Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-02-2014, 21:35   #281
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Siegfried mgłą tajemnicy owiał swą przyszłą decyzję, więc Konrad nie miał zamiaru nawet próbować rozwiać owej mgły. Skoro należało poczekać do świtu, to w końcu co za różnica? Pewnie coś racji tkwiło w opinii przywódcy banitów, że do lasu, po nocy, chodzić nie należy.
Lepiej było utrzymać odpowiednie stosunki z Siegfridem, wykazać się cierpliwością, odpocząć.
No ale z zachowania się ludzi można było się paru rzeczy domyślić.
Nijak się nie dało stawić czoła mutantom, mając u swego boku kobiety i dzieci. Obóz, w lesie założony, w najmniejszym nawet stopniu się do obrony nie nadawał. Banda mutantów zmiotłaby go z powierzchni ziemi wraz ze wszystkimi obrońcami. No i rację miał Siegfried, że kazał pakować dobytek i do wyruszenia się szykować. Chociaż to wywołało płacz i zgrzytanie zębów.
Obóz był leśny, domów porządnych nie było, tylko szałasy, ziemianki i byle jak sklecone chatki, ale dobytku, dziwnym jakimś trafem, niejedna rodzina zebrała mnóstwo. No i trzeba się było z rozstać częścią majątku, bo żaden z banitów nie wyglądał na siłacza, który by, niczym ślimak, mógł wziąć domek na plecy i iść, choćby w podobnym do ślimaczego tempie.

Po krótkiej naradzie z Gomrundem postanowili wziąć przykład z banitów i poczekać do rana. Co wtedy zrobią - czy pójdą z banitami do jaskiń, czy polezą do Schwertera - tego nie ustalili. Na zamku czekała Julita, u nulneńczyków byli Sylwia i Dietrich. Kto bardziej potrzebował ich pomocy? Chyba Julita.
Tak zapewne sądził i Gomrund, bo zaczął szykować pochodnie.
Tak i Konrad poszedł w jego ślady. Z tym tylko, że z pożyczonym od kowala toporkiem wybrał się do lasu, by uciąć kilka nasyconych żywicą gałęzi, które z pewnością lepiej powinny się palić, niż zwykły kijaszek. No i koszuli nie zużył, bowiem szmat porzuconych kilka w obozowisku się znalazło.
Potem trzeba jeszcze było znaleźć coś lepszego, niż oliwa. Ta ostatnia dobra była do lamp, ale do pochodni mniej troszkę. Tak się przynajmniej zdawało Konradowi. A że obozowisko było spore, to i smoły ciut się znalazło. Wszystkie trzy pochodnie były dalekie od doskonałości, ale z pewnością w podziemiach dadzą światło. Może Gomrundowi panujące w jaskini ciemności nie przeszkadzały, ale Konrad widziałby tyle, co wyciągnięty na słońce kret. Łatwo sobie wówczas nabić guza. Tylko po co to komu.

A potem się okazało, że Gomrund, który powinien leżeć brzuchem do góry i odpoczywać, tudzież nabierać sił, poszedł sobie na spacerek, na dodatek nie sam.
Gdyby tak krasnolud poderwał sobie jakąś panienkę, to by to jeszcze Konrad mógł zrozumieć. Ale nie. Gomrund zabrał ze sobą czterech osiłków i wybrał się na polowanie. Na mutanty.
Egoistyczna krasnoludzka świnia i tyle. Wieprz, jeśli o płeć chodzi. Zabaw mu się zachciało.

Konrad początkowo zastanawiał się, czy nie poczekać na Gomrunda przy ognisku kapłana Sigmara, ale już wcześniej widział tamtego w działaniu i bez trudu doszedł do wniosku, że w życiu nie zdołałby dotrzymać tamtemu kroku w opróżnianiu kolejnych pojemników z napojami zdecydowanie mocniejszymi niż woda.
Zdecydowanie bezpiecznie było spędzić ten czas w towarzystwie zielarza.


Jak poszli w piątkę, tak i wrócili. Chociaż w nieco innym składzie. Towarzyszące temu powrotowi zamieszanie i okrzyki "Jeńca wiodą!" oraz "Zatłuc gada!" wyrwały Konrada z przyjemnej drzemki.
Rozmowy Siegfrieda z mutantem Konrad nie zamierzał przegapić.
 
Kerm jest offline  
Stary 16-02-2014, 22:45   #282
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kiedyś na wieczornym niebie pojawi się jeden księżyc. Pewnego ranka Najmiłościwszy Imperator Karl Franz wstanie z łóżka, przeciągnie się, założy kapcie i postanowi rozdać swoje bogactwa głodnym dzieciom altdorfskich nędzarzy. Tego dnia bezdomny kundel na wymytym, obsypanym trocinami progu domostwa bogatego bauera dostanie do ogryzienia tłustą, jeszcze pełną mięsa kość. A Sylwia Sauerland zachowa się rozsądnie.
- Masz za małe jaja żeby zlikwidować nekromantów, wystarczająco duże jednak żeby bić dziewczynę?! –wrzeszczała czerwieniejąc na twarzy - Jesteś zwykłym obszczymurkiem! Ulryk na twój widok plułby z obrzydzeniem!

Nienawidziła, gdy wydawano jej rozkazy. I nienawidziła czuć się bezsilna. Wcześniej celowo nawet nie zająknęła się o Erichu. Gdy go zobaczyli skulonego, nieśmiało chichoczącego w schwerterowym namiocie, nie mogli mieć wątpliwości, że los wozaka jest przesądzony. Ale myśl, że przyczyniła się do tego, że kiedy był jeszcze czas, nie zrobiła nic, żeby powstrzymać przemianę, ta myśl była nie do zniesienia. I aż za dobrze wiedziała, że trzeba zabić wozaka nim oczekiwany przez kultystów z połowy imperium demon całkowicie nad nim zapanuje. Bo nie była rozsądna, ale była obrzydliwie dorosła i przyswoiła sobie lekcję, że szczęśliwie to się kończą jedynie bajki i romanse minstreli.

Dietrich o posępnym obliczu skierował swoje ostrze przeciw ghulowi. A Sylwia, kierowana wewnętrznym przymusem, próbowała rzucić się na Schwertera.

Rycerz rzeczywiście źle zniósł obelgi dziewczyny. Pobladł, zmełł w ustach niewypowiedzianą inwektywę i poluźnił uścisk. Złodziejka wyrwała się. Chciała kopnąć go w krocze, wbić filigranowe jaja w ściśnięty tyłek, żeby tydzień nie mógł powiedzieć słowa. Zamiast tego straciła równowagę. Żelazna rękawica powędrowała na spotkanie jej twarzy. Zaszumiało w skroniach, pociemniało na zewnątrz. Opadła na kolana i ręce.
Płakała, że straciła taką okazję.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 23-02-2014, 01:18   #283
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Dietrich zatrzymał się na kilka kroków przed skamlącym ghulem, gdy Sylwia upadła powalona nulneńską rękawicą. Obejrzał się na dziewczynę. Miała krew na skroni. W półprzytomnie ogarniającym namiot spojrzeniu błąkała się wściekła rozpacz. Schwerter poprawił rękawicę i odwróciwszy się tyłem do złodziejki spojrzał wyczekująco na ochroniarza. Po pokraśniałej od krwi wąsatej twarzy znać było, że był zdrowo wkurwiony. Humory nulneńczyka Dietrich miał jednak głęboko w dupie. Ważniejsze było, czy…
Sylwia jednak nie podniosła się. Wsparta na ramionach, wpatrywała tępo w wydeptaną rycerskimi butami ziemię, na którą kapały jej łzy. Nie odnalazła w sobie siły by zrobić cokolwiek. By zadziałać przeciw temu na co i tak nie miała żadnego wpływu. Durna koza, która myślała, że jeśli bardzo będzie chciała by dwa i dwa dało pięć to tak się stanie. Nie miała jednak nawet mocy by krzyczeć ze złości i tupać nogami. Płakała. Nad Erichem. Nad wittgendorfskimi banitami. Nad Gomrundem i Konradem. I kurwa nad sobą, że ten pierdolony świat nie był bajką minstrela o wdzięcznym głosie.
Schwerter dał znać żołnierzowi, by ten darował sobie dalsze trzymanie jej. Była złamana. Mogła tylko słuchać jak Dietrich morduje medyka.

Ruso zasłonił się rękoma. Silny chwyt za przeguby i wykręcenie. Grubas zawył. Przez bretońskie perfumy zaczął w końcu przebijać się jego prawdziwy smród trupa i strachu. Ghul jęcząc rzucił się nagle na Dietricha licząc w jakimś ostatnim odruchu ochrony życia, że masą staranuje uzbrojonego altdorfczyka. Chaotyczny atak przypieczętował jego los. Spieler bez trudu uchylił się. Trzy szybkie łokcie w nerki powaliły medyka na kolana. Stękając obrócił się na plecy. Znów błagał. Obiecywał. Zaklinał. Krzyknął gdy nulneńskie ostrze sztyletu błysnęło w dłoni ochroniarza. A potem zamilkł. Dwa głuche uderzenie. Ciało grubasa stężało i znieruchomiało. Dietrich wstał na równe nogi. Krew z ostrza jeszcze przez chwilę ściekała ciurkiem na leżące na ziemi truchło. Potem już tylko kapała. Wolniej i wolniej.

Schwerter znów odwrócił się do złodziejki.
- Twoja kolej pani kapitan. Twój druh jest…
Nie dokończył. Westchnął. Dopiero wtedy odważyła się unieść głowę by sprawdzić co się stało. W sam raz by zobaczyć ostatnie tak bardzo zdziwione i przerażone spojrzenie Ericha Oldenbacha gdy krew strumieniami wypływała z jego głęboko poderżniętego gardła. Dietrich nie bronił się gdy spóźniony z reakcją strażnik jelcem miecza uderzył go w plecy powalając na kolana. Ani gdy posypały się na niego kopniaki. Trudno było im się dziwić. Żołnierz, który miał go pilnować pokpił sprawę.
- Dość - mruknął po wcale nie tak krótkiej chwili Schwerter po czym kucnął obok wpatrzonej w ciało Oldenbacha złodziejki. Złapał ją nieco brutalnie za podbródek i okręcił jej głowę jak psu w swoją stronę. Nie broniła się - Nie masz tu żadnego zadania.
Puścił ją i wstał.
- Skuć oboje.

