Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-08-2010, 07:55   #181
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Kapitan był w zaskakująco niezłym humorze. Wstał późno, całkiem dobrze się wyspał, a ujrzawszy deszcz za oknami pomyślał, że tak z dnia na dzień nie bardzo chce mu się wyruszać na kolejną wyprawę do lasu w poszukiwaniu miejsca, które mogło być tylko wymysłem starego pijaka. Ulewa była prawdopodobnie tylko dobrym wytłumaczeniem się przed samym sobą. Kiedy więc przyniesiono mu najnowsze wieści, wcale nie zrywał się z rozgrzebanego posłania, wręcz przeciwnie, odleżał jeszcze sporo w barłogu po czym krzyknął na ordynansa by ten podał odzienie i buty.
O piwie nie musiał wspominać.

Dopiero gdy złocisty płyn rozmieszał się przyjemnie w żołądku z treścią późnego, ale obfitego śniadania wyruszył ze swej komnaty na obchód. Najpierw zawitał do Jaczemira (który jak się okazało również dopiero się podniósł z łoża), ale nie wspomniał nic o zrelacjonowanym mu stanie sali obrad, zażądał tylko zgodnie z zapowiedzią dokładnej opowieści na temat snu. Kislevczyk, pomny wydarzeń nocy, nie chciał drażnić Wernera i zwracać na siebie uwagi, więc jak mógł najprościej i najdokładniej opowiedział swój sen. Schwarzenberger jak mógł spokojnie wysłuchał, po czym opuścił zieloną komnatę, z zapewnieniem że jak przejdą deszcze wyruszą razem na tę kolejną wycieczkę. Niedługo potem śledzący Jaczemira doniósł, że starzec udał się do komnat Liselotte i tam przesiaduje - kapitan pokiwał głową, kazał wysłać zamiast śledzącego zmiennika a jemu samemu nakazał iść ze sobą w wyższe partie zamku. Po drodze zawezwał jeszcze żołdaka, który wykonywał w koszarach obowiązki pisarczyka.

Teraz wszyscy oni stali w wielkiej sali obrad, dodatkowo w towarzystwie wartowników, zarówno tych którzy pilnowali komnaty dziś, jak i ściągniętej z łóżek zmiany nocnej. Żołdacy stali potulnie, starając się nie gniewać kapitana, spodziewając się jego wybuchu. Jednak o dziwo Herr Komendant był spokojny, nawet sprawiając wrażenie lekko rozbawionego.
- Nikt nie wchodził, panie kapitanie, przecie nikomu poza artystami tu nie wolno, więc czekaliśmy na rozkaz komendanta...
- Słusznie. - pochwalił kapitan - A teraz komendant udziela wam pozwolenia, trza zrobić ten...no...Jak to mówiłeś?
- Protokół zniszczenia. - dumnie odpowiedział pisarczyk, podkręcając cienkiego wąsa.


Arwid Daree leżał w łóżku, wpatrując się w sufit. Sen był całkiem ożywczy, dolegliwe, powtarzające się kłucia w klatce piersiowej, które wczoraj ledwie pozwoliły mu usnąć, zniknęły. Poprawił się w pościeli i znów przymknął oczy. Pod powiekami Mistrza, niby wspomnienie snu, przebiegały obrazy z wczorajszego spotkania, zwłaszcza z ostatniej rozmowy - rozmowy z Jaczemirem. Starzec wspominał własne wzburzenie, jego myśli pobiegły do skryptorium, spróbował sobie właśnie wyobrazić, jak jego wtargnięcie musiało ubiegłej nocy wyglądać z pozycji kislevczyka...


Środek nocy. Pachnące kurzem pomieszczenie skryptorium pogrążone w ciszy. Nachylony nad tekstem człowiek, na pergaminie rodzący się bohater. Myśl stająca się ciałem, spływająca z niebytu poprzez pióro ku otwartej przestrzeni zwoju, gdzie czekał świat. Spokój, oddzielenie od tego innego świata, gdzie za murami szalała ulewa, szczęściem nie było tu okien. Mężczyzna skupiony nad swoją pracą tak bardzo, tak bardzo wsłuchany w szczęk broni i ryk bestii, że inne, stłumione tutaj dźwięki dochodzące z całkiem niedalekiego miejsca nawet do niego nie dochodziły, a raczej nie miał ich za rzeczywiste.
Jednak w ślad za odległymi hałasami, w samotni pojawił się ktoś, kto był ich źródłem. Tym samym samotnia przestała nią być. Jaczemir nieznacznie tylko wytrącił się z transu twórczego, kątem oka obrzucając otwarte drzwi do pomieszczenia.
Do środka wparował Arwid Daree. Jednak widok starca zaskakiwał, jakże odbiegał od jego zwykłego wizerunku. Włos miał zmierzwiony, pierś unoszącą się gwałtownie, zdradzającą niedawny bardzo wysiłek. Wzrok miał z lekka nieobecny, a jednak dziwnie skupiony, zaangażowany. Człowiek ten był wyraźnie czymś mocno poruszony, a do tego chyba wyczerpany. Łapał z trudem oddech, a po wejściu zwolnił nagle i jedną ręką przytrzymał się za serce, wstrzymując oddech - jednak zaraz potem odetchnął ciężko i ruszył dalej, w kierunku siedzącego Jaczemira. Kislevczyk dostrzegł teraz w słabym świetle, że w jednej dłoni Arwida widnieje ściśnięta za szyjkę butelczyna. W drugiej...
Cóż...Wszystko wskazywało na to, że z sobie znajomych powodów Daree bezceremonialnie wyrwał ze środka wiadomego, znajomego wszystkim obrazu płótno. Poznaczone strzępieniami, a w jednym miejscu mocno naderwane, wskazywało na to, że stary Mistrz nie dbał specjalnie o to, czy dzieło ulegnie przy tej ekstrakcji zniszczeniu. Arwid niósł je energicznie, wręcz dumnie, a na jego twarzy widniało teraz coś, co możnaby nazwać niezłomnym przeświadczeniem o posiadaniu jakiejś wiedzy...
Zdumienie oderwało Jaczemira od pracy. Pochłonięty tym, co działo się na kartach pisanej właśnie historii przekonany był, że dobiegające go odgłosy są tylko grą wyobraźni. A jednak nie były. Widok starego Mistrza rozwiewał wszelkie złudzenia. Coś się musiało stać, pomyślał, coś okropnego. Widok, jaki przedstawiał sobą stary Mistrz, jakże niecodzienny i daleki od tego, jakim zwykle był widziany, wstrząsnął Jaczemirem. Podobnie jak zniszczona kartina, wleczona bez czci i należnego szacunku. Kartina z podobizną Kaisera!
Zdumiony i zaskoczony spoglądał z niepewną miną na furiata, człeka, który przecie wielokrotnie chełpił się osobistą znajomością, a nawet przyjaźnią z Cesarzem.


Werner Schwarzenberger przechadzał się po sali, z założonymi do tyłu rękoma, w pozie generała wizytującego miejskie koszary. Chudy pisarczyk biegał za nim jak piesek, zatrzymywali się przy danym miejscu, gdzie chłopak długim piórem czynił stosowne zapiski na długim zwoju, po czym na znak kapitana przechodzili dalej. Echo niosło odgłosy ich tupania, tak jak echo ich głosów. Pozostali wartownicy stali na swoich miejscach, w milczeniu obserwując niespieszną pracę tej dwójki.

- To już zapisałeś...?
- Tak jest, kapitanie.
- No to idziemy dalej. Co my tu mamy...- mówił flegmatycznie Schwarzenberger - Oho, fresk wykonany ręką tego jak mu tam było? Nieważne. Trafiony wazą, proszę, nos i prawa ręka samego Magnusa Pobożnego odprysła i leży na podłodze...Zniszczony...Masz to?
- Tak jest.
- A tu patrzcie - rozlane wino na obrusie, hehe, normalnie to wygląda jak goła baba, nie?
- Dosłownie jak goła baba, panie kapitanie! - zawtórował śmiechem pisarczyk - Pisać?
- Eee, nawet nie. Idziemy dalej.
- Tak jest!
- A tutaj...Co tam masz w spisie? Arras z kolekcji Elektora Valmira von Raukova, zdobyty podobno na wschodnich hordach...Pisz, ogromna plama chyba z wina i resztki jedzenia, praktycznie nie do odzyskania.
- Mam...Dalej?
- Daleej...- ziewnął kapitan i zrobił kolejne parę kroków - Ojoj, kawał filaru oderwany jakby kulą armatnią oberwał, kosztowna lamperia i złocenia, praktycznie nie do odzyskania...
- Tak, praktycznie nie do odzyskania...Zapisane...
- A tu? Wysadzany kamieniami karnisz...- prawie podśpiewywał Schwarzenberger - Sztuk raz. Szlag go trafił...



Widok Jaczemira zdziwił Starego Mistrza. Myślał, że tamten już dawno opuścił pomieszczenie, kiedy jego głowę zaprzątały myśli. Może to dobrze … pomyślał. Stał teraz z butelką w dłoni, w drugiej ciągnął obraz. Dyszał ciężko, w piersi znowu pojawił się ten uporczywy ucisk. Podszedł do jedynego stołu w tym niewielkim pomieszczeniu. Raczej rzucił niż położył na nim obraz zupełnie nie zwracając uwagi na rozłożone pergaminy. Tumany kurzu wzbiły się i wirowały w świetle świec. Zwrócił się wprost do Jaczemira głosem bez żadnej oznaki zdziwienia, że ten tak długo tu siedzi.

- Co o tym myślisz?
- Na oko ze dwadzieścia lat ciężkich robót - odpowiedział niepewnie Jaczemir rozglądając się czy przypadkiem nie wbiega za Arwidem jaki strażnik - i to przy dużej łapówce dla sędziego. - dodał po chwili niezdarnie wyciągając spod blejtramu dopiero co zapisane karty.


- A to co? - spoważniał nagle Werner.
Stali przed pustą, potrzaskaną wielką ramą. Zawartość najwyraźniej zniknęła, na obrzeżach pozostały gdzieniegdzie tylko sterczące smętnie resztki płótna. Schwarzenberger pierwszy zorientował się, że trzeba przerwać wreszcie to milczenie.
- Wielki portret zwycięskiego, Miłościwie Nam Panującego, Światła Naszych Czasów, Jaśnie Oświeconego Imperatora Karla-Franza...- powiedział głośno, stając na baczność -...wydarty bestialsko z ram, zrabowany - miejsce przebywania na razie nieustalone. Rama, sztuk raz, zrzucona z wysokości, popękana w wielu miejscach...
- Praktycznie nie do odzyskania...- dokończył pisarczyk.


Arwid machnął zniecierpliwiony ręką. - Spójrz tu ... - palec Mistrza wskazywał nadszarpnięty kawałek płótna.
Jaczemir pozbierał z podłogi pozostałe karty rękopisu, po czym z odpaloną świecą zbliżył się niepewnie do wskazanego miejsca. Wolałby tego nie robić. Mimo, że uporał się w miarę z dawnymi koszmarami, szczerząca z obrazu kły morda orka nie była miłym widokiem.
Nie ulegało wątpliwości. Pod podobizną cesarza, w jednym miejscu zdrapaną, istniało wcześniej jakieś malowidło. Mały kawałek bezkształtnego szkarłatu wyglądał niczym rana na ciele Cesarza. Jaczemir popatrzył niepewnie na tryumfującą minę Daree. Samo to w sobie jednak nie było przecież niczym niezwykłym, płótna częstokroć zamalowywano, wiele razy. Choć może z drugiej strony po Kaiserze możnaby oczekiwać, że stać go będzie na nowe...
- ...I ? - gapił się z pytaniem na obliczu. Na malowaniu znał się jak świnia na niebie.
- Co i?? Jak zdjąć resztę żeby nie uszkodzić tego co pod spodem? - stawiał pytania podekscytowany Daree. - Łazisz po lesie, zbierasz zioła ... może umiesz uwarzyć specyfik co by wierzchnią farbę zmiękczył?
- A bo ja wiem? Skąd mnie to wiedzieć? W lesie grzyby częściej od obrazów znaleźć można. Trza by jakiego malarza podpytać. Ten pewnikiem wie, z czego farby wyrabia, to i jak rozpuścić wie.
- A skąd ja tu malarza wezmę. Zanim jakiego się ściągnie to Vautrin zdąży wrócić. A może gorzałka? Najlepiej krasnoludzka ... takiej to się nic nie oprze.
- Tyś się schlał Arwidzie? - zapytał z troską w głosie Jaczemir - Czy s uma zaszoł?
- Nigdzie nie zaszoł ... czy nie widzisz? Tu nic nie jest przypadkowe. Może to płótno jest tu od lat? Może na nim namalowany jest ten co ma przybyć? A co jeśli on tu jest, bo to dajmy na to dawny właściciel zamku. Nie znajdziesz tu żadnej historii sprzed czasu kiedy Kaiser stał się właścicielem. To pierwszy ślad, który może nas dalej zaprowadzić.
A... tak kombinujesz stary lisie... pomyślał Kislevita. Nie chciało mu się wierzyć, że nowy właściciel chcąc zatrzeć ślady po poprzednim kazał zamalować jego wizerunek, a nie po prostu go zniszczyć. Mało wiedział o malarstwie, lecz bywając na dworach wiedziało się, że czasem mistrzowie wysługiwali się terminującymi czeladnikami, ludźmi o raczej pospolitych talentach. Te mazaje mogły być równie dobrze nieudaną wprawką jednego z takich adeptów. Mogły, ale nie musiały. W tym, co mówił ten stary szaleniec mogło też być ziarno prawdy. Mogło, ale nie musiało. Przysunął się bliżej ze światłem, próbował wypatrzeć jakiś kształt, wzór, cokolwiek, co mogło by go przekonać do fantastycznej teorii Daree.
Wytrzeszczając oko aż do bólu, nisko pochylony nad płótnem mamrotał.
- Ja tu nic nie widzę. Mazy jeno jakieś. Tu by się alchemiczna wiedza, nie zielarska przydała. A prócz tego Arwidzie - kontynuował dalej już wyprostowany - za to, czego Ty chcesz dokonać jest stryk. Ja z cesarzem prywatnej korespondencji nie wymieniam, i przyjaciół na dworze nie posiadam. Chcesz tonąć, twoja wola. Mnie za sobą na dno nie ciągnij! - ostatnie słowa niemal wykrzyczał wystraszony nie na żarty obrotem spraw. Stali tak przez chwilę dysząc ciężko i mierząc się wzrokiem. Wilki nie ludzie. Jaczemir w końcu przerwał ciszę nieco już spokojniejszym tonem. - Zamek cesarskim słowem i ukazem nasz, to nam i robić w nim co zechcemy wolno. Ale puki co pieczę sprawuje Schwarzenberger, a to gorąca głowa. Zrozum że szalony człecze, za napaść na cesarski wizerunek możesz w jeden szereg z tymi, co pod zamkiem w lesie zalegają być postawiony. A wtedy... - urwał ze złością. Nie chciał kusić losu przypuszczeniem.



- Co z...- padło nieśmiałe pytanie. - Wchodzimy...? Może tam?
Werner zamyślił się.
- Nie, durniu! - warknął w końcu. - Rozkaz to zawsze rozkaz. Tam nawet ja nie mam pozwolenia wchodzić. Bez względu na okoliczności.
Usiadł ciężko przy stole, przewracając nogą stojącą tam pękniętą już wazę, wytarł but o dywan z resztek zupy borowikowej, w którą właśnie wdepnął.
- Dobrze. - nalał sobie wina - Protokół wszyscy podpiszą jako świadkowie.
- Tak jest.
- Teraz popytam. Ci, co mieli wartę wieczorem i w nocy, podejść tutaj.
Stuknięcie obcasów znaczyło zajęcie pozycji. Schwarzenberger wypił duszkiem kielich i podniósł głowę.
- To co z tymi hałasami?
- No, późno już było, komendancie. Sporo już po tym, jak ta młoda dupa...znaczy, Jaśnie Panienka no i pan Hoening wyszli. No to zupełnie nagle zaczęło w środku walić szkło i tak dalej, potem Heike wybiegła z płaczem i rozwalonym łbem...
- Wróć. - przerwał stary wojak - Czyli kto był w środku?
- Tylko dwóch. No ten Daree razem z tym, co żeśmy przez niego w środku zadupia...
- Dobra, wiem. - machnął ręką kapitan - A co dziewka mówiła?
- Że sam stary Mistrz Arwid się wściekł nagle i to on demolował, rzucił w nią kielichem, łeb rozbił, ledwie zdążyła uciec przerażona. O, mówiła że przy okazji jeszcze tę wazę co przy samych drzwiach też rozbił, bo rzucił w nią czymś jeszcze jak już wybiegała...Leży z obwiązanym łbem do teraz, nieboga.
- A potem...
- My nie wchodzili, bo rozkaz to zawsze rozkaz. Nie wchodzić, bez wyjątków.
- Słusznie, po ryju bym lał na początek, potem nogi z dupy powyrywał, a potem ukarał.
- Wiadomo. - zgodzili się wartownicy - A potem to cisza długo. Długo w noc. A potem wyszli, ale osobno. Najpierw Jaczemir, wkurwiony jak nie wiem co. Nad ranem ten furiat, ale już spokojny.
- Któryś z nich miał płótno z obrazu?
- Nie. - rzekli obaj jednocześnie. - Na pewno, żaden nie miał.



