Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-03-2014, 00:09   #291
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jatki. Cholerne jatki w środku lasu. To nie było naturalne środowisko Spielera ani jego ulubione zajęcie na rześkie poranki. Których, swoją drogą, wielkim entuzjastą też nie był. Ale jakoś sobie poradził. To znaczy przeżył.

Kiedy mutanctwo przerzedziło się na tyle, że Sylwia mogła względnie bezpiecznie zeskoczyć z drzewa, a on skupić się przez chwilę na sobie, obejrzał najbardziej dokuczliwe z osobistych śladów starcia, chociaż i bez tego badania wiedział, że najgorzej oberwało prawe ramię. Jucha wciąż sączyła się z rękawa. Przez dziurę, świeżo wydartą w znoszonej skórze, i dołem, po dłoni. Nieprzyjemnie słabej. Spróbował poruszyć palcami...
Uchwycił spojrzenie Sylwii i zdobył się na mężny uśmiech. Pod maską z krwi i brudu pewnie dość upiorny.
– Przewiąż mi to czymś, bo nigdzie nie zajdę – wysapał. Już teraz opierałby się na długim nulneńskim toporze, gdyby nie to, że lewą ręką nie bardzo mógłby nim w razie potrzeby skutecznie obracać. To dlatego wrócił do żelastwa, z którym zaczynał potyczkę. Choć zmaltretowane i ogólnie paskudne, było poręczniejsze. Tyle że do podpierania się zupełnie niezdatne.

Spod ściągniętych brwi patrzył po polu przycichłej trochę bitwy i szacował szanse. Mozolnie, ledwie się broniąc przed poruszaniem przy tym gębą jak wioskowy głupek... Aż tyle ścierwa nasiekli czy mnożyło mu się w oczach...
Ucieczka wydawała się świetnym pomysłem dopóty, dopóki mógł walczyć albo chociaż sprawnie maszerować. Owszem, gdzieś tam, pod zamkiem, umówili się z resztą kompanii i ze spotkania Spieler za nic nie chciałby rezygnować. Z tym że to właśnie „gdzieś tam” było teraz kluczowe, bo nijak nie potrafiłby zdecydować, gdzie tej zasranej siedziby Wittgensteinów szukać.
Wiochę pewnie by jeszcze jakoś znalazł. Stamtąd rzecz jasna wiodła droga do zamku, ale stąd patrząc – niechybnie okrężna. A on nie czuł się na siłach, żeby długo wędrować. Po prawdzie w ogóle, szczególnie zaś przez las pełen wypierdków chaosu tylko we dwoje. Towarzystwo nulneńskich zuchów nabrało nagle dlań nowego uroku.
– Przydaliby się... – powiedział ni to do Sylwii, ni siebie, a potem spytał ją szybko, choć trochę niepewnie:
– Myślisz, że będą trzymać się rozkazów? A może wybraliby się z nami w gości do panienki Margritty?
 
Betterman jest offline  
Stary 17-03-2014, 20:43   #292
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Cholernie było tego tałatajstwa dużo. Ale pomyślała o tym tylko raz. Potem nie było czasu. Naciąganie kuszy wymagało siły, celowanie skupienia i pewnego oka. Dobrze wybrała gałąź, siedziała stabilnie oparta o gruby pień. Czuła wysiłek w prawym ramieniu, ale mogłaby trwać na tym posterunku jeszcze długo. Wystraszyła się dopiero, gdy na pasie z bełtami ponad połowa kieszeni zrobiła się pusta. Nawet nie wiedziała, że oddała tak wiele strzałów. Ósemka tarczowników wypadła z lasu we właściwym momencie. Sylwia nie wpadła w panikę.

Niemniej solidnie drżały jej ręce, kiedy kolejny raz naciągała kuszę. Kostropaty mutant zdążył się wspiąć i wyciągał ohydne łapska do jej butów. Ale trafiła go. To ostatecznie pomogło jej się opamiętać. Nie było wcale aż tak źle. Żyli; Dietrich i ona. Mogła martwić się o swoje buty i drogocenne jajka. Mogła przypomnieć sobie, że nie łazi po tym chędożonym lesie bez powodu. Że musi uratować Julitę. A Dietrichowi natychmiast opatrzyć rękę. Zeskoczyła na ziemię i znalazła się przy ochroniarzu. Odpowiedziała uśmiechem na uśmiech. Rękę przemyła i obandażowała bardzo szybko, zaczynała robić się w tym naprawdę dobra.
Myślisz, że będą trzymać się rozkazów? A może wybraliby się z nami w gości do panienki Margritty?
Pokiwała głową. Myślała, że będą trzymać się rozkazów. Zresztą potrzebne im było wojsko a nie przerażeni uciekinierzy. Ważne więc było, żeby rozkazy były odpowiednie.
Pytanie dokąd dalej, zawisło w powietrzu. Żołnierze nerwowo spoglądali na milczącego dowódcę.
- Do zamku Wittgenstein!– Sylwia wyrosła przed skołowanym Abschirmenem jak spod ziemi. Dobrze wiedziała, że raczej na niż do, ale nic w jej głosie nic nie zdradzało wahania – Tam! –wskazała kierunek -Poprowadzę. – Znowu powinna raczej powiedzieć, mniej więcej tamtędy i znowu w jej głosie była sama pewność – Pięć kwadransów drogi. – kolejna cząstkowa prawda - Damy radę!– Odwróciła się do słuchających jej żołnierzy.- Mury niezdobyte od wieków. Jedyne miejsce tutaj zdolne oprzeć się hordzie. A także jedyne miejsce gdzie mógł wycofać się Schwerter. – To zdanie powiedziała już bezpośrednio do Abschirmena. Tego ostatniego, słusznie czy nie, była całkowicie pewna. Jeśli Schwerter przeżył, nadal dąży do konfrontacji z Ulfenderem. Skoro uwierzył w spaczeń, na zamku będzie szukał swego wroga.
Poza tym rzeka wydawała się bardziej tamą dla nich niż dla zwierzoludzi. Większość dzikich zwierząt radziła sobie z wodą. Nie warto było się przekonywać na własnej skórze, czy ich wrogowie odziedziczyli tę umiejętność. Sądząc po reakcji na tę propozycję, pływać w tej grupie umiały góra trzy osoby.

Wiedziała co powinna teraz zrobić. Ogarnęła włosy z twarzy. Wzięła głęboki oddech.

-Sprawdźcie czy któryś nie przeżył! - jej głos brzmiał silnie. Zresztą prawdopodobnie była najmniej zmęczoną osobą w okolicy - Rannych zabieramy. Ty i Ty. Migiem! Kto ma mikstury lecznice? - mimo braku odzewu uważnie rozejrzała się wokół - Zabierzcie z plecaków poległych wszystko, co służy do leczenia. - Wskazała dwóch kolejnych mężczyzn. -Ci, którzy nie są ranni, lub są lekko ranni biorą dodatkowo kusze poległych. Zebrać wszystkie pasy z bełtami. Ktoś ma oliwę do pochodni? Zabrać ją! Pamiętajcie, że to prawie zwierzęta, część z nich instynktownie boi się ognia. No co się gapisz?! –ryknęła na najbliższego żołnierza. - Nie słyszałeś jak tytułował mnie oberst?! Jestem pieprzonym kapitanem! Wykonać rozkaz!
Patrzyli niepewnie, zdziwieni obrotem sprawy, ale złodziejka dobrze wybrała pierwszy rozkaz i pierwszą dwójkę. Nie łatwo było powiedzieć: pieprzyć zmarłych. Wskazani przez Sylwię tarczownicy zaczęli sprawdzać ciała.
-Jeden dycha pani… - żołnierz zawahał się – … jeden dycha –dokończył w bezpieczny sposób.
Podeszła. Mężczyzna miał głowę zalaną krwią.
-Przemyć wódką, przewiązać, zrobić nosze z gałęzi. Macie dwie minuty.
Pochyliła się nad najbliższym martwym tarczownikiem. Odpięła pas z bełtami i do połowy pełną manierkę. Zdjęła z głowy hełm. Podniosła się, zawahała. Przyklękła znowu i dopiero teraz zamknęła martwemu oczy. Odkręciła korek i pociągnęła z manierki duży łyk. Zabulgotało jej w żołądku, a w oczach stanęły łzy. Spieler podszedł do niej i pomógł jej się podnieść. Podała mu naczynie. Potem wręczyła hełm. Ochroniarz też już trzymał w ręku jeden. Mniejszy, odpowiedni na jej głowę. Uścisnęła mocno zdrową rękę mężczyzny.
-Jest! - chwilę bliskości przerwał triumfalny krzyk żołnierza. Podnosił do góry małą szklaną buteleczkę. Sylwia gwałtownie odwróciła się w tamtą stronę.
- Przepraszam – szepnęła wprost do ucha Dietricha. –Feldwebel też ma jedną. Widziałam to po nim, gdy pytałam. Straci ją po drodze. Obiecuję. Tylko wytrzymaj. Proszę.
Podbiegła do znalazcy i wyjęła mu butelkę z reki. Dwaj tarczownicy układali towarzysza z rozwaloną głową na prowizorycznych noszach, zrobionych zresztą w krócej niż w dwie minuty, z drągów, pasków i żołnierskich kurtek.
-Otwórzcie mu usta – powiedziała. Kropla po kropli wlała płyn w gardło mężczyzny.
- Przywiążemy go i zakneblujemy– powiedział jeden z nulneńczyków, ten, do którego monologowała o midennheimskich potańcówkach – Będzie wierzgał i wył.
Słusznie, żołnierzu. - Kapitan Sauerland z aprobatą pokiwała głową.