***

Dniało powoli w banickim obozie w baronii Wittgenstein. W powietrzu już od kilku godzin unosiła się poranna tchnąca mokradłami mgła. Mimo wczesnej pory jednak w szałasach spały jednak tylko dzieciaki. Reszta, albo kończyła przygotowania do opuszczenia obozu, albo… zebrała się wokół ogniska gdzie w błocie, które zdążyło przybrać już karminowej barwy, siedział spętany jeniec. Mutant pochwycony przez Gomrunda i banitów.
- Myślisz kapłanie, że to te twoje gusła powstrzymują Ulfhednara przed rozprawieniem się z twoimi barankami? - kraboręki kaszlnął próbując się zaśmiać drwiąco, po czy gdy okazało się to niemożliwe, splunął krwią. Wittgendorfczycy trochę nad nim popracowali nim zaczął być bardziej rozmowny. Przednie zęby miał już wybite, a dolna część twarzy mocno przywodziła na myśl krwisty befsztyk. Gadać jednak zdecydował się dopiero gdy mu szczypce młotem roztrzaskali. Kowal, którego zwali Czarnym był autorem większej części tego obrazu. Ponoć jakim powinowatym poległego Ola był. Siegfried i cyrulik Kuno musieli pilnować co by nie przedobrzył - Dawno mógłby to zrobić. Aleć kapłanie twój czerep cenny dla niego jeszcze gdy na swoim miejscu leży.
- Najpierw gadaj coś za jeden - zaczął przesłuchanie Kuno.
- Urodziłem się Jakubem Au. Ale… - tu uniósł ramię - to się zmieni...
- Powiedz zatem Jakubie kim jest ten Ulfhednar? - spytał beznamiętnie herszt - I co mu do mojej głowy?
Kraboręki zawahał się, ale gdy na widok ten, Czarny ruszył w jego stronę, zaczął mówić.
- Wsiuryście wszystkie. Po gówno o większe od was sprawy pytacie? To ulubieniec naszego opiekuna. Niegdysiej rycerz bezrozumnego boga. Teraz wielki wódz Nowego. Naszej sprawy. Przybyliśmy z nim z Wielkiego Lasu, bo okolica tu obiecująca się stała. Taki zameczek… Jakby przekonać paniczyków do Nowego… Rychlej spłonie wasz świat. Rychlej Nowe na nim urośnie… Pan nasz Tzeentch rad by był. Ale stara paniczka wybredna. Nie chce słuchać. Ale młoda już tak nosem nie kręci… I tu ty się kapłanie pojawiasz. Wesz na białym tyłku młodej paniczki Wittgenstein. Może łacniej nas ona wysłucha jak jej twój czerep obiecamy? Albo gdy za brak zgody zemścimy się? Ot choćby zabijając żołdaków, którzy na was nastają i chcą wam totemy ściąć?
Tym razem śmiech mu się udał. Choć zważywszy na kilka spazmów jakie nim targnęły, był on okupiony srogim bólem.
- Widzisz wiejski kapłanie jakie to trudne? My wam gotowi nawet bramy zamku otworzyć jak paniczka uparta będzie…
- Gdzie on jest?
- Na zamku. Od kilku dni pertraktuje z paniczką.

Siegfried nie odpowiedział. Patrzył tylko bez słowa na mutanta. Już nie tak beznamiętnie. Żuchwa grała mu jak żyłka naprężonej wędki. W końcu, widząc że herszt nie kwapi się do dalszych pytań, za dalszą część przesłuchania wziął się Kuno.
- Dobra, dość pierdolenia. Masz tu na stole mapę. Gadaj. Ilu i gdzie? Kto wam wodzem i gdzie siedzi? Coście we czterech robili poza watahą? A zawahaj się to to twoje sparszywiałe ramię będzie twoim najzdrowszym kawałkiem ciała.

***

Wojskowy felczer przyszedł do służącego za magazyn namiotu prawie od razu po tym jak ich tu wrzucili i spętali ze sobą założonymi na plecy dłońmi. Wpierw bez słowa opatrzył siniaka jaki zdążył już sinąco wykwitnąć na skroni Sylwii. Jakby była ku temu w ogóle potrzeba w miejscu takim jak przygotowujący się do starcia obóz żołnierzy. Felczer zrobił to jednak fachowo i już po chwili opuchlizna przestała tępym bólem pulsować w głowie złodziejki. Potem zajął się żebrami Dietricha, które choć ucierpiały od podzięki jakiej udzielił im strażnik w namiocie Schwertera za wyręczenie Sylwii, miały się na tyle dobrze, że obeszło się bez opatrunku. I tak jednak felczer nie poskąpił bimbru na natarcie obitej klaty ochroniarza co by szybciej wydobrzał.
Potem zniknął. Równie bez słowa jak się pojawił. A oni we dwoje zostali sami na długi, długi czas. Mogąc tylko słuchać dochodzącej zza płachty namioty żołnierskiej gwary, pokrzykiwań sierżantów i... będących w tle, ale nadal słyszalnych odgłosów spaczonego lasu. Zawodzeń. Gwizdów. Wycia. Pod wieczór dostali jedzenie. Przyszedł kwatermistrz i dwójka tarczowników. Ten pierwszy zostawił miski na ziemi i rozkuł pęta, a dwaj pozostali pilnowali ich do końca posiłku. Niezbyt wyszukanego, bo składającego się z chleba i przypalonej wieprzowiny unurzanej w jakimś gęstym sosie, ale sycącego. Potem przez całą noc nie działo się zupełnie nic. Do rana gdy do namiotu wszedł tarczownik w wyższej szarży. Średni wzrost. Krótki blond zarost adekwatny do ilości dni w polu. Oczy dobrego żołnierza księżnej Emmanueli.
- Jestem feldwebel Niklas Abschirmen. Mam rozkaz odstawienia Was nad rzekę Reik gdzie złapiecie statek do Nuln - powiedział i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź wskazał swoim ludziom, że mają przyszykować jeńców do drogi.
Trwało to tylko kilka krótkich chwil, po których wyprowadzono ich z obozu w stronę, w którą rzeczywiście zdaniem złodziejki w ciągu godziny powinno się dotrzeć do Reiku.
W obozowisku nulneńczyków panował spokój. Większość żołnierzy spała jeszcze, a u tych którzy pełnili już jakieś obowiązki panował podobny nastrój do tego, jaki zastali wczoraj. Dało się jednak wyczuć jakby większe zdenerwowanie. Coś musiało się stać…
Las wchłonął ich błyskawicznie nie dając więcej czasu na roztrzęsienie tego problemu. Ich i dziesięciu tarczowników włączając feldwebla, których przydzielono im jako eskortę.
Nie przeszli jednak pięciu staj, gdy las… ożył. Wycie nabrało na sile. Doszły do niego jednak i inne odgłosy. Szczekanie. Zawodzenie. Beczenie. A także seria innych wrzasków, które niczego nie przypominały. Znakomita zaś ich większość.. dochodziła zza nich. Z kierunku, w którym został obóz tarczowników…
Feldwebel Abschirmen zatrzymał oddział, który w gotowości przyglądał się otoczeniu i cieniom między drzewami.
- Kusze! - zaordynował przezbrojenie żołnierzy.
Słusznie. Nie czekali długo gdy spomiędzy drzew zaczęły nadbiegać w ich stronę postaci. Mniej i bardziej ludzkie.
Obeznana w odgłosach jakim towarzyszy przekradanie się przez las, Sylwia oszacowała ilość najbliższych przeciwników na kilkunastu. Może dwudziestu kilku.
Cięciwy kusz jęknęły. Coś zawyło boleśnie między drzewami. Żołnierze utworzyli kordon wokół Dietricha i Sylwii. Połowa dobywała toporów. Połowa przeładowywała kusze…
Zwierzoludzie Chaosu pędzili w ich stronę.

***

- Nie. Powiedziałem już. Jeśli nulneńczycy mają zniszczyć totemy to my temu nie zaradzimy. Nikt się ma do nich nie zbliżać. Wyruszamy w ciągu godziny i nie będziemy na nikogo czekać.
Siegfried tak właśnie reagował na próby zaproponowania przez banitów zwiadu do Nulneńczyków, lub do totemów Rhyi. Generalnie zdawał się człekiem mało skorym do zmieniania zdania. Szczególnie być może po przesłuchaniu jeńca, którego kislevski łeb został ostatecznie przez Czarnego nabity na pal zdobiący wejście do banickiego obozu. I było to wykonane tak humanitarnie jak tylko się dało, bo przed odrąbaniem głowy, pozwolono Jakubowi Au się wykrwawić na śmierć. Taki koniec albowiem wykupił sobie zausznik Ulfhednara zeznaniami. A zeznał banitom chyba iście wszystko co wiedział.
Las zgodnie z jego słowami roił się od mutantów. W większości tych zdziczałych. Ale i nie brakowało tych, którzy podlegali woli Ulfhednara. Tych w baronii łącznie ze zwierzoludźmi było przeszło pięć setek. Ulfhednar jednak osobiście nimi nie dowodził obecnie. Robił to Crakatz. Zwierzoczłek, z którym Ulfhednar znał się od dawna i który podporządkowywał się woli wyłącznie oblubieńca Nowego. Ponoć by się porozumiewać posyłali sobie wzajemnie dwugłowe gawrony z wiadomościami… Tak czy inaczej on i jego grupa zadania konkretnego poza przepatrywaniem nie miała.

- Nie lubię prosić się obcych o pomoc. Nie robiłbym tego gdyby chwila nie była ku temu wielka. A Wy bylibyście ułomkami - zagaił Siegfried rankiem Konrada i Gomrunda - Z tego co jednak mówiła Hilda i moi ludzie, z wojakami radzicie sobie równie dobrze jak ze zbójcami Chaosu. Zatem… brakuje mi ludzi do dwóch rzeczy, które należałoby zrobić. Pierwsza jest taka, że w jaskiniach, w których mielibyśmy założyć nowy obóz… straszy. Coś się tam zalęgło. Coś spod znaku tych diabelnych Wittgensteinów. Nie patrzcie tak na mnie. Nie byliście na zamku to i nie macie prawa wiedzieć o czym mówię. To przeklęte miejsce i jeśli nosicie jakiegokolwiek boga w swoich sercach, trzymajcie się jego imienia mocno i stale go sobie wymawiajcie gdyby przyszło Wam wejść między te mury. Coś stamtąd zeszło do jaskiń i z pewnością poinformuje Margrittę o założeniu obozu. Nie mogę do tego dopuścić. Do drugiej sprawy zgłosiła się już Kaissa i Wasz przyjaciel Markus. Obawiam się jednak o ich bezpieczeństwo, a wysyłanie moich banitów tylko może je jeszcze bardziej uszczuplić. Otóż nie dostałem ani znaku życia od Hildy, ani od Rudiego, którego wczoraj posłałem do pomocy staremu Hansowi przy rozdawaniu we wsi żywności z domu medyka. Gdybyście mogli mi pomóc w którejś z tych spraw byłbym bardziej niż wdzięczny.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 23-02-2014 o 08:51.
Marrrt jest offline  
Stary 26-02-2014, 19:57   #284
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wybór mieli całkiem szeroki - pobuszować po lesie w poszukiwaniu Sylwii i Dietricha, wybrać się do wioski, by znaleźć Markusa i towarzyszącą mu dziewczynę, czy też może wybrać się na spacerek do jaskiń, na spotkanie z tajemniczym "czymś", co według słów Siegfrieda przylazło z zamku Wittgensteinów. Lub też zalęgło się, co w sumie na jedno wychodziło.

O jaskiniach rozmawiali z Gomrundem już wcześniej, i różne argumenty padały za i przeciw temu pomysłowi. Ale pojawienie się tam stwora Chaosu, czy inne przeklętnika, argumentem takim zdecydowanie nie było.
Mieli już przyjemność potykania się z różnymi mniej czy bardziej paskudnymi potworami, ale Konradowi do głowy przyszło przede wszystkim spotkanie z rycerzem-ożywieńcem, czy jak go tam nazwać, z którym starli się w podziemiach semafora. Wtedy było paskudnie, teraz wcale nie musiało być lepiej. A że w walce z zaklętym rycerzem pomógł ogień, to może i w jaskiniach na coś by się przydało trochę ognia. Obficie podlanego oliwą.

Zostawiając pertraktacje w rękach (czy może raczej w ustach) Gomrunda Konrad zastanawiał się równocześnie nad różnymi sposobami poradzenia sobie z owym tajemniczym jaskiniowym czymś. Oprócz ognia może sieć? I jakieś liny, takie z ciężarkami.