- Jaczemirze ... czyżbyś zapomniał kto obrazu ram pozbawił? Światy się przeplatają ... Liselotte ... Marietta ... Vautrin ... Mściciel ... Jasper ... czyż nie napisałeś, że w sali spotkań jeno sama rama została? Roztrzaskana zresztą? Co do obrazu nie wydaje mi się aby godność cesarskiego majestatu pozwalała na wykorzystywanie innego obrazu jako podkładu. A co jesli ktoś go tu specjalnie dla nas zostawił jako ostrzeżenie? Przemycił dla nas ten przedmiot aby nas ochronić. A może ... - nagle Arwid porwał obraz ze stołu i zaczął z drugiej strony od spodu oglądac. - Może dało by się od spodu do malunku dobrac? Może do światła przystawić?
- Ostrzeżenie, tośmy dostali wyraźne. I wcale nie w formie przemycanych malowideł. Wspomnij sny.
- Co innego sny a co innego twarz tego, który nam zagraża.
- Coś się tej twarzy uczepił, toć nie widać niczego. - zirytował się Jaczemir - Ty coś wiesz?
- W dzień śmierci Jaspera, ktoś nas podsłuchiwał ... postać w czerni.
- Pewnikiem Voutrin - wypalił Jaczemir jakby to było tak oczywiste, że nie warte wymówienia. - A potem zginął Jasper - dokończył myśl za starego mistrza.
- Tak ... o tej samej osobie myślę ... ale - Arwid zawiesił głos, potem pociągnał spory łyczek ze stojącej na stole butelki - ale, czy nie wydaje Ci się, że ten człek dwóch panów ma ... dwóm siłom służy. Jedna to sprawa Opowieści, Kaiserowi podporządkowana, ale druga jakby wynikała z rewelacji, które nam dzisiaj przekazałeś. Gdy opowiadałeś o tym co ma przybyc, olśniło mnie, że Vautrin już dawno przez niego opętany. I jemu to w głównej mierze służy.
Jaczemir który przez cały czas przeskakiwał wzrokiem z twarzy Daree na butelkę i nazad, zachowywał do tej pory spokój i ciszę. Wreszcie nie wytrzymał.
- Napij się mości Arwidzie, pij do dna, bo widzę żeś im więcej wstawiony, z tym większym sensem gadasz. - zrobił krótką pauzę, by pozwolić ochłonąć zaskoczonemu Daree - Jużem myślał, że cały zamek każesz na kamienie rozebrać, a oczywistych znaków nie spostrzeżesz. Nigdzie indziej jak w tej sekretnej komnacie tkwi odpowiedź na twe pytanie. I nie dalej jak na wyciągnięcie ręki. Toż w Opowieści czarno na białym, twoją i tobie podobnych ręką napisane stoi komu się on wysługuje.
- A co jeśli to co pod obrazem namalowane znane nam jest? I dlatego obraz podobizną Kaisera zamalowano aby nikt nie ośmielił się go tknąć?
- Cóż, wtedy niespodzianki nie będzie. Ja się tej kartiny tknąć nie ważę, a i tobie odradzam, ale zrobisz jak zechcesz. Choć przyznaję, miało by to sens, gdyby było prawdą.
- Coś mi się zdaje, że obaj na tą samą postać stawiamy.
- Mówże konkretnie... - ponaglił zirytowany Jaczemir. Miał już szczerze dość niedomówień i półsłówek w tym i tak przepełnionym wieloznaczeniami zamczysku.
- Bo jeśli to przesłanie tego, który ma nastąpić, czy też obraz poprzedniego właściciela to jak nic nasz gospodarz mi się tu jawi. Co jeśli Vautrin jest skryty pod podobizną Cesarza?
- Nie wydaje mi się... - odrzekł po chwili zastanowienia - ...cóż, mogę się mylić, ale on mi bardziej pasuje na narzędzie. Kogoś potężniejszego, kto być może wykonuje jeszcze innego polecenia. Zresztą ja bym Vautrina nie demonizował. Zabił Jaspera, to prawda, ale kim był Jasper? Bandytą, łotrem bez czci, niechybnie skumanym z tymi banitami z lasu.
- Jasper to bandyta, który dzięki Opowieści może jeszcze coś w sobie zmienic. Vautrin natomiast nie może być całym złem na świecie. Jednakże to ważna figura w tej grze. Dlatego tym bardziej powinniśmy poznać co kryje obraz. A może nastraszyc kapitana, że Kaiser się rozsypuje i trza artystę sprowadzic dla zabezpieczenia tego dzieła. Wątpliwe żeby się zgodził, ale spróbować nie zawadzi.
- Powiem Ci co kryje obraz. Choćbyś zdarł z cesarza całą farbę do ostatniej łuski, nic innego nie ujrzysz, jak prujący mętną toń drakkar. Tak Arwidzie Ekertowiczu, okręt przewoźnika pod szkarłatnym żaglem. - po czym dodał - A kapitana nie drażnij, z serca radzę, człek to wyrywny, do gniewu skory, do tego co się na zamku wyprawia niezorientowany. Tacy ludzie potrafią być niebezpieczni. No i nie przepada coś on za Tobą Mistrzu, to widać.
- Ja za nim też nie ... myślę, że tego akurat nie widać. Ale nie pozostanę obojętny ... gdybym bym młodszy miałbym więcej możliwości, a teraz tylko z ukrycia rola starego lisa mi przypadła. Ciężka to rola, dlatego sojuszu potrzeba mi. A ty nie wiem czy do pomocy jesteś skory ... - smutno urwał Daree.
- Buduj tedy sojusze. W tem jednak miej świadomość że i najwierniejszego sojusznika długo przy się nie utrzymasz, jeśliś nie szczery i swoje jeno gruszki w popiele chcesz prażyć.
- Ja już nad grobem stoję i chyba jako jedyny własnych interesów tu nie foruje. Nie chce natomiast aby miejsce to pozostałych artystów pochowało. Uwierz, ze tajemnic żadnych nie skrywam.
- A czy nie wszystko jedno, skoro wiadomo, że Opowieść tak czy inaczej anonimowym ma zostać dziełem?
- Jeśli ma stac się prawdą to jej autorami będą Jasper, Marietta, William, Tupik oraz pozostałe kreowane przez nas postacie. A propos, czy nie myślałeś żebyśmy nieco zmienili wizerunki niektórych bohaterów ... tak wiele przeszły ostatnio. Czy na ten przykład Tupik nie powinien nabyć jakowejś fobii, np. strach przez ciemnością a nawet cieniem?
Jaczemir zastanawiał się długo przypatrując staremu Mistrzowi. Ważył długo, wreszcie przemówił.
- I co z tego wyniknie dla historii?
- Będzie bardziej realna ... bliższa rzeczywistości. Nie budząca wątpliwości słuchaczy. A co wniesie do historii ... pewnie kolejne kłopoty.
- A mnie się widzi, że Ci Mistrzu o co inne chodzi...
- Doprawdy? A o cóż to?
- A o nudę najzwyklejszą. - odparł z jadem Jaczemir - Widzi mi się Panie Dramaturgu, żeś się najnormalniej znudził i rozrywki w tanich uciechach szukasz. Czytałem ja to, coś ostatnio na trakcie w deszczową noc opisywał. Było tam wiele chęci czynienia zła. Mówisz, że Jasper może coś w sobie zmienić, a piszesz jak rakarz. Toć gdyby nie zdecydowana postawa tego młokosa, zarżnął byś na kartach opowieści tego chłopa.
- Nie o nudę ale najbliższe realnej rzeczywistości snucie Opowieści aby nikt nie zwątpił w prawdziwość zdarzeń. Co do Jaspera ... to bandyta, realny, prawdziwy, który gryzie ziemię od czasu naszego tu przybycia. Możliwym jest, że znajdzie sie wielu, którzy go osobiście znali. Dlatego też zbyt szybka przemiana byłaby dla nich wątpliwa. Tym bardziej, że wiele przeszedł dla ocalenia życia i nie ma zamiaru go w bezsensowny sposób stracić ... mając poważne zadanie do wykonania.
- Nie, Mistrzu. Ten Jasper, który gryzie ziemię już nie istnieje, nawet trupa nie znajdziesz, choćbyś szukał. Jest tylko ten na kartach Opowieści. Światy się przeplatają. Tam Tyś Jasperem, a tu on Tobą.
- My, Jasper, Liselotte, Konstantin zaginą, gdy dzieło dobiegnie końca ... ale w Imperium jest wielu, którzy nas znają i będą jeszcze pamiętac przez długie lata. Co byłoby gdyby dajmy na to Lutfryd spisując moja biografię, zbyt odbiegł od rzeczywistości ... kto uwierzył by w jego dzieło? To samo tyczy sie Jaspera ... trzeba go stworzyc od nowa, ale powoli tak by ludzie widzieli postępującą w nim przemianę. Bliskość dziewczyny jest dla niego błogosławieństwem, ale gdy tylko traci ją na powrót staje się zagubiony.
- Spójne to i logiczne. Jam jednak nie przekonany, a co jeśli się wielu mnie podobnych znajdzie? Miast komplikować i tak pogmatwane żywoty naszych bohaterów, stwórzmy kolejnych, a wierzaj mi nudy nie uświadczysz.
- Bohaterowie podróżują to i o nowe kreacje nie trudno, czy będą nudne tylko od nas zależy. Ważne aby były jak najbliższe rzeczywistości ... a nikt nie będzie wątpił w prawdziwośc Opowieści.
- Furda. Rzeczywistość to każdy ma wokół, wystarczy się w kierunku zadka zwrócić, a rzeczywistości tam, że ho ho. Jeśli by Cesarz chciał o rzeczywistości ballady, nie sięgał by po Twe pióro. Ma on pewnikiem na dworze niejednego latopisa. Naszą rolą stworzyć bohaterów, nie z krwi i kości, bo tacy są pospolici i pełno ich po gościńcach, a każdy się za największego ma. Naszą rolą stworzyć takich bohaterów, którzy zmienią losy świata!
- Jak to mówią gdzie się nie odwrócisz zadek i tak z tyłu zostaje. Myślisz, ze Cesarz byłby zadowolony jakbyś mu inna rzeczywistoś wykreował? Jeszcze przed rozpoczęciem Opowieści długo debatowaliśmy o tym jaki powinien byc bohater ... każdy miał inny koncept i konsensusu nie osiągnęliśmy. Tedy każdemu przypadł bohater jaki najlepiej do Opowieści według niego pasowałby, potem długo splataliśmy ich losy. Nic więc nie stoi na przeszkodzie abyś stworzył herosa, niezwykłego, zmieniającego oblicze świata. Różnił się bedzie od reszty bohaterów ale już nasza w tym głowa aby w drużynę się wpasował. Wolna wola szlachecka Jaczemirze.
- A żebyś wiedział! - Jaczemir aż gotował się ze złości - Tkacze nie dramaturgi! - wołał. - Konsensusu nie osiągnęli! Nie dziwota, widać to wyraźnie, bo zgody między wami nie ma! A jak ma być skoro każden na swoję stronę szarpie! - ręce aż trzęsły się mu ze wzburzenia. Pozbierał naprędce stertę świeżo zapisanych pergaminów i z głośnym pokrzykiwaniem ruszył w kierunku wyjścia. Jeszcze w korytarzu słychać było jego krzyki - Furda!! Wsje sdies sczeźniem! My potieriali, no dobawju w sup jeścio!
- Zapomniał wół jak cielęciem był!! - Krzyczał za oddalającym się Jaczemirem Stary Mistrz. - Sam orczego łba na obrazie się boi, a chce aby bohaterowie bez skazy po chaosie wyszli i od razu w herosów się przerodzili. Duraakk!! - Arwid znowu dyszał ciężko, opadł na krzesło, sięgnał po w połowie pustą albo jak kto woli w połowie pełną butelczynę. Już kilkakrotnie złapał się na tym, że w chwilach wzburzenia jego myśli podążają do zamkowej komnaty, gdzie zawieszony portret Jasmine. Rozmawiał wtedy w myślach z Nią, szukał rady, pocieszenia. Nie inaczej było i tym razem. Potem jeszcze długo siedział w tej zamkowej skrytej na wysokich kondygnacjach pustelni. Gdy wyszedł dniało już, zostawił za sobą postawiony na przeciw wejścia, wsparty o stół portret Kaisera dzierżącego orczy łeb. Strażnikowi przy drzwiach oddał pustą butelkę.
- Tylko nie stłucz - rzekł na odchodne.


Schwarzenberger milczał długo. Drugie pół flaszki znalazło się w kielichu, a zaraz potem w gardle.
- Ty, wystąp. - zwrócił się do człowieka, który miał wartę przed drzwiami skryptorium.
Wartownik był skupiony i blady. Stanął przed zwierzchnikiem.
- Daree wyszedł nad ranem? - spytał łagodnie komendant - Bez obrazu?
- Bez. - przełknął ślinę żołdak - Tylko ten...Butelkę pustą mi dał...O, tu mam.
W wyciągniętej dłoni mężczyzny znalazła się pusta flasza. Pochylił się do przodu i podał ją Wernerowi. Ten obejrzał pustą butelkę, powąchał ją i zaczął się nią bawić, pytając dalej.
- Jaczemir też nie miał obrazu, jak wychodził?
- Nie, panie kapitanie. Na pewno, bo tak huknął drzwiami że aż żem podskoczył i na pewno widziałem, nie miał go.
- To który go tam wniósł do środka?
Ręka wartownika zaczęła się trząść.
- To chyba, kurwa, proste pytanie?
- Noo...Panie kapitanie, nie wiem...
- Jak to być może?
- Panie kapitanie, tam tak cicho i nuda, że, że...
Schwarzenberger uniósł lekko brwi.
- Spałeś?
- Nie! - krzyknął prawie strażnik. - To znaczy...Tak...- zakończył cicho.
- ...i nie widziałeś, kiedy i z czym wchodzili do środka artyści?!
- Nie. - odpowiedział po chwili milczenia, opuszczając głowę żołdak. - Drzwi żem wcześniej odkluczył, jak posłyszałem, że siedzą w sali i pewnikiem zaraz przyjdą, co by potem już nie musieć wstawać. Ale na koniec dokładnie zamkłem!
Werner Scharzenberger nie poruszył się. Jego wolna dłoń stłumiła ziewnięcie.
- Zbliż się, durniu...- powiedział łagodnie. - Jeszcze bliżej.
Wartownik podszedł do dowódcy, blednąc stopniowo, a na koniec wyprężył się.
- Nachyl się...- zachęcił komendant.
I nawet wąż nie atakuje tak szybko myszy, jak szybko kapitan zerwał się z miejsca i z hukiem, który poniósł się chyba po połowie zamczyska, roztrzaskał na łbie tego debila pustą butelkę po ponad pięćdziesięcioletniej chlubie cesarskich winnic.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 26-08-2010, 08:08   #182
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Męcząca noc dała się staremu Arwidowi we znaki. Kiedy już dotarł do swojej komnaty i gotowy do snu legł w łożu z baldachimem sen nie chciał przyjść. Na zewnątrz było już zupełnie widno, za oknem tradycyjnie skrzeczały kruki. Każdy wdech sprawiał mu ból w klatce piersiowej. Dodatkowo irytowała go ta uniemożliwiająca zaśnięcie przypadłość. Jeszcze pięć wiosen temu bez większego problemu potrafił przejechać konno spory dystans. Teraz samo chodzenie sprawiało mu już coraz większy trud. Nie godził się z tym, w myślach wadził się jeszcze z Morrem na jaką próbę jego godność wystawia. Potem przyszedł lekki przerywany sen. Drzemiąc odtwarzał sobie poprzednią noc aż w końcu zmęczony usnął.
Ale sen nie przyniósł odpoczynku. Jak zwykle męczyły go niespokojne sny. Śnił mu się obraz … po raz kolejny … obraz z sali obrad. Tym razem spoczywający w pracowni jakowego artysty. Mężczyzna ze związanymi do tyłu włosami, ubrany w ubabraną we wszystkie możliwe kolory koszuli, nasączający trzymaną w dłoni chustę z wyszytym złotą nicią "P", co chwila pocierał nią obraz.
Powoli spod spodu obrazu z każdym ruchem dłoni artysty wyłaniał się ukryty portret. Mężczyzna zasłaniał go swoją posturą. Można było dostrzec jedynie zmierzwione włosy utrwalone przez nieznanego malarza. W końcu postać wyprostowała się, stała tak chwilę przyglądając się swej pracy. Potem odwróciła się do ukrytej za oparciem krzesła osoby.
- To on … – rzekł artysta wskazując palcem na postać jednookiego starca na portrecie.

Daree przebudził się. Znowu oddychał ciężko, ale uporczywy ból w piersiach minął. Sądząc po panującym półmroku musiało się ściemniać. Jeszcze raz powrócił do wydarzeń poprzedniej nocy. Obiad, opowieść o Mścicielu, plama wina, pijackie bajdurzenie Jaczemira … służąca nie potrafiąca wykonać prostego polecenia … chyba rozbił jej łeb … tak, na pewno … potem rzucał wszystkim … obraz … skryptorium. Obraz … sen … Nagle olśniło starego Daree. Przypomniał sobie kolację wystawioną przez Aravię, wtedy to w narkotycznym amoku śniła mu się sala spotkań, makabryczny taniec ciał i spoglądający z wysoka, tam gdzie wisiał portret Kaisera, jednooki dziad. Ten sam co i dziś.

- Niedorzeczność... – powiedział sam do siebie Arwid.

- Co takiego Mistrzu? – Zapytał niepewnie wchodzący Lutfryd.
Arwid machnął ręką ukazując błahość pytania.
- Nic takiego … nie będę dzisiaj pisał. Źle się czuję i pozostanę w łożu.
- To ja może Mistrzu co do jedzenia przyniosę … i ochmistrza o kobyle mleko zapytam. A … Mistrzu … bo ja dzisiaj cały dzień w bibliotece spędził. No i … nigdy tam wcześniej nie byłem i … nie wiedziałem, że biblioteka taka wielka i że jednak dłużej mi zejdzie ze spisem.
Arwid słuchał obojętnie tłumaczeń Lutfryda. Nagle uczeń zbliżył się do zagrzebanego w pierzynach Mistrza.
- Jest jeszcze coś … - Lutfryd nachylił się nad Arwidem i wprost do ucha zaczął szeptać.
- Masz wychodne! – krzyknął uradowany Arwid. – A jak będziesz szedł do kuchni to pierw pójdziesz do tej dziewki co jej łeb rozbiłem wczorajszego wieczora. Weź ze szkatułki pięć sztuk złota i zanieś niebodze. Zdrowia jej to szybciej nie wróci ale na pewno humor poprawi.
- Dobrze Panie … ale czy warto od razu płacić, służba powinna znać swoje miejsce.
- Ja nie zbiednieję a w zamku tym lepiej przyjaciół mieć niźli wrogów.
- Jak sobie życzysz Mistrzu.

Lutfryd otrzymanym od Arwida kluczem otworzył zamek w skrzyni. Gdy zamykał wieko na jego dłoni błyszczał słupek monet. Ukłonił się swemu Mistrzowi i cicho aby nie sprawiać zbędnego hałasu wyszedł z komnaty.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 26-08-2010, 09:58   #183
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
W komnacie Liselotte panował iście niebiański spokój, a szum ulewy za oknami był jednostajny i z lekka usypiający niczym dźwięk toczącej się wody w łagodnej rzece. Gra trwała nadal.

Nastąpiła krótka chwila milczenia, tak samo jak przy poprzednich pytaniach, gdy Fraulein wpasowywała treść w rytm i rym.
- Cesarz sprowadził nas na zamek, Cesarz Opowieść tkać nakazał - lecz kiedy mamy splatać światy, czy i to było w tych rozkazach?
Jak poprzednio, tak i teraz pytanie wywołało mu na oblicze uśmiech uznania. Jeśli czegokolwiek nauczyła się od swego elfickiego łucznika, to z pewnością celności.
- Powiedział: Yaaraer. - "Starożytny"? "Pradawny"?. - On wyczuwa, że ktoś ma zamiar spleść...- nie jestem pewien stojącego za wyrażeniami prawdziwego znaczenia ..."...losy?" "światy?" "strony?" - ...ktoś ma znów zamiar rozbudzić Strażnika. "Se'ntinel e'h" - czy na pewno "Strażnik?", przecież też "Miejsce", "Twardy" - ...Przybywa, gdy jest potrzebny. Mallen pelu e' n'alaquel en' sen. Przewoźnik będzie krążyć swoją łodzią... Ar' thar... - na moment przerwał ten potok wspomnień, lecz podjął na nowo ze smutkiem - Chciałbym wierzyć, że nie. Że jest to jedynie owoc intrygi kogoś, komu Cesarz zaufał... Z drugiej jednak strony władców z reguły mało interesują losy ich poddanych, a bardziej prawidłowe wykonanie rozkazów, jakie im powierzono - dokończył, a myśl mimowolnie powędrowała w stronę skrytej w cieniu dziewczyny.

- Całkiem dobrze mówisz pieśnią elfów - zauważyła nagle.
- Całkiem dobrze nie znaczy doskonale, niestety. - westchnął - Gdybym tylko miał niegdyś więcej zapału i czasu na naukę... dziś nie zastanawiał bym się nad sensem jego pieśni.

Gdy słyszała tę melodię słów, chciała czy nie chciała: stawał jej przed oczyma. Ulotny, zachwycający, śmiały... Szepczący jej piękne słowa, których nie musiała rozumieć. Jaki był ten jeden z jego braci, którego spotkał Jaczemir? Czy przypominał choć trochę Ferredara? Tęsknota i ciekawość zwyciężyły. Pytanie samo wyfrunęło z ust.
- Kto to właściwie był? Ten, kto przyniósł strzałę?
Wiedział, że ten moment nastąpi. Wiedział że potem będzie miał dla siebie tylko wstręt. Że to z czasem minie, ale nie wiedział jak długi będzie ten czas. Polubił tę dziewczynę, nie kobietę jaką się stała, lecz właśnie ową cichą, małomówną dziewczynę. Może za to, że trochę przypominała mu jego starszą, ledwo pamiętaną z dzieciństwa siostrę? Może za to z jaką misterią plotła losy tego naiwnego dziecka? A może z innego powodu? Nie miało to znaczenia. Teraz, będąc pod niewątpliwym wpływem nowej Liselotte z tym większym trudem kłamał.
- Mądry, długowłosy... - banały z trudem przeciskały się przez gardło. Jeśli miała uwierzyć, bardziej musiał się starać - ...raczej nie Wysoki, choć śpiewał w prastarym, ledwo zrozumiałym dialekcie. Nazywał mnie Widzącym, a jednak wiem, że jego wzrok sięga wiele dalej. - kłamał jak z nut, choć mówił samą prawdę. Jeśli miała uwierzyć, kłamstwo musiało muskać prawdę. - Wyglądał na żołnierza, lecz kiedy śpiewał... żebyś Ty go mogła usłyszeć... eh. Ponoć znany jest wśród nas jako Galadriel.
Mgła rozmarzenia ustąpiła z jej oczu. Banały otrzeźwiły ją, przywróciły krystaliczną pewność siebie. Tymczasem Jaczemir dokończył: - Lecz niech to pozostanie naszą tajemnicą, Pani. On nalegał, by pozostać posłańcem bez imienia. - Widząc jej zdziwienie dorzucił: - Oni odchodzą, Pani Liselotte.
Milczeli jakiś czas. Nie miał ochoty dorzucać więcej kłamstw, niż to było konieczne, więc milczał. Ona też milczała.

- Znałaś kiedyś któregoś z nich? - zapytał nagle.

Oczy Liselotte pojaśniały momentalnie, po kociemu, niemal fosforycznym blaskiem. Twarz wydała się podobna pięknej, woskowej masce, pozbawionej uczuć, ale jednak pełnej - czegoś.
- Nie pytaj o to, co już wiesz, Jaczemir - zanuciła mięciutkim, sennym głosem. - Nie pytaj, by wyciągnąć ze mnie prawdę, którą już znasz, gdy sam karmisz mnie kłamstwami. Nie przeciągaj struny.
Jaczemir wytrzeszczył jedyne oko. Zastygł w bezruchu, nie śmiąc się poruszyć, ledwo śmiąc oddychać, przerażony. Patrzył na nią oniemiały, bo właśnie docierało jak naiwną okazał się zabawką. Ten piękny, uroczy uśmiech był straszniejszy niż ociekające jadem kły chimery. Znów czuł się jak w kręgu. Samotny, bezradny, głupi wobec tego przed czym się znalazł. Skuty strachem trwał jak w transie wpatrzony w połyskujące oczy, wsłuchany w hipnotyczną melodię jej głosu. Był pewien, że nie zdradził się niczym. Zawahaniem, drżeniem głosu, słowem ani spojrzeniem. Więc skąd wiedziała? Bo ona wiedziała.
Tymczasem ona, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu, wolniutko przechyliła głowę na bok.
- Powiedz prawdę - nakazał ten jedwabisty, senny głos.

Całe rzędy włosów jak na komendę stawały dęba pod wpływem tego mruczenia. Choć nie wypili wiele był trzeźwy jak rzadko. Bał się jej. Kurwa, jak bardzo się jej bał. Trzęsącymi się wargami, sam nie wiedząc co robi mamrotał.
- Jej myśli nie znają mnie ni powodu mego. Prawdziwego pragnienia. Amin dele ten' he. Jestem tak blisko, a mimo to muszę odejść. Statek przybije do portu... - potem - ...Nie może wiedzieć, że to ja tu byłem. To zrani bardziej jej serce. Obiecaj, niechaj będę posłańcem bez imienia... - dyszał ciężko jak po długim biegu. Nie chciał tego a jednak słowa wciąż się wypowiadały - Powiedz jej... Żeby mnie stworzyła.
Zielony blask tęczówek przygasł; maska wygładziła się. Otworzyła usta...

Huknęło, gdy z rąk przysypiającej Ady wyśliznęła się srebrna taca. Liselotte mrugnęła. Czar prysł.
Gdy taca trzasnęła o podłogę cały aż się skurczył. Gapił się wciąż w nią wytrzeszczonym okiem ze zgrozą nie wiedząc co począć. Do ogłupiałego w strachu umysłu dopiero teraz docierały sygnały o tym, co stało się przed kilkoma chwilami. Ona zaś spojrzała na niego ze zdumieniem, jakby właśnie obudziła się ze snu.
- To był Ferredar - szepnęła. - To był Ferredar. Wybacz mi, Jaczemir. To nie ja. To ciemność. To strach - jęknęła i rozpłakała się, nagle odarta z całej tej niepokojącej, niesamowitej urody.