Właściwie większość niedobitków już wykonywała jej rozkazy. Sylwia zerknęła w stronę dowodzącego. Feldwebel szeptał jeszcze coś z jednym z nowych, tym samym, który w obozie pilnował namiotu więźniów.
-I ? - Sylwia podeszła do szepczących mężczyzn.
Abschirmen spojrzał na nią spode łba. Dziewczyna uśmiechnęła się. Nie miała siły przejmować się tym, co nastąpi.
Słyszeliście rozkazy. Do zamku!– ryknął nulneński podoficer.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 24-03-2014, 14:35   #293
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Przyniesione przez zwiadowców, na których pozostawienie w lesie nalegał Gomrund, wieści, przeszły głośnym szmerem przez tłum stłoczonych w jaskini banitów. Ludzie patrzyli po sobie. Szeptali. Jedni niedowierzali, inni już szykowali się do wyjścia na zewnątrz. Tobołki i manatki były i tak spakowane. Dobytek powiązany. Drobny inwentarz w klatkach i na powrozach. Rhya jednak nie zostawiła ich samych. Nikt bowiem nie zniszczył totemów, a nulneńskie wojsko zostało rozbite. Można było wrócić do domu, który z takim trudem wydarli spaczonej ziemi!
Wrzawa narastała.
I tylko siedzący na płaskiej skale z której bogowie ulepili podwaliny zamku Wittgenstein, Czarny, Siegfried i priester Vergilius milczeli. Przy czym ten pierwszy i ten ostatni jakby wyczekująco i z pewnym napięciem, by nie rzec nadzieją, wpatrywali się w skupionego na obracanej w dłoniach drewnianej figurce, kapłana.
Najbliżej stojący wittgendorfczycy zamilikli dostrzegłszy tę trójkę. Potem cisza falą zaczęła ogarniać również tych dalej stojących, aż w końcu nikt spośród banitów się nie odzywał. Patrzyli to na Siegfrieda, to na Czarnego i Vergiliusa. Pytania kotlowały się w niektórych głowach. W innych kiełkowaly odpowiedzi. Wszyscy jednak jakby instyktownie czując, że kapłan waży coś niezwykle trudnego w myślach, czekali…
Mężczyzna po chwili wstał i wyprostowując się spojrzał na zgromadzonych.

***

Znalezienie przejścia na zamek nie było jednak tak łatwe jak się Gomrundowi wydawało. Krasnolud stukał. Nasłuchiwał. Oglądał. W końcu wkurwił się, bo na myśl zaczęło przychodzić mu, że żadnego przejścia tu nie ma, albo, że Siegfried przekręcił to co sam zasłyszał i pod pojęciem przejścia ktoś miał na myśli właśnie podziemny strumień. Usiadł, by dać łbu i zmysłom odpocząć i stwierdził, że teraz Konrada kolej. W razie gdyby nie znaleźli “suchego” sposobu dostania się na zamek, należało się dokładniej przyjrzeć temu strumieniowi…

Woda była lodowata. Nie na tyle wartka jednak by była w stanie porwać dorosłego mężczyznę. Szerokość koryta była różna. Od metra do dwóch. Głębokość do połowy uda młodego przewoźnika. Znośnie więc. Najgorszy był jednak chłód. Konrad ułomkiem bynajmniej nie był. Ale na wodzie znał się trochę. Na prądach jakimi się ona kieruje. Na sile z jaką rozbija brzegi. Na jej kaprysach. A szczególnie na tym, że jak kto zimą pod lód wpadnie, to nim skończy klepać pacierz do Shalyi, będzie trupem. No i z tą wodą, oceniał, że jeśli przepłynięcie będzie trwało więcej niż dwie, lub trzy minuty, to to co dopłynie do śluzy będzie albo martwe, albo w najlepszym razie tak wymarznięte, że niezdatne do walki. Gomrund, jako mieszkaniec sjorktrakeńskich fiordów, potwierdził skwapliwie tę tezę. Co więcej po spaleniu narosłej na ścianie roślinności, która jak się okazuje nader żywo reagowała na ruch, wyciągając w kierunku obu mężczyzn ozdobione kolcami witki, okazało się, że prześwit powietrza w korycie jest bardzo niewielki. A kto wie, czy dalej nie trzeba by nurkować.
Jednym słowem, pomysł podwodnej żeglugi był równie dobry jak pomysł na samobójstwo. Z drugiej strony nie należało zapominać, że właśnie obaj świadomie zdąrzali do największego w całym bodaj Reiklandzie siedliska zgnilizny i chaosu. Rozsądek nie powinien więc jakoś szczególnie ich odstręczać.

Mimo to Gomrund raz jeszcze postanowił popukać. Metoda ta nie była ani efektowna ani nie okazała się wcześniej efektywna, ale do bardziej poważnych poszukwiań nie miał ani narzędzi ani głowy obecnie…

Skała była stara. Twarda. Uformowana jeszcze w czasach gdy Grungi wykuwał świat w pierwszych wielkich ogniach jakie trawiły świat. Dobry, acz trudny materiał do kucia. Ubogi jednak w cenne inkluzje minerałów choćby tak powszednich w takiej skale jak krystobalit i oliwin, po które łacno do wybrzeży Norski zawijają statki kupieckie. Pozbawiony też na pierwszy rzut oka żył kruszców, które mogłyby mieć znaczenie dla górników. Jednolity górotwór. Zdecydowanie ciekawszy dla budowniczych, którzy…

Znieruchomiał. Zdjął swój hełm i przylgnął uchem do zimnej skały. Strumień szumiał nieznośnie, ale to nie dźwięku krasnolud szukał…
Ledwo wyczuwalne. Momentami w ogóle. Ale było. Drganie jakie oddawała skała.
Drrr, drrr.
Drrr, drrrr.
Drrr, drrr, drrrr.
Ktoś gdzieś prowadził prace górnicze...

- A to co? - spytał Konrad pokazując palcem dziwnie proste i symetryczne szczeliny w ścianie kilka metrów od Gomrunda.
Krasnolud podszedł. Obejrzał. Zaklął.
Do otwarcia przejścia posłużyła jako łom drwalska siekiera mutanta, która jednak po tej operacji już nie mogła być przez nikogo do niczego więcej użyta. Skinąwszy sobie po raz ostatni głowami by przypieczętować decyzję o ratowaniu Julity, obaj ruszli w ciemności.

***

Feldwebel Abschirmen szczęśliwie lepiej od Dietricha i Sylwii ogarniał okolicę. Jako należący do pionu dowodzenia zapewne miał psi obowiązek i co tu dużo mówić praktyczną potrzebę zakucia kilku map na pamięć. Bynajmniej jednak nie zabierał Sylwii iluzorycznej buławy dowódcy, którą złodziejka pewnie przejęła na usłanej trupami polanie w środku reiklandzkiego lasu. Półsłówkami tylko, albo i zwyczajnie zbaczając nieznacznie z obranej przez nią ścieżki korygował kierunek przesuwania się kolumny ocalałych tarczowników.
Las zaś… las zaś w tym czasie milczał. Nic w nim nie zawodziło i nie powarkiwało jak wcześniej. Nic nie ruszało się i nie czmychało w głąb ciemności gdy ruch przykuwał zaalarmowane spojrzenie zmęczonych bojem ludzi. Jedyne co zostało to skarlała, toczona chorobą roślinność. I mgła. Powoli, leniwie zbierająca się od świtu w większe kłębowiska, mgła, która wstawała z ziemi i unosiła powolutku wyżej i wyżej. Ilekroć oddział schodził w jakąś leśną nieckę, omiatała nogi po kolana. I jakoś tak ciarki przechodziły na myśl o tym co też mogłoby się w niej skryć by wciągnąć w szare kłębowisko nieuważnego wędrowca…
W połowie drogi musieli się zatrzymać. Żołnierz, któremu Sylwia podała miszkulancję leczniczą zaczął wyć z bólu tak bardzo, że już nawet knebel nie wiele dawał. Najbliżej niego stojący mogli tylko trzymając go za ramiona, bezradnie przyglądać się męczarniom, gdy magiczne sploty buszowały niczym rozgrzane do czerwoności stalowe pręty po rozbabranych trzewiach biedaka. W końcu jeden z żołnierzy, wziął wódkę od swoich kompanów i uklęknąwszy obok kompana wlał mu ją siłą niemal w gardło. Krzyki ustały. Pozostało jęczenie. Ranny był niemal w wieku Dietricha. Młodość dawno miał za sobą. Po gębie dało się poznać, że strach przegonił wkurzeniem. Klął i ryczał jak rozwścieczony zwierz. Na to, że się dał ranić. Że go teraz ciągną. Że nie dał rady nie wrzeszczeć… Ale i to wkurzenie jakby teraz z chwili na chwilę cichło na jego twarzy i w słabnącym głosie. Powieki zaczęły mu opadać. Oddychał spokojniej. “Uśnie i będzie dobrze” pomyślała w pierwszym odruchu Sylwia gotowa ruszyć dalej, ale potem coś jej w duchu kazało pomyśleć gomrundowym głosem, “głupia koza”...
Żołnierz, który podał tamtemu wódki wstał, zdjął hełm i przetarł dłonią czoło. Jak na żołdaka miał nader długie i zaskakująco zadbane włosy. Jeden z tych nielicznych, którzy ze starcia wyszli jak na razie właściwie bez szwanku.
- Wiedzieliście, że mikstury lecznicze wymyślił shalyicki alchemik? Nie wiadomo jednak, czy od zawartej w nich mocy miłosierdzia łatwiej wyzdrowieć czy język sobie z bólu odgryźć.
- Eckhart… - rzucił do żołnierza zniecierpliwionym głosem feldwebel - Żyw?
- Żyw -
kiwnął głową długowłosy zakładając hełm - Jeszcze.
Stojący obok Sylwii feldwebel Niklas Abschirmen kiwnął głową - W drogę!
Dietrich odetchnął tylko. Im dłużej stali w miejscu tym większe miał wrażenie, że zaraz się przewróci. Nie miał nawet siły zaprotestować widząc jak złodziejka się naraża. Szczupła dłoń dziewczyny mignęła mu na wysokości pasa mężczyzny gdzie w skórzanej kieszonce na manierkę było to o czym zapewniała ochroniarza…
Abschirmen nie zauważył straty.
Ruszyli. Wraz z czarnymi chmurami, które jak i oni zdawały się ciągnąć na zamek Wittgenstein.