Kowal był chłop jak dąb. Mógł być przydatny w walce. Ciekawe tylko, jaką bronią władał. Ale to się okaże. W jaskiniach.
Ale jeszcze wcześniej okaże się też, co postanowi Siegfried - ucieknie, będzie liczyć na cud, czy też stanie do walki.
 
Kerm jest offline  
Stary 28-02-2014, 21:36   #285
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Gomrund nie był zadowolony z wyprawy… każdego szkoda, a życie tego człowieka pewnie było znacznie trudniej zastąpić niż tych kilku chaośników. Co zresztą potwierdził kraboręki miażdżony w imadłach Czarnego mówiąc o liczbie poukrywanych w lasach wojów chaosu. Jednak nic na t poradzić już nie mogli... Nie zginął w bezsensowy sposób a w walce. I to o słuszną sprawę. Krasnolud był tylko obserwatorem w pogawędce z jeńcem. Chociaż go dość mocno korciło aby się bardziej zaangażować to postanowił nieco jednak odpocząć. A kilka norsmeńskich sposobów na rozwiązanie języka zostawi sobie na inną okazję. No i chciał się zająć nowym naramiennikiem. Po bliższych oględzinach okazało się, że pancerz był w ogólnie dobrym stanie. Do wymiany był jeden pasek, który trzymał się tylko na słowo honoru. Blacha nosiła ślady kilku wgnieceń ale były one raczej lekkie albo zadane jakimś kiepskim orężem. Zaś stal skorodowana była tak jakby przez kilka długich tygodni nie była polerowana i oliwiona. Brodacz przygotował sobie wszystko co potrzebował w zasięgu ramion. Ułożył element pancerza na drewnianym blacie i systematycznie począł doprowadzać naramiennik do stanu przyzwoitości tak by nie uchybiał on godności krasnoluda.

Popiół z ogniska, szmatka, oleje i różnego rodzaju smarowidła czyściły stal przy dźwiękach katowanego mutanta. Kiedy jego lamenty zamieniły się w balladę o boskim posłańcu i niezwyciężonym wodzu Ulfhendarze brodacz kończył konserwację nowego elementu zbroi. Skupienie się na przywróceniu należytego stanu tej mało istotnej dla świata i historii rzeczy dawała mu dużą dawkę spokoju. Co najmniej jakby możliwość naprawienia pancerza była równie ważna co odnalezienie Julity, połączenie drużyny czy przeżycie wizyty na zamku.

Siegfried miał sprawę… i to w gruncie rzeczy nie było takie złe.


***

Krasnoludowi nie uśmiechało się wracać do punktu wyjścia… czyli do wioski. Jaskinia to już duży krok bliżej zamku… no i zawsze dobrze mieć trochę górotworu nad łepetyną. A na pewno sto razy to lepiej niż szwendać się tam i na zad po lesie. – Rozumiem, że to ta jaskinia przez którą można wleźć do zamku? Zapytał tak tylko dla pewności aby potem niedomówień jakichś nie było.

Siegfried w odpowiedzi przytaknął głową.
- Jakby na to nie patrzeć to z Konradkiem mamy spore doświadczenie i z żołdactwem, i z chaosem, i z zieleństwem, i z umarlactwem… - Wyliczył na głos Gomrund i aż sam się zdziwił, że ten młokos już tyle przygód z nim zaznał. – Po drodze nam to bardziej niż wieś… ale… Dodał po chwili. – Żebyś Siegfried tak nieswojo się nie czuł. Prosząc nic w zamian nie dając to wiedz, że my obyci i urazić gospodarza nie chcemy. Wiesz, że dwójki naszych brakuje co to z rycerzem pertraktować szli. Sylwia i Dietrich… mieli tutaj przyjść albo pode zamek… ale ich nie ma… Uszy i oczy w lesie masz. Może coś o nich wiesz? Jak nie wiesz… to i tak jakoś im wieści musimy przekazać którędy iść na zamek zamierzamy aby jakoś wspomóc nas zdołali… i tutaj pomoc by się przydała bo się rozdwoić nie damy radę.

- Gdyby najpierw do mnie przyszli - odparł herszt - to bym im rzekł, że czas jeno tracą. I na szwank zdrowie swoja narażają. A może i życie. Ulryk nie nawykł do pertraktacji. Słabo znosi prośby. Jeszcze gorzej odwołania do litości i rozsądku. Nie oczekiwałbym na waszym miejscu ich powrotu. Ale w porządku. Nieopodal obozu jest ambona myśliwska. Dobrze ukryta. Zostawię w niej kogoś do dnia jutrzejszego. Na wypadek gdyby wasi pojawili się w okolicy.

Kiedy już omówili kwestię ponownego zebrania się do kupy podjął inną, na którą młodzik zwracał mu uwagę kiedy to radzili gdzie się udać. - No i kolejna logistyczna sprawa winna być rozwiązana. Jak wleziemy do jaskiń i uporamy się z tym strachem na stare baby to przecież wracać nie będziemy żeby cię o tym zawiadomić… Tedy niech lezie z nami ktoś kto po wszystkim da ci znać.

- Czarny pójdzie - rzekł po namyśle Siegfried. - Zda mu się taka wyprawa. Ale przemyślcie raz jeszcze to co chcecie uczynić. Gdy znajdziecie się na zamku, nikt Wam już nie pomoże. Tylko cesarz może rozkazywać Wittgenteinom. A on już dawno o nich zapomniał.

- Chłopie, bardzo cię lubię tedy klapnij sobie i posłuchaj co z dobrego serca ci poradzę - odparł krasnolud z autentyczną szczerością w głosie. Usiadłszy na jakimś pieńku na wprost tutejszego herszta rzekł. – W rzyci mam komu wasz cesarz może rozkazywać bo jak ktoś mi mówi, że mutant to nie mutant to ma nasrane we łbie i nic więcej. Ani mnie ziębi ani ciepli kto pamięta o Wittgensteinach. Baaa, powiem nawet więcej, że im mniej chce mieć z nimi cokolwiek wspólnego tym lepiej. Jednak co się was tyczy to ty masz dwie drogi albo spierdalać stąd jak najdalej ratując skórę… albo walczyć o tę skórę. Trzecia czyli siedzenie w jaskini i czekanie na koniec jest głupotą. Wywęszą was jak nie zamkowi to mutanty. Tak to widzę… ogarną tam was i wyłuskają po jednym. Tedy popraw mnie jak je źle widzę.

Płonący Łeb zaczął swoje wyliczanki. - Zamek to jeden wielki chaośnicki zamtuz… ale kiła jaka tam jest ogarnia tylko mieszkańców zamku oraz jednej mizernej wioszczyzny. Burdel ten mógłby hulać jeszcze przez dziesięciolecia powoli zatruwając okolicę … powolutku… jednak w pierwszej kolejności wyniszczając zamkowych. - Powstrzymał ręką kapłana sugerując, że jeszcze nie skończył a to gadanie o poprawianiu to tylko takie gadanie było. – Ale jest jeszcze Ulfhen ze swoimi bestyjkami… pewnie tylu ile mutant gadał ich nie ma… ale jest ich sporo więcej niż powinno. A jak są zebrani w kupę pod czyimiś rozkazami to są cholernie niebezpieczni. Jesteście też wy… hmmm po prostu wy… a jesteście w orczej dupie tak głęboko, że nawet jak się wsadzi tam lunetę to i tak widać was nie będzie. Kiedy wybieralibyście pomiędzy Ulfhendarem a von Wittensteinem to jak wybór pomiędzy trądem i powolną śmiercią a węgorzami w zadzie. Ale teraz okazuje się, że może jeden z drugim się skumplować.

- Rozumiem to wasze ludzkie nic – nie – robienie jak wierzyłeś, że się trądem nie zarazisz… ale teraz?! No nie bądź żesz naiwny jak cielę. Albo bierzesz manatki i wyjazd z okolicy… albo czekać będziesz na śmierć… Po chwili jednak dodał coś co chyba nie tylko dla Konrada było jasne jak słońce. – Albo będziesz walczył. Taki prezent… Pupilek Nowego… w zamku bez swojej świty. Wiem, niezdobyta twierdza bla bla bla zamczysko… i takie tam pierdolety. Siegfriedzie zrozum to, że im bardziej trudna do zdobycia od zewnątrz forteca tym słabsza od środka. Oni tam pewnie za tymi murami czują się tak bezpiecznie, że sam atak przyprawi ich o zawał. Przecież wiemy jak tam wleźć! - Gomrund klasnął w ręce potem je zatarł i bardzo paskudnie się uśmiechnął. Zbliżył jeszcze bardziej swoją poharataną gębę do człowieka i szepnął nieco konfidencjonalnie. – Na zamku jest spaczeń, skała z Morrslieba czy jak inaczej zwał to cholerstwo… czyli wypierdki zmiennego przydupasa nie odpuszczą…

- A ja mam niedokończone sprawy z nim… i modlę się o spotkanie z tym jego kundlem…

Siegfried swoim zwyczajem od momentu gdy mu Gomrund zaczął prawić przybrał wyraz twarzy w najlepszym stopniu zmęczony, a najtrafniej rzec ujmując pytający, czego ten krasnolud kurwa od niego chce. W miarę jednak jak Norsmen zbliżał się do puenty swojej wypowiedzi, herszt jakby malał i starzał się w oczach. Kurczył przed perspektywą roztaczaną w krasnoludzkiej odezwie.

- Nie pchałżem się do tej roli. To oni za mną poszli - rzekł w końcu oparłszy łokcie o kolana. Siedząc tak bezradnie na pniaku bynajmniej nie wyglądał na banickiego herszta - Ale znam tych ludzi. I powiem ci krasnoludzie, że znać, żeś ty z tych krasnoludów wiecznych tułaczy. Nie pojmujesz ani tego, że ci ludzie nie mają gdzie pójść. Jak? Z ziem gdzie zawsze żyli? I gdzie? Do lasów Reiklandu zbójować? Bo chyba nie myślisz, że sobie gdzie nowe sioło założymy ku radości i pozwoleństwu radych nam nowych panów? Jak kto wywęszy skąd przyszliśmy, to pierwsi nam stawiać chałupy łowcy czarownic pomogą. A potem nas w nich spalą. Co więcej, prawisz, żeby walczyć. Chłopstwu. Żeby za cepy i łuki brało i na rycerstwo szło. A niechby i! - uniósł się nagle hardo i wyprostował. Znać było, że rosły z niego mąż, a i w spojrzeniu było coś silnego i jakby znajomego - Skurwysyni zła nawyrządzali tyle, żeby nawet Shalya panienka radośnie zapląsała jakby tę sukę Margrittę na plac wywleczono i samosąd widłami sprawiono. Ale mówię ci brodaczu. Nie wiesz o jakiej kile mówisz. Choć świataś się pewno naoglądał takiego bordeluś nie uświadczył. Widziałeś nędzarzy we wsi? To okazy zdrowia przy tym co zobaczysz w biedodołach zamku zewnętrznego. Paniczka wypacza ich i odbiera ciała po kawałku. I wykorzystuje w jakimś przeklętym przez Bogów celu. Ale nie wszystko się jej przydaje. Co wyrzuci, spada do Dziury. A tam ożywa. Masa wątpiów i członków, żywa i głodna wchłania wszystko, czego nie zdążą jej wydrzeć ci biedni potępieńcy tam żyjący. Do tego całe chmary tłustych much. I ten potworny smród… A to tylko zamek zewnętrzny.

