Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-08-2010, 19:07   #51
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR

Clause Grand

Scranton w Pensylwanii, USA, do godziny 6..00 PM


W czerwcu o tej godzinie było jeszcze jasno lecz cmentarz miejski nie wydawał się zbyt uczęszczanym miejscem. Otacza go dość wysoki, zrobiony ze stalowych prętów płot, gdzieniegdzie poprzecinany ceglanymi wspornikami. Z tego co się zorientowałeś na cmentarz prowadzi tylko jedna brama, przy której wznosi się dość sporych rozmiarów dom służący zapewne jako stróżówka i dom pogrzebowy. Widzisz też kilka sklepików z rzeczami niezbędnymi dla odwiedzających – kwiatami, zniczami, wieńcami – rzecz dla ciebie kompletnie nowa. Przed wejściem do części biurowej budynku, na drewnianej ławce siedzi wysoki afroamerykanin przyglądając ci się obojętnie, kiedy wchodzisz na cmentarz.

Cmentarz jest dość duży i zachowany dość starannie i jak na amerykańskie miasta dość .. europejski. Większe grobowce, wysokie nagrobki, sporo krzaków i drzew ozdabiających miejsce ostatniego pochówku wielu mieszkańców Scranton.

Główne alejki oświetlają stylowe latarnie, lecz o tej porze jeszcze są wyłączone. Boczne kwatery jednak nocą na pewno są ciemne.

Kierując się swoimi przypuszczeniami sprawdziłeś alejki i kwatery wynikające z numeracji „biblijnej”.

Dwa długie rzędy grobów. Po kilkanaście przykrytych pomnikami z granitu lub lastriko mogił z każdej strony. Widać sporą mniejszość polską w mieście. Tylko oni zdają się naklejać zdjęcia swoich zmarłych bliskich na pomnikach. Wygląda to troszkę niepokojąco wśród coraz bardziej wydłużających się cieni.

Przyglądasz się zniecierpliwiony grobom szukając znaków, biblijnych oznaczeń. Czegokolwiek, co spowodowałoby, że twój policyjny zmysł się włączy. Nazwiska i imiona, daty urodzenia i śmierci.

Aaron Smith, Deborah Summers, Samanta Clayer, Amanda Dee, Louis Parker, Adam Peor, Victoria Village, Semuel Saber, Tomas Brown, Kajethan Duglas Lyrren, Tomasz Sadowsky, Irena Sadowsky, Patrick Koch, Albertyna Koch, Dominik Garret, Jessica Holywright, Tadeusz Pierun, Emilia Pierun, Stanisław Pierun, Elisabetha Peor, Sasza Nurwaczkova, Asmodeusz Taboo, Lidia Arlight, Mateo Nikolletti, Eva Luisa Nikolletti, Derek Granvitch, Walter Poolman, Bob Perlman, Anton Trokopov i wiele innych.

Zaczynasz czuć znużenie.

Jessica Kingston,

Boston, 7 września, do godziny 6.00 PM

Spacer po znanych uliczkach Bostonu uspokoił troszkę sterane po spotkaniu z psycholem nerwy. Słowa jednak wariata nie chciały opuścić twojej głowy. Powracały, jak dręcząca czkawka lub niechciany domokrążca.
W końcu jednak ujrzałaś znajomą twarz Arona i humor nieco ci się poprawił. Aron błaznował jeszcze z kilkoma kolegami a potem poszliście do auta i pojechaliście do niego do domu. Buzia nie zamykała mu się przez całą drogę – po części rozmawiał z tobą, a po części czynił kąśliwe uwagi innym kierowcom. Bostońskie korki były koszmarne.

W końcu dotarliście do położonego w zadbanej okolicy domu. Laura, uprzedzona zapewne telefonicznie, wyszła wam na spotkanie. Uściskała cię serdecznie, w sposób w jaki tylko ona to potrafiła.

Potem zaprosiła cię do kuchni, byś odpoczęła, a sama zajęła się kończeniem kolacji. Najwyraźniej chciała wypaść na gospodynie roku 2011. Aron również usiadł w kuchni z piwkiem w ręku, tobie wręczając jedną buteleczkę. Na widok alkoholu jednak twoje myśli powędrowały w stronę wczorajszej – nie, raczej dzisiejszej nocy i Granda. Zaczęliście rozmawiać we trójkę, a temat ani razu nie zahaczył o sprawy zawodowe. Za to tez lubiłaś ich towarzystwo.

Przed szóstą zadzwoniła twoja komórka, jednocześnie pikając, że słabnie ci w niej bateria.
Odebrałaś widząc numer - Teresa. Odebrałaś mając złe przeczucia. Nie myliłaś się.

- Boże, Jess – usłyszałaś głos Teresy, jak tylko odebrałaś połączenie. – tak mi przykro.

- Co się stało? – zapytałaś odruchowo.

- Boże! – zaszlochała Teresa lekko histerycznym głosem – To Max. Musiał mieć jakiś wylew. Leży w salonie, cały we krwi i on ... on chyba nie żyje.

W tym samym momencie butelka piwa stojąca na stole eksplodowała, jak trafiona pociskiem, zalewając wszystko spienionym płynem.

- Ja cię widzę, Jess – usłyszałaś cichy, zimny szept Lestera w uszach.- Widzę cię, nawet nie patrząc.



Rafael Jose Alvarro


Nowy York, 7 września, do godziny 6.00 PM

Powrót na posterunek wypadł ci w samych godzinach szczytu. Przy twoich umiejętnościach prowadzenia samochodu i nowojorskich korkach połączonych z dwoma mijanymi kolizjami droga do Wydziału zajęła ci prawie godzinę.
Kiedy ty podjeżdżałeś pod rozległy parking przy Komendzie Głównej większość mundurowych i urzędników już opuszczało budynek.

Wjeżdżając windą miałeś mętlik w głowie.

Spotkanie na dachu. Czy było prawdziwe, czy też zaczynałeś popadać w szaleństwo? Wiara – to jedno, ale przypuszczenie, że rozmawiałeś z jakimś upadłym bytem przemawiającym przez usta Nikosa to .. to obłęd.
Demony mordujące ludzi! Było to tak niedorzeczne, że każdy sąd z miejsca odrzuci oskarżenie, a przygotowującego je funkcjonariusza odeśle do czubków.

Jeśli chciałeś zakończyć sprawę zgodnie z prawem potrzebowałeś twardych, niezbitych dowodów. Materiału, który ława przysięgłych uzna za na tyle wiarygodny i rzetelny że pośle sukinsyna, który zabił te dzieciaki na wiele lat za kraty lub nawet – w drodze wyjątku – wyda wyrok skazujący na śmierć.

Za biurkiem znalazłeś się kwadrans po piątej. Okazało się, że jesteś jedynym funkcjonariuszem z Zespołu na Wydziale.

Spojrzałeś na akta piętrzące się na biurku i zacząłeś zastanawiać się co robić dalej.

Siadłeś przy biurku szukając natchnienia.

Tuż przed szóstą zadzwoniła komórka.

- Detektyw Alvaro – poznajesz głos policjantki Holy z domu kolejnej matki samobójczyni – Właśnie zatrzymaliśmy w wejściu jakiegoś chłopaka i nie wiemy za bardzo, co mamy robić. Mówi, ze jest synem zabitej. Nazywa się Malcolm Brook.

dr Patrick Cohen

Nowy York, 7 września, do godziny 6.00 PM

Obraz majtek Natashy tak wytrącił cię z twojej koncentracji, że dopiero po chwili przypomniałeś sobie, że nie wysłałeś nikogo na dwa przypuszczalne miejsca zbrodni.

Szybko wydałeś dyspozycje i posłałeś tam patrole. Opuszczona budowa za parkiem z trzema słoniami oraz spalony teatr na Lincoln Street.
Z niecierpliwością czekałeś na sygnał od policjantów zajmując się swoją pracą i ostrą korespondencją ze służbami technicznymi.

Pierwszy meldunek operacyjni połączyli niecałe pół godziny później. Z teatru na Lincoln Street. W zgliszczach – bo teatr spłonął w pożarze kilkanaście miesięcy temu – nie znaleziono niczego podejrzanego, poza grupką narkomanów. Po telefonicznym kontakcie z dowodzącym patrolem policjantem udało ci się ustalić, ze oko faktycznie jest na miejscu. Wymalowane na słupie.

Drugi patrol odezwał się kilkanaście minut później lecz i tutaj policjanci nie znaleźli żadnego ciała. Nic, poza okiem wymalowanym na betonowej ścianie.

Te fakty zupełnie wytraciły cię z równowagi.

Kolejny telefon nieźle cię zaskoczył.

- Detektyw Cohen – to była Natasha. – Tak sobie pomyślałam, że skoro mnie pan obudził, to może spotkamy się szybciej. Na Soho jest taki klaustrofobiczny lokal, koło którego rysowałam jedną grafę. Teraz doczytałam gazety i skojarzyłam fakty, wie pan, kurwa, i wcale mi się to nie podoba. Spotkajmy się za pół godziny w „Pojutrze”, dobra.

Podjąłeś decyzję, zahaczając jeszcze o kasę, gdzie na polecenie Mac Nammary wypłacono ci „nagrodę” dla Natashy.

Do lokalu dotarłeś kwadrans przed szóstą.

Na twój widok od jednego ze stolików wstała dziewczyna o dość fantazyjnej fryzurze i zgrabnej sylwetce.

- Rzeczywiście – powiedziała z uśmiechem wyciągając do ciebie dłoń – Młody to ty nie jesteś. Natasha. A ty to pewnie Cohen. Postawisz mi browca? Nie wyglądasz tak staro, wiesz. A głos faktycznie – za – je – bio – za! – wyraziła nieudawany zachwyt.

W jakiś dziwny sposób dziewczyna wzbudzała twoją sympatię. Wydawała się być w porządku.

Terrence Baldrick

Nowy York, 7 września, do godziny 6.00 PM

Dom. Dawno nie byłeś w nim tak wcześniej. W końcu jest dopiero po czwartej. Zjadłeś coś na szybko i siadłeś do komputera.

Nash Taroth. Wyszukiwarka nie pokazała niczego. Żadnego faceta, lekarze, nikogo o tym nazwisku. Dziwne. Cholernie dziwne.

Sięgnąłeś jednak po tajną broń – Ezoteryczny Biwak. Pięknie.

Ładna strona wspominkowa. Zdjęcia, dużo zdjęć. Nazwiska. Dużo nazwisk tylko nie te, które szukasz. Od wpatrywania się w kolejne fotografie zaczyna boleć cię głowa. Możliwe, że to efekt kolizji w jakiej brałeś udział niespełna przed trzema godzinami.

I nagle – olśnienie. Ksiądz na zdjęciach. Powtarza się dość często i pod którymś z nich pojawia się nazwisko – nasz duchowy opiekun – ojciec Gideon Brown. Boże! Czyż to nie ten duchowny, który zarządza kościołem do którego chodziła Annie Waterman.

Tchnięty przeczuciem szperasz dalej. Po pół godzinie czujesz, że serce bije ci szybciej.

Artykuł w gazecie, znaleziony przez przypadek przez wyszukiwarkę. Pochodzi sprzed dwunastu lat, z Afryki. Mówi o tym, jak katolicki duchowny przeprowadza skomplikowana operację na poranionym podczas walk tubylcu. Lekarze dziwią się i szeroko komentują ten fakt. Wszyscy uważają, że sprawność z jaką duchowny przeprowadził zabieg zawstydziła by niejednego chirurga. Duchowny – rzecz jasna nazywa się Gideon Brown.

W momencie, kiedy bicie serca uspokoiło ci się odrobinę usłyszałeś dzwonek do drzwi wejściowych.

Podszedłeś do nich i ostrożnie wyjrzałeś przez wizjer. Pusto. I wtedy ujrzałeś wsuniętą pod drzwi kopertę. Przybrudzoną, lekko zszarganą kopertę.

dr Patrick Cohen


NYC, 19:05 7 września 2011

Po rozmowie z Meggie gdzieś pod skórą Patricka Cohena krążyła nieustępliwa, irracjonalna obawa. Przeświadczenie że jego poukładanemu, zrozumiałemu światu grozi jakieś niebezpieczeństwo. Że zdarzy się coś, przez co jego zdrowy rozsądek zwyczajnie trafi szlag. Gdzieś podświadomie uważał, że będzie miało to związek z kamykiem otrzymanym od niewidomej murzynki.

W tej chwili kamyk spoczywał bezpieczne w jego kieszeni. Bezpieczny i nieużywany.

A jednak stało się.

Drżącą ręką wystukał smsa, określając jako nadawców cały zespół. Krótki, bez tradycyjnego kryminalistycznego bełkotu, bez numerów ewidencyjnych, odniesień do dowodów, oraz zarysu metodologii dalszego postępowania. Treść sprowadzała się do trzech słów:

"Znalazłem Nasha Tarotha"

***

NYC, obrzeża Soho, pub "Pojutrze" 17:45 7 września 2011

Głośne, zadymione pomieszczenie, ludzie pijący swoje pierwsze kufle wśród tandetnych dekoracji w apokaliptycznym klimacie. Wśród tego wszystkiego ona: Dziewczyna od Majtek, Nadworna Malarka Tarociarza.

- Rzeczywiście – powiedziała z uśmiechem wyciągając dłoń – Młody to ty nie jesteś. Natasha. A ty to pewnie Cohen. Postawisz mi browca? Nie wyglądasz tak staro, wiesz. A głos faktycznie – za – je – bio – za!

Dziewczyna najwyraźniej obudziła się już na dobre i teraz szczebiotała jak skowronek... nieco ochrypły skowronek. Patrick uśmiechnął się również i uścisnął jej dłoń.

- Dzięki, trzymam się jeszcze w jednym kawałku. Co do głosu, twojemu też niczego nie brakuje - zamówił piwo, upierając się by było butelkowe i otwierane na jego oczach, następnie zabrał tacę z butelkami i pokalami do stolika - No więc? Co takiego strasznego było w tych gazetach? Nie zdążyłem jeszcze przeczytać prawdę mówiąc.

- Ano trup w zaułku, tam gdzie malowalam oko i jakieś ciało na barce.

- Tak - Cohen z pedantyczną preczją rozstawił pokale na soliku - to pachnie, jak moja praca. Teraz już pani... teraz już rozumiesz, czemu musiałem cię obudzić.

- po-je-ba-ne zlecenie. A obudziłes bo wczoraj morde ostro zalałam i pomyslałam ze jest piata rano - rzekła z prostoduszną szczerością, po czym wróciła do tematu - powiem od razu, nigdy nie widziałam faceta co mi to zlecał, ale myślalam ze to psychol wiesz i ze kręci jak maluję

- Zauważyłaś coś takiego?

- Nie, ale kazał mi malować na golasa. wiesz jak zimno było na tej pierdolonej barce lub na tym złomowisku? Na szczęście Dalton mnie ochraniał. A facet placił 1000 dolców za jeden bazgroł. Wiesz ile dostaję za jeden obraz?

- Prawdę mówiąc nie jestem na bieżąco.

- 200-400 dolców. Za cały obraz! - wyjęła skręty - palisz?

- Nie, dziękuję, ale nie krępuj się.

Jedna paląca graficiara niewiele już zmieniała, to pomieszczenie przypominało wylot rury wydechowej. Ciuchy od razu do prania, włosy będą mu walić tym świństwem jeszcze tydzień... wszystko dla dobra śledztwa. Zajął ręce nalewaniem piwa z butelek do pokali. Natasza zaciągnęła się i kontynuowała wywód.

- A tutaj 1000 dolców za malowanie oka na jakis zadupiach. Co z tego zę na golasa. kasy potrzebuję, a przecież nikomu nie musialam dawać, by zarobic no nie?

- Jasne. Wymagał czegoś jeszcze? Określona godzina? Faza księzyca?

- Nie, tylko noc. To mi nawet odpowiadało.

- Domyślam się

- Wiesz... "oko diabła", tak to nazwał. Wiem czemu mnie kutas wybrał. Teraz wiem! Jebaniec!

Widać było, że czymś się mocno wkurzyła

- Spokojnie, robimy wszystko co w ludzkiej mocy, żeby wylądował na krześle - pozwolił jej trochę ochłonąć i napić się piwa - Więc? Dlaczego, jak myślisz, cię wybrał?

- Wiedział, co potrafię. Ten palant Verne musiał mu powiedzieć - zaciągnęła się. - Wiedziałam, że nie można temu gogusiowi ufać. Każdy z nich jest taki sam. Tylko czeka by cię wydymać.

- Chodzi o twój talent, do malowania oczu, czy coś więcej? - spojrzał na nią badawczo - Wybacz, że drążę, widzę że cię to drażni, ale teraz każda informacja jest na wagę złota.

- Eh - zawahała się przez chwilę - Dobra. Pokażę ci, ale musisz złapać pojebańca, dobra? I nikomu nic nie pwoiesz. Nigdy! Zgoda?

Cohen upił łyk piwa i spojrzał na nią poważnie.

- Umowa stoi.

- To chodź - wstała. - Pokażę ci.

Ruszyła w stronę kibla. Nieco zbity z tropu Patrick ruszył za nią.

***

Damska toaleta. Natasha stanęła przed lustrem. Na jej twazry pojawił się grymas skupienia - wypowiedziała kilka słów, po których Cohen poczuł zimne dreszcze.

Lustro... zafalowało.

Przez kilka uderzeń serca widać w nim było jakieś zgliszcza. Potem z jej nosa popłynęła krew i lustro znow stało się zwykła taflą.

- O to wlaśnie kurwa chodzi, że jestem nieźle popaprana.

W pierwszej sekundzie Cohen po prostu stanął jak wryty i poczuł jak gały zaczęły wychodzić mu z orbit. Dosłownie! Wiedział, że ludzkie oczy są do tego zdolne, choć sam w długiej medycznej karierze tylko raz się z tym spotkał - u pewnej ofiary paskudnego morderstwa.
Gdy tylko jednak iluzja się rozmyła, perfekcyjnie wtresowany umysł momentalnie zaczął przetwarzać i analizować. Nie, nie wizję. Brutalnie zepchnął ją na dalszy plan. Chwilowo po prostu przyjął do wiadomości, jako jakąś sztuczkę, na której analizę będzie czas później. Doświadczenie czterech małżeństw rzuciło jego myśli na inne tory:

Jak ma na to zareagować? Dlaczego mu to pokazała i czego teraz od niego oczekuje?

Stałby tak całą wieczność rozważając kretyński problem "jak zamaskować prawdziwe przerażenie odgrywanym", gdyby nie uratował go instynkt lekarza.

- Jezu, Tasza, nie odchylaj głowy, zakrztusisz się tym! - doskoczył do niej z zerwanym niemal "w locie" papierowym ręcznikiem - Nie mieliście w szkole pielęgniarki? Opuść czuprynę i pozwól temu spłynąć. Cśś! Nie jesteś popaprana, po prostu umiesz robić... coś czego na razie nie rozumiem, i co najwyraźniej ci szkodzi. Chyba już. Pokaż no się - nie czekając na zgodę uniósł jej podbrudek i obejrzał źrenice - Od dawna to masz?

- Wracamy do stolika - powiedziała dość słabo.

Klienci przypatrywali się Cohenowi jak zboczeńcowi i na dodatek damskiemu bokserowi. Dziewczyna napiła się piwa - kilkoma mocnymi łykami całkowicie opróżniając pokal.

- Od dawna co? - zapytała po wypiciu piwa. - pierdolca, czy te krwotoki?

- Oba. Pierdolec.. tak nie wygląda, przynajmniej żaden którego znam.

- Ja go tak nazwalam - usmiechnęła się - To moja robocza nazwa. Pierdolec Natashy. Mam go od dziecka chyba.

- Cóż... nie zaskoczy cię pewnie, że nie znam lepszej nazwy. Nadal niezbyt rozumiem co się wlasciwie stało.

- Kurwa. ja też nie wiem. Czasami widzę w lustrze .. te ruiny, czasami .. jakieś dziwne potwory. Jak maluję , czasami wpadam w trans, i wtedy, mam wrażenie, ze stoję pośród tych jebancych zgliszczy. Ześwirować mozna, wiesz?

- Chryste...Mogę sobie tylko wyobrażać, ja jeszcze nie doszedłem po siebie po tym przed chwilą.

- Jego tez czasmi widuję, wiesz? A jak miałam 12 lat ciurała mi krew z dłoni. Stygmaty. Nie ciurała mi jak normalnej dziewczynie, tylko - kurwa - z rąk. Nic dziwnego że stary się zapił na śmierć a matka odeszła rok później. Ten kutafon Verne wiedział o tym moim hoplu i nazywał go Widzeniem

- Śmierdzi mi ten Verne. Skąd się dowiedział?

- Bylismy kochankami, a on uczył mnie malować. Poza tym on ma... podobnie. To dar.

- Też wizje? Czy coś innego?

- Nie powiem ci, bo mnie zamkniesz w czubkach.

- Naprawdę w to wierzysz? - spojrzał na nią poważnie.

- W co?

- W to, że słucham tego wszystkiego, żeby cię zamknąć u czubków.

- Postaw drugiebo browaca. Albo nie. Moja kolej

Wykonał w jej stronę chaotyczny gest, oznaczający "siedź, zajmę się tym" po czym przyniósł kolejne dwa piwa (choć jego właśne było ledwie napoczęte). Natasha chwilę się wahała, jakby nie mogąc znaleźć właściwych słów.

- No więc on... potrafił wkładać ręce w lustra. A wtedy one tam, po drugiej stronie, stawały się ... zajebiście długie, smukłe i pociągające

- Jak to wkładał? Rozbijał je? Wkładał jak w wodę?

- Jak w wodę. To trafione porownanie. Zajebioza no nie? Widzisz. Świat nie jest taki, jak się nam wydaje. jest bardziej pochrzaniony. Dużo bardziej

- Sam nie wiem co o tym wszystkim sądzić.. - upił porządny łyk piwa - to nie pierwsza moja taka rozmowa dzisiaj. Masz takie dni, gdy wszystko na czym się opierałaś nagle trafia szlag?

- Jasne, codziennie.

- Chyba muszę się przyzwyczaić.

- Lub ześwirować! Zachlać się na śmierć lub zaćpać. Lub skoczyć z mostu

- Wiesz... nie. - rzekł po chwili namysłu - chyba jednak nie wszystko trafił szlag - cel został ten sam. Musimy złapać tego skurwysyna, cokolwiek potrafi i czymkolwiek jest.

- Wiem o co chodziło z tymi oczami.

- O co?

- Tam, po drugiej stronie lustra leży pojebana kraina złych czarów. A te oko pozwala tamtym .. stworom patrzyc .. tutaj - Takie otwarte lustro. Tak sobie myślę. Myślę że one patrzyły na to, co się tam wyprawiało.

Cohen, przjacielu? Kłania się twoja poczytalność. Tak z ciekawości.. czy ty w ogóle słyszysz o czym ty rozmawiasz z tą dziewczną? Słyszysz co do ciebe mówię??

Słyszał i to było najgorsze.

- Nadal nie rozumiem po co... co ten skurwiel chciał osiągnąć - powiedział bardziej do siebie niż do niej. Zapadła chwila ciszy. - Słuchaj.. .kiedy to się zaczynało, wymawiałaś jakieś.. słowa? Co to było?

- Wiesz, znam kogoś, kto wie dużo na takie tematy. Jakby coś.

- Kogo?

- świetny doktor i ezoteryk, ponoć gnostyk. Doktor Taroth czy jakoś tak. Serdeczny kumpel Adama Verne.

- Ja pierdolę! - Cohen zbladł. Druga strona lustra, sceny rodem z Matrixa, całe to pieprzenie o demonach i magii nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

- Nie na pierwszej randce, kolego. Nie jestem taka. - zaśmiała się, ale Patrick się nie uśmiechnął.

- Natasha! To to .. to.. czy kiedykolwiek spotkałaś tego człowieka? On cię tego nauczył?

- On pomógł mi to .. opanować. Na poczatku bałam sie luster i tego co w nich widziałam. To świetny facet, mowię ci. Na pewno ci pomoże jakby coś

Wdech-wydech opanuj się staruszku do cholery. Za chwilę zostaniesz wzięty za wariata przez wariatkę. A to może być dla niej bardzo groźne.

- Chciałbym cię poprosić o dwie rzeczy. Bardzo serio.

- Dawaj. Lubię cię nawet. Byłeś tak smiesznie szarmancki w kiblu.

- Po pierwsze: nie spotykaj się z Tarothem ani Vernem do czasu, aż nie zamkniemy tego śledztwa, mogę tylko prosić, ale proszę naprawdę poważnie. - już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale nie pozwolił jej - po drugie, potrzebuję jakichś namiarów na tego Tarotha.

- Jasne. Z Vernem nie bardzo nam się ukłąda teraz. A co do profesora to spotykaloam się z nim w takim domku gdzieś na Manhatannie. Ma tam pracownię, gabinet czy coś. Duży dom z ogrodem i mmurerm. Blisko kościoła. Chyba gdzieś obok Mornigside Avenue. I ma jeascze pentaus na przeciwko Central Parku. - zmarszczyła piękne, wyraziste brwi szukając czegoś w pamięci - 87 th street 1056 miesakanie 140.- Cohen notował szybciej niż profesjonalna stenotypistka - fajna chata, wypasiony sprzęt i zajebiste obrazy, klasa.

- Sama się do niego zgłosiłaś, czy to była jego inicjatywa?

- Do kogo?

- Do Tarotha.

- A nie. Verne powiedzial że kolo moze mi pomóc

- Skurwysyn... - szepnął pod nosem

- kto?

- Verne - odparł szybko, jakby to było naprawdę mało istotne - Tasha, to są... bardzo niebezpieczni ludzie. Nie wiem czy sam Taroth, czy ktoś z jego otoczenia. Nie popieprzeni, nie z Pierdolcem Natashy... zwyczajnie, po skurwysyńsku źli.

Chyba jego słowa nie zrobiły na niej oczekiwanego wrażenia. Zaśmiała sie zapluwajac piwem stół.

- Oni? Nie znam bardziej ciotowatych ludzi.

Śmiertelnie poważny wyraz twarzy nie zniknął nawet na ułamek sekundy.

- Kręcił się tam ktoś podobny do tej czwórki? - wygrzebał telefon i wyświetlił zdjecia sobowtórów.

- Nie widziałam

- Dobrze, a przypominasz sobie kogoś jeszcze z jego otoczenia?

- Seksowna recepcjonistka - wypaliła, chyba trochę zniecierpliwiona tonem przesłuchania. Patrick bez mrugnięcia okiem zapisał informację.

- A jakiś ksiądz?

- Nie widzialam. Miałam indywidualne sesje w wiekszosci.

- Rozumiem. - spory łyk piwa i roztarł czoło kcikami - Czy ktoś z tej ekipy wie gdzie mieszkasz? No tak, Verne, głupie pytanie.

- Do czego ty... te cioty?

- Pozwól że teraz ja ci coś pokażę.

***

Znał to miejsce tylko ze zdjęć, choć w pewnym sensie, spędził tu ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Ona znała je aż nazbyt dobrze. Oko nadal spoglądało dziko na miejsce zbrodni. Spirale na przeciwległej ścianie nieco już przyblakłe.

- Tego co ci teraz powiem, nie przeczytasz w prasie, a za przekazanie tej wiedzy tobie powinienem stracić pracę. Ale robię to w pewnym celu. Tu leżało ciało... wszędzie. Konkretnie tu, tu, tam na śmietniuku, tu, a reszta tam z tyłu. Głowa była w tym miejscu. - Odwrócił się w jej stronę, stając pośrodku tego wszystkiego jak happeningowy artysta pośrodku swojej instalacji - to samo stało się w czterech innych miejscach. Karty tarota, astrologiczny rozkład części ciała. Każdy centymetr tego miejsca śmierdział okultyzmem. A to był dopiero początek. Od tego czasu codziennie znajdujemy nowe trupy. To nie jest jakieś morderstwo, które się wydarzyło i skończyło - to jest proces, który byćmoże dopiero się rozkręca. - zamilkł na chwilę i wyprowadził Natashę z zaułka. Nie przyznał się do tego sam przed sobą, ale bał się powiedzieć następnych słów w pobliżu oka - to miałem na myśli mówiąć skurwysyńsko zły człowiek. Dlatego nie chcę, żebyś się z nimi zadawała. Najlepiej gdybyś na parę dni zaszyła się w jakimś miejscu o którym nie wie nikt z otoczenia Tarotha. Masz takie miejsce? Jeśli nic nie przychodzi ci do głowy, mogę ci pomóc coś zorganizować.

Przysiadł na wysokim cokole opierając się plecami o witrynę pubu.

- Przepraszam... zafundowałem ci chyba najgorszą randkę jaką można sobie wymarzyć. Co gorsza wszystko wskazuje na to, że właśnie dostałem nocną zmianę.

Dziewczyna zbledła, zagryzła wargi i spojrzała na zaułek wzdrygajac się.

- Znajdę sobie miejsce i zadzwonię do ciebie.

- To dla mnie bardzo ważne. Dzwoń o każdej porze dnia i nocy. - dotknął jej ramienia - a teraz czas złapać tego skurwysyna.

- Cohen?

- Tak?

- Jak ty, do chuja, właściwie masz na imię?

***

Rozejrzał się jeszcze po zaułku - wątpił czy coś jeszcze zostało do znalezienia po takim czasie, ale to było silniejsze od niego. Następnie stanął na wprost oka, pociągnął łyk z trzymanej w ręku butelki piwa. Uniósł dwa palce ułożone w V do oczu a następnie skierował je w stronę dzikiego spojrzenia ziejącego ze ściany.

- Uważaj Sauron, idę po ciebie.

A teraz: Stop kurwa!