***

Schody. Bogowie raczą wiedzieć jak długie. Do tego kręte niemiłosiernie i tak samo wąski. Gomrund co i rusz przeklinał budowniczych przeciskając się przez ciaśniejsze odcinki. A i Konrad lekko nie miał, bo sekretna droga ucieczki z zamku przewidziana była chyba naprawdę dla halflingów. Po kilkunastu minutach mozolnego wspinania się z cały czas pochyloną głową miał już szczerze dość wszystkich zamków w całym Stary Świecie.
W końcu jednak dotarli do celu. Zapieczetowany właz w suficie wieńczył szczyt schodów. W mocarnych krasnoludzkich dłoniach niedługo stawiał opór.
Wyszli z podziemi przez palenisko małego opuszczonego budynku z boku dziedzińca zamku zewnętrznego. Zimne, wilgotne powietrze cuchnęło ludzkim kompostem...

***

- Zostaliśmy napadnięci i potrzebujemy schronienia - powtórzył raz jeszcze Niklas Abschirmen do zakutego w zbroję sierżanta dowodzącego zbrojnymi Wittgensteinów, którzy na widok zbliżających się drogą nulneńczyków chwycili za broń i wyszli im przed bramę na spotkanie. Kusze i miecze były w pogotowiu.
- Chuj mnie to. Wara stąd! - odparł sierżant chrapliwym dochodzącym zza przyłbicy głosem. Żaden z żołnierzy Wittgensteinów nie zdejmował hełmu - Bo każę bełtami naszpikować!
- Człowieku. W okolicy macie całą hordę chaosu! Wpuść nas i daj pogadać ze swoim dowódcą!

- Celuj!!!
Wittgensteinowcy wymierzyli. Część Nulneńczyków uniosła tarcza. Inni unieśli swoje kusze. Abschirmen cofnął się wyciągając broń i przez chwilę nie można było mieć pewności, czy pod bramą zewnętrznego zamku nie dojdzie do krwawej jatki.
- Stać! - krzyk doszedł od strony dziedzińca, którym zbliżał się jeszcze jeden zbrojny Wittgensteinów. Ten jednak zamiast przyłbicy hełmu, założoną miał na twarz metalową maskę pięknego młodzienca.
- Miarkuj się Kratz - zwrócił się do sierżanta - To nasi sprzymierzeńcy przecież.
- Możecie wejść na zamek zewnętrzny. A sierżantowi Kratzowi musicie wybaczyć. W okolicy roi się od banitów, którzy chyba ciągną tutaj z okolic Nuln, bo nie ma patrolu, żeby się na nich nie natknąć. Jestem Schiff Doppler. Kapitan straży. Przedstawię Waszą sprawę Lady Magritcie. A teraz zapraszam za mną.

Mówił ładnie i składnie. Również pewnie. Nie zdjął jednak maski. Odwrócił się i zaczął iść w stronę bramy. Wittgensteinowcy opuścili broń. Nulneńczycy za znakiem Abschirmena również. Feldwebel dał znak i kolumna ruszyła. A Sylwia pomyślała, że nie zaszkodzi pomodlić się o to by Gomrund był już na miejscu. I miał jakiś plan.

Każdy krok jaki stawiali przez dziedziniec przysparzał trudności. Był walką z drżeniem jakie ogarniało trzewia…
Podłoże dziedzińca było skalne. Nierówne. Do bramy wewnętrznego zamku wiodła co prawda bokiem dziedzińca prosta droga, ale większa część placu była wgłębieniem w skale. Wgłębieniem gdzie stały rachityczne drewniane szopy pełne stłoczonych tam istot, które kiedyś zapewne były ludźmi. Żałosne cienie obciągnięte brudnym pergaminem skóry. Okaleczone. Zniszczone. Doprowadzone do stanu, w którym nie dało się określić, ani wieku ani płci.
- Oto plon jaki zbiera nasza ziemia przez tą plagę banitów - rzekł smutno Schiff Doppler - Głód i zaraza toczą tych biedaków. Pomagamy im jak możemy.
Chwilę potem ze skrzypnięciem otworzyła się klapa jednej z wież muru zewnętrznego. Stanął w niej brzuchaty mężczyzna o wielkiej nieforemnej głowie. Ludzkie cienie, ruszyły spiesznie w jego kierunku. Pod sam mur gdzie był największy dół pełen czegoś na kształt odpadków, jednak nie podchodzli. Otaczając go wyciągnęli proszalnie w górę patykowate ramiona. Brzuchaty spojrzał na nich z góry i sięgnąwszy po jakieś wiadro chlusnął na nich zawartością. Bogowie raczą wiedzieć co to było, ale nieszczęśnicy rzucili się by zbierać to i zjadać, podczas gdy odpadki w dole… jakby poruszyły się…
- Smutny widok - westchnął Schiff Doppler - Poczekajcie tutaj. Powiadomię Lady Magrittę.
I to rzekłszy zawezwał do siebie Kratza. Mówił coś do niego cicho przez chwilę, po czym odwróciwszy się skierował w stronę bramy do wewnętrznego zamku… a na dziedzińcu zrobiło się jakoś dużo wittgensteinowskiej straży…
- Alarm!!! - Z jednego z budynków dziedzińca wybiegł słaniający się na nogach zbrojny - Śluza! Banici opanowali śluzę!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 29-03-2014, 01:01   #294
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Spływ lodowatą, skalną rynną było jedną z tych rzeczy których krasnolud bardzo chciał uniknąć. Pewnie i by się zdecydował na hazard w postaci sprawdzenia i tej drogi… ale cieszył się, że nie musiał. Mimo, iż nie wiedział o wodach wszelakich tyle co Konrad to jednak miał świadomość jednego… do takiego zimnego potoku to najlepiej wsadzić beczkę z piwem albo ze śledziami bo zarówno jednemu jak i drugiemu zrobi to wybornie. Jednak zgoła odmiennie miała się rzecz z ludzikami czy też Khazadami. Kilka minut spędzonych na brodzeniu w potoku skutecznie zmroziło mu kulasy… a kiedy już wylazł na suchy brzeg to cieszył się, że nie ma tutaj Gudrun. Bo w tejże chwili to jego męskość była jeszcze krótsza niż broda… i niewykluczone, że nawet ona by tego stanu rzeczy nie potrafiła odmienić. HA! A jednak Sigi nie łgał… jest przejście. Fart nowicjusza… człeczyna znalazł drogę. I dobrze…

Płomienny Łeb prawdopodobnie znalazł coś śmierdzącego zawszonym futrem i roznoszącego zarazę. Nie wierzył w przypadki. Ktoś dziurawił kilofami górotwór. Wprawdzie w tej komnacie było ścierwo szczura i całkiem sprawny… a nawet przystojny brodacz… ale jeżeli Gomrund miałby się zakładać to obstawiłby, że aktualnie za górników robią właśnie skaveni. – Ciągnie ogoniastych do spaczenia… chyba jeszcze bardziej niż chaośników. Bez kłopotów z nimi się nie obejdzie. Rzekł człowiekowi. Chłopak i o tym powinien wiedzieć.

Wleźli na górę. Kręte schody były drogą przez mękę a jednak zadziałały na krasnoluda budująco. Już dawno nie musiał przeciskać się między skałami. Dawno nie miał tysięcy ton kamienia nad sobą. Dawno nie otaczały go takie ciemności… dawało mu to spokój i siłę. Pomimo, że koszula była mokra od potu a oddech wcale nie taki równy jakby chciał to ten szlak wiodący do Wittgensteinów był dla niego wymarzony. To była jedyna słuszna droga dla krasnoluda… dla Ghartssona. Schowali się przed niebem i lasem. Weszli w mrok podziemi. Ubili mutanta. Poznali sekret inżynierów pracujących tu dziesiątki lat temu… tak to była wymarzona rozgrzewka.

Kiedy dotarli do klapy sapnęli moment. Nim zabrał się za otwieranie wyjścia popatrzył raz jeszcze - Młody, tylko nie daj się wziąć żywcem. I klepnął długonogiego w ramię. Sam zaś wyciągnął nóż i wyskrobał na ścianie Norsmeński znak… symbol jego rodu… nie chciał polec i sczeznąć tutaj w bezimiennej mogile.


W ruderze cuchnęło jak w miejskich wychodkach brodaczowi z miejsca się przypomniało o opowieści Siegfrieda i aż odruchowo chciał założyć przygotowaną zawczasu chustę na nos. Być może i by to uczyniła ale na dziedzińcu zaczęło się coś dziać… Najpierw wkroczyli sfatygowani Urlykowcy z Sylwią i Dietrichem. Potem nastąpił pokaz miłosierdzia i wielkogłowy hojnie częstował odpadkami tutejszych żebraków… a na sam koniec została ogłoszona próba przejęcia hrabiowskiej łajby…

Dziedziniec był raczej z tych średniej wielkości i w miarę gęsto porośnięty różnej maści zabudowaniami. Rzecz jasna większość z nich wsparta była na murach… zewnętrznych lub tych wewnętrznego zamku. Jednak nie wszystkie. Bo kilka było takich tworzących drugi rząd… jednak te były tymi bardziej zdewastowanymi i nadszarpniętymi przez czas. Być może to były tylko jakieś szopy czy kupieckie kramy. Z tego co Gomrund się rozejrzał to ich rudera sąsiadowała z wozownią, dalej była stajnia – oba budynki wyglądały na nie użytkowane… a potem chyba jakiś magazynek i to już w znacznie lepszej kondycji… kuźnia… wieża… i znowu jakieś ruiny.