Dużo, dużo później, kiedy już się wypłakała, kiedy nabrała animuszu, z dziewczęcym urokiem nadrabiała miną, nakazał Adzie położyć Panią do snu. Obiecał naparzyć ziół na dobry sen. Nie potrafił rozmawiać z kobietami, więc tylko był. Wbrew etykiecie odprawił ziewającą szeroko służkę i zatopiony z przepaści głębokiego fotela, popijając z świeżo przyniesionej flaszki, wsłuchany w jej oddech grzał stare kości w cieple kominka.


* * *

Arwidowi Daree nie śniło się już nocną porą nic niepokojącego, więc obudził się wyspany, a nawet w jego głowie pojawiło się wiele ciekawych pomysłów. "Ranek jest zawsze mądrzejszy niż wieczór" - przypomniał sobie stare kislevskie przysłowie i pokiwał głową, ale zaraz przypomniał sobie w nawiązaniu do tego Jaczemira i skrzywił się. Artysta spożył spokojnie śniadanie, składające się dziś głównie ze świetnie przyrządzonych przepiórczych jaj i nakazał przygotować sobie miejsce do pisania tak jak ostatnio. Ale tym razem okazało się, że przy otwartym oknie ciągnie niezwykle zimnym wietrzyskiem, tak więc zawarł szczelnie okiennice i dopiero wtedy zabrał się do przelewania swych nowych idei na papier.
Znów godziny zaczęły mijać niepostrzeżenie, gdy starzec z piórem w dłoni kreślił szybko kolejne akapity historii, w której światowe wydarzenia zaczynały nabierać rozpędu.

A tymczasem w komnacie Panny Liselotte poranny czas mijał powoli. Zmęczenie dawało o sobie znać. Ponury jesienny poranek wyrwał się wreszcie z objęć deszczowej nocy, a wraz z ciemnością znikł deszcz. To za ścianami, bo w murach nadal panował mrok. Spokojny sen kobiety działał jak mantra, kołysał. Ale dawał nadzieje na dalszy spokojny sen. Jaczemir chyba też przespał się nieco, ale teraz był przytomny. Nie miał już tu nic do roboty. Przed wyjściem dorzucił do kominka, wpuścił do komnaty trochę światła gdy uchylił kotarę i do końca opróżnił ostatnią butelkę.
Przez pogrążone w ciemności korytarze szedł w kierunku zielonej komnaty gdzie szukał azylu po tak ciężko spędzonym dniu i pełnej wrażeń nocy. Podróżując od plamy światła do kolejnej pochodni, kaganka, świecznika pojawiał się i znikał. Jedynie stukot kostura nie znikał. Przez moment miał wrażenie, że czasem nie jest jedynym znikającym w cieniu. Wolał nie być wścibski.
Przyspieszył kroku. Skórę przebiegały ciarki na myśl że może już przybył. Że już gdzieś tam krąży korytarzami. Że może wcale nie gdzieś.
Po dotarciu do komnaty ze zdziwieniem stwierdził dwóch wartowników. Gdy tylko zatrzasnął drzwi odpalił świecę i na wolnej karcie narysował potrójne koło. A potem przybił rysunek nożem na drzwiach. Jeśli to był ten upiór, to właśnie to go powstrzyma. Jaczemir to wiedział. Przez cholerny kaprys starego Daree!
Ten stary lis zabawił się jego kosztem wymyślając postać mściciela i wplątując w to jego samego. Zawsze gotów twierdzić, że to wszystko jego - Jaczemira wola i imaginacja! Złościło go z jaką lekkością stary mistrz żongluje żywotami na kartach opowieści. Pióro Arwida Daree kreśliło zamaszyste wzory fastrygując krwawym ściegiem szlak wędrówki swego bohatera. Nie umiał znaleźć w nim śladów tamtego globtrotera Peregrynacji. W dosadnej dbałości o realizm Jasper wylewał się z palców Arwida na karty Opowieści...

To były ostatnie myśli jakie pamiętał przed zaśnięciem. Może i śnił. Stukot do drzwi wyrwał go chyba z jakiegoś pełnego grozy kołysania w rytm kobiecego oddechu. Pukanie było nieugięte.
- Kogo tam licho niesie?
- Czas ponownej wycieczki do lasu nadszedł, pogoda może być. - zameldował niezbyt wylewnie posłaniec komendanta - Szykujcie się na południe. Rozkaz komendanta. - i wyszedł.
Jaczemir zastanawiał się przez chwilę nad znaczeniem usłyszanych słów, i zgłębiając ich sens pogrążył się na powrót w odmęty snu.
Śnił o wieży. W grubych murach baszty koła miarowo zmieniały swoje położenie. Żarna losów mieliły rzeczywistość tak jedną i drugą. W zmiętej rzeczywistości zachodziły zmiany. Przewoźnik krążył swoją łodzią a w baszcie kamienie ciągle zmieniały swoje położenie. Śnił kształty... Linie, ciągłe i przerywane...Jakieś rysunki...Regularne. Plany...Uciekały tak szybko, że nie mógł zdążyć ich zapamiętać. Śnił koło, koło powtarzało się. Powiększało się coraz bardziej, a on cały wpływał przez nie do środka...

- Mości Jaczemirze...- tłuczenie w drzwi było ostrożne, ale dość zdecydowane - Mości Jaczemirze, błagam wybaczenia, ale trza wstawać...
Długo zajęło, by dowlókł się zaspany do progu, otworzył, napotykając Ingę, jak zwykle w świeżo wykrochmalonym fartuchu. Kobieta krytycznym okiem obrzuciła wbity w drzwi nóż, ale nic nie rzekła na ten temat, choć widać że przychodziło jej to z trudem.
- Mości Jaczemi...
- Taak, wiem...- machnął dłonią, zły i głodny - Do lasu...Zaraz...Dajcież oczy otworzyć.

Jednak o południowej porze kislevita miał już dużo lepszy humor. Porządnie najedzony i całkiem nieźle wyspany, wychodził właśnie w podobnym stroju jak poprzednio na dziedziniec. Na wszelki wypadek miał ze sobą kartę z rysunkiem uroczyska. Ostatnio nie rozstawał się z nią ani na chwilę. Co prawda sam nie wiedział, czy ma pokazać kapitanowi drogę do tego opisanego w śnie miejsca. Ba, nie wiedział nawet, czy jest w stanie tę drogę odnaleźć. Ale w jakiś sposób wspomnienie wspaniałego, choć mrocznego boru kusiło go, przypominając mu wcale nieodległe przecież czasy gdy tułał się po lasach Imperium - a choć cierpiał niedolę i głód, były to czasy na swój sposób szczęśliwe. Wspomniał słowa elfa o mądrości, ale zaraz coś przerwało mu te rozmyślania, bo kątem oka dostrzegł wysoko na krużgankach postać stojącą w cieniu kolumny - a raczej wyczuł jej spojrzenie. Zakapturzona postać schowała się szybko, gdy tylko zwrócił twarz w tamtą stronę. Mruknął, wzruszywszy ramionami i wyszedł na oświetlony bladym słońcem dolny dziedziniec.


Konstantin de Hoening patrzył na Fraulein Liselotte z mieszaniną rozbawienia, ciekawości i żądzy. Jeszcze zanim zdążył podejść tak blisko, mijając kolejne kolumny, dziewczyna odsunęła się w kierunku ściany i odwróciła się ku niemu, ściągając jednocześnie z głowy kaptur. Urokliwa twarz zajaśniała, na ustach wykwitł delikatny, uprzejmy uśmiech.
- Herr Hoening...- rzuciła tonem powitania, poważniejąc nieco na widok jego wyłaniającej się z półmroku miny, zanim jeszcze mężczyzna zdążył się przywitać.
- Fraulein Liselotte, jakże miło spotkać...- skłonił się dworsko, nienagannie ubrany. Przez moment milczeli oboje, zimny wiatr muskał ich oblicza.
Konstantin przyglądał się szacie dziewczyny...Był powłóczysty ubiór w rodzaju togi, o damskim kroju i ornamentacji, w kolorze ciemnej zieleni. Wprawne oko nulneńskiego strojnisia oceniło, że utalentowany krawiec wzorował się na szatach i wzorach elfickich. Był to prawdopodobnie strój podróżny, opatrzony kapturem, ale przeznaczony dla urodzonej pani, która jeśli już musi opuszczać swoje salony, to również na chłodnym trakcie chce wyglądać odpowiednio do swej pozycji. Błyszczące zdobienia ze startych drobno klejnocików wieńczyły rękawy i brzegi kaptura - ale ich dyskretny blask był widoczny dopiero z odległości jednego kroku...
- Cóż za piękny strój.. Krawiec altdorfski? Czy może wissenlandzki? - zbliżał się coraz bardziej mężczyzna - Zaiste wspaniały, ale to grzech chować tak urodziwą buzię pod kapturem...
- Dziękuję...- wyglądała na lekko speszoną - Był wśród szat, które darował mi nasz gospodarz...Zaskakująco ciepły. A kaptur przydaje się, gdy wiatr tak nieprzyjemny jak dziś. Schodzę właśnie z górnego dziedzińca, tam widoki z tarasów wspaniałe, ale i podmuchy chłoszczą policzki niczym bicze.
- To prawda, wiatr dziś okropny...- teatralnie machnął dłonią - Widziałem, żeś wyglądała Panienko na dół, cóż to za hałasy na dziedzińcu?
Odsunęła się nieco dalej od jego bliskiego oblicza, odwracając półprofilem ku wewnętrznej części zamczyska.
- Wygląda na to, że kapitan z Jaczemirem znów wybierają się na wycieczkę do lasu...- powiedziała już pewniejszym tonem - Jeszcze im nie dość po ostatnich przygodach?
- A ty się nie wybierasz...? - zagadnął półżartem, obrzucając raz jeszcze uważnym spojrzeniem jej podróżny przecież strój.



Na otwartej przestrzeni wiał zimny wiatr, jak szpilkami traktując twarze. Czekali już tam na niego. Dziwne wrażenie - powtarzalności danej sytuacji. Kapitan na koniu, uzbrojeni jeźdźcy, słońce w zenicie, wiatr. Nawet pozy mieli podobne jak wtedy. Przygotowany luzak obciążony był jak poprzednio koszem z prowiantem, Inga nawet nie pytała. Dopiero po jakimś czasie oko wyławiało różnice - trochę jak na zabawie w porównywanie dwu obrazów, gdzie twórca zabawił się w ukrycie odróżniających je małych szczegółów. Pierwszy, nie było Vautrina. Drugi, za hełmami wojaków były inne twarze, załoga była skompletowana z innych ludzi. Nic dziwnego, pomyślał i ruszył w ich kierunku. Czy były jakieś inne szczegóły? Na pierwszy rzut oka nie. No, może Schwarzenberger był weselszy niż poprzednio...

- Witam w tym jakże pięknym dniu, Herr Jaczemir...- wyszczerzył się kapitan z daleka i uniósł nieco łapy niczym niedźwiedź, tubalny głos wystraszył kilkanaście siedzących bliżej ptaszysk - Pojedziem w bór, jeno trzymaj się nas tym razem, wędrowniczku!
Zaprowiantowany luzak machał z werwą łbem. Zajrzał do kosza. Dora kobicina, pomyślał z uznaniem o Indze bo ciasno upakowane butelki natchnęły go optymizmem. Rozejrzał się po dziedzińcu. Oko wychwyciło prócz różnic niechciane podobieństwo - brak wierzchowca dla niego. Mógł co prawda ruszyć z buta, jednak trudy wczorajszej wędrówki nadal odzywały się okazjonalnym bólem nóg i krzyża, a ponadto cierpiała prócz ciała duma Jaczemira. Starczyło rzutu okiem na twarze, by domyślić się o niskim pochodzeniu większości żołnierzy, i mimo iż kilka dni temu nie robiło mu różnicy, jakoś tego jakże pięknego dnia żółć go zalewała na myśl, że on Denhoff ma drałować przy strzemieniu jakiegoś chama. Zapamiętał, by po powrocie wywiedzieć się w stajniach, czy nie stał kto przypadkiem za tą omyłką. Podejrzewał żołnierzy z poprzedniej zmiany. Nie wiedzieć czemu strasznie go znienawidzili za to niewinne bądź co bądź zagubienie. Tą tajemnicę również należało wyjaśnić.
- Kto pojedzie, ten pojedzie - odezwał się chmurnym tonem Jaczemir do kapitana teatralnym gestem rozglądając po majdanie - Ja tu wierzchowca dla się nie uwidieł.
- Jakże to, to waść potrzebujesz? - zdumiał się Werner - Ostatnio nawet żeś z siodła nie skorzystał, tak to na zieleninę i inne chrabeście się zapatrzyłeś. Ale skoroś dziś skory, to już.
Komendant gwizdnął w kierunku stajni.
- Bywaj tu! Konia biegiem dla Mości Jaczemira rychtować!
- Ostatnio dobę niemal do zamku po mnie przybyliście kapitanie. Jak mamy się włóczyć po borze, tedy ja wolę, co by i mnie wygody stało. - odparł Jaczemir przekrzyczany przez gromki rozkaz komendanta twierdzy.
Wojacy dziwnie milczeli, pierwszy nie wytrzymał kapitan.
- Ech, panie artysto... - uderzył się w boki - ...droczymy się jeno z Tobą! Wybacz, humor mi dziś jakoś dopisuje. Otóż rumaka przedniej maści kazałem dla Ciebie już wyprowadzić, a żebyś go nie obaczył przed czasem - zaraz za bramą on ci już na Cię czeka!
I dopisywał. Bez dwóch zdań. Jeno, że Jaczemir nie bardzo miał ochotę na krotochwile. Ale, siła złego na jednego, pomyślał i bez słowa ruszył sadząc wielkie kroki w kierunku bramy. Po drodze dostrzegł jeszcze jedną trzecią różnicę, do tej pory ukrytą za siodłanymi końmi. Pośród konnych stał na bruku pieszy, dla którego nie przewidziano widać wierzchowca. Po podejściu bliżej kislevita rozpoznał z trudem, bo spod zakrwawionych bandaży owijających łeb mężczyzny ledwo było widać jego twarz, wartownika który stał przed drzwiami skryptorium w noc pamiętnej kłótni Jaczemira ze starym Daree. Zły i niepewny, jakie też go dzisiejszego dnia w związku ze wspaniałym nastrojem Schwarzenbergera czekają niespodzianki, Jaczemir otwierał pochód, który na wydawany właśnie rozkaz kapitana Schwarzenbergera ruszył z wolna w kierunku bramy.

To stało się tak nagle.

Jaczemir zapamiętał tylko hałaśliwy zgrzyt, potem dudniące furkotanie. Czyjś rozpaczliwy krzyk wołający uwagi, inny wołający bogów...Potem był ten huk, od którego zatrząsła się ziemia. Pokrzykiwania, do tego tupot nóg rozlegały się dalej, gdy już leżał, oszołomiony niejasnym zdarzeniem umysł podyktował ucieczkę...Szarpnął się energicznie, raz i drugi, ale za każdym razem coś jakby trzymało jego nogę, nie dawało zerwać się do biegu...Zrezygnowany opadł z powrotem w pył i zamknął oczy, dysząc...

Ale...Był cały...? Nic się z nim nie działo...Nie bolało...Jakieś szarpiące ręce...Odważył się otworzyć powieki... Nachylone gadające twarze...Ktoś chwytał go pod ramiona i sadzał, ale coś wciąż trzymało - popatrzył tam. Po czym jego usta same rozchyliły się wzywając bogów...Jego szata...
Stara, potężna krata w bramie była opuszczona...Nawet stąd czuł zapach żelaza i widział przerdzewiałe fragmenty...Opadająca krata przybiła Jaczemira do ziemi, ale przybiła za poły szaty - on sam leżał o łokieć od zagłady. Łokieć dalej i to on sam leżałby tam zmiażdżony przez olbrzymi ciężar, przepołowiony jak ryba na stoliku przyrzecznego kramarza. Serce waliło, a on niezdolny jeszcze do ruchu jak zahipnotyzowany wpatrywał się we wciągnięty pod kratę kawał sukna, w swoją nogę która była obok...

Świsnęła stal. Miecz kapitana Schwarzenbergera opadł.

Opadł, odcinając spory kawał ubioru Jaczemira. Kislevczyk wydał z siebie przypominający charkot dźwięk i rzuciło nim do tyłu, gdzie przytrzymali go zamkowi wartownicy.
- Podnieś tę pierdoloną bramę!!! - zaryczał Werner w kierunku strażnicy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 26-08-2010, 10:08   #184
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Rozbiegany wzrok zszokowanego Jaczemira przeskakiwał z twarzy na twarz. Ludzie krzyczeli, kapitan najgłośniej rozdając biegającym jak w ukropie ogłupiałym żołnierzom razy. Tylko jedna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Dyndający w bramie wisielec ze śmiertelnym spokojem zaglądał mu w oczy zwisając głową w dół. Oniemiały dał się odciągnąć z powrotem na dziedziniec.
Co tu się, do piczki matieri dzieje?! Ogłupiały umysł jak koń na herbowej tarczy stanął dęba i tak pozostał.

Umysł kapitana Schwarzenbergera był chyba w podobnej sytuacji. Wściekły komendant miotał się po placu, kto podszedł mu pod rękę i próbował tłumaczyć, dostawał w mordę.
- Darmozjadów i matołów banda!!! - darł się, a wystraszone tubalnym rykiem Wernera ptaszyska krążyły nad zamczyskiem, potęgując wrażenie chaosu - Stać, kurwa gdzie stoicie i mordy w kubeł! Strażnicy macie pilnować, nikt stamtąd nie wyjdzie!

Ludzie biegali gdzieś obok, krzyczeli coś wokół, nie rozumiał ich. Zabić. Chciał mnie zabić. Kurwa, ktoś właśnie chciał mnie zabić pieprzoną broną, powtarzał w duchu z niedowierzaniem. Gdy dotarła do niego groza tej myśli, aż przysiadł na zadku.
Zdecydowana reakcja kapitana uspokoiła jednak biegających. Strażnicy stali już posłusznie, czekając rozkazów, poza jednym, który leżał i przytomniał powoli po ciosie zwierzchnika, rozcierając niemrawo zaczerwienioną mordę. Dopiero teraz słychać było odgłos podnoszącej się kraty, która zgodnie z rozkazem powędrowała na swoje miejsce. Werner uklęknął przy kislevczyku i otarł pot z czoła. W ręku wciąż trzymał miecz.
- Do stu tysięcy parszywych ostlandzkich dziwek...- otarł pot z czoła wolną ręką - Nic ci nie jest...? Nic...Bogom dzięki...Wybacz, tego co zawinił, ja własnoręcznie...
Nie skończył, poderwał się, chwycił mocno za ramię Jaczemira, unosząc ku górze.
- Chodź! Sprawdzim razem.
- Może dość tych wiców na dziś, Herr Kapitan? - odezwał się rozedrganym głosem. Nogi gięły się w kolanach.
- Dość, kurwa, dość! - Schwarzenberger prowadził go ostrożnie, ale zdecydowanie pod rękę - Zaraz sprawdzimy, kto taki żartowniś, że zdrowie gościa naraża na szkodę. A żebyś w razie czego wiedział, że komendant niczego nie skrywa, gdy kto zapyta, sam ze mną na miejscu pierwszy staniesz!
Wyglądało na to, że Werner ciągnie go w kierunku strażnicy, gdzie, jak domyślał się kislevczyk, kryje się mechanizm opuszczający zamkową kratę. I gdzie może go spokojnie, bez świadków dorżnąć, przeleciało przez głowę. Tylko jedno nie pasowało mu do spójnej układanki. Shwarzenberger go potrzebował. Tylko on mógł doprowadzić kapitana do sekretnego przejścia, a zabić mógł w lesie, bez całego tego cyrku. Jedno było pewne. Morderca jeśli miał wolę zabić, nie spocznie, nim nie osiągnie celu. Trza się było dokładniej rozglądać za siebie. Wleczony bardziej niż o własnych siłach zbliżał się z Wernerem do strażnicy.
- Komendancie, skażytie mnie, tyś sam całą tę hecę z kobyłą za murem wydumał, czy ktoś Waści ów koncept podpowiedział? - zapytał Jaczemir, gdy byli w pół drogi.