Nie mógł sobie teraz pozwolić na obłęd. Odwrócił się na pięcie, wyrzucił butelkę do śmietnika i ruszył do zamówionej taksówki.
Dobra, widział bóg wiec co, dziewczyna zdawała się nie kłamać, ale do cholery - gdzieś tam krążył prawdziwy morderca. Czarodziej nie czarodziej, demon nie demon - póki co był człowiekiem. Znali jego wzrost, wagę, wykształcenie, sposób w jaki trzyma nóż, znał nawet jego cholerny numer buta - czy demony noszą buty?

Wciąż drżącymi rękami wstukał członkom zespołu trzywyrazowego smsa. Po drugim zastanowieniu dosłał jeszcze wszystkie adresy - dwa nowe potencjalne miejsca zbrodni i namiary na Tarotha (praca i dom), z informacją, że właśnie przymierza się do ich odwiedzenia.

W notesie wynotował sobie dalszy plan działań:

1. Jeszcze przy dziennym świetle odwiedzić nowopoznane miejsca namalowania oczu (obejrzeć, obfotografować)

2. telefony, do wykonania w drodze:
- umówić się na jutro na spotkanie z Aliną Techkovantachy,
- skontaktowanie funcjonariuszki Star Moonlight z Markiem Aerialem w celu oficjalnej identyfikacji ciała córki,
- zlecenie miejscowym patrolom regularną obserwację miejsc z oczami.

3. Gabinet Nasha Tarotha - ustalić czy faktycznie tam jest, ustalić precyzyjny adres. Umówić z "seksowną recepcjonistką" spotkanie z doktorem na jutro.

4. Mieszkanie Nasha Tarotha...

po namyśle skreślił ten punkt. Postanowił to jeszcze przemyśleć. Po chwili dopisał ostatni punkt:

5. Nie zwariować.

Rafael Jose Alvaro


Na posterunku okazało się, że znów jest sam. Dr Cohen pewnie pojechał do domu albo zajęty był sprawą „tarociarza” w terenie. Alvaro obstawiałby raczej to drugie. Z niechęcia do maszyny Rafael usiadł do komputera. Uzupełnił swój raport o kolejne miejsce powiązane ze sprawą i kolejne udane samobójstwo matki sobowtóra.

7. Miejsce powiązane ze sprawą -DOM PAŃSTWA HANSSON - SAMOBÓJSTWO /podcięcie żył/

Ofiara: Amelia HANSSON
Miejsce: 57 Golard Avenue Staten Island
Ślady: Malunek. W pokoju córki Diany znaleziono bardzo dużą ilość rzeczy /obrazy, zdjęcia, plakaty, książki/ związanych z tematyka anielską

8. Miejsce powiązane ze sprawą - DOM PAŃSTWA BROOK - SAMOBÓJSTWO /podcięcie żył/

Ofiara: Elizabetha BROOK
Miejsce: 109 York Ave Staten Island
Ślady: Malunek. Cialo matki znalezione w wyniku rozkładu po śmierci /sąsiedzi skarżyli się na nieprzyjemny zapach/

Chciało się Rafaelowi palić i to mocno. Jednak pamiętając ostatnie wydarzenia na dachu powiedział sobie, że czas z tym skończyć. Bębnił nerwowo palcami w blat stołu, kiedy zadzwoniła jego komórka. To była funkcjonariuszka Holy Forest, która znajdowała się w miejscu zamieszkania Panstwa Brook. Zatrzymała młodego mężczyznę, który przedstawil się jako Malcolm Brook. Jeden z sobowtórów.

- Proszę dostarczyc chłopaka jak najszybciej do naszego wydziału. Dziękuje bardzo za pomoc

Kiedy odłożyl słuchawkę wpatrywał się w nią jeszcze chwilę analizując sytuację a nastepnie przygotował wszystko co będzi mu potrzebne do przesłuchania młodego Malcolma.

Czterdzieści minut później siedzial już z chłopakiem na posterunku w pokoju przesłuchań. Miał stuprocentową pewność, że jego rozmowca jest Malcolm Brook. Potwierdziły to dokumenty jakie posiadal przy sobie i zdjęcia widziane wczesniej przez Rafaela.

- Witaj chlopcze – Rafael podał Malcolmowi kubek z gorącą herbatą - Nie wiedziałem czy pijasz kawę

- Moze byc herbata – chłopak miał spokojny, wręcz kamienny wyraz twarzy. Ciężko mu było się dziwić dopiero co dowiedział się, że stracił matkę

- Bardzo mi przykro z powodu Twojej mamy – detektyw rozpoczął łagodnie

- Mi bardziej. Jestem zdruzgotany – przeczyl jednak temu chłodny ton głosu i kamienny wyraz twarzy. Alvaro nieraz widział jak ludzie którzy stracili bliskich płakali rzewnymi łzami i nie mogli powstrzymać smutku wylewającego się z nich. Wiedział jednak, że kilka procent ludzi w inny sposób odbiera śmierć rodziny, tzw. Negacją i taką osobe miał chyba przed oczyma. Malcolm nie był pod wpływem narkotyków czy alkoholu, przynajmniej tak się zdawalo detektywowi. Był po prostu w szoku co trudno było się dziwić w zaistniałej w zyciu młodego Brooka, sytuacji.

- Czy moge do Ciebie mówić po imieniu? – zaproponował chłopakowi

- Jeśli Pan chce

- Bedzie mi łatwiej. Pracuje z tak młodymi ludźmi jak ty i sie przyzwyczaiłem do mowienia im po imieniu – Alvaro sięgnął do kieszeni chcąc wyciagnąc z niej pudełko Malboro ale odkrywając pustą kieszeń przypomnial sobie, że je wyrzucił - Zadam Ci kilka pytań i prosze o szczera odpowiedz. Jestes tutaj na razie w charakterze swiadka Malcolmie. Świadka w sprawie o morderstwo

Malcolm spojrzał na policjanta o wiele przytomniejszym wzrokiem

- Ktoś zabił moją matkę? – zapytał

- Mysle ze to była udana proba samobojcza.... – odpowiedzial mu spokojnie detektyw - przykro mi

Alvaro zauważalnie sięgnął ręką w kierunku dyktafonu by nagrać prowadzone przesłuchanie

- Jeżeli w ktorymś momencie naszej rozmowy poczujesz ze chcesz miec adwokata to prosze bys to powiedział. Czy chcesz go już teraz? – spojrzał na chłopaka

- Samobójcy są skazani na potepienie – wyraził swoją mysl Malcolm odnosząc się do śmierci swojej matki

- Samobojstwo to grzech Malcolmie a w ciagu zycia ludzie czynia ich dziesiatki, nie oznacza to jednak, ze Twoja matka nie uzyska łaski Pana i zasiadzie w niebiosach – odezwało się stare wychowanie Alvaro

- Tak wiec jak bedzie z adwokatem? - ponowił swoje pytanie detektyw. Musiał zachować przepisy dotyczące przesłuchań

- Po co mi adwokat? Nic złego nie zrobiłem.

- Rozumiem, ale musiałem zapytac. To formalność – Alvaro poprawił się na krześle - Przejde teraz do pytan

- Niech pan zadaje te swoje pytania – młody Brook stawal się niemiły. Z drugiej strony nie było powodów by się jemu nie dziwić. Kto chciałby w takiej chwili być przesłuchiwany

- Kiedy ostatnio byłes w domu? – Alvaro postanowil nie czekać

- A ktrórego mamy dzisiaj? – pytanie trochę zaskoczyło detektywa

- Daty nie pamietasz ze wzgledu na zła pamiec, czy jest jakiś inny powod? – po dłuższej chwili milczenia ze strony chłopaka dodał - Mamy 7 dzien wrzesnia. Sroda

- Więc byłem ostatnio 2 września popołudniem – teraz dopiero odpowiedział

- Gdzie byłes od tamtego czasu? – Alvaro szybko zadał kolejne pytanie

- U znajomego – Malcolm uparcie odpowiadał zdawkowo

Alvaro był już pewien, że młody Brook znajduje się takim stanie szoku, jaki w psychologii nazywa się wyparciem. Dowodowo, to przesłuchanie można było sobie wsadzić w buty albowiem uznano by, że świadek bedący w zlym stanie psychicznym zeznawał dodatkowo pod presją

- U kogo dokładnie Malcolmie? – naciskał jednak Rafael. Chciał chociaż dowiedziec się jakiś choćby i szczególików, które pchną sprawę do przodu

- U doktora Michaela Durranta – Alvaro zanotował w pamięci to imię i nazwisko by je później sprawdzić

- Hospitalizowałes się? – ze względu na enigmatyczne odpowiedzi Alvaro szukał szerszych wyjaśnień

- Nie – znowu krótko - Mieliśmy wyjazd szkoleniowy – dodał jednak po chwili

- Czy mozesz zdradzic wiecej szczegółow? – słownie łapał go Alvaro za rękę i starał się go naprowadzić - Czego dotyczył wyjazd? Gdzie byliście? Itp.

- Byliśmy blisko miasta - nie przestawał - Ćwiczyliśmy swoje zdolności

- Jakie zdolności?

- Autoprezentacja, Komunikacja

- Kto był z Toba? – nie dawał mu wytchnąć

- Przyjaciele – znowu zdawkowo

- Mozesz podac mi nazwiska?

- Malcolmie!? – nie wytrzymal Alvaro po kolejnej długiej przerwie w odpowiedzi chłopaka - Przepraszam, ze musze Ciebie tutaj trzymac – na nowo złagodniał detektyw - i to w takiej dla Ciebie bolesnej chwili ale to bardzo wazne co mowisz

- Annie, Diana, chłopaka nie znam – odpowiedział w końcu

„Jak nie znasz? Siedziałeś z nim kilka dni i nie poznałeś chociaż jego imienia? Niech to… Gdyby nie śmierć Twojej matki chłopcze naciskałbym o wiele bardziej” – Alvaro stukał palcami o blat. Chciało mu się palić. Po chwili w której chłopak wziął łyk herbaty, detektyw sięgnął do przyniesionej przez siebie teczki i pokazał mu zdjęcia trójki pozostałych „sobowtórow”

- To oni? - zapytał

- Tak. To oni

- Czemu żadne z Was nie poinformowało swoich rodziców gdzie sie wybiera?

- Jesteśmy dorośli. Nie musimy pytać rodziców o zgodę. Poza tym doktor ustalił z matkami nasz wyjazd

- Kazde z Waszych rodzicow zgłosiło zaginiecie – Alvaro wiedział, że nie do końca była to prawda.

- Wiesz kto to jest? – zapytał ponownie kładąc wyciągniete z teczki zdjęcie Lennego Waterfalla zeskanowanego z prawa jazdy

- Ja? – zapytal zdziwiony Malcolm

- Teraz pokaze Ci inne zdjecie i ostrzegam ze nie jest ono przyjemne dla oka – Alvaro ponownie zaczął grzebać w teczce, którą przygotował na to przesłuchanie - To nie jestes Ty Malcolmie, bo juz byś nie zył – wyłożyl kolejne zdjecie przed Malcolmem. Zdjęcie głowy Waterfalla znalezione na złomowisku

- Więc kim on jest? – Malcolm spojrzał na detektywa obojętnym wzrokiem. To wybiło Alvaro z rytmu. Zmarszczył brwi zastanawiając się nad sensem zadawania kolejnych pytan. Chcial jednak pociągnąć je dalej licząc na to, że usłyszy cos co mu pomoże

- Osoba wielce podobna do Ciebie jak widzisz – schował zdjęcia - Czy znasz kogos o danych Nash Taroth?
- Chodzi panu o kogoś, kto nzywa się Nash Tharoth? Mówi pan jakoś dziwnie.

- Tak własnie czy znasz osobe o takich danych osobowych. Wybacz to urzednicze sformułowanie. Juz go nie uzyje

- Oczywiśie że znam – dla Alvaro jednak nie było to takie oczywiste

- Skąd go znasz? Widzieliscie sie ostatnio?

- To znany ezoteryk i specjalista w wielu dziedzinach – ożywił się trochę chłopak - Tak. Kilkanaście dni temu. On zaprosił mnie do sesji u doktora - odpowiedzial na kolejne pytania

- Czemu nie kontaktowałeś sie z rodziną przez tyle dni. Żyjemy w dobie komorek Malcolmie – nie chcialo się wierzyć Rafaelowi dlaczego nie kontaktował się z rodziną po kilkudniowej nieobecności - Na czym dokładnie polegała ta sesja? – zmienił jednak temat zadajac kolejne pytanie - Chce znac Twoj całodobowy terminarz od 2 września do dnia dzisiejszego

- Nie miałem zasięgu. Zresztą, nie czułem tekiej potrzeby – Malcolm dopił herbatę - ćwiczenia relaksacyjne, medytacje, negocjacie, praca w grupach. Nie podam panu jednak dokładnych szczegółów

- Wierzysz w anioły Malcolmie? – Rafael spojrzał zaciekawiony na reakcje chłopaka

- A pan? – Malcolm odpił piłeczkę patrząc na detektywa tym swoim spokojnym, obojętnym wzrokiem

- Oczywisicie... A teraz prosze odpowiedz mi na pytanie

- Wierzę – powiedział chłopak

- Czy zajmowałes sie na tych szkoleniach czyms zwiazanym z aniołami? Jakies obrzędy, okultyzm?

- Nie zajmowałem się – zanegował - To dość niedorzeczne pytania, nie sądzi pan?

- Czy znane sa Tobie te symbole? – Alvaro nie przestawał. Na stole położyl zdjęcia malunków pochodzących z domu matek sobowtórów

- Nie znam się na symbolach, poza chemicznymi i znakami drogowymi, detektywie.

- Czy Annie, Diana i ten chłopak o ktorym wspomniałes powrocili do domu w dniu dzisiejszym tak jak Ty? – Alvaro zmienił temat

- Nie wiem. Każdy z nas wracał osobno. Myślę ze tak. Chociaż szkolenia miały trwać różnie

- Kazdy w dniu dzisiejszym? – drążył detektyw. Jednak Malcolm nie odpowiedział na to pytanie, widocznie nie chciał

„To nie ma sensu. Człowiek się tylko ogłupia. Będę musiał Ciebie zatrzymac chłopcze. Może inni chcą z Tobą również porozmawiać”

- Chciałbyś coś dodać młodzieńcze? – starał się zatem zakończyć przesłuchanie

- Jak na razie nie zapytał pan o nic konkretnego – obojętnie, na granicy dobrego smaku rzekł chłopak - Powiedziałem panu, co wiem. Moja matka nie zyje. A pan wypytuje mnie o jakieś dziwaczne sprawy

- Zadałem mnostwo konkretnych pytan Malcolmie

- Porszoę posłuchać co pan wogóle mówił – wskazał palcem na dyktafon – posłuchać tego co pan nagrał

- Te dziwaczne sprawy zwiazane sa z Toba i pozostałymi Twoimi znajomymi bioracymi udziła w szkoleniu…. – Alvaro nie dokończył bo Malcolm wyraźnie się ożywił

- Oskarże pana. Pójdzie pan siedzieć

- Nie ma o co Malcolmie. Poza tym pytałem czy chcesz korzystac z obecnosci adwokata

- Na pewno pan pytał? - dziwny błysk w oczach. Alvaro już taki widział, na dachu ośrodka w którym pomagał, a przynajmniej tak mu się wydawalo - prosze posłuchac co pan mówił

- Czy myslisz ze temu o czym tutaj mowimy nie przysłuchuje sie nikt wiecej? – zapytal detektyw wskazując na jedną ze scian w pokoju - Czy chesz mi grac kolejnymi sztuczkami Astarotha, Malcolmie? – Rafael żałował, że to powiedział, od razu kiedy slowa opuścily jego usta. Był zły na siebie

Młodzieniec uśmiechnał sie
- Niech pan odłucha kasetę – niepopuszczał – a potem lepiej mnie puści to moze nie wniosę oskrażrenia

- Odsłucham ale wierz mi za długo siedziałem i czytałem na takie tematy zeby wystraszyc sie tasmy – to była prawda. Podczas seminarium niejednokrotnie wśród młodych przyszłych księży wędrowały teksty o opętaniu i inne domniemane tajemnice koscioła. Obserwując Malcolma, Alvaro cofnał nagranie i po chwili włączył „play”. Z dyktafonu słychac było głos Alvaro. Jednak coś było nie tak. To nie były pytania jakie on zadawał. Rafael uniósł brew dalej wpatrując się w Malcolma. Zaczynał czuć lekkie przerażenie

- Czy chcesz mi obciągnać, Malcolmie? Czy chcesz byw walił cię bez opamiętania? Jesli się przyznasz, będą to z tobą robili ludzie w wiezieniu. Ale jak będziesz dla mnie miły to nic cię nie spotka – było nawet słychać w głosie zwierzęce pożądanie

- No coz brawo – Alvaro wyłączył dyktafon

- Zatem, niech pan mnie teraz puści, detektywie – zaczał na nowo Malcolm - Bo chyba nie jestem o nic oskarżony

- Sztuczka z tasma swietna. Ale Cie nie wypuszcze
- Jaka sztuczka? – zdziwił się Brook

- Bo widzisz ja nie pozwole zeby taki dupek jak Astaroth stał się tym kim zamierza – Alvaro znowu pożałowal swoich slów

- Nie wiem znów o czym pan mówi. Czy mam prawo zażądąc innego przesłuchujacego?

- Kim jest Atsaroth?

„Opanuj się. Przestań. To jest niepotrzebne” – Rafael strofował się w myslach

- O kim pan mówi?

- Masz prawo. Oczywisice – detektyw nie podjał tematu, którego w ogóle nie powinien zaczynać - Ja juz skonczyłem. Przykro mi chłopcze ze stałes sie naczyniem. Nie martw sie za 48 godzin wszystko sie juz wyjaśni. Jeszcze raz wspołczuje w zwiazku z Twoja matka

- Naczyniem? jakim naczyniem? O czym pan mówi?

- Za jakas godzine przyjdzie porozmawiac z toba Pani psycholog. czy do tego czasu cos potrzebujesz?

- Niczego. Tylko by pan się w końcu odwalił.

Alvaro zamknął teczkę. Położył na niej wyłaczony dyktafon, zabrał rzeczy i opuścił pomieszczenie do przesłuchiwania. Za drzwiami cofnął kasete trochę i wlączył ją ponownie. Z głośnika dobiegł go jego głos a nastepnie głos Malcolma:

- Tak wiec jak bedzie z adwokatem?

- Po co mi adwokat? Nic złego nie zrobiłem.

Rafael wyłączył dyktafon. Wszystko było w porzadku. Odetchnął mimo wszystko z ulgą. Z pokoju obok wyszedl policjant.

- Dzięki Wilson za obecnośc. Nie było nikogo z zespołu a Mc Nammara gdzies wybył.

- Nie ma sprawy Alvaro

- Będę miał jeszcze jedną prosbę.

- Wal

- Trzeba wysłać ludzi w miejsca zamieszkania Annie Watermann, Diany Hannson i Andyego Ashwooda celem potwierdzenia czy przybyli do domu. Jeżeli nie to obserwacji ich mieszkań. Istnieje, jak sam słyszałeś bardzo duże prawdopodobieństwo, że wrócili bądź wróca w dniu dzisiejszym do domu. Jeżeli tak to należy ich zatrzymać do wyjaśnienia dla dobra śledztwa.

- Dobra Alvaro. Zajmę się tym.
- Dzięku Wilson – Rafael uścisnął dloń kolegi z pracy i udał się w kierunku biurka. Tam wypełnił odpowiedni formularz i wraz z kaseta wrzucił go do koperty by dołączyć do dokumentów dowodowych. Na formularzu podkreślił, że przesłuchanie było za zgodą Malcolma Brook i że w związu z jego stanem psychicznym nie będzie traktowane jako materiał dowodowy istotny w sprawie. Przysiadl do komputera i ponownie walcząc z maszyną starał się dowiedzieć kim jest i czym dokładnie się zajmuje niejaki Michael Durrant wskazany przez Malcolma. Dopiero potem przyjrzał się komorce. Wiedzial, że w trakcie przesłuchania dostał smsa i chciał zobaczyć co w nim jest. To było od dr Cohena. Odkrył kim jest Nash Taroth i gdzie mieszka. Podał nawet kilka adresów. Alvaro spojrzał na zegarek. Minęło trochę czasu od przyjścia wiadomości liczyl jednak, że Cohen jak prawdziwy fachowiec nie wybral się sam na wskazane w smsie miejsca. Alvaro wybrał jego numer czekając aż się zgłosi

- Detektyw Cohen? – zapytal Alvaro słysząc, że telefon został odebrany

- We własnej osobie – odpowiedział męski głos po drugiej stronie

- Dzwonie w sprawie Pana wiadomości smsowej. Z góry przepraszam, że tak późno ale miałem przesłuchanie Malcolma Brooka

- Żaden problem, mam przed sobą pracowitą noc, co tam?

- Kiedy wchodzimy na podane przez Pana adresy? Czy zorganizował Pan już grupe wsparcia? i co najważniejsze nakaz? – Alvaro zarzucił Cohena seria pytań

- Oczy, właśnie będę oglądał. Był tam już patrole, nic tam nie ma, ale chce obejrzeć. Co do Tarotha… na razie tylko ustalam czy ten gabinet w ogóle tam jest. Na razie mam zeznanie świadka, który tam był.

- A co z Nashem Tarothem? Czy moge Panu w jakiś spsoób pomóc detektywie? Jestem teraz na komisariacie.

- Myślę – odezwał się Cohen - że musimy pozbierać do kupy wszystko co na jego temat mamy - może będzie tego dość na nakaz.

- Zatem jeżeli bede mógł w jakikolwiek sposob mogl pomoc moze Pan na mnie liczyc – zaoferował swoją pomoc Rafael

- Doskonale. Może pan już nampomknąć Mac Nammarze, że będzie potrzebny nakaz i co już uzbieraliśmy. W sumie im wcześniej będziemy go mieli tym lepiej

- Przejde sie do niego jak tylko wroci – obiecał Alvaro - Kiedy uzyskam nakaz, dam Panu niezwłocznie informacje

- Co do wizyty... – przeskoczył na inny temay Cohen - na razie chciałem uniknąć konfrontacji, bez porozumienia z resztą zespołu.

- Ciesze sie to słysząc. Zatem ja zaczne załatwiac nakaz. Powodzenia i do usłyszenia. Prosze dzwonic o kazdej porze – Alvaro już miał odwiesić rozmowę kiedy ponownie odezwał się Cohen

- Detektywie Alvaro...

- Tak?

- Wierzy pan w Boga? – pytanie Cohena zaskoczyło Alvaro

- Tak detektywie, wierze – odpowiedział bez namysłu

- Dobrze, przyda się choć jeden taki w zespole – Cohen rozłączył się

Alvaro usmiechnał sie do telefonu.
Było jeszcze dużo pracy a dzien na szczęście jeszcze się nie skończył. Alvaro musial uzyskać nakaz na przesłane przez Cohena smsem adresy oraz na mieszkanie Państwa Brook. Następnie udać się tam by przyjrzeć się mieszkaniu i ewentualnemu malunkowi. Chciał także umowic się zgodnie z poleceniem Baldricka na rozmowę z proboszczem parafii do jakiej należała Annie Watermman z księdzem Gideonem Brownem. Po głowie Alvaro ciaglę chodzila treśc notatki Annie zaznaczonej w jej notesie. 07 września RES. Trzeba było działać szybko i nie pozwolić na to RES czynkolwiek było a Alvaro obawiał się, że wiedział czym.

Terrence Baldrick

Nash Taroth okazał się być jedną wielką tajemnicą, w której rozwikłaniu nie potrafił pomóc nawet Internet, jednak ezoteryczny biwak to już całkiem inna sprawa. Strona była ciekawie przygotowana i wprost wypełniona informacjami, niestety, mało które można było określić mianem przydatnych. Dopiero kiedy przejrzał kilkanaście zdjęć znów natrafił na nieznajomego księdza, pod fotografią znajdował się napis: Nasz duchowy opiekun – ojciec Gideon Brown. Szukał więc dalej, tym razem skupiając się już jedynie na duszpasterzu, lecz i na tym polu nie było łatwo. Wreszcie natrafił na dziwny artykuł z 1999 roku, który opowiadał o tym jak ksiądz uratował tubylca od śmierci przeprowadzając na nim skomplikowaną operację. Z dalszej treści wynikało, iż Gideon Brown nie posiadał dostatecznej wiedzy medycznej, co tym bardziej dziwiło wszystkich profesjonalistów. Wyglądało na to, iż cuda rzeczywiście czasem się zdarzają, choć Baldrick sam nie wiedział co o tym myśleć, może w obliczu niebezpieczeństwa ksiądz podświadomie wykorzystał sferę mózgu, która zwykle jest bezczynna?

Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia, powoli podszedł do nich i wyjrzał przez wizjer, lecz nikogo nie zobaczył. Wtedy spojrzał pod nogi i zauważył lekko wystającą kopertę. Szybko otworzył drzwi i rozejrzał się, w korytarzu nikogo nie było, zupełna pustka. Podniósł kopertę, otworzył ją i lekko potrząsnął tak by zawartość trochę się wysunęła. Kiedy tylko zobaczył kartę wisielca, taką samą jaką dostał Vilain, zrozumiał, że nie jest dobrze. Wszedł do pokoju, założył specjalistyczne rękawiczki i dopiero wtedy wyciągnął zawartość koperty. Oprócz karty tarota był tam jeszcze liścik, który mówił: Kolega nie zdoła, ale ty możesz - spal ją. Równie tajemnicze jak całe zajście, Baldrick zabezpieczył dokładnie dowody.

***

Nawiedzenie ojca Gideon'a Brown'a wydawało mu się teraz najlepszym pomysłem, powracający ból głowy po raz kolejny podpowiadał mu by porzucił tego dnia pracę i po prostu wypoczął. Mimo to znalazł się jednak pod drzwiami domu parafialnego uzbrojony w wydrukowane zdjęcia z biwaku ezoterycznego, ksiądz był na miejscu, a pokazanie legitymacji Wydziału Specjalnego wystarczyło by wpuścił go do środka.

Duszpasterz Gideon Brown był w wieku mniej więcej od 30 do 40 lat, należał do tego typu ludzi, którzy nie rzucają się w oczy. Spotykając go na ulicy zapewne nie wielu zawiesi na nim wzrok na dłużej niż kilka sekund, człowiek nie przykuwający uwagi, podobny do wszystkich innych i do nikogo. Robił wrażenie człowieka sympatycznego, miał pewny, silny uścisk dłoni, szczery uśmiech i pogodne, miłe spojrzenie, którego zapewne wyuczył się w seminarium. Baldrick'a zaprosił do niezbyt dużego pokoju parafialnego, które służyło mu za swego rodzaju biuro. Całkiem przyjemnie umeblowany, w tym również różnymi antykami, choć zapach kurzu i skóry nie każdemu mógł przypaść do gustu. Terrence zwrócił jednak większą uwagę na swąd starych dewotek, który niczym ogromny wyimaginowany neon przypominał mu w jakim miejscu się znajduje.

- Napije się pan czegoś? - zapytał ksiądz, gdy usiedli na fotelach przy biurku.

- Nie, dzięki - odparł Baldrick - Więc co słychać w parafii? Owieczki dobrze się sprawują?

- Pasterskie określenia od jakiegoś czasu są niespecjalnie popularne - na jego twarzy pojawił się sympatyczny uśmiech, mówił z lekką przyganą - Widać, że nie często bywa pan w Domu Bożym, detektywie, prawda?

- Okazjonalnie, trochę mi się to znudziło, wie ksiądz relacje Bóg-Jezus-Parafianin nie są zbyt ciekawe.

- To kwestia wiary, detektywie, a nie show - odparował szybko, nie brzmiało to jednak jak nagana, a raczej życzliwość - Ale chyba nie przyszedł pan późnym wieczorem, by dyskutować na tematy teologiczne. Jeśli tak, to oczywiście pomogę panu je zrozumieć.

- Nie ma takiej potrzeby, rozumiem je aż nadto dobrze - odparł uprzejmie funkcjonariusz - Prawda, przychodzę w innej sprawie. Zapewne słyszał ksiądz o zaginięciu Anne Watermann, zgadza się?

- Tak. Słyszałem, takie wieści szybko rozchodzą się po parafii. Słyszałem też, że jej matka z tego powodu targnęła się na życie. To dość przerażające... taka dobra katoliczka.

- Mógłby mi ksiądz opowiedzieć coś o tej rodzinie? O ojcu, matce, dzieciach, podobno miał ksiądz dobre relacje z Annie.

- Tak. To dobra dziewczyna. Rodzina również...

Baldrick powinien się już do tego przyzwyczaić, ksiądz Brown, podobnie jak pozostali przesłuchani, pod niebiosa wychwalał szlachetną i bogobojną rodzinę, która nie skala się nigdy grzechem, a jeżeli już, to po stokroć go odpokutowała i wynagrodziła. Trudno było uwierzyć, iż tacy idealni ludzie na prawdę chodzą po ziemskim padole.

- Czytałem już biuletyn Chwalmy Pana i Rodzinę Watermann - rzucił wrednie Baldrick - Chciałbym wiedzieć o czym Anne z księdzem rozmawiała, jej problemy czy wątpliwości mogą być istotne dla śledztwa.

- To były rozterki natury moralnej - jego spojrzenie pozostawało niewzruszone - Chodziło jej o to, dlaczego Pan zezwala na zło, śmierć i choroby. Stykała się ze śmiercią w szpitalu, jako wolontariuszka, co bardzo ja poruszało.

- W porządku. Proszę księdza trochę odbiegnę od tematu, mógłby ksiądz powiedzieć jak religia ma się do ezoteryki? Pochwalacie, gardzicie, jesteście neutralni?

- Kościół nie popiera guseł. Takie jest oficjalne stanowisko Watykanu.

- A jakie jest księdza zdanie?

- Takie samo, rzecz jasna. Pismo święte również jasno określa, co jest złem w tym przypadku.

- Poznaje ksiądz te osoby? - Baldrick położył przed mężczyzną kilkanaście zdjęć z obozu ezoterycznego, w tym te przedstawiające sobowtóry, Taroth'a oraz samego duszpasterza - Pamięta ksiądz ten biwak?