Luda było sporo jak na taką… szczęściem trochę się przerzedziło po rozkazie tego w masce. Sziffa Duppera czy jak ta kapitańska pipka się przedstawiła. W każdym razie wojownicy mający zbroje przyozdabiane pięknymi lachociągami budzili w nim politowanie miast szacunku. Wszyscy zamkowi byli szczelnie opatuleni w blachy. Od stóp po sam czubek chędożonych łbów… wszyscy jak jeden… a było ich jakichś dwudziestu. – Sukinkoty… mają na sobie sporo stali. Szepnął do Konrada krasnolud. – Oby miecz ci się nie stępił bo będzie ci się ich kroiło jak suszonego trolla. Trochę zastanawiające było to, że taka prowincjonalna czarna dziura miała tyle płyt ile kilka mniejszych baronii mogło tylko pomarzyć bo szczytem marzeń ich rycerzy była pełny kolczy pancerz. Rozsądek jednak podpowiadał Gomrundowi nie zaglądać co się kryło pod nimi.

Obserwował zajścia przez jedną poluzowanych sztachet. Ruszała się na gwoździu i pewnikiem gdyby tutaj były jeszcze jakieś nie zeżarte kocury to właśnie tędy by się jeden mógł przeciskać do środka. Liczył, ważył, przyglądał się… a przede wszystkim czekał… cierpliwie czekał. Dokładnie widział wścibskie, niewieście oczy szukające i zapamiętujące każdy szczegół, który może się później przydać. Lustrujące ludzi i okolicę. Strażnik po strażniku, budynek po budynku… doczekał się. Dziewczyna przelotnie spojrzała na ich ruderę. Poruszył delikatnie sztachetą… Przykuło to jej uwagę. Wróciła wzrokiem. Uchylił raz jeszcze. Nie wiedział czy dostrzegła jego rudą czuprynę… nie to jednak było istotne. Musiała wiedzieć. „Tam”. Zresztą któż by inny…

Wrócił do człowieka. Młodzian pilnie przyglądał się dziurze w dachu, ale brodacz nie wnikał o co mu chodziło. Z Konradem mieli sporo sprzętu jaki przygotowali na jaskiniowe polowanie. Póki co jednak Płomiennemu dwie pozycje z ich tobołów wybitnie podchodziły pod oczy. Oliwa… i obciążona sieć. – Można by się wymknąć tyłem, sprawdzić czy jest tam jaki wóz. Podpalić go i wypchnąć. Rozbiłoby to ich trochę i zrobiło zamieszania.

Jednak Sparren miał inny plan. - Lepiej podpalić tą stajnię albo wozownię, ale podłożyć ogień żeby się powoli zahajcowało… na początku. Tak żeby można przejść. Rozpalić tak by chwilę zajęło płomieniom aż dorwą się do oliwy i buchnom z całą mocą.

Płomienny kiwną głową na zgodę. – Zobaczymy jak zareagują żołdacy od Sylwii i strażnicy. Jak się rzucą gasić to wypróbujemy tą sieć… i zacznie się jatka… albo dobry moment żeby przedrzeć się do wewnętrznego zamku. Nie liczył na ciche przemknięcie do wewnętrznego zamku. Nie mogli zostawić za sobą tylu zbrojnych... tym bardziej, że przybyło wsparcie. Być może użyteczni głupcy, ale trudno. W końcu sami się pisali na walkę z chaosem.

Mogli wyjść tylną ścianą tak by budynek odgradzał ich przed wzrokiem ludzi stłoczonych na dziedzińcu a potem hyc do wozowni. Konrad poruszał się znacznie ciszej niż krasnolud… nie musieli ciągnąć losów kto zostanie podpalaczem a kto będzie w odwodzie. Gotowy na wszelką ewentualność.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 29-03-2014 o 01:05.
baltazar jest offline  
Stary 29-03-2014, 05:58   #295
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Jeszcze pięć lat temu... a gdzieżby pięć, choćby i dwa... Eckhart von Ficker-Schwartz wyśmiałby każdego wróża przepowiadającego mu rąbanie mieczem drogi przez las zwierzoludzi. A te istoty przeklęte, a miłe bogom chaosu, wyrastały jak drzewa zagradzając przejście dla młodego duchem szlachcica. Na miejsce zwalającego się z nóg i kopyt, czy to z rykiem, z wyciem, sykiem czy też z reikspielskim przekleństwem na ustach, stawało dwóch nowych mutantów.

W innych okolicznościach może i szkoda by mu było tych istot, którym błogosławieństwo bogów zabrakło i nie mogli żyć by w spokoju służyć takim jak on... Nie. Jednak nie. Odrzucił taką okoliczność. Nie było by mu szkoda. To nie dosyć, że bestie to na dodatek nic z prostego ludu w nich już śladu nie zostawiło, a nawet jeśli już, to i tak byli zupełnie i kompletnie bezużyteczni Imperium. Szkoda byłoby mu chyba tylko dzieci. Te to doprawdy winne nie są chyba rodząc się takie ohydne... ? Na świat takie wychodzą za grzechy leniwych rodziców , co miast w polu ciężko pracować i dziesięcinę sumiennie płacić, rozbisurmanili się wyciągając ręce ku zakazanym kultom lub chędożą sie po lasach ze zwierzętami... Co nieco o nich słyszał. O tych kultach. Szlachta zwłaszcza młoda, w modzie miewała takie tajne organizacje, ale na Sigmara! te mutactwo nie mogło nijak przecież z dobrze urodzonych pochodzić!

Rąbnął przez lewy czerep dwugłowego kudłacza i otarł pot z czoła.
Zgiełk bitewny, metaliczne uderzenia oręży, rozkazy, krzyki a nawet płacz dorosłych mężczyzn zlepiał się jedna rzeczywistość, której tłem było ciężkie dyszenie zbryzganego krwią Eckharta. Jucha wrogów i kompanów lepiła jego długie włosy w bezładne strąki, do niedawna jeszcze modnie noszone i zadbane.

Gdyby o zakład miał iść, że będzie włóczył się po Imperium jak bezpański pies, bratał z pospólstwem na każdym niemal kroku nie czyniąc niczego czego oni na co dzień nie czynią, bękarta płodził żonatej mieszczance, w straży miejskiej służył z wyroku nulneńskiej machinacji jurysdykcją szlachecką i w końcu z żołdu głodnymi najemnikami o życie swoje walczył w zapomnianym przez Sigmara lesie z chordą Chaosu... aż zdziwił się, że wyliczance nie było końca a wymienił w duchy jeno tylko najbardziej przykre doświadczenia, to by własne przyrodzenie na pniaku pod topór położył, że tylko w głowę przez osła kopnięty gawędziarz, mógłby zaiste takową bzdurę wymyślić niedorzeczną.

Feldwebel Niklas Abschirmen był człekiem praktycznym a Eckhart potrzebował przyjaciela.
Z kim miałby się nie bratać to już się zbratał w lesie tarczowników, więc przynajmniej pocieszał się, że choć kompan niższym stanem był to przynajmniej wyższy rangą, co wrodzone poczucie szlacheckiego honoru nakazywało uszanować choć w środku kipiał niczym przypalany białym żelazem po uszach gdy rejestrowały wydawane mu rozkazy. Ale Niklas lubił grac w karty i naiwny był jak dziecko. Doprawdy szkoda było Eckhartowi czasem go oszukiwać i często wygrywał z Abschirmenem uczciwie. Do żartów jednak i ciur obracania oraz nade wszystko stirlandzkiego wina, feldwebel był kompanem wyśmienitym po godzinach. Na służbie jednak, w marszu, boju czy patrolu Niklas był człekiem profesjonalnym i jak von Ficker pozwalał mu spoufalać się ze sobą, tak na służbie on z kolei nie znajomości i autorytetu feldfebla nie nadwyrężał.


***


Przebili się przez zastępy chaotyckiej hordy co przetoczyła sie przez obóz tarczowników jak nawałnica z piorunami. Wychynęli spomiędzy drzew z garstką żołnierzy wprost na tych ludzi z namiotu Ulrykanina.