Usiadł z powrotem na pniaku. Jakby przygnieciony wspomnieniem.

- Sameś rzekł brodaczu. Masz doświadczenie z zieleństwem, chaosem i umarlactwem. My tu mamy tylko z jałową ziemią, zapomnianym lasem i rzeką pełną ciał.

- Może i się nie pchałeś do tej roli ale pozwoliłeś im iść za sobą i dałeś im nadzieję, że ich uratujesz… Czyli zamiast przegnać jednak miło ci to połechtało ambicję. Ludzka rzecz… każdy tak ma… - odrzekł krasnolud niezrażony upartością akolity. W końcu wiele można powiedzieć o Gomrundzie ale na pewno nie to, że nie podejmuje się spraw beznadziejnych. – Więc Siegfriedzie Panie tej polany chcąc nie chcąc przyjąłeś na siebie odpowiedzialność za życie tej trzódki. Jaskinie to dla nich śmierć. Mutanty was tam znajdą a kapłańska magia nie ochroni… a jak nie mutanty, to z zamku zlezie coś innego i też was dopadnie.

- Dlatego nie masz wyjścia… oderwij ich od pługa i jak nie chcesz walczyć to zrób z nich tułaczy za chlebem. Przecież tę ziemię spisaliście na straty. Jacyś pewnie pomrą w drodze - zrobicie nowych… pomrą z głodu - zrobicie nowych… dopadnie was jaka zaraza, to też zrobicie nowych. Przecież mnożycie się jak króliki, a ziemi w Imperium pod dostatkiem. I dla ludzi i dla chaośników starczy. Baaa nawet Ulfhendar znajdzie sobie kawałek aby być udzielnym władcą. - Brodacz mało, że się rozgadał to i na dodatek się uniósł w tych swoich oratorskich zapędach. Czasem mu po prostu ręce opadały jak widział taką głupotę i ślepotę… jak wda się w ranę gangrena to nie ma rady trzeba obciąć łapę żeby przeżyć. A długonodzy na jego drodze zdawali się nie widzieć tego… i święcie wierzyć, że w ich przypadku będzie inaczej. – Od tego smrodu nie uciekniesz… jesteś nim przesiąknięty do szpiku kości… do póki to będzie na zamku ty będziesz oblepiony tym. Nieważne gdzie i z kim będziesz.

- Przez tygodnie podróżowałem z druhem, który ratując tchórzliwych mieszkańców Bogehafen z łapsk Tzeentcha wpadł w jego sidła. Dzień po dniu… godzina po godzinie jego ciało i umysł zatruwała zaraza spaczenia… a teraz… a teraz spaczeń jest na zamku, na zamku jest moja towarzyszka, na zamku jest pupilek różowego paskuda mieniącego się bogiem… ten zamek jest moim przeznaczeniem. Być może ostatnim punktem na mapie mojego przeznaczenia. Ale wiesz, my żyjemy za długo aby ciągnąć za sobą skazę na honorze. Skazę tchórzostwa…

Herszt drgnął przy ostatnim słowie. Zmilczał jednak. Wyciągnął z kieszeni skórzni drewnianą gwiazdkę, którą wczoraj wystrugał i patrzył na nią przez chwilę. Ważył w dłoni. W końcu podrzucił w powietrze. Brwi miał ściągnięte, skronie napięte. Po “dajcie-wy-mi-kurwa-spokój” nie było nawet śladu. W końcu postawił figurkę na ziemi tuż przed stopami Gomrunda.
- Myślałby kto - stwierdził w końcu - że Rhya wybiera sobie posłańców bardziej… kudłatych.Po czym wstał. Naciągnął na siebie mocniej skórznię i odwróciwszy się ruszył między swoich.

Ludzie mieli dziwną i niezrozumiałą manierę brania wszystkiego do siebie od momentu kiedy zaczynało się mówić o honorze i odwadze… rzecz jasna tej krasnoludzkiej. W końcu Gomrund odnosił się do swojej drogi, do swojego przeznaczenia i do swojego honoru. Rzecz jasna nie pierwszy i nie ostatni raz został opatrznie zrozumiany. Musiał się jednak do tego przyzwyczaić. To że posługiwał się staroświatowym wcale a wcale nie oznaczało, że dobrze ten język oddawał krasnoludzkie myśli. Nie było jednak czego roztrząsać… pora w drogę.

Do jaskini trzeba się było dobrze przygotować w końcu to nie krasnoludzka twierdza ze schodami wykutymi w skale. Widać, że coś mu chodziło po głowie jak patrzył na Konrada… jakby coś chciał powiedzieć. W końcu jednak machnął na to ręką i wrócił do przepatrywania ekwipunku.
 
baltazar jest offline  
Stary 28-02-2014, 23:35   #286
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
ze współudziałem Bettermana

Gdy tu szli nie policzyła słupków namiotów, nie zapamiętała jak daleko stoi kolejny, kierunki świata też się jej poplątały. Szwankował złodziejski spryt dziewczyny. Umiejętności jednak nie straciła. Zamki nie były skomplikowane. Bo i zresztą zamki kajdan rzadko grzeszą finezją. Główną w nich przeszkodą jest ciężar zapadek, przez który łatwo pokruszyć lub połamać wytrych. Ale Sylwia miała narzędzie pierwszorzędne. Bardziej utrudniał działanie fakt, że musiała otwierać zamek z rękoma skutymi do tyłu. Bransoletka od Baumana bez trudu przeszła przez pierścień oków na nadgarstku dziewczyny, ale trochę trwało nim złożony z niej wytrych trafił we właściwe miejsce. W chwili, gdy do namiotu wszedł felczer, złodziejka dopiero zaczynała grzebać w zamku. Musiała przerwać robotę. Przymknęła oczy, na jej czole pojawiła się zmarszczka. Czekała.

Wcześniej cały czas patrzyła na swoje buty. Tak było od chwili, gdy Dietrich zakończył żywot Ericha. Nie podniosła wzroku ani gdy prowadzili ich do namiotu, ani potem, gdy była opatrywana. Felczer nie miał twarzy, miał tylko buty, rozchodzone, brudne i z cholewą przewiązaną sznurkiem wokół łydki. Marnował spirytus i jej czas. Nie mogła nawet być pewna czy Dietrich wie, że zaczęła otwierać zamek. W końcu lekarz wyszedł a ona mogła podjąć robotę od nowa. Niezwykła bransoletka była bardzo skutecznym narzędziem a poobcierane nadgarstki niską ceną za wolność.

Ochroniarz od felczera spróbował wydębić parę solidnych łyków, bo po prostu nie godziło się tak marnować gorzały. Cały zresztą zabieg, choć niezbyt przecież przykry, dziwnie Spielera drażnił. Najpierw spuszczają łomot, i to – przynajmniej z ich punktu widzenia – całkiem zasłużony, zaraz potem kurują jak honorowego bez mała gościa.
Taka rozbieżność zdawała się człowiekowi z natury prostodusznemu dość podejrzana i z gruntu parszywa. Choć nie aż tak, jak zarżnięcie niby prosiaka niedawnego kompana... Nawet, jeśli zupełnie był już się zmarnował i nic lepszego niż szybka śmierć, nie mogło go w życiu spotkać. W wypadku Ericha to była w zasadzie taka ostatnia przysługa... Ale na razie Spielera krzepiła jakoś jedynie świadomość, że zdołał oszczędzić takiego zaszczytu Sylwii.
Ni to westchnął, ni stękną i poruszył się, jakby dopiero teraz odczuł wszystkie niewygody, z jakimi musi borykać się jeniec. A potem zapytał najprościej, jak się dało:
– Jesteś cała?
– Tak.

Powinna była powiedzieć więcej. Była mu wdzięczna. Zrobił dokładnie to, co było trzeba. W przeciwieństwie do niej. Ale coś zamykało jej usta i nie pozwalało wydostać się słowom. Wolałaby, żeby demon wyszedł z Ericha w tamtej chwili. Przecież już to robił. Wtedy byłoby inaczej. Jakby to nie Oldenbach ginął.
Otworzę to. – Znowu manipulowała wytrychem. Coś przeskoczyło w mechanizmie i uwolniło kolejne słowa – Przepraszam – wyszeptała. - Myślałam, że dla Schwertera najważniejsza jest walka z chaosem. I że doceni każdego sojusznika. Dlatego powinnam być tu sama. Robię zbyt wiele założeń. I przepraszam, że… że nie wstałam. Że ty musiałeś go zabić.
- Dajże spokój - mruknął łagodnie, chociaż z lekką przyganą w głosie. I może odrobiną żalu, że dziewczyna jeszcze nie skończyła z zamkiem, bo nagle strasznie zachciało mu się odwrócić, przyciągnąć ją do siebie i trzymać tak dopóty, dopóki nie przestanie wygadywać głupstw. Na razie musiał cierpliwie czekać. - Gęsto byś się tłumaczyła z tego przed Ranaldem. A mnie to już... - ucichł na chwilę, ale zaraz dokończył znowu raźniej: - Zresztą kto to wie, może nawet pomoże.

Potem znowu milczeli, a zręczne palce dziewczyny manipulowały przy zamku. Niespełna kwadrans po wyjściu felczera Sylwia uwolniła dłonie. Majstrowanie przy zamku ochroniarza nie trwało minuty. Gdy wstali na nogi, niespodziewanie przylgnęła do mężczyzny i pocałowała go w usta. Niezbyt długi to był pocałunek, za to intensywny, nawet zachłanny, jakby na przekór chwili i miejscu. Było jej cholernie smutno. Dietrich odwzajemnił nagłą namiętność, szczerze i bardzo ochoczo. Jedną ręką mocno objął Sylwię w talii, drugiej beztrosko pozwolił osunąć się trochę niżej. Jakby sprawdzał, czy złodziejka rzeczywiście jest cała. Odsunęła się od niego z pewnym trudem.
-Jeśli chodzi o to… Ty nie wiesz czego chcesz!– Zakończyła z nagłą złością. Poczerwieniała i odwróciła się do Dietricha tyłem – Czemu demon się nie bronił? – zapytała patrząc na swoje nadgarstki. Wokół kostek zdążyły już wykwitnąć brunatno-czerwone sińce. – Pokaż! – Pociągnęła Dietricha w strumień światła wpadający przez szparę do namiotu. Obejrzała jego dłonie. Na silnych przedramionach mężczyzny kajdany nie zostawiły takich śladów. – Purpurowe – powiedziała, podtykając mu pod nos własne sińce. Nawet się przy tym uśmiechnęła. – Ciekawe, kto schwytał Ericha? To znaczy demon na pewno zginął – dokończyła pospiesznie. – Na pewno. Ponosi mnie wyobraźnia. To przez ten proszek Ruso, taki… żywy…
Nie znam się na tych sprawach. – Westchnął i sięgnął ręką do karku, ale zaraz zrezygnował, bo zaprotestowały żebra. – Wiem tylko, że jak człowieka zabić, to już nic więcej nie zrobi. Gdybyśmy mieli znów... – Potrząsnął głową. – Lepiej o tym nie myśleć. Mamy teraz inne problemy.
Moglibyśmy spróbować uciec. Co prawda straże i ten las wokół. Ale – w jej głosie brzmiał bunt – nie ruszę się nigdzie bez swoich jaj!
Na razie nie powinni za bardzo się nami interesować, w końcu przeszliśmy próbę. Mniej więcej. Ale w dzień nawet ty wiele nie zdziałasz. - Popatrzył znacząco na porzucone kajdany. - Myślę, że Schwerter nas przymknął, żebyśmy nie przeszkadzali... I może żeby samemu ochłonąć. Nie upokorzył nas aż tak, jak sobie zaplanował – dotknął ostrożnie skroni Sylwii i na moment zacisnął mocno szczęki – ale raczej nie zmarnuje na nas więcej czasu. Chyba, że znowu mu podpadniemy.