Kapitan już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale przerwał im nagły tupot i czyjeś pokrzykiwania. Dobiegający właśnie na plac Konstantin przemknął ku podnoszonemu starcowi. Chwytając kislevczyka pod drugie ramie i zatrzymując wleczonego. Konstantin spojrzał na bladego Jaczemira, który bez sprzeciwu podążał ciągnięty za komendantem.
- Nic Ci nie jest Jaczemirze?? -zapytał z troską w głosie poeta, a następnie dość hardym tonem zwrócił się do Schwarzenbergera - Dość tego cyrku, herr Kapitan!!
Co tu się dzieje i czemu wyżywasz się na gościu tego zamku! - gromił artysta - Odstąp go i nie ciągaj jak kukłę bezwolną, bo to żywy i czujący mędrzec, a nie zabawka pijanego draba!
- Licz się panie ze słowami...- oczy kapitana zmieniły się w dwie szparki - ...gdybyś gościem nie był... A teraz - to ty odstąp. Do moich spraw się nie mieszaj...
- Sam nigdzie go ciągnąć nie będziesz, a czy Mosci Jaczemir łaskawie z Tobą pójdzie to się okaże. A wiedz,m że samego go w twoich łapach ostawić nie zamierzam, bo to i nie wiadomo czego w Twej obecności dochłapać się może. Znowu plama panie Dowódca. Teraz już dziwem żadnym nie jest czemuż sędziwego starca w leśnych odstępach zgubił, skoro na własnym podwórku bezpieczeństwa upilnować nie potrafisz!! Jaczemirze, jeśli wolą Twą jest sprawdzic ową strażnicę. To o pozwolenie proszę towarzyszyc w owej ekskursji, co by krzywda jakowa spotkać Cię nie raczyła. - zakończył poeta.
Oszołomionemu Jaczemirowi wracała władza w nogach i umysłowa. Otrząsnął się z szoku wywołanego ostatnimi wypadkami.
- Pax! Maine Herren! - krzyknął i stanął samodzielnie szeroko na nogach. - Herr Kapitan niczemu nie winien. Nie on mi wrogiem - zwrócił się bezpośrednio do Konstantina.
Schwarzenberger wysunął się na przód i bez ceremonii pchnął mocno Konstantina ciężką łapą, aż tamten zatoczył się i ledwo złapał równowagę.
- Ostatni raz ostrzegam, zamknij jadaczkę. - warknął gniewnie kapitan - Nie tobie mnie oceniać. W dupie mam twoje zachcianki i twoje sądy! I wydaj mi jeszcze raz rozkaz pisarzyku, zaklinam cię, spróbuj!
- Ale z towarzystwa, za pozwoleniem komendanta skorzystam. - zakończył Jaczemir patrząc na Schwarzenbergera by szybko jakoś załagodzić spór - Kapitanie, spytałem waści o coś.
- A może se iść, mnie to furda...- wzruszył ramionami komendant - Byle już nie kłapał, bo nie ręczę za siebie.
- Nie tegom ciekaw. Pytałem czyś Pan sam ów wic z koniem za murami wydumał, czy może ktoś waści pomysł podsunął? Bo jeśli tak było...
- No, wyjaśnienia ci się należą...- przyznał Werner - Nie mój to koncept. Ot, żadna tajemnica: chłopakom się nie spodobało, że ciężkie chwile przez Ciebie przeżyli, to mi podsunęli - wystaw mu rumaka za bramę, niech się stary trochę pogotuje i wściekłością zapiecze.
- To wy tak?! Siekniemy dziada bramą... Ot tak. Nauczkę będą mieć pisarczyki!! Zaiste nauczka godna mistrza logiki, - wpadł mu w słowo Konstantine.
- Cóż mówisz człeku! - oburzył się stary wojak - Gdzie tu logika? Co inszego wic dla wyprowadzenia z nerw zrobić, a co inszego gościa zamku na szwank narażać. Toż to ja właśnie udowodnię, że jeśli kto czego nie dopilnował, srogo za to zapłaci. A jakiż nam interes by cię bramą zatłuc - żeby nam Vautrin później sąd polowy na miejscu zgotował? Oj, nie znacie wy go jeszcze...- przerwał nagle i zamilkł.

- Ty niczego nie rozumiesz człecze?! - twarz Jaczemira była sina ze złości - Jeden z tych Twoich chłopaków przygotował na mnie zamach!
- Sprawdzimy. - zajrzał mu w oczy kapitan i był śmiertelnie poważny - Jeśli tak jest w istocie, drogo za to zapłaci. Obiecuję. Chodźmy.
- Więc chodźmy! - zawtórował Konstantin. Spojrzał jeszcze na stojącą w oddali Liselotte i ruszył za Jaczemirem.
Wspinając się po stromych stopniach kordegardy Jaczemir mimo wszystko odetchnął z ulgą. Nie potwierdziły się bowiem jego najgorsze przypuszczenia. Zaraz po wypadku przypomniał sobie ową zakapturzoną postać przyglądającą mu się z galerii. Bał się, że może wiedzieć kim była ta tajemnicza postać. Bał się, że jeśli jego przypuszczenia są słuszne, to już nie żyje. Bo w tych śmiertelnych zawodach z jakimś szalonym żołnierzem miał szanse na przeżycie. Z Vautrinem nie. Piął się więc w górę schodów a wściekłość dodawała sił. Czasu zmirtężyli sporo, ale jeśli mieli szczęście, gdzieś tam, w wartowni czekał jego niedoszły zamachowiec.

Arwid pracował w swojej komnacie. Spod jego pióra wychodził obraz czarnej karocy zaprzężonej w cztery konie z łysawym mężczyzną o świszczącym oddechu na koźle, z arkebuzem w zasięgu ręki, gdy nagle zamkiem aż zatrzęsło. Gdy wyszedł z komnaty przy drzwiach stał tylko jeden strażnik, drugi właśnie znikał za załomem korytarza.
Arwid cofnął się do oparcia krzesła gdzie zawsze zwykł wieszać laskę. Potem wolno nie śpiesząc się poszedł sprawdzić od czego zatrząsł się cały zamek. Już w korytarzu służąca niosąca pranie powiedziała, że krata zabiła Mości Denhoffa. Arwida zmroziło, po plecach przeszły ciarki. Chciał iść, biec na dziedziniec ale nogi nijak nie słuchały komend dobiegających z mózgu i odmawiały posłuszeństwa. Kilka głębokich oddechów pomogło. Darre zebrał się w sobie i podpierając się laską ruszył w dół korytarza. O dziwo nikogo nie spotkał po drodze, za to dziedziniec był pełen strażników mających zatroskane miny. Arwid dopadł pierwszego: - Gdzie Jaczemir, może jeszcze dycha!!!?- krzyczał starzec szarpiąc żołdaka za rękaw.
 
Bogdan jest offline  
Stary 26-08-2010, 15:19   #185
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
W izbie zapanowała cisza. Ciężkie tematy wisiały nad biesiadnikami niczym katowski miecz nad głową skazańca. Konstantin dał się porwać magii wyobraźni. Wpatrzony w tańczący ogień wyobrażał sobie wyśnionego Mściciela, który zgodnie ze słowami kislevskiego gawędziarza coraz to silniej przenika do świata artysty, coraz to mocniej ingeruje w realny świat. Opowieść się miesza z rzeczywistością, bohater przeplata się z artystą, a artysta z bohaterem. A co z otoczeniem?? Czy świat tworzony w opowieści jest światem, który nastąpi, czy właśnie następuje. Może właśnie zewnętrzne rubieże upadły, a fala chaosu zalewa wszystkim znany świat. Może właśnie ukryte zło rodzi się na kartach powieści...

W myśli stanęły mu ostatnie rozważania i słowa Jaczemira: Światy się przeplatają, artysta staje się postacią, a postać artystą. Pisarz ruszył pogrążony w kontemplacji po korytarzach zamczyska. Oczom jego ukazała się wieczerza podczas, której stary Daree łajał Aravie o wiązanie się z postacią z Mealisandre. A teraz, Mistrz Daree zachowuje się sam niczym ... Jasper. Cóż za brak profesjonalizmu, cóż za ... przemiana. A Liselotte, szara myszka, która przerodziła się w anioła ... niegdyś płochliwa i niewinna, dziś wyniosła i chłodnie piękna. Może faktycznie ten zamek zmieniał. Wysysał życie z artystów będąc inspiracją oraz ułudą. Ułudą wielkości.
Pisarz wędrował po pogrążonych w nocnej ciszy korytarzach. Przemierzał je w ciszy. Obuwie o miękkiej podeszwie tłumiło jego kroki, panowała cisza. Artysta mijał wysepki światła, morza ciemności i wietrzne korytarze, gdzie docierało blade światło księżyca i ubogo gwieździstego dzisiaj nieba. Konstantin dotarł do zamierzonego miejsca. Delikatnie odchylił deski barykady, po czym przecisnął się do zatkanego otworu północnej wieży. W całkowitej ciemności śmiało stąpał po stromych stopniach.

Ząb czasu nie szczędził tej części zamku od dawien dawna w użyciu nie będącej. Podobno dobre pół wieku temu piorun w wierzę uderzył, która pękła do podstaw z użytku tę część zamczysku wyłączając. Tak więc gdzie można zamknięta zastała, a gdzie indziej zastawiona została co by wejście oficjalnie blokować by można.
Artysta dotarł na szczyt. Rozsiadł się wygodnie na blankach i nad lasem wzrok swój zawiesił. Gdzieś w oddali dało się słyszeć pohukiwanie sowy, gdzieś indziej jakiś drapieżnik wybierał się na polowanie. Las żył swoim życiem, las czekał... czekał na to co nieuniknionym było. Czekał na to co rychło miało nadejść na te spokojne ziemie i pogrążyć je w ogniu. Poeta... doznał olśnienia. W głowie zapanowała burza, myśli przeplatały się kreując wojownika...
Gdzieś nad świtem przemknął się do swej samotni, gdzie do zmierzchu bez wytchnienia upustu swej wizji dawał księgami uczonymi dla realizmu się posiłkując...

Następnego ranka Konstantin nie mógł usiedzieć w komnacie. Dźwięki trzebioczących służek zaczynały działać artyście na nerwy. Ściany lokum zaczęły go przytłaczać. Pisarz skinął na Annę by gotowała ubranie. W ćwierć klepsydry później wędrował już po górnym dziedzińcu. Cieszył się samotnością, spokojem duszy, gdy na widnokręgu pojawiła się ona...
Konstantin patrzył na Fraulein Liselotte z mieszaniną rozbawienia, ciekawości i żądzy. Wyglądała pięknie, niczym muza pozująca dla swojego rzeźbiarza - pomyślał poeta.
Podziwiając tak gustownie skrojone szaty zbliżył się do dziewczyny. Przywitali się dworsko poczym rozmowa niczym sarenka skażająca po łące przechodzić zaczęła na inne tematy.

- Wygląda na to, że kapitan z Jaczemirem znów wybierają się na wycieczkę do lasu...- powiedziała już pewniejszym tonem - Jeszcze im nie dość po ostatnich przygodach?
- A ty się nie wybierasz...? - zagadnął półżartem, obrzucając raz jeszcze uważnym spojrzeniem jej podróżny przecież strój. - Czy zamierzasz o Pani do wycieczki się dołączyć?? Czy jeno spacer zamiarujesz?? Wybacz Pani, iż natrętnym strasznie, jeno o Twoje bezpieczeństwo zatroskanym jestem.

- Doprawdy, niepotrzebnie - uśmiechnęła się. - Lecz jeśli tak Waćpanu troska o mnie doskwiera, to chętnie przyjmę towarzystwo podczas przechadzki.
- Zaszczyconym będę móc Ci towarzyszyć - Konstantin skłonił się dworsko. - I w razie potrzeby służbę ofiaruję.
Przyjęła jego ramię. Po kilku krokach zagaiła:
- I cóż waćpan sądzisz o naszym dziele? Epos mieliśmy stworzyć, a tymczasem zdaje się on coraz mocniej zaplatać wokół kilkorga jeno bohaterów. Bez tła, bez statystów. Ich prywatny dramat...
- Wiesz Pani, ich dramat zaiste sercem utworu być musi. Ich obraz wzorem dla pokoleń ma zostać. Tę część we fragmencie, który juz zaistniał ukazać wzorowo nam się udało. Rację Tobie przyznać muszę, iż jeno tą częścią się zajeliśmy, że odpuściliśmy tłu; otoczeniu, które otacza wybranych. Nad tą kwestią zastanowić się musimy by realizmu dziełu dodać. - podzielił się swymi uwagami poeta. - Myślę, że druga linia fabuły problem rozwiązać by mogła.

- Myślałam raczej o wprowadzeniu towarzyszy do grupy, śladem Marietty zdążającej... Ten pomysł nowym jest dla mnie, lecz zdaje się obiecujący. Rzeknijcie, proszę, coś więcej. Bo przecież macie już rzecz dokładniej obmyśloną?

- Jeszcze nie do końca obmyślony, ale faktycznie myślałem o tym, co by bezkształtnej masie chaotników osobowości nadać. Co by sioło słysząc naszą opowieść na dźwięk imienia złego kuliło się z trwogi. - zaczął Hoening - myślałem, by na alternatywnej linii fabuły wprowadzic negatywnego bohatera i jego armię. Ale i Twój pomysł droga Pani jest wielce interesującym. Może podzielić się swym wywodem raczysz??

- Ach, to jeszcze tylko luźne myśli. I nim pomysł się doprecyzuje, trzeba zaczekać, aż Jaczemir swego bohatera przedstawi. Lecz... no cóż, na tym etapie łatwo możnaby wprowadzić - och, nie wiem - tropicieli, albo innych jakich ludzi, którzy by Williamowi i Jasperowi w odnalezieniu Marietty mogli pomóc. No i... myślałam też o wprowadzeniu drugiej postaci kobiecej. Zupełnie odmiennej, oczywiście - znającej świat, twardo stąpającej po ziemi...

- Pani wielce ciekawy konspekt w Twej pięknej główce się narodził - adorował Konstantin - zamieniam się w słuch, gdyż wielce ciekawym jestem.
- Lecz to już właśnie wszystko - rzekła spokojnie; jej ton zaś przekazał grzecznie: "Za gorący flirt na razie dziękuję". - Jak mówiłam, trzeba zaczekać na bohatera mości Denhoffa, on ma pierwszeństwo. Za to drugą linię fabuły planować możemy bez ograniczeń... - zachęcająco zawiesiła głos.

Konstantin uśmiechnął się perliście.
- Zaiste nie poznaję Pani, droga Liselotte. Zamek Ci służy Pani, czy raczej moc twórcza jest z Tobą - zażartował poeta.
Pieśniarka wbiła weń otchłanne, badawcze spojrzenie. Wie? Słysząc koniec zdania i ślad śmiechu w jego głosie, złagodziła czym prędzej wzrok i przywołała na lico uprzejmy uśmiech.
- Najwyraźniej! A skoro moce kreacji mi sprzyjają, korzystać trzeba. Wszyscy wiemy, jak są kapryśne.

- W rzeczy samej Liselotte, w rzeczy samej- zgodził się artysta. Już zamierzał podchwycić tematum, kiedy brzęk opadającej bramy brutalnie przerwał tak owocnie zapowiadającą się rozmowę. W artystach serce zamarło. Konstantin pytająco spojrzał w bladą jak papirus twarz młodej bardki. Nie czekał długo. Serce waliło jak młot kiedy poeta ujął dłoń dziewczyny.

- Chodź! - tylko dzięki wrodzonemu talentowi twarz zachowała pewność i spokój. Młodzi artyści pobiegli w dół ku leżącemu w przerażeniu Jaczemirowi.
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 27-08-2010, 09:46   #186
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Żyje! - rzekła Liselotte za ramieniem Arwida. - Z kapitanem poszli do kordegardy. Może jeszcze złapią tego, co kratę zwolnił. Jaczemir żyw i nic mu nie jest!
Zszokowany Arwid odwrócił się w kierunku dziewczyny. – Bo mnie służąca rzekła, że ubity, kratą przygnieciony. Już żem myślał, że kostucha kolejnego artystę zabrała. Czyli to nie był wypadek? Ktoś umyślnie kratę spuścił?
- Nie wiadomo jeszcze...
Arwid ruszył wprost na odwach. Szedł szybko, na ile pozwalał mu jego wiek oraz kondycja, podpierając się laską, omijając strażników, którzy nie wiedząc co mają robić po prostu stali na dziedzińcu. Arwid piął się w górę schodów. Gdy zatrzymał się dla wyrównania oddechu jego uszu doszedł głos kapitana oraz artystów. Liselotte bezszelestnie podążała za nim.

Niestety, nie dano im przejść wyżej. Arwidowi i młodej pieśniarce zastąpili zdecydowanie drogę strażnicy.
- Stać. Nikt nie wchodzi i nie wychodzi. Rozkaz kapitana.
- Jaczemira i Konstantina wpuściliście...- zauważyła dziewczyna.
- Pozwolenie kapitana wyraźne było, razem wchodzili. O was nie mówił.- podparł ramiona wartownik.

A tymczasem dalej, gdy tylko w wyższej części strażnicy pojawili się komendant wraz z dwoma towarzyszącymi mu artystami w pomieszczeniu zapanowała złowroga martwa cisza. Czas jakby stanął w miejscu. Zdający sobie z powagi sytuacji sprawę strażnicy z ledwo skrywanym lękiem spoglądali ukradkiem na wściekłego, aż czerwonego na twarzy przełożonego. Każdy starał się nie patrzeć mu w oczy, nie prowokować. Jaczemir pomyślał z uznaniem o kapitanie. Nawet jeśli nie był wybitnym taktykiem, to posiadał ważną cechę czyniącą z niego dobrego dowódcę. Ludzie mogli się go bać, nienawidzieć lub kochać i wszystko to stawało się warte funta kłaków wobec tego, że żaden z nich nie śmiał go lekceważyć. Ludzie w milczeniu niczym na uderzenie katowskiego miecza oczekiwali na jakąkolwiek reakcję, podczas gdy on świadomie czy wiedziony intuicją jak bazyliszek kąsał wzrokiem w którym było wiele bardzo złych rzeczy. O wzburzeniu świadczyć mogły spęczniałe żyły jak postronki wijące się wokół naprężonych mięśni. Cisza trwała, a każda jej kolejna chwila wróżyła bardzo źle. Wreszcie kapitan w sobie właściwy sposób przerwał ciszę.
- Która parszywa dziwka pilnuje dziś koła?! Wystąp!!!
Dziwka wystąpiła, a właściwie dwie. W osobie dwóch bladych jak ściana strażników, z których żaden nie był jednym z tych, którzy byli na ostatniej ekskursji do lasu.
Nie powiedział na razie nic, gestem pokazał, aby podążyli za nim dalej, w stronę mechanizmu - przez drewniane, ale solidne drzwi. Przeszli przez nie wszyscy, wychodząc na przestronne, pozbawione okien czy jakichkolwiek ozdób kamienne pomieszczenie o wysokim stropie. Stał tu tylko prosty i duży stół otoczony paroma starymi, przegniłymi nieco krzesłami. Na zakurzonym blacie stały gliniane kubki i pozostawiona, jedna karta do gry.

Konstantin z Jaczemirem byli tu po raz pierwszy, omietli wszystko wzrokiem z ciekawością. Ta głęboko ukryta zabudowa znajdowała się chyba na poziomie murów, położona dość wysoko była na oko częścią kompleksu bramnego, czymś w rodzaju dobudówki do jednej z bramnych wież. Przede wszystkim wrażenie robił sam mechanizm, zajmujący niemal jedną całą ścianę - zaś jego główna część,same trzewia, prawdopodobnie spoczywała w obudowanej ciemnicy nad samą bramą wjezdną. Dla obsługi była widoczna tylko wystająca ze ściany część mechanizmu - fragment potężnego zamachowego koła i częściowo widoczny system przekładni i kół zębatych, znajdujący się pewnie w całości po drugiej stronie. Z wmurowanych prowadnic wychodziły na pomieszczenie grubaśne łańcuchy, które kończyły się na wbudowanym w podłogę solidnym trzpieniem bębnie - swoistym kieracie. To zapewne za jego sprawą, gdy poruszało nim trzymając za żelazne uchwyty od dwóch do czterech ludzi, system przekładni uruchamiał ukryty za ścianą mechanizm podnosząc bronę. Obok tego wszystkiego, w podłodze tkwiła przekładnia, wystający na ponad metr żelazny pręt. Połączona zapewne z całością pod poziomem podłogi wajcha służyła do zwolnienia zabezpieczenia przy spuszczaniu krat ku ziemi. Korzystając z chwilowego przywileju Jaczemir pilnie przyglądał się mechanizmowi. Coś mu przypominał.

Jednak więcej uwagi starał się poświęcać stojącym ze spuszczonymi łbami wartownikom. Przynajmniej jeden z tych ludzi omal go nie zabił. Był zły. Tknięty impulsem postanowił zablefować i dolać nieco oliwy do ognia.
- Mości komendancie, toż na pierwszy rzut oka widać, że nie oni bronę spuścili. Pewnikiem kryją winowajcę. - trochę sie pospieszył, bo obwinieni nawet nie zdążyli jeszcze zacząć się tłumaczyć, ale miał ochotę popastwić się nad nimi.
Strażnicy poczerwienieli natychmiast, a jeden nie wytrzymał:
- Kogo mamy kryć, człowieku, myślisz że gdybyśmy wiedzieli kto jest winny to byśmy sami nie...
- Milczeć. - powiedział spokojnie kapitan, który dla odmiany nie przyglądał się mechanizmowi, ale krążył wokół pustego stołu. Dłoń komendanta ujęła jeden z kubków i powąchała go.
- Woda...- mruknął, jakby z lekkim rozczarowaniem. Podniósł kartę, po czym rzucił ją z powrotem na blat, a dopiero potem podszedł bliżej mechanizmu.

Oprócz dwójki artystów w pomieszczeniu stało teraz pięciu ludzi Schwarzenbergera. Dwóch z nich przyszło za nimi ze strażnicy, była to wskazana obsługa mechanizmu. Dwaj kolejni stali na straży pomieszczenia, gdy tu chwilę temu wchodzili. Ostatni był znajomkiem, pierwszym z przydzielonych niegdyś do łażenia za Jaczemirem wojakiem i był równie blady co ci dwaj poprzedni.

- Po kolei.- zimno rozpoczął Werner -...więc wy dwaj odpowiadaliście za mechanizm, gdy to się stało.
Nie starczyło im pary w gębie, by odpowiedzieć, więc tylko skinęli głową i pobledli jeszcze bardziej.
- A wy dwaj...? - zapytał wartowników, którzy pilnowali wejścia.
- Melduję, panie komendancie, że byliśmy w strażnicy. Jak padł rozkaz by pilnować, ja jako najstarszy stopniem zakazałem ruszać czegokolwiek, wygnałem obsługę spod koła i zabezpieczyłem z Rufusem teren czekając na dalsze rozkazy.
- Dobrze. - pokiwał głową kapitan - A ten?
- Jak wygoniłem stąd obsługę, to zaraz pan kapitan raczył krzyczeć, żeby podnieść bramę. No to żeśmy się nie zastanawiali, każdy z nas tu umie koło obsługiwać. Ale że we dwóch ciężko idzie, a pośpiech był wskazany no to ściągnąłem szybko ze strażnicy trzeciego, no i we trzech żeśmy kratę wciągnęli.
- Mechanizm był sprawny?
- Jak najbardziej, panie kapitanie.