Rycerz łaskawie obszedł się z dziewuchą.
Za plucie wysoko rodzonemu rycerzowi w twarz w najlepszym razie z dyb nie wychodziło się przez wiele dni, a wiadomo co w tych dybach by na rynku czekało każdą babę. Byle wypryszczony obszczymurek w brudny tyłek by ją zapinał. Od bezdomnego starucha co mu sie śnią młodzieńcze latka jescze czasami, po obleśnego grubasa czy pijanego skurwiela, zbyt zmęczonego by do burdelu dotrzeć lub najstarszą córkę ganiać. Że Miejscy Strażnicy niby mieliby skazanej godności wątpliwej chronić? Toć oni pierwsi użyliby sobie a od reszty brali po pięć srebrników od chędożenia... Tak... Eckhart przekonał się jak wygląda służba w Straży. Tajemnicą nie jest to mieszczanom i ci z tego powodu, ludzie z miast wielu, nienawidzą swych stróżów z całego serca... Lecz niby skąd miałby to wiedzieć urodzony na peryferiach ziemianin, który wiejską milicję we włościach uważał za co najmniej równą reszcie chłopstwa, jeśli nie bardziej godną i sumienną, bo głową odpowiedzialną przed jego rodziną za porządek reszty motłochu? W miastach wielu jednak tylko nieliczni z prawdziwego zdarzenia byli praworządnymi ludźmi. Kapitan z większością kadry oficerskiej zazwyczaj, lub zazwyczaj powinien, lecz reszta zastępów strażników sortu moralności wątpliwej była, bo rodem z byłych przestępców wywiedziona. Któż miałby lepiej znać sztuczki bezprawia jeśli nie oni? I kto efektowniej łapać mógł hultajów jak sami hultaje? Jedynym problemem była lojalność, gdyż jak każdy szanujący się złodziej, służyli oni najpierw Ranaldowi i złotu, a później przełożonym. Przekupić Strażnika Miejskiego było tak łatwo i często, jak wyjść szlachcicowi na spacer po rynku nie musieć masować później wierzchu dłoni obolałej od bicia po pysku żebrzącej gawiedzi brudnych i śmierdzących obdartusów. Czemu oni się nie myją, nigdy nie mógł Eckhart zrozumieć do końca... Czyz nie rozumieją, że odorem odpychają tych, co może i chcieliby im rzucić pensem ku chwale Shallayi?


***


W tym lesie owa dziewoja z tamtym człekiem z blizną na lewym policzku, ta sama, którą von Ficker w namiocie trzymał krótko przed middenhańskim oficerem, teraz krzyczała rozkazy do wycieńczonych bojem najemników, że jakoby kapitanem jest Miejskiej Straży. Nie dosłyszał skąd. Eckhart lubił hazard. Ryzykowny tupet pyskatej dziewki, gdyby nie czas nieodpowiedni, może i by rozbawił ujmując jego awanturniczą żyłkę, co ją odkrył w sobie u progu lat trzydziestu tych kilka wiosen temu. Teraz jednak strategiczny pragmatyzm ważniejszym był i temu von Ficker szepnął na boku Abschirmenowi kilka słów a wzrok miał wbity w leśną darń. Wcale chyba głupio brzmiących słów, bo feldfebel z kamienną twarzą w sukurs poszedł szlachcicowi nie mrugnąwszy ni razu. Eckhart podkręcił wąsa i po rozkazie Niklasa zniknął między tarczownikami wtapiając się w pomagających przy rannych. Na Sigmara! Nigdy w życiu tak często się nie schylał ku ziemi, co w ostatnich kilku tygodniach...


***


Na dziedzińcu zewnętrznym zaku miejscowej baronii, Eckhart wzrokiem ślizgał się po ludzkich wrakach w dole walczących o ochłapy. Nie mógł zrozumieć dlaczego byli trzymani przy życiu... Na wieść o banitach przy śluzie von Ficker podniósł tarczę krawędzią żelaznego okucia niemal dotykając szlacheckiego nosa. Wyglądał spod hełmu czujnym wzrokiem lustrując otoczenie dłoń zaciskając na rękojeści miecza, który dostał z przydziału. Coś niedobrego stać się miało za chwilę. W ustach mu zaschło jeszcze bardziej i cieżko było odpędzić myśli od chłodnego wina, co natrętnie powracały niechciane po kilku chwilach. Ustawił się w środku tarczowników na chwilę zapominając, że to nie są zbrojni von Ficker-Schwartzów, lecz tylko najemne głowy w opuszczonym przez Sigmara zamku baronessy Margitty von Wittgenstein...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 29-03-2014, 09:55   #296
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stukanie za ścianą od razu skojarzyło się Konradowi z nadjedzonym truposzem oraz z opowieścią Gomrunda o skavenach i ich (można by rzec) zamiłowaniu do spaczenia.
Czyżby na własną rękę próbowały przebić sobie drogę upragnionego skarbu - spaczenia, który ponoć znajdował się na zamku?
Chyba że Wittgensteinowie nagle górników zatrudnili i pogłębiali i powiększali piwnice. Lub zamkowe lochy.
Ale Konrad mógłby się założyć, że w kolejnych słowach Gomrunda tkwi wiele racji.

* * *

Powiadali niektórzy, że szczęście sprzyja śmiałym. Inni jednak mówili, to głupcy mają szczęście. Konrad nie bardzo wiedział, do której z tych grup należał, miał jednak wrażenie, że do tej drugiej...
Co prawda starczyło mu rozsądku, by nie próbować przeprawy przez podziemne strumyki, i miał też szczęście, że nie zagrył go drwal-mutant, że zdołał odkryć ukryte drzwi, ale tylko głupiec zapuszczałby się w korytarze, stworzone chyba dla jakichś szczurów. Za niskie dla ludzi, zbyt wąskie dla krasnoludów. Aż dziw, że udało im się w końcu przejść.
Pech chciał, że nie całkiem tam, gdzie chcieli.

Jak my przeskoczymy przez ten murek, pomyślał Konrad, obserwując zamkniętą bramę, zagradzającą drogę na wewnętrzny dziedziniec. I jeszcze ten mostek.
Widać było, że ktoś, zapewne właściciele, panicznie bali się niespodziewanych gości. A raczej nieproszonych.
Prawdę mówiąc wyglądało na to, że na wyższym zamku, w wyższych sferach, nie chcą oglądać nikogo, nawet swoich wlasnych żołnierzy. Bo jakiemu innemu celowi miałaby służyć opuszczona kratownica?
Zbyt wielu zamków to Konrad nie widział, ale coś takiego uznał za krańcową głupotę. Ale z pewnością Wittgensteinowie do normalnych nie należeli.

Ostrożne zerknięcie przez okno (a raczej obecnie dziurę w ścianie), potem kolejne - nic to nie dało i drogi na wyższy zamek Konrad nie zdołał wypatrzyć. CHyba ze by się oddali w łapska Wittgensteinowych żołdaków, a ci by ich zaprowadzili do swych panów. Pewnie na rozmowę zakończoną niezbyt przyjemną śmiercią. A taki sposób nijak Konradowi nie odpowiadał. Gomrundowi ani chybi też nie.
Może nocą? Ale czy mieli tyle czasu?

Czas gwałtownie się skończył, gdy na dziedzińcu pojawili się Sylwia i Dietrich, w otoczeniu nulneńskich tarczowników. Garstki tarczowników. A co z resztą? Walczyli z mutantami albo banitami, czy też czaili się w krzakach, w okolicy?
Chociaż ci, tutaj, wyglądali na nieco... sfatygowanych. Oberwali, czy też maskowali się chytrze?

Ognist rydwan, którym Gomrund chciał wyjechać z wozowni, stanowił idealny środek komunikacji na drodze do piekła. Żadne zamieszanie by ich nie uratowało. Dwa tuziny Wittgensteinowych strażników w pół minuty przerobiłoby ich na żer dla rybek. Czy też na nawóz.
Konrad był nieco za młody na to, by wąchać kwiatki od korzonków, dlatego też nieco zmodyfikował plan krasnoluda.

Przy niewielkiej pomocy Gomrunda Konrad, zaopatrzony w oliwę i krzesiwo, wydostał się na dach, co - z powodu braku niemal połowy tego ostatniego - nie wymagało zrywania gontów i robienia dziur.
- Kiepska robota - mruknął Konrad, którego chata była solidniejsza, niż ta zamkowa budowla. - Partactwo.
Ostrożnie, nie podnosząc głowy, przyklejony do zamkowego muru, prześlizgnął się na dach wozowni.
Tem nie był w lepszym stanie. Dziura na dziurze.
Konrad opuścił się na rękach, po czym po cichu zeskoczył do środka.

Wozownia była zdecydowanie większa, niż budyneczek, w którym się ukrywali. I zdecydowanie bardziej zagracona. Najwyraźniej dawniej grafowie czy tam insze baronostwo von Wittgenstein dużo podrózowali, ale obecnie ani jeden pojazd nie nadawał się do zrealizowania Gomrundowego planu. Za to były pięknie wysuszone...

Konrad zgromadził w jednym miejscu, pod największym powozem, tyle różnych drewnianych kawałków, ile się dało pospiesznie zebrać, po czym obficie polał je oliwą.
Schylony, niewidoczny z zewnątrz, skrzesał ognia... i zawahał się.
Czy zdąży się stąd wynieść, zanim wszystko stanie w ogniu? Zdecydowanie wolał nie usmażyć się, ani nie uwędzić. Ani nie wybiegać na zewnątrz jako żywa pochodnia.

I wtedy do jego uszu dotarło tak miłe dla każdego wodniaka słowo "śluza".
Westchnął.
Wolałby być tam, niż tu bawić się w podpalacza. Ale to była okazja, jakiej nie mógł przegapić.
Podpalił kawał drewna, Wspiął się na dach największej karocy i płonącą szczapę rzucił na podlany oliwą stos drewna.
W parę sekund był na dachu, a zanim nad wozownią pojawiły się czarne kłęby dymu był z powrotem u boku Gomrunda.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-03-2014, 02:42   #297
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Na dziedzińcu zewnętrznego zamku wybrał sobie pieniek. Całkiem już szary od deszczu i mocno nadgryziony siekierami rębaczy. Do tego trochę przyniski, ale przede wszystkim na uboczu. Akurat, żeby przysiąść na chwilę, a nie rzucać się za bardzo w oczy. I bez Spielera było tam na co popatrzeć... Jeśli tylko ktoś lubił takie widoki.
On sam jakoś nigdy nie czerpał otuchy z oglądania cudzej niedoli, chociaż w stolicy dumnego imperium aż nadto łatwo było trafić na dobrą ku temu okazję. Zwłaszcza w jego fachu... Z drugiej strony w swoim stanie powinien się po prawdzie cieszyć, że w ogóle jeszcze może coś widzieć, i to na dziedzińcu Wittgensteinowego siedliszcza. Wszak odkąd pierwszy raz dojrzał między drzewami jego potężną bryłę, utwierdzał się w przekonaniu, że tak daleko po prostu nie dojdzie... Co krok mocniej. Niby człowiek kaprysem bogów przez większość życia idzie na dwóch nogach, a jednak bezwładne ramie nieznośnie marsz utrudnia. Szczególnie w lesie.
Mimo to szczęśliwie dowlókł się ze wszystkimi do zamku. A skoro zamknęła się za nimi brama zewnętrznych umocnień, mógł wreszcie odsapnąć.