Namiot, w którym ich uwieziono pełnił funkcję magazynu. Skóry, siekiery, sprzęt do wyrębu, sprzęt do konserwacji, sprzęt do naprawy uzbrojenia i pancerzy, zapasowe elementy, ale też miecze, napierśniki, nagolenniki, naramienniki, tarcze, łuki, kusze. Aż zrobiło się przyjemnie, gdy zaczęli otwierać worki i skrzynie. Niestety złudzenia szybko prysły. Wyciągane na światło dzienne, pojedyncze rzeczy przestawały wydawać się cennym dobrem. To za małe, to za duże, to przerdzewiałe, tamto połamane. Zdaje się że wszystko, co porządne dawno już ktoś nosił w dłoni lub torsie. Sylwia zgarnęła tylko mały nóż, do schowania w rękawie, na wszelki wypadek, gdyby żelazo zdecydowano się zmienić na sznury.

Na zewnątrz działo się zbyt wiele by mogła spróbować wyjść. Była już drugi raz więźniem Schwertera i spodziewała się wieczornego posiłku. Usłyszeli nadchodzących zawczasu. Gdy tarczownicy wnosili posiłek nic nie wskazywało na to, co działo się tu wcześniej.

Noc Sylwia przespała. Dietrich jej w tym nie przeszkadzał, więc może jednak wiedział, czego chce. W przeciwieństwie do niej.


***

W drodze nad Reik trzymała się blisko żołnierza niosącego jej plecak. Co i raz proponowała, że mu pomoże. Mężczyzna patrzył na nią spode łba. Dowódca kilkakrotnie kazał jej wracać na środek kolumny, ale w końcu i on machnął ręką. Patrzącemu wilkiem tarczownikowi Sylwia opowiadała o midenheimskich potańcówkach, ilustrując opowieść podskokami i obrotami. Trzy razy, bardzo grzecznie zwróciła uwagę feldweblowi Abschirmanowi, że idą w złą stronę.

Było ponuro, paskudnie, z oddali cały czas słyszała przejmujące wycie. Czekała aż coś się wydarzy.

Gdy usłyszeli wroga miała sięgnąć po swoje rzeczy. Wtedy Dietrich krzyknął by oddano im ekwipunek. Wyczuł właściwy moment. Las wokół nich zaczął wypluwać bestie.

Sylwia z broni miała ukradziony nóż, własny sztylet, i ostrze w bucie. W kordonie tarczowników miała też fatalną widoczność. A tego nie lubiła. Musiała znaleźć lepsze miejsce. Wystrzeliły pierwsze pociski. Stojący przy niej mężczyzna odrzucił kuszę. Sylwia schyliła się po broń, a tarczownik nawet nie poczuł jak dziewczyna wyciągnęła mu zapasowe bełty zza paska. Potem prześliznęła się miedzy kolejnymi żołnierzami i wdrapała na sczerniałe drzewo. O mało przy tym z niego nie spadła i dałaby sobie głowę uciąć, że to nie był przypadek, że spaczone istnienie próbowało jej zrobić krzywdę. Nie weszła wysoko. Wcześniej uzgodnili z Dietrichem, że uciekną przy pierwszej okazji. To właśnie była okazja, tyle że nie godziło się zostawić tarczowników samych. Trzeba było najpierw stanąć przeciw chaośnikom i uciec w takim momencie walki, gdy ta choć już rozstrzygnięta będzie jeszcze trwać.

Odnalazła wzrokiem Dietricha, napięła kuszę. To jego pleców będzie przede wszystkim bronić.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 28-02-2014 o 23:38.
Hellian jest offline  
Stary 01-03-2014, 00:03   #287
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Chyba pierwszy raz to ktoś inny bronił jego, przynajmniej w takiej skali... I, na wszystkich bogów, którzy pamiętali jeszcze o tej okolicy, miało to swój urok. Krąg zbrojnych, oddzielający od świata, to jednak coś trudnego do przecenienia, kiedy ów świat w dużej mierze składa się z szarżującego mutanctwa.
Co rzecz jasna nie znaczyło jeszcze, że chluba stołecznych zaułków, spelun i bruków, zda się tylko na piechociarzy z Nuln.
– Ułatwcie sobie robotę, chłopaki, i oddajcie nasze rzeczy – huknął do tarczowników, którzy dotąd wyręczali oboje także w noszeniu klamotów. Co prawda dobytek Spielera po katastrofie na Reiku dramatycznie się skurczył, ale kluczowy element – choć prymitywny i pordzewiały – w takiej chwili był wyjątkowo pożyteczny i cenny.
W namiocie za przykładem i namową Sylwii wybrał sobie i ukrył w portkach nóż, który mógł wprawdzie nieźle sprawdzić się w roli zabezpieczenia na nieprzewidziane wypadki, jednak na pewno nie jako podstawowy oręż w bitwie. Odpowiedniego do takich celów żelaza po prostu nie dało by się wynieść po kryjomu, w każdym razie nie bez uciekania się do sztuczek podobnych do tego, co swego czasu Spieler oglądał na którymś z altdorfskich placów w wykonaniu pewnego cudzoziemskiego kuglarza. Z wrażenia, współczucia i paru bardzo głupich koncepcji musiał z kompanami od kufla leczyć się do białego rana. A i tak nigdy już nie patrzył na śniadych wąsaczy tak samo... I nie stawał do nich tyłem.

Nawet nieco dozbrojony, nie pchał się wcale do kręgu, uznając pierwszeństwo prawdziwych, najwłaściwiej wyposażonych fachowców. To oni mieli topory, kusze, pancerze i w ogóle wszystko, co potrzebne, żeby godnie przywitać natrętów.
On miał paskudny kord w ręce, swoją siłę i szybkość. A gdzieś niedaleko - Sylwię z kuszą.
Pierwszego odmieńca, który znalazł wyrwę w nulneńskiej obronie, chlasnął z doskoku po szponiastej łapie, poprawił przez ślepia. I już odskoczył gdzieś indziej, bo tu nad truchłem z chrzęstem znów zeszły się tarcze, a tam zabrakło nagle kilku łokci stali.

Że prędzej czy później krąg całkiem się rozleci, Spieler był w zasadzie pewien, inaczej nie puściłby Sylwii tak łatwo na zewnątrz. Ale póki mógł, i tak łatał najgorsze dziury. Od nieprzytomnego ganiania w tę i z powrotem zdążył się porządnie spocić i zasapać. Poszczerbiony kord zastąpił poderwanym z ziemi toporzyskiem, które komuś innemu nie dość dobrze służyło.
Właściwie nie myślał już o tym, kiedy trzeba by było odpuścić, wycofać się chyłkiem, żeby zamiast rzecznej okazji, poszukać wkrótce reszty kompanii i sposobu, jak wydobyć Julitę z zamku Wittgensteinów. Bez kłopotliwej asysty dobrych chłopaków z Nuln. Na razie ze wszystkich sił dbał o to, żeby wkrótce – dla nich, dla niego i dla Sylwii – niosło w sobie jakąkolwiek sensowną nadzieję.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 01-03-2014 o 00:14. Powód: rytm
Betterman jest offline  
Stary 11-03-2014, 23:48   #288
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Noooweeee!!!! Noooweee!!!
Wypadający z pomiędzy drzew kolejni mutanci byli już na pierwszy rzut oka liczni. I nawet dla kogoś kto trochę już poznał chorobę toczącą tych bardziej podatnych na spaczenie, widok ten przyprawiał o szybsze bicie serca i pot skraplający się na czole i dłoniach ściskających oręż. A to dlatego, że nawet ci najmniej zmienieni nie przypominali ludzi. W i oczach były nie tylko krew i mord. Nie tylko głód. Nie tylko pragnienie zemsty za stosy, tortury, wygnania i kaźnie jakie normalni łacno, a gęsto zgotowywali zmutowanym. Była też jakaś iskrząca dzikość. Taka bardziej kojarzona z grzmiącymi z ambon sigmarytami. Chaos atakował z iście bożym gniewem. A bóg, który gniew ten podsycał w zatraconych duszach musiał być z jakiejś przyczyny iście wkurwiony…

Koło Dietricha zakotłowało się od walczących gdy pierwsi zmutowani wpadli w kordon tarczowników. Zabębniły tarcze, zazgrzytały topory. Wrzaski i wycie mutantów zazębiły się ze znacznie rzadszym pokrzykiwaniem ludzi.
Nulneńczycy zbili się w drobną gromadę. Byli jak łupina przy wciąż nadbiegającym z lasu morzem mutantów. Co jednak należało podkreślić i zauważyć, łupina ta była opancerzona twardą skorupą ze stalowych pierścieni kolczug i wytrawianych skór, a do tego najeżona była ostrzami wywijanych wprawnie toporów. Nim pierwszy z nulneńczyków padł więc pod lawiną ciosów, na ziemi leżało już koło dziesiątki ciał chaośników. Tym samym kordon zmalał odrobinę, a Dietrich choć stracił stracił trochę miejsca na manewry zyskał więcej pracy…
Sylwia wspiąwszy się na pokryty lepkim mchem wiąz miała doskonały widok na potyczkę. Do tego drzewo, które sobie wybrała było chwilowo w obrębie kordonu tarczowników więc mogła czuć nieco bezpieczniej niż Dietrich. I korzystała z tego bezpieczeństwa. Kusza może nie było bronią, z którą złodziejka była dobrze obeznana, ale wrogów było multum, a i bliski zasięg nie wymagał bogowie wiedzą jak wielkiego skupienia. Tym bardziej, że ci sami bogowie zdawali się dbać, by oko Sylwii było dziś nad wyraz celne…

***

Mieli sieć. Mieli nowe pancerze. Także broń, lampę olejną liny i ogólny opis jaskiń, jaki przedstawił im Siegfried. I Czarnego.
Wielki wittgendorfski kowal przygotował się skromnie, ale należycie. Zbroja kolcza pod kaftanem i siekiera. Od przesłuchania kraborękiego nie odzywał się jednak ani do Konrada, ani do Gomrunda. Nawet na pozdrowienie, czy pytanie, czy jest gotów, nie odpowiadał. Siegfried poprosił ich by nie mieli mu tego za złe. Każdy z banitów kogoś stracił na rzecz Wittgensteinów. Ale Anzelm, bo tak Czarnego wcześniej nazywano, miał rodzinę naprawdę liczną. Gospodarną żonę. I piątkę rosłych chłopaków jakich każdy sąsiad mu zazdrościł. Teraz nie ostał mu się nawet Ole, który bodaj synem brata był? Albo brata żony? Ani Gomrund, ani Konrad nie spamiętali. Widzieli jednak po zaciętej gębie, że cokolwiek siedzi w jaskiniach, kowal nogi przed tym nie da. I to się liczyło najbardziej. Reszta nie wzruszała. Historia stara jak stary świat. Nie on pierwszy, nie ostatni…