Schwarzenberger przykucnął przy bębnie i znajdującej się niedaleko przekładni. Zwrócił się, bez wstawania i oglądania się, do dwóch obsługujących.
- Tę wajchę się ciągnie, żeby opuścić bramę, ta?
- Tak jest. - głucho stęknęli jak na komendę.
- A sama nie przeskoczy?
- Nie ma mowy, komendancie...- odważniejszy z nich podszedł bliżej i przykucnął przy zwierzchniku. Nad ich głowami nachylali się Jaczemir i Konstantin, a wzrok wszystkich pobiegł za wskazującym palcem żołdaka.
- O, tu...- pokazał na żelazną klamrę, szeroki na dwie dłonie uchwyt - Tu jest zabezpieczenie dźwigni. Jak się chcę ruszyć wajchę, to najpierw ktoś musi...- dłoń chłopaka zacisnęła się na uchwycie -...pociągnąć to silnie do siebie...- pokazał kierunek, ale nie ruszał - ...no i blokada się zwalnia. Jak brama jest na dole, to dźwignia sama wraca na miejsce, tak jak blokada z powrotem się zatrzaskuje. Podnoszenie obsługuje już inny mechanizm.
- Czyli...- ujął podbródek kapitan.
- Czyli nie da się zostawić przypadkowo blokady otwartej...- szybko wygłosił ten człowiek, mając już widocznie przygotowaną tę kwestię.

Werner wstał powoli, opierając dłonie o uda. Oglądał uważnie łańcuchy, zęby kół, stan ścian.
- Nic, panie kapitanie...- powiedział najstarszy stopniem - O to chodzi, że nic. Proszę sprawdzić, łańcuchy naoliwione jak nowe, żadnych słabych czy naderwanych ogniw. Ściana nie popękana, w ogóle mechanizm sprawny - oglądaliśmy już, bez dotykania. Jeśli to miałby być jaki...ten, no...satobaż...to ja nie wiem, co tu można by było spieprzyć. Chyba że coś nie tak w mechaniźmie za ścianą, ale tam nie ma miejsca na człowieka, całe zabudowane, może mysz by ino wlazła.
- Ale przecie...- powiedział drugi wartownik - ...jakby niesprawne to było, to przecie by bramy by się nie dało normalnie podnieść, a przecie podnieślimy, nie? Zresztą nie wiem. Może spróbować opuścić?
Milczący Jaczemir zastanawiał się nad wszystkimi rewelacjami, jakich właśnie stawał się świadkiem. Ludzie, i zresztą nie tylko ludzie, ze strachu potrafili nieraz bywać całkiem przekonujący. Jednak ci, mimo że widocznie dygotali przed Schwarzenbergerem, sprawiali wrażenie jakby faktycznie próbowali dojść prawdy na równi z przełożonym, a nie tylko zamalować mu oczy. Dziwne to, myślał.

- Zaraz, zaraz...- uciszył ich kapitan. - Dajcie mi zebrać myśli.
Stanął dokładnie naprzeciw tych dwu. Wyprostowali się, żaden już nic nie mówił, napięte i wystraszone twarze mówiły za nich.
- Czy zdajecie sobie, kurwa, sprawę, z tego co mówicie...?- upewnił się kapitan.
Nie było odpowiedzi.
- Skoro wszystko jest sprawne...- mówił głośno i powoli komendant - Jedynym sposobem by spuścić kratę jest ta wajcha, a jedynym sposobem by ją ruszyć jest zdjęcie blokady, która była na miejscu...
Zatrzymał się na moment, w ich oczach była bezradność i przerażenie. Jakby coś chcieli powiedzieć, ale...
- To, do kurwy nędzy, jaka jest wasza wersja - w której to nie wy zdjęliście pieprzoną klamrę i spuściliście bronę?! - zimny ton kapitana był gorszy niż jego wściekłość.

- Panie kapitanie...- jeden z nich osunął się nieco, poczerwieniał i odważył się ucapić zwierzchnika za rękaw - ...wiem, że to tak wygląda, ale na bogów, wysłuchajże nas. My niewinni. Bramę żeśmy już wcześniej otwarli...- mówił gorączkowo - ...no żeby rumaka wyprowadzić. Potem miała już być otwarta aż wszyscy wyjadą, wiadomo. Jak widać, blokada była, bo wskakuje zawsze sama. Jako, że nie było nic innego do roboty,po prawdzie no to żeśmy siedzieli przy stole i rżnęliśmy w karcięta, przyznaję...

Strażnik tłumaczył się z zapałem, Jaczemir tym czasem podszedł do stołu. Usiadł na jednym z postawionym obok krzeseł. Jego wzrok powędrował na kartę.

Dama. Dama karo.

- I co dalej...?- zapytał przesłuchujący.
- No i tutaj...- strażnik opadł na kolana - Panie, wiem, jak to zabrzmi, ale...Ale...Dźwignia sama...
- Sama...?- kapitan miał minę, jakby przekupka na targu sprzedawała mu plotkę o gaciach sąsiada - Oświeć mnie, ale chyba była blokada?
- Ona...Ona...Ja nie widziałem, ja tylko słyszałem...- strażnik rozkleił się w bełkocie. Kapitan zwrócił gniewny wzrok ku drugiemu.
- Ja też nie widziałem...- przełykał ślinę tamten. - Ale...Ale...
Pięść Wernera zaczęła się zaciskać...
Trzeci strażnik, ten od śledzenia Jaczemira, wystąpił nagle. Zapadła cisza.
- Panie Komendancie...- zaczął. - Ja widziałem.
- Ty?
- Tak. Powiem. Potrzebowali trzeciego do gry, to przyszedłem. Wiem, niezgodnie z regulaminem. - mówił cicho - Siedzieliśmy przy stole. Tylko ja siedziałem przodem, to widziałem. Oprócz nas w pomieszczeniu na pewno nikogo nie było, wszyscy byliśmy daleko. Przy stole. - powtórzył się, głos lekko drżał. - Drzwi były zawarte cały czas. Obok dźwigni nikogo nie było, przysięgam. Widziałem...Klamra sama się poruszyła, blokada odskoczyła...Potem dźwignia, sama, niech mnie grom wali, jeśli tak nie było...
Tamci dwaj zaczęli nagle jeden przez drugiego kiwać głowami. Mówić, też jeden przez drugiego.
- Usłyszelimy szczęk blokady...
- Odwróciliśmy szybko głowy...
- Dźwignię już żeśmy widzieli wszyscy...
- Prawda to, dźwignię żeśmy widzieli, sama się ruszyła, kapitanie, niech pan nam uwierzy...

Werner Schwarzenberger uniósł dłoń. Zacichli, tylko ich usta poruszały się jeszcze. Jak ryby. Ryby z szeroko otwartymi oczyma...Powietrze wypełnił smród ludzkiego strachu...

- Co o tym myślicie...? - komendant zapytał nieoczekiwanie artystów.


Jaczemir, który wpatrywał się ślepym wzrokiem w kartę nawet nie odwrócił głowy. Z jego ust jednak popłynęły słowa.
- Ja im wierzę. To był zamach komendancie, nie wypadek, ale żaden z nich nie ma z tym nic wspólnego. - po tych słowach wstał i skierował swe kroki w kierunku wyjścia. Z blatu zniknęła samotna karta. Kiedy był już w wyjściu odwrócił się w stronę Schwarzenergera. - Kapitanie, przygotowany wierzchowiec, tuszę, czeka nadal pod murem?
Zaskoczona mina Shwarzenbergera sugerowała jakieś wyjaśnienia.
- Ja tam nie wiem, z czem wam się przyszło potykać wtedy w lesie... - wyjaśnił mu spokojnym głosem Jaczemir - ...ale wolę mości kapitanie tego czegoś towarzystwo od onego, co na mię w zamku czyha.
Konstantin słuchał strażników z zapartym tchem. Duchy, które dybają na zdrowie Jaczemira. Relacja ludzi przerażonych, pełna emocji i przesiąknięta strachem. Prawdziwa, choć tak wielce nieprawdopodobna. Nieprawdopodobna dla ludzi takich jak Kapitan ale nie oni, nie dla artystów. Rozważenia Konstantina podsumowała wypowiedz Jaczemira. Poeta przytaknął decyzji starca, po czym spokojnie ruszył w jego ślady.

Schwarzenberger stał zamyślony, drapiąc się po brodzie. Zanim zdążyli wyjść za próg, usłyszeli jednak jeszcze jego gromki głos:
- Wybaczcie mi, alem nie przekonany czy wycieczki w las w takiej chwili to dobry pomysł. Póki co pozostańcie w zamku...Gdy się tutaj uporam, może jeszcze pojedziem.

Na zewnątrz wychodzący napotkali oczekujących na nich pozostałych twórców Opowieści. Stary Daree, jeszcze lekko zdyszany i Liselotte, zwracająca uwagę swoim niecodziennym acz pięknym strojem, stali pogrążeni w pogawędce, ale widząc schodzących ze schodów strażnicy Konstantina i Jaczemira zwrócili ku nim pytające spojrzenia.

- I co nic Ci nie jest Jaczemirze? - dopytywał najwyraźniej zatroskany Daree. - A mechanizm majstrował kto przy nim, czy może ze starości puścił? - Pytania same cisnęły się na usta Arwida.
- Nie puścił mechanizm i majstrowane przy nim nie było - odpowiedział znużonym głosem Jaczemir. Emocje opadały, czuł jak wraz ze złością uchodzi z niego powietrze. Nagle po wyjściu z ciemnych pomieszczeń kordegardy uświadomił sobie piękno tego chmurnego, jesiennego dnia. Spojrzenia wielu osób zgromadzonych na dziedzińcu krzyżowały się na nim. W tych spojrzeniach było wiele pytań. Nie miał ochoty na nie odpowiadać. A jednak rozumiał, że w jakiś sposób był im to winien. Arwidowi, Liselotte, wszystkim tym żołnierzom którzy nie śmieli nawet podejść więc nasłuchiwali chciwie z daleka. - I nie był to z pewnością wypadek - dokończył nieco głośniej, tak by wszyscy zainteresowani nie mieli problemów z usłyszeniem jego słów.
- Nie było to też strażników zasługą, ani żadnej z sił życzliwych co ten zamek zamieszkują - wtrącił Konstantin chcąc odciążyć nieco utrapionego Jaczemira przymusem wyjaśnień.
Pytające spojrzenia utkwiły w twarzy poety, który z pełną powagi głosem kontynuował wątek - Przed dwoma dniami z dystansem podchodziłem do twoich ostrzeżeń mości Jaczemirze, na wyjaśnienia Twe głuchym będąc. Wybacz więc, żem w twe słowa wątpił i o wybaczenie proszę - skłonił przed starcem swą głowę poeta - Nie znanym mi były pobudki Twoje. Ostrzegałeś nas, a teraz sam w niebezpieczeństwie jesteś. Tak moi mili! Strzeżcie się, bo licho nie śpi!! Siły nieznane na Jaczemira życie dybały upominając się o swoje, co przed laty wykradzionym im zostało - nieco na wyrost sumarował Konstantin. Talent i gra słów w wyjaśnieniu użyta zgrozy ziarenko w sercach zebranych zasiała. Gosposie co z zakamarków ciekawe wrażeń zerkały, aż piskły z przerażania i ku izbom pomknęły. Strażnicy zbledli, starając się nie okazywać strachu czekali na stąpającego za artystami komendanta.
Kislevita tymczasem usiadł na ławce, tej samej na której swego czasu świętowali wynik łuczniczego turnieju. W jego dłoni obracała się karta.
- Nie strasz waszmość ludzi, bo troskę w sercach jedynie tym siejesz. Nie trza nam tu paniki szerzyć. - powiedział zmęczonym głosem - Tem bardziej, że tu o osobistą ansę idzie.
- Osobistą...? - spytała Liselotte, która tymczasem przysiadła na ławce obok, kładąc lutnię na kolanach. I zamilkła raptownie, widząc wizerunek na karcie. Damę kier o ciemnoblond włosach, z kwiatem w dłoni.
- Jak najbardziej, moja droga Pani - odpowiedział jej Jaczemir - Słusznie się domyślasz...
Chmury płynęły szybko wysoko nad nimi, nad zamkiem i lasami, niczym wielkie okręty o fantastycznych żaglach.
- Nie domyślam się niczego - głos lutnistki był cichy i napięty. - Lecz wiem, że omeny można odczytać fałszywie.
- Można... ale ja tam swoje wiem. - odpowiedział równie cicho - I też uważaj na siebie...takie jak ona potrafią być cholernie złośliwe.
- Hmm? - nawet nie słowo, a tyle może wyrazić. Zaskoczenie, pytanie, ulgę.
Przymknął oczy, wystawił starą twarz na blade promienie słońca. Zasnął? Zadumał się? Przez chwilę nie wydawał z siebie żadnego dźwięku prócz lekko gwiżdżącego oddechu. Wreszcie nawet nie otwierając oczu poprosił.
- Zaśpiewaj coś Pani.
Uśmiechnęła się. Wyłuskała lutnię z pokrowca, zastanawiając się nad wyborem pieśni. Po chwili rzekła:
- Nasza wczorajsza rozmowa przypomniała mi pewną pieśń. Ją właśnie zaśpiewam, jeśli pozwolisz.

Kędy szeleszcze
Lipa w kwiecie,
Gdzie z miłym swym siedziałam wraz,
Miejsce to jeszcze odnajdziecie,
Bo zmięte kwiaty pomną nas.
Z lasku płynął słodki śpiew
Tandaradei!...

Słuchał z zadowoleniem. Na pooranej siecią zmarszczek twarzy powoli wykwitał uśmiech. Słowa lutnistki płynęły w górę wzmacniane tubą starych murów. Gdzieś tam, na którymś z krużganków dogoniły pewnie tę, która tak bardzo chciała, by już nigdy nie wybrzmiały w obrębie murów tego starego zamczyska. Zasłuchany Jaczemir z ukontentowaniem pomyślał - No, to teraz to cię na pewno szlag trafi...


Dobrze było znowu śpiewać. Dobrze było mieć pod palcami ciepłe drewno Lorelei, słyszeć tę pieśń i wiedzieć, że nie ma w niej skazy.
I dobrze było siedzieć tak na dziedzińcu, czuć na przymkniętych powiekach dotyk słońca i wiedzieć, że w tej jednej chwili są tu wszyscy i nie dzieli ich choć przez chwilę żadna wrogość, żadne obawy - a łączy to, co łączyć ich powinno zawsze: tworzone piękno.

W końcu jednak pieśń się skończyła - może nawet zbyt szybko.

- Jakoś nie było okazji spytać... Kim będzie Twój bohater, Jaczemirze?
Uśmiechał się nadal nawet nie otwierając oczu. Milczał, ale nie po to, by zachować tajemnicę. Myślał o tym, kim będzie jego bohater. Kim był do tej pory, wiedział. Spotkał go kiedyś. Raz. W paru sprawach byli podobni. Obaj lubili wypić, obu ich przeinaczył chaos. Tak, chaos sprawił to, kim stał się Herman Vanmichelen. Ale kim się stanie? Tego nie mógł być pewien. Gdyby pisał sam, wszystko byłoby proste, ale tu tworzyły cztery umysły...choć czasem miał wrażenie, że był jeszcze ktoś. Miał tylko nadzieję, że tak jak tego chciał Bleich, usłyszy o nim cały świat.
- Mój bohater droga Liselotte, jest potomkiem starego ludu. Krasnoludem. Jednym z niewielu spośród nich, którzy z sobie tylko znanych i zrozumiałych powodów wybierają żywot zabójców potworów.

Vanmichelen. Herman. Liselotte szukała w pamięci, będąc pewna że już słyszała. Nie trwało to długo, miała pamięć do ballad. Tak, gdzieś pod Nuln. Jakiś wędrowny minstrel, całkiem zresztą przystojny. Opowieść o jednym z krasnoludzkich wyrzutków, szukających śmierci. Nie po prostu jednym z nich. O jednym z największych, który od dawna bez skutku szuka godnego sobie przeciwnika...Jaczemir wybrał więc drogę opisania osoby już istniejącej...Więcej, takiej, o której już głośno w świecie...A może...Któż to może naprawdę wiedzieć...Czyż minstrel, tak jak oni w tym zamku, nie mógł po prostu zmyślać? Może Herman narodził się w czyjeś wyobraźni, a teraz oni mówią o nim jak o kimś z krwi i kości. Może stworzył go Jaczemir, teraz gotów przysiąc, że wytwór jego pióra chodzi po ziemi? Tak jak ktoś będzie mówił kiedyś o Mariettcie czy Williamie...Och, jakże kapryśne było to, co nazywa się prawdą...Jakże niepewne, w słowach artystów takich jak oni...

- Słyszałam kiedyś o nim... Piękny wybór - rzekła, zachowując dla siebie te rozważania. - I chyba już nawet wiem, jakim sposobem wpleść go gładko w losy drużyny...
Jaczemir patrzył na nią uważnie. Wpleść...Tak. To było zadanie. Ale ważniejsze jeszcze było...
Zakończenie. Inni opowiadali tylko o życiu Hermana Vanmichelen. On miał napisać jego zakończenie. Tak, zakończenie historii kogoś, kto szuka chwalebnej i wielkiej śmierci. Zadanie, które sam sobie wyznaczył. Zadanie prawdziwie godne artysty. Myśl tę dogoniła zaraz następna. Jeśli bowiem nie jest ułudą jeno to, że każde ich napisane słowo staje się prawdą...
Czy ja w to wierzę? Bo jeśli tak... Tedy w jego rękach spoczywać będzie śmierć kogoś, kto chodzi już po tym świecie...Kim jestem, by stawiać się ponad innymi?! Kim jestem, by decydować o końcu żyjącej istoty...?!!! - zapytał nagle sam siebie.

Choć kislevita nie wypowiedział jeszcze ani słowa, Liselotte zobaczyła nagle w jego oku otchłań, nad którą właśnie stanął. Ślepe oko rozwierało się szeroko...
- Artystą...- podpowiadał w jego głowie jakiś bezosobowy głos, który mógł z tej otchłani pochodzić...

Szeroko otwartym okiem wpatrywał się w nią ze zgrozą szukając na powrót tamtej. Nagle zrozumiał...Nie mogła tego wiedzieć...Nie wypowiedział przecież nazwiska swojego bohatera... Bał się ją ujrzeć, ale nie potrafił przestać szukać.
- Nie rób mi tego Pani - odezwał się nagle. - Przerażasz mnie...

W końcu jednak pieśń się skończyła - może nawet zbyt szybko...