- Oczywiście - odparł szybko po czym dodał - Byłem tam by odciągnąć dzieciaki od sekt wraz z członkami Młodzieżowego Koła Rycerzy Chrystusa. Rozdawaliśmy ulotki, rozmawialiśmy z zagubioną młodzieżą.

- Młodzieżowe Koło czego?

- Rycerzy Chrystusa. To koło modlitewne, śpiewamy pieśni religijne, pomagamy ubogim parafianom, działalność misyjna i charytatywna. Staramy się krzewić wiarę wśród młodych ludzi.

- Jak rozumiem Annie była jego członkiem, prawda?

- Oczywiście. Działała bardzo aktywnie.

- Miała tam jakichś bliższych znajomych?

- Sabina Gerchart z tego co wiem.

Kolejne kilka minut ksiądz Brown na prośbę Baldrick'a poszukiwał adresu dziewczyny, trochę mu to zajęło, zważywszy na całą opasłą księgę z danymi parafian. W końcu jednak się udało, mężczyzna wyrwał kartkę ze swojego notesu i nieco podniszczonym piórem zręcznie zapisał potrzebne informacje po czym wręczył je funkcjonariuszowi.

- Zna pan kogoś jeszcze? Samuel Tuolip, Emilie Van Der Askyr, Andy Ashwood czy Nicole Rock? Też są w tej grupie?

- Emilie to taka młoda dziewczyna z Opiekuńczych Skrzydeł - jest tutaj - wskazał na zdjęcie po czym jego palec powędrował na kolejną osobę - Samuel Toulip chyba też był członkiem Opiekuńczych Skrzydeł. Pozostałej dwójki o którą pan pytał nie znam.

- Ok, rozpoznaje ksiądz te osoby? - Baldrick pokazał fotografie pozostałych sobowtórów.

- To Daniele, nie pamiętam nazwiska i Malcolm Brook. Młodzi ludzie, którzy pomagali mi w wielu działaniach na rzecz misyjną - po chwili zamyślenia wskazał na czwartego sobowtóra - Tego chłopaka też znam, lecz nie pamiętam jak się nazywa. Mi wydają się być weseli i mądrzy. Zupełnie inni niż dzisiejsza młodzież - poprawił okulary i spojrzał z zainteresowaniem na Terrence'a - Mogę spytać, czemu pan tak bardzo interesuje się ich losem. Sądziłem, ze rozmawiamy o zaginionej Annie.

- Możemy przyjąć, że z natury jestem ciekawski albo, co mniej prawdopodobne, iż może być to ważne dla śledztwa.

- Jest pan wesołym człowiekiem, jak widzę - uśmiechnął się jeszcze milej - Lubię te przymioty ducha. Proszę zatem pytać dalej. Chętnie pomogę w pana śledztwie.

- Miło słyszeć - uśmiechnął się szczerze po czym wskazał na kolejną fotografię - A ten człowiek?

- Nash Tharoth jest jakimś tam lekarzem - naciągaczem. Psychologiem ezoteryki, któremu nie wiadomo kto dał dyplom. Przyciąga zagubioną młodzież pseudoreligijną filozofią. Jest przywódcą grupy zwącej się Młodymi Duchami - niegroźnej sekty religijnej. Nie lubimy się ze sobą i już wielokrotnie mieliśmy drobne zatargi na tle religijnym - rzekł, a chwilę później dodał - Chociaż muszę przyznać, niezrównany z niego dyskutant.

- Pozwoli ksiądz, że spytam, dlaczego akurat na ten biwak się ksiądz udał?
- Wybieram się na wiele takich spotkań. Jestem zwierzchnikiem mojej parafii - doradcą policji i organizacji walczących z działalnością sekt szkodliwych dla młodzieży - wytłumaczył - To leży w zakresie moich obowiązków społecznych, niestety - westchnął ciężko.

- Dziękuję za szczerość, wróćmy jednak do Taroth'a, przybliży ksiądz czego dotyczyły sprzeczki?

- Jego działalności sekciarskiej, oczywiście i przeinaczania słów Pisma.

- Przeinaczania?

- Każda sekta tak robi. Wyrywa fragmenty z Pisma i wrzuca bez kontekstowo do swoich wypowiedzi, by pokazać okrucieństwo Boga. Taroth to zręczny kłamca. Gnostyk i manipulant. Łatwo znajdował drogę do serc dzieciaków. Może niech pan lepiej z nim porozmawia. Mam tutaj wizytówkę jego biura, jest tam też numer telefonu.

- Dzięki, a na czym polegał biwak? Co dokładnie te dzieciaki tam robiły?

- To co zawsze, słuchały przemówień różnych guru, brały udział w technikach medytacyjnych, próbowały jedzenia wegetariańskiego, kupowały amulety i świecidełka, słuchały prelekcji. Tak zazwyczaj wyglądają te biwaki, niekiedy są jeszcze zespoły muzyczne. Pozornie nic groźnego, lecz nawet pan nie wie, jakie groźne skutki wywiera na młode umysły.
- Rutyniarz z księdza, a co z Młodymi Duchami?

- To oczko w głowie Nash Taroth'a, jego własna sekta - ksiądz uśmiechnął się choć tym razem ciężko było poznać czy był rozbawiony czy też może ironicznie podchodził do tego o czym opowiadał - Wyznają ... siedzi pan... jego samego.

- Jego samego? Szatana? Na pewno są niegroźni? - rzekł z nieco udawanym przejęciem Baldrick.

- Ten szaleniec wierzy, że jest... ziemskim wcieleniem Adama. Pierwszego Syna Człowieczego. Już nic głupszego nie mógł wymyślić - tym razem ojciec Brown zaśmiał się na prawdę szczerym, wesołym śmiechem - Młode Duchy to jego pierwsze dzieci, Dzieci Adama i Ewy, drugiej małżonki Adama. Wie pan - Kain, Abel i Set oraz inne dzieci. Nie mające nic wspólnego z prawdą, jeśli chce pan znać moje zdanie.

- Mi ksiądz to mówi? Ja muszę się w tym wszystkich grzebać - odparł Terrence - Hmm, drugiej małżonki Adama?

- Drugiej. Ewa, drogi detektywie, była drugą kobietą stworzoną przez Boga. Nie jest to zbyt często rozgłaszana doktryna, ale uważnie studiujący księgę Genesis zauważą to.

- Ksiądz wybaczy, nie jestem zbyt biegły w tej księdze, mógłby ksiądz?
Tutaj zaczęła się religijna prelekcja, składająca się głównie z całej serii cytatów, które ksiądz recytował niczym wprawny poeta swoje długo tworzone dzieła. Zapewne wystarczyło by tego na zapełnienie sobie całego wieczoru, najważniejszy jednak fragment wyglądał tak:
27 Stworzył więc Bóg (Elohim) człowieka na swój obraz,
na obraz Boży go stworzył:
stworzył mężczyznę i niewiastę
18 Potem Pan Bóg rzekł: «Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam, uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc».
19 Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki powietrzne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby przekonać się, jaką on da im nazwę. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę "istota żywa".
20 I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom powietrznym i wszelkiemu zwierzęciu polnemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny.
21 Wtedy to Pan (JHWH) sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem.
22 Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny,
23 mężczyzna powiedział: «Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała!
Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta».
24 Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem.
25 Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu.

- Jak wiec pan widzi, najpierw Bóg tworzy człowieka jako mężczyznę i niewiastę, a potem tworzy jeszcze jedną niewiastę z żebra Adama - zakończył ksiądz.

- To było... ciekawe - powiedział Baldrick - Ma ksiądz jakieś namiary na tą sektę? Może jakichś jego członków? Spotykają się w jakimś konkretnym miejscu?

- Niestety, musi pan się skontaktować z Nash Taroth'em, on jej przewodzi.

- Natknąłem się w śledztwie na dziwny symbol podpisany ASTAROTH. Z tego co wiem jest to jakiś demon z Galicji, orientuje się ksiądz może czy jakaś sekta go wyznaje? Może podopieczni Nasha Tarotha?

- Astaroth to książę piekieł przez niektórych utożsamiany z Diabłem, wiele sekt oddaje mu bluźnierczą cześć pod różnymi imionami - rozpoczął bardzo poważnie - Sekty Astarotha to jedne z najniebezpieczniejszych sekt w USA.

- Dlaczego? Co takiego robią?

- Z tego co mi wiadomo to nawet składają ofiary z ludzi, oczywiście to tylko niesprawdzone pogłoski. W każdym razie Sekty Astarotha są nielegalne.

- Rozumiem, dziękuję za poświęconą uwagę - powoli wstał i zaczął zbierać się do wyjścia, obrócił się jednak w ostatniej chwili - Jeszcze jedno proszę księdza, w Internecie natrafiłem na artykuł opisujący operację, której dokonał pan w Afryce. Nie będę wścibski jeśli spytam, jak się to księdzu udało?

- Sam nie wiem - odrzekł powoli - Czułem się tak jakby ktoś inny natchnął moje ręce, myślę, że to była Łaska Boska.

- Wierzy Pan w to? Nie pytam pana jako księdza, lecz jako racjonalnie myślącego człowieka.

- Nie wiem jak to wytłumaczyć, może to po prostu było szczęście. Nigdy nie kształciłem się w kierunku medycyny poza oczywiście kursami pierwszej pomocy.

- Ciekawy przypadek, a co stało się temu tubylcowi?

- To były wojny plemienne Tutsi przeciwko Hutu, jeden młody Afrykanin oberwał kulą tuż obok serca. Byliśmy na odludziu, z dala od ludzkich osad i pomocy medycznej. Podjąłem się zadania i wyciągnąłem kule nie naruszając serca, to ponoć bardzo trudne.

- Szczęście - skomentował krótko - W porządku, to wszystko.

- Powodzenia. Znajdźcie ją.

- Taki mamy zamiar - rzucił odchodząc.

Nie do końca takiej rozmowy spodziewał się Baldrick, w każdym razie udało mu się jednak zyskać kilka przydatnych informacji, między innymi o sekcie Astarotha oraz Młodych Duchach i samym Nash'u Taroth'cie. Namiary na niego oraz na przyjaciółkę Annie Watermann mogły okazać się bardzo pomocne. Postanowił zająć się tym następnego dnia, teraz wróci do domu i znów zasiądzie przed komputerem.

Przez dłuższą chwilę szukał wolnej taksówki, przezwyciężył już irracjonalne przekonanie, iż i tym razem czekać go będzie jakiś wypadek. Tamta sytuacja była przypadkiem, który często ma miejsce w Nowym Yorku, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Akurat w tym czasie znalazł się tam Baldrick - zwykły pech. Na jednej z uliczek zauważył budkę telefoniczną, podszedł bliżej i wykręcił dobrze sobie znany numer.

- New York Herold, Margaret Thwaites, w czym mogę pomóc?

***

Redakcja New York Herold'a była wyludniona, najwyraźniej większość pracowników było aktualnie w terenie lub też dawno udało się do domu. Catherine Ezmo wciąż jednak siedziała przed komputerem poprawiając swój najnowszy artykuł, nic ciekawego, ale powinno wystarczyć by szef puścił go do druku. Postawiła ostatnią kropkę i zapisała plik, następnie szybko dopiła kawę, zabrała swoją torbę i ruszyła w kierunku drzwi wyjściowych.

- Wychodzę, do zobaczenia Marge - rzuciła przez ramię i nacisnęła klamkę.

- Zaczekaj! Dzwoni jakiś gość, mówi, że ma informacje na temat rodziny Grand'ów - krzyknęła sekretarka przyciskając dłonią słuchawkę - Mówi, że chce z tobą rozmawiać.

- Ze mną? - spytała nieco zaciekawiona, podeszła do biurka Margaret i z szelmowskim uśmiechem na twarzy odebrała od niej telefon - Catherine Ezmo, słucham? - po krótkiej wypowiedzi mężczyzny dodała - Oczywiście, że interesują mnie wszystkie informacje na temat rodziny Grand'ów - kolejna przerwa - W porządku - spojrzała na sekretarkę - Marge przełącz rozmowę na mój telefon, odbiorę u siebie - niech pan chwilę poczeka.

Margaret przełączyła rozmowę i z zaciekawieniem czekała co powie dziennikarka, ta jednak jedynie wyminęła biurku i powoli ruszyła w kierunku swojego miejsca w redakcji.

- Hej! Powiedz o co chodzi? Co z tymi Grand'ami? - wrzasnęła za odchodzącą Ezmo.

- "Syn Grand'a wymierza sprawiedliwość na własną rękę!" - rzekła z uniesieniem trzymając w rękach niewidzialną gazetę.

- Ten gość tak powiedział? Pewnie jakiś naciągacz... - skomentowała Marge - Ile chce?

- Nic, to jakiś glina z wydziału wewnętrznego, nie powiedział nazwiska, dlatego muszę to z nim dobrze obgadać, to może być świetny artykuł albo totalna wtopa. Zobaczymy - ruszyła by dokończyć rozmowę.

***

Baldrick odłożył słuchawkę, rozmowy z pismakami nigdy nie należały do jego ulubionych zajęć, ale zemsta na Clause'ie była ważniejsza. Podając się za człowieka z wydziały wewnętrznego, który chciał pozostać anonimowy, opowiedział jej o incydencie jaki miał miejsce i o roli jakiej odegrał w nim Grand. Ponieważ sam nie dał namówić się na wywiad, podał dziennikarce kilka wskazówek, która powinna sprawdzić. Między innymi dowiedzieć się czegoś na temat alfonsa Vincent'a Voor'a, wypytać jego prostytutki, a nawet otwarcie poprosić o wywiad kapitana Wydziału Specjalnego, Clause'a Grand'a, lub jego ojca. Przecież społeczeństwo powinno wiedzieć kto ich chroni. Poza tym wspomniał również o naganie oraz problemie alkoholowym. Teraz wszystko pozostawało już tylko w rękach Ezmo, mogła sporo namieszać w życiu rodziny Grand'ów. Oczywiście pozostaje jeszcze pytanie skąd Baldrick znał numer do New York Herold'a i żeby szybko rozwiać ciekawość należy jedynie wspomnieć, iż akurat z tym magazynem policja parę razy się już procesowała.

Zadowolony Baldrick z uśmiechem na twarzy szukał wolnej taksówki, zapewne nie powinien bruździć swoim współpracownikom, ale nie przejmował się tym. Szczególnie, iż w tej chwili czuł się na prawdę wyśmienicie.

Taksówka zabrała go do domu, wszedł do mieszkania i znów usiadł przed laptopem. Sprawdził e-mail i kilka wiadomości sportowych, zabezpieczona karta, która ktoś dzisiaj wsunął mu pod drzwi, leżała spokojnie. Treść wiadomości dziwna, trudna do zinterpretowania, w każdym razie Baldrick nie miał zamiaru palić karty, wprost przeciwnie, należało jej się dokładnie przyjrzeć. Najgorsze jednak było to, iż człowiek, który mu ją podrzucił, znał jego adres i personalia, a Terrence cenił sobie swoją prywatność. Wykonał szybki telefon do Stabler'a nalegając by jeszcze dzisiejszego dnia zjawił się u niego w domu, musisz porozmawiać z kimś zaufanym.

Odrzucając od siebie te myśli, rozpoczął ponowne przeszukiwanie Internetu, z wiarą, iż uda mu się znaleźć coś na temat Młodych Duchów, w końcu sekta gdzieś musiała prowadzić swego rodzaju rekrutację. Rzeczywistość wirtualna była do tego idealnym miejscem, ale czy Nash myślał podobnie? Poza tym chciał się również dowiedzieć więcej na temat sekty Astaroth'a, może jakieś cechy wspólne z Młodymi Duchami? Ksiądz zarzucił go sporą dawką informacji i nie łatwo było się w tym wszystkim odnaleźć. Na pierwszy ogień poszedł jednak e-mail do Alvaro: Odwaliłem twoją robotę, Brown przesłuchany.

Jessica Kingston

Jess szła powoli znanymi ulicami Bostonu. Tęskniła trochę za tym miastem. Miała z niego wiele dobrych wspomnień, na które cieniem kładła się dzisiejsza rozmowa z Lesterem. Nie mogła przestać myśleć o tym człowieku. Było w nim coś strasznego, nieludzkiego. Jego oczy będą ja prześladowały jeszcze długo. I to co mówił, jak to mówił. Skąd wiedział jak wygląda obraz w jej mieszkaniu. Nie dawało to Jess spokoju. Takie rzeczy się nie zdarzają, nie mają prawa się zdarzać. Wszystko da się wytłumaczyć racjonalnie. Tylko że mózg Jess na razie nie znalazł wyjaśnienia.
Dotarła do posterunku, gdzie zastała Arona jak zwykle otoczonego wianuszkiem roześmianych kolegów.
Uśmiechnęła się mimowolnie. Tęskniła za nim i za Laurą.
Po kilku minutach Aron pożegnał się i ruszył w stronę Jess.
- Cześć śliczna idziemy, Laura już nie może się doczekać kiedy Cię zobaczy. Obawia się ze zmarniałaś w tym Nowym Jorku. – powiedział porywając marynarkę z krzesła.
- Nie jest chyba tak źle – roześmiała się Jess.
Wizja Lestera i dzisiejszego przesłuchania rozwiała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Jechali do domu w wyśmienitych nastrojach. Aron gadał jak nakręcony o wszystkim co się wydarzyło od czasu wyjazdu Jess do NY. Kto dostał awans w ich wydziale, kto odszedł. Co namalowały jego wnuki na dzień dziadka i jakie są genialne mimo swoich 3 i 5 lat.
Jess śmiała się razem z nim.
Kiedy podjechali pod dom, na ganek wyszła Laura. Uściskała Jess serdecznie, a potem obejrzała krytycznym okiem.
- Wiedziałam że tam zmarniejesz. Co ty jesz dziewczyno. Wyglądasz jak patyk. Ile zostaniesz. Odkarmimy Cię zobaczysz. Nie wrócisz do tego swojego NY dopóki nie będziesz wyglądała jak nasza Jess. Opowiadaj co tam u ciebie. Jacyś faceci na horyzoncie.
Aron i Laura byli idealną parą. Oboje gadatliwi, nadopiekuńczy i kochani. Poczuła się jak w domu.
Usiadły w kuchni i plotkowały o facetach, dopóki nie dołączył do nich przebrany w cywilne ciuchy Aron. Są rzeczy które powinny pozostać tylko między kobietami.
Kolejną godzinę spędzili rozmawiając o wszystkim, przekrzykując się nawzajem jak za dawnych czasów. Aron wyciągnął piwo z lodówki i podał Jess. Na sam zapach jej żołądek gwałtownie zaprotestował, przypominając minioną noc. Jak mogła do tego dopuścić. Odstawiła butelkę na blat i wróciła do rozmowy.
W pewnym momencie w kieszeni Jess odezwał się dzwonek telefonu. NA wyświetlaczu pojawiło się imię – Teresa.
Jess poczuła zimny dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Zawahała się zanim odebrała.
- Boże, Jess – usłyszała głos Teresy – tak mi przykro.

- Co się stało? – zapytała odruchowo.

- Boże! – zaszlochała Teresa lekko histerycznym głosem – To Max. Musiał mieć jakiś wylew. Leży w salonie, cały we krwi i on ... on chyba nie żyje.

W tym samym momencie butelka piwa stojąca na stole eksplodowała, jak trafiona pociskiem, zalewając wszystko spienionym płynem.

- Ja cię widzę, Jess – usłyszała cichy, zimny szept Lestera w uszach.- Widzę cię, nawet nie patrząc.

Telefon wypadł Jess z ręki i upadł na dywan.
To przecież nie możliwe, to nie może być prawdą przemknęło jej przez myśl.
Zerwała się z krzesła i pobiegła do łazienki.
Zdążyła dobiec do toalety zanim zaczęła wymiotować. Po chwili do łazienki wszedł Aron.
- Rozmawiałem z Teresą, tak mi przykro Jess – usiadł koło niej i zaczął ją gładzić po plecach.
Siedzieli tak przez jakiś czas. Od czasu do czasu zanosiła się spazmem płaczu. Jak miała mu powiedzieć, że najprawdopodobniej to jej wina, czuła to, tylko jak to możliwe. Nie mogła zebrać myśli.
- Już lepiej? Popatrz na mnie mała – Aron chwycił ja za rękę.
- Tak, zaraz stąd wyjdę, tylko doprowadzę się do porządku. Dziękuję. – wstała i podeszła do umywalki.
Zamknął za sobą drzwi. Obmyła twarz i wyczyściła zęby. Wciąż nie mogła uwierzyć w to co usłyszała, o Maxie i ten zimny szept. Jej podświadomość płatała jej ostatnio kiepskie figle, ale czy napewno to tylko jej wymysł.

Po chwili wróciła do kuchni. Laura bez słowa objęła ją, a potem wręczyła kubek parującego rumianku.
- Trzymaj kochanie. Dobrze ci zrobi.

Koło 19 przyszedł Brad.
Starszy mężczyzna z posiwiałą głową, mający na oko jakieś 80 lat. Trzymał się całkiem nieźle, ale wiek dawał już znać o sobie. Miał ciepłe zielone oczy i miły uśmiech.
Po kolacji usiadł z Aronem i Jess w gabinecie. Długo rozmawiali o sprawie Lestera. Niestety nawet zdjęcia kart, malunków na ścianie i ogólnego opisu zbrodni niewiele mu przypominały. Nie potrafił powiedzieć czym kierował się sprawca. Dlaczego akurat w tych miejscach znaleziono ciała. Pamiętał tylko że było ich znacznie więcej niż w NY i nie było żadnych sobowtórów. Ludzie po prostu ginęli a kilka dni później znajdowali ich rozczłonkowane ciała w brudnych zaułkach, czy opuszczonych magazynach. To było tak dawno temu, ze czas zatarł w pamięci szczegóły. Wiele lat pracy i różnych spaw a także wiek nie są sprzymierzeńcami pamięci. Około godziny 21 Brad pożegnał się.
Jess pomogła jeszcze posprzątać i wykręcając się zmęczeniem poszła do pokoju.
Podłączyła telefon do ładowarki, wykąpała się i leżała wpatrując się w sufit.
Jej myśli krążyły wokół wydarzeń ostatnich dni. Kiedy wreszcie zasnęła dręczyły ją koszmary.

Clause Grand


Spacerowałem między grobami wpatrując się w poszczególne litery, cyfry. Nic znajomego, nic co mogło by dać jakiś mały promyk światła. Zagadka nadal była tajemnicą. Faktycznie czułem się bardziej jak archeolog, poszukiwacz skarbów a nie detektyw.

Czas mijał a mnie jedyne co rzuciło się w oczy to nazwisko PEOR, Elizabetha Peor. Gdyby rozłożyć je na czynniki pierwsze można by złożyć szukaną frazę
Eliza - BET - ha PEOR Bet Peor.

Usiadłem przy grobie na ławce, krótki telefon do oficera operacyjnego wyjaśnił że Elizabeth nie posiadała policyjnej kartoteki. Jedyne co udało się odszukać na szybko to to że była krawcową, samotną kobietą, bez dzietną.

Siedziałem wpatrując się w jej grób , szukając czegokolwiek. Daremnie.
Zapaliłem znicz i poszedłem po bukiet kwiatów , a gdy wróciłem postawiłem je na zimnej marmurowej płycie pomnika.

Zbliżała się 20 a ja byłem pewien że sam niczego nie wskóram. Potrzebowałem pomocy.

Sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer Jess...
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 24-08-2010 o 22:24.
Gryf jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:26   #52
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NARRATOR


dr Patrick Cohen


Zmierzch zapadł szybko. Zdążyłeś jedynie dotrzeć na jedno miejsce, gdzie Natasha namalowała oko. Ruiny zniszczonego przez pożar budynku. Po drodze złapałeś doktor Techkovantachy i umówiłeś się z nią na jutro na dziesiątą w jej gabinecie.

Opuszczając samochód szybko zauważyłeś policyjny radiowóz przejeżdżający tempem patrolowym ulicą obok zgliszczy. Więc Dyspozytora wydał konieczne polecenia mundurowym. Dobrze. Okolica nie wyglądała najciekawiej przed zmrokiem. Była niepokojąco wyludniona, chociaż kila ulic dalej Nowy York budził się do nocnego życia.

Wszedłeś pomiędzy osmolone kikuty filarów, niegdyś podtrzymujących sklepienie, korzystając z dziury w drucianej siatce okalającej teren. Malunek znalazłeś dość szybko.

Rysunek Tasha wykonała na jednym z filarów. Wyjąłeś aparat i w coraz bardziej słabnącym świetle zrobiłeś kilka fotografii.

Skończyłeś, wiedząc jednak, że do drugiego miejsca nie uda ci się dotrzeć przed zapadnięciem ciemności. Raz jeszcze omiotłeś wzrokiem całość ruiny próbując zapamiętać każdy szczegół – stłuczone butelki, elementy zbrojeniowe wystające z ziemi, sterty gruzu i śmieci.

I wtedy właśnie zauważyłeś ich. Dwóch ciemnoskórych bezdomnych wchodzących na teren przez kolejną dziurę w ogrodzeniu. Zniszczone, sportowa kurtki, bejsolowe czapeczki oraz kije – ewidentnie szli w twoim kierunku. Widzieli cię.

- Hej, chudzielcu – warknął jeden z nich wyciągając z kieszeni rewolwer – Dawaj, kurwa, swój pierdolony portfel!

Byli od ciebie o jakieś piętnaście kroków, a ty poczułeś, ze serce zaczyna ci bić szybciej.


Rafael Jose Alvaro

Rozmowa z Cohenem troszkę uspokoiła twoje nerwy, wystawione na ciężką próbę, podczas przesłuchania Brooka.
Próbowałeś dodzwonić się do Mac Nammary, ale włączała się jedynie poczta głosowa.

Wysłałeś więc notatkę służbową i prośbę na wejście do mieszkań wskazanych przez Cohena – tutaj powiedziano, ze będą na rano. Co do mieszkania Brook – dostałeś pozwolenie na wejście od razu. Przecież funkcjonariusze już wtargnęli na teren mieszkania, wiec uzyskanie pozwolenia na przeszukanie była czystą formalnością.

Nie chcąc marnować więcej czasu i czując powoli znużenie pojechałeś na miejsce.

Kolejny dom. Też dość dobra okolica. Przed budynkiem nadal stoi wóz policyjny, rozświetlając błyskami świateł okolicę.

Sąsiedzi obserwowali go ciekawie zbici w grupki i rozmawiający z piwem w ręku na swoich podwórkach.

Wejścia pilnowała sympatyczna, szczupła policjantka o krótko obciętych włosach i ciemnej skórze. Okazała się to ta sama osoba, z którą rozmawiałeś już dwukrotnie przez telefon.

Po wylegitymowaniu wprowadziła cię do mieszkania.

Było nieduże, skromne i czyste.

- Czekaliśmy na kogoś z waszego Wydziału – powiedziała krotko Holy pozwalając ci działać. – Nie wezwaliśmy nawet karetki, by zabrała ciało.

Mały salon wypełniały wyraźne symbole wiary: krzyże, krucyfiksy, symbole świętych, a naczelne miejsce na ścianie zajmowała replika Ostatniej Wieczerzy.



Były tam też inne obrazy. Wszystkie o tematyce religijnej.

Dwa pokoje były zamknięte i nikt ich nie otwierał.
Ciało znajdowało się w malej łazience.

Woda cuchnęła zepsutą krwią, a ciało denatki unosiło się w niej wypełnione przez gazy. Na nadgarstkach wystających z wanny widziałeś ciemne rany. Całe ciało denatki wydawało się być napęczniałe i śmierdziało zgnilizną.
Woda zalała dywan, wyciekła do pokoju tworząc przy wejściu niewielką, rdzawą kałużę.

Grafika była podobna do tych, jakie widziałeś wcześniej. Patrząc na nią odniosłeś dziwne wrażenie, ze malowała je jedna i ta sama osoba, co oczywiście wydawało się być absurdem.



Tym razem był tam odnośnik do fragmenty Pisma Świętego. Znałeś go doskonale. W końcu kilka lat spędziłeś studiując tą najmądrzejszą i najwspanialszą z Ksiąg znanych ludzkości.

3 Moj. 20:13 Mężczyzna, który obcuje cieleśnie z mężczyzną tak jak z kobietą, popełnia obrzydliwość; obaj poniosą śmierć; krew ich spadnie na nich.

- Co mamy robić, detektywie – zapytała po raz nie wiadomo który młoda Holy.


Terrence Baldrick


Siadłeś przy komputerze szukając danych na temat sekty prowadzonej przez Nash Tharotha. Nie było to trudne.

Sekta widnieje dość często w wyszukiwarkach. Na listach sekt publikowanych przez rożne ugrupowania religijne, jako wzmianka w kilku artykułach prasowych. Zawsze jest jej krotki opis, charakterystyka działalności – niegroźnej z punktu widzenia innych sekt zestawionych na tych rejestrach.

Przez chwilę pozwoliłeś sobie na refleksję na temat ludzkiej potrzeby wiary i szkód, jakie przynosi ona społeczeństwom.

W końcu trafiłeś na skromną stronę internetową sekty. Ubogą, nieciekawą graficznie. Zawarta na niej doktryna zdaje się pokrywać z tym, co powiedział duchowny.

Dzieci Adama i Ewy żyjące w naszych czasach. Czysta krew. Reinkarnacja. Wędrówka dusz. Ezoteryka. Gnostyka. Brednie.

Trafiłeś jednak na jeden fragment, który spowodował, że serce zabiło ci szybciej.

Wśród wywodów guru sekty – samego Nasha Tarotha zwącego się Pierwszym Adamem – jest fragment mówiący o Bogu brzmiący tak:

„On was widzi, moje dzieci, w każdej sekundzie waszego bezowocnego życia. widzi was, nawet nie patrząc.”

Dzwonek do drzwi wyrwał cię z sprzed monitora

Wstałeś i wyjrzałeś przez wizjer.