Banici wraz z nastaniem południa ruszyli całą grupą w las w kierunku jaskiń. A Siegfried w końcu zaplanował coś na przód. Wittgendorfczycy mieli wysłać zwiad nad rzekę. Zwiad, który miał mniej, lub bardziej siłowo przejąć jakąś przepływającą Reikiem łódź, by ją “wypożyczyć”. W każdym razie na czas, w którym banici mieli podpłynąć do ukrytej u stóp zamku śluzy, za którą stała przycumowana do zamkowej przystani, koga Gottarda Wittgensteina. Powinna pomieścić wszystkich banitów i umożliwić odpłynięcie przynajmniej na bezpieczną odległość od baronii. Podczas gdy niewielka grupa miała przygotować błyskawiczny atak na przystań, reszta miała czekać w wejściu do jaskiń. I tu właśnie przyszło Gomrundowi rozstać się z Siegfriedem.
Po pierwszych dziesięciu metrach podziemnego przejścia, jaskinia przechodziła w obszerną komorę, w której rozbili się chwilowo banici. Nie było tu niczego czego Gomrund już nie widział w fiordach Norski. Postępująca powoli erozja skał krasowych stanowiących podwaliny twardszych osadów, na których wystrzeliwało w chmury skaliste zbocze Reiku. Był to bez wątpienia twór naturalny i prawdopodobnie pierwotni budowniczowie zamku musieli się trochę natrudzić by nie zacząć budowli w miejscu pod, które podchodziły jaskinie. Co nie zmienia faktu, że zapewne wykorzystali je by skonstruować sekretne wyjście z fortecy. Prosta sztuka inżynierii. Co ciekawsze jednak, przez śluzę, którą opisał Siegfried, wypuszczano co jakiś czas wodę, a to znaczyło, że przez podnuże skał płynął jakiś podziemny strumień. Mała była szansa, by nie był on związany z podziemnymi jaskiniami…
Herszt nie potrafił dokładnie powiedzieć, w którym miejscu zamku wyjdą. A to z kolei ostudziło zapał Norsmena, bo znaczyło, że nikt tak naprawdę nie wiedział napewno, czy owo sekretne wejście istniało w rzeczywistości, ani tym bardziej czy nadal funkcjonowało. Nie należało więc wykluczać, że Siegfried zwyczajnie postanowił wykorzystać krasnoluda do oczyszczenia jaskiń. To jednak było bez znaczenia na razie przynajmniej. Starczyło, że herszt im rzekł, że powinni szukać przejścia w ostatniej komorze jaskiń. Gomrunda i Konrada czekała więc teraz konfrontacja z tajemniczym mieszkańcem tych podziemi. Mieszkańcem, który póki co nie dawał znaku życia.

Nie mitrężyli czasu. Ruszyli jaskiniami we trzech. Pierwszy Gomrund. Potem obaj ludzie z pochodniami w dłoniach. Po dziesięciu minutach schodzenia niżej i niżej wgłąb tunelowych czeluści głosy obozujących w przedsionku banitów przestały być w końcu słyszalne. Zamiast nich była pustka, cichość własnych myśli i sporadyczne kapanie wody…

***

Pajęczogłowy syknął równie wściekle co boleśnie. Dietrich poprawił drugim sztychem. Jucha bryznęła na twarz ciężko oddychającego już ochroniarza. Zmęczenie zaczynało robić swoje. A i czwarty krzyżyk na karku mężczyzny nie pomagał… Nie zdołał uniknąć szabli szypułookiego. Ta jednak nie uczyniła mu większej krzywdy poza draśnięciem. Kolejnym już…
Gorzej, że powoli tracił siłę w prawicy, która rozcięta, przez jakiegoś chaośnika o wyłupiastych oczach, srogo broczyła krwią. Pchnął kordem w korpus szypułookiego. Niecelnie… Krew pajęczogłowego skapywała mu z czoła na policzki przesłaniając widok… Tracił siły, dech i precyzję...
Sylwia strzeliła. Ilość wrogów jednak stopniała i celowanie nie było już tak łatwe. Bełt trafił w ziemię. Drżącymi dłońmi załadowała kolejny...
Połowa tarczowników leżała martwych. Kordon jednak nawet teraz się nie rozpadł. A z lasu nie nadbiegali na razie nowi mutanci. Niestety tarczownicy odsunęli się od jej wiązu i teraz dwójka mutantów próbowała wspiąć się za nią. A i Dietrich słabował… Zignorowała wspinających się. Strzeliła do szypułookiego. Bełt odrzucił całą sylwetkę mutanta do tyłu. Dietrich ciął przez korpus na odlew ukracając w końcu spaczony żywot.
- Noooweee... - wycharczał jeszcze mutant konając.
Nim jednak ochroniarz mógł się skupić na ostatnim przeciwniku, pod butami poczuł drżenie ziemi, a chwilę później coś wpadło w nadwątlony kordon roztrącając i przewracając pozostałych przy życiu Nulneńczyków. Będąca niegdyś człowiekiem istota była wygięta tak że mogła poruszać się tylko na czworakach. Była też solidnie umięśniona i na oko ważyła tyle co prawie dwóch rosłych mężów. A do tego jej łeb zrośnięty był z pokaźnej wielkości kamieniem, który niczym taran wbił się w tors jednego z tarczowniów przygważdżając go do drzewa, na którym skryła się Sylwia. Oślizgły konar zadrżał i zachybotał się niebezpiecznie, jednak złodziejka zdołała utrzymać się na swojej gałęzi. To samo jednak okazało się niwykonalne dla jednego z wspinających się do niej napastników. Runął na ziemię. Drugi, pokryty nienaturalnie wielkimi i licznymi krostami pokurcz z nożem w zębach utrzymał się gałęzi i zbliżał dalej. Taran potrząsnął łbem strząsając z siebie zmiażdżonego Nulneńczyka i rozejrzał za nowym przeciwnikiem…
A od strony lasu znów zaczął dochodzić zgiełk… Tym razem jednak to nie mutanci z niego wypadli… Dwóch, czterech… Ośmiu. Poharatani. Obici i ranni. Tarczownicy Schwertera.
- Gdzie Oberst?!! - ryknął do nadbiegających feldwebel Abschirmen wyszarpując topór z jednego z ciał
- Nie wiem - odkrzyknął najbliższy. Sylwia poznała go. To ten, który pilnował jej w namiocie Ulrykanina - Ogarnęli nas! To nie mutanci rezuny. To jebana horda chaosu! Spierdalamy do rzeki!
- Potopią nas tam!
- Kurwa mać… No to gdzie???

Na to feldwebel nie odpowiedział. Dopadł kolejnego zmutowanego szybko kończąc jego żywot. Sylwia mogła w końcu stwierdzić, że w najbliższej okolicy, Nulneńczyków zrobiło się w końcu więcej od zmutowanych. I że właściwszego momentu na ucieczkę nie będzie…
Tarczownicy otoczyli nadal miotającego się Tarana. Topory rąbały wściekłą istotę, która mimo to nie przestawała obijać żołnierzy kamiennym łbem, przewracać na lewo i prawo i mamrotać jak w transie.
- Nowenowenowenowenowenowe…
Reszta tarczowników nadal walczyła z pozostałymi przy życiu mutantami…
Krostogęby zawisł na sylwiowej gałęzi, wyjął nóż z zębów i zamachnął się na złodziejkę…
Nie trafił. Za to bełt wystrzelony przez dziewczynę owszem… Przygwoździł ramię mutanta do konara. Ranny wrzasnął i złapał za bełt chcąc go wyrwać. Nim jednak to zrobił coś ściągnęło go do dołu z taką siłą, że z rozerwaną na strzęp ręką spadł na ziemię gdzie z kordem czekał wykończony już Dietrich…
Zeskoczyła na ziemię. Zebrała plecak z jajami.
Jeśli wiać to teraz…
I gdzie???

***

Zawodzenie usłyszeli gdy zeszli do czwartej z rzędu komory. Dziwnie przerywane. Dziwnie bulgotliwie. Obrzydliwie nienaturalne. Tak obrzydliwie, że Konrad mimo wspaniałej klingi jaką wyciągnął nerwowo z pochwy, poczuł, że najchętniej znalazłby się teraz z powrotem na zewnątrz.
- Spokojnie - mruknął cicho Gomrund zatrzymując dłonią i jego i Czarnego - Spokojnie i cicho…
Próba określenia kierunku z jakiego dochodził głos spełzła jednak na niczym. Echo zwielokrotniało dźwięk. Zniekształcało. We trzech bezskutecznie rozglądali się po ścianach rozległej komory, na których tańczyły cienie formacji skalnych…
Gomrund naliczył cztery wyjścia z komory. Jedno to którym weszli. Jedno duże wyprowadzające dalej w głąb jaskiń. I dwa zupełnie nieduże na jednej ze ścian. Raczej ślepe. Ale każdy krasnolud wie, że w takich miejscach nawet Grungi nie waży się ferować pewnymi wyrokami. A zawodzenie przybierało na głośności i obrzydliwości.
- Straszyska na ludziska… - mruknął ponownie Gomrund.
Anzelm nic nie rzekł. Obserwował uważnie. A Konrad, czy tego chciał czy nie, rad był w duchu, z towarzystwa dwóch kompanów. I jednocześnie przeklinał każdą skałę, która zasłaniała wgląd do zakamarków komory…
I wtedy zawodzenie ustało ponownie pogrążając trójkę poszukiwaczy w głuchej ciszy podziemi. Krople i oddechy odliczały kolejne dłużące się niemiłosiernie sekundy…

Żaden z nich nie zorientował się skąd istota wyskoczyła. Chyba ze stropu, ale przecież obserwowali go caly czas… Miała nieludzki kształt. Wskoczyła między nich i zamachnęła się czymś. Konrad nie dostał, bo aż przewrócił się gdy nadwątlona uwaga kazała mu się cofnąć szybko. Oberwali za to Gomrund i Czarny. Obaj lekko. Nim jednak sami cokolwiek zrobili, stwór błyskawicznie odskoczył na jedną z formacji skalnych i spojrzał na swych adwersarzy…

Z człowieka pozostały mu tylko nogi. Lniane portki sugerowały, że mógł to być jeden z okolicznych chłopów. Reszta jednak godziła swoim istnieniem we wszystko co pochodziło z tego świata. Korpus istoty był obły i podzielony na pierścienie. Przywodził na myśl dżdżownicę. Tak jak i szyja, któa choć cieńsza od reszty była niezwykle długa i wieńczyła całość bulwiastym czerepem o wykrzywionych zębiskach i wściekłych ślepiach. Z korpusu wystawały liczne owadzie kończyny, którymi stwór podpierał się o podłoże. Jedno z odnóży zakończone zaś było… prostą drwalską siekierą.
Stwór ryknął i skoczył na inną formację skalną górującą nad trójką poszukiwaczy. Skurwiel był szybki...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 15-03-2014, 20:36   #289
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Krasnolud jeszcze przed opuszczeniem leśnej osady zrozumiał, że muszą mieć na podorędziu jakiś plan B. W końcu nie mogli mieć pewności czy aby na pewno Dietrich i Sylwia na nich czekają na podgrodziu… ani czy uda im się dostać tam gdzie planowali cichaczem. Do głowy mu strzelił pewne rozwiązanie jak tylko zobaczył jakieś metalowe ustrojstwo przypominające mu nieco durszlak. Był to jeden z tych przedmiotów jakie nie znalazły się w zestawie rzeczy niezbędnych i na tyle ważnych, aby warto je było targać na grzbiecie podczas ucieczki. Dlatego został porzucony na polanie jak wiele innych. Krzywizna dziurkowanej blachy była odpowiednia… a jeszcze po lekkim spłaszczeniu boków wydłużyła się akceptowalnie. Do tego cztery otwory po bokach, przez które przeciągnął rzemienie i zrobiła się bardzo toporna maska. Zakrywająca nawet jego przykrótką brodę. Była ona na tyle toporna, że mogłaby się znaleźć na ryju biedaka próbującego ukryć swoje szkaradztwo a nie mającego możliwości skorzystania z usług prawdziwego rzemieślnika. Przy odpowiednim wykorzystaniu kaptura i rekwizytach dodatkowych to… cóż trochę od biedy można było udawać kogoś od Ulfena… bo chyba krasnoludzkich strażników na zamku ci arystokraci nie mieli…

- Nie wiadomo czy się nie przyda, jak będziemy zmuszeni udawać kogoś kim nie jesteśmy. Powiedział zdziwionemu Konradowi obserwującego jego poczynania.