- Nie rób mi tego Pani - odezwał się nagle. - Przerażasz mnie...
Otworzyła szeroko oczy, zdziwiona. Co takiego powiedziała?
- Nie wymieniłem jego nazwiska...
Zaniemówiła na chwilę.
- Żartujesz sobie, prawda? Usłyszałam je przecież... Herman Vanmichelen. Powiedziałeś wyraźnie... - Głos jej zadrżał.
Nie odpowiedział nic. Był śmiertelnie poważny.
Arwid wymienił spojrzenia z Konstantinem; potem przeniósł zatroskany wzrok na Liselotte.
- Za dużo wrażeń tego południa - westchnął Konstantin.
- Może - rzekła niepewnie.
- Ale faktycznie, ciekawy wybór Jaczemirze. Ja również poruszałem zagadnienie krasnoludzkich zabójców potworów. Opowieści o przygodach Gotreka dobrze przyjęly się wśród ludu Imperium i wielce popularnymi się okazały. Jeno nie przelewałbym żywego pierwowzoru na karty powieści... Światy się przenikają... nie będziesz brał chyba odpowiedzialności za los tego biednego khazada?? - Konstantin zaciekawiony projektem kislevity próbował rozładować sytuację kierując rozmowę na odmienne tory.
- Światy się przenikają - szepnęła cichusieńko Liselotte. Pomyślała o zeszłym wieczorze, grze w zagadki i tym czymś, co ukazało wówczas swą prawdziwą naturę. Pomyślała też o fragmencie, który dziś rano właśnie ukończyła i odniosła do skryptorium, włączając go tym samym do Opowieści. O iluminacji Marietty i mocy, jaką od teraz będzie ona rozporządzać. Światy się przenikają... Nie powiedziała jednak nic.
- Biednego Khazada? - ocknął się z zamyślenia Jaczemir - Uwierz mi Konstantynie, nie chciał byś być mu nieprzyjacielem. A co do odpowiedzialności za losy naszych bohaterów... to wszak my je kreujemy, od nas więc i naszej fantazji zależy, jak się potoczą. Nie chowaj głowy między nogi, mości poeto. Kowal wykuwa lemiesz, ale również miecz. Nie jego zmartwienie, z jakim skutkiem będą potem wykorzystane.
Przez chwilę panowała cisza zakłócana tylko skrzekiem przysiadających tu i ówdzie na okapach ptaków. Stary Kislevita zapatrzony gdzieś w dal odezwał się znowu.
- Światy się przenikają, a skutkiem tego wszyscy, bez wyjątku, bohaterowie którzy pojawili się już na kartach opowieści są więc z krwi i kości podobnymi nam. Odpowiedzialność za ich los spoczywa, chcemy tego czy nie, już na naszych barkach. Wspomnijcie moje słowa, kiedy pisać będziecie o losie Wolfenburga.
Pieśniarka przygryzła wargę.
- A my nie wiemy, co i w jakiej postaci przeniknie granicę światów... Jedyne, co możemy zrobić... to dopilnować, by Opowieść zakończyła się szczęśliwie. By odwaga została doceniona, a wierność i wiara - nagrodzone.
- Tak toćna. A chaos i zło wszelakie żeby raz na zawsze szlag trafił... - nie wiedziała, czy był w jego słowach sarkazm, czy było to rzeczywiście intencją jego wypowiedzi.
- Dokładnie tak jak mówisz Jaczemirze. To my tworzymy naszych bohaterów i to my kreujemy omiatającą ich rzeczywistość. Ale nie możemy przesadzić, nie możemy dopuścić do...
- Nie mów mi czego nie możemy - przerwał nagle ostrym tonem Jaczemir pomny kłótni z Arwidem Daree i jej powodu - Wiąż tylko słyszę tego nie możemy, tamtego nam nie wolno... A czemuż to nie?! Któż nam wzbroni? Czyśmy dzieci? Niewolnicy? Raby na łańcuchu pana?
Jego niespodziewany wybuch był zaskoczeniem.
- Zważ na słowa! - wciął się ostro Konstantin - podjąłeś się pisać dzieło zgodnie z wolą Imperatora i na jego warunkach? To trzymaj się ich, a nie buntuj się jak rozwydrzony dzieciak. Dzieło ma moralizować, pokrzepiać, pozwolić tym, którzy stracili wszystko uwierzyć - uwierzyć w zwycięstwo!
- Powiem Ci o woli i warunkach wielkich tego świata. I o skutkach takich widzimisię. Dwadzieścia lat temu Borys nakazał mi spisywać jego wojenne czyny, choć sam książęcej dupy w pole nie ruszył. A jam stracił bandurę, oko i dwadzieścia lat życia.
- Nikt nie mówił Ci, że masz pleść o paniczykach w złotych zbrojach, bo w to to Ci nawet chłopki z najzapadniejszej imperialnej dziury nie uwierzą. Mamy tworzyć o zwykłych ludziskach, takich jak oni. A że zdanie masz jakie masz o naszym mecenasie twa rzecz. Podjąłeś się opowieści to nie niszcz tego co do tej pory stworzyliśmy. Założeń narzuconych się trzymaj, a nie podjudzaj do niszczenia naszego dotychczasowego dorobku.
- Skończyłeś? - wtrącił zły na dobre Jaczemir.
- Skończyłem. - twardo zripostował Konstantin.
- To posłuchaj chłystku. Imperatorowi winienem więcej niż komukolwiek inszemu, co po tej ziemi chodzi. Założeń, to z tego co mi kilka dni nazad mówił Mistrz Daree, żadnych nie ma, boście konsensusu nie osiągnęli, a i niszczenia żadnego jak dopotąd nie ma, jeno się do historii dokładam! - dyszał ciężko z wybałuszonym na Konstantina okiem. - Myśl, co nie skrępowana własną ścieżką kroczy, taka, żadna inna wszystkich ziemskich skarbów warta, bo jedna prawdziwa. Cała reszta splunięcia nie warta.
- Nie bulwersuj się starcze bo to nie zdrowe w twym wieku - odpowiedział spokojnie młody poeta - konsensusu nie osiągneliśmy, prawdę rzeczesz. Ale co do charakteru i założeń zgodni byliśmy. W jednym racje przyznać Ci muszę, że ograniczać Cię prawa nie mam. Nie zamierzam też protestować jeśli uważasz, iż dzieło dotychczas lukrowatą historia się staje. Twa rzecz. W założeniu główni bohaterowie mają pozostać nieskalni, zmienieni ale ich dusze mają pozostać czyste tak jak na początku opowieści. Tego trzeba się trzymać. Tylko wtedy zwycięstwo osiągnięmy.
- A kiedyś to usłyszał o mych poglądach, jeśli wolno wiedzieć? - starzec zapytał z jadem. - W alkowie? Kiedyś łeb wychylił spomiędzy ud swych dziwek?
- Nie wiesz o czym bredzisz dziadygo -uciął Konstantin - do złości chcesz mnie doprowadzić?? - dodał lekko rozbawiony - trzymaj poziom Jaczemirze!! Nie chcę z Tobą chandryczyć, już dość wrogów sobie namnożyłem wśród tego zacnego grona. Ochłoń. Jeśli ma obecność mierzwi Cię, nie będe Ci ciężarem. Już dość dziś się nacierpiałeś. - rzekł dyplomatycznie młodzian. Konstantin ukłonił się w stronę Jaczemira po czym zwrócił się ku pieśniarce - Dziękuję o Pani za pieśń. Doprawdy szczęściem było ją poslyszeć. Mistrzu Daree - skłonił się Konstantin żegnając starego nulneńczyka. Zostawiam Was drodzy artyści. Nie będę szarpał i tak już poszarpanych nerwów mości Jaczemira. - i z tymi słowami Konstantin oddalił się powoli w kierunku górnego dziedzinca.
- I we mnie masz kolejnego! - rzucił za nim Jaczemir. Opadł ciężko na ławkę. Dyszał. Powoli przestawał się dziwić Arwidowi i jego niechęci do tego bezczelnego fircyka.

- Głupiście wszyscy a ja między wami rozum tracę … - po raz pierwszy odkąd zeszli z bramy ozwał się Arwid. - Może i konsensusu nie osiągnęliśmy w kwestii Opowieści, ale pewnymi rzeczami nosa Vautrinowi udało się utrzeć trzymając się jednocześnie ram naznaczonych wolą Kaisera. Ale to nie dziwne, bo artyści tu pracują. Jeśli dotąd nie zrozumieliście, kto nam tu najbardziej zagraża, to przetrzyjcie oczy, kiedy następnym razem na wieczerzę gospodarz będzie prosił. A póki go nie ma zostawmy Opowieść. To jedyny moment kiedy możemy coś razem przedsięwziąć, jakowyś plan obmyślić. Zginął Jasper, potem o Aravii słuch zaginął, teraz na Jaczemira ktoś dybał. Czego trzeba więcej abyśmy na oczy przejrzeli? – Daree usiadł na kamiennej ławie obok Jaczemira. Spoglądał to na dziewczynę to na starca. – Co myślicie abyśmy wspólny front przeciw Vautrinowi obrali?

Teraz ten z kolei, pomyślał ze złością Jaczemir. Rację miał elf co do ludzkiego rodzaju. Człowiek nie spocznie, póki nie znajdzie sobie wroga, a potem nie wrazi mu noża między łopatki. Osobiście nie był przekonany, co do złych, ani morderczych intencji Voutrina. Jeśli było, jak podejrzewał, światy odbijały się w sobie niczym w zwierciadle. Wtedy należało widzieć w gospodarzu sojusznika, nie wroga. Ale co, jeśli się mylił? Pewien natomiast był tego, że z dzisiejszym zamachem Voutrin nie miał nic wspólnego. Był pewien, bo wiedział kto za nim stał. Podobnie, jak wiedziała ona. Nie wiedział tylko, czy powinien dowiedzieć się Daree. Pozostawiał tę decyzję Liselotte. Wiedziony przeczuciem wpatrzony w dziewczynę milczał. Czekał na jej reakcję. Na decyzję, która wszak będzie ich wspólnym postanowieniem.

Ta milczała dotąd, spąsowiała i zażenowana sprzeczką, której świadkiem przed chwilą była.
- Nie wiem wcale, czy on wrogiem jest naszym... Wymieniłeś Jaspera, Aravię i dzisiejszy zamach. Lecz - co do Jaspera, pamiętaj, nie wiemy nic. Pani Aravia sama postanowiła odejść... Los jej jest na równi naszą, jak i jej samej winą. Zważ - Mealisandre była nią samą. Gdy zginęła po napadzie, jakiż los mógł spotkać pierwowzór? Nie rozumieliśmy jeszcze, że przenikają się te światy. Lecz jej i nasza to wina... A teraz, teraz... To nie Vautrin stał za tym.
Uniosła główkę, jakby wyzywając Daree, by jej zaprzeczył.

- W dniu śmierci Jaspera, ktoś zakapturzony, na czarno odziany przysłuchiwał się naszej rozmowie. Chyba wszyscy zdajecie sobie sprawę, że sam z baszty nie skoczył a zrzuconym być musiał. Aravia … to prawda odeszła … ale zaraz za nią nasz opiekun ruszył aby tajemnicy strzec. Wiadomo wam, że tylko martwy ust otworzyć nie potrafi. Czy światy się przenikają … pewni tego nie możemy być. Czy to co piszemy prawdą się staje … być może, ale za pomocą ludzkich rąk rzeczywistość od nowa jest kreowana. A co jeśli to Vautrinowe ręce? – Arwid zawiesił głos. Gdy odezwał się znowu mówił spokojnym tonem.

– Co jeśli naprawdę ma tu ktoś przybyć, odrodzić się od nowa? Co jeśli to jęki dochodzące z lochów do złego należą, który już niektórych z nas albo i wszystkich na swój cel odmienia? Vautrin był tu dłużej niż my i myślę, że poza Kaiserem także innemu panu służy.

- Nie wiem, kim jest Vautrin i co zamierza. Nie sądzę jednak, by to on był naszym wrogiem. Równie dobrze może być strażnikiem tego przeklętego miejsca, tego węzła światów. Pamiętaj, nie wszystkie siły są dobre lub złe. Są i takie, które rządzą się swoimi prawami i chodzą swoimi ścieżkami, dalekie i od dobra, i od zła. Nie nam je oceniać.

- Czyli uważasz Panienko, że siły, które tkwią w zamku nas odrzucają, nie chcą takich lokatorów? Więc czemu do licha tkwimy tu jeszcze … mamy czekać aż nad kolejnym artystą sufit się oberwie? Strażnikiem go nazwałaś, jeśli takowym jest to najwyraźniej nie radzi sobie z obowiązkami ... chyba, że czego innego strzeże i komu innemu służy. Na nasze nieszczęście Vautrin to wytrawny gracz i jeśli Pan Zły, który się odradza opętał go i wybrał na swego sługę to biada nam wszystkim.
- Odrzucają? Nie chcą takich lokatorów? Ależ skąd takie przypuszczenie!
Roześmiała się perliście, odrzucając głowę w tył. A w śmiechu tym zabrzmiała nuta, której Jaczemir nauczył się już lękać.
- Tu więcej sił działa, niż jedna - zamruczała, przechylając się lekko ku rozmówcy. - Niektóre z nich pragną przymierza... Lecz jeśli człowiek okaże się słaby, bez wahania okażą swą siłę, czyniąc go jedynie naczyniem, narzędziem, igraszką. Sprawdzają nas. Jesteśmy i graczami, i pionkami... i może nawet, niekiedy, planszą.
Oderwała się nagle i oparła o ścianę. Lico znów miała czyste i jasne, wejrzenie proste.
- Nie twierdzę, iż pojmuję wszystko, co się w tym zamku dzieje. Lecz i ty nie powinieneś tak sądzić, Arwidzie.

- Jak widzę tobie Liselotte nad wyraz służy pobyt na zamku. Mnie natomiast tęskno do innych miejsc i nie wiążę swojej niedługiej już przyszłości z tymi murami. Człowiek całe życie się uczy a na starość i tak nie poznawszy wielu rzeczy umiera. Liselotte … chcesz stać się planszą i utkwić w zamku do końca swych dni? Mnie bardziej rola gracza odpowiada a tylko zwycięzca wyjdzie stąd cało. Kto nim będzie czas pokaże.
Pokręciła wolno głową.
- Czy chcę być planszą? Tę partię wygrałam, Arwidzie. Wygrałam siebie. Lecz to nie ostatnia gra. Zbytnia pycha, pragnienie znalezienia wroga i opowiedzenia się przeciw niemu może cię zgubić. Nie chciałabym tego.

- Wątpisz więc w istnienie wroga? A zabójstwo, dzisiejszy zamach podług ciebie przyjaciele zafundowali?- Arwid świdrował oczami twarz dziewczyny, patrzył uważnie aby czegoś nie przeoczyć. Zobaczył konsternację, ślad poczucia winy, żal.

- Liselotte ... - Arwid uniósł się z kamiennej ławy - dziewczyno, Ty coś wiesz!! No Boga ... gdzie podziała się ta cicha, onieśmielona pieśniarka z lutnią w dłoni. W którą stronę zbłądziła ... - Arwid zbliżył twarz do lica dziewczyny, patrzył jej prosto w oczy. - Mów nam tu zaraz co wiesz, może jeszcze nie wszystko stracone.
Skrzywiła usta. Zabolało to, co powiedział. Dopiero teraz zauważył w niej zmianę? I teraz to wyrzuca?
- Nie: wam, a - tobie, Arwidzie! Jaczemir wie dobrze...
Mistrz Daree obrócił głowę w kierunku Jaczemira, patrzył przez trzy uderzenia serca, potem znowu świdrował wzrokiem dziewczynę.
- Słucham więc, czego to ja nie wiem a Jaczemir już zna? Liselotte!! No wykrztuś wreszcie!!
- Usiądź, Arwidzie. I nie patrz jak inkwizytor, który ukrywanie faktów za zbrodnię poczytuje. Nie dotyczyło to ciebie, to i nie wiedziałeś.
Spojrzała nań ze smutkiem, łagodnie, ale i pewna, że jej słowa zostaną wysłuchane. Bez cienia wątpliwości, nie była to już ta sama płochliwa pliszka, która pierwszego dnia na zamku ledwo śmiała przemówić.

- Faktów czy zbrodni? Czy wiesz o czym mówisz? – Daree stał wsparty o laskę, na której uchwycie bielały kłykcie dłoni.


Niczym aktorzy na nulneńskiej scenie stali tak oboje, w pozach pełnych wewnętrznego napięcia - a Jaczemir niczym widz z ławki patrzył spod zwieszonej głowy, zmęczony, milczący, zasłuchany.

- Ja - tak. To ty nie widziałeś, co się dzieje przed twymi oczyma... Zauważyłeś na pewno, żem się zmieniła ostatnio. Po upadku na wieży, choć zapowiedź przemiany już i wcześniej można było dostrzec... Przerażał mnie ten zamek, wszystko, co przeczuwałam, nie rozumiejąc. Twoje rozgrywki z Vautrinem... moja samotność... Przez to przyjęłam to, co mi zaoferowano - jako do mnie od zawsze należące, teraz odnalezione. Wychyliłam szkarłatny kielich...
Ta nieludzko piękna, pewna siebie dama, którą widziałeś i z którą mówiłeś, była po części tylko Liselotte. Była też Panią Zamku... a Pani była coraz silniejsza, niepostrzeżenie przejmując kontrolę, czyniąc Liselotte swoim naczyniem... Wczorajszego wieczoru jej władza doszła apogeum. Jej chłód i okrucieństwo o mało nie zwyciężyły. Jaczemir dopomógł mi opamiętać się; wieść, którą mi przyniósł, dała mi oparcie, bym wypędziła ją ze swych myśli. A przynajmniej, bym to ja władała w mym ciele i umyśle. Pani Zamku przegrała.
Dopiero teraz spuściła wzrok, choć dotychczas bez wysiłku wytrzymywała palący, bolesny niemal wzrok Arwida.
- Zdaje się, że dziś chciała się zemścić na tym, który zdecydował o jej porażce.

- Kiedyś na targu w Bretonii widziałem jaszczura, który kolor zmieniał w zależności od otoczenia. Mógł być zielony w trawie, żółty w zbożu, brązowy gdy siedział na skrzyni. Nikt nie potrafił odgadnąć jego prawdziwej barwy. Ale to co prawdziwe pozostawało w nim, w środku. Zawsze jęzor wyciągał gdy mu kto mysz albo pająka podstawił. Nieważne czyś olśniewająco piękna, czy rumieńcem przybrana, czy w suknie balową strojna czy w podróżnym odzieniu. Liczy się kim jesteś w środku … zimną i wyrachowaną Panią Zamku czy Liselotte jaką wszyscy poznali. – Arwid wyciągnął dłoń, dotknął podbródka dziewczyny, uniósł jej głowę i przed kolejnym pytaniem spojrzał głęboko w oczy.

- Tyś to mechanizm bramy zwolniła?
- Nie. Przysięgam na Sigmara, Opiekuna ludu Imperium, i na Verenę, patronkę ludzi słowa.

Patrzył jej w prosto w oczy, widział jak zaczynają błyszczeć. Cofnięta z podbródka dziewczyny ręka spoczęła na brodzie Mistrza. Kręcił w palcach siwe kłaki. Kiedy po dłuższym czasie odezwał się, jego głos był na powrót ciepły i pozbawiony emocji.

- Wierzę Ci dziecko i troskam się jeszcze bardziej po tym co usłyszałem. Jeśli zamach się nie powiódł to nie tylko Jaczemir w niebezpieczeństwie ale i Ty i ja także. Bo na kogo gniew zło teraz przeniesie? Pozostało nam czekać aż Vautrin kapłana przyobiecanego przywiezie. Oby to był mocny w wierze człek.
- Oby.
Spojrzała po niebie; słońce zeszło już z zenitu. Uśmiechnęła się beztrosko do obu starców, próbując przełamać posępny nastrój.
- Po tych emocjach warto by coś zjeść, nie sądzicie? Moim zdaniem pora już na obiad...
- Nie wiem czy będę w stanie coś przełknąć... - smutno powiedział Daree. - Coś mi się właśnie przypomniało ...Liselotte, czy wiesz może jak farby malarskiej się pozbyć?
- Nie mam pojęcia... Czemu pytasz?
- Chciałbym wejrzeć w twarz tego, który skrycie nas obserwuje... - tajemniczo wyszeptał Mistrz.
Ptaki, jakby wiedzione jakimś sygnałem, poderwały się nagle i ich czarne kształty jeden po drugim zaczęły odrywać się od murów, aż w końcu ciemna chmara z gromadnym skrzekiem poszybowała nad las. Zostało tylko paru ptasich maruderów, które jakby niechętnie, po jednym, z leniwym opóźnieniem podrywało się z żerdzi i murów by dołączyć do stada.

Jaczemir patrzył za ptakami długo. Dłużej nawet niż do czasu, kiedy ostatni zniknął nad blankami i poszybował gdzieś nad las. Nie myślał o niczym. Widział jak odchodzi stary Daree, jak Liselotte z niepewną miną zdaje się czekać na jakąkolwiek jego odpowiedź. Jak wreszcie pozostawiona bez żadnej reakcji odchodzi również w kierunku solidnej, dwuskrzydłowej furty. Droga przez tą furtę prowadziła do sali spotkań. Widział zajęte swoimi sprawami, krzątające się po dziedzińcu kobiety z zamkowej służby, żołnierzy. Widział posyłane ukradkiem, pełne ciekawości spojrzenia. Przemierzającego szybkim, nerwowym krokiem dziedziniec Schwarzenbergera. Widział siebie, jak siedzi bez ruchu, ze spuszczoną głową, wspartego na wyprostowanych ramionach. Luzaka obładowanego prowiantem, którego w powstałym zamieszaniu ktoś zapomniał rozładować i rozkulbaczyć. Widział to wszystko. I kompletnie go nie obchodziło.

Z zataskanym koszem pełnym przygotowanego na wyjazd pożywienia, a także przezornie upakowanymi kilkoma butelkami dotarł do sali spotkań. Pot perlił się na czole, bo kosz był ciężki, a i droga po schodach nie należała do łatwych i przyjemnych. Ale rację miała Liselotte, kiszków nie oszukasz. A także pragnienia. Tego w szczególności. Lecz jeśli, jak miał w zamiarze, przyszła pora by się spić, należało zadbać o wygody. Potem, wiedział to nauczony doświadczeniem, nogi robią się ciężkie, a i głowę inne sprawy zaprzątają. Chciał być blisko zielonej komnaty, tak na wszelki wypadek. I rękopisów. Nie miał ochoty spożytkować tego czasu li tylko na picie. Był jeszcze jeden powód. Jeśli miał o Nim pisać, chciał być jak najbliżej.
Korek z charakterystycznym odgłosem wypuścił z butelki ukrywany tam przez długie lata aromat. Jakoś nie było w zasięgu wzroku żadnego naczynia, nie przeszkadzało mu to. Wpatrzony w popękaną ramę Jaczemir przymknął oczy i z lubością wsłuchał się w smak spływającego po podniebieniu trunku. A potem umaczał końcówkę pióra w kałamarzu. Trzeba się było śpieszyć...

Dzień powoli chylił się ku końcowi. Inni też pisali. Niektórzy woleli robić to w zaciszu swojej komnaty, niektórzy woleli salę obrad. Opowieść przybierała w słowa jak pędząca coraz większym korytem, wzbierająca rzeka. Czas płynął...Zdałoby się, coraz szybciej...

* * *


Wieści o tym, co działo się pośród zamkowej załogi docierały jak zwykle poprzez służbę. Kapitan Schwarzenberger mógł uwierzyć lub nie w zapewnienia odpowiedzialnych za uchybienia osób, ale tak czy owak mleko się wylało, a on nie miał zamiaru i zwyczaju szukać winnych wśród duchów. Zresztą gra w karty, która może w innych okolicznościach puszczona by była płazem, oraz spanie na służbie, które w żadnych okolicznościach nie było usprawiedliwione - to wszystko było wystarczające dla podjęcia dalszych kroków. Jak na komendanta stosunkowo łagodnych, jak mówili służący. W koszarowych zabudowaniach, strażnik pilnujący skryptorium owej nocy gdy obraz Kaisera wyjęto z ram oraz wartownicy mechanizmu na bramie zostali po równo i solidnie wybatożeni. Z relacji wynikało, że wszyscy ukarani pozostali w dybach do odwołania komendanta...

A tymczasem...

Zmierzchało. Wielkie drzewa szumiały, poruszając się powoli niczym macki jakiegoś wielkiego, ciemnego potwora. Ciężki, wzmacniany żelaznymi okuciami powóz wytoczył się z mozołem na wiejski plac po tym czymś, co uważano tu pewnie za drogę. Osada była jak wymarła, ale woźnica po jakimś czasie dostrzegł chowające się za studnią cienie. Po jakimś czasie w karczmie otworzyły się drzwi i mężczyzna w fartuchu leniwie oparł się o framugę, przyglądając się przyjezdnym.
Woźnica westchnął i zeskoczył z góry w błoto. Pokryta bliznami dłoń otworzyła drzwi powozu, wysuwając zaraz potem drewniany podnóżek.
- To tutaj, panie...- mruknął - Nie byłem tu ze sto lat...Dziw, że ta dziura jeszcze istnieje...
Pasażer najpierw wyjrzał, a potem zstąpił po stopniach na glebę. Gdy buty znalazły oparcie na starannie wyszukanych kawałkach twardszej ziemi, człowiek rozejrzał się dookoła.
- Rzeczywiście, koniec świata. - oznajmił, jakby do siebie.
- Jak pamiętałem, kiedyś była tu jedna karczma. Wygląda na to, że jeszcze stoi. - podrapał się w głowę woźnica - Ale niegodna kogoś takiego jak Wasza Miłość. Jedźmy, dojedziem już po ciemnicy, ale stąd niedaleko.
- Nie. - odpowiedział łagodnie pasażer - Przenocuję tu. Już czas na wieczorną modlitwę. A do zamku pójdę już jutro, piechotą.



