy się obudził opublikował swoją doktrynę i stworzył sektę. Nie wiem czy od początku są na Bronxie. Mam tylko obecny adres. - Podała go Felipie - Na razie konkretnych informacji mamy niewiele, ale mam teorię, że mogą do sterowania ludźmi używać środków farmakologicznych. Mam jeszcze jedną, że nakłaniają do siebie młodych ludzi, mających bogatych krewnych i wyciskają z nich pieniądze, ale to wszystko moje spekulacje i muszę je sprawdzić.
- Ciekawe... - Felipa zapisała adres na holo. - To obecne tereny Free Souls. Od kilku dni faktycznie rzecz biorąc. Wcześniej należały do pomniejszego gangu w dzielnicy. Black Crows o ile dobrze pamiętam... - zamyśliła się. - Si, na pewno Black Crows. Przewodził im taki chudy Murzyn. Stick. Widziałam kilka razy, nie rozmawiałam nigdy. Przypuszczam, że mógłby wiedzieć coś więcej o tych Dzieciach. Gangi lubią wchodzić do takich instytucji z buciorami, wyłudzać haracze za rzekomą protekcję... Spróbuję popytać. A co do fixera... Mam jednego godnego zaufania. Przynajmniej taki był jeszcze trzy miesiące temu... Problem polega na tym, że Free Souls rekrutują wśród ludzi z dzielnicy i pewności nie ma, czy zamiast nająć szpicla nie wystawicie się mu jak na talerzu.
- Jak się nie ma co się lubi... - Ann wzruszyła ramionami. - Będziemy musieli zaryzykować. Jeśli ci Free Souls w tym siedzą to ciebie też może zainteresować ta sprawa. Skoro to oni wam brużdżą.
- Jest taka opcja... - Felipa wygrzebała z torebki szminkę i poprawiła machinalnie kształt ust. - Free Souls wyrósł bardzo szybko, praktycznie znikąd. Jeśli masz rację twierdząc, że ten cały Izaak wyłudza kasę, może mógł sfinansować taką ekspansję na dzielnicę. No i środki farmakologiczne... Może on te swoje dzieci zwyczajnie szprycuje? Słyszałaś o odlocie? Bije rekordy popularności. Tani, dostępny i można po nim nieźle odjechać. A gratis nabawić się też dziur w pamięci. Jak poalkoholowy palimpsest. Dziura czarna jak dupa. Robiliście jej toksykologię? A przynajmniej temu co po niej zostało?
- Śledztwo prowadzą rządowi. Nie mam oficjalnego dostępu do jego wyników, ale działam w kierunku pozyskania informacji. Skoro po tym nowym narkotyku można tak łatwo odjechać, można i nieświadomie robić dziwaczne rzeczy. – Ann pokiwała głową, zapisała sobie w pamięci, że należy zainteresować się odlotem. - W takim razie daj znać temu fixerowi, że skontaktuje się z nim, ktoś z twojego polecenia. Z wiadomych względów wolałabym nie używać swojego imienia. W końcu wykorzystam papiery Lucy Mei, które dla mnie zrobiłaś. Więc tak mnie zaanonsuj.

- Ile płacicie? I co konkretnie fixer ma dla ciebie zrobić? Pełna infiltracja, wniknięcie w szeregi sekty jako nowo nawrócona owieczka?
- Na początek interesuje mnie to co mówi się o sekcie, kto do niej należy, jak działają. Jak jest odbierana przez otoczenie, sąsiadów. Potrzebuję jakiegoś dobrego miejsca skąd można by ich obserwować. Co do ceny myślę, że tysiąc dolarów to odpowiednie wynagrodzenie.
Felipa pokiwała głową.
- Masz namiar, powołaj się na mnie a ja go jeszcze uprzedzę co i jak. Wołają na niego Macho, choć to chuchro jest, ale obrotny wyjątkowo, ma gadane i szczeniacki urok. Będzie cię zarywał pewnie, ale się nie przejmuj, taki już jest, czaruje wszystko co ma cycki. Za tysiaka zbierze info z zewnątrz. Jeżeli jednak wyniuchasz, że rzeczywiście Free Souls ma tam źródło... Wtedy sama się tam przejdę. Podam za panienkę z bogatego domu, której nikt nie rozumie i poszukuje duchowego oświecenia... Jeśli szprycują swoich członków będą mogli mi naskoczyć. Po ostatnim detoxie mam taki sprzęt filtrujący, że nawet aspiryna na mnie nie działa.
- Dziękuję - powiedziała Ann spoglądając na wyświetlony przez Latynoskę kontakt. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by zapamiętać wszystkie informacje. - Dam ci znać jeśli wyniknie z tego coś ciekawego dla ciebie. - Potem popatrzyła w oczy Felipy – i powodzenia w przywracaniu porządku w dzielnicy. Kto by przypuszczał, ze zajmiesz się czymś takim. – stwierdziła z lekkim uśmiechem. - No i nie powiedziałaś mi jeszcze za kogo wyszłaś za mąż. No chyba, że to tajemnica?
Ann sięgnęła po kieliszek i dopiła drinka. Czuła, że musi coś zjeść, bo alkohol zaczynał niebezpiecznie szumieć jej w głowie.

Felipa przez chwilę wydawała się skrępowana pytaniem. - Aaaa, taki jeden. Nie znasz - bąknęła w końcu dopijając również. - Ma na imię Caleb. Może, jak będzie chwila, wyskoczymy gdzieś w czwórkę na drinka? Ja z nim, ty z Remo? Jak nie zrzucę biegu na niższy to niebawem otrę się o zawał serca - uśmiechnęła się odrobinę kwaśno.
- Ok. Jasne. – Azjatka nie miała zamiaru dopytywać. Doskonale rozumiała potrzebę zachowania życia osobistego w tajemnicy. Choć miała wrażenie, że z de Jesus przeszły do bardziej otwartej znajomości. Cóż, jak widać w życiu bywa różnie. Choć było to dziwne. Zawsze miała wrażenie, że młode mężatki nie mogą wytrzymać, by nie pochwalić się swoim szczęściem. Ponieważ Ann była kiepska z ukrywaniu swoich odczuć i myśli, a Felipa doskonała w ich odczytywaniu, na pewno odczytała przynajmniej ich część Ferrick. - Ja muszę wrzucić coś na ruszt, właśnie sobie zdałam sprawę, że nie jadłam nic od lunchu.

W tym momencie zadzwonił holo Ann. Dziewczyna spojrzała na wyświetlacz i uśmiechnęła się lekko odbierając:
- Ann mogę po ciebie przyjechać na Manhattan o 19. - usłyszała głos Remo
- Nie. Jestem jeszcze na Bronxie, a Lexi mieszka w Queens. Spotkajmy się w takim razie w Indian Souls. Będę tam na ciebie czekać.
- W takim razie mogę cię odebrać na Bronxie i gdzieś podwieźć, albo poczekasz na mnie w samochodzie.
- zaproponował zamiast tego.
- Muszę coś zjeść. Jeśli kupisz mi podwójnego hamburgera to mogę czekać.
- Ok. Przyjadę po 17.
Ann rozłączyła się i ponownie całą swoją uwagę skupiła na rozmówczyni.

- Ja nie jadłam nic cały cholerny dzień... - skrzywiła się przerzucając coś na swoim holo. W końcu pokazała Azjatce jedno ze zdjęć. - To Caleb. Nie widzieliśmy się dwa dni - wzruszyła ramionami. - Pożarliśmy się solidnie - i po chwili wpatrywania się w sufit dodała. - A ty i Remo jak? Nie kłócicie się pewnie, co? Kwiaty lotosu na mierda tafli jeziora?
Azjatka przez chwilę w milczeniu przyglądała się mężczyźnie, który na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym, przynajmniej w jej oczach:
- Nie mieliśmy okazji. Po za tym to chyba niezgodne z naszymi charakterami.
- I to tyle Annie? - latynoska spojrzała na holo upewniając się czy patrzą na to samo zdjęcie i rozłożyła ręce. - Przyznaj chociaż, że wygląda jak ciastko w kremem.
- Mogę przyznać - W oczach Ann zaświeciły się rzadko tam widywane przekorne chochliki – ale wiesz Felipa... mnie mdli od ciastek z kremem.
- Nie waż się złego słowa powiedzieć na mojego hombre - pogroziła jej palcem zeskakując z krzesła. - Poza tym on ma wiele warst. Oprócz kremu ma też mierda bogate wnętrze.
Położyła dłoń na ramieniu Bricka
- Chodź. - Ponownie odwracając się do Ann dodała: - Zadzwoń jak się sprawy rozwijają.
- Ok, więc do usłyszenia. - Odpowiedziała Latynosce, która już ruszyła w kierunku barmana z którym wymieniła kilka zdań po hiszpańsku, jak zwykle u Felipy wyrzucanych z prędkością karabinu maszynowego.
Barman nie pozostał jej dłużny, może więc była to po prostu specyfika tego języka?
Potem kobieta, wraz ze swoim ochroniarzem weszła po schodach na górę.

Ann nie miała pojęcia czy jej brak entuzjazmu na widok męża fixerki, w jakiś sposób uraził kobietę, że tak szybko zakończyła rozmowę. Jak zwykle nie popisała się interpersonalnymi umiejętnościami.
Oparła łokcie na blacie i wpatrzyła się w pusty kieliszek. Mała jeszcze kilka minut do przybycia Remo.
- Nalać jeszcze jeden? - Głos barmana wyrwał ją z zamyślenia.
- Nie dziękuję. Zapłacę – powiedziała sięgając do kieszeni.
- Na koszt firmy. – Odpowiedział Latynos dodając. – Miałaś szczęście, że akurat rum przetrwał.
Pokiwała głową wracając do przetwarzania uzyskanych informacji. Jedno zdecydowanie było oczywiste: Na Bronxie bardzo wiele się działo w ostatnich dniach. Czy było to tylko zbiegiem okoliczności czy ktoś tym wszystkim kierował? Oto było zasadnicze pytanie. Ann nie była pewna czy szukanie na nie odpowiedzi nie zaszkodzi zanadto poszukującemu.
 
Eleanor jest offline  
Stary 01-03-2014, 22:18   #33
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Ufff... Dlaczego miała wrażenie, że zawsze jest w biegu?

Muzyka

Felipa prowadziła pewnie, nawet bez podłączonego smartlinka. Challenger był zabytkową gablotą pozbawioną nowoczesnej elektroniki i wspomagania także kierowca zdany był jedynie ma swoje umiejętności. Totalny oldskul, prawdziwy majstersztyk, wyjątkowy w każdym calu, bez współczesnej użytkowej pretensjonalności bliźniaczo podobnych do siebie wozów o miękkich łukach i zachowawczych bryłach. I jeszcze ten kolor. Kanarkowa żółć. Do misji incognito się nie nadawał ale klasa zawsze ma swoją cenę. Na przykład buty. Miała kilka par w których praktycznie nie dało się chodzić ale były tak śliczne, że wbrew prawom fizyki, logice, o praktyczności nie wspominając i tak je nosiła. Ferrari nie ma być wygodne, ma lecieć ci na jego widok ślina. A jak cenisz piękne przedmioty to się poświęcaj. Bo jesteś estetą. Bo lubisz błyszczeć. Bo to symbol twojej indywidualności i wiary w wolność jednostki, czy jak to szło...
Brick rozciągnął się wygodnie na fotelu pasażera. Nie był typem cichego zabójcy w lusterkowych szkłach i czarnym gajerze, który wtapia się w tło, mentalnie wycofany i sprowadzony do funkcji detektora zagrożenia. Brick był miłym kompanem. Nawet ton głosu miał przyjemny, tym bardziej, że mogli przechodzić kolektywnie na śpiewny hiszpański, choć tu dla odmiany Felipa miała wtrącenia angielskie. Te dwa języki już dawno zlały się dla niej w jeden niekontrolowany miszmasz z którego czerpała co popadnie, zmieniały się tylko proporcje ale czystość mowy wymagała od niej dużego skupienia. Lubiła swój silny akcent i spanglish. Może mogłaby z niego zrezygnować ale uważała, że to pozbawiłoby ją specyficznego uroku.
- Ze dwóch przyglądało się również tobie. Pozycję wybrałaś trochę zbyt bezpośrednią jak dla mnie. Ale jeden to bardziej wyglądał na zadurzonego - dodał Brick minimalnie pogodniejszym tonem.
- To jak wyglądał ten drugi? Jakby chciał mi zrobić krzywdę? - uchyliła lekko samochodową szybę i odpaliła papierosa. Zaciągnęła się aż końcówka rozbłysła czerwonawym żarem i podsunęła w stronę Latynosa. - Chcesz też?

Wziął. Zaciągał się.
- Myślałem, że wyszły z mody wieki temu - odpowiedział patrząc w boczną szybę. - Nie znam kolesia. Czarny, stał prosto jak ci od mięska. Krzywdy nie. Nazwałbym to ciekawością.

- Prawdziwy tytoń zawsze będzie miał swoich amatorów. Elektroniczne substytuty są śmiechu warte – odpaliła sobie drugiego i zaciągnęła wydmuchując przez uchyloną szybę. - Swoją drogą... Jak daleko sięga twoja lojalność względem Jina? Będziesz mnie ochraniał... kosztem własnego życia? Romantico bodyguard, jak w filmach dla gospodyń domowych? - zaśmiała się rozbawiona tą myślą.

Zamyślił się, nie odrywając spojrzenia od okna. Odparł po kilku długich sekundach.
- Jestem lojalny wobec The Rustlers, chyba nie masz co do tego wątpliwości. A sytuacji, w której będę miał się poświęcić, po prostu unikajmy, ok? - wyszczerzył się do niej i wiedziała, że nic więcej w tym temacie nie uzyska.

* * *

El Pabellon De Oro nasuwało na myśl wspomnienie wujka, zapewne dlatego wybrano je na miejsce stypy.
Parking powoli zapełniał się autami, w większości limuzynami lub ciemnymi SUVami i dodge pasował do tego zbiegowiska jak nos klauna do korporacyjnego urzędasa. Felipa owinęła się szczelnie płaszczem i pokonała schody na patio słysząc za sobą ciężkie uspokajające kroki Bricka. Posiadanie goryla coraz bardziej jej się podobało, mogłaby chyba przywyknąć.

W lobby oddała wierzchnie odzienie szatniarzowi i znalazła sobie dogodne miejsce przy stopniach prowadzących już wprost do sali restauracyjnej.
Oparła się o zdobioną niewysoką kolumnę ograniczając się do tego aby na tą chwilę jedynie pięknie wyglądać, co przynosiło zresztą zamierzone efekty bo każdy z osobników płci męskiej poniżej sześćdziesiątki mimowolnie się na nią oglądał.
Trwanie w tej seksownej acz męczącej pozie zaczynało doskwierać ale cierpliwie i niewzruszenie czekała, jak modelka zamrożona w pozie dla fotografa, który wydumał sobie jeden wymarzony kadr.
Wreszcie nadszedł i Meatboy dla którego ten cały cyrk był przeznaczony. Zgięte kolano opierała o kolumnę prezentując długość nóg pod rekord świata, palce wplątała romantycznie we włosy, stukała kopertową torebką od Miu Miu po biodrze a wisienką na torcie były napięte wyrzeźbione na pilates mięśnie brzucha. Te godziny potu i katorgi na coś się jednak zdawały.

Dopiero kiedy Murzyn i jego świta minęli tą afirmację doskonałości o nazwie Felipa de Jesus pozwoliła sobie wypuścić oddech, zluzować mięśnie i zakląć dla równowagi.

Obok niej wyrósł najpierw Jin ze swoją obstawą, a zaraz później Han. Dołączyła do korowodu żałobników i zajęła miejsce przy stole w pobliżu dwóch spadkobierców wujka Li. Podali zupę i Felipa zdążyła zjeść jedną łyżkę kiedy atmosfera się kategorycznie zesrała i posypały pierwsze uwagi. Mierda. A miała nadzieję coś wreszcie zjeść, jakoś do tej pory od rana nie było okazji. No nic, czytała ostatnio, że głodówka od czasu do czasu robi cudownie na cerę...

- Miejsce jak każde inne, ale to CZAS na działanie… - Meatboy wcale nie zamierzał odpuścić. - Nie możemy niczego odkładać! Jeśli jesteście takimi miękkimi…
To nie mogło skończyć się dobrze. Bliźniacy służący za ochronę Jina trzymali ręce blisko broni, nawet Brick zbliżył się do Felipy, rozglądając się bardzo uważnie. Zawrzało jak w kotle i Felipa zrozumiała, że ktoś musi coś zrobić, załagodzić sytuację zanim poleci pierwsza kulka. Nie łatwo jednak było przebić się głosem przez harmider odbijanych jak piłeczka wyzwisk i bicie łyżeczką w uniesiony kieliszek zdecydowanie nie przykuł niczyjej uwagi.
- Puta... - szepnęła do siebie odsuwając ostentacyjnie krzesło i kołysząc niby od niechcenia biodrami podeszła od tyłu do Meatboya i pochyliła się lekko aby poczuł zapach jej perfum, pobudzającą otoczkę feromonów i pojedyncze pasemka włosów łaskoczące go po karku.
- Obiecałeś mi rozmowę. Myślałam, że najpierw zjemy obiad ale może lepiej to przyspieszyć. Na pierwszym piętrze jest wygodny gabinet, wujek często z niego korzystał. Przejdziemy się?

Zastąpili jej drogę, dwaj ludzie Murzyna. Sprawnie i szybko, ale bez gwałtownych ruchów. Jej zbliżenie się musiało jednak nieco wybić z rytmu Meatboya. Na chwilę. Zmarszczył brwi, popatrzył na Felipę a potem wrócił wzrokiem do Azjatów.
- A to co, teraz puszczacie kobietę na negocjacje? Aż tak zmiękliście?!
- Lepiej uważaj co gadasz - warknął Han, ktoś stojący obok powstrzymał jego rękę, która wyraźnie próbowała zrobić coś głupiego. Ci z drugiej odnogi szeptali między sobą coraz wyraźniej, widząc ten brak zgody.

- Myślałam, że mamy dwudziesty pierwszy wiek. Równouprawnienie amigos, bez względu na płeć. Czy kolor skóry - Felipa mówiła lekkim tonem aby rozładować napiętą jak postronki atmosferę. Uniosła ręce do góry może odrobinę nazbyt teatralnie zaszczycając ochroniarzy przepraszającym spojrzeniem. - Spokojnie panowie, wasz szef wie jak poradzić sobie z jedną kobietą, prawda? Jeżeli komuś może coś grozić to pewnie raczej mnie. A wracając do rzeczy - usta ułożyła w uśmiech wart milion dolarów. - Nie mam wątpliwości, że Meatboy jest słownym hombre. Obiecałeś mi rozmowę w cztery oczy i zakładam, że dotrzymasz słowa. Poza tym okażesz tym dobrą wolę względem porozumienia z Jin-Tieo i Wścieklym Hanem. Oraz szacunek dla wujka Li, którego obraz jest jeszcze świeży w pamięci nas wszystkich. Nie trzeba podnosić larum na otwartym forum. Tego typu delikatne dyskusje powinno się prowadzić na spokojnie - schyliła lekko głowę w kierunku Murzyna w jakiejś staroświeckiej oznace estymy. - Poczekam na pana przy schodach.

Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drzwi z sali restauracyjnej. Pośród ciszy tylko jej wysokie obcasy stukotały miarowo i hipnotycznie.

Zagrała stanowczo, może trochę zbyt bezkrytycznie. Ale Meatboy był żołnierzem a tacy nie szanują przeciwnika jeśli nie okaże siły. Powinien pójść choćby dlatego aby nie stracić w oczach swoich ludzi z wizerunku osoby, która dotrzymuje słowa. Poza tym będzie zmuszony zająć stanowisko czy porozumienie jest w ogóle w jego kręgu zainteresowania. Bierność też będzie jakąś deklaracją. Felipa czuła jak wstrzymuje oddech zastanawiając się czy właśnie wywołała wojnę czy zaczęła rozmowy w sprawie pokoju. Mierda... Zachciało jej się wyłazić na pierwszą linię frontu.

Przez chwilę cisza faktycznie trwała, przerywana jedynie szeptami, szelestem i jednym beknięciem, przed którym ktoś z wyrafinowanego inaczej towarzystwa nie mógł się powstrzymać. Potem szelest narastał, a Meatboy, który na chwilę stracił maskę opanowania, odwrócił się w stronę odchodzącej latynoski.
Więcej nie zdążyło się wydarzyć, bowiem w tej właśnie ciszy usłyszeli dobiegające z zewnątrz wystrzały. Ktoś wbiegł do środka.
- Tylnym wyjściem! Wszyscy tylnym!

Chaos wybuchł na nowo, chociaż teraz z innego podłoża, błyskawicznie jednocząc The Rustlers, z których większość podążyła na zaplecze i do mieszczących się tam tylnych drzwi. Większość, ale nie wszyscy. Meatboy wyrósł obok niej jakby znikąd.
- Co to za gierki?! - warknął, korzystając z zamieszania. W ręku miał pistolet, ale nie na nią, a to co czaiło się na zewnątrz.

- Żadnych gierek- zapewniła solennie. - Po prostu trzeba było to przerwać. Jak się kłócić to w czterech ścianach i w cztery oczy. A już na pewno nie przy podległych gangach...
Zdezorientowana spojrzała na jego broń a później rozbiegający się tłum.
- Co się właściwie dzieje? - minę miała rozczarowaną i nieco też zaciekłą. Pokręciła głową. - No. No, no, no. Nikt mnie nie zmusi do sprintu na trzynastocentymetrowych szpilkach. No – demonstracyjnie zaplotła ręce na piersi.

- Twarda Sztuka. Ale zaraz zmienisz zdanie, lepiej stąd pryskaj maleńka – Meatboy uśmiechnął się półgębkiem i już się oddalał w kierunku epicentrum zamieszania, na co Felipa rzeczywiście i zgodnie z jego prognozami porzuciła swoje kategoryczne postanowienia odnośnie biegania i szpilek i ruszyła za olbrzymem.
- Obiecałeś mi rozmowę! Dzisiaj o ósmej, kolacja w „Hecho en Dumbo”.
Skinął jedynie i rzucił się w wir wydarzeń. Felipa jeszcze przez chwilę przyglądała się jego imponującym gabarytom i szerokim plecom. Nie byłaby ze sobą szczera twierdząc, że Murzyn nie wpadł jej w oko dlatego szybko, jako substytut zimnego prysznica, zaczęła nerwowo obracać obrączkę na serdecznym palcu.

Meatboy wykrzykiwał rozkazy do kilku swoich ludzi, Meksykanie wyprowadzali Jin-Tieo, Hana zlokalizować nie mogła ale bez wątpienia nadal gdzieś tu był To wszystko trwało dopiero kilka sekund, ale strzelanina na zewnątrz jakby przybrała na sile. A potem poczuła płaszcz narzucony na swoje ramiona i nagle uniosła się w powietrze. Brick praktycznie rzecz biorąc przerzucił sobie ją przez ramię i maszerował w stronę tylnego wyjścia.
- Wychodzimy, senorita.

Kto wychodził ten wychodził. Inni, a przynajmniej ona, Felipa, była wynoszona. Fakt ten na tyle ją zaskoczył, że oparta o bark Latynosa przyglądała się pieprznikowi pod restauracją obróconemu o sto osiemdziesiąt stopni – niebo na dole, asfalt u góry.

Wybuch, a raczej fala uderzeniowa rzuciła wszystkich na ziemię, jak stali. Brick w jakimś wyuczonym i błyskawicznym odruchu nakrył ją swoim ciałem przez co nie odniosła praktycznie żadnych obrażeń.
- Puta de madre... - jęknęła tylko widząc pogorzelisko i dymiące wraki samochodów. Przypomniała sobie błagalną nutkę w głowie Bulleta. „Tylko nie porysuj'.

„Będę dbała jak o rodzone nino. Nim zwrócę wbiję się w bikini, podłączę szlauch ogrodowy i wypucuję na błysk. „

Puta, puta puta...
Nie wiedzieć czemu ale w tej chwili nie myślała o ofiarach w ludziach, o wojnach gangów, o szarpaninie o sukcesję pośród Rustlers, o Waylandzie ani nawet o Waltersie. Myślała jedynie o tym mierda kanarkowym challengerze przeliczając go na kwotę w eurodolarach i szacując jakiej roboty będzie musiała się podjąć, żeby względnie szybko to odrobić zanim Bullet owinie wokół jej szyi stalową linką i powiesi nad ruinami warsztatu samochodowego Spike'a z przewieszoną tabliczką „uprasza się o nie traktowanie pożyczonych samochodów o wartości sentymentalnej tak jak zrobiła to ta pani”.

Odgłosy strzelaniny. Krzyki. Buchające języki ognia. Drapiący dym.
Trochę się to wszystko działo poza świadomością Latynoski. Jeszcze nie wyszła z szoku i nie wszystko pojmowała dlatego bez protestów dała się ustawiać Brickowi jak lalka. Ostatecznie wcisnął ją na siedzenie pasażera jakiegoś wozu, sam zajął miejsce kierowcy i wybebeszając wpierw kable pod kołem kierownicy odpalił silnik.

Im bardziej oddalali się od miejsca zdarzenia tym bardziej narastała w Felipie ochota żeby się od tego wszystkiego odciąć. A może nawet pozwolić sobie odpłynąć do bajkowej krainy efedryny, kolorowych równin kwasu lizergowego, albo chociaż bańki zen pod znakiem nasączonego łagodną chemią zioła.
- Jestem panią własnego losu. Potrafię być asertywna. Wiem co jest dla mnie dobre i potrafię dokonywać właściwych wyborów...
Wybrała na holo numer doktora Montgomerego. Od czasów opuszczenia kliniki rozmawiała z nim regularnie i na swój sposób się od tych sesji terapeutycznych uzależniła. A teraz potrzeba usłyszenia jego kojącego głosu i dobrych rad stała się paląca.

* * *

- Dokąd teraz? - Brick, który chcąc nie chcąc przysłuchiwał się jednym uchem jej psychiatrycznym bełkotom miał już widać dość tkwienia w skradzionym wozie na miejskim parkingu.
- Do domu – westchnęła. Miała na myśli oczywiście klub „Meduza”, gdzie Ferrick już się pewnie niecierpliwi.

Podjechali pod lokal otoczony feeria kolorowych świateł i znów ściskało człowieka w dołku. Zgraja gliniarni i strażaków przeniosła się spod warsztatu Spike'a przecznicę dalej, pod cholerny Felipy dom.
Rozmowa z Ferrick była interesante, wiele wnosiła, faktów i kolejnych hipotez. Trzeba też było wysnuć oczywisty wniosek. Nie było tu bezpiecznie. Dziś im się nie udało, jutro? Kto wie... A jak będą wtedy z Bulletem na górze, beztrosko oglądając tv i zażerając się tapas? Trzeba było zmienić lokum.

Po rozstaniu z Ann Brick pomógł Felipie zwlec na parter jej opasłe cztery walizy i jedną niewielką sportową torbę Bulleta, którą naprędce spakowała. Szczoteczka do zębów, trzy komplety ubrań, bielizna. Niezbędnik harcerza, resztę się dokupi.
Wypytała Jose o tych zamaskowanych od chemicznej broni. Miejscowi rzeczywiście dokonali na nich linczu, nikt jednak się nie zbliżył z powodu oparów. Trupy zgarnęły ostatecznie karetki więc tam trzeba będzie doszukać się tożsamości denatów. Muszą w końcu złapać jakiś punkt zaczepienia aby dobrać się do Free Souls.

- Jin-Tieo? - chciała się wreszcie wypytać o wypadek z cysterną. - Jesteście z Hanem cali?
- Tak – po jednym słowie zerwało połączenie.

W kolejnej turze zdążyła umówić się z nim i Hanem na jutrzejszy dzień, a w jeszcze następnej poinformowała ich, że ma randez-vouz z Meatboyem o ósmej i będzie negocjować wspólny sojusz.
Przez przerwy w połączeniach nie dało się formalnie gadać dlatego kolejny raz już nie oddzwoniła a i Jin pewnie miał urwanie głowy. Wysłała jeszcze oszczędną wiadomość do Bulleta.
„ Meduza prawie przeżyła wielkie kabum carino. Nie wracaj do domu. Spakowałam ci trochę rzeczy, jeżdżą ze mną w wozie.”
Przed oczami stanął jej dymiący challenger dlatego zmieniła ostatnie zdanie.
„ Spakowałam ci trochę ciuchów i kosmetyków, o nic się nie martw. Jak skończysz trabajo zadzwoń, nakręcam nam tymczasowe nowe lokum.”

Już w samochodzie szukała w sieci mieszkań do wynajęcia. Wysłała kilka zapytań o dostępność od zaraz, średni pułap cenowy, umeblowane, na obrzeżu Bronxu no i przynajmniej kilka pokoi bo wyglądało na to, że mogło się tam zrobić tłoczno. Bullet, Brick, może Wayland jak już się znajdzie no i... Walters? Z czterema hombre po jednym dachem jeszcze nie mieszkała. Sama myśl wydała się o tyle nieprzyzwoita co intrygująca.

Właśnie, Walters. Najwyższy czas wrzucić azymut na motel, w którym się zadekował. Czas skonfrontować się z tym problemem i wyjść na jakąś cholerną prostą....

Ufff... Dlaczego miała wrażenie, że zawsze jest w biegu?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 01-03-2014 o 22:33.
liliel jest offline  
Stary 02-03-2014, 08:30   #34
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Dziwka darła sie koncertowo. Wyszedł z pod prysznica jak go bozia stworzyła z ręcznikiem na ramieniu i nowym, już nasiąkającym krwią opatrunku. Musiał sie wreszcie ogolić a maszynkę posiał gdzieś na dole walizki. Kiedy skończył misterny rytuał staromodnego smarowania się pianką a ostrze brzytwy wymuskało kwadratową szczenę w zaparowanej łazience, Caleb skończył gwizdać i spłukał twarz lodowatą wodą.

Na ubraniu otwartej walizki srebrzył się zdobyczny pistolet. Ciężki. Prezentował się nieźle. Szpanersko. Przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze przez otwarte drzwi łazienki.

- You talkin’ to me? - wyciągnął rękę z bronią celując w swoje odbicie.

Niedbale wzruszył ramionami.

Za ciężki.

Odrzut kopał pewnie jak zwarcie elektryczne lub wściekły byk ciągnięty za jaja. Zupełnie nie w jego stylu. Taka ręczna armata na dodatek miotająca dumdum. Sledge hammer. Tak, Leon był sadystą, ale pukawka na zamówienie miała pierwotnie w innym skurwielu właściciela. G.J. Sick motherfucker. Czyżby? Junior? Zaśmiał się ale niewesoło. Być może... Tylko czemu miałby robić taki prezent dla takiego gówna jak Leon? No i te kilkadziesiąt tysięcy edurodolców tarczy wpakowane w pasek do spodni zafajdańsko żyjącego jak cockroach i zdychającego jak cockroach... Nie trzymało się to kupy a jednak orbitowało wokół Odlotu. Zapisał sobie w pamięci numer do „Kochaś”. Coś mu mówiło, że będzie miał jeszcze przyjemność z tym panem lub panią.

Na kolejną jednak randkę umówił się z panem Sato. Lista fantów była krótka a po wymianie uwag poszerzyła o opatrunek nano, który został dostarczony pod drzwi motelu przez kuriera FedEx w trybie expresowym. Heh. Pan Sato miał poczucie humoru. Daft wyjął z tekturowego pudełka niebanalnie drogą zabawkę medyczną. Cóż, nie miał czasu czekać, aż się samo zagoi, choć zawsze wszystko goiło się jak na psie. Na szczęście obsługa nanobotu była prosta jak pierdolenie. Przewiązał ustrojstwo elastycznym bandażem. Był spragniony, głodny i zmęczony.




***





Z letargu wyrwało go pukanie do drzwi. Zerwał się z wyra, odłożył butelkę z piwem i sięgnął po broń.

- Kto tam? - zapytał przez drzwi.
- Pinche room service - poznał silny hiszpański akcent co nie pozostawiało wątpliwości, że Felipa wreszcie dotarła. Nie spieszyła się szczerze mówiąc bo Ed zdążył zrobić sześć browarów, czego dowodem było puste butelki na stoliku nocnym poukładane schludnie jedna przy drugiej jak łuski po nabojach.
- Hola… - rzuciła niedbale i weszła do środka.

Pokój nie miał wiele do zaoferowania poza podwójnym łóżkiem, szafką nocną i stojącym pod ścianą płytkim fotelem. Nie skorzystała z żadnego.

Prezentowała się jak kadr wyrwany z ekskluzywnego czasopisma dla kobiet, stojąc tak w czarnym dopasowanym płaszczu i ciemnych okularach, ściskając w dłoni kopertową torebkę i dłubiąc długim jak szpikulec do lodu obcasem w bordowej dywanowej wykładzinie.

Jej wzrok prześlizgnął się po torbie podróżnej, ułożonej na pościeli broni, zalegającym wszem i wobec szkle po piwie i owiniętych w papier czerwonych kwiatach. W tle holotelewizor wyświetlał jakiś program przyrodniczy o pająkach. Pośród niezręcznej ciszy zabrzmiał wyrwany z kontekstu monotonny głos prezentera.

“ Można ją porównać do złej królowej, która wabi ofiary śmiertelnym urokiem. “

- Pisałeś, że będziesz dopiero pod koniec tygodnia… - Felipa mówiła cicho, bez zwyczajowej pewności sienie.

“A może czarna wdowa jest tylko niezrozumianą bohaterką skomplikowanej sieci intryg?”

- Choć prawdę mówiąc miałam wątpliwości czy w ogóle się pojawisz. Po mojej ostatniej wiadomości zamilkłeś jak grób...

“Zwabiony samiec zostaje naszpikowany koktailem neurotoksycznego jadu, następnie wdowa wysysa z niego wnętrzności…”

- Na litość boską! - posągową pozę szlag trafił bo aluzje były zbyt oczywiste by je ignorować. Podbiegła do panelu telewizyjnego starając się manualnie wyłączyć to ustrojstwo.

Walters po kąpieli naciągnął na tyłek dżinsy, a na plecy biały podkoszulek, ostrożnie, tak aby nie zruszyć zaszytej rany pod żebrami z lewej strony, teraz przyklejonej rozgrzewającym i dziwnie pieczącym nonobotem. Przedramię zaklejał długi pasek plastra. W duchu cieszył się, że cięcie na ręce było w wzdłuż, inaczej ktoś, czyli Felipa, gotowym byłby pomyśleć, że chciał otworzyć sobie żyły.

Siedział na łóżku na wpół zasypiając, na wpół czuwając. Po dzisiejszym wjeździe na chatę dealera Odlotem potrzebował zasłużonego odpoczynku. Fizycznego, ale również psychicznego. Jakby nie było odebrał życie czterem ludziom. Nie żałował tych gadów, lecz to raczej sumienie wypominało mu sam fakt podnoszenia ręki na człowieczeństwo jako takie w ogóle. Niby jakim prawem mógł decydować o czyimś życiu lub śmierci? Dlaczego nic nie mogło być proste? Chciał zasnąć i długo się nie budzić. Nie tyle piwo go zamuliło, co był trochę otumaniony końskimi dawkami prochów znieczuleniowych, choć na opakowaniu pisało jak wół, żeby nie mieszać z alkoholem...

Gdy Felipa weszła do pokoju, szybko fachowym okiem ocenił czy jego żona jest w jednym kawałku. Odetchnął z ulgą, bo była. Rozbawiła go irytacja latynoski na obojętny głos prezentera, lecz za wszelką cenę musiał zachować powagę, przynajmniej na początku.

Telewizor był stary i najwyraźniej szwankował. Przycisk zasilania nie działał sprawnie, bo sprzęt zamiast wyłączyć ekran, zmienił kanał przyrodniczy na muzyczny.

Ed wstał tak szybko jak umiał, z niemałym trudem zmuszając się do zgryzienia grymasu bólu jaki przeszył go od promieniującego boku. Nie chciał dać po sobie poznać, że jest ranny. Podszedł do Felipy, blisko. Przygryzł wargę. Chyba był nawet trochę zmieszany. A zawsze taki pewny siebie i opanowany. Cóż, teraz też był opanowany, tylko trochę jakby mniej, ręce mu drżały jakby miał kaca, lub głupia chwila spotkania po dwudniowym rozstaniu, była aż taka wielka, że mógł jeszcze do niej nie dorastać. Spojrzał na jej twarz podnosząc oczy lecz unikał kontaktu wzrokowego. W końcu ich źrenice, te prawdziwe i te sztuczne, spotkały się.

- Jestem, bo o to prosiłaś. – odpowiedział spokojnie. – Myślałem, że nie będę mógł wcześniej... – łgał pewnym siebie, lecz cichym głosem. – Chciałem nawet zdążyć na pogrzeb twojego... ojczyma. – stał czekając na jej reakcję, nie wiedząc czy w ogóle ma prawo ją objąć na powitanie. W końcu, by nie przerodziło się to w krępującą niezręczność pochylił się nieznacznie, wszak była niewiele niższa od niego na szpilach i pocałował lekko w policzek ledwie muskając wargami. Pachniała tak samo jak pamiętał. – Przykro mi, że zginął. – tak, zdecydowanie trzeźwym nie był co poczuła od razu. Pijanym jednak też nie. Jeszcze.

Dłuższą chwilę przyglądała mu się z konsternacją jakby niepewna co z tym wszystkim począć. Zobaczył, że nadal nosi obrączkę, którą bez przerwy dotyka, przekręca i zsuwa z palca tylko po to aby nasunąć na powrót. Chyba uprawiała tą neurotyczną zabawę nieświadomie i w jakiś sposób pomagała jej w myśleniu.