***

Przemierzenie lasu przebiegło nad wyraz spokojnie. Mutactwo pałętające się po tym lesie o dziwo ich nie niepokoiło. Zastanawiające dla krasnoluda było jednak to czy to zwiadowcy Siegfrieda byli tak dobrzy czy chaośnickie hordy były zajęte czymś innym. A może, zgodnie ze słowami kraborękiego i kapłan wraz ze swoimi ludźmi został po prostu przepuszczeni. Nim weszli do jaskiń Płomienny Łeb dokładnie przyglądnął się okolicy… zresztą całą drogę uważnie się rozglądał. Szczególnie obdarzając swoim zainteresowaniem „górę” na której postawiono zamek. Starał się spamiętać różne szczegóły, charakterystyczne punkty zarówno masywu skalnego jak i samej budowli. W końcu ta wiedza była im bardzo potrzebna.

Nim weszli w głębsze komnaty i na dobre rozstali się z banitami Gomrund miał jeszcze dwie sprawy do załatwienia. Właściwie to z dwoma typkami do rozmówienia… bo jacy by to nie byli kapłani to jednak byli to kapłani. A bez boskiej przychylności to cała ta wyprawa do gniazda Wittgensteinów nie miała szans się powieść.

Vergilius pozornie prezentował bliższą krasnoludowi wizję świata i życia. Służył bogu, który i z krasnoludzkim światem i z konkretnym działaniem miał wiele do wspólnego. Rubaszność, bezpośredniość i umiejętność docenienia dobrego trunku ułatwiała z nim kontakt… jednak nie do końca szło to w parze z działaniem. Siegfried natomiast był chodzącą mrukliwą zagadką, z którą kontakt był cholernie ciężki. Nie można mu jednak było zarzucić bezczynności… Zaczął od opoja.

- No świętobliwy już bałem się, że będziesz nalegał na wyprawę ze mną i że swym wielkim zadem zatkniesz nam jedyną drogę do gardzieli teko suczego syna Wittgensteina. Klepnął go solidnie w rano i się uśmiechnął. – Dbaj o swoją trzódkę… jak najlepiej. Ja miałbym do ciebie też jedną prośbę. Chciałbym, żebyś pobłogosławił mnie… i miał nas na uwadze w swoich modlitwach do Sigmara.

Wprawdzie krasnolud wypełnił obietnicę jaką złożył w świątyni Sigmarowi, ale dodatkowe wsparcie kogoś kto jest bliżej jego ucha nie mogło zaszkodzić.

Na taką wylewność nie pozwolił sobie z Siegfriedem. Uścisnął mu dłoń i zakończył szczerym – Powodzenia.

***

Krasnolud chciał poznać górę… przechadzał się po jaskini uważnie i nieśpiesznie. Słuchał jej odgłosów i dokładnie oglądał skórę. Czy podobnie jak las była skażona chaosem… czy stworzenia w niej żyjące nosiły znamiona choroby trawiącej tą okolicę. Szukał grzybów i innych roślin mogących im zagrozić… Był bardzo ostrożny. Nie szukał tylko śladów chaosu i tego niebezpiecznego mieszkańca ale również rozglądał się za możliwym wejściem na zamek.

***

Truchło skavena i mutanta dawały oczekiwaną możliwość do uzupełnienia przebrania. Płomienny łaził i przyglądał się jednemu i drugiemu niezdecydowany… koniec końców wyglądało jednak na to, że szczur będzie bardziej przydatny. Obciął mu ogon i wrzucił go do wora. Myślał jeszcze nad pajęczymi odnóżami ale to już mogło być zbyt ciężkie do realistycznego wkomponowania w przebranie.

Później już był czas na poszukiwania… Pamiętał słowa Siegrieda o tym, że jakaś woda z doku była wypuszczana a to znaczy, że jakiś potok tam wpływał… pytanie tylko czy to ten i jak długo trzeba będzie spędzić pod wodą nim będzie okazja do kolejnego oddechu. Nie sądził wprawdzie, żeby ta góra była poprzecinana wieloma podziemnymi źródłami… na jego gust dwa czy trzy to aż nadto. Mimo wszystko ta droga była na końcu zainteresowania krasnoluda. Mało że ryzykowna, mało że mokra… to mogła ich skutecznie pozbawić źródła światła. No i przed wejściem do niej trzeba by było jeszcze potraktować ogniem tą cholerną roślinkę.

Jednak na dokładne sprawdzenie potoku przyjdzie czas kiedy innego wyjścia nie odnajdą.
 
baltazar jest offline  
Stary 15-03-2014, 21:36   #290
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Latająca paskuda. A może raczej nie latająca, co skacząca jak pasikonik. Cholerny zmutowany drwal, co nie umiał się rozstać z toporem. Dobrze, że Czarny był chłop jak dąb, więc mutant nie zdołał go zrąbać. Gomrundowi takoż się udało, bo zbroja, jaką na grzbiet włożył uchroniła go przed ciosem.
A Konradowi się upiekło. Nie refleks jednak tu pomógł, czy zbroja. Ukryć się nie da, że na widok paskudztwa ręce mu opadły i szczęka, a z wrażenia cofnął się o krok, o mały włos na zadku nie lądując. I stałby pewnie tak jak słupek, wygapiając się w mutanta, gdyby nie kuksaniec Gomrunda, który też się gapił na potworę, ale tylko dlatego, że ta zbyt wysoko stała.
- Strzelaj! - dobiegła do uszu Konrada wyraźna sugestia.
Konrad odstawił latarnię, co ją wziął oprócz pochodni, stawiając ją poza zasięgiem potwory, po czym szybko wyciągnął łuk.
Potworowi niezbyt się to spodobało, bo wydobył z gardła ni to jęk, ni to wycie, jednak obecność dwóch kompanów, stojących między mutantem a Konradem, zdecydowanie dodało ducha temu drugiemu.
Strzała pomknęła w stronę stwora, wbijając się w paskudny czerep.

Wrzask, jaki wydobył się z paszczęki mutanta niemal rozerwał Konradowi bębenki. I było w nim dużo więcej złości i obietnicy zemsty, niż bólu. Jedna z owadzich kończyn strąciła strzałę, która upadła na skały niczym nieszkodliwy patyk, a zmutowany stwór potrząsnął swoim korpusem i ruszył szarżą na chroniących Konrada, Czarnego i Gomrunda…

Siekiera śmignęła w powietrzu dwa razy. Za pierwszym grubo minęła się z tułowiem wittgendorsfkiego kowala. Za drugim nie było wątpliwości. Gomrund widząc jak po raz kolejny ktoś próbuje rozpłatać mu głowę, czuł, że walka ta może nie być tak łatwa jakby tego oczekiwał po tym zmutowanym wypierdku…

Krasnolud nie czekał aż mutant przetestuje solidność wykonania jego nowego hełmu. Spróbował sparować cios jednocześnie odruchowo odchylając głowę w bok. Nim jednak mógł zakląć nad pechem i poczuć ból uderzenia, pomyślał raz jeszcze to, co na początku. Skurwiel naprawdę był szybki.
Choć musiał się bardziej postarać by upuścić krew krasnoludowi.

Tym razem się upiekło. Zachował łeb w jednym kawałku i nawet bez guza… a teraz przyszła pora na to aby usadzić tego pięknisia na miejscu.
– Nawet Shayla by się nad tobą nie zlitowała… - I łupnął z zamachu w mutanta.

Wijący się korpus szkarady okazał się nie tak łatwym celem nawet dla takiego woja jak Norsmen. Czarny nie zwlekając ruszył w sukurs brodaczowi, jednak i jego cios przeszył jeno powietrze przed nienaturalnie poruszającą się abominacją. Mutant nie kazał żadnemu z nich na siebie czekać. I choć znów po równo obdarował obu kombatantów ciosami, tym razem kowal wyszedł na tym mniej szczęśliwie. Siekiera chlasnęła przez lewe ramię wittgendrofczyka i gdyby nie kolczuga, ramieniu mogłaby grozić brutalna amputacja. Tak, skończyło się chyba tylko na srogim siniaku...

Konrad, stojący w bezpiecznej odległości, ponownie naciągnął łuk i wypuścił strzałę mierząc w cielsko potwora.

Płomienny nie zamierzał próżnować i czekać aż ta pajęcza potwora postanowi na powrót odskoczyć poza ich zasięg. Pierwszy cios wyprowadził z dołu… z łokcia… drugi miał iść z góry. Już z ramienia z całą siłą jaka drzemała w tych mięśniach. To coś nie mogło ich przecież tutaj zatrzymać.

Tym razem oba uderzenia Norsmena sięgnęły celu. Podczas gdy wypuszczona przez Konrada strzała śmignęła między walczącymi uderzając głucho w skały z tyłu, gomrundowy młot najpierw huknął potężnie w nogę potwora na wysokości kolana, czemu towarzyszyło obrzydliwe chrupnięcie zmiażdżonego stawu, a potem poprawił z ogromną siłą trafiając w pajęcze odnóże. Niestety brak precyzji zaważył w tym przypadku na tym, że chitynowa noga ino lekko ugięła się nie tracąc na sprawności. Czarny korzystając z chwilowej przewagi ciął celnie w korpus. Siekiera wbiła się jednak w twardą skórzastą skórę płytko, powodując niewielki rozbryzg juchy.
Stwór zabulgotał panicznie pod wpływem bólu jaki musiał promieniować od złamanej nogi. Złączone z siekierą odnóże opadło na skały pomagając podeprzeć zmutowany kadłub, a stwór ku niezadowoleniu krasnoluda odskoczył na podwyższenie i zniknął po chwili za nim...

Brodacz nie odpuszczał niczym wilk który raz ucapił się ofiary… może i mutant był szybki i skoczny… jednak swoje zebrał i upływ krwi za chwile da o sobie znać. Skoczył za nim nie dając mu chwili wytchnienia.

Konrad podniósł latarnię i pospieszył za krasnoludem. Nie było wiadomo, czy czasem zmutowany drwal nie zrasta się w przyspieszonym tempie i warto było dopaść go, zanim otrząśnie się z szoku i odzyska siły i sprawność.