Tyle że to zbieranie sił szło mu dość niesporo. Jakby przez rozerwany rękaw wyciekło zeń więcej, niż mu się zdawało. Dużo mogła niechybnie naprawić nalewka, pożyczona bez wiedzy feldwebla przez Sylwię, Spielerowi jednak jakoś wcale nietęskno było do potwornego bólu przyśpieszonego magicznie gojenia. Doceniał odwagę, wdzięczny był za troskę i rozumiał konieczność, a w razie czego nie zamierzał rzecz jasna grymasić jak zepsuty bachor... Ale sam nie potrafił przemóc pokusy, żeby tak sobie po prostu siedzieć spokojnie na pieńku.
Patrzył z niego na odartych z wszelkiej godności nędzarzy. Patrzył też na masywną kratę w bramie i na mury wewnętrznej twierdzy. Pamiętał, że gdzieś w jej trzewiach czeka na ratunek Julita, ale nie umiał wypatrzyć sposobu, jak mieliby tego dokonać. Jak oszukać gospodarzy i zakutą w blachy obsadę. Bo że otwarty atak byłby skrajnym szaleństwem, nie miał już wątpliwości. Ani Sylwia, ani nikt inny z drużyny Płomiennego, jak gdzieś daleko o nich mówili, nie zasługiwał na taki koniec.
Przeniósł wzrok wyżej, na ciężkie, posępne niebo nad zamkiem.
Za to też był im wdzięczny.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 30-03-2014 o 02:45.
Betterman jest offline  
Stary 03-04-2014, 10:21   #298
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Gdyby miała czas to zaniosłaby się szyderczym śmiechem. Obchodziła się z tarczownikami jak z przygłupimi dziećmi, dwa razy cierpliwie tłumacząc im, gdzie leży problem. A teraz Abschirman teraz stanął tuż przed mutantem, nad kloacznym dołem pełnym tego, co tworzył Zamek i nadal nic nie pojmował. Wojsko to kopalnia głupców.

Gdyby miała czas to zapewne by zwymiotowała. Od wyżerającego nozdrza smrodu. Od pytania ile uncji pecha trzeba, żeby skończyć w fosie Wittgensteinów. Od niefrasobliwości gestu zakutego w blachy sługi chaosu: wylewanie ścieków do ścieku, tyle znaczy człowiek w zamku Wittgenstein. I ze strachu, bo gdzieś tu niedaleko, bo drugiej stronie przepaści, była Julita, i trzeba ją było stamtąd wydostać. Sylwia wcale tego nie chciała. Chciała dużego miasta, pasera i wszystkiego tego, co kupi za swoje fanty. Och Ranaldzie, sam wymyśliłeś to przykazanie, nie zabijaj? Czy to twoi niedouczeni kapłani, co w swym życiu nie wyszli nigdy poza mury kasyn Marienburga? Jeśli tylko dam radę, zabiję każdego Wittgensteina, który stanie mi na drodze. Jeśli to tylko będzie możliwe, postaram się by umierał długo.

Gdyby miała czas to sprawdziłaby czyją zasługą jest zamieszanie w śluzie. Czy banici atakujący przystań to Gomrund, Konrad i Markus? Czy raczej mieszkańcy Wittgendorfu, bo czuprynę Płomiennego właśnie widziała w jednej z ruder? I czy do Dietricha dotarło, że najwyższy czas wziąć się w garść i łyknąć tę cholerną miksturę.

Ale czasu nie miała. Od chwili, gdy weszli na podgrodzie starała się być niewidoczna. Między okrzykiem alarm a banici zniknęła.

Zamek właściwy od podgrodzia dzieliła przepaść. Prowadził przez nią wąski kamienny most. Most zaczynał i kończył się strażnicą. Wejście nań zamykały żeliwne kraty, ale złodziejka nie zamierzał korzystać z najprostszej drogi. Uczepiona murów strażnicy powoli przesuwała się na przęsło mostu. W zaprawę między kamieniami wbijała nóż, który trzymała w dłoni i ostrze, które wysunęła z buta. Przęsło mostu wzmacniały łuki wbijające się po obu stronach w ściany skał. Podpory rzucały głęboki cień, ale nie były lite, złodziejka przyjrzała im się uważnie. Co półtorej metra w każdym łuku był duży wykusz. Starczyło skupiać się na najbliższym wykuszu. Nie spieszyć. Nie patrzeć w dół. Nie spaść. W olbrzymim zamieszaniu łatwo było się wymknąć, po zewnętrznym murze ominąć kratownice, zejść trochę niżej na podpory, powoli przesuwać się do przodu. Gdzieś tam na dole były strome granie, wiele metrów nicości, bo bokach pionowe granitowe ściany. Nic to, przecież była jak kot, pobłogosławiona przez Ranalda, dwa razy wykopana przez Morra. Da sobie radę, choć skóra na głowie mrowi jakby złodziejka miała znowu osiwieć. To nic, wszystko już było a życie wcale nie jest takie zabawne. Czasem trzeba zaryzykować, bez tego można umrzeć z nudów. To gorszy rodzaj śmierci niż latanie. Cudnie tak wisieć pod mostem i powtarzać szeptem wszystkie znane sobie przekleństwa, z wirtuozerią opisujące charakter i urodę Margritty Wittgenstein. Ma też czas żeby wypróbować te nieznane, z repertuaru Płomiennego, sprawdzić czy szczypią w zbyt grzeczny język. To już chyba połowa drogi, dobrze, że tu tak ciemno, w przeciwieństwie do podgrodzia, które zaczyna wesoło świecić. To muszą być nasi Julita, nie ma więc czasu odpoczywać, co z tego że trochę drżą ręce. Nikt nie patrzy na most. Dokończy drogę po nim, wygodnie, niczym jaśnie pani.

A potem podniesie kraty i zostawi to zamieszanie, bo wejdzie na zamek. Cały czas niewidzialna. Odnajdzie Julitę.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 12-04-2014, 01:52   #299
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gdyby trzeźwiejący powoli nad poidłem, w którym odbijała się jego gęba umęczona wczorajszą gorzałkową batalią z asesorem i fratrem, kapitan Hans-Sebastian Wegner mógł zobaczyć jakimś cudem w mętnej od końskiej śliny tafli obraz sytuacji jaka zaistniała na wittgensteinskim dziedzińcu… zamarłby. Mlasnąłby kilka razy by przełknąć zalegającego w gębie “kapcia”. Ucapiłby nerwowo rękami bali. I niecierpliwie wyczekiwałby tego co przecież musiało się tam zaraz wydarzyć…
- Nooo nie chowaj się tak szlachetko… - szepnąłby…

Gdyby ten sam obraz ukazał się Albrechtowi ze Schwarzmarktu i jego szwagrowi Maurycemu Goldsteinowi, którzy właśnie wracali z porannego polowania na dzikiego zwierza, ale natknąwszy się na wiejskie dzierlatki wracali mimo ukontentowania z pustymi rękami, obaj panowie uśmiechnęliby się błogo. Sycąc się wrażeniem, że jeden z ich życiowych problemów lada moment dokona żywota.
- I po Eckharciku - westchnęliby rzucając się sobie w objęcia.

Podobnie uradowałby się mistrz Bartolomeo, który czasu na stworzenie jednego z bardziej udanych dzieł poświęcił niemało, a jak się okazało na marne, bo obiekt jego sztuki miast rzekomym przyjacielem dworu hrabiny Emmanueli, okazał się golcem i nieudolnym szulerem, którego sakwa, owszem pękata była, ale raczej od zalegających w niej weksli pożyczkowych niż od monet. Fakt, że mistrz nie przeprawił dzieła tak by uwiecznić na nim naleśnikowate uszy gagatka wynikał jedynie z tego, że za bardzo kochał stworzone przez siebie obrazy. A już szczególnie te, które mu się udały. Tak jak ten. Portret Eckharta von Fickera.
- ...von Fickera. Hmpf... Nomen omen. Jeśli to prawda co gadają o brzdącu kapitanowej. I hrabinie...

Hrabinie, która właśnie na to samo gadanie zważając również odetchnęłaby wiedząc co za chwilę czeka galanta w pięknych sztybletach, które tak doskonale pasowały do jego umięśnionych ud i… to nie ważne zresztą.

Nawet wykonawca tychże sztybletów, za które grosza złamanego nie dostał, rad by był wiedzieć, że ów von Ficker tak jak wcześniej Fickerował innych, tak teraz jego będą Fickerować.