- No dobrze, w takim razie nie pozostaje nam nic innego jak przebrnąć przez tą conversacion carino… - zsunęła z nosa okulary przeciwsłoneczne i odrzuciła je na łóżko. W ślad za nimi pofrunęła torebka, szal i płaszcz. Felipa została w czarnym kostiumie, eleganckim jakkolwiek odkrywającym sporo, podkreślając z wyczuciem wszelkie kobiece atuty.

Usiadła na krześle zakładając nogę na nogę. Cięcie na ołówkowej spódnicy odsłoniło jej śniade udo aż po samo biodro.

- Źle się do tego zabraliśmy… Calebie - jego nowe imię ciężko przechodziło jej przez gardło, nadal nie mogła się przyzwyczaić. Siegnęła po jego lucky stricke’i porzucone na stoliku, wsunęła jednego między błyszczące usta i odpaliła. - Nie mogę wyjechać z Nowego Jorku. To od początku nie był dobry pomysł, ta nasza szczeniacka ucieczka. Nie potrafię się odciąć od korzeni. A może zwyczajnie nie chcę, no sé - strzepnęła popiół do pustej butelki. - Tym bardziej teraz kiedy Rustlersi tkwią w mierda po uszy. Owszem, ryzyko chciałabym ograniczyć, tak żeby nie pójść do pierdla, si? W mojej branży prędzej czy później się tam przecież trafia, kilka wyroków w zawiasach już mam, nie wiem czy wiedziałeś… - kolejny haust nikotyny. - W ogóle mało o sobie wiemy jak się nad tym zastanowić. Ja na przykład do tej pory nie jestem pewna dla kogo wtedy pracowałeś, podczas zlecenia dla C-Techu. To, że strzelasz jak snajper to jedno i wspominałeś o jakimś wojsku w tle. Ale dostęp do tylu przeszkolonych hombres, broni, helikoptera… Dla mnie to była zwykła robota, którą załatwił mi Wayland, nie było drugiego dna, ale ty miałeś wtedy jakąś undercover trabajo w gangu a naprawdę… no właśnie, nie mam pojęcia czyim byłeś człowiekiem w tej przepychance.

Zamilkła wydychając dym ustami, który w postaci zwiewnych sinych smużek wciągnęła nosem.

- Wayland pracował wtedy dla CT. Miał okres wygórowanych ambicji. Aspirował do domku na korporacyjnym osiedlu, uczciwej dobrze płatnej roboty i stabilizacji. Oświadczył mi się wtedy to go zostawiłam… Bałam się radykalnych kroków. Zabawne, nie sądzisz? On mnie przekonywał dziesięć lat a ty pół godziny - mówienie było zdecydowanie domeną Felipy. Mówić lubiła i potrafiła robić to tak, że chciało się jej słuchać. Może to przez tembr głosu a może charyzmę, której nie dało się jej przecież odmówić. - Zanim zaczniesz znów mieszać Waylanda z błotem pozwól, że wytłumaczę ci na czym stoimy. Wiem, rozgadałam się ale chcę wyłożyć wszystko z marszu, później będzie kolej na ciebie. - Wyszukała fotkę na swoim holo i pokazała Waltersowi.

- Pamiętasz ten dzień, na naszej łodzi? Myliłeś się. Nie byłam w contacto z Waylandem od czasu naszego wyjazdu. To on mnie znalazł. Jest hakerem, i to bardzo dobrym wyobraź sobie, choć wiem, że masz o nim jak najgorsze zdanie. Dostał to zdjęcie od pewnych złych ludzi. Szantażowali go aby coś dla nich zrobił lub w przeciwnym razie… zabiją mnie. Dlatego zadał sobie trud aby znaleźć mnie w L.A. i poprosił o przylot. A tu na miejscu zersało się już ewidentnie wszystko. Zamordowano wujka, Rustlers są w rozsypce, Free Souls nie przebierają w środkach żeby zniszczyć nas na pniu. Dochodzą jeszcze BloodBoys i ten mierda odlot… Wayland zniknął z kostką danych, których nie wolno mi było zgubić i nie mam pojęcia co mu grozi. Pozwoliłam już zginąć wujkowi, jego nie mogę zawieść, rozumiesz Calebie? Pominę już fakt, że średnio co pół godziny mam ochotę wydłubać z siebie ten pieprzony sprzęt filtrujący i wciągnąć coś na skołatane nerwy. Umieszczenie tego żelastwa we mnie kosztowało pięćdziesiąt kawałków i może lepiej, bo pewnie chcieliby drugie tyle żeby to ze mnie wyjąć a chwilowo jestem znowu spłukana. Widzę, że ty też piwa nie odstawiłeś – tu Walters przewrócił oczami. - ale to nie jest czas ani miejsce na prawienie kazań, zresztą mam dość na głowie by dokładać kłótnie z tobą. Ja jestem skłonna spróbować jeszcze raz, ale na innych zasadach. Żadnych kłamstw, udawania, wzajemnego potępiania. Puszczam mimo uszu słowa, którymi miotałeś podczas naszego ostatniego spotkania chociaż bóg mi świadkiem kurewsko mnie zabolały - Felipa, choć niewierząca często na instytucję boga lubiła się powoływać. - Mówiłam ci, że my latynosi szanujemy instytucję matrimonio i dlatego nie zamierzam odpuścić i odwrócić się na pięcie. Ale bez bujania w obłokach i budowania zamków na piasków. W raju żyło się łatwo, jestem ciekawa jak to się uda w realnym świecie. Wiem, zawiodłam cię wracając jako Felipa de Jesus. Ale się stało, to była moja decision i możesz mnie za nią znienawidzić albo mi wybaczyć. - papieros wypalił się do końca i skończył swój żywot na dnie butelki. - Ok. Teraz twoja kolej.

Usiadł obok w fotelu. Chwilę milczał. Zawsze tak było z babami. Zawsze. Jak zaczną nawijać to masz przejebane. Albo słuchasz, albo się wyłączasz, co ma potem skutki miecza obosiecznego. I tak źle i tak niedobrze.

- Nie mogę cię nienawidzić. Chyba. - bezradnie rozłożył ręce jak polityk. - Miałaś już wybaczone tego samego dnia. Inaczej by mnie tu nie było. - powiedział bez pretensji. - Byłem zły i chciałem żeby zabolało cię tak jak mnie, choć wątpię czy to możliwe. Jestem dumny z ciebie, ze nie bierzesz... Wiesz kochanie, czasami ludzie ranią się by zobaczyć czy żyją... - westchnął markotnie. Nigdy nie był dobry w przeprosinach. – I’m sorry... – dobór słów był istotny. Przez gardło mu nie przeszło powiedzieć „apologize”. Przykro było mu autentycznie.

Przyjrzał się zdjęciu i uśmiechnął.

- Kim są ci ludzie co cię szantażują? Może będę mógł się nimi zająć. - powiedział poważnie. - Zabijanie ludzi i maszyn to jest to w czym chyba jestem najlepszy. Niestety...
- To chyba dla mnie? - sięgnęła po położony na szafce bukiet. Powąchała Uśmiechnęła się łagodnie. - Prawdziwe…

Kiwnął głową zakłopotany. Kurwa, zapomniał włożyć do wody i wyjąć z folii. Obciach...
Ułożyła kwiaty na kolanach.

- Nie mnie ale Waylanda. Szantażowali jego. Moja śmierć miała być karą jeśli się nie wywiąże. Chcieli aby zdobył dla nich pełną specyfikację odlotu i to prosto ze źródła. Skład, proces produkcyjny, działanie, skutki uboczne… Traf chciał, że te dane wpadły w moje ręce ale były zaszyfrowane. Dałam je jemu, Michael się na tym zna, ja nie. Poszłam do jednego klubu, chciałam rozeznać się w temacie, pogadać ze znajomymi dealerami… Wtedy zadzwonił Wayland i powiedział co zawiera kość danych. Obiecał na mnie poczekać a ja… trochę się tamtej nocy rozkleiłam. Przesadziłam z tequilą, to wtedy zostawiłam ci wiadomość na holo… W każdym razie jak wróciłam na chatę Waylanda już nie było. Barman, Jose, mówił, że wychodził w nocy, cytuję: “Myślałem, że wyszedł z tobą”. Kamery wokół klubu nie działały, ktoś użył ogłuszacza więc nie mam bezpośredniego oglądu. Przejrzałam sprzęt Michaela ale wszystko było pozabezpieczane hasłami. Oprócz jednego monitora, gdzie wyświetlone były trzy adresy magazynów na Bronxie. Obejrzałam je dzisiaj z zewnątrz. Oprócz tego prosiłam Remo by namierzył holo Waylanda. Lokalizacja nie była dokładna ale pokrywała się mniej więcej z adresem jednego z magazynów. To chyba tyle, przynajmniej w tym jednym temacie…

Wstała z miejsca, usiadła bokiem, na podłokietniku jego fotela zatapiając palce w jasnej szczecinie włosów.

- Jesteś zabójcą, to nic nie zmienia - jej głos zabrzmiał szczerze i życzliwie. - Nie musisz być dobry dla wszystkich. Masz być dobry dla mnie… - pocałowała go w czubek głowy. - Opowiedz… kim byłeś zanim mnie poznałeś. I dlaczego musiałeś zmienić twarz? Kogo aż tak bardzo się boisz, że zacierasz wszystkie ślady aby cię nie znalazł?
- Już mówiłem ci. - spojrzał na nią do góry zadzierając nosa. - Bałem się o przyszłość. O rodziców i o ciebie. Nie dałoby sie zacząć innego, lepszego życia. Na zawsze musielibyśmy obracac się przez ramię. Moi wrogowie, których ulepiłem sobie w imię naszej przyszłości, zamiast imion noszą nazwy. Jednostek się nie boję. Moi wrogowie to ludzie o tysiącu twarzy. - westchnął. - Opowiem ci kiedyś wszystko, ale czy tu i teraz to dobre miejsce i czas? - ujął ją za nadgarstek i schował jej dłoń w swojej. - Lepiej skupmy się na bieżących problemach. Mówiłem, że melepeta... - pokręcił głową i dotykiem swojego holo zgrał fotkę. - Czasami ludzie stworzeni do życia w sieci komputerów są zupełnie nie do życia poza nią. Mówił cokolwiek o ludziach którzy go naciskali? Podaj mi te adresy, może uda mi się czegoś dowiedzieć. - zmęczony przytulił głowę do jej boku opierając się o cudny biust młodych piersi. - Felipa, dla mnie też byś tak wróciła się do piekła tak jak dla Waylanda?
- Naturalmente carinio, wróciłabym. Jesteś przecież rodziną... - pocałowała go w czoło ale zaraz podniosła się z fotela by stanąć na przeciwko niego opierając się biodrem o szafkę wyłożoną zielonym kobiercem szkła po browarach. Kwiaty bezradnie upady z kolan na podłogę. W jej głosie z łatwością wyłapał gorzką nutę urazy i pewnie ona była powodem dystansu. - Widać nie ufasz mi wystarczająco, trudno... Może kiedyś mi powiesz. Albo wiesz co, nie musisz… Podeślę ci te adresy. Ja myślę, że Wayland je dla mnie zostawił, na wszelki wypadek właśnie, jakby nie wrócił. Tyle, że nie działaj na własną rękę. Przynajmniej nie na tyle żeby się narażać. W nocy możemy coś zadziałać, Bullet nas wesprze. I nie używaj wyzwisk względem Waylanda, nie znasz go a on na to nie zasłużył. Na razie muszę iść. Ferrick podniosła kwestię jednej sekty, którą chciałabym choć pobieżnie sprawdzić, może niebawem znów się z nią spotkam. A o ósmej mam randkę z groźnym złym hijo de puta. Od tego czy przypadnę mu do gustu zależą dalsze losy wojny na Bronxie - drażniła go ewidentnie. - Później zadzwonię.
- Pozdrow Chinkie powiedziałby Ed. - udał, że nie przeszkadza mu spotkanie Felipy z jakimś fagasem. - Pozdrawiać jednak twojego "date" nie mam zamiaru. Baw się dobrze. - odpalił zapalniczką papierosa. - Jeżeli ci zależy na naszym małżeństwie, to przydałby sie nam porządny marriage consultant. Chyba oboje mamy krzywo pod sufitem w tym rodzinnym domu…
- El zorrero… - zaklęła pod nosem łapiąc mało subtelnie za poły jego podkoszulka i przyciągając do siebie tak blisko żeby poczuł jej ciepły oddech na swoim karku. - To żadna randka. - prychnęła. Wyciągnęła mu spomiędzy palców papierosa i zgasiła o front szafki. - Business conversacion, nic więcej. Chciałam cię wkurwić bo zachowujesz się jak dupek…. - wpatrywała się w niego jakby czegoś od niego oczekiwała.

Przewrócił oczami na epitet, ale nie wytrzymał i w końcu parsknął śmiechem. Przytulił żonę zgarniając na swoje kolana i pocałował. Tylko z początku delikatnie.

- Podkoszulek mi pognieciesz i kto mi go później uprasuje małżonko kochana? – prędko jednak spoważniał, choć nie za bardzo szybko chciał wypuścić dziewczynę z objęć.
Od razu poczuł się lepiej i bok nawet jakby mniej już narywał.
- Mogę przecież pójść jako ochroniarz lub dyskretny backup. Przypilnuję, żeby przypadkiem nic się nie zesrało. To spotkanie masz w miejscu publicznym czy off limits?
- W meksykańskiej restauracji “Hecho en Dumbo”, dziś o ósmej - napięcia w ich relacji równie szybko odchodziły co przychodziły i teraz Felipa już całkiem beztrosko usiłowała ściągnąć mu przez głowę T-shirt. - Mam już jednego ochroniarza, kolejny nic nie zmieni zważając, że mój rozmówca będzie miał ich z tuzin ale… mógłbyś ubezpieczać mnie z daleka ze snajperką. W “Hencho” jest sporo okien… Nie podejrzewam żeby miał mnie skrzywdzić, nawet jeśli nie dojdziemy do porozumienia, to typ oldskulowego soldado. Z drugiej strony ksywkę Meatboy dostał nie bez powodu. Wsparcie na pewno nie zaszkodzi. - co zdanie robiła pauzy bo dobierała się do niego powoli jak ninio do bożonarodzeniowego prezentu a on z cierpliwością szachisty usiłował wyswobodzić ją z fikuśnej kiecki rodem z żurnala dla modelek. Przynajmniej dopóki T-shirt nie poszybował na podłogę a ona dostrzegła plastry i opatrunki. - Hostia! Co ci się stało? To postrzał?
- Nie kochanie. To tylko żądło. Czasem bywa i tak, że i trutnie potrafią kłóć zamiast zdychać posłusznie...

Kiedy w końcu wyswobodzili się z ostatnich resztek garderoby, ich ciała były gorące. Mogły ogrzać wychłodzony pokój zamiast szwankującego pieca, który dmuchał letnie powietrze z kratek. Dopiero za drugim razem kochali się czule i delikatnie. Tak, ten pierwszy raz po kilkudniowej przerwie był dowodem na to, że ciche dni doprawdy kończą się w łóżku głośno i dosadnie.

Rama trzeszczącego łoża king size rytmicznie uderzała o ścianę wprawiając puste butelki w drżenie, jakby przez hotel przechodził właśnie trzeci stopień w skali Mercallego. W interwałach odgłosów ożywionej martwej natury ich głosy splatały się intensywnie, bo obojgu nie brakowało ekspresji w wyrażaniu siebie. Tak. Ciche bzykano w jednej pozycji pod kołdrą przy zgaszonym świetle było czymś im zupełnie obcym, choć byli ludźmi z prawdziwej krwi i kości.

- Wszystko w porządku? – ktoś zastukał do drzwi.
- Fuck off! – krzyknął agresywnie Walters przez ramię.

Szybko jednak pożałował, bo dostał ostrego klapsa w goły pośladek a mina Felipy mówiła, żeby tak brzydko nie mówił.

- Bien mi amigo! – odkrzyknęła de Jesus łapiąc oddech i jego oburącz za umięśnione plecy.

Z rozwianymi włosami na poduszce śmiejąc się do Eda wyglądała jak kawałek szczęścia schowany na drugim końcu tęczy. Szybko załapał, że to był jej ochroniarz. Nie wiedział czy sie wkurwić czy machnąć ręką. Oczekiwała, żeby spowiadał się tu i teraz przez drzwi z jakimś pacanem, który mógł mieć słuch dostrojony do częstotliwości nietoperza...

Zamiast tego pierwszego zsunął się po jej szyi, przez piersi i płaski i twardy niczym rzeźba brzuch między długi do nieba nogi. Wtulony głową w pomiędzy jej gorące uda, cierpliwie z wprawą delikatnego języka pracował nad szczytowaniem latynoski, co łatwym mimo jej ognistego temperamentu wcale nie było. A potem ludzie dziwią się skąd u mężczyzn biorą się powiększające zakola!

Potem kochali się płynąc wysoko w chmurach pościeli. Oglądali mijający ich nowy świat pod splecionymi stopami, nie chcąc zejść na ziemię pod święcącymi gwiazdami.

Never let me down again.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 02-03-2014 o 08:40. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 02-03-2014, 11:05   #35
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Listen all y'all, it's a sabotage!

- Dobre wieści, ekipa - oznajmił z tylnego siedzenia Mik, nie odrywając wzroku od holo. - Dickauer skołuje vana i sprzęt, o który prosiliśmy...a to co do chuja wafla? - W jego głosie zabrzmiało zaniepokojenie. - Od zachodu nadjeżdża jakaś kolumna. Cysterna, a za nią cztery vany. Właśnie skręcili w Westchester i pędzą w stronę stypy. Kurwa, to nie wygląda na spóźnionych gości. Kurwa! Jeśli to jest to co myślę...rozpiżdżą Rustlersów razem z tą knajpą i całym kwartałem! Chyba nie powinniśmy do tego dopuścić…
Maroldo rozejrzał się, ustalając ich własną lokalizację. Evergreen Avenue, pięćdziesiąt metrów od skrzyżowania z Westchester. Przecznicę na zachód od El Pabellon De Oro.
- Jeremy - zawołał do szofera - musimy zablokować ulicę! Zrób karambol na Westchester! Zostawcie auto i biegnijcie ostrzec Rustlersów. Ale wpierw wysadź mnie tu!
- Chyba sobie żartujesz. - Odpowiedziała Rose z pewnym niedowierzaniem w głosie. Ale osobnika, do którego skierowane były te słowa, nie było już w aucie.
- Jednak nie żartuje. - Dodała, śledząc poczynania Maroldo.