Przyjechał Theodor. Przywiózł sześciopak waszego ulubionego piwa.



Clause Grand

Wokół ciebie robiło się coraz ciemniej, a ty miałeś wrażenie, że jest to symbol twoich pomysłów. Wpatrywałeś się w coraz mniej wyraźną płytę groby Elizabethy Peor próbując zrozumieć, co chciał przekazać wam Cesarz.

Im dłużej nad tym myślałeś, tym mniej rozumiałeś, czemu tutaj przyjechałeś. Jaką tajemnicę miał skrywać ten cmentarz, o ile to o cmentarz chodziło? I jak – do jasnej cholery – mógł wiązać się z waszą sprawą, skoro kartkę Cesarz wysłał do Voory kilka lat temu, kiedy Tarociarz nikogo nie zabił?

W twojej zmęczonej głowie myśli galopowały, jak stado wyścigowych koni. Ty siedziałeś tutaj, odmrażając sobie tyłek na zimnej ławce i nie mogąc pojąc dziwnych słów zapisanych na pocztówce, a kilkaset kilometrów dalej, w Nowym Yorku, być może ginęła kolejna osoba.

Osłabiony personalnie zespół ganiał w piętkę, a ty działałeś na własną rękę, mając wszystkich w dupie, nie dzieląc się swoimi postępami w śledztwie w raporcie, nie ufając członkom Zespołu. Nikomu poza ...

Właśnie. Poza Jesscią.

A może jednak kartka była ważna? Może nie była? Może Mac Nammara miał rację i Cesarz pogrywał sobie z wami popełniając rytualne samobójstwo? Tylko, jasna cholera, nie mógł tego zaplanować kilka lat wcześniej. O co tu, kurwa, chodziło!

To szaleństwo.

W końcu wyciągnąłeś telefon i zadzwoniłeś do Jess. Zajęte. Ponowiłeś próbę. Znów zajęte.

I tak nigdzie się nie spieszyłeś. Miałeś zamiar posiedzieć tutaj do północy. jedynie ty, grób nieznanej ci kobiety i palący się na nim znicz.

Miałeś pewien plan, który utwierdziłby każdego psychiatrę, ze rozum opuścił cię prawie na dobre. Zaśmiałeś się do własnych myśli czując wilgoć na policzkach.

Deszcz. Chociaż przez chwilę myślałeś, że to łzy goryczy i bezsilności.

W końcu, prawie o dziewiątej udało ci się dodzwonić do Jess.



Jessica Kingston


Max nie żył. To nie mógł być przypadek. Zabił go Lester. Ten piekielny staruch był w twoim mieszkaniu. Był w nim! Nie wiesz, jak to było możliwe, lecz był tam i zabił kota.

To właśnie o to mu chodziło, kiedy mówił o tym, ze nic nie wiesz i że nie jest tak naprawdę więźniem! Boże! Ale przecież to niemożliwe! Niemożliwe!

W końcu udało ci się zamknąć oczy, lecz pod powiekami cały czas pojawiała ci się twarz Lestera i jego beznamiętnych, nieludzkich oczu.

Zadzwonił telefon.

- Halo – odebrałaś.

- Jessica – głos Mac Nammary spędził ci sen z powiek, chociaż minęło dopiero dziesięć minut od momentu, kiedy zasnęłaś.

- Tak – przyjęłaś profesjonalny ton głosu.

- Nie potrafię temu dłużej się opierać – dziwny głos Mac Nammary zaniepokoił cię.

Czyżby szef się napił?

- O co chodzi, szefie – zapytałaś wchodząc w wyuczony ton pani psycholog. – Co się dzieje?

- To nie ja to robię – powiedział Mac Nammara z wysiłkiem – Nie ja! Ktoś i .. n... n.. yyyy...

Huk strzału zabrzmiał tak, jakby ktoś strzelił tuż obok ciebie. Podskoczyłaś.

- Jezu – wyrwało ci się z przerażenia. – Szefie! Szefie!

Nikt nie odpowiadał.

Rozłączyłaś się i w tym momencie zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się napis GRAND



dr PATRICK COHEN



– Dawaj, kurwa, swój pierdolony portfel!

Starzejesz się doktorku. Umykają ci szczegóły

Zmrok zapadł wcześniej niż przypuszczałem. Nie noszę ze sobą broni. Serio. Od zawsze. W pracy patologa, czy szczura loboratoryjnego kompletnie nie była mi potrzebna.. Aż przyszedł magiczny moment przemiany z kryminologa w policjanta - gdy awansowali mnie na detektywa wydziału zabójstw. Przeszedłem wszystkie testy kondycyjne i samoobronę. Może nie śpiewająco, ale zupełnie przyzwoicie. Wszystko oprócz jednego...

Oblałem cholerną strzelnicę.

Trzykrotnie.

W końcu przyjęli mnie z zastrzeżeniem, że nie wydadzą mi broni. Gdy parę lat później trafiłem do Specjalnych, Mac Nammara mówił, że można to obejść, ale odmówiłem. Nauczyłem się radzić sobie bez niej. Bywało to trudne, ale nigdy nie niemożliwe. Wystarczyło mieć oczy dookoła głowy i trochę wyobraźni.

Tego dnia obu tych elementów zabrakło.

Powoli, bardzo powoli uniosłem wzrok oceniając odległość. Było ich dwóch i mieli oczywistą przewagę w postaci pistoletu. Ja... cóż, miałem pewną przewagę znajomości terenu. Poświęciłem tym kilkudziesięciu metrom kwadratowym ostatnie pół godziny. Marna to przewaga zważywszy, że pewnie obaj byli miejscowi. No właśnie. Oni tu bywali nieraz, jeśli to dobrze rozegrać...

– W portfelu zostało mi pięćdziesiąt dolców, ale zapłacę wam więcej, za chwilę rozmowy – Wolnym ruchem sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni. Ręka zastygła pod połą płaszcza – To jak będzie panowie?


Spaprałem na całej linii. Ta gadka, moja postawa w połączeniu z absolutnym spokojem i opanowaniem – wszystko to zamiast ich speszyć tylko ich rozjuszyło.

– Kozaczysz, fagasie? – w czasie całej mojej przemowy nie zatrzymali się ani na moment. Teraz ten bez pistoletu skrócił dystans w niecałą sekundę. Przeliczyłem się po raz drugi. Wyszarpnąłem dłoń spod płaszcza, ale było już za późno. Potężna eksplozja bólu w okolicy brzucha: baseball. Zdążyłem napiąć mięśnie, ale i tak pozbawiło mnie tchu. Wyciągnięty z kieszeni czarny, skórzany, prostokątny przedmiot wyleciał mi z ręki i wylądował parę metrów dalej. Ten z pistoletem ruszył w tamtą stronę, nie opuszczając broni ani na chwilę. Ciężko oparłem się o wizerunek oka za moimi plecami. Przyjemniaczek z kijem stanął tak blisko, że nasze twarze dzieliło jakieś dziesięć centymetrów. Chryste, jak on śmierdział. Trzymając mnie za poły płaszcza docisnął do filaru. Nie walczyłem. – Odezwij się cwelu jeszcze słowem! Wyzywam cię, kurwa! Lepiej, żebyś miał coś w tym portfelu, to może się skończy na wpierdolu!

Ciężko było z tym dyskutować, zwłaszcza, że ledwie mogłem złapać oddech.
Gość z pistoletem właśnie dotarł do tego, co uznali za mój portfel. Mimo koszmarnego bólu i trudności z oddychaniem zachowałem ten sam kamienny wyraz twarzy. Czekałem.

Nachylił się, podniósł, otworzył...

– Kurwa! To gli...

Następnie kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Ten przy mnie zaczął obracać wzrok w stronę kumpla. Tamten upuścił moją policyjną blachę, jakby go oparzyła, jednocześnie na chwilę spuszczając mnie z muszki. Zanim blacha dotknęła ziemi, moja głowa wstrzeliła do przodu uderzając przeciwnika w twarz. Zatoczył się do tyłu i padł bezwładnie jak kłoda. Kuląc się z bólu przemieściłem się za filar, schodząc z linii strzału.

– Ręce tak, żebym je widział! Pomału połóż broń na ziemi i kopnij w moim kierunku! – Teraz byłem już tylko głosem w ciemnościach. Skąd miał wiedzieć, że jestem nieuzbrojony?

Odpowiedział mi huk strzału i deszcz gipsowego pyłu.

Najwyraźniej przeliczyłem się po raz trzeci.

Gdy jednak wyjrzałem zza filaru, napastnik znikał już gdzieś w ciemnościach za ogrodzeniem. Patrolowy radiowóz zjawił się długie pięć minut później.

***

Cohen raz za razem odtwarzał w głowie całą akcję analizując własne postępowanie. Był zły na siebie, że nie opanował sytuacji. Karygodne błędy w postawie i tonie głosu, gapienie się im w oczy, nienazbyt dobrze opanowane emocje, za późno wyciągnięta legitymacja. Ryzykowna, głupia, zupełnie niepotrzebna akcja. Obolałe czoło i potężny siniak, jaki już zapewne się rozlewał w poprzek brzucha, był naprawdę małą ceną, w porównaniu z tym co mogło się stać.
Mundurowi właśnie prowadzili zakutego menela z rozbitym ryjem do suki. Patrick po raz ostatni rozejrzał się po ponurych ruinach i podniósł z ziemi odznakę. Na samą myśl o Tashy malującej tu nago w środku nocy ogarnęła go groza.
Dlaczego wciąż nie dzwoniła?

Minęła dopiero godzina, wyluzuj do cholery!

Przed natychmiastowym telefonem powstrzymało go to samo, co przed spytaniem o tego cholernego Daltona. Nie chciał, żeby to źle odebrała. No dobra... może było w tym też coś ze szczeniackiej przekory i strachu przed zrobieniem z siebie głupka. Na pewno nic więcej.

Ty nigdy się nie nauczysz. Czasem naprawdę żal mi ciebie, stary durniu, wiesz?

Wiedział.

Z zamyślenia wyrwało go pytanie mundurowego, który właśnie zbierał się do odjazdu.

– Nie, nic mi nie jest. Zatrzymajcie go na dwadzieścia cztery godziny, do ustalenia co tu zaszło i czy nie ma jakiegoś aktualnego nakazu aresztowania – odchrząknął – jeśli to nie kłopot w śródmieściu, chciałbym z nim rano pogadać w sprawie naszego śledztwa. Potem jest cały wasz.

Młody policjant tylko skinął głową. Bystry dzieciak.

– Jedzie pan z nami?

– Tak, mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia w centrum – a pozostawanie tu po zmroku i czekanie na taksówkę, która mogłaby nie przyjechać byłoby bezsensownym kuszeniem losu. Postanowił jeszcze zahaczyć o gabinet Tarotha i załatwić w ten sposób ostatni wykonalny punkt z listy. Tak naprawdę miał ochotę pojechać prosto do domu, walnąć się do łóżka i z kamykiem od Meggie pod poduszką leżeć i czekać na telefon.

Kamień!

Złapał się za kieszeń.

Była pusta.

Mać! Mać! Mać!

Wyciągał blachę z takim pośpiechem, że nie zauważył kiedy kamyczek wyleciał mu z kieszeni. Teraz szukaj małego kawałka piaskowca na gruzowisku! Idiota!

- Macie jakieś światło? – Rzekł opanowując panikę. Z otrzymaną latarką ruszył na miejsce gdzie stał, gdy został zaatakowany.

Uff...

Szczęśliwie pamiętał o zapakowaniu diabelstwa w woreczek na materiały dowodowe. Po raz kolejny fanatyczne trzymanie się procedur uratowało mu dupę.

Troszkę zbyt nerwowa reakcja, jak na zwykły kamyczek, nie sądzisz?

Och, zamknij się!


JESSICA KINGSTON


Jessica leżała na górze wpatrując się w sufit. Nie mogła sobie poukładać w głowie ostatnich wydarzeń. Wszystko było takie nierealne i nie możliwe. Max nie żył, a przyczynił się do tego Lester, w jakiś niezrozumiały zły sposób.
Max, Teresa.
Jess chwyciła za telefon.
Teresa odebrała po pierwszym dzwonku.
- Jess, przykro mi naprawdę – powiedziała.
- Tereso, to ja Ciebie bardzo przepraszam, zareagowałam zbyt gwałtownie. Powinnam była zadzwonić wcześniej, ale to wszystko nagle trochę mnie przerosło. Co się z nim stało.
- Mąż Twojej gospodyni zawiózł go do weterynarza, ale nic nie dało się zrobić. Zajmą się tam nim.
- Dziękuję, nie wiem czy byłbym w stanie go zawieść do kostnicy – Jess prawie się rozpłakała przypominając sobie słowa Lestera.
- Najprawdopodobniej wrócę jutro, czy będę mogła kilka dni przenocować u Ciebie, nie chce być sama w mieszkaniu.
- Oczywiście – zawsze kiedy będziesz potrzebowała.
- Dzięki, dobrej nocy.
- Dobrej nocy Jess.

Po jakimś czasie udało jej się zasnąć. Śnił jej się Lester, jego twarz, beznamiętne, złe oczy wpatrujące się w nią.
Ze snu wyrwał Jess dzwonek telefonu przy łóżku.

- Halo – odebrała.

- Jessica – głos Mac Nammary rozbudził ją natychmiast.

- Tak

- Nie potrafię temu dłużej się opierać – dziwny głos Mac Nammary zaniepokoił ją. Pomyślała że może coś pił, żył ostatnio w takim samym stresie jak reszta zespołu.

- O co chodzi, szefie, Co się dzieje? – przyjęła profesjonalny ton psychologa.

- To nie ja to robię – powiedział Mac Nammara z wysiłkiem – Nie ja! Ktoś i .. n... n.. yyyy...

Huk strzału zabrzmiał tak, jakby ktoś strzelił tuż obok Jess.. Podskoczyła.

- Jezu – wyrwało się jej z przerażenia. – Szefie! Szefie!

Nikt nie odpowiadał.

Usłyszała w słuchawce dźwięk przerwanego połączenia. Już miała wybrać numer do Mac Namary kiedy telefon zadzwonił. Jess prawie nie upuściła słuchawki z wrażenia.
Na wyświetlaczu pojawił się napis GRAND.

- Clause, gdzie jesteś - roztrzęsionym głosem powitała go Jess.
-W Pensylwani. Pamiętasz pocztówkę , którą dostaliśmy od księdza. Jestem tutaj. Dziwnie brzmisz, stało się coś Jess??- zapytał
- Clause, właśnie dzwonił szef, coś sie stało. Chyba coś strasznego. Słyszałam strzały, a potem połączenie się urwało
-Jak to strzał. Co mówił?! Gdzie jesteś?! – zasypał ją pytaniami
- Nadal w Bostonie, nie wiem, coś że nie on, jakoś dziwnie mówił, a potem strzał i cisza, wracam jak najszybciej do Nowego Yorku, trzeba zawiadomić resztę, są na miejscu.
- Niech to szlag. Próbowałaś do niego oddzwonić?- zdenerwował się
- Nie zdążyłam, Ty zadzwoniłeś – prawie krzyknęła
- Jess lecę po ciebie. Mam tutaj śmigłowiec. Razem wrócimy do NY. Próbuj do niego dzwonić, ja zadzwonię do Baldricka. Informuj mnie jeśli się dodzwonisz. Dobrze? – zaczął spokojniej.
- Dobra, spotkamy sie na lądowisku przy komendzie głównej. Clause, uważaj na siebie - powiedziała z troską w głosie
- Dobrze, poinformuj dyżurnego ruchu że cywilny helikopter niedługo będzie podchodził do lądowania. Ja budzę pilota. Widzimy się za kilka godzin.- złapał oddech- I Jess...
- Tak
-...Niech ciągle ktoś jest z tobą. Nie zostawaj sama. Mam wrażenie że ksiądz miał rację. To wszystko co się dzieje jest jakby troszkę ponad zmysłami i tym co znamy na co dzień. Pozostawaj z ludźmi. Wyjaśnię dokładniej jak będziemy razem. Trzymaj się. Nie dam cię skrzywdzic...- głos Clausa działał kojąco
- Wierze Ci. Ja też musze Ci coś opowiedzieć. Zaczynam chyba wierzyć w to co powiedział ksiądz, ale to później. Dzwoń do Baldrica, niech jedzie do szefa. – Jess pozbierała się w sobie.
- Do zobaczenia, dzwoń do szefa może odbierze a to był kolejny omam. Pa
- Trzymaj się. Czekam. - rozłączyła się.

Jess natychmiast wybrała numer do szefa.

- Dzyń, dzyń, dzyń...........numer nie odpowiada.

Ponownie

- Dzyń, dzyń, dzyń...........numer nie odpowiada.

Jeszcze raz.

- Dzyń, dzyń, dzyń...........numer nie odpowiada.

Ubrała się i z słuchawką przy uchu zeszła na dół.
Aron na szczęście siedział jeszcze przed telewizorem. Kiedy ja zobaczył zerwał się z fotela.
- Jess co się stało, jesteś strasznie blada – podszedł do niej
- Chyba coś strasznego, wracam do Nowego Yorku. Na razie nie mogę Ci nic powiedzieć, zanim tego nie sprawdzimy. Mam prośbę, zawiadom dyżurnego na lądowisku przy komendzie głównej że będzie tam niedługo lądował helikopter cywilny. Ja musze się spakować.
- Oczywiście, zawiozę Cię, coś mogę jeszcze dla Ciebie zrobić.
Jess zatrzymała się na chwilę.
- Tak, akta sprawy, zupełnie o nich zapomniałam. Dam Ci upoważnienie do odbioru, gdybyś mógł. Będą gotowe na 10. W razie co jedź z sierżantem Montevideo, on ma tam chody. – mimowolnie się uśmiechnęła. – i prześlij je kurierem na komendę.
- Dobra, nie martw się wszystko załatwię.
W słuchawce znowu odezwał się głos automatycznej sekretarki
.....numer nie odpowiada.

Jess pobiegła na górę. Wrzuciła rzeczy do torby. Rozejrzała się bezradnie po pokoju. Numer nadal nie odpowiadał.
Kapitan Mac Namara był bardzo skrytym człowiekiem. Trzymał swoje prywatne życie w tajemnicy. Wiedziała tylko że ma żonę i wnuka. Jego syn zmarł. Zawsze powtarzał że dom to ostoja gdzie może odpocząć. Jess nie miała telefonu prywatnego szefa, ale właściwie co mogła powiedzieć, gdyby odebrała żona. Najpierw muszą sprawdzić co się stało. Za dużo dziwnych rzeczy się wydarzyło ostatnimi czasy. Wszystko mogło być tylko kłamstwem.

Zapięła torbę i zeszła na dół.
Aron kończył z kimś rozmawiać przez telefon.
- Załatwione, na lądowisku będą czekali na helikopter. Możemy jechać. Poczekamy w komendzie.
W kuchni stała Laura przypatrując się Jess z troską w oczach.
- Uważaj na siebie. Przyjedź jak to wszystko się skończy. Odpoczniesz u nas.- objęła Jess serdecznie.
- Przyjadę, opiekuj się nim i daj czasami coś słodkiego – uśmiechnęła się.

Aron był już na podjeździe czekając na Jessice.
Jechali prawie w milczeniu, Aron wyczuwał zdenerwowanie Jess i nie próbował nawet jej zagadywać.
Telefon szefa nadal nie odpowiadał.

W komendzie Jess napisała upoważnienie dla Arona. Pili kawę z automatu kiedy dyżurny poinformował ich, że helikopter ląduje za 15 minut.



RAFAEL ALVARO


Po rozmowie z dr Cohenem, Alvaro starał się dodzwonić do Mc Namiary. Bezskutecznie. Włączała się jedynie poczta głosowa, jak w przypadkach kiedy ma się telefon wyłączony bądź czasami kiedy w tym samym czasie prowadzi się rozmowę z kimś innym.
Alvaro pomasował tętniące rodzącym się bólem skronie i wykonał kolejne telefony. Do osób, które w zastępstwie kapitana mogły załatwić mu stosowne nakazy. Na miejsca wskazane w smsie otrzymanym od doktora Cohena jak i ten na mieszkanie Państwa Brook. Potem usiadł za biurkiem by przelać swoje prośby na papier. Zawsze potrzeba było dokumentu, pisma potwierdzającego starania.
„Papier wszystko zniesie” – pomyślał kończąc ostatnie pismo.
Pół godziny później miał już odpowiedź. Nakazy na mieszkania domniemanego Nasha Tarotha będą na rano, na wejście do mieszkania Malcolma pozwolenie dostał od razu.
Kolejną sprawą jaką sie zajął to wyszukanie w internecie oraz bazach policyjnych informacji na temat doktora Michaela Durranta. Jedynymi informacjami jakie zdobył na jego temat były takie, że prowadził on praktykę związaną z psychologią. Zajmował się głównie osobami uzależnionymi oraz małżeśńtwami przechodzącymi kryzysy małżeńskie. Nic szczególnego. Żadnych nowinek wnoszących coś do sprawy. Jego kartoteka policyjna była pusta, można by w sumie rzec, że wogóle jej nie było. Facet czysty jak łza, nie było nawet żadnego mandatu. Alvaro zanotował jego adres i zaczął starania na wezwanie go na jutro na przesłuchanie w trybie pilnym a jak będzie trzeba to nawet przez policyjne doprowadzenie na komendę. Zgodnie ze słowami Malcolma to była ostatnia osoba widzaca czwórkę sobowtórów.
Zmęczenie narastało coraz bardziej, ból głowy stał się bardziej uciążliwy. Nie było jednak co utyskiwać, praca czekała. Alvaro podjechał pod York Ave Staten Island nr 109. Kolejny ładny, duży dom w dzielnicy zamieszkanej przez ludzi majętnych. Przed budynkiem błyskały światła z wozu policyjnego. Alvaro zaparkował swój samochód niezbyt umiejętnie i skierował się w kierunku domu. Za policyjnymi taśmamy oraz często w swoich ogródkach stały grupki gapiów. Sąsiedzi. Ci zawsze wylezą ze swoich domów żądni sensacji, niezależenie bogaci czy nie. Przed drużka prowadzącą do domu stała policjantka. Rafael przywitał się i przedstawił potwierdzając swoje słowa legitymacją i odznaką. Policjantka stojąca przed nim okazała się Panią Holy Forest, tą samą z którą już rozmawiał dwukrotnie przez telefon. Alvaro jeszcze raz skorzystał z okazji i podziękował za przekazane informacje i dostarczenie Malcolma Brooka na komendę. Rafael lubił uczynnych i życzliwych ludzi a na taką właśnie osobę wyglądała policjantka Forest. Wprowadziła Rafaela do mieszkania. Ten szybko przytknął chusteczkę do nosa.

- Czekaliśmy na kogoś z waszego Wydziału – powiedziała krotko – Nie wezwaliśmy nawet karetki, by zabrała ciało.

Rafael przytaknął. Mieszkanie o dziwo nie było zbyt duże, czego Rafel się spodziewał patrząc na nie z zewnątrz. Urządzone było bardzo skromnie i widać, że dbano o nie. Było czysto. Oczywiście teraz na półkach, czy innych miejscach znajdowąła się niewielka warstewka kurzu ale Rafael był pewien, że gdyby właścicielka mieszkania żyła to nie miało by to miejsca. Alvaro założył gumowe rękawiczki by nie zanieczyścić dowodów. Nie był do końca pewien czy technicy już byli. Policjanta nie wspomniała o tym a on nie pytał. Przez chwilę do jego nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach. Czuł go już wielokrotnie. W mieszkaniu znajdowały się zwłoki i to były tutaj już od kilku dni. Z przedpokoju wszedł do małego salonu. To miejsce wyglądało jak mały ołtarzyk. Nad wejściem wisiał mały krzyż, na komodzie stał pokaźnych rozmiarów krucyfiks. Dużą częśc ściany zajmowały symbole świętych i inne obrazy o tematyce religijnej. Nie one jednak najbardziej przykuwały uwagę. Na wprost wejścia w centralnym miejscu salonu wisiał obraz, replika ostatniej wieczerzy Jezusa Chrystusa i jego apostołów. Alvaro rozglądając się przeszedł dalej korytarzykiem wychodzącym z salonu w głąb pokoju. Minał dwoje zamknietych drzwi, prowadzących najwyraźniej do pokoi. Wyglądały na zamknięte od dłuższego czasu. Na klamce zebrała się niewielka warstewka kurzu. Tam zajrzy później. Swoje kroki skierował w kierunku otwartych drzwi prowadzących do łazienki. Szedł w kierunku nasilajacego się przykrego zapachu kilkudniowych zwłok. Kiedy przekroczył próg łazienki okazało się, że w dość dużej wannie unosi się ciało kobiety. Dodatkowy źródłem smrodu była również zabrudzona krwią detnatki woda. Cuchnęła zepsutą krwią. Ciało Elizabethy Brook napęczniałe było gazami, widoczne były slady pojawiającej się zgnilizny. Podcieła sobie żyły co potwierdzały wystające z wanny dłonie. Pewnie weszła do gorącej wody by przyspieszyć krażenie krwi a przez to jej szybszy wyciek. Samobójstwo. Czwarte powiązane w sprawie. Rafael brodził w kałuży rdzawej wody znajdującej się na podłodze łazienki i sięgajacej kawałka korytarza. Detektyw skupił swoją całą uwagę na malunku jaki znajdował się na ścianie nad wanną. Malunek sporzadzony przez denatkę czego Alvaro był pewien w stu procentach podobne było do poprzednich z jednym tylko wyjatkiem, zawierało skrót do innego cytatu z Pisma Świętego. Alvaro nie musiał nigdzie notować tego skrótu, znał ten fragment.
3 Moj. 20:13 Mężczyzna, który obcuje cieleśnie z mężczyzną tak jak z kobietą, popełnia obrzydliwość; obaj poniosą śmierć; krew ich spadnie na nich.
Fragment był oczywisty ale na razie w ocenie Rafaela w żaden sposób nie był do powiązania ze sprawą. Czyżby dotyczył syna Elizabethy? Kolejne znaki zapytania pojawiające się w sprawie. Kilkakrotnie błysnęła lampa. Alvaro zrobił zdjęcia. W pewnym momencie detektyw z zaskoczoną miną odciągnał od twarzy aparat. Podszedł do malowidła najbliżej jak się dało.
„To jest malo prawdopodobnne, prawie niemożliwe. Prawie” – główkował studiując malunek – „Ten sam styl. Mogłbym przysiąść, że identyczny. Tak jakby malowała je jedna i ta sama osoba” Alvaro wiedział, że nie było to możliwe wszak detektywi Grand i Mac Dovell zastali Panią Watermann w trakcie malowania rysunku. Jednak
„Tak jakby jedna osoba malowała te cztery malowidła czterema różnymi rękoma. Jeden artysta mający cztery dłonie trzymajace pędzel”
Dodatkowo Rafael przypuszczał choć wiedział, że ta myśl jest absurdalna, że wszystkie bohomazy powstały w tym samym czasie.
W łazience znajdowały się odciski palcówe ale tym zajmą się już technicy, w końcu to specjaliści w tych sprawach. Alvaro poczeka na wyniki ich pracy.
Alvaro wszedł do pozostałych dwóch pokoi. Sypialnia Państwa Brook i pokój Malcolma. W obydwu znajdowały się dewocjonalia a ściany pokrywały plakaty kościołów i obrazy związane z tematyką religijną. W sypialni Państwa Brook, Alvaro nie znalazł nic co by przykuło jego uwagę. W pokoju Malcolma znajdował sie dodatkowo komputer, który na pewno wezmą pod lupę nasi informatycy. Pokój wyglądał zwyczajnie, to prawda, że dla zwykłego obywatela mógł on wydawać się zbytnio przepełniony dewocjonaliami ale nie było tam nic nadzwyczajnego poza tym. Jedyną rzeczą jaka przykuła uwagę Rafaela była ulotka leżaca na biurku. Ulotka zawierajaca reklamowe przedstawienie sekty. Tego Rafael był pewien. Sekty o nazwie Młode Duchy. Sekty niejakiego Nasha Tarotha. Kolejna rzecz do zbadania. Kolejne zdjecia uczynione na miejscu. Po chwili Alvaro usłyszał krtoki za sobą. Do pokoju weszła Pani Forest

- Co mamy robić, detektywie – zapytała

- To co mówiłem już wcześniej – uśmiechnał się do niej – wezwać koronera i techników. Ja już skończyłem tutaj na dzisiaj swoją pracę. Jeszcze raz dziękuje Holy za pomoc. Życze szybkiej zmiany i spokojnej nocy. - Zdjał rękawiczkę i uścisnął w podzięce dłoń policjantki.

Kiedy wyszedł z mieszkania był już późny wieczór. Alvaro czuł się zmęczony ale chciał zrobić jeszcze dwie rzeczy. Udać się do trzech mieszkań pozostałych sobowtórów i sprawdzić czy są tam policjanci jakich poprosił o sprawdzenie czy młodzi ludzie powróćili do domów i czy rzeczywiście Diana, Andy i Annie powrócili do nich. Jeżeli tak chciał ich przesłuchać. Potem planował zdanie samochodu i udanie się do domu, tam chciał pochylić się bardziej nad rozszyfrowaniem tego co zgodnie z notatkami Annie miało się wydarzyć w dniu dzisiejszym a następnie chciał prześwietlić wszystko na temat sekty Nasha Tarotha. Młodych Duchów. Co prawda tę prace wykonał już Terence Baldrick ale Alvaro nie mógł tego wiedzieć.