Noc powoli się kończyła, pierwsze promienie bladego słońca wyławiały z gęstego mroku kontury ukrytego w leśnych gęstwinach zamku, a wewnątrz jego grubych murów kształty przedmiotów. Dobroczynny sen ukoił już dawno skołatane po przejściach wczorajszego dnia i sprzeczce na dziedzińcu nerwy niektórych artystów, teraz budzili się oni powoli w ten nowy dzień. Dzień, który z pozoru wyglądał jak wiele mu podobnych leniwych zamkowych dni, wypełnionych pracą nad tekstem. Ale tym razem coś zakłócało jednostajność życia w twierdzy, bo oto tego dnia pojawił się w zamku kolejny, po pojmanym przez Vautrina bandycie i po Jaczemirze, niespodziewany gość.

Wartownik z bramnej baszty podziwiał właśnie barwy wschodu słońca nad postrzępioną linią koron starych drzew. Jego wzrok omijał już od dawna nadgnitego wisielca, który był atrakcją tylko na początku. Właściwie zupełnym przypadkiem popatrzył w dół, a tam, na klepisku przed samą bramą dostrzegł nieoczekiwanie samotnie stojącą postać, która z uniesioną głową wpatrywała się akurat właśnie w wiszącego, kołysanego lekkim wiatrem trupa. Strażnik z niejakim zaciekawieniem przyglądał się przybyszowi, bo też tamten nie obwoływał się wcale a tylko stał i stał. Po jakimś czasie gość przestał wpatrywać się w wisielca i niemal całkiem znieruchomiał, z opuszczoną skromnie głową.

Koło łysiny na jego głowie połyskiwało w porannym blasku, widać było to aż stąd. Przybysz nie wyróżniał się ani imponującą budową, ni wzrostem, ani nawet ubiorem. Strażnik z wydętą wargą obserwował białawy, ale dość zabrudzony strój z opuszczonym kapturem w rodzaju ubogiego, znoszonego habitu, który tamten chyba niemłody już mężczyzna miał na sobie. Oparty o coś w rodzaju sękatego kija podróżnego obcy nadal nie dawał znaku życia, zupełnie jakby zasnął tam na stojąco.
- Pewnie jaki pokutnik...- pomyślał Gunmar. - No to źleś trafił. Zara, tylko się odezwij, to cię pogonię, dziadu.

Niestety, nieznajomy nie dawał wciąż powodu do wygłoszenia siarczystego tekstu, który Gunmar już od dawna miał przygotowany pod czaszką. W końcu wartownik ziewnął, a widząc wchodzącego po schodach kompana z halabardą pokazał mu gościa wystającego bez celu przed bramą zamczyska. Drugi strażnik, zaspany, popatrzył pytająco, a Gunmar wzruszył tylko ramionami i stanął bliżej, wychylając się na blankach.
- Ej, ty tam, człecze!!!- huknął głośno, ale nieużywany od wczoraj wokal załamał się nieco i zaskrzypiał - Czego tu?! Ozwij się, ktoś ty, jeno bystro pókim dobrze wychowany!

Poorana zmarszczkami twarz uniosła się ku górze, a usta przestały na moment bezgłośnie się poruszać. Przybysz zakaszlał cicho, a potem nabrał powietrza w płuca. Potem ozwał się, zakrzyknąwszy w kierunku wartowni.

Gunmar i jego zmiennik popatrzyli na siebie, milcząc chyba zbyt długo. W końcu jeden z wartowników przerwał grobową iście ciszę.
- Zapierdalaj po kapitana.


Kapitan Werner Schwarzenberger nie był w ogóle zadowolony. Dzień dopiero co się rozpoczął, a już wkurwiało go wiele rzeczy. Pierwszą był kac. Drugą była pieprzona wizyta, która krzyżowała mu wiele najbliższych planów. Trzecią był fakt, że wizyta ta mogła się przeciągnąć nie wiadomo jak długo, co krzyżowało wiele planów dalszych. A co najgorsze, znowu trzeba było zacząć uważać z piciem.
Jeszcze raz z niechęcią obrzucił spojrzeniem leżący na stole jego biura pozostawiony przez gościa otwarty list. Choć czytał go już wiele razy, z obrzydzeniem przeleciał raz jeszcze po wersetach a zwłaszcza po podpisie. Cóż, niestety nie było mowy o pomyłce - komendant musiał wpuścić przybłędę do środka, a co gorsza jeszcze udzielić mu gościny. Werner nie miał wątpliwości, że przybycie gościa było związane z obecnością artystów, a to wkurwiało go jeszcze bardziej.
- Jedno gówno zawsze ciągnie za sobą kolejne...- pomyślał filozoficznie, wpatrzony w dal, gdzie kołysał się wisielec. Schwarzenberger lubił na niego patrzeć o poranku, jeśli oczywiście nie zalegał jeszcze w betach w pijackiej malignie. Teraz i tej przyjemności będzie się musiał pozbawić.
Wstał i kopnął ze złością spluwaczkę, która potoczyła się z hałasem. Potem zabełkotał, parodiując wyważoną wypowiedź gościa na temat wisielca, z którą to wcześniej nie wypadało mu się nie zgodzić. Uspokoił się, wygładzając strój. Zawołał ordynansa.
- Czy wielebny rozgościł się już w komnacie? - zapytał Werner bawiąc się pustym kuflem.
- Tak jest, komendancie. - ostrożnie odpowiedział chłopak. - Mówią, że tak.
Kacowy pot ściekał po Schwarzenbergerze, gdy ten przypominał sobie pierwsze problemy z nowym mieszkańcem zamku. Pomny napomnień Vautrina, komendant chciał od razu dać gościowi jedną ze wspaniałych komnat, taką, w jakich nocowali artyści - ale kapłan nieoczekiwanie odmówił, prosząc o coś skromniejszego. Nie dość na tym, bo dalej nie dawał się wcale namówić na luksusy i ostatecznie obstał przy swoim - co zdziwiło kapitana, który pierwszą odmowę miał jeno za pozę. W końcu Werner wzruszył ramionami i ustąpił, ale teraz, zły na siebie, nie był pewien czy po powrocie gospodarza zamku nie okaże się to źródłem kłopotów.
- Prosił już czego? - zapytał podwładnego kapitan.
- Nie. Mówi, że ma wszystko co trzeba.
- Jakiej uczty nie żądał?
- Nie. Zjadł skromnie co mu do komnaty zaniesiono.
Werner milczał, a myślenie sprawiało mu problem. Był sposób, by wywiać to wszystko z głowy.
- Sprowadź ze dwu chłopaków...Przynieś mój miecz. - rozprostowywał i zamykał na powrót dłoń - Poćwiczę nieco.

Tymczasem do uszu wszystkich mieszkańców twierdzy lotem błyskawicy, poprzez usta służby oczywiście, waliła wieść, że oto jedna z zamkowych izb zyskała nowego, wielebnego lokatora (podobno kapłana), który póki co wcale nie zabiegał najwidoczniej by zostać witanym czy też choćby zauważonym.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 27-08-2010 o 09:51.
arm1tage jest offline  
Stary 27-08-2010, 10:19   #187
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Pił.
Kolejne butelki znikały ze stołu. Osuszone Jaczemir zrzucał pod blat. Pił, żeby zapomnieć. Trupi uśmiech wisielca w bramie, dama z różą, inkwizytorski popis Arwida i wreszcie kłótnia z Konstantinem rozkołatały mu nerwy do szczętu. Pił też, żeby znaleźć inspirację.
Pisał.
Znalazł ją. Pił i pisał. Blat stołu w miejscu, w którym siedział w zasięgu jego rąk cały zasłąny był zapisanymi kartami pergaminów. Puste czekały na swojąkolej. Stos kart i służących za przyciski osuszonych butelek walała się dokoła.
Nawet nie jadł. Kazał sobie tylko przynieść nocnik i flaszkę inkaustu.
Minęła noc, a on pił i pisał. Trochę spał z twarzą przyklejoną do wygarbowanej skóry. Budził się, wymiotował, czytał, pił dalej i dalej pisał. Nie zauważył przybycia kapłana. Słyszał rozmowy służby, ale był już w innym świecie. Ten stracił na znaczeniu. Zniknął czas, zniknęło miejsce. Nie wiedział, czy minęła godzina drzemki, czy dwa dni przerywanej śnieniem solidnej pisaniny. Był w gorączce, w szale picia i tworzenia. Wreszcie, kiedy słońce sięgnęło zenitu padł. Zapadł w deliryczny sen. Spod palców śpiącej dłoni wyśliznęła się ostatnia zapisana karta. Rozmazane kulfony liter jego rozbazgranego pisma plamiły kleksy ostatnich słów.

- Ich wiarę - warknął kosmaty Max, oblizując chciwym językiem pysk. Lubił przerywać elfowi.
- ...Nadzieję - po raz pirwszy od długiego czasu odezwała się Elwira van Hoff
- I miłość. Tylko tyle mi powiedział - dokończył Karkana Obedijah Moss.
Szum deszczu był przez długi czas jedynym dźwiękiem na polanie. Nawet zmokły koń zaprzestał pochrapywania. Z mroku wyłoniła się niska sylwetka krępego mężczyzny. Krople wody rozbijały się o jego łysinę. Rozkaszlał się. Strugi śliny ściekały mu dlugo z ust. Otarł rękawem zarośnięte grubą, czarną szczeciną wargi - A zatem wysłała wiadomość - skwitował - Wiecie co robić.
Ruszyli w górę kotliny. Tam, gdzie czerniła się bryła zamku. Na polanie pozostał koń. Samotny, zmokły, ze spuszczonym łbem wpatrywał się z rezygnacją we własne, po pęciny unurzane w błocie nogi. Było mu wszystko jedno.
 
Bogdan jest offline  
Stary 27-08-2010, 10:29   #188
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Wieść o nowym gościu ponurego zamczyska przenoszona z ust do ust szybko obiegła wszystkich mieszkańców. Jedni mówili, że to kolejny artysta, inni że poszukujący schronienia przed zbójami z lasu, tymi samymi co mości Jaczemira bełtem poczęstowali podróżny, a jeszcze inni, że kapłan. Arwid nie lubił plotek, wiedział jak niewiele potrafi być w nich prawdy. W każdej z tych wersji mogło być ziarno prawdy podobnie jak i każda mogła okazać się fałszem.

Podczas gdy nowy mieszkaniec oswajał się z otoczeniem Mistrz Daree intensywnie pracował. Wypytywał Lutfryda czy aby nie znalazł w bibliotece jakowyś kart z wizerunkiem Wolfenburga albo mapy tegoż miasta. Niestety tak jak znikł skryty pod gruzami Wolfenburg tak samo znikły jego plany. Ale czy tak musi być …? Dumał Arwid, kreśląc kolejne wersy Opowieści.
Przez dwa dni w ogóle nie opuszczał swojej komnaty. Kazał przynosić sobie posiłki do sypialni będącej zarazem gabinetem. Jadł niewiele, przeważnie lekkie potrawy przyrządzane z różnorakich warzyw. Obowiązkowo w zasięgu ręki znajdowały się butelki wina a także kosz z owocami i pajda pachnącego chleba, z której zwykł urywać i spożywać kęsa przed każdą zmianą trunku. Lutfryd nie bardzo był zadowolony z tego, iż Mistrz ciągle pracuje. O ślęczeniu pod drzwiami Liselotte nie mogło być mowy. Musiał być zawsze w pobliżu swego Mistrza, bo nigdy nie było wiadomo kiedy Arwid będzie go potrzebował. Miało też to swoje nieliczne aczkolwiek dobre strony bo jak na razie Daree pozwolił mu odstąpić od spisywania dzieł w bibliotece w imię jak to się wyraził „ważniejszych zadań”. Jak dotychczas ku zniecierpliwieniu Lutfryda odnosiły się one tylko do dostarczania posiłków oraz trunków.

Każda praca ma początek jak również koniec. W przypadku zadania snucia Opowieści nie mogło być mowy o pracy. Natomiast początek jak i koniec oraz przerwy znajdowały swe miejsce w słowniku Arwida. Trzeciego dnia od przybycia nowego gościa Daree kończąc pewien epizod nowo kreowanego bohatera postanowił wreszcie rozprostować kości i zaczerpnąć świerzego powietrza. Przed wyjściem z komnaty jak zwykle starannie ułożył karty pergaminu. Zgodnie z chronologią, pismem oraz zakręconymi końcami kart do dołu pieczętując wszystko metalowym przyciskiem. W progu jak zwykle odwrócił się w kierunku portretu Jasmine.

- Gdzie to rezyduje nowy mieszkaniec? – Arwid zapytał wyprostowanych strażników.
- Trza iść do …
- Nie było rozkazu mówić – przerwał odpowiedź poprzednika strażnik z przewiązaną głową. Najwyraźniej rozbita przez Schwarzenbergerra butelka była lekcją, która zostanie na długo zapamiętana.
- O czym mówić? – nie ustępował Arwid.
- No, eee … o tym gdzie zamieszkuje ten kapłan co ... – Strażnik zdawał się wznosić na wyżyny swej inteligencji, niestety mielił jęzorem znacznie szybciej niż myślał.
- A kapitan pozwolił mówić o kapłanie? – z uśmiechem zapytał Daree.
Strażnik pobladł momentalnie. Potem nagle ożywił się i zaczął pięścią uderzać się w głowę.
- Ja nic nie wiem, Panie, zlituj się i idź w swoją stronę, ja tylko na warcie stoję.
- Skoro tak to pilnuj, żeby znowu kto moich zapisków nie przeglądał – rzucił na odchodne Arwid.
- Będę Panie, to jest razem z Knutem będziemy …


Najwyraźniej służba nie podlegała takim rygorom jak wartownicy, bo bez większych ceregieli z wyraźnym ożywieniem wskazywała drogę do komnaty nowego gościa, plotąc przy okazji wiele o tym co jada, że gdyby mu zamiast chleba wody i mąki przynieść to pewnikiem nic by nie powiedział tylko sam placki na kominie upiekł, że żadnych dodatkowych życzeń nie ma, a w ogóle to przeważnie całymi dniami u siebie siedzi. Krótko mówiąc Berenika, bo tak miała na imię służąca co Arwida do nowego gościa prowadziła, bardzo rada była z takiego mieszkańca. Jako przeciwieństwo chciała coś o Liselotte powiedzieć, ale widząc uniesione brwi Arwida szybko czmychnęła do swych obowiązków pozostawiając Mistrza Daree samego przed drzwiami do komnaty.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 27-08-2010, 10:31   #189
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Zamek był chłodny jak zawsze. Czekał...

Dni płynęły, a oni przestali się widywać. Daree pracował, o ile wierzyć językom służby, Jaczemir także pracował. Różnica była taka, że Arwid przy tym nie pił.
Jaczemir wprost przeciwnie. Opowieści o ilościach wynoszonych sprzed drzwi komnaty kislevczyka osuszonych butelkach przybierały rozmiary mitu. Co do innych artystów, Mistrz nie miał o nich żadnej informacji i teraz, gdy całymi dniami pisał, właściwie nie obchodziło go to. Konstantina po staremu widywano tylko w bilbiotece. Po panience Liselotte zaginął słuch, podobno była zwykle u siebie w komnacie i nie pokazywała się - może pisała, ale z drugiej strony nikt z pozostałych artystów dawno już nie widział kolejnego fragmentu Jej autorstwa, a niegdyś przecie często i chętnie omawiała je ze wszystkimi w ulubionym zacienionym miejscu na górnym dziedzińcu albo w sali, zanim spoczęły w skryptorium. Raz czy dwa któraś ze służek zarzekała się, że widziała snującą się nocą dolnymi zamkowymi korytarzami sylwetkę Panienki, ale żaden z wartowników nie potwierdzał tych rewelacji.

Stała przed szafą...Ten piękny zielony ubiór, w którym tak niedawno pokazywała się na dziedzińcu. Wisiał przecież tak jak zwykle, ale wiedziona jakimś dziwnym odczuciem wzięła go do ręki. Miała rację - u dołu był wyraźnie przybrudzony brunatną ziemią, a w paru miejscach do szaty przylgnęły małe gałązki i czerwonoszary liść...

O tajemniczym gościu, który, jak najczęściej mówiono, rzeczywiście jest kapłanem też nie dało się powiedzieć zbyt wiele. Nie szwendał się póki co po zamku, długo w noc widywano światło z okien jego komnaty, czasami przesiadywał u kapitana, omawiając nieznane dla innych sprawy. Schwarzenberger nie miewał po tych spotkaniach zadowolonej miny. Ale ogólnie komendant był ostatnio raczej ukontentowany, od czasu do czasu musztrował podwładnych, pogwizdując pod nosem wesoło. Ryzykowne wyprawy póki co postanowił odłożyć na później. Do zamku powrócił spokój. Nie warto było naruszać tej niewiadomo jak długo mającej się utrzymać równowagi.

Tego dnia, gdy Daree wybrał się dla zaznajomienia się z nowym gościem twierdzy, w zamku było tak cicho, jakby wszyscy nagle postanowili nagle wyjechać. Senni wartownicy wydawali się Mistrzowi niemal przezroczyści, a ich głos, gdy tłumaczyli mu jak dojść w odpowiednie miejsce, zdał mu się przytłumiony jak przez szmatę. Może po prostu zbyt długo nie wystawiałem już nosa za swoją komnatę, myślał, gdy podpierając się laską schodził do tych partii zamku, których do tej pory praktycznie nigdy nie odwiedzał. Były to rejony, których nikt co prawda nie pilnował, ale które były tak zapuszczone i zagruzowane, zresztą całkiem nie oświetlone, że nikt dawno się do nich nie zapuszczał.
Lokum kapłana znajdowało się na dużo niższym poziomie niż wystawne komnaty artystów, z których każda miała wspaniały widok z góry. O poziomie tym Arwid właściwie nawet nie wiedział - okazało się, że nad ciągiem pokoików zamieszkanych przez służbę, ale nie jeszcze na wysokości wyższego piętra, gdzieś w okolicach opuszczonej starej jadalni z zasypanym gruzem kominkiem istnieje poziom pośredni. Wejście do niego, jak się okazywało, było czarną czeluścią zawaloną do tej pory przez przerdzewiałe, dziurawe garnki z dawnej jadalni - teraz ktoś je uprzątnął i zawiesił pochodnię, której światło ukazywało krótkie schody w górę. Wychodziły one na długi, zatęchły i ciemny korytarz o półokrągłym kroju - który, choć przestronny i szeroki, przypominał bardziej sporą piwniczną izbę lub może podmiejski kanał niż przejście.
Berenika dygając niepewnie czmychnęła, zostawiając go tu samego - wyraźnie służka nie czuła się tu komfortowo, a może nawet bezpiecznie. Zrobił parę kroków dalej. Było tu po prostu zimno, stary Daree zadrżał i potarł skostniałymi rękoma ramiona, by choć trochę się rozgrzać. Kolejna pochodnia zawieszona była naprzeciwko solidnych, dębowych, ale nadżartych solidnie przez korniki drzwi znajdujących się po lewej stronie prostego i długiego korytarza, którego dalsza część ginęła całkowicie w mroku. Daree stanął przed tymi drzwiami, przez szczeliny w deskach widać było światło, a z drugiej strony słychać było charakterystyczne skrzypienie pióra.
Pióro przestało skrzypieć, nic dziwnego, stukanie laski Daree w tej ciszy niosło się echem jak walenie młota. Artysta już tylko dla formalności zapukał, a usłyszawszy stłumione zza grubych odrzwi słowa zachęty wszedł do środka.


Lokator siedział przy dużym, okrągłym stole wykonanym z przekroju sporego drzewa. Odkładał właśnie pióro na miejsce, oświetlony stojącym nieopodal rozłożonych pergaminów łuczywem. Ubrany był skromnie, zupełnie nie jak większość kapłanów jakich zdarzało się widywać w miastach Arwidowi. Bardziej wyglądał już na mnicha, lub wędrownego kaznodzieję jakich wielu pałętało się po gościńcach Starego Świata, głosząc wielkie boże prawdy za zwykłą małą miskę strawy. Sfatygowana dość obszerna szata o jednolitej ciemnej barwie była najwidoczniej świeżo wyprana, ale to nie ukrywało faktu, że była najzwyczajniej w świecie znoszona i w paru miejscach poprzecierana.
Daree rozejrzał się po izbie, była to komnata niewiele większa od dawnego przyogrodowego lokum Jaczemira i niewiele zamożniej urządzona. Została gruntownie wysprzątana, ale charakterystyczny zapach nieużywanego od lat pomieszczenia oraz wilgoć pozostały. Płonął ogień, niewielki stary kominek dawał ledwo wystarczalne do życia ciepło, do tego czuć było lekki smród: zapewne wieki całe nikt go nie rozpalał. Oprócz stołu i krzeseł były tu ustawione pod jedną ze ścian regały, które, najwidoczniej dopiero co zniesione tutaj z wyższych partii zamku, wyraźnie odróżniały od całości wrażenia, bo były gustowne, nie porysowane i dość nowe. Niektóre szafy były zabudowane, a inne miały puste półki - tylko na jednej z nich przybysz ustawił już parę własnych ksiąg. Z tyłu było wyjście do kolejnego pomieszczenia, brakowało drzwi, widać było tam niewielką i słabo oświetloną klitkę, której większość zajmowało toporne stare łóżko. Niedaleko stołu stał sękaty kij podróżny, uwagę starego Daree zwróciło niezbyt wyrafinowane rzeźbienie u góry, przestawiające sowę, a niżej ryty już na samym trzonku ornament zwróconego w dół miecza, oraz poczerniały dół lagi, zdradzający rzeczywiste używanie kija w wędrówkach przez podmokłe pewnie tereny.
Gospodarz posłał na powitanie blady uśmiech unosząc się nieco z miejsca, wskazując gościnnym miejscem jedno z wolnych miejsc przy stole. Arwid skwapliwie skorzystał, droga od wysokich komnat aż tutaj dawała się odczuć w nogach, a do tego on parę dni niewiele ruszał stare kości z miejsca. Wymienili spojrzenia, przyglądając się sobie nawzajem w świetle ognia.