Ten nie miał czasu na wyjaśnienia.
Gdy Jeremy zwolnił, wyskoczył z Range Rovera i wyciągając pistolet podbiegł do zaparkowanego przez sklepem spożywczym dostawczaka z napisem “Bogdans Best Polish Kielbasa”. Wąsaty kierowca właśnie wysiadał, gdy z nadludzką prędkością wpadł na niego i powalił na ziemię wrzeszczący cyborg, który zjawił się dosłownie znikąd.
- Dawaj! - Wyszarpnął kluczyki przerażonemu mężczyźnie, grożąc mu bronią. - I spierdalaj!
Mik wskoczył do szoferki i ruszył z piskiem opon, by zablokować cysternę.
Wychodzenie z pojazdu nie w pełni zatrzymanego, na środku ulicy, prosto w śniegową breję, było pomysłem średnim w samym swoim założeniu, ale cel uświęcał środki, czy jakoś tak. Mik zresztą i tak rzadko dbał o swój wygląd, zignorował więc fakt, że koleś od kiełbas zdążył go chwycić i chyba trochę rozpruł jakąś część odzienia. Chwilę później odjeżdżał już, słysząc za sobą strzały. Koleś nie dał rady go zatrzymać, ale przynajmniej wyładował frustrację... strzelając do własnego samochodu. Mik szybko skracał dystans do restauracji, tak samo szybko robiła to cysterna. Tyle, że to on właśnie trafił na teren już chroniony przez gengerów, którzy teraz mówili coś do komunikatorów i całkiem wyraźnie sięgali po broń.

Nie było czasu do stracenia, szczególnie, że gangersi w pobliżu widząc jak… energicznie poczyna sobie Mik mogli to odebrać z goła inaczej niż próbę działania dla ich dobra. Yamato spojrzał na kobietę:
- Przepraszam. - rzucił zdawkowo, usprawiedliwiając się chyba, że zostawia ją samą, po czym otworzył drzwi i wyskoczył na ulicę.
Recę trzymał na widoku, tak by nawet dotknięty kurzą ślepotą wie miał złudzeń że trzyma w nich broń. Starał się zlokalizować kogoś kto odpowiada za ochronę perymetru w tym miejscu. Szedł jednak szybkim krokiem w stronę najbliższej grupki Rustlersów.

Szofer Rose zdążył lekko wyhamować po raz drugi, gdy wyskakiwał Yamato, z ogromnym trudem zachowując równowagę, gdy musiał podtrzymać się brudnego hydrantu. Pryskające spod kół samochodów błoto i tak ubrudziło mu spodnie. Drzwi zamknęły się i nieco zszokowana negocjatorka została sama, oczywiście nie licząc Jeremiego, który co prawda skręcił tak, by łatwo móc wrócić na Westchester, ale słuchać Mika nie zamierzał, czekając na wytyczne od swojej szefowej.

Kenji tymczasem dostrzegł w pobliżu dwóch czarnych, wyglądających na członków interesującego ich gangu. Przyglądali się poczynaniom Mika, gadając ze sobą i do komunikatorów. Nie wydawali się zachwyceni. Maroldo wyglądał jak wyglądał, a to był teren The Rustlers i obcy nie mogli sobie ot tak kraść. I jeszcze szarżować chwilę potem. Zauważyli podchodzącego Azjatę w ostatniej chwili. Jeden sięgnął pod skórzaną kurtkę, odzywając się.
- Ej, a ty czego?
Kenji skrzywił się wyraźnie, ocierając ubrudzone ręce w wyciągniętą chusteczkę. Odruchowo poprawił krawat. Serio? Oni nawet snajperów na dachach nie ustawili? Nie wiedzieli co się dzieje za rogiem? Yamato analizował sytuację, rozważając również to, że cysterna jest wybiegiem taktycznym by odwrócić uwagę, a prawdziwy atak nadejdzie z innej strony. Tak właśnie sam by zrobił. Dlatego nie zwalniał kroku trzymając ręce teraz z brudną chusteczką na widoku.
- Ulicą Westchester zbliża się tutaj cysterna i cztery vany. Ilość napastników nieznana. Ogłoście alarm. - Spokojny i rzeczowy ton, tak by przekazać jak najwięcej informacji. - Cysterna na Westchester.
Powtórzył, bo przecież w sytuacjach stresowych ludzie różnie reagują.
- To nie jest przypadek, jadą w tą stronę, nie można dopuścić ją w pobliże, bo nie wiadomo czym jest wyładowana i jaki zasięg będzie miała eksplozja. Ogłoście alarm natychmiast dla wszystkich w okolicy.

Yamato jeszcze nie skończył mówić, gdy jego i stojących na rogu skołowanych Rustlersów minął ostrzelany przez swego właściciela dostawczak, wjeżdżając na skrzyżowanie z Westchester. Mik dobrym kierowcą nie był, ale tu przecież chodziło właśnie o spowodowanie wypadku, nie? Na tą okazję zapiął nawet pasy. Wypadł z podporządkowanej, zahaczając o tył osobówki i zmuszając do gwałtownego hamowania inną. Kolejne auto przyrżnęło w tył hamującego. Rozległa się symfonia klaksonów. Kiełbasianym dostawczakiem trochę zarzuciło, tak, że zostawił lusterko na słupie biegnącej nad ulicą kolei nadziemnej. Mik wytoczył się na przeciwległy pas, pod autobus, który chcąc uniknąć zderzenia zjechał częściowo na chodnik. Cyborg wyhamował, rysując bok autobusu i natychmiast cofnął, przywalając jeszcze w auto próbujące wyminąć tworzący się korek i blokując, biegnący pod torami, środek ulicy. Po lewej widział już nadjeżdżającą cysternę. Ciut poobijany, lecz zadowolony ze swego dzieła zniszczenia, zaciągnął ręczny i zabrawszy kluczyki wyskoczył z dostawczaka. Unosząc w górę puste ręce ruszył truchtem ku Yamato i grupce Rustlersów.

Jeszcze po cyborgu to można było spodziewać się głupot tego rodzaju, pomyślała Rose, ale Japończyk wydawał się być człowiekiem rozsądnym. Właśnie, wydawał się. Po tym jak wyskoczył z auta Rose zmieniła o nim zdanie, gdyż rozsądne to to nie było.
Po chwili doszła jednak do siebie, zostawiając analizę zachowań obu mężczyzn na później. Jeżeli będzie jakieś później.
Chwilę przyglądała się podglądowi, niestety niewiele dało się z tego wyciągnąć. Nie było widać czy są jakkolwiek oznakowane te samochody.
- Zatrzymaj się gdzieś. Tak, żeby było widać co tam się dzieje. - Rose odezwała się do kierowcy, nie odwracając wzroku od monitora.
Szofer bez słowa, powoli i spokojnie, zjechał na boczną uliczkę, stając na wolnym miejscu przy chodniku. Widać było z tego miejsca dużą część Westchester, w tym restaurację - utrudniona okazała się jedynie obserwacja miejsca karambolu, który spowodował Mik, bo budynki i stojący tam autobus niemal całkowicie blokowały widoczność.

Tymczasem ganger wyszczerzył się, tak jakby Yamato go czymś rozbawił.
- Spoko, gościu. Słyszeli cię. Już ją widzimy. Jakieś pajace nie będą sobie myślały, że mogą nam podskakiwać - jego swobodny ton miał sugerować, że wszystko jest pod kontrolą. Już samo zachowanie Mika wskazywało na to, że raczej nie jest. Ruch może nie był zbyt duży, ale cyborgowi i tak udało się stworzyć całkiem niezły karambol.
Na widok którego cysterna przyspieszyła. Kierowca nacisnął klakson i wcisnął pedał gazu do przysłowiowej dechy. Wydawało się, że ta metalowa krata zamontowana na jej masce, a także pancerna płyta pod kratą, nie są tylko dla ozdoby.

Rustlersi widzieli ją i wcale nie zamierzali odpuścić. Czekali może po to, by mieć pewnego cela. Prawie jednocześnie odezwało się przynajmniej kilka karabinów, ale jak się okazało, wcale nie miało to być proste. Pancerz i szyby cysterny wykonane były z materiału kuloodpornego, być może nawet przeciwpancernego. Klakson ryknął, wielki wóz był z każdą chwilą bliżej karambolu. Ludzie zapominali o kłótniach i spieprzali na boki, krzycząc i w przypadku niektórych kobiet i dzieci, piszcząc z przerażenia. Vany ustawiły się w rządek i jechały w ślad za wielkim "przewodnikiem".

Mimo tego, koleś przed Kenjim nie stracił rezonu. Kilku innych otoczyło już i jego i Maroldo, który prawie dotarł na miejsce.
- Lepiej gadajcie, kim jesteście. Na pewno nie od nas, rozpoznałbym taką mordę. A ten pajac wygląda na Bloodboya.
Ktoś z tyłu odbezpieczył broń. Cysterna zbliżała się, gdyby wybuchła w miejscu karambolu, odłamki i fala uderzeniowa miałyby do nich krótką i otwartą drogę.
- Nie jestem Bloodboyem, key!? Mój kumpel też nie! - Odparł Rustlersom Maroldo, przekrzykując panujący wokół hałas i na wszelki wypadek stając obok wejścia do narożnego sklepu. - Jestem dawnym ziomkiem jednej laski od was, Felipy de Jesus - zerknął wymownie w stronę odległego o jedną przecznicę, mniej niż sto metrów, El Pabellon De Oro.
- Z nią mogę gadać. Powiedzmy, że nie chcę, by wyleciała w powietrze. Sam też bym nie chciał, więc może tak kurwa...spierdalajmy stąd? - Zaproponował, wskazując na cysternę, którą tylko sekundy dzieliły od karambolu. Sam szykował się już, by wskoczyć do sklepu i paść w środku na podłogę.

Na rozmowę o ucieczce było już trochę za późno. Ganger nie doczekał się także na odpowiedź Yamato, bo rozpędzona, wielka i ciężka bestia z rykiem klaksonu wbiła się w karambol. Zmiotła latarnię, kawałek przystanku autobusowego i przebiła się pomiędzy dwoma samochodami, rozpychając je na boki. Cysterną zarzuciło, wytraciła sporo prędkości, ale ani myślała się zatrzymać. Potężny silnik ciągle pchał ją do przodu, a stalowa krata pogięła się tylko trochę. Cztery vany podążały tuż za ciężarówką, utrzymując bezpieczna odległość. Wjeżdżali w gniazdo os i wcale nie zamierzali się zatrzymywać. Niestety punkt obserwacyjny nie był najlepszy, mimo to usłyszeli wybuch, a potem drugi. Ukryci wcześniej ludzie Rustlersów wyciągnęli mocniejszą broń i teraz kabina cysterny dymiła i paliła się po tym jak walnęły w nią dwa pociski przeciwpancerne. Wóz zaczął zwalniać… ale ciągle jechał.
 
Bounty jest offline  
Stary 02-03-2014, 12:24   #36
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Cysterna, przebiwszy się przez karambol, minęła ich w odległości parunastu metrów, po czym zniknęła za rogiem. Odruchowo skulili się na odgłos wybuchów, lecz to nie była eksplozja cysterny...raczej coś w nią trafiło.
- Gdyby nie spowolnił jej karambol, wjeżdżałaby już w waszą stypę! Tak się przygotowaliście... - Krzyknął Mik do Rustlersów z wyrzutem. - Trzeba zatrzymać te vany!
Nie pytając się o zgodę, podbiegł zgarbiony do skrzyżowania, by przykucnąć za porzuconą przez kierowcę, zepchniętą na bok przez cysternę osobówką. Miał stąd widok na dymiącą cysternę oraz (kiepski bo kiepski) na El Pabellon De Oro. Cyborg zdjął, imitującą ludzką skórę, rękawiczkę z prawej dłoni i wysunął spod nadgarstka lufę. Jeszcze nie testował tej broni poza poligonem. Włożył rękę przez wybitą szybę w drzwiach auta i przez jego wnętrze wypuścił serię w kabinę trzeciego z kolei mijającego skrzyżowanie vana, zamierzając to powtórzyć z kolejnym.
Yamato zaś obserwował przedpole, skupiony cały czas na wypatrywaniu zagrożenia z innych kierunków. Niczego na razie nie zauważył, zerknął jeszcze na samochód Basri, po czym poszukał osłony za wgniecionym w latarnię autem. Gangersowi który przypadł obok odpowiedział:
- Jesteśmy po waszej stronie, widać to chyba, prawda? Mój kompan ma rację, gdyby nie zator, cysterna zaparkowałaby właśnie w lobby. Spod marynarki wyciągnął pistolet i odbezpieczył, przy czym nie strzelał, szukając celów.
- Rozpoznaliście napastników?

- Niby kurwa jak?! - ganger odkrzyknął Kenjiemu, wydawał się jednak połowicznie skupiony na tym, co słyszał w swojej głowie. Ciężko powiedzieć, co myślał o tym ich przekonaniu o tym, że to właśnie ich ostrzeżenie i działanie powstrzymało cysternę. Te dwie rakietnice przeciwpancerne mogły do niej mierzyć jeszcze wcześniej. Tak czy inaczej, teraz toczyła się, resztkami pędu, który wytracała zbyt wolno. Tak jakby silnik ciągle działał i pchał do przodu, chociaż już bezwładnie. Uderzył jeszcze jeden pocisk. Vany mijały szybko przecznicę, bez zaskoczenia dla większości okazując się pojazdami przynajmniej częściowo kuloodpornymi. Pociski Mika zaterkotały o karoserię. Waliła do nich cała okolica. A oni odpowiedzieli ogniem. Z tej pozycji usłyszeli dźwięki ciężkich, nowoczesnych karabinów maszynowych, które znajdowały się za rozsuwanymi z boku drzwiami i teraz pruły w kierunku restauracji. Maroldo odkrył, że gdzieś z tyłu pojawiają się uciekający z niej ludzie, ale za dużo się działo, by mógł przyjrzeć się bliżej.
Zwłaszcza, że cysterna eksplodowała. Ciężko powiedzieć, czy było to zaplanowane działanie, czy spowodował to kolejny pocisk przeciwpancerny, ale eksplozja zatrzęsła okolicą, a chmura dymu i ognia sięgnęła najwyższych pięter okolicznych budynków. Fala uderzeniowa rzuciła na ziemię wszystkich. Przewróciła ostatni z vanów, znajdujący się za blisko. Pozostałe trzy zwiewały już czym prędzej. Siła eksplozji nie była duża, cysterna nie przewoziła solidnych ładunków wybuchowych a tylko jakiś rodzaj gazu czy paliwa, bo wybuch rozrzucił na boki jedynie odłamki samego pojemnika. Przetrwała nawet część kabiny. Miał to być atak precyzyjny, nastawiony na zabicie wszystkich wewnątrz El Pabellon De Oro.

Yamato padł na ziemię, a raczej zdmuchnęło go z nóg, kiedy cysterna wyleciała w powietrze w pomarańczowej kuli ognia. W uszach dzwoniło niemiłosiernie, wokół fruwały stalowe odłamki dzwoniąc na samochodowych wrakach. Zamroczony Yamato nie podnosił się osłaniając głowę rękami. Tyle dobrego, że zatrzymali ją te kilkadziesiąt metrów przed restauracją. Problem jednak nadal nie został rozwiązany, ludzie z vanów ostrzeliwali wszystko dookoła i zdaje się że parli ciągle w stronę restauracji.
Kenji w końcu podniósł głowę na tyle by wyjrzeć zza zasłony, która zapewne ocaliła mu życie i rozejrzeć się dokładnie. Precyzyjnie zaplanowany atak, sprzęt też wydawał się profesjonalny. Napastnicy pasowali do profilu Free Souls, ale to trzeba było potwierdzić. Spojrzał w stronę postrzelanej kabiny cysterny. Yamato nie był żołnierzem, Mik sam też niewiele gangersom pomoże, przecież główne ich siły były pod samą restauracją.
Wskazał mu ciężarówkę, zacisnął mocniej palce na kolbie pistoletu. Wyjrzał jeszcze raz, czy vany dalej kierują się w stronę restauracji, po czym krzyknął do kompana:
- Kabina! Ruszamy?
- Z kierowcą cysterny nie pogadasz! - Odkrzyknął Mik zza swojego wraku, dopiero podnosząc się z ziemi. - Lepiej sprawdźmy przewróconego vana, trzeba wziąć któregoś żywcem! - Cyborg skierował te słowa również do towarzyszących im Rustlersów.
Obliczył najlepszą trasę i pochylony ruszył w stronę przewróconego pojazdu, krótkimi skokami, ostrożnie, od osłony do osłony.
Yamato skrzywił się lekko, ale skinął głową. Ruszył za Mikiem ubezpieczając go. Kierował się jednak tak by rzucić okiem na kabinę cysterny. Musiał sprawdzić czy napastnicy wsadzili do niej samobójców, czy też była w jakiś sposób zdalnie sterowana. I czy zostało w niej cokolwiek co mogło pomóc w identyfikacji atakujących.

Przynajmniej kilka osób postanowiło robić dokładnie to samo co oni, zbliżając się szybko, ale i ostrożnie do palącej się ciągle cysterny i przewróconego vana. W tym także dwóch Rustlersów, z którymi zamienili pierwsze uprzejmości. Pozostałe trzy vany odjeżdżały już, gdy ostatni z nich oberwał czymś ciężkim. Eksplozja zachwiała samochodem i przewróciła go, sprawiając, że wpadł w ustawione przy chodniku wozy okolicznych mieszkańców. Słychać nie było wiele, bębenki uszne jeszcze piszczały, podobnie jak wielu ludzi i alarmów samochodowych, wyjących wszędzie wokół.
Dotarli do cysterny, ale żar był tak silny, że nie szło się zbliżyć. Zresztą, paliła się praktycznie cała i chociaż część z niej ocalała, to Yamato nie miał szansy na śledztwo. W kabinę trafiły ze dwie czy trzy rakiety przeciwpancerne, nie zostawiając wiele śladów. Pożerający wszystko ogień uniemożliwiał łatwe określenie, jak sterowano cysterną. Mik jednak podczas swojej akcji zaczepno-obronne zdążył zobaczyć kierowcę za kółkiem tego pojazdu.
Do vana nie zdołali dotrzeć pierwsi. Dwóch czy trzech Ruslersów już było obok, celując ze strzelb i pistoletów i zbliżając się do kabiny położonego na boku pojazdu. Boczne drzwi wypadały od strony asfaltu, pozostało więc wejście od kierowcy. Przyciemniane szyby nie pozwalały zerknąć do środka, a drzwi okazały się zamknięte. Cały pojazd pokrywały ślady po trafieniach, z których zdecydowana większość nie przebiła wzmocnionej karoserii.