CLAUSE GRAND


Wybrałem numer Jess. Jest przestraszony głos mimo wszystko działał na mnie kojąco. Miała słodki głos. Lubiłem go

-Clause, gdzie jesteś -powiedziała Jess roztrzęsionym głosem

-W Pensylwani. Pamiętasz pocztówkę , którą dostaliśmy od księdza. Jestem tutaj. Dziwnie brzmisz, stało się coś Jess??- zapytał

- Clause, własnie dzwonił szef, coś sie stało. Chyba coś strasznego. Słyszałam strzały, a potem połączenie się urwało

-Jak to strzał! Co mówił?! Gdzie jesteś?!- aż podniósł się z ławki

- Nadal w Bostonie, nie wiem, coś że nie on, jakoś dziwnie mówił, a potem strzał i cisza wracam jak najszybciej do New York
trzeba zawiadomić resztę, są na miejscu - mówiła zdenerwowana i jakby przestraszona.

-Niech to szlag. Próbowałaś do niego oddzwonić?- zdenerwował się

-Nie zdążyłam, Ty zadzwoniłeś.

-Jess lecę po ciebie. Mam tutaj śmigłowiec. Razem wrócimy do NY. Próbuj do niego dzwonić, ja zadzwonię do Baldricka. Informuj mnie jeśli się dodzwonisz. Dobrze? - ruszył w stronę wyjścia z cmentarza

- Dobra, spotkamy się na lądowisku przy komendzie głównej ...

...Clause, uważaj na siebie - powiedziała z troską w głosie

-Dobrze, poinformuj dyżurnego ruchu że cywilny helikopter niedługo będzie podchodził do lądowania. Ja budzę pilota. Widzimy się za kilka godzin.- złapał oddech- I Jess...

-Tak?

-...Niech ciągle ktoś jest z tobą. Nie zostawaj sama. Mam wrażenie że ksiądz miał rację. To wszystko co się dzieje jest jakby troszkę ponad zmysłami i tym co znamy na co dzień. Pozostawaj z ludźmi. Wyjaśnię dokładniej jak będziemy razem. Trzymaj się. Nie dam cię skrzywdzić...- obraz Jess przygonił odrobinę uśmiechu na usta Clausa

- Wierze Ci. JA też muszę Ci coś opowiedzieć. Zaczynam chyba wierzyć w to co powiedział ksiądz.
Dzwoń do Baldrica, niech jedzie do szefa!

-Do zobaczenia, dzwoń do szefa może odbierze a to był kolejny omam.
Pa- przyspieszył kroku.

-Trzymaj się - rozłączyła się
Prosto z cmentarza pojechałem na lotnisko po drodze budząc pilota. Nie był tym zadowolony. Ale jak mawiamy nasz klient nasz pan.

Wybrałem numer Baldricka

Czego chcesz Clause? - bez ceregieli i niezbyt miłym tonem, następnie dodał drwiąco - Przeprosić?- warknął na mnie.

-Zamilcz Terrence i posłuchaj. To czy my przepadamy za sobą czy nie teraz jest bez znaczenia. Jess miała telefon od szefa. Był dziwny , nienaturalny. Po krótkiej chwili padł strzał i kapitan zamilkł, nie można się do niego dodzwonić. Wracam właśnie i będę za jakieś trzy godziny pod domem szefa. Próbuj się do niego dodzwonić i jedź tam jak najszybciej. Spotkamy się na miejscu. - powiedział Clause ignorując zaczepkę Baldricka.- Zrozumiałeś?

- Wyślę tam mundurowych, nie pracuję po godzinach - odparł i rozłączył się.

Wkrótce wylądowałem w Bostonie i zabrałem Jess. Nie wyglądała dobrze. Martwiłem się o nią...
 
Armiel jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:30   #53
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NARRATOR


dr Partick Cohen

Przygoda z rabusiami poruszyła jakąś atawistyczną strunę lęku w twojej duszy.

Wsiadłeś do wozu patrolowego i ruszyłeś pod adres, pod którym miał znajdować się gabinet Nasha Tharotha.

Lokalizacja adresu – Manhattan. Dzielnica naprawdę bogatych. Lśniące szkłem i stalą wysokościowce, stylowe kamieniczki, apartamentowce z luksusowymi pentausami na najwyższych piętrach, do których prowadzą prywatne windy. Portierzy w liberiach. Czerwone dywany i więcej świateł na jednej ulicy, niż w jednym mieście Trzeciego Świata.

Aby mieć tutaj biuro, trzeba mieć kupę kasiory na jego utrzymanie. Czynsze na Manhattanie są niebotyczne.

Natasha wspominała coś na temat domku z ogrodem, mur i bliskości kościoła. W końcu odszukałeś miejsce, które zdaje się pasować do jej opisu. Ładnie ulokowana willa, prawie na przeciwko kościoła. Podświetlone ulice, stylizowane na gazowe latarnie oświetlenie uliczne. Klasa.

Od strony ulicy wstępu na posesję broni kamienny mur, wykonany jak wiejskie mury w Europie. Kamienie, zaprawa i bluszcz oplatający wszystko drapieżnymi pnączami. Na teren prowadzą wkomponowane w mur, wyglądające na solidne drzwi. Posesja zdaje się przylegać do terenu Central Parku, a policyjna intuicja mówi ci, że to właśnie o ten dom chodziło Natashy, kiedy wspominała o sesjach w gabinecie Tharotha. To miejsce wygląda na idealnie przeznaczone do tego typu praktyk.

Niestety, przed wejściem nie ma żadnych tablic, niczego. A drzwi są zamknięte. Najwyraźniej o tej porze już nic się tutaj nie dzieje. Czy aby jednak na pewno. Wydaje ci się, że w ogrodzie stoją jakieś samochody i palą się światła.

W końcu ujrzałeś wkomponowany w bluszcz domofon. Tknięty impulsem wcisnąłeś guzik.

- Kto tam – przywitała cię jakaś kobieta zmysłowym kontraltem.

- Czy zastałem Nasha Tharotha – postanowiłeś upewnić się w swoich przypuszczeniach.

- Nie – odpowiedział głosik. – Profesor już wyszedł.

Bingo!

- Dziękuję – odpowiedziałeś i wróciłeś do czekającego niedaleko samochodu.

Dochodziła dziewiąta wieczór, a ty miałeś serdecznie dość wrażeń na dzisiaj. Nie możecie podjąć pośpiesznych działań przeciwko Tharothowi. Widać, że facet ma kasę i stać go na dobrych adwokatów. Jakikolwiek błąd proceduralny i cała wasza praca pójdzie na marne.

Wróciłeś do domu.

Kamień wylądował pod poduszką.

Zasnąłeś.

Obudziło cię zimno.

Stałeś nagi, pośród opuszczonych, zrujnowanych domów. Niebo nad twoją głową było czerwone, niczym krew podświetlona prze płomienie. Czułeś zimny wiatr, ostre kamienie pod stopami a gdzieś z dali jakiś jednostajny ryk. Niczym muczenie schwytanej w sidła krowy.

Ściany budynków wokół ciebie pokrywały czarne grafitti przypominające arabskie pismo. Takie zawiłe wężyki i szlaczki. Ale były tam też inne znaczki – kwadraty, trójkąty, figury geometryczne.

W jednej ze zrujnowanych, mrocznych bram coś się poruszyło i wyszedł z niej niewiarygodnie chudy i strasznie wysoki mężczyzna ubrany w coś, co od biedy uznać było można za zniszczony habit. W oczy rzucała się charakterystyczna, długa, zaplatana w węzły broda chudzielca.

Dziadyga zobaczył cię stojącego na środku ulicy. Zatrzymał się i zgarbił. Nadal jednak był wyższy, niż ty.

Syknął jak dziki kot, a ty ujrzałeś, jak jego twarz rozdziera się ukazując szereg szpiczastych kłów. Nie czekałeś na dalsze działanie dziadygi. Rzuciłeś się do ucieczki.

Kilka razy twoja bosa stopa trafiła na ostry kamień lub fragment szkła.

Obudził cię ból.

Kiedy ocknąłeś się w swoim łóżku poczułeś pieczenie.

Spojrzałeś w dół i zobaczyłeś, że prześcieradło jest okrwawione, a stopy poranione i brudne.

Zerknąłeś pod poduszkę. Kamienia nie było.

Dochodziła piąta rano.


Clause Grand



Po rozmowie z Jess wykonałeś jeszcze kilka telefonów, by dograć przelot do Bostonu. Opuściłeś cmentarz i taksówką popędziłeś na lotnisko. Śmigłowiec czekał już na ciebie gotów do startu.

Do Bostonu dolecieliście przed północą. Pilot, zgodnie ze wskazówkami, wylądował na lądowisku policyjnym, gdzie czekała już Jessica.

Kiedy startowaliście w powrotną drogę było już po północy.


Jessica Kingston i Clause Grand


Do Nowego Yorku dotarliście prawie w pół do drugiej w nocy, ze względu na konieczność oczekiwania na wolne lądowisko. Lot helikopterem nie należy do najwygodniejszych ze względu na ograniczona przestrzeń i ciągły, przebijający się nawet przez słuchawki, warkot rotorów.

Na domiar złego nie dostaliście też zgody na lądowanie w mieście, więc musieliście wylądować na cywilnym lotnisku i taksówką pojechać do domu szefa.

Mac Nammara mieszka w typowej dzielnicy „american dream” więc troszkę czasu zeszło wam na znalezienie właściwego adresu.
Dom o tej porze, podobnie jak sąsiednie, jest cichy i ciemny. Wygląda, jakby nikogo w nim nie ma.

Dochodzi prawie druga. To kolejna noc z rzędu, którą właśnie zawalacie. Ledwie trzymacie się na nogach.

Jakiekolwiek próby komunikacji z kimkolwiek z zespołu spełzają na niczym. Milczy także komórka szefa i telefon na Wydziale. W domu też nikt nie odpowiada.

Teraz dopiero dociera do was jak nieprzemyślany był wasz plan działania.
Co w zasadzie mieliście zamiar osiągnąć, co zmienić, przybywając do miasta kilka godzin po incydencie. Jednak niewyspane umysły nie działają tak dobrze.

W zasadzie organizm domaga się swoich praw. Zaraz zaśniecie na ulicy, jeśli nie znajdziecie miejsca, gdzie będziecie w stanie złapać kilka godzin snu.


Terrence Baldrick

Po telefonie Granda wykonałeś jeden telefon, zawiadamiając policję, by sprawdziła biuro i dom Artura Mac Nammary. Nie wiesz, w co tym razem chce cię wkręcić Grand, lecz faktycznie komórka szefa milczy.
Wróciłeś do Teodora i zaczęliście rozmowę przy piwku.

Po kwadransie przerwał ci jakiś telefon. Numer Wydziału.

- Detektywie Baldrick, tutaj porucznik Quattermayer – znasz go, to wyjątkowy służbista, sztywniak i zastępca Mac Nammary z którym na szczęście macie okazję rzadko się stykać.

- Tak? – odpowiedziałeś.

- Nie wiem skąd mieliście tą informacje, ale faktycznie potwierdziły się. Kapitan Mac Nammara postrzelił się w głowę w swoim domu. Żona zawiadomiła pogotowie i właśnie jest w drodze na intensywną terapię. W związku z tą sprawą oraz rażącym brakiem postępów w prowadzonym przez nadzorowany przez pana zespół śledztwie, karygodnymi zachowaniami dwóch jego członków, pijaństwem i notorycznym łamaniem dyscypliny jutro punktualnie o ósmej widzę pana i pana zespół u siebie w biurze.

Zaczerpnął oddech.

- Może nie doszło do pana uszu, że Komendant Główny chce widzieć efekty pracy waszego zespołu, detektywie. A po tym nieszczęśliwym targnięciu się na własne życie kapitana Mac Nammary ja przejmuję zarządzanie Wydziałem Specjalnym. I chcę widzieć efekty, albo wasza kariera szybko się skończy. Czy się rozumiemy, detektywie.

Nie odpowiedziałeś, bo wiedziałeś, jaki z niego kutas.

Reszta wieczoru minęła zdecydowanie milej.


Rafael Alvarro

Najbliższe mieszkanie to rezydencja Watermannów, więc podjechałeś najpierw do niego.

W oknach domu pali się światło. Przez rolety widać jakieś poruszające się sylwetki. Bez trudu wypatrzyłeś również wóz „tajniaków” zaparkowany w okolicach domu. Podszedłeś do nich, wylegitymowałeś się i dowiedziałeś, że nic się nie zmieniło.

Podobnie było pod domami Diany i Andyego. Wszędzie ludzie Wydziału po cywilnemu na „czujce”. Żadne z zaginionych i podejrzanych osób zarazem nie powróciło do domów poza Malcolmem Brookiem, którego aresztowałeś. Kolejne znaki zapytania.

W końcu wróciłeś do domu i siadłeś nad notatkami. Dochodziła jedenasta. Nie najlepsza pora na myślenie, szczególnie po intensywnym dniu pracy.

Notatki Annie to zaznaczona dzisiejsza data w kalendarzu z napisem „RES’. Jak długo byś się w nią nie wpatrywał, nadal pozostanie tą datą w kalendarzu i tym jednym słowem. Res po łacinie oznacza również słowa „rzecz” lub „własność”. Znaczeń słowa jako skrót może być naprawdę wiele. Rozbolała cię głowa wiec siadłeś do komputera i zacząłeś nową pracę.

Informacji na temat sekty prowadzonej przez Nash Tharotha. Nie było to trudne. Sam zresztą o niej wiesz to i owo. Członkowie sekty uznają się za potomków dzieci Adama i Ewy żyjących w naszych czasach. Czystą krew. Reinkarnowane dusze. Wybrańców Boga. Mieszają w to sporo ezoteryki i gnostycyzmu – zaginione ewangelie, dzieci Jezusa. W zasadzie nikt poważny i znający Pismo Święte i jego interpretacje nie może tego uznać za nic więcej, jak stek zręcznie skonfabalowanych bzdur.

Nic kompletnie w tej sprawie nie bazuje na wielu twoich doświadczeniach z sektami. Ta zbrodnia jest zaplanowana, jak obłąkany rytuał. A co, jeśli niektóre jego elementy są zwyczajnie zasłoną dymną? Czymś, co ma was odciągnąć od prawdziwego celu tych mordów.

Tylko co nim jest?

O pierwszej w nocy poddałeś się. Jutro też jest dzień.

Poszedłeś spać.



Wszyscy

Obudziliście się rano. Niezbyt wypoczęci i zmęczeni sprawą jednak gotowi do pracy.

W nocy – o różnej porze – każdy z was otrzymał pilne wezwanie do Wydziału podpisane przez Alfreda Quattermayera. Mieliście się tam stawić o ósmej rano, a jeśli byłoby to niemożliwe powiadomić zwierzchnika.

Wiec się zjawiliście.

Quattermayer powitał was nieprzyjaznym i krytycznym spojrzeniem.




- Siadać – warknął wskazując miejsca.

- Przeczytajcie, jeśli jeszcze do tej pory nie widzieliście – rzucił przed tobą na stół gazetę.

Tytuły artykułów na pierwszej stronie głosił. ”POLICJANT – SYN SENATORA - ZAŁATWIA PORACHUNKI NA WŁASNĄ RĘKĘ”, drugi „ZNANY STOMATOLOG SKARŻY OPIESZAŁOŚĆ NOWOJORSKIEJ POLICJI” i trzeci „DOWÓDCA WYDZIAŁU SPECJALNEGO USIŁUJE ODEBRAĆ SOBIE ŻYCIE”.

Pierwszy to przeciek zrobiony z Wydziału Wewnętrznego dotyczący Clausa Granda. Treściwy artykuł napisany przez waszą znajoma dziennikarkę „Pomarańczkę” o jego niesubordynacji, zastrzeleniu człowieka, wymuszaniu zeznań, bójkach, kontaktach z prostytutkami i problemach z alkoholem.. Z zapisanymi tam faktami w zasadzie nie da się dyskutować.

Drugi artykuł traktuje o tym, ze Watermann żąda odszkodowania w wysokości 200.000 dolarów od nowojorskiej policji za nieproceduralne potraktowanie sprawy jego córki, co doprowadziło jego żonę na skraj szaleństwa. Watermann wyłuszcza wszelkie omyłkowe działania związane z zaginięciem jego dziecka i opieszałość policji w tym zakresie.

Trzeci artykuł opisuje krótko wczorajszą próbę samobójczą Mac Nammary.

Kiedy czytaliście zimne oczy Quattermayera obserwowały was spokojnie i tylko nerwowe zagryzanie warg zdradza wam, że Quattermayer zaraz wybuchnie.

I faktycznie:

- Grand – zimny głos mówi wszystko. – Od tej chwili jesteście zawieszeni. Oddajcie odznakę i broń służbową.

- Detektywie Baldirck – zimny wzrok przesuwa się na ciebie. – Nie widzę tutaj detektywa Villaina. Proszę o sprawdzenie powodów jego absencji. Dzisiaj wieczorem chcę mieć postęp w sprawie. Podejrzanych. Aresztowanych. Cokolwiek. Bierzcie się wszyscy do roboty, albo podzielicie los Granda! Jasne! Nie będę tak wyrozumiały i pobłażliwy jak kapitan Mac Nammara.

- Odmaszerować wszyscy, a ja zajmę się sprzątaniem bałaganu, jakiego narobiliście u Watermmanów. Może pójdzie na ugodę.


CLAUSE GRAND



Na słowa "nowego" szefa po prostu się podniosłem. Spojrzałem na siedzącą obok mnie Jess i powiedziałem bez głośnie uśmiechając się lekko.
-Nie poddam się Ślicznotko. -puściłem jej oko

Podszedłem do stojącego za biurkiem okularnika i położyłem odznakę stojąc dumnie i prosto przed nim. Patrzyłem mu w oczy bez mrugnięcia. Dłoń powędrowała do paska skąd wydobyłem broń. Magazynek wyskoczył z rękojeści prosto do wyciągniętej lewej dłoni. Odłożyłem go tuż obok odznaki. Jeszcze chwile trzymałem pistolet wiedząc że jedna kula jest w komorze nabojowej. Różne myśli błąkały mi się po głowie. Ale żadna nie była właściwa. Martwiłem się o szefa.

Szybki ruch ręki wydobył ostatnią kulę z pistoletu i on również wylądował na obok odznaki i magazynka.
Zamknąłem kulę w dłoni
-Ta jest dla tarociarza.- wyszeptałem nowemu zwierzchnikowi i odwróciłem się do reszty kolegów i koleżanki.

-A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej naprzeciw Bet-Peor i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień

...

-Dociekliwy umysł znajdzie rozwiązanie. Tylko musi szukać tam, gdzie większość ludzi boi się pójść. Jestem bliżej prawdy niż może wam się zdawać. A gdy już zabrniecie w ślepy zaułek i uznacie że sprawa jest daleka od normalności i rzeczywistości pokaże wam drogę.

Przez oszklone , dzwiękoszczelne ściany zobaczyłem jak kurier poczty kwiatowej wyszedł z windy. Uśmiechnąłem się na ten widok i ponownie spojrzałem na Jess. Ruszyłem do wyjścia...

- Mam nadzieję, że wróciłaś z Bostonu z jakimiś informacjami - rzekł patrząc na Jess, następnie spojrzał na Clause’a - Na Grand’a nie możemy liczyć, żadna nowość - westchnął poczym kontynuował - Mam nadzieję, że czytaliście moją wiadomość i przeglądaliście zdjęcia. Dziwny zbieg okoliczności z tym biwakiem, prawda? Dla niewtajemniczonych, udał mi się ustalić, że mężczyzna z fotografii to Nash Taroth, duchowy przywódca sekty Młode Duchy. Sprawdzimy go. Czego wy się dowiedzieliście?


Cohen wyciągnął notatnik
- Dobra robaczki, mam dość napięty kalendarz na dziś, więc będę się streszczał, na ile to możliwe: Wątek Eriki Aerial. Ojciec Mark niewiele wie, ale zebrałem materiał w pokoju Eriki, wyniki pewnie już są na skrzynce. Jej sąsiadka, jakby to ująć... osiedlowa szamanka? - spojrzenie w notatki - Megan Torch, powiedziała, że Erika miała chłopaka imieniem Terrence i że miała złe przeczucia odnośnie jego osoby, zasugerowała także, że jego prawdziwie nazwisko może brzmieć Ashwood. Powoływała się przy tym wprawdzie na siły mistyczne, ale nie skreślałbym jej jako świadka. Sporo wie, tylko wszystko filtruje przez swój pryzmat religii.
Następna sprawa: pamiętacie malowidła oka na miejscach zbrodni? Morderca nazywał to "Oczami Diabła" i zamówił ich sześć, nie cztery - wszystkie na odludziach. Od wczoraj mundurowi stale doglądają dodatkowych dwóch, na razie do niczego tam nie doszło.
Nowe ustalenia z laboratorium wyślę wam mailem, bo parę rzeczy może właśnie docierać na moją skrzynkę. Na razie powiem tyle, że udało nam się ustalić narzędzia zbrodni.
I na deser, jak pisałem w smsach: Ten cały Nash Taroth ma gabinet na Manhatanie i pyrztulny penthouse na 87th - podał dokładne adresy - o ile poznałem obrotność detektywa Alvaro, zapewne mamy już nakaz rewizji obu tych miejsc? Tak myślałem. Do tego Nash jest przyjacielem niejakiego Adama Verna - malarza od kart tarota.
Wstał i zamknął salę narad od wewnątrz.

- Grand... w sprawie tego o czym mówiłeś u Quatermayera - dwie na trzy osoby z którymi wczoraj rozmawiałem wierzyło w rzeczy, które się teologom nie śniły, robiły pewne.. demonstracje, które wyglądały bardzo przekonująco. Zmierzam do tego, że jeśli wątek wgląda dziwnie, to niekoniecznie jest powód, żeby olać zespół i bawić się w skrzyżowanie ostatniego sprawiedliwego z poszukiwaczem zaginionej arki. Chyba, że zależy ci, żeby morderca biegał wolny. Mógłbyś się łaskawie podzielić informacjami, które zbierałeś ostatnie dwa dni? Co za Voor? Jaka ziemia moabska??

- Grand nie robił nic, czytałem jego “raport”, zerknijcie na artykuł jeśli chcecie wiedzieć czym się zajmował - wtrącił Baldrick, a następnie wyrecytował - On was widzi, moje dzieci, w każdej sekundzie waszego bezowocnego życia. Widzi was, nawet nie patrząc. Brzmi znajomo? Znalazłem to zdanie na oficjalnej stronie sekty Tarotha, wygląda na to, że mamy kreta. Zaczynają sobie z nami pogrywać.

- Nie popuszczałbym w spodnie. To zdanie można włożyć w usta każdemu gnostykowi. Bóg cię nie kocha i go nie interesujesz, ale i tak cię widzi i udupi, jeśli zaczniesz się wychylać... widzi nie patrząc. mam rację Alvaro? - powiedział to jakby mimochodem, nie odwracając wzroku od Granda, najwyraźniej wciąż oczekując odpowiedzi na poprzednie pytania..

Zatrzymałem się przed drzwiami przez które chciałem właśnie wyjść. W końcu zawieszony nie mogę pełnić obowiązków członka zespołu.

-Czego ja się dowiedziałem... Niech będzie.
Odwróciłem się przodem do zespołu i podszedłem do biurka przy którym siedział kapitan. Na jego blacie położyłem swój telefon i zamontowałem w nim kabel od usb by zdjęcia z telefonu pokazać im na projektorze.

- Ale to co powiem jest nie oficjalne i dlatego mój raport był pusty. I teraz również mówię nieoficjalnie. Rozumiemy się? - rozejrzałem się po wszystkich
-Według kilku osób dla których szczegóły sprawy nie były obce a wręcz znajome nasze ofiary według tego co udało mi się wykopać to nie ofiary tarociarza a ...

...a ofiary wojny między aniołami i upadłymi aniołami. Sam miałem różne omamy i halucynacje które zbagatelizowałem. Choćby w magazynie gdzie znaleźliśmy drugą ofiarę. Do tego dziwne telefony z nikąd...
-Dość o mnie. Cesarz o którym czytaliście w raportach pokazał nam również pewną demonstrację. Ukazała ona dwie osoby a właściwie cienie osób mordujących naszą drugą ofiarę. Dlaczego cienie a nie postacie? Wojna aniołów trwa jakby poza naszymi zmysłami. to jakbyśmy chcieli obserwować wirusy i przeciw-ciała gołym okiem. Ich świat to również nasz świat ale i dla nas i dla nich wygląda zupełnie inaczej. Dość że wytropili albo zauważyli Cesarza i jego rytuał. Chwilę po tym cienie rzuciły się na niego podrzynając mu gardło. My widzieliśmy jedynie gest a rzeczywistość pokazała bryzgającą krew. Cesarz zmarł na naszych oczach.
-W odpowiedzi na twoje drugie pytanie... hmmm Voora jest moim informatorem nie mogę o nim powiedzieć. Przyrzekłem anonimowość. Korzystam z jego wiedzy ale on sam nie chce zostać w nic wmieszany. Dlaczego? Nie dlatego że obojętna jest mu sprawiedliwość. Dlatego że wszystko co jest poza umysłem człowieka traktowane jest jak hmmm szaleństwo, opętanie którego nie należy słuchać a jedynie leczyć i to też nie zawsze. Ludzie przestali wierzyć dla samej wiary a jedynie dla potrzeby wygadania się czasem.

Zrobiłem pauzę mocząc usta w szklance zimnej wody pozostawionej przez kapitana. Miny na twarzach zespołu prowokowały mnie do tego by po prostu wyjść. Oprócz Jess chyba nikt nie brał poważnie moich słów. Postanowiłem jednak mówić dalej.

-Ziemia Moabska- sięgnąłem za pazuchę i wyciągnąłem kartkę otrzymaną od księdza- Oto kartka którą mój informator otrzymał od Cesarza. To małe miasteczko w Pensylwanii.
Odpaliłem galerię zdjęć w telefonie ale jeszcze nie pokazywałem zdjęć.

- Cytat to część pisma świętego napisany i wypowiedziany przez Cesarza. Jego prawdziwe imię to
Adam Vortenzo - Lawar. Profesor astrofizyki z Bostonu.
nabrałem powietrza w płuca.
-”A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej na przeciw BET PEOR i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień” Biblia. Księga Powtórzonego Prawa 34:5- i przyszło olśnienie. chyba olśnienie. Na przeciw BET Peor czyli na przeciwko jej grobu. Zacząłem wracać pamięcią na cmentarz próbując sobie przypomnieć co było na przeciw jej grobu....

-A ja znalazłem Bet Peor... a przynajmniej wiem gdzie go szukać i jestem blisko...

- Brawo - Baldrick zaklaskał kilka razy - Tolkien przy tobie wysiada, bierzemy się do pracy czy masz jeszcze jakieś ciekawe historie? Byle szybko, na głowie mam jeszcze Marlon’a.

Wyświetliłem zdjęcie grobu Elizabet mówiąc
-Elizabet Peor. Eliza BET PEOR - spojrzałem na Cohena odłączyłem telefon.
-Bladrick nie próbuj mnie sprowokować poraz kolejny... nie uda ci się.- odłączyłem trlefon i ruszełem do wyjścia.


Patrick Cohen słuchał chaotycznej opowieści z kamienną twarzą, nie spuszczając wzroku z Granda.

- Czekaj! Baldrick, do diabła, nie interesuje cię, to idź dzwonić po Marlona. W tej sprawie faktycznie coś śmierdzi siarką albo kadzidłem. Jeśli zasrany Tarociarz ma wśród okultystów wrogów, to chyba warto ich poznać, nie sądzisz? Młody i tak jest zawieszony, więc może badać wątki... powiedzmy niezbyt nadające się do kartoteki. - odwrócił się ponownie w stronę Clausa - tylko do jasnej cholery nie możemy tracić z oczu celu! Mamy złapać mordercę, a nie wdawać konflikty między sektami. Gdyby nawet trwała wojna w całym cholernym niebie, to nasza rola w niej ogranicza się do złapania jednego zasranego marudera, który poniewiera się po Nowym Yorku.
Słuchaj, twoja religia to twoja sprawa - mogę kupić całą historię z aniołami, opowiadano mi wczoraj nie takie - odpowiedz mi tylko na jedno pytanie:
Jesteś blisko.... czego? Co spodziewasz się znaleźć w tym grobie? I czy to coś ma jakikolwiek związek z naszymi morderstwami?

Odwróciłem się do Cohena
-Nasz maruder? W jakiś dziwny sposób nasze ofiary zbliżyły się nazbyt do wojny. Dlatego zginęły. Nie człowiek je zabił. To nie mój wniosek a moich informatorów. One były ofiarami wojny. Jeśli jest w tym chodź cień prawdy to nigdy nie złapiemy tarociarza bo on nie istnieje. Co zamierzam tam znaleźdź? hmmmm dobre pytanie. Odpowiedzi Cohen i wskazówki jak zatrzymać maszynę śmierci. Jak zapobiec kolejnym ofiarą. Bo nie złapiecie tego kto to robi bezemnie.
-Zapytasz dlaczego? Z prostego powodu. Jedynie ja nie boję się śmierci Cohen. Jako jedyny na nia czekam..,

Szczek zamka sygnalizował że otworzyłem zamek w drzwiach...

- Zastrzel się sam Grand, będzie szybciej - skomentował Baldrick - Ufajcie szkiełku i oku, fakty, fakty i jeszcze raz fakty. Prawda jest taka, że zamiast pomagać w śledztwie i wypełniać swoje zadanie, zawaliłęś Grand. Nie mam nic więcej do dodania i racja Cohen, zajmę się Marlon’em, może jemu zostało trochę rozumu - zakończył i stanął przy Clause’ie - Przepuść mnie.

Wpatrywałem się w płytkie spojrzenie Baldricka. Dłuższą chwilę która dla nas dwóch była wiecznością
-Człowiek bez wiary jest nikim pamiętaj . A tak czy i naczej On widzi ciebie, mnie, ich nawet na nas nie patrząc i sprwiedliwość dosięgnie tych którzy zobaczyli a nie uwierzyli.- usmiech pojawił się na mojej twarzy ale stałem jak wymurowany tutaj filar.

- Raczy mnie ojciec Grand przepuścić? Czy muszę się o to pomodlić?