Gomrund pierwszy dopadł skalnego wyniesienia. Pod skalną ścianą jednak stwora już nie było. Śladów krwi, i owszem. Całkiem sporo. Ale bestii nie. Zmrużywszy oczy powiódł nimi szybko za ścieżką juchy po to by zobaczyć znikające za kolejnym wyniesieniem owadzie odnóża. Konrad skoczył za krasnoludem, a Czarny wycofał się do przejścia, którym tu trafili. W pierwszym odruchy można było sądzić, że może jednak nie zdzierżył presji jaka spoczywała na tych co zdecydowali się zwalczać chaos, ale przyjrzawszy mu się Gomrund wiedział, że kowal zwyczajnie odcina jedną z dróg ucieczki potwora.

Stwór chcąc nie chcąc zdradzał swoją obecność. Każdemu jego krokowi towarzyszył stukot siekiery o skały. I za nim właśnie i za śladem juchy ruszył uzbrojony w nadziak krasnolud. Szybko trafił do tunelu wiodącego dalej w ciemności.
- Lampa! - warknął do towarzyszy ginąc w mroku.
Konrad, który już lepiej panował nad drżeniem rąk i bijącym pośpiesznie sercem nie dyskutował z Norsmenem. W drodze po lampę minął się z niosącym pochodnię Czarnym. Nie zawrócił mimo to. Skazywać się na jedno źródło światła byłoby… nie chciał nawet o tym myśleć.

Komora, do której wypadli po kilkudziesięciu metrach korytarza wielkością nie różniła się specjalnie od pozostałych. Reszta jednak kazała całej trójce choć na kilka sekund się zatrzymać…
Skalne podłoże usłane było tu wszędzie szkieletami i szczątkami. Na oko głównie zwierząt. Ptaków, jeleni, nietoperzy... ale i nie brakowało także pozostałości bardziej humanoidalnych. Ale nie tylko to było tu wyróżnikiem. Przez komorę jaskini w jej poprzek przepływał bowiem strumień. I nie drobna strużka wody, a konkretny podziemny potok, którym wartko płynęła woda ginąc pod jedną ze ścian jaskini porośniętą w tym miejscu dziwnie wijącą się roślinnością, której witki unosiły się w wodzie.…

Cały ten widok jednak bynajmniej nie sprawił, że zapomnieli o potworze. A ten był tutaj. Ciężko ranny wrócił do leża i patrzył na nich wściekle z drugiej strony strumienia. Nie było stąd innej drogi ucieczki poza tą którą właśnie przyszli.

Konrad zdecydowanie nie palił się do pchania się w pajęcze ramiona stwora. No i za grosz nie podobała mu się woda, przez którą musiałby przechodzić, by mutantowi podać dłoń...
Odstawił lampę, po czym wycelował w stwora i, niezbyt się ociągając, strzelił. I nawet trafił.

Krasnolud sapał z wściekłości i po tej jaskiniowej gonitwie. Przyjrzał się jaskini… szczątkom i podziemnej rzeczce. Szukał najlepszego przejścia na drugą stronę aby dorwać mutanta. W końcu nie wiadomo było czy ten drań zdecyduje się przeskoczyć do nich by spróbować zawalczyć o swoje życie. Mieli nad nim przewagę… i mogli go dopaść na odległość.
– Pora umierać… albo będzie to bolało bardzo… albo bardziej.
Dał mu chwilę aby mogło do niego dotrzeć, że ten potok nie był wystarczającą barierą. Czekał na reakcję gotowy do odparcia ewentualnego ataku.
Do niego jednak stwór nie kwapił się. Nawet gdy Konradowa strzała wbiła się w obły tors, zaczął rzucać się tylko i kilka razy trzepnął odnóżami w otaczające go szczątki, tak że kilka kości poleciało niegroźnie w stronę Gomrunda. Raz jeszcze stwór ryknął groźnie jakby chcąc przepędzić intruzów.
Kolejna, czwarta już, strzała Konrada chybiła celu.
- Mam ich jeszcze kilka - oznajmił strzelec. Ni to do siebie, ni to pod adresem mutanta.
Stwór w odpowiedzi przysiadł na swoich odnóżach skulony przylegając tym samym do podłoża. Patrzył na Konrada...
- Zapalmy pochodnie i rzućmy w niego latarnią - zaproponował obiekt mutanciej obserwacji. - Trochę ognia dobrze by wpłynęło na otoczenie.

- Chędożone elfie procedery. Młody weź w końcu wyciągnij ten miecz z pochwy bo nie po to go wziąłeś ze świątyni żeby Urlykowców ubijać a siekać chaos. Jeden skok i już tam jesteś. Brodacz wyciągnął z plecaka linę i podał ją Czarnemu. – Masz na wszelki wypadek jakby trzeba było ją rzucić.

- Mówisz? - W głosie Konrada było nieco wątpliwości. - Spieszysz się gdzieś? Parę minut na nie zbawi, a dwie-trzy strzały mogę bez problemu odżałować. Miecz i tak będzie miał co robić z tym paskudztwem tam, u góry.
Kolejny raz strzelił do potwora.

Tym razem strzała choć znów sięgnęła celu ponownie ino otarła się o zrogowaciały łeb istoty, nie wyrządzając jej krzywdy…
Skok zaskoczył wszystkich trzech. Widać nie bez przyczyny był ten przysiad, bo nim Konrad sięgnął do kołczanu po następną strzałę zdążył zobaczyć jak potwór przesadzając potok leci wprost na niego. Sam impet ataku przewrócił młodego Sparrena na skały. Łuk wyleciał mu z dłoni. Strzała zsunęła się gdzieś między kamienie. Siekiera, którą stworzenie dzierżyło, uderzyła potężnie w skałę tuż obok głowy Konrada.
Noga mu odrosła, pomyślał całkiem bez sensu Konrad, usiłując się wydobyć spod ciała mutanta. Zdecydowanie nie czuł się zaszczycony faktem, iż to jego właśnie potwór uznał za najbardziej wartego zainteresowania.

A jednak człowiek-siekiera nie chciał dać się urobić Konradowi na człowieka jeża. Dobrze… Padło na młodego… a właściwie to mutek na niego padł. Miał jednak trzech przeciwników. Krasnolud nie zamierzał dawać ściąć tego młodego przystojnego chłopaczka. Doskoczył próbując wykorzystać to, że siekieroręki planuje pozbawić Konrada głowy. Kierowany krasnoludzkim ramieniem nadziak dosięgnął celu. Raz wbijając się w korpus i wyrywając z niego kawał mięsa. I drugi. Roztrzaskując jedno z ramion stworzenia. Mutant zajęczał opadając na podłoże, z którego zdążył usunąć się już Konrad. Czarny ostatecznie dokończył dzieła. Jego siekiera po obuch wbiła się w obmierzły łeb, który drgał jeszcze przez chwil kilka aż znieruchomiał.

- O, dzięki - powiedział Konrad, podnosząc się powoli na równe nogi i sprawdzając, czy na pewno mutant nic mu nie uszkodził. Potrząsnął głową, by pozbyć się resztek oszołomienia, a potem rozejrzał się dokoła i podniósł łuk. - Ale mnie zaskoczył - dodał.
- Jak sądzicie? To jedyny taki w tych okolicach? - spytał.
Po zadaniu tego retorycznego w gruncie rzeczy pytania podniósł latarnię i zaczął się rozglądać wśród zgromadzonych przez mutanta rzeczy, usiłując znaleźć coś ciekawego - informacje o ofiarach, jakieś przedmioty, które mogły tu trafić z ich ciałami, ewentualnie ślady obecności jeszcze jednej maszkary.

- Wiesz młody, że ten miecz musi być wyciągany z pochwy… jeżeli będzie ci zbytnio ciążył to ja go mogę wziąć. Jeżeli jednak zdecydowałeś się go dźwigać to nie po to by strzelać zza moich pleców - powiedział krasnolud wprost co myśli. Bez złośliwości czy wyrzutów. Tak po prostu musiało być i zwykła żołnierska pragmatyka wymagała takiej szczerości. Mutant miał zadziwiająco twardy pancerz, a on widział jak ten miecz za nic ma zbroje. Mogło się to wszystko zakończyć znacznie prędzej. – Twoją decyzję uszanuję… ale wybór masz ograniczony, bo ten oręż nie może się marnować w pochwie.

- Nie będzie się marnować, zapewniam - stwierdził Konrad. - Nie sądzę, by w zamku przeciwnicy skakali po szafach, lub też chowali się za jakimiś rozpadlinami. Mieczem nie sięgniesz kogoś, kto siedzi na suficie. A jeśli uznam, ze tobie przyda się bardziej, to osobiście ci go wręczę.

Wnet okazało się, że potwór nie miał znajomości w tak zwanych wyższych sferach. Odzienie jego ludzkich ofiar szyte było z lnu i konopi. Było trochę zniszczonych skór, kawałki łapci z łyka, a łączny majątek ofiar zawarł się w niezbyt oszałamiającej kwocie dwóch złotych koron i trzydziestu szylingów. Ktoś, kto szukałby tu broni, też nie byłby zachwycony. Łuk (który pewnie złamałby się po pierwszym strzale), kłonica, której nie wziąłby do ręki najnędzniejszy zagrodnik, parę nienajwyższej jakości noży, z których Konrad wybrał dwa, na oko najlepsze.
No i zabrał też wisiorek Shallyi oraz morrycki talizman. Co prawda poprzednim właścicielom nie przyniosły szczęścia, ale zostawianie ich wśród tych wszystkich resztek zdało się Konradowi niesłuszne.
- Chodźcie obejrzeć sobie ostatniego gościa naszego drwala - powiedział Konrad, oświetlając nadjedzone zwłoki półczłowieka-półszczura. - Przyszedł z zamku, czy przybłąkał się z lasu?

Krasnolud splunął na szczurze ścierwo.
– Zaraza jedna.
Nienawidził tej zarazy na równi z zieloną zarazą. Widzieli na jakimś dokumencie te skrzyżowane patyki. Na mapie? Na liście? W Bogenchafen? Gdzie to było i przy czym? Krasnolud podrapał się po brodzie.
– Szczury przychodzą spod ziemi… więc ten pewnie ani z lasu ani z zamku. Prędzej do niego.
Oglądnął uważnie truchło obracając je butem. Przyglądnął się czy na futrze czy oskardzie nie zostały ślady skał mogące sugerować skąd to, to się tutaj przypałętało. W końcu górotwór nie był jednorodny. Może przechodzili przez taką komnatę… a może dopiero będą. A może szczur był podtopiony? Położył ciężkiego buciora na klatce piersiowej i docisnął chcąc obaczyć czy nie wyleci woda z płuc.
– Weissbruck, tam był szczurzy znak. Malthusius nam go okazał - rzucił do Konrada bardziej ciesząc się z tego, że po tym jak dwukrotnie prawie że stracił łeb ma dobrą pamięć niż z samego faktu, że widział coś co śmierdziało szczurami.
- Nie specjalnie to by było dziwne - mówił dalej - podobno te szczury zżerają spaczeń… Jednak my musimy znaleźć wejście do zamku. Musi coś tutaj być przeca by się możne pany idące na schadzki nie czołgali przez takie dziury jak po drodze je mijaliśmy - zawyrokował i zabrał się do szukania przejścia… nawet obstukał nadziakiem co bardziej podejrzany fragment ściany.

- Po mojemu - powiedział Konrad - to potoczkiem raczej nie przypływają.
Ruszył wzdłuż brzegu, by dokładnie obejrzeć miejsce, w którym miniaturowa rzeczka wpadała do jaskini.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172