Mik wraz z innymi zbliżył się ostrożnie do vana.
- Ci w środku są nieprzytomni, lub czekają na policję - stwierdził. - Antyterrorzy będą tu za góra kwadrans, takiego bajzlu nie mogą zignorować. Panowie pozwolą - obejrzał się na Rustlersów.
Wziął mały rozbieg i wskoczył na bok vana, po czym odbił się w górę na wysokość trzech metrów, niemal dosięgając czapką torów kolei nadziemnej. Spadając, wyprostował prawą nogę, dodając do siły grawitacji całą moc hydrauliki implantu, w chwili gdy stopa uderzy w szybę w drzwiach kierowcy. Szyby pancerne Mik zwykł wybijać z pięści, a hydraulikę w nogach miał jeszcze mocniejszą. Ta szyba musiałaby być naprawdę gruba, żeby to wytrzymać. Druga, przygięta, noga szykowała się już do lądowania na karoserii vana, a następnie odbicia się - i całego Mika - w celu zeskoczenia z pojazdu. Przypominało to trochę figurę gimnastyczną na cyberoplimpiadzie w Denver.
Huk jaki nastąpił, mógł z powodzeniem rywalizować z wybuchem granatu. Gangerzy z zaskoczeniem popatrzyli na to co robił Mik, ale nie zdecydowali się w tym przeszkadzać. Sami lepszych pomysłów nie mieli, krwawiąc na dodatek z kilku mniejszych ran - najwyraźniej znaleźli się całkiem blisko wybuchu. Gdzieś w oddali, na zapleczu restauracji, ciągle poruszały się sylwetki ludzi, było ich jakby coraz mniej. Mimo tego przez główne wyjście przeszło czterech wysokich murzynów ubranych w garnitury mało do tych sylwetek pasujących. Broń, którą trzymali w rękach pasowała bardziej. Wszystko to zdarzyło się w czasie lotu i uderzenia o szybę, wlatującą do kabiny niczym pocisk. Cyborg szybko zeskoczył i zrobił dobrze, bo ze środka wyleciała seria pocisków, zwiastująca problem wzięcia ich żywcem. Chociaż Maroldo był prawie pewien, że szyba trafiła przynajmniej jednego z pasażerów vana.
Murzyni zbliżali się, a Yamato zidentyfikował największego z nich jako Meatboya. Na twarzy potencjalnego przywódcy The Rustlers wściekłość walczyła z opanowaniem.
Kenji spojrzał szybko na osoby wychodzące z restauracji, pokazał ich ruchem głowy Mikowi. Nie mieli wiele czasu. Cyborg załatwił im wejście do vana, Yamato zamierzał pomóc w spacyfikowaniu oporu. Przeszedł szybko na drugą stronę pojazdu, dał znać Maroldo, że uderzy w karoserię z drugiej strony, tam gdzie słyszeli serię, tak by odwrócić uwagę tych w środku. Nie wiedział ilu ich tam jest, nie chciał też strzelać do środka na ślepo, bo potrzebny był im świadek. Ktoś kto przeżyje wystarczająco długo, by mógł odpowiedzieć na kilka pytań.
Nie czekając dłużej, rąbnął kilka razy kolbą w pojazd, po czym odskoczył, tak by jak ktoś w środku jednak spróbował czy karoseria jest w pełni kuloodporna, nie miał prostej sprawy.
Mik powiódł wzrokiem za spojrzeniem Kenjiego i zerknął krótko na nadchodzącego Meatboya. Wzruszył ramionami.
- Macie jakiś granat? - Z szerokim uśmiechem zapytał głośno Rustlersów, aby tamci w środku vana słyszeli. - Wrzućcie im tam, to się kurwa uspokoją.
Niezależnie od tego ilu ich tam w środku zostało, nerwy mieli na tyle mocne, że nie zareagowali na pukanie. Głos Mika pewnie usłyszeli, ale i on został bez odpowiedzi. Gangerzy pokręcili głowami - dostrzegli już Meatboya i najwyraźniej czekali aż to szef podejmie jakieś decyzje. A ten zbliżał się żwawym krokiem, przekrzykując hałas ulicy i nie milknących alarmów samochodowych i domowych.
- Żyją jeszcze te skurwiele? Dawać ich na górę, zobaczymy jak będą śpiewać przy obdzieraniu ze skóry. - Mówił to pół-wesołym tonem, nie zwiastującym nic dobrego. I ciekawie się przyglądał dwóm obcym, którzy nijak nie pasowali do wyglądu zwyczajnego członka The Rustlers. Ludzi w okolicy pojawiało się zresztą coraz więcej.
Polecenie Meatboya było skierowane do Rustlersów, lecz ci wyraźnie nie wiedzieli jak się za to zabrać. Poza tym czas gonił, zaś Mik chyba nie mógł się oprzeć pokusie, by wypróbować swoje zabawki, bo zmierzył wzrokiem Meatboya i z krzywym uśmieszkiem powiedział:
- W zamian chcę być przy ich przesłuchaniu, key?
Podkradł się schylony do dachu przewróconego vana. Zdjął drugą, skóropodobną rękawiczkę z lewej dłoni, odsłaniając tą mechaniczną, po czym wysunął wystrzeliwany hak wspinaczkowy. Następnie szybkim ruchem wyprostował się, skierował dłoń przez wybitą szybę do szoferki pojazdu i wystrzelił przypominający pająka hak, zaprogramowany, by automatycznie wczepiać się w cokolwiek trafi. Zamierzał, gdy tylko usłyszy krzyk, wystartować do biegu, całą swoją siłą wyciągając z auta ofiarę na mocnej jak stal grafenowej linie.
Yamato widząc przygotowania Maroldo sam też podszedł od strony gdzie wcześniej cyborg zrobił dziurkę i przygotował się. Kiedy Mik zrealizuje swój zamiar Kenji chciał zajrzeć do środka i strzelić, starając się trafić tak by nie zabić i nie wychylać się przy tym za bardzo.
Hak wbił się w… coś. Coś co nie krzyknęło, ale Mik i tak już wystartował, wyciągając przez okno bezwładne ciało z metalem wbitym w bok. Raczej nie to go zabiło, ale jeśli nawet żył, to działania Maroldo gościa na pewno dobiły. Metalowe zadziory tkwiły głęboko, a wyciągany z dużą siłą rąbnął jeszcze o kant drzwi tak, że aż chrupnęło. Rustlersi patrzyli na to nieco oniemiali. Jeden z nich, podobnie jak Yamato, zajrzeli do środka i oddali kilka strzałów. Do nikogo. Reszta musiała schronić się w tylnej części vana. Ktoś stamtąd strzelił zmuszając ich do szybkiego schowania się.
Meatboy w tym czasie już zbliżył się wystarczająco blisko, aby nie musieć krzyczeń. Wskazał na wyciągniętego.
- Żywych, kurwa, żywych. Coście w ogóle za jedni? - nie czekając na odpowiedź obszedł leżący pojazd. Kiwnął na swojego człowieka. Jeden z palców tamtego zamienił się w precyzyjny laser. - Ktoś chętny? - szef zdawał się być w swoim żywiole. Był wściekły, ale maskował to wesołością, bo szczerzył się, gdy metal poddawał się powoli.
- To odciągnie jego uwagę. Chcesz zasłużyć, to jedziesz - ciszej dodał w kierunku Mika.
Yamato zaś podszedł szybko do wywleczonego na zewnątrz ciała przez Mika. Sprawdził czy na pewno nie żyje, chusteczkę umoczył w jego krwi, złożył i schował do kieszeni. Wyciągnął holo i szybko zrobił kilka zdjęć, w tym zbliżeń twarzy, po czym przeszukał dokładnie ciało. Szukał holo, dokumentów, identyfikatorów, tatuaży - słowem wszystkiego co mogło by pomóc w ustaleniu tożsamości.
Mik z obrzydzeniem zwolnił hak, odpinając trupa.
- Jesteśmy tacy, co też nie lubią Free Souls, key? - Odpowiedział Meatboyowi. - A że te ćwoki uczepiły się was jak rzep psiego ogona, obserwowaliśmy was, czekając na ich atak. Jestem prawie pewny, że to oni.
Cyborg podszedł do vana i gdy tylko laser wyciął w dachu otwór odpowiedniej wielkości, wystrzelił do środka hak. Odpowiedziała mu wypuszczona w panice seria - kula rykoszetowała od mechanicznej dłoni. Hak trafił w karoserię, więc Mik zwolnił ucisk, wciągnął linę i strzelił ponownie. Tym razem usłyszał krzyk, więc zerwał się do biegu, wyciągając za ramię wyjącego, rannego, młodego murzyna. Ktoś z Rustlersów wytrącił ciągniętemu ściskany kurczowo w dłoni pistolet maszynowy. Ktoś inny sprawdził, że van poza tym był już pusty.
- Chcę tylko posłuchać, co ten tu ma do powiedzenia - rzekł Maroldo do Meatboya. - Potem się pożegnamy, key?
- Yep - Meatboy skinął głową. - O ile powiecie dlaczego nie lubicie tych skurwysynów. Dawać go do wozu, zaraz tu będą gliny. Dawać z nami, jak chcecie. Macie wóz? Jak nie to jedziecie z BigJ - wskazał na jednego ze swoich ludzi, którzy już kierowali się na parking, wlokąc jeńca.

Nic nie znalazł interesującego na tyle, by wskazywało na tożsamość lub tez przynależność napastników. Owszem, wszystko pasowało do Free Souls, ale Kenji chciał to potwierdzić. Przesłuchanie będzie dobrą ku temu okazją. Japończyk wyprostował się zostawiając ciało, wcześniej chowając trofiejne holo do kieszeni. Na pierwszy rzut oka nic na nim nie było, ale może specjaliści wyciągną coś więcej. Ostatnie połączenia, lokalizację. Może uda się sprawdzić skąd przyjechali. Podszedł do Meatboya.
- Nie lubimy ich programowo. - Odpowiedział krótko. - Swojej przydatności i tego że nie jesteśmy wrogami mam nadzieję że dowiedliśmy. Ktoś z waszych śledzi te vany które odjechały z miejsca ataku?
Miał nadzieję że Basri mając kontrolę nad podglądem wideo, skierowała za nimi oczy. Wykręcił szybko jej numer na połączeniu szyfrowanym i przekazał, że jadą na przesłuchanie.
- Skorzystamy z podwózki. - Spojrzał jeszcze na restaurację, plany spotkania z kontaktem Mika i Jinem spaliły na panewce. Przesłuchanie dawało możliwości nie tylko uzyskania odpowiedzi na kilka pytań, ale i porozmawiania z Meatboyem.
 
Harard jest offline  
Stary 04-03-2014, 14:36   #37
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Godzina 20:09 czasu lokalnego
Wtorek, 15 grudzień 2048
New York City



Yamato, Maroldo

Wiozący ich murzyn nie okazywał się wielce gadatliwy. Wybrał jeden z mniej uszkodzonych przez wybuch cysterny samochodów, mimo tego i tak prawie pozbawieni byli tylnej szyby będącej obecnie jedną wielką siateczką pęknięć, a karoseria oberwała sporą ilością odłamków, które należało zgarnąć przed ruszeniem. Z tyłu słychać już było odgłosy syren zbliżających się służb miejskich. Środek Bronxu czy nie, kula ognia mogła być widoczna i słyszana całkiem daleko stąd. Oficjalne śledztwo zostanie wszczęte, każdy mógł się domyślać jaki będzie tego koniec. Trzy wozy odbiły w boczną przecznicę. Nie przewiązywano im oczu, nic z tych rzeczy. Alan gdzieś tam po drodze potwierdził, że napastnicy są śledzeni. Być może to samo robiła Rose, chociaż z elegancką kobietą nigdy nic nie wiadomo. Już udowodniła bardzo dokładnie, że z niebezpieczeństwem nie chce mieć nic do rzeczy. Jak w takim razie chciała się zbliżyć do The Rustlers, skoro sam gang do grupy pełnych gentelmanów nie należał?
Z tymi myślami poczuli, że zwalniają, a potem kierowca skręcił na mały podziemny parking. Tutejsze kamery pewnie od dawna nie działały. Zatrzymali się, a murzyn obrócił się do Maroldo, na którego zresztą popatrywał przez całą drogę.
- Nieźle się naszprycowałeś złomem, kolo. Biały jesteś, do Bloodboya podobny, ale na browca byśmy skoczyli, to byś mi pokazał te zabawki - wyszczerzył się swoim idealnie białym uśmiechem.

Z drugiego samochodu wyciągano już związanego i półprzytomnego chyba chłopaka. Jeden z ludzi Meatboya pociągnął go do bocznych, nie rzucających się w oczy drzwi i dalej, schodkami do piwnicy. Boss szedł zaraz potem, wskazując drogę również gościom. Zatrzymali się piętro niżej, gdzie ktoś otworzył ciężkie, stalowe drzwi. Wtedy dopiero ich zatrzymano. Prócz wielkiego murzyna, było pięciu innych. Jeden z nich wyciągnął rękę.
- Broń poproszę.
Prośba bardzo kurtuazyjna, dla zachowania pozorów, bowiem doskonale widzieli, że Mik odrutowany jest bardzo. I wcale nie wydawali się mieć jakieś ochoty na "dezaktywowanie" go. Odebrali im tylko konwencjonalne środki zadawania śmierci. Obaj zorientowali się również, że odcięto komunikację - zagłuszanie tu pod ziemią było pełne i nie pochodziło jedynie z faktu, że nie docierał tu sygnał.
Wprowadzono ich do piwnicy, do miejsca gdzie znajdowało się tylko kilka krzeseł, metalowy stolik, drugie drzwi po przeciwnej stronie. I hak w suficie, mniej więcej na środku. Nieliczne ledowe żarówki nie dawały wiele światła, przy ścianach panował niemalże zupełny mrok, za to na środku oświetlenie było lepsze, a tam rzucono właśnie jeńca. Mało prawdopodobne, by kogoś w głębi pomieszczenia mógł dostrzec.

Wskazano im, by trzymali się blisko ściany. Można tam było usiąść na krześle, bo nie szykowało się, by to co tu się działo, miało odbyć się błyskawicznie. Meatboy preferował wyraźnie staroświeckie metody. Stanął wkrótce obok nich, rozebrany do pasa. Wkładał powoli rękawiczki, obserwując jak jeniec ma wiązane liną przeguby u rąk. Pętla została zarzucona na hak, ktoś pociągnął i złapany jęknął, gdy jego ciało uniosło się do klęczek, niewygodnie wyciągnięte w górę. Zanim się zaczęło, koordynator całego przedstawienia ostrzegł ich cicho.
- Jesteście tylko gośćmi. Zachowujcie się więc jak goście. Pytania tylko, gdy pozwolę.
Następnie nie patrząc w ich kierunku podszedł do jeńca od przodu i ukląkł przed nim. Nie malowały mu się na twarzy żadne emocje prócz może obojętności. Spojrzał złapanemu w oczy i wtedy dopiero przeszedł mu po twarzy jakiś grymas. Skinął na kogoś i jeden z pomagierów wbił w ramię jeńca strzykawkę. Ten wyglądał jakby się ocknął i jednocześnie nie wiedział gdzie dokładnie znajduje.

- Nie wiem czym cię naćpali synku, ale zaraz sprawdzimy jak daleko sięgasz pamięcią. Będzie boleć. Nic nie można na to poradzić.
Meatboy mówił cicho, tonem rodzica tłumaczącego dziecku rzeczy oczywiste. Może nawet trochę znudzonym tonem. Tata nie kochał synka. Chłopak, bo to był chłopak, szarpnął się.
- Ciii...zachowaj siły.
Murzyn wstał i obszedł jeńca, który próbował śledzić go wzrokiem, lecz nie był w stanie. W ręku oprawcy pojawił się długi nóż, którym w kilku miejscach naciął ubranie i zerwał je z przesłuchiwanego. Ten krzyknął, z bólu i zaskoczenia.
- Jeszcze nawet nie zacząłem. Zabijać ludzi z daleka umiałeś, a teraz chwila lekkiego bólu i już problem?
Nadal bez emocji. Nie wydawał się czerpać z tego co robił sadystycznej przyjemności, lub ukrywał to po mistrzowsku. Ot, zwykła konieczność. Zabarwiona lekką chęcią zemsty, ale kto by nie chciał się zemścić? The Rustlers zginęli, kilku co najmniej. Ich boss teraz robił swoje. Zamierzał potwierdzić plotki i nieścisłe informacje, jakie już o nim posiadali.

Chłopak szarpnął się, w nagłym porywie buntu. Jego oprawca wydawał się nie zwracać na to uwagi.
- Zaczniemy od czegoś banalnego. Jak się nazywasz?
Jeszcze jedno szarpnięcie, próba wykręcenia głowy, by zobaczyć mówiącego. Szczeniackie splunięcie na ziemię. Niemal usłyszeli westchnięcie Meatboya. I zobaczyli jak precyzyjnie nacina skórę na plecach jeńca, drugą ręką, zaopatrzoną najwyraźniej w jakieś haczyki, sprawnie zahaczając o nacięcie. Pociągnął z całej siły, płat skóry oderwał się od ciała i został mu w lewej dłoni. Przeraźliwy wrzask wypełnił pomieszczenie, zaatakował bębenki uszne, a zaraz po nim nadszedł zapach krwi i moczu. Murzyn strzepnął oderwany kawałek ciała na ziemię bez zainteresowania.
- Spytam raz jeszcze. Im wolniej i mniej dokładniej będziesz odpowiadał, tym gorzej dla ciebie.
Nie obiecywał, nie groził bardziej niż to potrzebne, nie odgrywał scenek. Robił swoje.
- Sal! Sal Hansky! - wydyszał, wychrypiał, a może wypłakał zapytany. Już się nie szarpał i nie próbował zgrywać twardego. Był młody. Dopiero do niego dotarło, że to na serio.

Meatboy kontynuował. Naciął znów skórę. Popłynęła krew. Nie szarpnął jeszcze, zadając najpierw następne pytanie.
- Kto cię nasłał?
- Nie wiem!
Zła odpowiedź. Nie zdążył dodać więcej, kolejny pas skóry oddzielił się od jego pleców. Tym razem po krzyku pojawił się również wyraźny płacz.
- Skurwysy... - i jeszcze jeden, krzyk wrzask zdradzał już ślady chrypy.
- Masz mnóstwo skóry synku. Lepiej zacznij odpowiadać.
Chwila ciszy. Krótki szloch.
- Kazał mówić na siebie Zbawiciel. Przyszedł do nas z gotowym planem, sprzętem i kasą, oferował dużo! Mieliśmy tylko strzelać ile się dało, jeden przejazd!
- Do jakiego gangu należysz, Sal?
- Freee... aaaaa! - kolejny płat skóry, oprawcy nie bardzo spodobała się ta odpowiedź. Cmoknął.
- Pytałem o prawdziwy gang.
- The Cribs!
I jeszcze jedno szarpnięcie. Na plecach już niewiele zostało, tym razem jednak nie było krzyku. Jeniec stracił przytomność.

Murzyn odstawił o krok i skinął na swojego człowieka, który wstrzyknął Salowi jeszcze jeden zastrzyk. Oczy ofiary Meatboya otworzyły się ponownie, powoli odzyskiwał świadomość. Tymczasem boss skierował spojrzenie na Mika i Kenjiego.
- Jestem pewien, że macie do niego jakieś pytania, śmiało. Przy okazji opowiecie też dlaczego nie lubicie Free Souls i kim w zasadzie jesteście.
Neutralno-przyjazny ton nikogo nie zmylił. Nie zamierzano ich stąd wypuścić po dobroci bez uzyskania odpowiedzi.