Zapewne nieco tylko młodszy od Arwida, mocno dojrzały już mężczyzna świecił okrągłą łysiną na głowie, za której granicą zaczynał się charakterystyczny okrąg włosów golonych na często spotykaną u duchownych modłę. Przeciętnego wzrostu i budowy, był jednak raczej postawniejszy niźli chudy. Przeorana zmarszczkami twarz zdała się nosić ślady wielu przeżyć i doświadczeń, a choć przybysz był poważny, dawało się wyczuć w jego nastawieniu jakąś przychylną, cieplejszą nutę.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 27-08-2010, 10:33   #190
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Niechaj będzie pochwalona Verena, orędowniczka prawdy i dłoń sprawiedliwości...- wygłosił głębokim, nabożnym tonem mężczyzna - ...za której sprawą trafiłeś drogi Gościu w te skromne progi... Rozgość się, czy napijesz się ze mną czystej wody?

- Która razem z Sigmarem prowadzi nas ku światłu, prawości i wszelakiej pomyślności …- z uśmiechem odpowiedział Arwid. - Dobre maniery jak również suchość w gardle nie pozwalają odmówić mi szklanicy wody. - Arwid rozglądnął się po skromnej komnacie nieznajomego po czym krótko przedstawił. – Jestem Arwid Daree.

- Sigmund z Duisburga. - przedstawił się, uścisk dłoni miał dość pewny. - Duisburg, pewnie nawet panie nie słyszałeś. To malutkie miasteczko, osada przyzamkowa właściwie tylko, między Grunburgiem a Boegenhafen...

Wstał i niespiesznie wyciągnął kolejny gliniany kubek, który zaraz dopełnił wodą ze stojącego na podłodze nadtłuczonego lekko dzbana. Arwid przez chwilę słuchał cichego chlupotu strumienia napoju.

- Raczej niewarte by znaleźć się na mapach...- wręczył ze słabym uśmiechem naczynie Mistrzowi.

- Nie pomniejszaj Panie znaczenia małej osady bo nigdy nie wiadomo czym może zasłużyć aby na mapy czy karty historii wkroczyć – odparł Daree pociągając łyk zimnej wody. – Odwiedziłem Cię Mości Sigmundzie, bo wiele plotek po zamku na Twój temat krąży a jam nie zwykł wiary dawać słowom pospólstwa póki sam ich nie sprawdzę.
- Na mój temat? - uśmiechnął się i pogładził bezwiednie swą łysinę - A cóż możnaby konfabulować na temat nudnego, starego kapłana...?
- Zdziwiłbyś się Panie co służba miast obowiązkami zajmować się wygaduje … a to, że banda co w lasach grasuje na przeszpiegi Cię wysłała, a inni żeś podróżnym co przed bandą się w zamku schronił - powiedział z rozbawieniem Arwid. – Sam więc widzisz Panie… gdzie dwóch ludzi tam trzy różne zdania.
- Wyobraźni widzę tutejszemu gminowi staje...- podchwycił wesoły ton Arwida rozmówca - Ciekawym, czy pobożności również.- spoważniał nieco.
Na chwilę zapadło milczenie.

- Ale o bandzie nic żem do tej pory nie wiedział. - uczynił palcami znak ochronny - Jeśli to prawda, to Verenie Wielkiej dzięki, że szczęśliwie do zamku poprowadziła... Ci bandyci, to też ich wymysł, czy rzeczywiście was nękają?
- Za słabi aby zamek atakować, wiec o nękaniu mowy nie ma. Ale za murami bezpiecznie nie jest. Ten co kołysze się na bramie przez mości Vautrina schwytany... O tak chwała Pani Verenie, że opiekę nad Tobą miała i nic złego w lesie Cię nie spotkało.
- Więc to prawda...Taak. Szkoda tylko, że tak barbarzyńską metodą komendant tych zbójów straszy...Bez nijakiego poszanowania dla ludzkiego ciała, które przecie, jak mawiają Pisma, jest siedliskiem duszy...Niegodne to, niegodne...

Sigmund wypił duszkiem zawartość kubka i popatrzył do wewnątrz. Gdy podniósł wzrok, jego spojrzenie spotkało się z wzrokiem Daree.
- A Ty? Mówiłeś Panie o trzech zdaniach, ale twojego jeszczem nie słyszał...- uśmiechał się lekko - Na kogo bardziej wyglądam, na zbója czy uciekiniera? A może na jeszcze kogo innego?
- Jam nie nawykły plotkom wiarę dawać, a skoro ich podmiot zamieszkuje pod tym samych dachem to czy nie lepiej iść przywitać się i poznać owego jegomościa. Panie gdybym głos zabrał nie poznawszy Cię jeszcze bardziej zamieszałbym w tej zupie przez służbę warzonej. A tak wiem już żeś Sigmund w służbie Pani Vereny. - Arwid mówił przyjaznym tonem skłaniając w uprzejmościach głowę.
- Aby jednak wszelkie wątpliwości twe rozwiać, bo widzę żeś człek mocno po ziemi stąpający i w konkrecie się lubiejący...- wyprostował się duchowny na siedzeniu - Powiem: jestem tu na prośbę człowieka, który zwie się Vautrin. Zawitał on, będąc jako prawił w podróży do stolicy, do Duisburga - kapłana szukając. Ojcze, powiedział, o pomoc twą upraszam jako zamku namiestnik, zamku, którego zacni goście, na odludziu długi już czas będąc, wydatnie ukojenia duszy potrzebują. Powiedział wiele więcej. Verena naucza, że grzechem jest pomocy potrzebującemu odmówić a przecie i tak do tegom powołany, więc jestem.
Sigmund wstał i powoli podszedł do kominka. Arwid patrzył, jak kapłan okręca sobie wokół dłoni szmatę, a potem wyjmuje z ognia pogrzebacz. Rozgrzany do czerwoności metal miał piękną, głęboką barwę, kapłan przyglądał jej się chwilę, a potem zaczął nim uważnie rozgrzebywać zawartość kominka.
- Tyś zatem, Panie, sławny Arwid Daree...- nie odwracając się mówił - Vautrin sporo o Panu opowiadał...Krynicą istną mądrości musisz być, bo jak mawiają podróże kształcą, a tobie ich życie nie żałowało. A jednak, sam wiem o tym, wiedzieć więcej znaczy cierpieć więcej. Wiedza jest bogactwem, ale też i ciężarem, który bywa ciężki do zniesienia. Jest niełatwo, wiem.
Pogrzebacz wrócił na miejsce. Podobnie jak zaraz potem duchowny, który na powrót rozsiadł się naprzeciwko Daree.
- Jestem tu. - odezwał się poważnym ale dość łagodnym tonem Sigmund, patrząc Arwidowi w oczy - Powiedz, co trapi twą duszę, synu.

- Jeśli masz na myśli cierpienia, którego sam na własnej skórze doznałem czy też wiele złego, o które otarłem się podczas podroży to masz rację … taka wiedza bywa ciężarem. Na szczęście nie tylko takie przeżycia w mej pamięci są. Przecież gdybym nie trafił do Arabii nigdy nie poznałbym mej żony Jasmine. - wolno mówił Arwid bawiąc się pustym glinianym kubkiem. – Pytasz co mnie trapi … odpowiem Ci, że troska, troska o innych, bo ja już Panu wiecznych snów poświęcony.

- Po bożemu to o innych się trapić. - pokiwał ze zrozumieniem kapłan - Rzadko dziś ludzie takowe troski mają, niestety. O rodzinę się martwisz, synu, czy o przyjaciół?

- O rodzinie zawsze myślę, tym bardziej, że od lat żadnych wieści nie mam. Mają mój charakter więc myślę, że dadzą sobie radę w świecie … - wolno mówił Arwid ze wzrokiem utkwionym w przeskakujące płomienie ognia. – Mówiąc o trosce bardziej na myśli miałem innych mieszkańców zamku, o których pewnie mości Vautrin wspominał.

- Wspomniał wszystkich. Mów, Panie, dalej... - poprosił rozmówca przybierając bardziej zaciekawiony wyraz twarzy - Któż by to bardziej mógł mojej pomocy potrzebować?

Arwid wstał z krzesła, podszedł do kominka, chwile patrzył na ogień trawiący polano, po czym znowu podszedł do stołu, pozostawiając na nim gliniany kubek. Gdy na powrót usiadł i odwrócił się do rozmówcy twarz jego nadal pozostawała w szczerym serdecznym wyrazie.

- Od czasu kiedy tu zawitaliśmy wiele dziwnych rzeczy miało miejsce, a to niewyjaśniony wypadek kiedy zginął Jasper, a to hałasy i jęki dochodzące z lochów, czy choćby kilka dni temu spadająca krata, która mości Jaczemira za odzienie do ziemi przyszpiliła. Myślę też, że długi pobyt w zamku oraz groźba bandytów z lasu uniemożliwiająca spacery poza murami źle wpływa na psychikę jego mieszkańców. Niektórzy mogą czuć się zamknięci, albo osaczeni. Nie chciałbym tu imion wymieniać gdyż nie chce czegokolwiek sugerować. Sam Panie zauważysz kto wsparcia i dobrego słowa potrzebuje.

Kapłan zamilkł na chwilę, jakby trawił te wymienione jednym tchem dziwne przypadki. Potem jakby się ocknął i wyrzucił z siebie bez zastanowienia:

- Zapewne, zapewne...Ale kto sam sobie nie chce pomóc, takiemu trudno pomocną dłoń od drugiego przyjąć. Zamknięcie, osaczenie...Tak, tak, zapewne...

Podrapał się z tyłu głowy.

- Takie okoliczności zmieniają człowieka...Reakcje mogą być różne. Jeden zacznie rzucać czym popadnie, drugi zamknie się w sobie... Podobno niejaki pan Hoening, jakby tu powiedzieć...Zmienił się w sposób istotny? Czy to prawda?
- W jego zachowaniu można zmianę zauważyć, ale czy ona istotna ... doprawdy nie wiem. Może po prostu upodobania zmienił, a może zagubiony wsparcia potrzebuje. Najlepiej jeśli sam z nim porozmawiasz, może bardziej przed osobą duchowną się odkryje.
- Mówiąc o upodobaniach...- twarz kapłana stężała - ...masz na myśli, że miast niewiastom ku chłopcom atencję swoją teraz kieruje...?
- O nie Panie, nie to miałem na myśli - powiedział rozbawiony Arwid - chociaż licho go tam wie. Myślałem, o tym że z wytwornego jegomościa w człeka zupełnie nie dbającego o wygląd się zmienił.
- Niedobrze, niedobrze...- Ojciec Sigmund dostrzegalnie pobladł - Brak dbałości o ciało pierwszym symptomem duszy nadpsutej...
Zamyślił się i zasępił, a potem potrząsnął głową i znów się odezwał:
- Jeśli tylko będzie chciał, na pewno odbędziemy niejedną rozmowę. Zresztą, jest przecie jeszcze inny rodzaj rozmowy, daleko bardziej oczyszczający duszę...

Arwid po zmienionym tonie, charakterystycznym teraz dla duchowieństwa wygłaszającego kazania, domyślił się od razu, o czym mowa. Miał nadzieję, że domyślał się właściwie - bo w drugiej myśli przyszło mu do głowy, że są kapłani którzy mają zupełnie inny pogląd na metody rozmów oczyszczających duszę. Ciarki przechodziły normalnego człowieka na myśl o tym, że dla takich fanatyków w zasadzie jedno i drugie było całkowicie tym samym, było jednym.

- Spowiedź, mój synu, spowiedź...- złożył ręce Sigmund, patrząc mu w oczy nieco rozmglonym wzrokiem - Tylko ona, szczera i kompletna pozwala pozbyć się ciężaru, uwolnić się, wyjść na spotkanie prawdzie. Jestem tu, by dać ją każdemu kto tego potrzebuje. Jak naucza Kościół, każdy powinien do niej przystępować regularnie i jest to mądrość, przed którą należy chylić czoła. Nikt z nas nie jest bez grzechu. Ty również, Arwidzie. Kiedy ostatni raz byłeś u spowiedzi, Panie...?

- Nie martw się o mnie Panie, nim Morr mnie do swych ogrodów przyjmie napewno spowiedzi dostąpię.

- Skąd wiesz, że nie stanie się to już tej nocy? - spytał cicho kapłan - Czy ten...Jaczemir spodziewał się opadającej kraty?!
- Tego nikt nie wie, ale jeszcze mam trochę do zrobienia na tym świecie i z pomocą Sigmara mam wiarę dane mi to będzie uczynić. Mam nadzieję, że pozostaniesz na dłużej z nami Panie i kiedy czas przyjdzie nie odmówisz staremu Daree posługi.
- Ech, synu...- kapłan oparł się dłońmi o stół i podniósł, jakby dźwigał olbrzymi ciężar - Pewnie, będę tu tak długo jak długo będę potrzebny i zawsze przyjmę Cię Panie, o każdej porze, jak nakazują Pisma. Ale widzę, że Cię jakoweś nowe bezbożne modły omamiają, które to kłamliwie twierdzą że spowiadać trzeba się tylko w momentach ostatecznych. Pomnij raz jeszcze: nauki Vereny tak jak i sigmaryckie pisma stanowią jednako - spowiadać trzeba się regularnie, conajmniej w ostatni dzień tygodnia każdego.
- Tego nie twierdzę, że tylko w momentach ostatecznych spowiadać się należy. Uważam, że każdy człek potrzebuje rozmowy z Bogiem do której pierw musi się przygotować.
- To prawda. Rachunku sumienia należy dokonać. - pokiwał głową kapłan, ale w jego tonie był nadal ślad oburzenia - Ale nie zwlekać! Nie odkładać, wymówek nie szukać!
Ostatnie uwagi wygłosił głośniej, z uniesionym palcem. Potem nagle uspokoił się, ale za to spojrzał na Arwida jakby podejrzliwie:
- Czy ja dobrze słyszałem, że waść w Arabii bywał? Może to stamtąd tak swobodne podejście do spraw kardynalnych pochodzi...?
- Sprzedano mnie tam jako niewolnika, stare dzieje Mości Sigmundzie. Ale nie martw się wiary swojej nie zatraciłem.
- To i dobrze. - głos kapłana już całkiem się uspokoił - Bezbożne to krainy jak powiadają, gdzie czarny lud cześć istotom z piasku czy innym demonom cześć oddaje...Pójście za ich podszeptami to prosta droga do czeluści cierpień.
Mimo to Arwid miał wrażenie, że przybysz przygląda mu się nieco inaczej.
- Nie martw sie Panie na zapas odległymi krainami skoro złe zupełnie niedaleko się czai. Co powiesz o tych jękach i krzykach z lochów dobiegających?
- Sam je słyszałeś Panie?
- Na własne uszy, zresztą pewnie nie tylko ja - odpowiedział Arwid skubiąc siwą brodę.
- Skoro tak, może uszy nie mylą, choć sam przyznasz, że w jak to nazwałeś sytuacji zamknięcia czy osaczenia, mogłoby być to możliwe. - kapłan podparł dłonią pomarszczone czoło - Ale skąd wiesz, Panie, że to...Złe...
Głos wyraźnie mu się zmienił.
- Z lochów często jęki dochodzą, a to całkiem ludzkie - przecie po są lochy, by winni bezeceństw rozmaitych w nich przesiadywali. A do tego, że więzień potrafi z siebie wydawać odgłosy, które wcale ludzkie się nie zdają, to Panie mogę ci powiedzieć, bom sam nie raz takie słyszał...- dodał jeszcze.
- Zauważ Panie, że było to wcześniej nim wisielec w nich gościł ... zresztą w zupełnie innym miejscu go przesłuchiwano.
- A więc wpierw go więziono...- zadumał się gospodarz komnaty - Czy więc jesteś pewien, że nikogo innego prócz niego w podziemiach zamkowych nie trzymają?
- Pewności nabiorę, jeśli na własne oczy ujrzę ... może więc razem sprawdzimy co tam siedzi?
- Niestety...- westchnął Sigmund - Pytałem ja już komendanta, czy też lochy więźniów jakich trzymają, bo nie jesteś Panie pierwszą osobą od której o jękach słyszę. Chciałem może dobre boże słowo skazańcom zanieść, rozmową pocieszyć. Twierdzi, że nie wolno mu zdradzać żadnych spraw o znaczeniu wojskowym nikomu, a za takie uważa stan więzienia. Do tego pod żadnym pozorem nie chce wpuścić do tej części zamków nikogo postronnego. Będzie trzeba z tym czekać na powrót zarządcy, jak sądzę.
Widząc minę Arwida, rozłożył ręce i dodał jeszcze:
- Jestem tylko skromnym kapłanem, a argumenty o ludzkim podejściu i współczuciu dla bliźnich nie trafiają do kogoś takiego jak ten Schwarzenberger.
- No to poczekamy, ale zawsze o wstawiennictwo Boże za Twym pośrednictwem prosić można. Może odegna to złe jeśli to nie więźniowie odgłosy wydają. Co do Scharzenbergerra to jemu najbardziej spowiedź przydałaby się. Ciężka ręką żołnierzy trzyma, oj niełatwo z nim mają, chociaż z drugiej strony musztra we wojsku ważna sprawa.
- O spowiedzi już nie raz mu nie omieszkałem przypomnieć. - powiedział duchowny - Na razie odpowiedział mi mniej więcej to co Ty, Panie. Musi się przygotować...
Milczenie, które zapadło po tym zdaniu, miało chyba być wymowne.
- Co do złego...Jeśli tylko styczność z nim mieć będę...- poważnie powiedział Sigmund - ...całą mocą swoją mu się przeciwstawię.
- Od razu spokojniejszym, cieszę się, że przyjąłeś zaproszenie Vautrina i przyszedłeś do zamku.
- Po twoich dzisiejszych słowach...- pochylił głowę - ...bacznie będę się wszystkiemu przyglądał. Ludzie co prawda częściej zło w demony starają się ubierać, niż skłonni są zobaczyć je po prostu w swoich uczynkach...Ale być to i może, że jednak z siłami nieczystymi przychodzi się tu potykać. Jeśli tak, tym bardziej obecność tu moja potrzebna, bo sami bez bożego wstawiennictwa łatwo jej ulec możecie...A rozwiązłość wszelka tylko złemu drogę oczyszcza i do środka zaprasza...

- Obyśmy nie mieli racji ... - nagle Arwid urwał zdawałoby się dłuższą wypowiedź. - A co jeśli już ktoś uległ? Da się go na powrót przywrócić?

Kapłan ruszył ku niemu z szybkością, która zdumiała starca. Dłonie zacisnęły się na ramionach Arwida. W oczach przybysza zabłysła energia.
- Na Verenę! Chcesz mi coś powiedzieć, synu?! O kim mówisz?! Jeśli masz podstawy tak sądzić, mów żwawo, bo każda chwila może być cenna!
Arwida zaskoczyła żwawość kapłana, zdążył tylko zacisnąć dłoń na rękojeści laski, gdy Sigmunt był już przy nim.
- Pewności nie mam Panie, spokojnie odpowiedział Daree, tak jak już wcześniej mówiłem lepiej abyś porozmawiał z mieszkańcami sam. Umówmy się może, że gdy poznasz ich wszystkich spotkamy się znowu a ja potwierdzę lub zaprzeczę jeśli moje spostrzeżenia będą inne od Twoich ... Dobrze, że jesteś z nami ... - uśmiechając się zakończył Arwid.

Kapłan puścił go. Odsunął się, jego twarz nie zmieniała się, ale dłonie wykonały gest, który możnaby określić jako niepewny.
- Wybacz...Gdybyś widział to, co ja...Widzę, że nie chcesz bez uzyskania pewności rzucać pochopnych oskarżeń. To Ci się chwali. Ale mógłbyś oszczędzić czasu, bo jeśli prawdziwe są twoje przypuszczenia, to gdy będziemy tracić cenne chwile na sprawdzanie jednych, prawdziwe zło może uczynić zniszczenia nieodwracalne. Chcesz synu brać to na swoje sumienie?
- Nie chcę brać bezpodstawnych oskarżeń na swe sumienie ... ale żeby czasu Ci zaoszczędzić Panie, powiem, że swą uwagę skup na artystach.
- Tak właśnie zrobię, synu...- Sigmund pokiwał głową - Tak właśnie zrobię...


***


Stuk, stuk, stuk, stuk...

Drwa trzaskały... Po wyjściu starego Daree Sigmund z Duisburga zamyślił się i siedział nieruchomo. Ogień w kominku pomału dogasał, a kapłan nadal tkwił z opuszczonym gdzieś na zimną kamienną podłogę wzrokiem.

Gdy stukanie laski Arwida już na dobre ucichło, duchowny drgnął i odsunąwszy na bok inne leżące na stole papiery, wyjął z owalnego pojemnika czysty pergamin, a potem umaczał pióro w atramencie i pochylony nad blatem począł powoli, metodycznie zapisywać myśli w równych, starannie kaligrafowanych liniach pisma...
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 27-08-2010 o 10:40.
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:36.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172