-Wystarczy że dasz na ofirę - roześmiałem się robiąc miejsce Baldrickowi by mógł wyjść z sali.

- W intencji twojej i twojego ojca Clause - rzucił i przeszedł obok mężczyzny.

Zacisnąłem zęby i pewnie znów bym mu przywalił ale oczy moje utkwiły w spojrzeniu Jess. Kojące, błogie, niewinne. Emocje opadły. Utkwiłem wzrok w Cohenie.
-Nie powinno mnie tutaj juz byc. Jeśli chcecie posłuchać tej opowieści do końca zapraszam do mnie, dziś po służbie. Alkoholu nie będzie bo nie piję już od kilku dni i mam zamiar w tym pozostać ale wspólnie możemy spróbować rozwikłać tą zagadkę. Ja mam środki a wy bierzące informację...

... A i jeszcze jedno. Voora nie dostał kulki ode mnie. Jeśli w to nie wierzycie nie przyjezdżajcie- opściłem salę i podszedłem do biurka pozbierać swoje osobiste rzeczy.



dr PATRICK COHEN



NYC, Soho, mieszkanie Patricka Cohena 4:52 AM

Wytęż tą swoją legendarną pamięć – czy ruiny przypominały te które pokazała ci Tasha? Notatnik, ołówek, odtworzyć tyle ile się da tych dziwnych napisów na murach. Potem rysopis "dziadygi".

Po co?

Milcz i wykonaj! Póki pamiętasz!

Kratkowany papier pokrył się dziwnymi literami i znakami.

Czy to był tylko sen?

Owszem, sen. Choć niekoniecznie "tylko". To głupie pytanie, nad którym mógł równie dobrze dywagować przez najbliższy miesiąc. Cokolwiek to było, bolało zupełnie realnie i nie świadczyło najlepiej o jego stanie fizycznym i psychicznym.

Jak okaleczyłem sobie stopy?

Tak. To właściwie zadane pytanie, które można zaadresować do detekywa - patologa. Co by powiedział o tych stopach, gdyby należały do ofiary przestępstwa? Ofiara walnęła się o coś w trakcie snu? Sama się pokiereszowała? Lunatykowała i wpadła na coś w pokoju? A może spieprzała przed uciekinierem z obrazu Goi po jakimś pieprzonym Lovecraftowskim R'lyeh?

Nie znał się na snach i okultyźmie, ale rany mówiły w języku który rozumiał.

Starannie obejrzał stopy, sprawdził, czy jego lunatykowanie nie zostawiło śladów poza łóżkiem, obfotografował obrażenia (przy okazji również te nabyte w czasie wczorajszej bójki) i "miejsce zbrodni" a następnie szczegółowo opisał wszytsko nieskończenie cierpliwemu dyktafonowi.

Wnioski nie spodobały mu się ani trochę. To już nie był konflikt wiary z rozumem. A właściwie był, z tym, że rozum i cały jego warsztat naukowy niespodziewanie zmieniły stronę.
Cytat:
REC Jest 5:14, 8 września 2011 roku. Przechodzę do podsumowania: Na podstawie kształtu obrażeń, pozostałości pyłu (pobrano do analizy), oraz braku jakichkolwiek śladów świadczących o lunatykowaniu, stwierdzam, że ofiara w ciągu ostatniego kwadransa uciekała po terenie pokrytym odpryskami mineralnymi i ceramicznymi, odpowiadającymi kształtem ruinom z jej pierdolonego snu. STOPREC Z powodu podejrzenia zaburzenia psychicznego u prowadzącego oględziny, sugeruje się przekazanie zdjęć i próbek pyłu oraz skóry innemu ekspertowi do obiektywnej analizy.STOP
Problemem nie było to, że obrażeń nie dało się racjonalnie wytłumaczyć, a coś dokładnie odwrotnego. Wyjaśnienie tajemnicy ran na stopach było dla niego równie oczywiste, co przerażające. Czuł, że stacza się w otchłań szaleństwa, ale nie mógł sobie pozwolić na otwarte ignorowanie faktów. To luksus zarezerwowany dla bohaterów kiepskiej literatury grozy.

***

Na telefon do Meggie było za wcześnie. Pamiętał jak mówiła, żeby wpadał choćby w środku nocy, ale uznał to za formułkę grzecznościową. Zawracanie dupy poczciwej staruszce o piątej nad ranem wydawało mu się czystym złem. Co innego z poczciwym staruszkiem. Naprawdę potrzebował z kimś porozmawiać i była chyba tylko jedna osoba na ziemi, która mogła mu teraz pomóc.
Po chyba dziesiątym sygnale odpowiedział mu jakiś nieartykułowany pomruk.

– Chciałem się wyspowiadać – wypalił w słuchawkę i przygryzł wargę.

– Poczekaj sekundę, mam drugi telefon – Rozległ się zaspany, męski głos z drugiej strony. Cohen cierpliwie odczekał około minuty, po chwili głos księdza rozbrzmiał ponownie, już w pełni przytomny – Nie uwierzysz: właśnie zadzwonił twój zdrowy rozsądek. Łkał w słuchawkę, nazwał cię zimnym draniem i kazał przekazać, że wyjeżdża do matki dopóki się nie opamiętasz.

Patolog mimo kompletnego wewnętrznego rozbicia pozwolił sobie na krzywy uśmiech. Metody ewangelizacji nieomal sześćdziesięcioletniego Kevina Maloone – długoletniego sąsiada i przyjaciela Cohena – były dość... specyficzne.

– Może tak trochę entuzjazmu z powrotu syna marnotrawnego?

– Wiesz co, Patrick, gdybyś choć raz zajrzał do tej czarnej książeczki, którą ci kiedyś dałem, wiedziałbyś, że syn marnotrawny wrócił RAZ i nie kręcił się w te i wewte jak kot ze sraczką. Wrócił, siadł na dupie po prawicy ojca i raz na zawsze przestał wydzwaniać do niego o piątej nad ranem!

– Sorry za godzinę... naprawdę potrzebuję twojej pomocy.

– Czasem żałuję momentu w którym twoja eks kazała ci się ochrzcić. Zawracałbyś teraz dupę jakiemuś rabinowi! Co się dzieje? Kolejna Tym-Razem-To-Ta-Jedyna wystawiła ci walizki przed drzwiami? Czy ty nie jesteś na to wszystko za stary?

– Nie... Mam problem ze śledztwem.

– O piątej rano!? Wspaniale, a oświecisz mnie czemu dzwonisz z tym akurat do mnie i co ma do tego spowiedź?

– Moim głównym podejrzanym jest Diabeł.

– Dramatycznie, nie ma co. Już sram w nogawki. A konkretniej?

– Konkretniej to Astarot. Choć inni szatani też mogli być tu czynni.

– Ja pierdolę – jęknął ksiądz i zamilkł na dłuższą chwilę. Sądząc z tonu opadły mu raczej ręce niż szczęka i, na ile Cohen go znał, zapewne właśnie wymyślał kolejną błyskotliwą ripostę. W końcu jednak w słuchawce rozległo się zrezygnowane westchnienie – Dobra, i tak już nie zasnę. Przyłaź. I kup mi fajki po drodze.

Patrick był niemal pewien, że przed trzaskiem słuchawki usłyszał jeszcze "Żebyś tak się w piekle smażył". Detektyw wielokrotnie zastanawiał się, jak wyglądają kazania tego gościa. Tak się jakoś ułożyło, że jego ostatnią wizytą w Domu Bożym był właśnie kościelny ślub z drugą żoną.

***

NYC, Soho, mieszkanie Patricka Cohena 7:00 AM

Ponownie w domu. Błądząc myślami po pokręconym świecie wczesnochrześcijańskiego mistycyzmu i kabalistycznych alfabetów Cohen otworzył lodówkę. Półki były wypełnione po brzegi różnokolorowymi opakowaniami, na niemal wszystkich napis „0%” był większy niż nazwa produktu. Nazwy w większosci zaczynały się na „bio” lub „eko”.
Do spowiedzi sensu stricte oczywiście, jak zwykle, nie doszło, ale Cohen podzielił się z przyjacielem wszystkimi mistycznymi doświadczeniami ostatniej doby. Teraz jadł swoje zbalansowane, zdrowe, proteinowe śniadanie z głową naładowaną informacjami o gnozie i aniołach, a także bogatszy o duchową radę, by „wziął się kurwa ogarnął”. W głowie rozbrzmiewały strzępy rozmowy.

I nie dziwi ci, że znam litery alfabetu aniołów?

Faktycznie, Patrick. Skąd ty mogłeś mieć tak hermetyczną wiedzę, znaną tylko kilku ludziom na ziemi. Jak nic objawienie! A może jakieś zakurzone księgi? Poczekaj, jest taka jedna... nazywa się Wikipedia! A to tutaj jest na co drugiej okładce blackmetalowych kapel. Zlituj się chłopie, mogłeś to zobaczyć wszędzie!

Ale..

A tak w temacie, słuchałeś nowego Mansona?

Wywodów o nadprzyrodzonym pochodzeniu ran na stopach w świetle zebranych po przebudzeniu dowodów Kevin wysłuchał ze szczerym zatroskaniem, po czym polecił wizytę u znajomego terapeuty... lub, jeśli Patrick się upiera, w Watykanie – tam od stuleci czekają na naukowo udowodnione stygmaty.
W budzącym się świetle dnia, wszystko zdawało się wracać do normalnego, racjonalnego porządku. Prawie.

Natasha zadzwoniła w chwili, gdy Cohen już miał wychodzić na komendę. Przechowywała się u przyjaciółki na Brooklinie, podała adres – to ostatecznie pozwoliło mu odzyskać wewnętrzny spokój po obłąkanym śnie.

***

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD 8:00 AM

Cohen lubił pracować pod Quattermayerem, choć wolałby, żeby do zmiany dowodzenia doszło w mniej tragicznych okolicznościach. Każda dziedzina sztuki, każda branża ma swoich artystów i rzemieślników. Ich nowy zwierzchnik należał do ścisłej elity tej drugiej grupy.
Swój absolutny brak osobowości i wyobraźni nadrabiał fanatyczną skrupulatnością i profesjonalizmem. Chodzący kubeł zimnej wody na łeb, idealny do sprawy w której za każdym rogiem czaiły się gusła i demony.

Patrick z umiarkowanym zainteresowaniem ogarnął spojrzeniem nagłówki gazet. Do pierwszego artykułu nawet nie zajrzał, wycieki z Wydziału Wewnętrznego były zmartwieniem Wydziału Wewnętrznego – kolejne zawieszenie Clausa było niczym w porównaniu z problemami, jakich narobił sobie kretyn, który przekazał te informacje prasie. Istniała nadzieja, że zajmą się teraz poszukiwaniem swojego kreta i odczepią się od nich choć na parę dni. Watermann... cóż, to była kwestia czasu i wiedział o tym odkąd pierwszy raz zobaczył akta sprawy. Nie był to jednak błąd ani Cohena, ani zespołu – pierwszą identyfikację spieprzył ktoś na górze. Najprawdopodobniej bohater trzeciego artykułu.
Spokojnie zaczekał, aż zespół "odmaszeruje".

– Co z Mac Nammarą? – spytał o jedyny punkt przeglądu prasowego, który go zainteresował. Podchwycił piorunujące spojrzenie ze spokojem. Po wczorajszym niemal całodobowym dniu pracy nie miał sobie nic do zarzucenia. Odezwij się cwelu jeszcze słowem! Wyzywam cię! – Wybacz Alfred, ale nie dam się zbyć prasowymi dywagacjami z trzeciej ręki. Co się stało?
– Żyje. Ale jest w śpiączce. Kula poszła bokiem, z tego co wiem. Ma najlepszych lekarzy. – przemówił ludzkim głosem, nie zmieniając jedank temperatury spojrzenia.
– Dzięki. – Cohen spuścił wzrok, pokornie wracając na swoje miejsce w łańcuchu dowodzenia. Quattermayer na swój chamowaty sposób był po ich stronie. Nie detektywów, ale ofiar. Sam musiał być przerażony ogromem odpowiedzialności jaki właśnie zwalił mu się na głowę i nie potrzebował do kompletu pyskatego podkomendnego. – Witamy na pokładzie, to naprawdę paskudne bagno.
Dodał jeszcze w drzwiach i opuścił gabinet.

Podążył za resztą grupy na wewnętrzną odprawę. Coś w postawie, tonie głosu i wreszcie słowach wypowiadanych przez Clausa Granda, nie dawało mu spokoju. Dużo bardziej niż zwykle.

A gdy już zabrniecie w ślepy zaułek...

Grand jest... zmęczony.

W rzeczach Cesarza nie było halucynogenów

Syn senatora załatwia porachunki na własną rękę!

... pokażę wam drogę

Czyżby nie tylko on w zespole zetknął się z zasraną Krainą Czarów? Czy Granda również zżerał Pierdolec Natashy? Cesarz, drugi Voor... Przerażająco mało wiedział na temat tego wątku śledztwa. Brak czasu by zajmować się wszystkim. Młody uciekł na urlop, a Clause do dziś milczał jak zaklęty. Ostatnie co trafiło do dokumentacji to jakaś lista smieci z reklamówki bezdomnego.
Miał głęboką nadzieję, że odprawa rzuci w końcu jakieś światło na ten odcinek działań.

***

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD 8:35 AM

Po odprawie spędził godzinę za biurkiem. Tradycyjny poranny rytuał z kawą i raportami nocnej zmiany.

Przestudiował najnowsze ustalenia laboratorium i zlecił dalszy kierunek działań, w tym zbadanie próbki pyłu zebranego rano.
Na koniec osobiście pofatygował się do kostnicy i poprosił o przygotowanie do oględzin na 11:00 AM ciał samobójczyń i tego co udało się pozbierać z chłopaka Nicole Rock. Przy okazji pokazał Walentov dokumentację fotograficzną obrażeń stóp, prosząc o niezależną opinię.

Potem zadzwonił do Meggie i umówił się z nią na kontynuację rozmowy ze wczoraj późniejszym popołudniem. O nic nie spytała, a nutka triumfu w jej przyjaznym "ależ oczywiście, detektywie" była ledwie uchwytna.

***
Przychodnia na Brooklinie 10:00 AM


– Doktor Techkovantachy! - wyrecytował Cohen płynnie, jakby chodziło o nazwisko rodowe jego własnej matki, piętnaście minut treningu w taksówce nie poszło na marne –nazywam się Patrick Cohen, detektyw NYPD, rozmawialiśmy przez telefon, chciałbym z panią porozmawiać o dwójce pacjentów: Dorothy Groudbauer i Terrnca Firemanna

Doktor Alina O Specyficznym Nazwisku, lekarz rodzinny dwójki ofiar Tarociarza, była sympatyczną kobietą po czterdziestce, schludną i pospolitą, niczym gabinet kliniki w którym urzędowała.

– Czy sprawy będą dotyczyły tajemnicy lekarskiej? Bo jeśli tak proszę przyjechać z nakazem. – Szczera demonstracja cnót obywatelskich, szczęśliwie jako lekarz i fanatyk procedur wiedział co z tym zrobić.

– Z przykrością informuję, że oboje padli ofiarą morderstwa, jestem członkiem zespołu badającego ą sprawę.

– To straszne!

Że owszem, że mu przykro, że robią co mogą... kiedy lekarka się trochę uspokoiła rozpoczął przesłuchanie:

Patrick Cohen: kiedy pani ostatnio widziała den.. pacjentów?
Alina Techkovantachy: kilkanascie dni temu

PC: Oboje?
AT: hmm,mam sporo pacjentów, sprawdzę w kalendarzu. Ona była tutaj dwa tygodnie temu, on - trzy

PC: Co im było?
AT: Stany depresyjne i halucynacje

PC: Jakie konkretnie? Obawiali się czegoś lub kogoś?
AT: Słyszeli głos, widzieli nieistniejące rzeczy

PC: Z całym szacunkiem, pani doktor, ale to definicja słowa "halucynajce". Jestem lekarzem i rozumiem wagę tajemnicy, ale każda informacja może nas naprowadzić na trop mordercy tych dzieciaków. Jaki głos i jakie rzeczy?
AT: Widzieli i słyszeli - poszperała w notatkach – anioła. [Czyta:] „Wielki i piekny, z czarnymi skrzydłami, lśniący niczym posąg ze spiżu w pełnym słońcu. Głos niczym trąba, dźwięczny i wspaniały. Wybrani. Jesteście wybrani”. To fragment sesji pacjentką.

PC: To ważne.. czy Terrence też widział konkretnie tego samego anioła?
AT: Nie, chyba nie

PC: Co widział lub słyszał Terrence?
AT: On bał się .... bał się siebie samego.

PC: Jak to tłumaczył?
AT: On miał problemy ze swoją seksualnością

PC: Homoseksualizm, czy coś innego?
AT: Trafił pan w sedno

PC: Dobrze. Przyszedł do pani z problemami ze swoją seksualnością, czy czymś jeszcze? Żadnych halucynacji, somatycznych stanów lękowych?
AT: Miał również halucynacje, ale wie pan co - mam pomysł...

PC: Tak?
AT: Przekażę panu dokumentację obu pacjentów, pan jako lekarz zapozna się z nią i odeśle mi po zrobieniu notatek. Jeśli ich przypadłość może pomóc znaleźć ich zabójcę to mogę pozwolić sobie na takie odejście od moich własnych przekonań.

PC: Dziękuję, to będzie dla nas nieoceniona pomoc.
AT: Myślę że to panu pomoże bardziej niż wyciąganie ze mnie informacji po informacji. Mam opory w tym względzie straszliwe, a pan jako lekarz pewnie doskonale to rozumie.

[ dzwonek telefonu.]

AT: Mogę?

PC: Oczywiście, proszę.

AT: Tak. Mogę rozmawiać. ...Rozumiem. Postaram się mieć to na uwadze. ...Nie. Nie sądzę by to był dobry pomysł. To dość ryzykowne. ...Słuchaj, Nash, mam dość twoich gierek. Nie podoba mi się to co robisz. ...Nie mam czasu teraz rozmawiać. Mam gościa. Zadzwonię jak będę wolna.
[kończy rozmowę]
AT: Już, przepraszam

PC: Żaden problem. Pozwoli pani, że zadam jeszcze kilka pytań niezwiązanych z kartoteką?
AT: Proszę. Mam jeszcze kilka minut

PC: [pokazał lekarce zdjęcia pozostałej dwójki ofiar – a konkretnie ich sobowtórów by nie straszyć lekarki okaleczonymi ciałami] Zna pani te osoby?
AT: Tak

PC: Kto to jest?
AT: Widziałam je już gdzieś kiedyś. Na jakimś zjeździe czy gdzieś. Tak mi się wydaje, ale mogę się mylic. Wie pan, mam dość słabą pamięć do twarzy

PC: A mówią pani coś nazwiska Aerial, Waterfall, Watermann, Ashwood, Brook lub Hansson?
AT: Nie - raczej nie.

PC: A Nash Taroth, lub Gideon Brown?
AT: Nash Tharoth to znane nazwisko w moich kręgach. Gideon Brown - nie znam. Zresztą nie uwirzy pan, ale przed chwilą rozmawiałam z jednym z nich

Dopraaaawdy pani doktor? Jaki ten świat mały!

PC: Rzeczywiście, dziwny zbieg okoliczności. W jakim sensie znany?
AT: Sporo publikuje pod prawdziwym nazwiskiem

PC: Jak ono brzmi?
AT: Adam Donnabad, zajmuje się psychologią duszy

Rzeczywiście, prawdziwe jak cycki w Kanadyjskich pornosach. Niepotrzebnie dali się wciągnąć w wątek okultystyczny. Skurwiel kpił z nich w żywe oczy. Astaroth, Abaddon.... co następne? Dio Bollus? Cath B. Hemmot? Kto ci te nicki wymyśla, doktorku? Jakiś nastoletni fan metalu z Młodych Duchów?

PC: Jak opisałaby pani swoje relacje z dr Donnabadem?
AT: profesorem Donnabadem. Przyjaźnimy się. Nawet jestem jedną z jego wiernych [uśmiechnęła się dumnie] Można tutaj wierzyć w cokolwiek. I nikt nie robi z tego tytułu problemów. Nikomu. Prawda, detektywie?

PC: Tak, moja rodzina uciekła tu przed holokaustem, umiem to docenić. Abaddo.. profesor Donnabad jak rozumiem prowadzi coś w rodzaju.. kościoła? grupy terapeutycznej?
AT: Raczej grupy. Tak, prowadzi. Mam ulotki jeśli jest pan zainteresowany

PC: Bardzo bym prosił.
AT: Spotykamy się w kazdy piątek wieczorem, o siódmej, a teraz przepraszam ale muszę kończyć to spotkanie. Proszę tutaj są notatki o których panu mówiłam

PC: Dziękuję [ogląda ulotkę] Rzeczywiście, dość ciekawe. Dorothy lub Terrence interesowali się może tymi ulotkami, lub państwa grupą?
AT: Dorothy tak, ale Terrence nie.

PC: Dziękuję za rozmowę, na wizytówce ma pani mój numer telefonu, jeśli przypomni się pani coś, co może być ważne dla śledztwa, proszę dać znać.

Tyle stenogram. To co wydarzyło się.. to co zobaczył... to co zdawało mu się że zobaczył potem, trwało może ułamek sekundy ale wyryło się w pamięci Patricka Cohena do końca życia.

I zdecydowanie nie nadawało się do raportu.

Powietrze wokół niej zafalowało, zniknął gabinet i zostały jedynie spleśniałe ściany a jego oczom objawił się przerażający widok.. widok, czegoś czego nigdy później nie był w stanie




Z trudnością się opanował, pożegnał się i wyszedł.



TERRENCE BALDRICK


Odnalezienie sekty kierowanej przez Nash'a Taroth'a nie było zbyt trudne, w Internecie aż roiło się od informacji na jej temat. Większość z nich głosiła, iż w porównaniu z innymi tego typu grupami wyznaniowymi była całkowicie niegroźna. Oczywiście wypowiedzi szanowanych księży na stronach katolickich były stricte negatywne, niektórzy nie przebierali w słowach i śmiało wypowiadali swoje zdanie, któremu daleko było do stonowanej opinii księdza Brown'a.

Baldrick był ateistą, nie od zawsze co prawda, ale jednak. Jego rodzice starali się wpoić mu miłość do Boga, zachęcić go do modlitwy i choć początkowo regularnie bywał w domu bożym, to wkrótce diametralnie zmienił zdanie. Zaczął postrzegać Kościół jako instytucję przesadnie konserwatywną, która blokowała rozwój świata. W dzisiejszych dniach nikt już nie wspomina o działaniach inkwizycji i ich oczyszczających dusze heretyków stosach. Nie musiał jednak nawet spoglądać w przeszłość, wystarczył mu widok religijnych fanatyków, którzy gotowi byli walczyć po stronie Kościoła, chyba nawet nie rozumiejąc doktryn wyznawanej religii. Duchowni coraz częściej pchali się do polityki i umacniali w niej swoją pozycję. Baldrick zgadzał się z pewnym dziennikarzem, którego godności już jednak nie pamiętał, iż skoro tak działają, powinno się ich traktować podobnie jak polityków.

Z drugiej jednak strony i on wiedział, że religia była ważna, słabsi ludzie potrzebowali jakiegoś zapewnienia, iż to co robią nie pójdzie na marne. Wszystkie ich czyny, dobre i złe, miały zostać osądzone, więc przynajmniej niektórzy starali się postępować uczciwie, by mieć szanse na usłane różami życie wieczne. To była pozytywna strona wiary, dawała ona nadzieję i dodawała otuchy. Trudno nie zgodzić się tutaj z Wolterem, który rzekł: Gdyby Bóg nie istniał, koniecznością stałoby się wynalezienie go. W istocie tak było.

Oficjalna strona Młodych Duchów nie imponowała, a jej treść potwierdzała tylko to co mówił Gideon Brown. Znalazł tam jednak coś co sprawiło, że krew żwawiej płynęła w jego żyłach, fragment z którym już kiedyś miał styczność. „On was widzi, moje dzieci, w każdej sekundzie waszego bezowocnego życia. widzi was, nawet nie patrząc.” - podobne zdanie zapisał Clause na tablicy podczas odprawy u Mac Nammary. Grand zapewniał, że ktoś zadzwonił do niego i wypowiedział to od tyłu. Kilka sekund później rozległ się dzwonek do drzwi, Baldrick otworzył drzwi i gestem ręki zaprosił Stabler'a do środka, a sam ruszył w kierunku telefonu, który zaczął dzwonić niemal w tym samym momencie.

- Wyślę tam mundurowych, nie pracuję po godzinach - tylko tyle usłyszał Theodore rozsiadając się na kanapie.

Chwilę później Baldrick zadzwonił na komendę i wydał rozkaz by natychmiast mundurowi pojechali do domu Mac Nammary, mieli mu zameldować o wszystkim co się tam wydarzyło. Tymczasem Terrence wrócił do pokoju, wziął piwo i usiadł ciężko na fotelu.

- Kto dzwonił? - spytał Theo po czym pociągnął długi łyk z puszki.

- Grand - odparł krótko.

- Chciał przeprosić? - uśmiechnął się szeroko - Komenda aż huczy, podobno urządziliście sobie Figth Club na odprawie, ale z nosem widzę nie tak źle.

- Nie przeprosił - Baldrick roześmiał się szczerze - Podobno Stary odstawia jakieś cyrki, wysłałem mundurowych, zobaczymy co tam powiedzą.

- W każdym razie jak się tu wybierałem, puścili „The Night the Lights Went Out in Georgia”. Nie słyszałem tej piosenki od kiedy przestała być hitem, a kiedy była, słyszałem ją milion miliardów razy. Ale po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dziewczyna, która śpiewa, to ta, która zastrzeliła Andy'ego - Stabler żywo gestykulując zmienił temat.

- Nie wiedziałeś, że Vicki Lawrence zastrzeliła Andy'ego?

- Nie załapałem tego, musiało mi to umknąć - wytłumaczył Theo.

- Jest o tym na końcu piosenki - dodał Baldrick - Zresztą i tak wolałem cover Reby MacEntire.

- Country? Nie, bez jaj Terry!

Roześmiali się wesoło i stuknęli się puszkami, nie często była okazja by się spotkać, więc należało wykorzystać dobrze każdy taki moment. Angie jeszcze przez jakiś tydzień miała pozostawać poza domem, więc później mogło być już z tym o wiele trudniej. Baldrick opowiedział mu o swoim dzisiejszym wypadku samochodowych oraz o karcie tarota jaką otrzymał po powrocie do domu. Wisielca dostał również Marlon.

- Ktoś zna mój dokładny adres, wie co dzieje się w w wydziale, o Vilain'ie i być może pozostałych, stawiam na kreta. Ktoś sporo wie i nie waha się tego okazywać. Dobrze by było gdybyś zbadał kartę, tylko tak żeby pozostali się o tym nie dowiedzieli - rzekł Terrence.

- Kret jest prawdopodobny. Daj mi tą kartę, zbadam ją i jutro przekażę ci informacje - podstawowe badania toksykologiczne, odciski palców? Coś jeszcze?

- Wszystko co tylko możesz, zbadaj też kopertę i liścik, opinia grafologa może być przydatna.

- Dobra, masz jak w banku - Stabler spojrzał na dowody znajdujące się na w zabezpieczających opakowaniach, zmarszczył brwi i powiedział - Hmm, tylko do czego grafolog?

- Stawiam, że powie kim jest osoba, a raczej jaka jest - odparł szybko Baldrick.

- Ale po czym? - zapytał - Dla grafologa potrzebne są napisy, a tutaj mamy czystą kartę.

- Liścik - rzucił Terrence, lecz widząc, że Theodore nie rozumie, odebrał od niego dowód, na którym wciąż znajdował się ten sam napis co poprzednio. Jeszcze raz pokazał go przyjacielowi - Więc nic tu nie widzisz Theo?

- Może atrament sympatyczny? - zasugerował - Coś było i się utleniło? Albo papier światłoczuły?

- Nie, zbijam się z ciebie - roześmiał się i schował kartkę do kieszeni - Trafne uwagi, powinieneś być detektywem. W każdym razie zajmij się tym, tylko dyskretnie.

Stabler pokiwał głową, tymczasem znów odezwał się domowy telefon, Baldrick odebrał po kilku sygnałach, dzwonił Quattermayer, zastępca kapitana. Okazało się, iż rzeczywiście Mac Nammara postrzelił się w głowę i jest już w drodze na intensywną terapię. Druga wiadomość była jednak dla Terrence'a o wiele gorsza, Quattermayer przejął dowodzenie.

- Co tam znowu? - rzucił Stabler z pokoju.

- Mac Nammara się postrzelił, próba samobójcza jak nic - rzekł Terrence znów siadając na fotelu.

- Stary pewnie przesadził z alkoholem - skomentował Theodore - Wiedziałem, że coś w nim takiego siedzi, emeryturka się zbliża.

- Jak się z tego wyliże, a w dodatku nowym szefem będzie Quattermayer, ten...

- Kutas - dokończył Theo - Walić go, włącz telewizor i weź kolejne piwko.
lastinn player


***

Stabler wyszedł dopiero po północy, sporo rozmawiali, trochę o problemach, o kilku ciekawych śledztwach sprzed lat i o tym prowadzonym obecnie. Pozostawił Baldrick'a w dziwnym nastroju, detektyw nie wiedział co myśleć o niewidocznym dla jego przyjaciela napisie na kartce, zaczął się nawet zastanawiam czy być może nie ma halucynacji. Szybko jednak rozwiązał sprawę, był przemęczony, a wypadek tylko pogorszył sytuację. Pamiętał co mówił Vilain i zapewne wszystkie te czynniki złożyły się na wyimaginowany napis. Proste i logiczne. Wyciągnął papierek z kieszeni i nawet się mu nie przyglądając podpalił zapalniczką i wyrzucił przez okno na brudną ulicę. Pora o tym zapomnieć i wziąć się w garść.