Jesus, Daft

Czas mijał, mijał przyjemnie i beztrosko, gdy odnawiali wzajemne dobre kontakty. Podobno związek zbudowany na silnych emocjach nie ma wielkich szans przetrwać, dlatego lepiej oprzeć go na seksie. To zawsze działa, nawet jeśli nie tak długo, jak niektórzy by chcieli. Czas mijał i wreszcie nadeszła godzina, która zmuszała do wyjścia, jeśli chciało się dotrzeć na umówione spotkanie. Odezwał się w międzyczasie Bullet, człowiek o nieziemskiej cierpliwości. Najpierw nie była w stanie odpowiedzieć. Przyszła więc jeszcze wiadomość, że odwiedził Meduzę i aż tak źle chyba nie jest. Wstawili nawet część szyb, a przynajmniej zamienników. Czekał, był gotów. Przypomniał sobie o niej także barman ze wspomnianego klubu i właśnie przez Bulleta przekazał wiadomość.
Cytat:
SALUD FELIPA! LONG TIME NO SEE
ZADZWOŃ KONIECZNIE DO SWOJEGO STAREGO ZIOMKA MIKA:
917 525 3710
MAS IMPORTANTE
Dołączony był całkiem sympatyczny rysunek.

Najpierw jednak Meatboy.
Brick nie wyglądał na przekonanego, gdy wiózł ją na spotkanie. Obecność Dafta nic nie zmieniała, nie było możliwości, by trzymał dystans od Felipy.
- Będziesz się musiała wytłumaczyć z tego hombre, wiesz o tym doskonale.
Nie miał na myśli siebie. Miał na myśli The Rustlers. Obcych akceptowano rzadko z otwartymi ramionami, a ona już miała swoją przeszłość w postaci pani dziennikarki.
Murzyn czekał już na latynoskę. Zajął stolik niewidoczny niemal od strony ulicy. Stał się ostrożniejszy, a może zawsze był. Kobieta znała go słabo. Usiadła, powitał ją jedynie skinieniem. Ubrany był tak samo, wyczuła od niego słaby zapach bardzo męskiej wody kolońskiej. I krwi. Tak, wyraźny zapach krwi. Napakowana elektroniką była momentami jak pies gończy. Poza tym wyglądał na obojętnie znudzonego. Niedaleko kręcili się jego ludzie, Brick przysiadł się do części z nich, kilka stolików dalej.
- Chciałaś to masz. Streszczajmy się, dużo do zrobienia jest - spojrzał w jej oczy, coś wystukując na menu, które szybko zgasło.

Caleb w tym czasie mógł sobie obejrzeć nie za dużą, zwyczajną restauracyjkę, której otoczenie typowe było dla Nowego Jorku. Naćkane tuż obok siebie, nieładne klocki mieszkalno-użytkowe wykwitły dookoła. Było już ciemno, a pogoda zamiast poprawiać to pogarszała się, więc ludzi nie było za dużo. Łatwo dostrzegł czujki Rustlersów, krążące w okolicy. To była lepsza dzielnica, co jakiś czas dwupasmową ulicą przejeżdżał radiowóz. Pary chodziły za rękę, trafiała się śmiejąca młodzież czy korporaci w garniturach śpieszący do domu po kolejnych nadgodzinach. Kamery wszędzie działały, przepatrując okolicę i chociaż dałoby się znaleźć tu odpowiednie miejsce, by obserwować wielkiego murzyna, z którym spotykała się Felipa, to wyjmowanie karabinu snajperskiego spokojnie można było uznać za mało rozważne.


Shelby

Zamieszanie trwało tylko przez krótki czas. Porwanie zawsze wywoływało emocje, ale zajmowali się tym profesjonaliści. Briana nie było, zresztą miało się wrażenie, że przynajmniej połowa gliniarzy aktywnie zaangażowana jest w wydarzenia na Bronxie. Na posterunku było mało osób i być może tylko znajomości sprawiły, że tak szybko znalazł się ktoś, kto mógł się sprawą zająć. Usiedli w kącie posterunku, oddzielonym od reszty pomieszczenia jedynie szklanymi, cienkimi ściankami działowymi, które niewiele dawały intymności. Nie dostał tych, o których prosił, może prócz Petry, ale ona się jeszcze nie zjawiła. Jej świat wyglądał w końcu trochę inaczej. Bardziej wirtualnie.

Zamiast tego, na krześle przed Jamesem spoczął Mark Spencer, niemłody, łysiejący i z brzuszkiem, za to zwykle bardzo pogodny i lubiany przez ogół glina. Wiele żartował, ale to nie był moment na żarty.
- To teraz oficjalna sprawa, skoro zgłaszasz to do nas to musisz zachowywać się jak każdy cywil. Opowiedz mi wszystko co o tym wiesz. Będzie na pewno potrzebne zdjęcie i kilka innych rzeczy. Jesteś w ogóle przekonany, czy to dla nas sprawa, czy powinniśmy od razu FBI wzywać?
Wysłuchał, notował. Długo to nie trwało, bo Shelby obecnie praktycznie nic nie wiedział. Nie miał nawet pewności. Jeden krótki telefon. Spencer nie wydawał się tym zachwycony.
- Wiesz, to oznacza, że nie wiemy nawet gdzie zacząć...

Spisał wszystko, zarejestrował. Wtedy też pojawiła się Petra, już po minie widać było, że coś jest nie tak. Oparła się o biurko, wzdychając i przecierając twarz. Dopiero wtedy popatrzyła Shelbiemu w oczy.
- Na razie udało mi się tylko dowiedzieć, że połączenie zostało wykonane z New Jersey. Do czegoś więcej potrzebny jest nakaz, wiesz jak to działa. I tu dochodzimy do sedna, James. Nie otrzymamy tego nakazu. Sprawdziłam wiek i wszystko co trzeba. I... twój syn nie istnieje. Nie ma go w rejestrach, nie posiada trackera i ID. Według prawda kimś takim nie może zajmować się żadne oficjalne śledztwo, bo jest to gonitwa za duchem. Przykro mi...
Dodała słabo. Faktycznie było jej przykro. I jednocześnie nie wyglądało na to, by sugerowała, że może dla niego to prawo złamać. Nie teraz, gdy za samowolkę i łapówki aktywnie ścigano.


Remo, Ferrick

Rikers Island bezpośrednio do dzielnicy Queens może nie należało, bardziej podpadając ogólnie pod stan Nowego Jorku, ale znajdujące się tam więzienie bez wątpienia było największym w okolicy. Remo tam właśnie się skierował i spędził w jednym z budynków mniej więcej godzinę, Ann zostawiając w samochodzie razem z obiadem i próbką materiałów wybuchowych, których lepiej było nie próbować wnosić na skanowany aktywnie teren więzienia. Wrócił w okolicach dziewiętnastej, kończąc tym samym pracę na ten dzień. Oficjalnie przynajmniej. Impreza, z której Azjatka nie bardzo mogła się wykręcić, miała być już jedynie zabawą i odprężeniem. Nawet jak ktoś zwykle nie przepadał za tego typu rozrywkami. Lexi była niezawodna. Zawsze wymyślała dodatkowo coś mniej typowego lub kompletnie szalonego.

Nie musieli daleko jechać. Panna Morris mieszkała w jednym z typowych, wielkich bloków Queens. Sięgające nawet stu metrów olbrzymy odgrodzone bywały niewielkimi parkami i poprzetykane znacznie niższymi budynkami, tworzącymi wokół specyficzny klimat. Część z nich tworzyła mini-dzielnice, albo osobne osiedla, odgrodzone i strzeżone. Wszystko zależało od inicjatywy mieszkańców, wynajmujących prywatną ochronę. Tu było podobnie. Zaparkowali w pobliżu, na strzeżonym parkingu, potwierdzając do kogo są i kim są, dzięki czemu zwiększała się szansa, że wóz ciągle będzie stał na miejscu.
Raczej klaustrofobiczna winda wiozła ich na dwudzieste piąte, ostatnie piętro. Nie był to Manhattan, ale za to dzięki korporacyjnej pensji stać było tą dziewczynę na chociaż taki luksus.

Lexi otworzyła im uśmiechnięta, z rozpuszczonymi włosami i ubrana po gotycku - w długą spódnicę, bluzkę z szerokimi rękawami i gorset, bardzo odważnie wypychający jej piersi w górę. Zza jej pleców do ich uszu dotarła nienachalna elektroniczna muzyka. Objęła Ann z radością.
- A już myślałam, że znów spróbujesz się wywinąć! - zaśmiała się i obróciła do Remo, którego zmierzyła bardzo ciekawym spojrzeniem. Wyciągnęła do niego rękę. - Lexi, miło cię poznać - uścisnęła jego dłoń, jednocześnie puszczając oko Azjatce. - Wchodźcie. Główny punkt imprezy później. Odprężcie się. Alkohol jest w kuchni, samoobsługa!

Weszli do środka. Trzypokojowe - chociaż jeden z pokoi wyraźnie zamknięto - mieszkanie obecnie pełne było już ludzi. Kilkanaście osób, z których kilka Ann znała, w różnym wieku, chociaż dominowali młodzi. Pod względem płci wyglądało to dość wyrównanie. Otoczenie okazało się bardziej warte uwagi. Prócz tworzącej specyficzny klimat muzyki dochodziły jeszcze światła. Było dość ciemno, w wielu miejscach tworzyły się mocno zaciemnione, intymne wręcz zakątki. Po ścianach, suficie, podłodze i ciałach pełzały ciągle zmienne, ruchome cienie. Sylwetki ludzi, zwierząt i roślin, nierealne a jednak niczym żywe. I jeszcze zapach i delikatny dym, unoszący się wszędzie wokół. Zapach specyficzny, ziołowy, uderzający w zmysły. I chyba umysł. Pozwalający się odprężyć. Narkotyk to raczej nie był, ale powodował dziwne rozluźnienie. Znaczną... swobodę.

Jakaś para całowała się na kanapie bardzo otwarcie. Jeden z chłopaków podszedł do Azjatki, witając się z uśmiechem. Oleg, niezbyt wysoki blondyn, całkiem przystojny. Kojarzyła go z kursu, chociaż przyjaciółmi nie byli. Ona po prostu zwracała uwagę, nawet jeśli o to nie prosiła. Remo zresztą też. Może to przez ten zapach? Kilka osób pogrążonych było w intymnym tańcu na środku salonu, gdzie odsunięto meble tworząc miejsce na właśnie taką aktywność. Alkohol jeszcze bardziej zachęcał do swobody.
W pewnym momencie światło nieco się zmieniło i ich oczom ukazała się znajoma twarz. Znajoma ze zdjęcia i nagrania z kamery. Monica Rukh siedziała w grupie z dwoma innymi osobami, ubrana zupełnie swobodnie w krótką spódniczkę i bluzkę z dekoltem, w który gapił się chłopak naprzeciwko.
 
Sekal jest offline  
Stary 06-03-2014, 21:47   #38
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Było ciemno i zimno, gdy zajechał do banku. Miał jeszcze sporo czasu do spotkania Felipy z Meatboyem, ale wolał być tam wcześniejniż wszyscy. Załatwił co miał załatwić po kwadransie przyglądania się meksykańskiej knajpce. Zaraz zaczęli zjeżdżać się Rustlersi. To była ta lepsza część dzielnicy, więc dobrze oświetlona i pełna spacerujących ludzi. Nie przyszedł mu do głowy żaden pomysł skąd mógłby obserwować Meatboya w celowniku optycznym broni, więc tylko zaklął i wcisnął się w fotel auta. Zostawało tylko mieć nadzieję, że nikt nie będzie wywijał żadnych numerów a znajomi Felipy nie są partaczami. Powiadomienie na komunikatorze oderwało jego uwagę od stolika, który widział jako tako w optycznym zbliżeniu sztucznego oka. Felipa z Meatboyem wciąż czekali na zapewne zamówione napoje, więc nie za bardzo mogąc na cokolwiek się przydać, wrócił do banku.



***




Po spotkaniu z Meatboyem spotkali się w zaparkowanym kilka przecznic dalej wozie. Felipa zajęła miejsce na siedzeniu pasażera, latynoski ochroniarz zajął tylną kanapę. Edowi wystarczyły dwa rzuty okiem aby wyczuć, że Felipa jest osowiała, może nawet zmartwiona. Uchyliła szybę i odpaliła papierosa. Spiker radiowy ogłosił dziewiątą p.m. i zapodał spokojny kawałek w nocnej audycji.

De Jesus zrzuciła z holo na GPS koordynaty budynku na obrzeżu Bronxu.

- Jedź - poprosiła mrużąc oczy i upajając się dymem. - Wynajęłam mieszkanie, w “Meduzie” nie możemy zostać. Dość duże, na razie na miesiąc. Brick dostanie jeden pokój jeśli będzie chciał zostawać na noc. Drugi dla Bulleta, już mu napisałam, że się przeprowadzamy. Jak się znajdzie Wayland to też się tam zmieści, dlatego wolałam większe niż mniejsze…

- Dobra, mniejsza o mieszkanie. - Daft machnął ręką. - Do tego zaraz wrócimy kochanie. Powiedz lepiej jak poszło z Meatboyem? - zapytał spokojnie i czule położył dłoń na jej udzie, lecz nie w seksistowski sposób.

- Poszło... tak sobie. Współpracować nie będą ale się nie pozabijają. Ale Meatboy zasugerował... - westchnęła ciężko. - Zasugerował, że Han maczał palce w śmierci wujka.

- Jakies dowody ma, czy tylko chce cię napuścić na Hana? - zapytał ostrożnie.

- Faktem jest, że wujka skremowano, nie zrobiono żadnej sekcji. Ja osobiście nie wierzę w naturalne przyczyny, on był na to za cwany. Niby stary ale… No wiem, co mówię. Meatboy twierdzi, że widział dokumenty z prośbą o kremację podpisał je Han. Może to być prowokacja ze strony Free Souls więc najpierw trzeba to sprawdzić. Z samego rana kierunek kostnica miejska.

Caleb przez chwilę milczał wpatrując się w drogę.

- Na razie tylko Brick widział mnie w twoim towarzystwie. - odezwał sie w końcu. - Jeżeli mam wam jakoś pomóc, to chyba lepiej, żebym został jak najdłużej w cieniu. Więcej osiągnę, bo to, że jesteś obserwowana to bardzo prawdopodobne. Dlatego nie wiem, czy wspólne mieszkanie to dobry pomysł. - westchnął. - Jak mi przypną wasi wrogowie naszywkę Rustlersa to wiele drzwi zostanie zamkniętych.

Ponadto… Wynajmując mieszkanie z widokiem na twoje, łatwiej mi będzie obserwować okolicę i ciebie, gdyby ktoś próbował zrobic wjazd na mieszkanie. Można nawet wynająć drugie, które byłoby puste i zrobić zasadzkę, bo skoro masz ochroniarza i jest już wojna, to ktoś wcześniej czy później będzie chciał sie ciebie kochanie pozbyć…

- Mnie? - wydymała usta, zaplotła ręce na piersi. - Ja nie jestem w Rustelrsach nikim ważnym, nie wiem dlaczego ktokolwiek miałby zawracać sobie mną głowę. Poza tym ja chcę trochę normalności. Chcę z tobą spać w jednym łóżku i rano naciągać na siebie twój t-shirt i iść zrobić ci śniadanie. Nie, ta wojna nie będzie mi układać życia, ja się nie zgadzam żebyś był gdzieś obok.

- Więc zróbmy tak… - lekko uścisnął jej udo jakby na uspokojenie. - Przez jeden dzień zrobimy po mojemu a jeżeli moje obawy okażą się na wyrost, to sam będę Ci robił śniadanie do łóżka? - zaproponował z uśmiechem.

- Jeśli uważasz, że to konieczne - wzruszyła ramionami. Nie wyglądała na zachwyconą ale zwyczajnie odpuściła. - Ja muszę iść. Jestem wpół do dziesiątej umówiona z jednym takim… Znajomy sprzed lat. Twierdzi, że sporo wie o bieżących sprawach i że mogą mnie one zainteresować. To niedaleko więc pójdziemy z Brickiem piechotą. Adres wynajętego mieszkania masz na GPSie. Numer do mnie też masz…

- Okay. Słuchaj, a czy te Anioły… Słyszałaś coś o nich w tych przepychankach o władze w mieście? Dzisiaj aresztowano liderów tego gangu. Ktoś ich pozamiatał. Przejął władzę pewnie. To nie jest zbieg okoliczności chyba… - powiedział poważnie.

- Nic nie słyszałam. Ale jestem gotowa zwalić to z urzędu na Free Souls. Wyskoczyli jak z kapelusza magika i chyba chcą przejąć cały uliczny interes w NY. Wyglądają na typ monopolisty.

Pokiwał głową.

- Uważaj na siebie. - i wychylił się do całusa.

Pocałowała go chociaż wyczuł, że jest cała spięta.

- Wieczorem przychodzi Bullet… Rozważałam… głupstwa - spojrzała na szybę unikając jego wzroku. - Muszę w końcu znaleźć Michaela.

Przyjrzał się jej uważnie. Nic nie powiedział.

- Jeden z tych magazynów, ten z którym zgadzał się mniej więcej namiar numeru Waylanda… Nie wyglądał na mocno strzeżony. Z Bulletem nic mi nie będzie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Ze mam ci zacząć kolacje robić w czasie gdy dla byłego faceta chcesz sama ryzykować życie? - westchnął ale zaciskająca sie na kierownicy ręka świadczyła, że trochę zaczyna podnosić się mu ciśnienie.

- Mogłam ci była nie mówić, przypuszczałam, że będziesz robił aferę… - zaciągnęła się ostatni raz i wyrzuciła niedopałek przez uchyloną szybę. - Coś do cholery wreszcie muszę zrobić. Im dłużej go nie ma tym większa szansa, że już nie żyje - teraz i ona lekko podniosła głos.

- Spokojnie. Nawet nie wiadomo czemu go porwali. Przecież zdajesz sobie sprawę, że jeżeli nic dla nich nie ma, to już nie żyje. Skoro wierzysz, że go nie zabili, to żyje i nie ma co działać na wariata. Jest chociaż jakiś plan? Przecież nie będę siedział na dupie i gryzł paznokcie w tym czasie. Ja tam nie wybieram się dla niego, tylko dla ciebie… - wzruszył ramionami odwracając wzrok.

- Zostawmy to na razie. Pogadam z Bulletem, zobaczę jak on to wszystko widzi. Oddzwonię - otworzyła drzwi wozu i już była na zewnątrz pochylając się by jeszcze dodać. - Dojedź gdzie masz dojechać i porzuć wreszcie tą brykę, jest trefna. I… też na siebie uważajaj…

Kiwnął głową do niej a potem przeniósł wzrok na Bricka odwracając twarz ku niemu. Spojrzenie jakie mu posłał było raczej z tych przyjaznych, ale na tyle twarde, że chyba tamten zrozumiał, że lepiej, żeby nic Felipie się nie stało.