Innymi słowy, na tym całym Sigmarowi miłym świecie, mało było osób, których zmartwiłaby wieść o śmierci młodszej męskiej latorośli hrabiego Magnusa. Tym niemniej, Eckhart nie pogrążał się przez to w rozpaczy. Co więcej skryty, choć może lepiej by rzec strategicznie ulokowany, w pierścieniu zbrojnych kolegów, miał wszelkie niezbędne ku temu ambicje, aby przeżyć wizytę na tym przeklętym zamku…



Feldwebel złapał go za ramię i skinął by ten nachylił się nieco by nie szeptać nazbyt konfidentnie na ucho.
- Głowę sobie dam uciąć, że Schwertera nie ma w tej parszywej dziurze. Ale nie możemy dać się stąd wypierdolić. Nie gdy horda w lesie. I nie w takim stanie… - zawahał się przed następnym zdaniem - Nie ma ich tak dużo. Jakby coś kombinowali… jakby do czegoś doszło... Bij, zabij.
Znał Niklasa na tyle by wiedzieć, że chłopina nie znajdywał chorej przyjemności w niepotrzebnych bitkach. Był też obeznany w regulaminach i inszych tego typu strażowych sprawach, które Eckhartowi zazwyczaj jednym uchem wpadały do głowy, a drugim jako rzeczy zgoła nieciekawe wypadały. Musiał więc wiedzieć jak się mają sprawy ze stosunkami z innymi zbrojnymi. Co za co grozi i tak dalej… I na tej podstawie musiał ocenić, że lepiej porżnąć się ze strażą Wittgensteinów niż wracać do lasu. Eckhart, który nadal był jeszcze pod wpływem szoku jakim uderzyła go w środek niemal czoła nędza i byt biedaków z tutejszych dołów, nie zdążył jeszcze osobiście tej kwestii roztrząsnąć.
- Zobacz co z tamtym nie tak - wręczając mu manierkę Niklas skinął na niskiego, krępego mężczyznę, który zdawał się dogorywać na drwalskim pniaczku. Tego, który towarzyszył zuchwałej dziewce z namiotu Schwertera...

***

Szturchnięty przez Sylwię Dietrich w końcu wyrwał się z zamyślenia i sięgnął niechętnie po schowaną za pazuchą fiolkę, którą jeszcze w drodze na zamek zostawiła mu tam złodziejka. Przez moment patrzył na flaszeczkę trochę bezmyślnie. Czy to przez ranę, przez którą uciekało z niego życie, czy też przez natłok tego wszystkiego co działo się ostatnio dookoła… Marę… Wittgensteinów… ten cały chaos, który gdzie się nie obejrzeli plugawił Reikland… A może cholera przez to, że nadciągający piąty krzyżyk to już nie czas na przygody na gościńcach i stare kości powinny móc gdzieś co wieczór legnąć. W łóżku jakimś. Koło zapiecka…
Odkorkował buteleczkę. Przemógł niemoc. Łyknął. Skulił się. Zamknął oczy… Bogowie… Temu kto to wymyślił, shallyita, czy nie, należało w gardło wlać wiadro tego specyfiku… I kłuć. Tępymi nożami…
… i zardzewiałymi…
kurrrwaaaa….

- Żyjesz chłopie? - po kilku trwających tyle co wieczność chwilach ktoś zainteresował się jego przygarbioną sylwetką. Już było po najgorszym, ale ramię nadal paliło żywym ogniem. Jeden z tarczowników...
- Pić… - charknął w odpowiedzi.
Dobra dusza w żołdaku musiała drzemać bo nie poskąpił swojej manierki. Żołnierska berbelucha ukoiła nieco skołatane serce ochroniarza. Pociągnął nosem, oddał flaszkę i się rozejrzał.
Nulneńczycy czekali. Schiff Doppler, czy jak mu tam, pobiegł ponoć za swoimi ludźmi do śluzy. Reszta straży stała pod bronią i zdaje się zwierzchnictwem tego drażliwego, którego wołali Kratz, na dziedzińcu. Nie dało się zmiarkować przez te zabite blachą hełmy, czy bardziej wraży są napadającym banitom, czy gościom. Wystarczyło słowo Kratza, by zrobili użytek z mieczy i kusz. Ale i Abschirmen do naiwnych nie należał. Nulneńczycy takoż kontrolnie spoglądali, czy feldwebel nie da jakiegoś nowego rozkazu…
Dietrich mrugnął oczami i tym bardziej bardziej nerwowo rozejrzał się dookoła. Sylwii oczywiście nigdzie nie było.
- Zniknęła mi z oczu gdzieś przy bramie - powiedział tarczownik wskazując kamienną, zakratowaną zaporę blokującą im drogę na most łączący zamek zewnętrzny z wewnętrznym - Dziewczyna. Pani kapitan znaczy. Z Jakiegośtamwaldu.
Dietrich obejrzał się na żołnierza. Pod kapalinem widniała godnie jak na reprezentowany fach zarośnięta gęba. Pozbawiona jednak blizn po bójkach, czy chorobach wrzodowych jak choćby choroba bretońska. A i włosy jak na nulneńskiego piechociarza zbrojny miał długie bo ich loki wysuwały się spod blachy to tu to tam.
- Eckhart jestem.
- Dietrich -
odparł ochroniarz - Ona tak ma.

***

Wiało. Powietrze gwizdało jej w uszach gdy ucapiona przęsła przesuwała się centymetr po centymetrze wzdłuż starej, nadwątlonej czasem i srogimi warunkami konstrukcji. Gwizdało tak mocno, że w połowie drogi pożałowała, że nie poczekała na Gomrunda. Nieszczerze co prawda, bo czekanie nie było w jej zwyczaju i tego żałowałaby jeszcze bardziej. Ale w chwilach takich jak ta, Sylwii przypominało się, że może i życie nie jest zabawne, ale bardzo, ale to bardzo je lubi.
W dół na majaczące w przepaści skały nadrzeczne spojrzała raz. Wystarczyło. Od tej chwili patrzyła już tylko na przęsło. Na wszystkie drobne szczegóły jakie je zdobiły. Rdzę je pokrywającą. Z zapamiętaniem skupiała umysł na przęśle i na przekleństwach jakich nauczył ją Gomrund. A gdy wzmagający się wiatr sprawił, że straciła równowagę i omal nie runęła w dół, przylgnęła do żerdzi i dobrą minutę się nie ruszała…

W końcu wyszła na most po drugiej stronie bramy. Nikogo tu jednak nie zastała. Ani na całym moście. Ani też dalej za nim nie było widać żywej duszy. Za to zamek wewnętrzny ukazał się jej teraz w całej swojej krasie. Malutka, ale jakże trudna do zdobycia forteca. Dwie strzeliste wieże wybijały się z niej w kierunku nieba, na którym kłębiło się od szarych, jakby wściekłych, chmur. Wicher targał czarnymi włosami i myślami złodziejki…

***

- Ogień!!!
Okrzyk jednego z Wittgendorfczyków rozgrzmiał na dziedzińcu gdy Sylwia przymierzała się do kołowrotka podnoszącego kratownicę. Złodziejka uśmiechnęła się cicho do siebie. Teraz już była pewna, że to na pewno Gomrund. I, że krasnolud na pewno zrobi co trzeba, by żaden z żołdaków Wittgensteinów nie uniósł stąd łba w jednym kawałku. Korzystając z zamieszania z pewnym trudem otworzyła kraty i pobiegła mostem w stronę zamku wewnętrznego… Po Julitę. I po paskudną śmierć Magritty Wittgenstein…

Z zamieszania skorzystali również ci, którzy byli za nie odpowiedzialni. Konrad i Gomrund wyjrzeli na zewnątrz. Obaj przygotowani na wszystko. Plan ich powiódł się na tyle, że Wittgenstienowcy stróżujący przy bramie na most opuścili posterunek w poszukiwaniu wiader. A wiadra istotnie szybko by się przydały, bo gdy w końcu ktoś zauważył pożar, stojąca w środku stara hrabiowska bryczka fajczyła się już na całego.
Nim jednak choć jedno wiadro z wodą dotarło do pożaru, Gomrund i Konrad wypadli ze swojej kryjówki, zamykając gwałtownie wrota wozowni gdzie pozostało trzech Wittgensteinowców. Konrad nie czekając chlusnął resztką oliwy na drzwi i rzucił w nie łuczywem pieczętując los zamkniętych w środku ludzi.
A zrobili to tak szybko, że ani Nulneńczycy, ani pozostali Wittgensteinowcy nie zdążyli zrobić niczego poza przyglądaniem się im z niepomiernym zaskoczeniem.
Po raz kolejny Gomrund musiał liczyć na ludzi…
- Bić chaośników!!! - zagrzmiał pewnie i z mocą jakiej nie powstydziłyby się żadne krasnoludzkie miechy.
W odpowiedzi zaś ze szczytów murów poszybowały nie wiedzieć jak i dlaczego bełty. Prosto w oniemiałych żołnierzy Wittgensteinów.
- Bij!!! - wrzasnął sierżant Kratz.
- Bij!!! - zawtórował mu feldwebel Abschirmen.