Rankiem obudził się niezbyt wypoczęty, ale przynajmniej żebra i głowa nie dawały już tak o sobie znać, taksówką dostał się na komendę, jednak obiecał sobie, że tego dnia zjawi się w warsztacie i odbierze swoją Mazdę. Dosyć ufania innym kierowcom. W międzyczasie kupił nowy telefon komórkowy i załatwił sprawy ze swoim numerem. Na początek miało pójść spotkanie z Quattermayer'em, oczywiście o miłej atmosferze nie mogło być mowy.

Obszerny artykuł na temat Grand'a był świetnym prezentem na poranek, Ezmo spisała się wyśmienicie i dokopała się do kilku ciekawych faktów, poza tym dobrze ubrała je w słowa. Dosadny ton, fakty, ale i wprost stawiane pytania: Czy możemy zaufać takiemu funkcjonariuszowi jak Clause Grand? Czy możemy zaufać jego ojcu, szanowanemu senatorowi? Trafne i sugestywne, Baldrick nieznacznie się uśmiechnął. Pozostałe artykuły nie były już tak ciekawe, sprawa Watermann'a nie miała znaczenia dla Terrence'a, a o kapitanie nic konkretnego nie napisali.

- Grand od tej chwili jesteście zawieszeni. Oddajcie odznakę i broń służbową - kolejny nieznaczny uśmiech - Detektywie Baldrick. Nie widzę tutaj detektywa Vilain'a. Proszę o sprawdzenie powodów jego absencji. Dzisiaj wieczorem chcę mieć postęp w sprawie. Podejrzanych. Aresztowanych. Cokolwiek. Bierzcie się wszyscy do roboty, albo podzielicie los Granda! Jasne! Nie będę tak wyrozumiały i pobłażliwy jak kapitan Mac Nammara.

- Odmaszerować wszyscy, a ja zajmę się sprzątaniem bałaganu, jakiego narobiliście u Watermmanów. Może pójdzie na ugodę - dodał jeszcze kończąc swój nudny wywód.

- Trzy artykuły i ani słowa o Lindsey Lohan - Baldrick rzucił gazetę na biurko Quattermayer'a, a nim opuścił gabinet powiedział jeszcze - Nuuuuuda.

***

Za kadencji Baldrick'a jako koordynatora nerwowe odprawy stały się niemal regułą, szczególnie wtedy, gdy udział w nich brał Clause. Tym razem również nie było inaczej, Terrence z niedowierzaniem i z kpiącym uśmieszkiem słuchał przemówienia Grand'a. Religijny wręcz fanatyzm i chęć odszukania śmierci w... walce? Walce w wojnie Nieba i Piekła? Niedorzeczne. Co gorsza Cohen zbagatelizował teorię mówiącą o krecie, skłonny był natomiast wysłuchać zapijaczonego nieroba, jakim bez wątpienia był Grand. Męczyło go to, w zawodzie policjanta liczyła się nie wiara, lecz dowody i realne poszlaki, które mogły prowadzić do rozwiązania sprawy.

Na początek dnia zaplanował sobie dwa luźne przesłuchania, które mogły coś wnieść do śledztwa, choć rewelacji się nie spodziewał. Emilie Van Der Askyr zgodziła się zjawić ok. 9:00 na komisariacie, Sabinę Gerchart będzie musiał zapewne nawiedzić na jej uczelni. Mógł udać się do Watermann'a bądź Tharoth'a, ale wolał by ranek przebiegał spokojniej.

Emilie zjawiła się punktualnie, po krótkim przedstawieniu formalności Baldrick zaprowadził ją do pokoju przesłuchań, gdzie spokojnie mogli odbyć rozmowę. Dziewczyna jak zwykle nie zdradzała żadnych emocji, na jej twarzy wciąż za to gościł spokojny uśmiech, który zdawał się jasno dawać do zrozumienia, że daje sobie radę w każdej sytuacji.

- Co możesz powiedzieć o ezoterycznym biwaku na którym byłaś z Annie? - spytał Baldrick na początek.

- Nic ciekawego, po prostu wspieram działania Rycerzy Chrystusa - odrzekła szybko i pewnie, jak zawsze - Wspieram jako sympatyk działania księdza Brown'a

- Rozumiem, co wiesz o Młodych Duchach i Nash'u Taroth'cie?

- Nash'a Tharoth'a znam z widzenia, przystojny i szarmancki, ale od takich jak on lepiej trzymać się z daleka.

- A jego duchy? Poznałaś kogoś z tej sekty?

- Jedną czy dwie osoby, ale nie pamiętam nazwisk, jakiś artysta chyba - powiedziała, chodziło zapewne o Verne'a.

- Rozpoznajesz kogoś jeszcze na tych zdjęciach? - pokazał jej cały zestaw z letniego biwaku ezoterycznego.

- Diana, ale nie pamiętam nazwiska, jakaś koleżanka Annie, nie wiem o niej za dużo.

- W porządku, Annie miała w kalendarzu zaznaczone dwie daty, 3 oraz 7 września, mówiła może co planowała na te dni? Przy jednym z nich był napis RES, mówi ci to coś?

- Niestety nie, nie planowaliśmy nic na ten dzień - odparła bez zastanowienia.

- Powiedziałaś, że lepiej trzymać się od Tharoth'a z daleka, dlaczego tak sądzisz?

- To wpływowy człowiek, doradza burmistrzowi.

- Założyciel sekty doradza burmistrzowi? W jakich sprawach?

- To znany lekarz, zajmuje się sprawami edukacji medycznej z tego co wiem.

- Na czym polega twoja rola w wspieraniu rycerzy?

- Sympatyzuje z nimi, kościół dotuje nasze hospicjum, więc staram się im odwdzięczyć, prosta sprawa.

- Rozumiem, to wszystko - rzekł Baldrick, lecz chwilę później rzekł - Emilie słyszałaś o sekcie Astarotha?

- Tak. Dziwactwo - Van Der Askyr nie lubiła za dużo mówić, trzeba ją było ciągnąć za język co zaczynało irytować detektywa, jednak jego sugestywne spojrzenie wystarczyło by podjęła dalej - Nie są groźni. To raczej styl życia i wierzenie w pierdoły, przepraszam za ostre słowa.

- Ksiądz Gideon wspominał, że skłonni są nawet do składania ofiar.

- Serio? - spytała zdziwiona bądź doskonale udawała, w każdym razie aktorką mogła być niezłą - Na hospicjum jakoś nie bardzo chcieli. Czytałam poranną prasę, bardzo mi przykro z powodu pana szefa i kolegi z wydziału - zmieniła temat.

- Dzięki, to wiele dla mnie znaczy - udawany uśmiech, ale Emilie doskonale się w tym zorientowała - Ktoś z tej sekty należy do waszego hospicjum?

- Nie, my staramy się przyjmować jedynie wierzących w Boga a nie bajeczki.

- Ale miałaś styczność z kimś takim.

- Tak, różni są ludzie, różni rodzice - powiedziała w swoim stylu - Do czego pan zmierza?

- Do zakończenia śledztwa, mamy kilka mylących tropów i wszystkie musimy sprawdzić, stąd te pytania. Satysfakcjonująca odpowiedź?

- Już to ustaliliśmy, detektywie, że pan robi wszystko co w pana mocy by schwytać tego bandytę, a ja by panu w tym pomóc.

- Świetnie, że się rozumiemy.

- Też się cieszę.

Przesłuchanie teoretycznie dobiegło już końca, lecz oni wciąż siedzieli na przeciwko siebie, oboje lekko uśmiechnięci, wpatrujący się w swoje oczy niczym bokserzy przed walką. Dziewczyna wciąż wyglądała niewinnie, niczym na zdjęciach z domu sobowtórów, tylko kąciki ust zdawały się ją zdradzać. Chodzący wredny ideał, Baldrick dostrzegał podobieństwo silnych charakterów i bystrości umysłu, dziwne uczucie. W końcu jednak Emilie podziękowała grzecznie za rozmowę i pojechała do szpitala zająć się swoimi sprawami.

***

Wizyta w kolejnym gimnazjum pełnym dobrych dzieci nie była w smak Baldrick'owi, jednak praca to praca. Sabina Gerchart była zwyczajną nastolatką nie wyróżniającą się za bardzo z tłumu, zdawała się być wystraszona całym przesłuchaniem, w końcu nie na co dzień spotyka się detektywa z Wydziału Specjalnego. Z Annie znała się od jakichś dwóch lat, przyjaźniły się, a ich współpraca układała się idealnie. Powtarzała kolejne słodkiego i szczere banały. Właściwie Terrence niemal od razu dostrzegł, iż dziewczyna nie wie nic co mogłoby się przydać w śledztwie. Daty w terminarzu Annie oraz napis RES nic jej nie mówiły. Ze zdjęć poznała jedynie Malcolm'a, jednak pokusiła się jedynie o stwierdzenie: Fajny chłopak. Zmarnowany czas, a Baldrick stawał się coraz bardziej zdenerwowany.

- Wiedziałaś, że Annie była lesbijką? Może miała jakąś partnerkę? - spytał w końcu wścibskim tonem.

- Nie! Nie wiem i nie wierzę! To nie możliwe - odparła po czym zalała się dziewiczym rumieńcem, co lekko poprawiło humor detektywowi.

- Wiesz może coś o sekcie niejakiego Tharoth'a?

- Nie, nie znam się na tym za bardzo - rzeczywiście dziewczyna nie wiedziała kompletnie nic, pewnie nawet gdyby zapytał gdzie mieszka nie była by pewna odpowiedzi.

- Ciekawe czy wiesz w ogóle coś o sekcie w której sama siedzisz - rzucił wrednie.

- Słucham? Chyba nie rozumiem...

- Nie ważne, wracaj do zajęć, przesłuchanie skończone.

***

Ostatnim zadaniem miało być odwiedzenie Vilain'a, zapewne będzie musiał załatwić jakiś lewy druk L4 i skłamać, iż Marlon zachorował i nie będzie go przez jakiś czas. Skoro nie przyszedł do pracy jego alkoholowy problem musiał się przedłużyć, lecz istniała także mała szansa, że wróci do pracy i wesprze zespół logicznym rozumem. Mało prawdopodobne, ale jednak. Baldrick przez dłuższą chwilę maltretował dzwonek, lecz najwyraźniej nikt nie miał zamiaru otworzyć.

- Marlon otwieraj! - krzyknął, a następnie walnął pięścią w drzwi, co znów pozostało bez reakcji.

Nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły co od razu wydało się Baldrick'owi podejrzane, niepokojące uczucie spotęgowane jeszcze przez smród, którzy zaczął drażnić jego nozdrza. Alkohol i wymiociny, w kuchni poprzewracane puste butelki, wniosek był jeden - Vilain nie wygrzebał się z dołka. Ruszył dalej, idąc w głąb tego strasznego fetoru, salon wcale nie wyglądał lepiej niż poprzedni pokój, tutaj jednak zasłonięte były rolety, więc spowijająca pokój ciemność zakrywała część brudu. Samego Vilain'a znalazł dopiero w jego sypialni, rozłożony na wznak, dokoła niego dwanaście flaszek whiskey, jedną wciąż ściskał w dłoni. Był nabrzmiały i zarzygany, smutny koniec dla dobrego gliniarza.

- Coś ty kurwa narobił Marlon?

***

Baldrick ciężko opadł na krzesło, lekarze z pogotowia oficjalnie stwierdzili zgon, zaś kilku mundurowych kręciło się przy frontowych drzwiach. Terrence słowem nie odezwał się do przechodzących tam osób, wszystkie jego myśli spoczywały teraz na Vilain'ie, zastanawiał się co przeoczył w jego zachowaniu. Samobójcy dają znaki, pokazują, iż coś jest nie tak, wystarczyło tylko je zauważyć, a jednak Baldrick to przeoczył. Przeoczyła to cała ekipa.

- Tutaj Baldrick - zaczął nie pewnie - Jestem w mieszkaniu Vilain'a.

- Nareszcie wziąłeś się do roboty! Ma się u mnie zjawić, choćbyś go musiał do mnie przytargać - rzekł twardo Quattermayer.

- Vilain nie żyje, zapił się na śmierć - odparł Baldrick - Stwierdzono już zgon, zabezpieczyłem miejsce.

- CO? Wysyłam tam techników, zostań tam!

- Jeszcze jedno.

- Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć?!

- Nie jestem już koordynatorem, wyznacz kogoś innego.

- Z miłą chęcią.

Koniec rozmowy, zapewne to właśnie śmierć Marlon'a miała wpływ na decyzję Baldrick'a, ale jedno było też pewne, jego grupa zaczęła zamieniać się w detektywów rodem z Archiwum X, nie miał zamiaru odpowiadać za ich błędy ani decyzje. Okres jego kierownictwa się skończył.

Spojrzał na telefon Vilain'a, był już zabezpieczony, ale udało mu się sprawdzić ostatnie nie odebrane połączenie - Agnes, siostra Marlon'a. Baldrick musiał poczekać na techników, ale potem miał zamiar sprawdzić raporty dotyczące matek sobowtórów, może czegoś się z nich dowie. Poza tym musiał jeszcze pogonić Stabler'a, choć być może tamten już uporał się ze swoim zadaniem. Teraz ważniejsza była jednak inna sprawa.

- Terrence Baldrick, Wydział Specjalny Nowoyorskiej Policji... Pani Agnes, chodzi o pani brata.


RAFAEL ALVARO



Alvaro kładł się do łóżka z okropnym bólem głowy. Chciało mu się jeść, paskudnie mocno. W ramach bardzo późnej kolacji zjadł co prawda kanapki ale pierwsza od wielu lat próba rzucenia tytoniowego nałogu szukała jakiś substytutów na nikotynę i domagała się więcej. Rafael patrzył w sufit. Nie mógł zasnąc, o ironio ze zmęczenia. Analizował swój dzisiejszy dzień. Był pracowity ale czuł niedosyt. Sprawy nie ruszył dalej, a jedynie co odkrył to dwa kolejne ciała. Nic nie mógł zrobić, nie miał na to żadnego wpływu. Matki dwójki z sobowtórów zmarły w wyniku samobójstwa w tym samym dniu w którym usiłowała popełnić samobójstwo Pani Watermman. W poniedziałek. Alvaro przekręcił się na bok. Jeden z sobowtórów ofiary Lennego Waterfalla, Malcolm Brook odnalazł się. To również nie była zasługa Rafaela. Malcolm wrócił po prostu do domu po kilkudniowej nieobecności. Przesłuchanie jakie poprowadził Alvaro również nie wpłyneło znacząco na sprawę. Uzyskał jedynie informację, że przesłuchiwany oraz Annie Watermann, Andy Ashwood i Diana Hanson znali się i spędzili wspólnie czas na ćwiczeniach u doktora Michaela Durranta w pobliżu Nowego Yorku. Tak więc Annie Watermman żyje. Prawdopodobnie.
Nash Taroth. Alvaro zmienił tok myślenia. Pojawia się ostatnio w każdym aspekcie sprawy. Wypływał jakby z każdej dziury związanej z „Tarociarzem”. Czy jednak nie jest to jakaś zasłona dymna? A co jeżeli to jest jedynie wabik, zasłona przed głównym motywem w sprawie a my posłusznie za nim podążamy? Alvaro przetarł zmęczone oczy. Sen nie chciał przyjść. Dodatkowo te wszystkie halucynacje. Musiał je tak nazywac by nie zwariować. Pismo Świętę było jego księgą, tą która kształtowała jego zycie. Mówiła o takich sprawach, o nawiedzeniach, opętaniach, aniołach, demonach, złu wszelakiemu, miłości, przyjaźni, kodeksie etycznym... o wszystkim. Jak więc nie wierzyć.
Tak trudno kiedy to wszystko pojawia się w czyimś życiu. Alvaro spojrzał na posążek jednego z archaniołów stojąch na szafce niedaleko łózka. W półmroku widział zarys jego kształtu. Miecz wzniesiony ku górze. Miecz który walczył, możliwe, że z samym Astarothem a jak nie z nim to z innymi upadłymi. Tak cieżko uwierzyć, pomimo tylu znaków. Alvaro z zamkniętymi oczyma zaczął na nowo analizować sprawę. Nie dawała mu spokoju notatka znaleziona przez wysłanego na urlop Mac Dovella, kolejnego świetnego policjanta, w notatniku Annie Watermann. Czy sobowtóry też miały wizję, może były mamione przez Astarotha a może wogóle to wszystko to jakiś cholerny przypadek. Nie, w to akurat Alvaro nie wierzył. Coś się miało wydarzyć dzisiaj... Rafael popatrzył na zegarek 01:15. Wczoraj. Skorygował. Jak miało to się wydarzyło. Nie miał na to już wpływu. Za późno został wcielony do oddziału. A może wogóle by to na nic nie wpłynęło. Zanim wrócił do domu odwiedził trzy miejsca gdzie zostawił tzw. czujki. Dom Państwa Watermman, Państwa Ashwood i Hanson. Policjanci mieli za zadanie obserwować, czy zaginione dzieci właścicieli tych domostw nie wrociły z zajęć z Panem Durrantem. W każdym miejscu usłyszał jedynie. „Spokój. Bez zmian”.
„Młode Duchy” ta sekta też męczyła Alvaro. Nie lubił tego typu organizacji, mamiących młodym ludziom w głowach, ludziom o słabej woli. Najgorsze było to, że ta skupiła się wokół Nasha Tarotha, który uważał sie za potomka pierwszego mężczyzny – Adama. Sprawa była pogmatwana. Alvaro miał straszny mętli w głowie. Dodatkowo by to wszystko jeszcze bardziej wywrócić do góry nogami dwie godziny przed położeniem się spać przyszło pilne wezwanie do stawienia się w dniu nastepnym do Wydziału. Najdziwniejsze było to, że wiadomośc była podpisana przez zastępce Mac Nammary, porucznika Alfreda Quattermayera. Tego nie było jednak co mocniej roztrząsać wszystko wyjaśni się jutro rano.
Alvaro zasnął koło 2 w nocy a wstał z tym samym bólem głowy z jakim się położył. Uczucie ssania też zbytnio nie zniknęło. Wział prysznic, ogolił się, zjadł śniadanie i ruszył do pracy. Chciało mu się palić. Wizyta u Quattermayera rzeczywiście wszystko wyjasniła. Oto on od dnia dzisiejszego został naszym porzełożonym. Spowodowane to bylo próbą samobójstwa jaką usiłował uczynić Mac Nammara. Na Boga. Mac Nammara, w to Alvaro nigdy by nie uwierzył. Nie on, nie ten człowiek o stalowych nerwach i silnym charakterze. Tacy ludzie nie usiłują popełnić samobójstwa. Tacy ludzie nie mają nawet depresji. Wszystko się chrzaniło. Dodatkowo o większości rzeczy wiedziała już prasa i starała sie wyciągnac to wszystko do opinii publicznej. Było niedobrze. Bardzo niedobrze. Przeciek na temat Granda i prowadzonym przeciwko niemu postępowaniu przez Wydział Wewnętrzny. Artykuł podpisany przez Cati Ezmo. Rafael odetchnał z ulgą, że o spotkaniu z ta kobietą poinformował swojego przełozonego i nic jej nie wyjawił. Co z tego, Grand został zawieszony, a ojciec Annie Watermman, znany w mieście i wpływowy stomatolog żądał odszkodowania za błedy Policji. Przy pierwszym przeczytaniu tego artykułu Alvaro zdenerwował się ale po przeanalizownaiu wiedzy jaką posiadał jedynie ojciec Annie przyznal rację jego poczynaniom. Tez by tak zrobił będąc na jego miejscu. To nie wyglądało za dobrze z jego punktu widzenia. Rafael przestał się jemu dziwić. Wiedział, że pieniądze nie są potrzebne ale w taki właśnie sposob chciał dopiec policji która nigdy nie miała ich dość. Odprawa u nowego przełożonego nie należała do najmilszych ale trudno było się dziwić. Członkowie zespołu udali się do Sali gdzie Baldrick miał poprowadzić wewnętrzną odprawę. Byliśmy prawie w komplecie. Nie zjawił się jedynie Marlon. Jako, że Grand i Baldrick przebywali w jednym pokoju kolejna odprawa z nimi stała się burzliwa. Na szczęście o wiele mniej niż poprzednia. Nie pobili się. Grand przy zamkniętych drzwiach wyłożył wyniki swojego śledztwa, niestety według Alvaro nie do końca było ono powiązane ze sprawą. Coś zmieniło się w Grandzie, nie powiedziałbym że na gorsze jednak nie do konca było to dobre. Alvaro nie dziwił się Baldrickowi, że zaatakował słownie Granda za to, że ten nic nie wniósł do sprawy. Rafael był jednak pewien, że Claus prowadzi śledztwo, śledztwo związane z czymś większym nić Tarociarz. To było śledztwo związane z odkrywaniem jego duszy, śledztwo związane z odkrywaniem Biblii. W wiele rzeczy jakie powiedział Grand, Alvaro wierzył ale jednak serdecznie mu współczuł. Ciezko bowiem zyc w szarym swiecie z takimi przekonaniami. Dlatego tez nie odezwał się słowem, kiedy Claus wypowiadał się na temat wojny pomiedzy aniołami.

- No dobra – odezwał się Cohen kiedy Grand i Baldrick zniknęli za drzwiami - skoro królewny się już poobrażały i wyszły, możemy się skupić na śledztwie, na czym skończyliśmy?

Alvaro przez chwile jeszcze myślał nad tym co zostało powiedziane w tej Sali a potem zwrócił się do pozostałej dwojki detektywów

- Ja tez wczoraj sie nie nudzilem. To co powiem bedzie glownie skierowane do Ciebie Jessiko, poniewaz z powodu wyjazdu nie znasz naszych poczynan z dnia wczorajszego a dr Cohena staram sie informowac w miare regularnie. Dr Cohena i Baldricka oczywiście – poprawił - Z racji tego ze Granda zawiesili nie powinien on tego słyszeć, choć boleje nad decyzją naszych przelożonych. Wczoraj udalo mi sie ustalic dane osobowe pozostalej dwojki osob ludzaco podobnych do ofiar sprawy. Odwiedzilem rowniez ich mieszkania gdzie potwierdzil sie schemat popelniania samobojstw przez ich matki. Wszystko znajdziesz w uzupelnionym przeze mnie raporcie wyslanym do Was na maile. Zdjecia z mieszkan rowniez. Kolejna sprawa to udalo mi sie przesluchac jednego z nazwijmy to “zaginionych” dzieciakow a mianowicie Malcolma Brooka. Niestety stan jego zdrowia i moja glupota spowodowaly, ze ten material musialem wykluczyc jako dowod w sprawie. Dwukrotnie uzylem zapytania, ktorego uzyc nie powinienem, ale i to przesluchanie nie bylo normalne - Alvaro spojrzal w kierunku zamknietych drzwi - Uslyszelismy tutaj bardzo dziwne rzeczy, rzeczy ktore sa niemozliwe badz bardzo trudne do wytlumaczenia. Powiem Wam tak. Mi jest latwiej w nie uwierzyc co nie zmienia faktu, ze trudno to pogodzic z rzeczywistoscia. Rzucam Wam do zastanowienia. Tylu ludzi i tyle roznych dziwnych, niewtlumaczalnych rzeczy sie dzieje. Rzeczy, które w jakiś sposób są powiązane z prowadzoną przez nas sprawą. Ja nie czuje sie osoba dotknieta choroba umyslowa a od momentu przyjecia sprawy w moim zyciu dzieja sie rozne trudne do wytlumaczenia rzeczy, podobnie jak u Granda i mysle ze podobnie jak i u Was choć o nich milczycie. Wroce jednak do sprawy. Powiazalbym probe samobojcza Mac Nammary z probami samobojczymi matek z naszej sprawy. Wiem, brzmi to dziwnie ale znajac kapitana juz szmat czasu i nawet nie bedac psychologiem moge smialo stwierdzic ze smierc calej jego rodziny i wszystkich znajomych nie sklonila by jego do podjecia proby samobójstwa która uczynił ubieglej nocy. Wiem doktorze – Alvaro skupił wzrok na Cohenie - ze na pierwszy rzut oka nijak to sie ma do sprawy ale mam wrazenie ze jednak ma. Pozwole sobie dalej kontynuowac - lyknal kawy by przeplukac gardlo - Malcolma Brook zatrzymalem na 48 godzin. Zostalo jeszcze jakies trzydziesci pare, macie zatem szanse go przesluchac jezeli macie jakies dodatkowe pytania, inne niz te ktorych ja uzylem. Ze swojej strony jako osoby pracujacej przez dlugi czas z osobami mlodymi mającymi problemy moge wam powiedziec ze cos jest nie tak z chlopakiem i to wcale nie jest spowodowane wiadomoscia o smierci jego matki. Co do nakazu doktorze – Alvaro podrapał się w policzek - bedzie na pewno dzisiaj. Umowmy sie tak, oczywiscie jezeli nie ma Pan zadnych zastrzeżeń co do tego. Jak go otrzymam to jak najszybciej jak się da Pana o tym fakcie powiadomie, jednak proszę byśmy udali sie tam wspolnie. Wiekszej ilości osob łatweij wypatrzyc ewentualne dowody. Trzeba będzie rowiniez aresztowac Pana Tarotha – Alvaro ponownie upił kawy z kubka - Teraz zajmiemy sie zaplanowanymi na dzisiejszy dzien zajeciami zwiazanymi ze sprawa a jak przyjdzie nakaz to ustalimy o ktorej robimy cala akcje. Ja wyjezdzam poza obszar miasta. Jade sprawdzic miejsce jakie wskazal Malcolm i gdzie ostatnio widziano sobowtory ofiar m.in Annie Watermman. Konczac ze swojej strony prosze o jedno. Wspolpracujmy. Wiem ze jest duzo watkow do zbadania a ludzi coraz mniej ale odnioslem wrazenie ze kazdy prowadzi swoja wlasna walke z mordercami a znajac z doswiadczenia wiem ze lepiej bedziemy dzialac wspolpracujac. Ze swojej strony przepraszam za taki dlugi wywod.

Po odprawie Alvaro udał się do zastępcy Mac Nammary, do Alfreda Quattermayera.

- Poruczniku, mogę na słówko?

- Siadaj Alvaro – Quattermayer dalej był wściekły co widać było po jego minie – byle szybko

- Przyszedłem po zezwolenie na udanie się w okolice New City

- New City? Czego Ty do jasnej cholery będziesz szukał poza miastem

- Annie Watermman – Alvaro odpowiedział krótko

- Dobra – rzekł nie bez wahania – ale jak zrobisz coś co doprowadzi do tego, że jej ojciec będzie skłonny podwyższyć kwote odszkodowania jaką żąda od nas to sam osobiście dobiore się tobie do skory. Jasne

- Jak słońce poruczniku.

Kilka chwil później siedząc za biurkiem na którym stała tabliczka z jego danymi osobowymi, Alvaro trzymając barkiem przy uchu telefon, stukajac palcami w kalwiaturę uzupełniał ponownie swój poprzedni raport, nanosząc na niego kolejne rzeczy, które odkrył w dniu wczorajszym.

8. Miejsce powiązane ze sprawą - DOM PAŃSTWA BROOK - SAMOBÓJSTWO /podcięcie żył/

Ofiara: Elizabeth BROOK
Ciało matki znalezione wyniku rozkładu po śmierci /sąsiedzi skarżyli się na nieprzyjemny zapach/ Znajdowało się w wannie. Przyczyna zgonu – wykrwawienie /podcięcie żył/. Udana próba samobójcza
Miejsce: 109 York Ave Staten Island
Ślady: Malunek zawierający skrótowy napis /3 Moj. 20:13 /
Odniesienie:
„Mężczyzna, który obcuje cieleśnie z mężczyzną tak jak z kobietą, popełnia obrzydliwość; obaj poniosą śmierć; krew ich spadnie na nich”

Przez telefon natomiast organizował sobie wizyte w hrabstwie Dutchess gdzie zamierzał się udac by odwiedzić miejsce szkoleń. Informował lokalną policję o swoim przybyciu i prosił o udzielenie pomocy w udaniu się na wskazane miejsce. Na miejscu zorganizował jeszcze sobie transport. Nie ukrywał tego, że nie jest dobrym kierowcą a, że nigdy nie wyjeżdżał poza miasto wolał by ktoś inny kierował.
Niecałą godzinę później siedział już w samochodzie mknącym w kierunku New City. Alvaro żuł wykałczkę, to był jego nowy sposób na walkę z coraz większą chęcia sięgniecią po papierosa. Patrzył się przez szybę rozmyślając coraz intensywniej nad sprawą. Zadzwonił telefon. Numer nieznany

- Detektyw Alvaro słucham

- Posterunkowy Mikey Roberts. Dzwonie spod domu Państwa Ashwood i chyba jest jakiś ruch detektywie

- Proszę jaśniej. Ktoś się pojawił? Domownicy?