- Miło było poznać. - mruknął.

Spojrzenie Latynosa mówiło z kolei coś w stylu “nie znam cię i cię nie lubię”.

Odjechał po chwili gdy zatrzasnęły się drzwi. W lusterku wstecznym odprowadził żonę długo zawieszonym na niej wzrokiem.



***



Zaparkował skradziony samochód na bocznej uliczce i starannie wytarł odciski palców wszystkich pasażerów. Nie spiesząc się zawitał w meksykańskim sklepie spożywczym z trudem znajdując produkty które zamierzał kupić. Dużo łatwiej poszło ze zgrzewką piwa i papierosami. Pod wskazany adres podjechał autobusem. Gdy otwierał drzwi wynajętego przez Felipę mieszkania było już parę minut po dziesiątej. Kilkusypialniowe lokum nie było niczym szczególnym. Nie zapalał światła. Nie musiał. Podszedł do żaluzji i uchylając nieznacznie dyskretnie wyjrzał na okolicę. Wzrokiem szukał budynku z oknami wychodzącymi na widok tego apartamentu. Obejrzał dokładnie lokum, pomieszczenie po pomieszczeniu zwracając uwagę na wszystkie szczegóły. W końcu ruszył do kuchni, rozpakował zakupy do lodówki i otworzył browar. Miał zamiar nie myśleć, choć raz. Broń położył na stole między przygotowanymi produktami. Do robota wrzucił ziemniaki a do jego misy rozbił dwa bez-żółtkowe jaja. Szklanka mąki, szklanka piwa, szczypta pieprzu i soli. Frytki wyjechały gotowe do smażenia. Po chwili wrzały na dużym ogniu zaraz obok wypełnionego olejem pojemnika ze smażącymi się w nim białymi rybami obtaczanymi w zmiksowanym cieście. Tak, kurwa, do kompletu brakowało tylko fartuszka. Na szczęście tłuszcz nie pryskał a pochłaniacz zbierał wszystkie opary łącznie z tytoniowym dymem.

Po kilku minutach już siedział na barowym taborecie, z serwetką na kolanach, przy kuchennej wyspie i przekąszał parujące Fish and Chips skroplone ketchupem i obsypane solą. Był głodny, ale dzielił uwagę talerza z holo zagłębiając się w czytanie odszyfrowanych danych nowego celu.
Upił piwa i westchnął.

Z Felipą czy bez i tak wybierał się do tego magazynu.

Potem wywołał hologram zupełnie z innej beczki. Wpatrywał się w obraz ważąc coś w myślach a palec Waltersa trwał w zawieszeniu nad przyciskiem kasowania.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 06-03-2014 o 21:52.
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-03-2014, 00:00   #39
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Jak na porządną latynoską knajpę przystało oprócz wystroju w klimacie, pstrokatych ścian, sombreros i kaktusów przygrywała jeszcze przyjemna melodia w rodzimym języku.

Felipa poszła w ślady Meatboya zamawiając coś na podręcznym holomenu. Kiedy skończyła i panel zniknął w blacie stolika zaplotła palce i pochyliła się lekko przez stół w kierunku Murzyna. - Wiesz o czym chcę z tobą rozmawiać. Free Souls to zagrożenie, w które należy zaangażować wszystkie siły the Rustlers i zjednoczyć się przeciwko nim. Robią z nas idiotów, takie jawne ataki bez cienia pokory. Ostatnie czego potrzeba The Rustlers to walka o władzę. Wszyscy wiedzą, że kandydatów jest trzech. Nim wyłoni się jeden po dzielnicy zostaną zgliszcza. Jeśli jesteś rozsądny wiesz, że powinieneś zawiązać sojusz z Jin-Tieo i Wściekłym Hanem. Sojusz aby wyrugować Free Souls z naszej części miasta. Aby podległe gangi widziały jedność zamiast wzajemnych przepychanek i nie zebrało im się na szukanie autonomii.

Patrzył na nią spokojnie, nie odzywając się aż do chwili, gdy stanął przed nim kufel z piwem. Wziął dwa łyki, otarł pianę i nachylił powoli nad stolikiem.
- Z nimi odbyłaś już tę rozmowę? Roztoczyłaś cały wdzięk, natrułaś chemią i takie tam? - spytał poważnym, grubym głosem zaglądając w jej oczy. I nagle wyprostował się i całkiem swobodnie roześmiał. - Ach, gierki mnie bawią. Jin-Tieo do nich pasuje. A Han to tylko głupi żołnierz, który nas zabije, gdy da się mu władzę. Otwórz oczy kobieto i wspieraj tego, co najbardziej się do tego nadaje. Tylko ja tu toczyłem wojnę, a ci dwaj chcą zupełnie pozbawić mnie dowodzenia. Rozumiesz chyba, ze nie pójdę na to.

- Ty mnie chyba źle odbierasz - skrzywiła się jakby jego słowa ją uraziły. - Jestem jaka jestem, taki mam sposób bycia. A delikatne wspomagacze to tylko kropka nad i. To, że ci stanie na mój widok amigo nie zmieni faktu, że nie pozbawię cię zdroworozsądkowego myślenia i nie skoczysz za mną nagle w ogień. Jak mówiłam, taki image i nie zamierzam za niego przepraszać. Co się tyczy ciągu dalszego... Ja się nie zamierzam za nikim opowiadać. Nie jestem zawodowym negocjatorem, nie czeripę profitów z tego, że się dwoję i troję żebyście sobie nie poprzegryzali nawzajem gardeł. Dla mnie to nie jakiś tam gang, to familia. Kochałam wujka Li i nie pozwolę wam zaprzepaścić tego co w znoju budował. Rozłam wewnętrzny nie wchodzi w grę albo the Rustlers przestaną istnieć - mocno zaakcentowała ostatnie zdanie. - Tego chcesz? Nie ważne kto z was trzech nadaje się najlepiej. Wszyscy byliście wysoko w hierarchii i wujek was wybrał czyli widział w was potencjał. Mnie też kochał a nigdy nie powierzył mi odpowiedzialnego stanowiska, czyli sam widzisz, nepotyzm nie wchodzi w grę. W każdym z was widział umiejętności i potencjał, nie ma więc co bawić się konkurs pod wezwaniem "kto z nas ma największe cojones". I skoro pytasz to tak, rozmawiałam z obojgiem. Przekonywałam ich tak samo jak przekonuję ciebie. Bo zależy mi na The Rustlers. Nie zachowujcie się jak mali chłopcy por favor... Free Souls już są na dobrej drodze żeby nas zjeść i bez wewnętrznych wojen - mówiła szybko i widać było, że nie podchodzi do tematu z chłodną kalkulacją ale emocjonalnie.

Meatboy natomiast popijał sobie piwko, patrząc na nią ze śladową ilością emocji. Stukał palcami w siedzisko i cierpliwie czekał aż skończy, chociaż przedłużający się monolog z mentorską nutką nie wydawał się przypadać mu do gustu.
- Zacznijmy od tego, że nie stanie mi na twój zapach. Nie przepadam za manipulacjami, na szczęście nowoczesne technologie potrafią je zablokować. A kobiety takie jak ty mam za irytujące, bo zbyt pewne siebie. Nie bez powodu nie daję wam broni i nie zatrudniam do odpowiedzialnej roboty. Nie nadajecie się.
Rozłożył ramiona w geście "sorry, taka prawda". Nie dał jej jednak jeszcze dojść do głosu, zdążyła jedynie wznieść teatralnie oczy w kierunku sufitu jakby spodziewała się stamtąd jakiejś pomocy samego Boga albo chociaż Pierwszego Zastępcy z racji na oczywiste konotacje. Przyszła tu z czystą intencion, żeby pogadać, przekonać, zasiać jakieś kurwa ziarno zjednoczenia to ten się jak rzep przywalił do jej wizerunku. Kto by pomyślał, że faceta pokroju Meatboya może zniesmaczać głęboki dekolt ale widać gustował w dewotach i wszystko jedno, niech sobie posuwa na zdrowie nawet całą parafię byle już przestał ją besztać bo zaczynała się czuć jak uczennica na dyrektorskim dywaniku.

- Stypa pokazała, że niezbyt skutecznie rozmawiałaś – ciągnął dalej. - Chcą zostawić mi ludzi, tak jakby mogli mi ich odebrać, ale jednocześnie zabrać swobodę decyzji. To oni mieliby mi mówić co robić. A sami nie potrafią dojść do tego, który z nich miałby o tym decydować. Ja jestem ugodowy, zależy mi na Rustlersach, dziecino. I właśnie dlatego nie odpuszczę, bo nas pogrążą.

- Strasznie się czepiasz... Mówiłam ci, że zapach to tylko dodatek. Jak szminka albo buty. Zazwyczaj kiedy hombres na mnie patrzą podoba im się co widzą, ale nie przyszłam o tym rozmawiać a już na pewno nie o twoim guście co do kobiet. Nie wiem co sobie uroiłeś ale nie zamierzam przekonać cię do moich racji wielkością moich cycków, za kogo ty mnie masz... - w tym czasie kelnerka położyła przed Felipą wielki talerz z burito i stosem sałaty. Latynoska zabrała się do posiłku z taką werwą jakby nic nie jadła przez cały dzień, co w zasadzie było zgodnie z prawdą. - Odłóżmy sprawę mojej powierzchowności carino. Poza tym... - ostentacyjnie uniosła dłoń z błyszczącym żółtym krążkiem na palcu. - Koniec tematu, bien? A na stypie nie było czasu aby omówić cokolwiek, nie wysnuwaj pochopnych wniosków. Nikt ci nie każe oddawać tego co osiągnąłeś. Twoje umiejętności są przydatne i Jin i Han muszą to uznać czy im się to podoba czy nie. A gdybym przekonała ich do kolektywnego zarządzania? Rada trzech? Moglibyście współdziałać i dokopać Free Souls jak na to zasługują.

Przed nim także stanął talerz z jakąś wyjątkowo ostrą potrawą, którą pochłaniał bez najmniejszego skrzywienia.
- Czegoś się o tobie dowiedziałem. I z tego co mi mówiono, nikt nie wierzył, że kiedykolwiek skończysz z jednym, szczęśliwie układając rodzinkę - powiedział swobodnie. Poprzednie jej słowa po nim spłynęły, nie wydawał się przykładać do nich uwagi skoro wyraził już swoje zdanie. Przeszedł więc do tematu istotnego. - I jak sobie to wyobrażasz? Usiądziemy przy stoliku i grzecznie dojdziemy do porozumienia co robić? Nie ma czasu na takie zabawy, zwłaszcza, że komunikacja nawala.

- Czas się musi znaleźć bo to teraz najistotniejsze. Usiądziecie razem, ustalicie działania. Co więcej, proponowałabym zmontować grupę złożoną z zaufanych ludzi każdego z waszej trójki aby podjęli się śledztwa w sprawie Free Souls. Najpierw trzeba dokładnie wyśledzić gniazdo os, dopiero później uderzać tam z flamerem.

- Nie, nie spotkamy się, nie ustalimy działań. Nie dojdziemy do porozumienia. To wojna. W wojnie jeden dowodzi, reszta słucha. Ludzie muszą wiedzieć czyich rozkazów słuchać. Ty na wojnie się nie znasz, oni także nie. W grę wchodzi wyłącznie podział ról, ale oni chcą dla siebie te frontowe. Zwłaszcza pieniacz.
Meatboy nie porzucił swobodnego tonu, konsumując swoją potrawę, ale wyczuła w tych słowach także twardszą nutę. Typowy twardogłowy. Nie pójdzie na żaden kompromis choćby sobie żyły wypruwała, nie uznaje argumentów, ba, słyszy je ale nie przyjmuje do wiadomości bo w swojej głowie uwił już sobie takie a nie inny plan a filozofię ma „mój albo chuj”, gadaj zdrów, mógłby równie dobrze zatkać uszy palcami i zacząć powtarzać w dziecięcym uporem „nie-sły-szę-cię!”

- Nie okazujesz dobrej woli ani rozsądku - Felipa w tej chwili straciła apetyt o odłożyła sztućce na talerz, pokręciła z niedowierzaniem głową. - Skoro taki z ciebie strateg to powiedz mi jak chcesz odeprzeć ofensywę Free Souls jednocześnie prowadząc wojnę domową? Część ludzi pójdzie za Jinem, część za Hanem, podległe gangi widząc załamanie władzy prysną by działać na własny rachunek a może nawet przyłączą się do Free Souls... To nas rozmiękczy i rozdrobni. Ale widzę, że nie da się ciebie przekonać. Nie chcesz iść na żadną ugodę. Taki brak elastyczności i zapalczywość u dowódcy zbliża jego rządy do dyktatury i rządów za pomocą strachu. Ale to nie jakiś blok wschodni carino, tylko Bronx. W gangu taki reżim się nie sprawdzi. W gangu ludzie chcą być wolni i niezależni, chcą stabilizacji jaką zapewniał im wujek a nie podboju cholernego wszechświata. Widzisz co się dzieje dookoła? Prawie nas wszystkich nie pozabijali na stypie. Prawie dziś nie wymietli w kosmos "Meduzy". Ludzie siedzą jak na szpilkach. Dlaczego nie pozwolisz im odetchnąć i pójść na ugodę z Hanem i Jinem? Albo chociaż pakt o nieagresji dopóki nie poradzimy sobie z Free Souls? Wojna na wszystkich frontach nas wykończy, na prawdę tego nie dostrzegasz?

- Ależ oczywiście, że dostrzegam - Murzyn nie narzekał na brak apetytu, zjadał swoją wielką porcję. - Ale gadka z tobą nic nie zmieni. Jedyna propozycja, którą dostałem, to pozostanie porucznikiem na granicy. Ich też o plany pytałaś, wielcewiedząca panienko? Zastanawiałaś się dlaczego dziś było to tylko prawie, a nie na pewno? Podział ról. Na to się zgodzę. Nie na odsunięcie i słuchanie pupilków Li. Starzec udowodnił, że umie to robić, nikt nigdy się nie burzył, że on jest najwyżej. Wojny nie wygrywają wolni ludzie a żołnierze. Nie księgowi ani ochroniarze, co nie potrafili zapobiec śmierci. Han jest tym, który podobno zlecił kremację. Pytałaś go dlaczego to zrobił, bez sekcji?

- Han? No. No es posible - potrząsnęła burzą włosów zdruzgotana tą możliwością. Zamilkła na dłużej nakrywszy usta dłonią. - Han by tego nie zrobił, kochał wujka...

- Jego podpis znajduje się pod zleceniem kremacji - Meatboy wzruszył ramionami. - Sam sprawdziłem, bo zdziwiła mnie ta szybka sekcja. Opcje są dwie - albo ktoś to świetnie podrobił i ci z kostnicy mu jakoś uwierzyli, albo faktycznie był to Han. Nie ukrywam, że mu nie ufam.

- Mierda... - Felipa nigdy nie trzymała na wodzy emocji i teraz wytarła wierzchem dłoni wyraźnie zeszklone oczy. - Jeżeli Han zabił wujka samodzielni go wypatroszę, rozumiesz? Ale najpierw muszę to zweryfikować. Może to kolejna prowokacja Free Souls... Skoro widziałeś decyzję o kremacji. Podpisał ją Han a kto ją wydał? Był tam też podpis patologa albo pracownika kostnicy?

- Jasne. Nie przyglądałem się temu szczególnie długo, upewniłem się tylko, że to wieloletni pracownik tego miejsca.
Meatboy skończył jeść i odepchnął od siebie talerz, zapijając ostrą potrawę piwem.
- Coś jeszcze? Gadanie z tobą nie pogodzi naszej trójki. Ja chcę dowodzić ludźmi i planować akcje. Jin-Tieo może zając się zaopatrzeniem i całym zapleczem. W tym jest dobry, prawda? A dla Hana sama coś wymyśl, skoro chcesz nas godzić. Tyle, powiedziałem swoje, dalsze gadanie to strata czasu w tej chwili.

- Nie uznajesz kompromisów, prawda? - dopiła kieliszek czerwonego wina. - Nie dość, że robię to wszystko charytatywnie to nikt nie wykazuje dobrej woli... - to nawet nie była żadna trabajo, nic z tego nie miała a uwijała się jak w ulu i w imię czego? Zero kurwa wdzięczności z jakiejkolwiek strony. Oczami wyobraźni już widziała jak pokazuje im wszystkim środkowy palec i odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Ale przełknęła tą kuszącą bądź co bądź wizje i tylko westchnęła. - Pomówię z Jinem i Hanem. Ale na razie daj mi choć gwarancję nieagresji. Działajcie obok siebie ale nie przeciw sobie. A ja... odezwę się jak wyjaśnię kwestię uczestnictwa Hana w śmierci wujka Li. Dasz mi chociaż tyle?

- Moim wrogiem są Free Souls i Bloodboys, nie Rustlers. Nikogo z nich nie zaatakuję, jeśli oni również nie wykonają tego ruchu. Słowo żołnierza - podał jej rękę i uścisnął po żołniersku, krótko i mocno. - Kumplujesz się z nimi, mam nadzieję, że nie zaburzy to twojego wzroku. Bo upewniłem się już, że jesteś tu kimś więcej od zwykłej fixerki.

- Nie, nie jestem. Tylko fixerka, do której wujek pałał sympatią, ot tyle - zaprzeczyła odwzajemniając uścisk, choć jej wypadł blado przy Meatboyu. Jej dłoń zniknęła niemal w jego ciemnym łapsku jak zduszony kruchy korpus wróbla. - Będę w kontakcie. I... jeszcze jedno. Odlot. To towar tych z Free Souls. To na nim się wzbogacają a nawet... mam podejrzenia, że może być koniem trojańskim wpuszczonym do naszej dzielnicy. Postaraj się zbojkotować jego sprzedaż u nas, zagroź sankcjami. To samo poradzę Jinowi i Hanowi. Syf na pewno nie zniknie całkiem z rynku ale może będą bardziej bali się jawnie się z nim obnosić.

Skinął głową.
- Moi nie tkną, bo łeb ukręcę, większości nie przypilnujesz. Tu by trzeba było coś przekonującego na wielką skalę. Nie znam się na propagandzie, jestem żołnierzem.

- Propaganda na niewiele się może zdać. Towar jest tani i kupują go ci z samego dna łańcucha pokarmowego. Nawet gdyby rozniosło się, że roznosi jakąś mierda zarazę ćpuni najgorszego sortu i tak kupią. Już lepiej zastraszyć dealerów, że handlowanie tym na terenie Rustlers grozi natychmiastową czapą.

- Może to zadanie dla Hana - wyszczerzył się Meatboy. - Zawsze głośno szczekał, to niech poszczeka.

- A możecie być zgodni w tej materii? Niech każdy rozgłosi takie stanowisko, to wiele ułatwi.

- Się wie - odparł nie tracąc pogodnego nastroju.