***

Zamek wewnętrzny był miejscem zupełnie odmiennym w porównaniu do tego gdzie zrobiła się teraz całkiem pokaźna wrzawa. Jakby wiatr szalejący na moście oczyszczał zarówno powietrze jak i każdego kto tędy przechodził. Obmywał świeżością żywiołu i wyprowadzał na nowy dziedziniec już oczyszczonego. A tam… Tam Sylwię powitał zapach. Lawendy konkretnie. I muzyka. Delikatna w brzmieniu i jakby celowo niepozbawiona drażniących ucho dysonansów, które jednak jako całość dobrze się komponowały i już po chwili złodziejka złapała się na tym, że nuci pod nosem słyszaną melodię…

Przylgnięta do muru obejrzała dokładnie dziedziniec. Były tu cztery większe budynki godne zainteresowania. Pierwszy kilka metrów od niej tuż po prawej stronie sprawiał wrażenie jakiejś klatki. Do wysokości dorosłego człowieka był murowany. Wyżej jednak ściany zastąpiły kraty tworzące wysoką na kilka dobrych metrów kopulastą konstrukcję. We wnętrzu klatki rosły gęste drzewa toczone chorobą podobną do tej jaka toczyła okoliczny las. Jednak pomiędzy gałęziami złodziejka mogła dostrzec sylwetki wielkich ptaków… albo małych ludzików? Czymkolwiek były te abominacje, skryte pomiędzy liśćmi wydawały z siebie cichy, rytmiczny do taktu muzyki trel.
Nieco dalej stał właściwy zamek Wittgenstein. Przyklejony do zamkowych murów z bliska nie robił już tak posępnego wrażenia. Ani tak dużego. Jedna wieża pikowała w górę nieba z bocznej części zamku, a pod wejściem frontowym siedziało na stołkach dwóch zdających się grać w kości strażników. Ci jednak odziani byli w kolczugi i hełmy, a nie pełne płyty tak jak widziani do tej pory żołnierze Wittgensteinów. I nawet z tej odległości Sylwia umiała stwierdzić, że obaj są bardzo pięknymi mężczyznami i na oko jej rówieśnikami. Przy pasach mieli miecze i zatknięte przy biodrach bandolety. Zdawali się nie wiedzieć co dzieje się na zamku zewnętrznym. W sumie nic dziwnego. Wiatr i muzyka wygłuszyły zgiełk dokumentnie. Dziwne tylko, że jeszcze nikt nie przybiegł stamtąd ostrzec rezydentów zamku…

Po lewej stronie niedaleko Sylwii stał stary warzywnik. Zadbany, wypielony i pełen wszelakich roślin i kilku nawet karłowatych drzewek owocowych. Dalej zaś Sylwia dostrzegła budynek, który zidentyfikowała jako sigmarycką kapliczkę. Tu jednak witający wiernych pomnik boga-patrona zbezczeszczono tak, że nikt nie mógł mieć wątpliwości jakie bóstwo zadomowiło się w tym przybytku. W każdym razie nikt kto choć raz widział wyobrażenie Sigmara wiedział, że w jego dłoniach znajduje się wielki młot Ghal-maraz, a nie coś zgoła innego.
To właśnie stąd zdawał się rozchodzić zarówno zapach lawendy jak i ta niepojąca muzyka…
Za kaplicą Sigmara wznosił się ostatni budynek. Samotna, wysoka na trzy, lub cztery piętra wieża przywodząca trochę na myśl dom Mary Herzen.

***

Na dziedzińcu zawrzało. I to na potęgę. Nawet bardziej niżby Gomrund i Konrad sobie tego zażyczyli. Budynek wozowni płonął w najlepsze. Biedacy, a w każdym razie ci z nich, którzy mieli ku temu niezbędną siłę, pochowali się w rachitycznych lepiankach i budynkach otaczających dziedziniec. A po środku tego wszystkiego rozgorzała ostra walka. Nulneńczycy jak się okazało stanęli po stronie atakujących. Za co Gomrund w duszy cicho podziękował Ulrykowi. A do tego na murach nie wiedzieć kiedy i skąd znaleźli się banici Siegfrieda. Za co z kolei podziękował Rhyi. Sytuacja wydała się więc krasnoludowi zdecydowanie niezgorsza. Przynajmniej z początku, bo zaraz miast taktyką musiał zająć się swoją rzycią atakowaną przez dwóch zakutych w blachy żołdaków. Mniej skory do bezpośrednich starć Konrad wolał doskakiwać znienacka do zajętych walką przeciwników by z zaskoczenia dać im zaznać sigmaryckiego ostrza. Dietrich i Eckhart bronili się obok najbardziej rannych i najmniej zdolnych do walki tarczowników, osłaniając tych ostatnich przed bezpardonowymi atakami ludzi Kratza.
Wymiana ciosów jednak zajęła zaledwie chwilę nim sytuacja przybrała obrót zdecydowanie gorszy od poprzedniego…

Niklas Abschirmen nie miał wątpliwości z kim ma tu do czynienia. Nie miał też pojęcia o polityce i konsekwencjach swojej decyzji. Czego bynajmniej nie żałował. Słyszał o jakichśtam przywilejach czy czymś tam. Gówno go to jednak obchodziło. Co mu zrobią? Obiją? Żołd zabiorą? Zaśmiałby się gdyby nie skurwysyn, z którym przyszło mu okładać się na topory. Cios za cios. Który pierwszy nie zdzierży… Zwątpi w ramię dzierżące tarczę. Zawaha się. A jak nie to… markowany cios odwrócił i z pół obrotu uderzył w kolana. Blachy nie uchroniły chłystka. Krew trysnęła ze zmasakrowanej nogi. Abschirmen jako człek praktyczny, szybko poprawił w hełm tamtego. Stal pękła jak dojrzała dynia. Wyszarpnąwszy ostrze odwrócił się. W samą porę. Shiff Doppler. Tylko skąd on się tu wziął?? Krótki zamach i…
Feldwebel kaszlnął krwią i opadł na kolana opierając się o wbity w tors miecz…Czuł jak krew zalewa mu płuca. Jak zimny pot oblewa ciało. Jak Doppler wyszarpuje miecz i biegnie do następnego z tarczowników.
Szkoda, że nie wróci do Nuln...
- Szybki skurwiel…
Eckhart złapał go gdy ten padał już na wznak z oczyma wypełnionymi śmiertelną pustką. Zobaczył to też Dietrich. I kilku najbliższych żołnierzy w nulneńskich barwach… Momentalnie z ataku zaczęli przechodzić do obrony…

- Musimy otworzyć główną bramę!
Przy Konradzie i Gomrundzie trochę znikąd wyrósł nagle nie kto inny jak właśnie Siegfried. Uzbrojony w rohatynę kapłan Rhyi zdawał się być nieco zmęczony i bardzo zdeterminowany. Nie było czasu pytać jak się tu znalazł. Tuż obok, jednego z Wittgensteinowców wykańczał właśnie siekierą Czarny.
- Mutanci wpadli w jakiś szał. Zaatakowali Wittgendorf. Wypiłjusz, Hilda i wasz przyjaciel Markus, prowadzą tu uchodźców. Horda może być tuż za nimi!
Niestety przy głównej bramie było obecnie więcej Wittgensteinowców niż Nulneńczyków. A dowodził nimi Kratz, który widząc co się dzieje, przeciął liny łączące kołowrót z kratownicą, która opadła na skaliste podłoże.

Co gorsza przy drugiej z bram, tej która wiodła na most łączący zamek zewnętrzny z wewnętrznym, działo się coś niedobrego. Kratownica była tam otwarta. Ale przejścia bronili żołnierze Wittgensteinów. A przynajmniej tak się wydawało na pierwszy rzut oka. Na drugi widać było, że ci nie mają założonych przyłbic. A wnętrze hełmów wypełniały bielące się kości czaszek…
Szkielety były cztery. I nie uczestniczyły w walce. Czekały. Aż ktoś się zbliży. Spróbuje wejść na Wewnętrzny Zamek…

***

Z całej siły przylgnęła do muru gdy grający w kości dostrzegli dym unoszący się z zabudowań Zewnętrznego Zamku. Nie dostrzegli jej. Jeden jednak ruszył w jej kierunku. Zapewne sprawdzić co się dzieje.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 14-04-2014, 21:50   #300
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dwóch, a przeciw nim półtora tuzina przeciwników.
Nawet gdyby zakuci w stal wojacy Wittgensteinów ustawili się w kolejce i bez ruchu czekali na śmierć, to by się człowiek srodze namęczył, żeby ich wszystkich wytłuc. A kręcący się po dziedzińcu żołnierze raczej nie wyglądali na takich, co dobrowolnie nadstawią karki pod nóż czy topór. Chociaż Konrad byłem pewien, że na katowski topór zasługują wszyscy bez wyjątku.

Mała akcja dywersyjna pozwoliła na zmniejszenie liczby przeciwników o trzech, ale i tak zostało ich (jak na gust Konrada) aż zanadto.

Deszcz strzał i bełtów spadł na żołnierzy Wittgensteinów, eliminując kolejnych dwóch obrońców zamku. Ale niestety akurat nie tych, którzy doszli do jedynego słusznego wniosku, że krasnolud nie należy do przyjaciół. I, być może, przegapili Konrada, lub też po prostu zlekceważyli go, bo dwa stalowe pajace zaatakowały Gomrunda, za nic sobie mając idącego za nim jak cień człowieka.
A to się straszliwie zemściło. Gdy Gomrund rozprawiał się z jednym, drugi spróbował zajść go z boku. Zabrany z krypty miecz poradził sobie równie łatwo ze stalową blachą, jak poprzednio z kolczugą Nulneńczyka. Wojak rozstał się z życiem tak szybko, że nawet tego nie zauważył.

Posłany z murów bełt trafił kolejnego żołdaka prosto w hełm. Gruba blacha wytrzymała co prawda, uderzenie, ale efekt był taki, jakby wojak dostał w łeb solidnym młotkiem. A wysłać oszołomionego żołnierza do Ogrodów Morra było nad wyraz proste.


- Wykończmy sukinsyna - zaproponował Gomrund, na moment odrywając się od pozbawiania życia obrońców zamku i wskazując głową Kratza, który wyszczerzał zęby stojąc tuż przy opuszczonej kratownicy. - Utoruję ci drogę - dodał.

Co miało zapewne oznaczać, że Gomrund ma zamiar robić za żywą tarczę, Konradowi pozostawiając (w razie konieczności) rolę oręża.

- No to idziemy - odparł Konrad, zachęcając gestem Siegfrieda do wzięcia udziału w tej części "zabawy".
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172