Felipa dla odmiany była osowiała od momentu kiedy przywołał temat kremacji. Dopiła wino, wytarła usta serwetką i wstała zarzucając na ramię pikowaną torebkę. - Będę w contacto amigo – zapłaciła za siebie i ruszyła do drzwi.

* * *
Rozstali się z Waltersem w niejasnych okolicznościach, jak zwykle. Nie było pewności tak naprawdę co mają robić, nie było wspólnego planu ani analiz sytuacyjnych. Jeszcze w motelu przybliżyła mu co się dookoła dzieje. Sprawę Free Souls, wujka, odlotu, wszystkiego właściwie, żeby miał szeroką perspektywę. A teraz z tą perspektywą pojechał mierda wie dokąd i co tak właściwie zamierzał.
Postawiła wyżej kołnierz płaszcza i ruszyła w stronę Maid Cafe gdzie umówiła się z Mikiem Jakimśtam. Gdyby nie załączony do wiadomości rysunek w życiu nie domyśliłaby się o jakiego gringo chodzi. Pamiętała go sprzed kilku lat, lubił sobie mocno przygrzać i był zajawiony w ten szczególny sposób, typ niezrozumiałego przez otoczenie wizjonera, którego dragi uskrzydliły. Trzeźwy jednak zupełnie gasł i zlewał się z tłem, prawie się nie odzywał, hibernował tak od działki do działki a potem znów bam, porządna dawka i z niepozornego Doktora Jeckyla robił się Mr. Hyde sztuki wyzwolonej.

Maid Cafe było jedną z tych zabawnych sieciówek w których gustowali Japończycy ze swoimi obciążeniami gatunkowymi w postaci słabości do mundurków szkolnych, podkolanówek i dwóch kucyków.

Felipa zaś uważała przybytek za uroczo egzotyczny.

Zajęła miejsce przy jednym ze stolików, Brick wybrał inny, w rogu sali i zgarnął po drodze hologazetę. Była ciekawa jakiego rodzaju rewelacje ma dla niej dawny znajomy i co ważniejsze, za ile. Felipa za długo siedziała w tym interesie żeby się łudzić, że cokolwiek się dostaje za darmo.
 
liliel jest offline  
Stary 08-03-2014, 21:59   #40
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Remo zadzwonił do Ann, gdy dotarł pod Meduzę. Wprawdzie jego auto trudno było ukraść, ale po popołudniowych wydarzeniach, po okolicy kręciło się wielu wkurzonych ludzi, próbujących wyładować na czymkolwiek nagromadzoną frustrację, szkoda było ryzykować, że spróbują dać jej upust na karoserii Mustanga. Dziewczyna dotarła do samochodu dość szybko, choć jej krok nie był tak pewny i sprężysty jaj zazwyczaj. Murzyn otworzył jej drzwi, nie wysiadając jednak z auta, nie było potrzeby, by przesadzać z gentelmeństwem.
Opadła na siedzenie z wyraźną ulgą i oparła głowę poduszce siedziska. Przechyliła głowę w kierunku mężczyzny i uśmiechnęła się do niego:
- Spotkania z Felipą to zawsze niezapomniane przeżycie.
Remo niuchnął dwa razy.
- Czuję - rzucił z uśmiechem, który szybko zgasł. - Co tu się wydarzyło?
- Chyba planowali wysadzić "Meduzę" akurat jak przechodziłam ulicą. Wygląda na to, że ktoś dał amatorom nowoczesne środki wybuchowe. Najwyraźniej nie umieli się nimi posługiwać i substancje przemieszały się niekontrolowanie, zanim zdążyli się przygotować. Ostrzegłam tych z klubu i załatwili napastników. Niestety reakcji nie dało się już powstrzymać. Ostatecznie skończyło się na minimalnym skażeniu terenu i potłuczonym szkle. Felipa twierdzi, że to jakiś nowy gang. Nazywają się Free Souls i próbują przejąć tereny The Rustlers.
- Dobrze wiedzieć czego unikać. Zastanawiałaś się kiedyś, czy przypadkiem nie ściągasz kłopotów? - Uśmiechnął się do niej, nie wydawał się jednak rozluźniony. Powstrzymał się przed morałami o unikaniu kłopotów. - Ja mam nowy trop odnośnie sekty. Praca dyplomowa o tym tytule napisana była przez niejakiego Artura Westa, jutro po dwunastej można go spotkać na uczelni. A Shelby przekazał mi próbkę z ładunku wybuchowego z sądu. Zdaje mi się, że więcej nic się nie dowiedział.

Po pierwszych słowach mężczyzny Ann skrzywiła się wyraźnie:
- Ciekawe co byś mówił na temat kłopotów, gdyby na moim miejscu siedziała Felipa. - Stwierdziła tylko spokojnie gdy skończył relacjonować postępy śledztwa.
Wzięła próbkę przyjrzała się jej pobieżnie i chowając do jednej z licznych kieszeni na zamek:
- Zajmę się tym jutro. Lexi powinna mi załatwić wejście do laboratorium. Co do spotkania z Felipą dała mi namiar na niejakiego Macho. Podobno jest niezły w tym co robi. Budynek sekty jest na terenie zajętym przez Free Souls, a oni podobno rekrutują wielu ludzi, dlatego nie możemy być pewni co do jego lojalności. Skontaktuję się z nim pod fałszywym imieniem.
- Nie uważasz, że powinniśmy spróbować tam sami podjechać i zerknąć jak to wygląda? Wysadzają się tu, ale aż takiego pecha mieć nie można, by drugi raz na taką akcję trafić. Daniela wynalazła nam jeszcze jednego świadka, miał zeznawać w procesie przeciwko sekcie. Ma z nim porozmawiać. I Shelby. Nie wiem jak będzie z zaangażowaniem tego faceta, wydaje mi się, że ma jakieś kłopoty rodzinne. Coś o porwaniu syna gadał.
- Tak, chcę zobaczyć to miejsce zanim porozmawiam z fixerem. Będziemy wtedy wiedzieć lepiej jakie zadawać pytania. I tak nie miałam zamiaru kontaktować się z nim jeszcze dzisiaj. Może jednak warto by zabrać na tę przejażdżkę jakiś niezarejestrowany wóz C-T. Co do Shelbiego zobaczymy. - Wzruszyła ramionami - Nie pierwszy raz, tym z którymi mamy współpracować porywają bliskich, myślisz że to część tego przywoływania kłopotów?
- Szczerze, nie wiem. Chciał, bym mu pomógł poprzez znalezienie jakiegoś numeru, to odesłałem go do glin. Pierwszy krok do unikania dodatkowych kłopotów - uśmiechnął się kącikiem ust. - Mam i tak sporo na głowie. Hamburgera? - wskazał brodą na szybkie żarcie, które właśnie mijali.

- Nawet dwa - Ann ze szczerym entuzjazmem popatrzyła na Fast Food - i podwójne frytki - Uśmiechnęła się do niego. - Muszę się przygotować na imprezę Lexi. Tam nie zawsze jedzenie nadaje się do spożycia. Ona lubi różne eksperymenty, także w kuchni. Radzę ci też coś wrzucić na ruszt.
- Mam odporny żołądek. Skąd ta cała Lexi, że aż mnie zabierasz na imprezę? - Podjechał pod okienko drive-thru i zamówił Ann podwójną porcję, i coś małego dla siebie.
- Poznałam ją na zajęciach z chemii. Pracuje w laboratorium CT. W sumie jest sympatyczna i zabawna, choć trochę dziwna. - Wzięła od niego zamówione jedzenie i z entuzjazmem rozpakowała solidny kawał mięsa i zatopiła w nim zęby i aż przymknęła usta z rozkoszy. Przeżuwała przez chwilę w milczeniu.
- Mmmm. Pyszne! Dokładnie tego było mi trzeba. - Uśmiechnęła się do towarzysza - Co do imprezy. Gdybym się tam zjawiła sama, Lexi próbowałaby mnie zapoznawać z swoimi samotnymi znajomymi i miałabym spory problem z szybkim zmyciem się stamtąd, bez urażania gospodyni.
- A tak zjawisz się z tatusiem, to będzie jeszcze lepsze. Czujesz ten pomruk plotek na następnych zajęciach? - wyszczerzył się do niej, wjeżdżając na Bronx-Whitestone Bridge. - Sorry, mogę to zmienić przed imprezą jak wolisz.
Dziewczyna zastanowiła się nad jego słowami:
- Ludzie zawsze znajdą sobie powody by gadać o innych. To nie ma dla mnie znaczenia. Chodzę na zajęcia, bo chcę pogłębić moją wiedzę, a nie dla towarzystwa i poznawania znajomych. Po za tym, ci którzy osądzają innych po wyglądzie nie są warci mojej uwagi i zwisa mi co myślą czy mówią. - Pochyliła się w jego kierunku i dotknęła szorstkiego policzka, pokrytego siwiejącym zarostem. - Jeśli tobie nie przeszkadza, że będą się gapić i szeptać za naszymi plecami, mnie też nie będzie, ale mógłbyś się ogolić. Ten zarost jest ostry, a ja mam delikatną skórę. - Zakończyła rozciągając usta w szerokim uśmiechu.
Roześmiał się, oczyma wyobraźni widząc sytuacje, w których to przeszkadza.
- Po spotkaniu się wygładzę. Młodsza wersja mnie nie przyciąga też tak wielkiej uwagi pewnej konkretnej grupy społecznej, która spodziewa się kogoś w wieku widocznym obecnie na mojej twarzy.
Azjatka skinęła głową, jej błyszczące oczy i lekko zaróżowione policzki, sugerowały, że myśli dokładnie o tym samym, co siedzący obok niej mężczyzna. By odsunąć myśli od takich wizji ponownie wbiła zęby w soczyste, czerwone mięso.

***


Surowe wieże wystające nad wysoki mur, zaopatrzony w drut kolczasty pod napięciem, wywoływać miały odpowiedni efekt psychologiczny i to się sprawdzało. Remo powiódł po nich spojrzeniem, nie zatrzymując go na dłużej na niczym szczególnym. Sekcja dla odwiedzających wydawała się tylko odrobinę bardziej przyjazna. Odrapany, betonowo-stalowy wyrzut sumienia. Przyspieszył kroku i wszedł do środka. Doświadczenie w opanowaniu nerwów procentowało, ręce nie drżały. Przedstawił swoją sprawę, wskazano mu poczekalnię. Świetnie, trochę dodatkowego czasu na nerwy, wzmocnionego surowymi ścianami tego miejsca. Komunikacja i elektronika działała w upstrzonym niewygodnymi krzesłami korytarzu, haker zrezygnował jednak z zagospodarowania sobie w ten sposób czasu, widząc co najmniej dwie kamery i ciekawskich strażników. Sygnał z całą pewnością przejmowano. Pewnie chwalili się, że stąd nikt nie ucieka. Wierzył w to.

Wreszcie czekanie zostało przerwane, mechaniczny głos oznajmił beznamiętnie.
- Kye Remo, stanowisko trzynaste.
Bosko, jeszcze szczęśliwa liczba. Pechową dla Chińczyków czwórkę pewnie wycięli, ale trzynastka zwykle była. Ilość odbiorców generowała potrzeby. On był czarny i miało mu być wszystko jedno. Tak jakby Afrykańskie pochodzenie miało komuś uwłaczać. Wstał i ruszył, przechodząc wzdłuż stanowisk. Nie zmieniło się to prawie wcale od dobrych stu lat. Kuloodporne szyby, commlink zastępujący przestarzałą słuchawkę telefoniczną, półotwarte boxy, nie dające nic prywatności. Usiadł i obserwował jak po drugiej stronie wprowadzają i rozkuwają białego mężczyznę. Trzymiesięczny pobyt w kiciu nie zmienił Jonathana Parkinsa wiele, brakowało głównie zwykłego uśmiechu. Usiadł niedbale na swoim krześle, obdarzając Remo spojrzeniem nie wrogim, ale także nie przyjaznym.

- Zjawiłem się tylko dlatego, że to ty mnie wtedy wciągnąłeś - odezwał się pierwszy, tonem pełnym goryczy. - Wystawiłeś nas, mamy swoje sposoby, aby dowiedzieć się takich rzeczy. Inni nie chcieli z tobą gadać.
Kye powstrzymał westchnienie, przywołał na twarz bezuczuciową maskę. Nie pasowało mu okazywanie emocji w takim momencie. Wiedział, że to się wydało, nie starał się za wszelką cenę zamaskować swoich działań. Bez szans na wytłumaczenie się w najbliższym czasie przyjął inną taktykę.
- Mogę to naprawić. Doskonale wiesz, że nie pogadamy tu swobodnie, za mocny system. Przyszedłem tu zaproponować wam wyjś…
Jonathan roześmiał się z niedowierzaniem, kręcąc przy tym głową. Ktoś z tyłu zwrócił mu uwagę.
- Najpierw nas tu wsadzasz, a teraz łaskawie chcesz wydostać? Weź się wal!

Zamknął oczy. Na ułamek sekundy, wydłużone mrugnięcie. Spodziewał się tego, zabolało mimo wszystko. Musiało. Pokuta bez rozgrzeszenia. Zastanawiał się nad uchlaniem na tej imprezie, na którą ciągnęła go pozytywna część ostatnich miesięcy jego życia.
- Zostanie wpłacona kaucja, adwokaci załatwią formalności i będziecie wolni od razu. Poszkodowany cofnie zarzuty. W zamian za jedną akcję. Możesz mnie walić, ale chociaż przekaż to reszcie. Tyle udało mi się wynegocjować w firmie. Znasz sytuację.
Milczał przez moment. Złość walczyła z pewnym rodzajem mimowolnej nadziei.
- Po to nas wsadziłeś? Dla tej akcji? Mogłeś poprosić - prychnął.
- Nie mogłem - Remo odpowiedział ciężko. Nie to miejsce, nie ten czas na tłumaczenia. - Przekaż im, proszę. Dajcie znać. Po tej akcji macie gwarantowane bezpieczeństwo.
Brzmiało to debilnie, ale haker nie spuszczał wzroku z oczu kumpla, być może byłego kumpla. Tylko tak mógł przekazać prawdziwą wiadomość stojącą za tymi słowami. Parkins odsunął krzesło i wstał
- Przekażę.
Odwrócił się i bez słowa odszedł, a Kye siedział jeszcze przez kilka sekund, wpatrując się we własne dłonie.

***

Kye wrócił do samochodu z na wpół nieobecnym wyrazem twarzy, zapiął pasy i na chwilę zamknął oczy.
- Nic nie może być nigdy proste. To teraz do mnie i z powrotem na imprezę... spóźnienie szacuję na jakąś godzinę, koleżanka się nie obrazi? Ruch już przynajmniej mniejszy, ale Harlem dość daleko.
Ann nie skomentowała słów mężczyzny na temat jego wizyty w więzieniu. Poznała go już na tyle, by wiedzieć, że gdyby chciał się z nią podzielić czymś więcej, po prostu zrobiłby to.
- Raczej się ucieszy, że w ogóle przyszłam. Nie jestem wielbicielką takim spotkań i ona doskonale o tym wie. Nie mam pojęcia dlaczego tak jej zależy, bym się na nich zjawiała.
- Nie znam się, niektórzy ludzie jednak mierzą innych swoją miarą. Może i Lexi uważa, że powinnaś chodzić na imprezy bo inaczej na pewno skazana zostaniesz na nudne, samotne życie. Często je urządza?

Dziewczyna skinęła głową:
Przynajmniej raz w tygodniu, ale z większości udaje mi się wykręcić. Tym razem byłoby trudno, zwłaszcza jeśli chcemy jeszcze przebadać tę próbkę z wybuchu. Lexi może mi bardzo ułatwić dostęp do laboratorium, po za tym lepiej niż ja zna się na chemii. Jest w tym naprawdę świetna.
- Westchnęła - Szkoda, że nie skupia się tylko na pracy.
- A co złego jest w tych spotkaniach? - zapytał serio. - Człowiek to istota społeczna. Też taką jesteś, jeśli nawet wolisz mniejsze ilości lepiej znanych sobie ludzi. Wypić kilka drinków, zatańczyć, podziękować. To nie może być takie straszne.
- Od czasu do czasu może nie jest najgorzej. I masz całkowitą rację, że wolę spotkania w małym gronie, z bliskimi znajomymi. To nie jest dla mnie żadna forma relaksu, to ciągłe poznawanie nowych ludzi. Potem z kolei oni próbują cię zapraszać na kolejne imprezy i pętla się zacieśnia. Po jakimś czasie stwierdzasz, że nic tylko biegasz z jednego spotkania na drugie, nigdy nie trzeźwiejesz i praktycznie nie masz czasu na to, co naprawdę lubisz.
- Mówisz jakbyś już tego próbowała - roześmiał się. - Chciałbym zobaczyć jak wygląda nietrzeźwiejąca Ann. Aż tylu podrywaczy? - puścił jej oko, nie traktując dyskusji aż tak znowu poważnie.

Wzruszyła ramionami:
- Na szczęście większości facetów odczepia się kiedy są ignorowani. Dlatego z tym nie mam problemów. Tak a pro po kontaktów międzyludzkich. Wyobraź sobie Felipa wyszła za mąż i wygląda to na dosyć wybuchowy związek.
- Szybko przyszło, szybko poszło - odparł na to, obdarzając Ann uśmiechem i podjeżdżając pod swoje mieszkanie. - Ta kobieta wie czego chce i błyskawicznie podejmuje decyzje. Tak samo szybko je zmienia, biedny facet. Z drugiej strony jestem pewien, że przeżyje kilka elektryzujących chwil. Poczekasz tu na mnie?
- Poczekam. Myślisz, że jak ktoś jest... mniej szybki, to nie wie czego chce? - W głosie dziewczyny można było usłyszeć lekkie zawahanie. Zaraz jednak rozparła się wygodnie na siedzeniu i zamknęła oczy. - Idź. Pomedytuję sobie.
- To był żart. Podobno nie wolno brać życia zbyt poważnie - uśmiechnął się i wyszedł, zostawiając ją samą na niecałe dziesięć minut. Wrócił ubrany w koszulę i spodnie, ciemna zieleń i czerń. Nowoczesny materiał lekko połyskiwał. No i wyglądał na człowieka 15 lat młodszego. Krótko ostrzyżony i pozbawiony zarostu obdarzył ją kolejnym uśmiechem.
- Jak będziesz się tak uśmiechać do dziewczyn na imprezie, to będę musiała w najbliższym czasie stoczyć kilka pojedynków. - Zmierzyła go uważnym spojrzeniem od stóp do głów. - Szczerze mówiąc, przyszło mi teraz do głowy kilka ciekawszych sposobów na spędzenie wieczoru, niż impreza u Lexi... ale cóż... może uda się szybko stamtąd wyrwać...
- Ty mi się też podobasz - odparł z pewnością siebie, siadając za kierownicą i ruszając. - A noc jest długa.
Skinęła głową uśmiechając się. Podobała jej się ta odpowiedź i obietnica, którą za sobą wiodła.
 

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 08-03-2014 o 22:51. Powód: Macho nie Mucho :D
Widz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172