- Patrząc na zdjęcie jakie nam Pan dał to pojawił się Andy Ashwood

„Sobowtóry wracały do domu”

- Proszę dokonać zatrzymania i przewiezienia podejrzanego na Komende. Proszę czynić wszystko zgodnie z procedurami

- Oczywiście

- Powodzenia – Rafael się rozłączył

„Dlaczego dzisiaj? A nie wczoraj? Gdyby cala czworka wróciła wczoraj wtedy można było powiązać to z informacją zawartą w kalendarzu Annie RES – odrodzenie. Odrodzenie całej czwórki” – rozmyślania Alvaro przerwał kolejny telefon. Tym razem był to Wilson. Policjant z naszego wydzialu

- Wal Wilson

- Masz nakazy Alvaro. Działaj

- Dzięki. Wiszę Tobie kolejne piwo

- Jeszcze trochę i nawet cysterna piwa Cie nie uratuje. Do usłyszenia – rozlaczył się

Alvaro spojrzał na zegarek 10:50. Do celu miał jeszcze jakies 15-20 minut. Wystukał numer Cohena

- Doktorze – odezwal się kiedy ten odebrał – mam nakazy. W Nowym Yorku będę z powrotem miedzy 13 a 14



JESSICA KINGSTON


Jess czekała na lądowisku. Po chwili pojawił się czarny kształt cywilnej maszyny.
Pożegnała się z Aronem i ruszyła biegiem do otwartych drzwi helikoptera w których czekał na nią Claus.
Ryk silnika nie pozwalał na rozmowy, lecieli zatopieni we własnych myślach. Jess była zdenerwowana, czuła ze coś jest nie tak, coś wisi w powietrzu. Telefon od szefa i wydarzenia całego dnia, oraz brak snu odbiły się niekorzystnie na jej samopoczuciu. Najprawdopodobniej zawali kolejną noc. Była zła na siebie, nie powinna się tak zachowywać w czasie tej sprawy. Musi maksymalnie sprężyć swoje siły i umiejętności.
Dotarli do Nowego Yorku po pierwszej w nocy. Nie udało się wylądować w mieście, ich maszyna została skierowana na lądowisko cywilne poza miastem.
Złapali taksówkę i pojechać do domu Mac Namary. Dochodziła prawie druga, kiedy wysiedli przed domem szefa. Nigdzie nie paliły się światła. Dzielnica zatopiona we śnie. Jess poprosiła żeby taksówkarz zaczekał na nich chwilkę. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie ich głupotę. Co zamierzali tutaj znaleźć o tej porze. Obudzić szefa, i co mu powiedzieć, albo zastać zaspana żonę, i co powiedzieć. Stała i czuła się coraz bardziej zagubiona i senna. Grand poszedł do domu szefa, ale nikt nie otwierał. Bezsensowna akcja, dotarło do nich praktycznie w jednej chwili.
Wsiedli do taksówki nie wiedząc co zrobić najpierw. Jess podjęła decyzję za nich oboje.
- Do najbliższego motelu – zwróciła się do taksówkarza.
Grand spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
- Do domów mamy za daleko, a ja padam na twarz. Nie możemy sobie pozwolić na zawalenie kolejnej nocy. Trzeba się wyspać – rzuciła do Clausa.
On tylko skinął głową.
W motelu wynajęli pokój z dwoma łóżkami.
Kiedy już prawie zasypiała, zadzwonił telefon.
- Detektyw Kingstone, tu porucznik Alfred Quattermayer. Ma Pani natychmiast wracać do Nowego Yorku.
- Jestem już w mieście – odpowiedziała Jess.
- Tym lepiej, jurto odprawa o 8 rano – rozłączył się.
Podobny telefon odebrał Claus kilka minut później.
Nie wróżyło to dobrze.
Zjawili się w wydziale chwile przed 8. Jess czuła się już lepiej po kilku godzinach snu. Świat wyglądał znacznie lepiej, ale jak się okazało tylko przez chwilę.
NA odprawie zjawił się zamiast Mac Namary, Alfred Quattermayer.
Poinformował zespół o próbie samobójczej szefa i ze teraz on przejmuje dowodzenie śledztwem. Jess poczuła jakby ktoś uderzył ją w żołądek.
- A więc to prawda, szef zadzwonił do niej jako do ostatniej osoby. Przypomniała sobie jego słowa.
- Nie potrafię temu dłużej się opierać, To nie ja to robię – Nie ja! Ktoś i .. n... n.. yyyy...
Co mogły oznaczać.
Następnie nowy szef zarzucił ich kolejnymi rewelacjami. Na stole przed Jess pojawiły się gazety z krzyczącymi nagłówkami:
”POLICJANT – SYN SENATORA - ZAŁATWIA PORACHUNKI NA WŁASNĄ RĘKĘ”, drugi „ZNANY STOMATOLOG SKARŻY OPIESZAŁOŚĆ NOWOJORSKIEJ POLICJI” i trzeci „DOWÓDCA WYDZIAŁU SPECJALNEGO USIŁUJE ODEBRAĆ SOBIE ŻYCIE”.
Esme, skąd u diabła miała takie informacje. Kto jest jej donosicielem. Nie możliwe żeby wszystko wyssała z palca.
Szef nie przerywając mówił dalej
- Grand, Od tej chwili jesteście zawieszeni. Oddajcie odznakę i broń służbową.
Jess spojrzała z przerażeniem na Clause, co zrobi, jak się zachowa. Był znany z wybuchowego temperamentu i z tego ze najpierw mówił a potem dopiero myślał nad konsekwencjami. Zaskoczył ja jego spokój. Spojrzał na nią kierując się do biurka
-Nie poddam się Ślicznotko. -puścił jej oko
Złożył odznakę, broń i wyszedł.
- Bierzcie się wszyscy do roboty, albo podzielicie los Granda! Jasne! Nie będę tak wyrozumiały i pobłażliwy jak kapitan Mac Nammara. Odmaszerować wszyscy, a ja zajmę się sprzątaniem bałaganu, jakiego narobiliście u Watermmanów. Może pójdzie na ugodę. – warknął Quattermayer kiedy drzwi zamknęły się za Grandem.

Jess wstała i ruszyła za wszystkimi na drugą odprawę zorganizowana przez Baldrica.
Clause jeszcze tam był.
- Mam nadzieję, że wróciłaś z Bostonu z jakimiś informacjami – rzekł Baldric patrząc na nią, następnie spojrzał na Clause’a - Na Grand’a nie możemy liczyć, żadna nowość. Mam nadzieję, że czytaliście moją wiadomość i przeglądaliście zdjęcia. Dziwny zbieg okoliczności z tym biwakiem, prawda? Dla niewtajemniczonych, udał mi się ustalić, że mężczyzna z fotografii to Nash Taroth, duchowy przywódca sekty Młode Duchy. Sprawdzimy go. Czego wy się dowiedzieliście?
- Wszystko dostaniesz w raporcie na biurko za godzinę – rzuciła tylko Jess.
Potem głos zabrał Cohen, miał kilka nowych informacji. Zwrócił się także do Granda, który zachęcony przedstawił swoją, a raczej księdza teorię o wojnie aniołów i demonów, co bardzo rozzłościło Terrenca. Doszło pomiędzy nimi do kolejnej wymiany zdań, na szczęście już bez rękoczynów. Ze zdziwieniem Jess zauważyła że całym wywodem Clausa, wbrew jej przypuszczeniom, zainteresował się Cohen jak i Alvaro. Nie potraktowali go jak wariata. Coś musiało się wydarzyć poprzedniego dnia, że zawsze racjonalny i sceptyczny Cohen dopuścił takie myślenie do siebie. Sam opowiedział o spotkaniu z osobami wierzącymi w okultystyczne i nadprzyrodzone rzeczy. Postawił się nawet Baldricowi, usadzając go w miejscu.
Nie pomogło to za dużo, obaj Clause i Terrence wyszli wściekli z odprawy.
Zostali w trójkę. Cohen, Alvaro i Jess.
Czuła się wyłączona z wydarzeń ostatnich godzin. Musiała najpierw przeczytać raporty i napisać swój żeby wejść ponownie w tok śledztwa. Jeden dzień poza miastem, a tyle rzeczy się wydarzyło.
- No dobra – odezwał się Cohen kiedy Grand i Baldrick zniknęli za drzwiami - skoro królewny się już poobrażały i wyszły, możemy się skupić na śledztwie, na czym skończyliśmy?
Odezwał się Alvaro:
„- Ja tez wczoraj się nie nudziłem. To co powiem będzie głównie skierowane do Ciebie Jessiko, ponieważ z powodu wyjazdu nie znasz naszych poczynań z dnia wczorajszego a dr Cohena staram się informować w miarę regularnie. Dr Cohena i Baldricka oczywiście………”
Opowiedział jej o wydarzeniach poprzedniego dnia, o pojawieniu się Malcolma Brooka i jego przesłuchaniu. I następnych działaniach jakich się chcą podjąć.

- Chciałabym być obecna jako obserwator przy przesłuchaniach jeśli pojawią się kolejni zaginieni. Chce się przekonać czy nie zostali poddani „praniu mózgu”, obserwatorowi łatwiej skupić się na mimice i gestach przesłuchiwanych. Częściej mówią więcej niż oni sami.
Przesłuchanie Lestera Crownbirdga nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a także rozmowa z policjantem prowadzącym. Wszystko opisze w raporcie. Udało się za to odzyskać akta tamtej sprawy. Kurier powinien je dostarczyć jeszcze dzisiaj.

Cała trójka wróciła do swoich zajęć.
Na biurku Jess stał ogromny bukiet czerwonych róż. Wyciągnęła załączoną karteczkę:
„Dziękuję za wspaniałą noc, mam nadzieję że chodź pierwszą to nie ostatnią C.G.”
Uśmiechnęła się mimowolnie.
Rozejrzała się po wydziale, łapiąc kilka ukradkowych spojrzeń utkwionych w nią i bukiet.
Usiadła za biurkiem, przestawiając kwiaty na stół. Wyciągnęła komórkę.
„Dziękuję, są cudowne” – napisała smsa i wysłała do Clausa. Wiedziała że te proste słowa wyrażą więcej niż cały wywód.
Odpaliła komputer i skupiła się na czytaniu raportów z poprzedniego dnia.
Nie znalazła jednak żadnej wzmianki o przesłuchaniu Lenny, dziewczyny powiązanej z Terrencem Firemannem.
Chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła do oficera dyżurnego. Dowiedziała się że Lenny rzeczywiście zjawiła się wczoraj o 12.00 w komendzie. Jednakże nikogo z zespołu nie było wtedy na miejscu i dziewczyny nikt nie przesłuchał.
- Cholera jasna – rzuciła cicho Jess odkładając słuchawkę. Będę musiała ją przeprosić. Biedna dziewczyna, co sobie Baldric myślał. Jak mógł to zignorować. Jess dopiero później przeczytała o wypadku Terrenca.

Zabrała się za pisanie raportu z wyjazdu do Bostonu i przesłuchania Lestera Crownbirdga.
Przytoczyła cała rozmowę z nim. Na końcu podając swoje przypuszczenia co do zdrowia psychicznego i demencji starczej przesłuchiwanego.
Nie wspomniała o zbiegu okoliczności jakim była śmierć Maxa, opisywana przez Lestera w trakcie przesłuchania. O tym chciała porozmawiać prywatnie przynajmniej z Cohenem i Alvaro, zwłaszcza z Alvaro o swoich wątpliwościach. Przyjdzie na to jednak czas później, na razie najważniejsze złapać mordercę, lub morderców.

Opisała rozmowę z policjantem zaangażowanym w śledztwo Bradem O’Donnelem.
Niestety nie wniósł nic nowego do sprawy.

W osobnej notatce służbowej opisała rozmowę z Mac Namarą i szybki powrót do NY.

W trakcie pisania zadzwonił Aron z informacją że kopie akt wysłał już kurierem który będzie u Jess po 13.00.

Jess wysłał wszystkie raporty do członków zespołu.
Następnie zajęła się poszukiwaniem informacji o zamieszkach jakie wybuchły w Bostonie siedem dni od morderstw.
Czy był to zbieg okoliczności, czy zasłona dymna dla kolejnych działań. Jaka była geneza zamieszek i co się w ich trakcie wydarzyło.
Czy taka sama sytuacja może mieć miejsce tu w NY? Co miał na myśli Lester, mówiąc że sama zobaczy. – pomyślała Jess
Jednocześnie wrzuciła w wyszukiwarkę informacje o sektach działających na terenie Bostonu w 1966 roku.

Kiedy czekała na wyniki swoich poszukiwań usłyszała o Marlonie. Cały wydział aż huczał od plotek i przypuszczeń. Od samobójstwa, po morderstwo. Baldric był na miejscu, to on znalazł ciało Marlona.

Jess siedziała przy biurku wpatrując się w monitor, po jej twarzy spływały łzy kapiąc na raporty…….
 
Armiel jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:37   #54
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand

Opuściłeś wydział czując się tak, jakby jakiś ciężar został ci zdjęty z ramion. W końcu możesz działać po swojemu, bez tych wszystkich ludzi nad sobą, sztywniackiej struktury i popieprzonych procedur, które dają więcej szans przestępcą niż policjantom.

Wykonałeś po drodze kilka telefonów, do ludzi, którzy wisieli ci drobne przysługi. Niektórzy okazali się kutasami, lecz jeden czy dwóch dało ci namiar na szpital, w którym hospitalizowano Mac Nammarę.

To placówka dla służb mundurowych – policji, straży miejskiej, pracowników straży pożarnej oraz służb więziennych. Dobrzy lekarze i całkiem przyzwoity sprzęt medyczny. Jest tez jeden poważny problem związany z tym faktem. By dostać się na jego teren trzeba pokazać legitymację lub być członkiem rodziny. Zagrałeś jednak na rympał, przedstawiając się ochronie i podając numer legitymacji. Byłeś pewien, ze nie dokonano jeszcze stosownych zmian w systemie Wewnętrznym Służb Mundurowych i nadal tam figurujesz.
Trafiłeś i w kilka chwil później wjeżdżałeś już windą na piąte piętro.

Szef leżał w jednoosobowej sali, lecz korytarz strzeżony był przez dwóch mundurowych. Obaj służbiści. Obaj zdecydowani nie wpuścić cię do środka – zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Sala jednak, w której leżał kapitan miała okno umożliwiające prowadzenie obserwacji z korytarza. Widziałeś go podłączonego do rozlicznych maszyn wspomagających funkcje życiowe. Pół twarzy i głowy okrywał mu biały bandaż. Nie wyglądało to dobrze.

Nie miałeś więcej nic do roboty w szpitalu bez rozwiązań siłowych. A na to jeszcze nie mogłeś sobie pozwolić.

Ze szpitala wykonałeś telefon do Voory.

Ksiądz zaprosił cię do kościoła na dwunastą. Pozostała ci wystarczająca ilość czasu by coś zjeść i dojechać na miejsce.
Kilka minut przed południem dotarłeś do dobrze ci już znanego kościoła. Kiedy wchodziłeś przez bramę, zadzwonił telefon.

To był ojciec. Kurwa. Co tak późno?


dr Patrick Cohen


Opuściłeś gabinet nieco roztrzęsiony. To już kolejne przeczące zdrowemu rozsądkowi wydarzenie w krótkim czasie. W dodatku szaleństwo, które ogarnęło Granda zdawało się przenosić na kolejnych członków ekipy dochodzeniowej.

Na spotkanie z Magie było za wcześnie. Jakby w odpowiedzi na twoje rozterki zadzwoniła komórka. Walentov.

- Słuchaj, Cohen – nutka zaniepokojenia przebijała przez jej zimny profesjonalizm. – Czy możesz wpaść do mnie. Mam już wyniki analizy tych próbek. Poza tym mam tutaj sztywniaka, którego ponoć chciałeś zobaczyć. Jakiś bezdomny. Wewnętrzni kazali przeprowadzić autopsję. A ty widniejesz na liście obserwatorów. Za niecałą godzinę zaczynamy.

Byłeś na miejscu z wyprzedzeniem.



Walentov czekała na ciebie w swoim pokoju.

- Słuchaj. To, co dałeś do analizy – zaczęła, jak to ona, bez specjalnych wstępów – to glina i ił o dość specyficznych odczynach chemiczno - geologicznych. Profesor Blaum, który robił analizę, stwierdził, ze próbki pochodzą z Galilei. Nie wiem, czy pomoże ci to w prowadzonym dochodzeniu, Cohen, ale uznałam, że to dość intrygująca informacja i może wpłynąć w jakiś sposób na wasze śledztwo.

Przez chwilę milczała wpatrując się w jakąś plamkę na biurku, którą bezwiednie wytarła ściereczką do odkażania rąk.

- Co do zdjęć poranionych podbić na stopach. Właściciel stóp został poraniony uciekając po terenie pokrytym odpryskami mineralnymi i ceramicznymi, o niewielkiej i średniej wielkości. Coś jak gruz lub większy żwir. rany raczej niegroźne i nie widać śladów odbarwień, świadczących o infekcji.

Spojrzała na zegarek.

- Czas na sekcję. Pamiętaj, że ty tylko obserwujesz.


Była w dobrym humorze wiec nie ryzykowałeś odpowiedzi.


Ciało bezdomnego umyto i przyszykowano do sekcji. Walentov z pomocnikiem zajęli się swoja robotą. I musiałeś przyznać, ze „Wampirzyca” doskonale spisywała się w swojej funkcji. Była profesjonalna, konkretna, dokładana i sumienna.

Ustaloną przyczyną zgonu było wykrwawienie, spowodowane zadana raną gardła. Głęboką, sugerującą nóż lub sztylet. Jednakże poszarpany charakter skłonił jednak Walentov do hipotezy o użyciu broni bardziej szarpanej, jak sierp, szpon lub coś w tym stylu. Poza tym badanie ciała nie wykazało niczego niezwykłego. Żadnych zmian patologicznych, żadnych toksyn (wcześniej już sprawdzono ten wątek). Nic.

Sekcja skończyła się o wpół do pierwszej. Byłeś wolny, lecz nieusatysfakcjonowany.

Wychodząc otrzymałeś telefon od Alfreda Quattermayera.

- Cohen – powiedział krotko, nie tracąc czasu – Właśnie wynoszą ciało Marlona Vilaina z jego domu, a Baldrick zrezygnował z funkcji koordynatora zespołu. Rezygnację przyjąłem. Teraz panu powierzam ten niełatwy obowiązek.


Terrence Baldrick


Mieszkanie Marlona zaroiło się od techników i mundurowych. Pracowali w pocie czoła ściągając odciski palców z wszelkich możliwych miejsc – flaszek, klamek, szafek, mebli. Istny dom wariatów.

Nie podobali się ci oni. Nie podobały się szepty i półuśmieszki wymieniane pomiędzy członkami ekipy. Ani tym bardziej nie podobały się wymieniane ukradkowo sugestie obracające się wokół słów: „pijaczyna”, „zachlał się na śmierć”, „żałosny palant”. Co jak co, ale z Marlonem współpraca układała ci się znośnie. Był dobrym glinom i poświęcał się pracy, jak należy.

Właśnie. Praca.

Alfred Quattermayer będzie oczekiwał rezultatów, ale to już broszka nowego koordynatora. Ty swoje zrobiłeś i jeśli śledztwo miało toczyć się wśród mitologii i bajdurzeń świrów z Piątej Alei to ty nie poniesiesz za to konsekwencji.

Kierowany impulsem wszedłeś do pierwszego baru, który minąłeś i zamówiłeś jedno piwko. Co z tego, ze na służbie. Marlonowi należała się ta chwila zadumy, a jedno małe piwko pozwoli ci zebrać się do kupy.

Kiedy sączyłeś swojego browarka zatopiony w myślach poczułeś nagle przy sobie jakąś intrygującą woń. Zapach mocnych, damskich perfum.

Zaintrygowany spojrzałeś w bok. Obok ciebie, przy barze usiadła ONA.

Piękna, seksowna, pachnącą jak droga perfumeria.






Zauważywszy twoje zainteresowanie uśmiechnęła się tak, że poczułeś niepokojącą erekcję, jak jakiś uczniak. Miałeś nadzieję, ze dziewczyna nie zauważy twojego wyraźnego i trudnego do wytłumaczenia podniecenia.

- Ma pan może ogień? – zapytała dziewczyna z seksownym uśmiechem.

- Oczywiście – miałeś nadzieję, że odpowiadasz równie uwodzicielsko, co ona.

- To, kutasie, spal w końcu tą przeklętą kartę – syknęła dziewczyna t niespodziewanie a potem, ruchem tak szybkim, ze niedostrzegalnym uderzyła cię wyprostowaną dłonią w pierś.

Poleciałeś w tył spadając z barowego stołka i czując się gorzej, niż w momencie, kiedy drugie auto wbijało się w ta sówkę, którą jechałeś.

Szybkość, precyzja i brutalność ataku była tak oszałamiająca, że przez chwilę pociemniało ci w oczach. Kiedy mroczki znikły dziewczyny już nie było, a poranni bywalcy lokalu i barman przyglądali się tobie z wyraźnie rozbawionymi lecz też zatroskanymi minami.

- Nic panu nie jest? – zagaił przyjacielsko barman. – Piwko było za mocne?

Podniosłeś się chwiejnie na nogi, nadal słysząc syk dziewczyny – drapieżny, dziki i morderczy. Erekcja nie opuszczała cię nadal. Teraz już wiesz jak zapewne czują się samce modliszek. Chciałbyś zabawić się z tą dziką „kocicą” nawet, gdyby miała po tym wszystkim odgryźć ci głowę.


Jessica Kingston


Przeglądałaś strony internetowe zawierające wydarzenia z Bostonu z roku 1966. Już same nagłówki gazet mroziły krew w żyłach. Seryjne i niewyjaśnione morderstwa, masowe wojny gangów, nasilone samobójstwa i zbrodnie na tle seksualnym w rodzinach. Gwałty, terror, psychoza, obłęd. Jeden rok i ponad tysiąc ofiar.

Nagłówki gazet i kartoteki na policyjnych serwerach ociekały krwią i szaleństwem. Kiedy to wszystko czytałaś czułaś suchość w ustach. Literki biegały ci przed oczami, zwijały się w spiralne wzory. Zdawały się wrzeszczeć, wykrzykiwać ostrzeżenia. W sercu zalęgła ci zimna, lodowata gula.

Co najmniej kilkadziesiąt artykułów poświęconych było śmierci policjantów. Śmierci samobójczych, niewyjaśnionych morderstw i równie zagadkowych przypadków – jak na przykład utoniecie w pustej wannie.

Im dłużej czytałaś to wszystko, tym bardziej chciało ci się wrzeszczeć z przerażenia.

Łzy, które popłynęły ci po śmierci Marlona, zdawały się być zapowiedzią tego, co może zacząć się za kilka dni.

I wtedy, na jednym ze zdjęć z Bostonu zauważyłaś jego. Mężczyznę w dłuższych włosach. lekko niewyraźnego, lecz bez wątpienia to jedna i ta sama osoba. Otworzyłaś zdjęcia otrzymane poczta od Baldricka. Zdjęcia z domu jednej z zaginionych dziewcząt.

Nash Tharot.

Stal tam i uśmiechał się na fotografii z tym lekko zamyślonym uśmiechem. A kiedy wpatrywałaś się w fotografię wykonaną w tym roku na Biwaku Ezoterycznym w Nowym Yorku stało się coś, co do końca złamało twoje rozdygotane nerwy.

Nash Tharoth na fotografii poruszył lekko głową, spojrzał na ciebie przenikliwymi, nieludzkimi oczami Lestera Crownbridge’a i pozwiedzał cicho „miauuu” puszczając do ciebie ‘oczko”.

A potem zdjęcie powróciło do normy.

I wtedy zadzwonił telefon na twoim biurku. Aż podskoczyłaś.

- Detektyw Kingston z Wydziału Specjalnego. Na polecenie detektywa Alvaro zatrzymaliśmy podejrzanego Andyego Ashwooda. Gdzie mamy go przewieść?



Rafael Jose Alvaro



New City okazało się być totalnym zatyłczem. Zielone pola, lasy, wzgórza i położenie nad wzburzonym Oceanem Atlantyckim. Odludzie. Totalna głusza dla kogoś takiego jak ty, kogoś przyzwyczajonego do zgiełku wielkiego miasta.

Samochód prowadził młody aspirant Stephen Jones, dość wygadany ciemnoskóry Mulat. Był dobrym towarzyszem podroży, ponieważ rozmawiał tylko pytany. Najwyraźniej wolał skoncentrować swoją uwagę na czytaniu znaków informacyjnych i drodze.

New City nie miało nawet własnego posterunku, więc odpadał jeden z problemów meldowania się u prowincjonalnych szeryfów, którzy – tradycyjnie – nienawidzili garniturów z wielkich miast. Znalezienie drogi do miejsca, w którym rzekomo przebywała ostatnie kilka dni zaginiona czwórka nie było trudne. Miejscowi wskazali wam kierunek i już po chwili samochód podskakiwał na nierównościach drogi prowadzącej przez wąski płachetek lądu pomiędzy wielkimi rozlewiskami zarośniętymi przez trzciny i nadbrzeżnymi lasami.

Jeśli New City było zadupiem, to rezydencja, do której jechaliście, była jego najbardziej zadupisatym punktem.

Potwierdziło się szybko to, co mówił Malcolm podczas przesłuchania. Nie było zasięgu. Poczułeś się nagle .. jakoś dziwnie.

W końcu dotarliście na miejsce. Szum oceanu był na tyle głośny, że brzeg musiał być niedaleko. W powietrzu wyraźnie czuć było sól i wilgoć. Oraz zapach stojącej wody – to zapewne woń trzcinowisk, pomiędzy którymi lawirowaliście dwie ostatnie mile.

W końcu zobaczyliście bramę wjazdową i okoloną wysoką siatką przestrzeń wokół niedużej rezydencji. Równo przystrzyżona trawa i zadbane krzaczki oraz parkingiem, na którym stały trzy samochody wyraźnie świadczyły, że ktoś w niej przebywa.



Wjechać dało się tylko bramą, na której zainstalowano kamerę i domofon. Brakowało tylko budki ze strażnikiem, żeby posiadłość wyglądała, jak z hollywoodzkich filmów sensacyjnych.

Wcisnąłeś guzik domofonu i przedstawiłeś się. Brama zaczęła się otwierać, a Jones wprowadził auto na parking obok trzech pozostałych samochodów. Dwa z nich miały nowojorskie rejestracje, a jeden lokalną.

Wysiadłeś z samochodu i czekałeś na to, aż zjawi się jakiś gospodarz. Jednak nie oczekiwałeś, że na spotkanie wyjdzie ci on. Człowiek znany ze zdjęć.



Nash Tharoth. Nie mogłeś mieć co do tego wątpliwości.


- Witam serdecznie, detektywie – uśmiech profesora mógł podobać się każdemu. Był olśniewający i pełen naturalności. – Czym możemy służyć nowojorskiej policji?
 
Armiel jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:49   #55
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD 14:30


Dzwonek telefonu – firmowy, ustawiony jeszcze przez programistów Nokii – Cohen nigdy nie przywiązywał wagi do takich detali. Na wyświetlaczu kontakt, któremu jeszcze nie przypisano zdjęcia, ale już przypisano nazwisko. Przesunął palcem po zielonym polu, by odebrać połączenie.

- Co tam?

Słuchał blednąc coraz bardziej i bezwiednie zaciskając wolną rękę w pięść.

– Nie, to nie będzie konieczne, zrobił pan dość – rzekł spokojnie, choć do spokoju było mu zdecydowanie daleko. Miał ochotę wrzeszczeć, walnąć telefonem o ścianę po czym zdemolować blat, przy którym siedział. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. – Oczywiście, jesteśmy wdzięczni. Proszę w miarę możliwości nie opuszczać stanu i zjawić się na Komendzie Głównej NYPD w celu złożenia zeznań. Dziękuję, do zobaczenia zatem.

Dotknął czerwonej ikonki. Przesunął z boku w celu zablokowania wyświetlacza telefonu. Schował telefon.

Przegrali tego popołudnia po raz kolejny. Zaczęło się źle i zmierzało po równi pochyłej w dół.

A zaczęło się od Gailei.


***

NYC, Downtown, Prosektorium Okręgowe NYPD, 11:00


Gdy dawał Walentov zdjęcia do analizy, był święcie przekonany, że potoczy się to mniej więcej tak: Patricia spojrzy na nie, potem popatrzy na niego i wybuchnie śmiechem. On zrobi głupią minę, a ona odda mu je komentując, że nie tafił w jej fetysz, ale docenia oryginalność – nikt jeszcze nie próbował jej podrywać na zdjęcia własnych chudych, koślawych łydek. "Ale..." powie Cohen, nie wiedząc czy najpierw opieprzyć ją za brak profesjonalizmu, czy wierutne kłamstwa na temat swoich nóg... potem spojrzy na zdjęcia: a tam żadnych obrażeń, tylko dwie męskie stopy, faktycznie z widocznymi kawałkami łydek. Łydek pokrytych rzadkimi włosami i.. szczupłych (wysportowanych!). Wszystko okaże się głupim snem i lekko zawstydzony będzie mógł wrócić do pracy.

Rzeczywistość była jednak inna. Wyrecytowana przez Waletntov ekspertyza zabrzmiała jak wyrok.

A cholerna ziemia pochodziła z GAILEI ! Czy mogło być bardziej absurdalnie?

Dobra wiadomość: nie oszalałeś. Zła wiadomość: świat oszalał.

Z wszystkimi tymi myślami krążącymi po głowie przyglądał się sekcji Cesarza. Odbywała się w największej "pokazowej" sali prosektoryjnej z Lożą Szyderców – jak z Walentov zwykli nazywać umiesczoną pod sufitem, przeszkloną część dla publiczności, komunikującej się z salą za pomocą systemu nagłośnienia. Publiczność oprócz Cohena stanowił jakiś gestapowiec z Wewnętrznego, którego nazwiska doktor za cholerę nie umiał sobie przypomnieć, a który nie raczył nawet wymamrotać "dzieńdobry".
Patricia pracowała powoli, systematycznie, jak zawsze perfekcyjnie – patrząc na nią Cohen doszedł do wniosku, że on sam śmiało może już zbierać się na emeryturę.
Narzędzie zbrodni. Szpon.. sierp... może przemysłowy hak? Było ich tam pełno. Wcisnął przycisk i w sali prosektoryjnej rozbrzmiał jego "za-je-bi-sty', "gotycki" głos:

- Trish, czy w tej ranie są jakieś pozostałości ciała obcego?

Uniosła wzrok w stronę "Loży" z wyrazem twarzy, jakby właśnie zaproponował wyuznany akt seksualny z udziałem jej matki.

- Nie, dotkorze, wspomniałabym o tym.

- Oczywiście, proszę kontynuować.

Do końca sekcji nie ani on, ani wewnętrzny nie odezwali się juz ani słowem. Pomijając dziwne narzędzie zbrodni, wnioski płynące z sekcji były aż nazbyt oczywiste: Cesarz nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany.

A lista podejrzanych była bardzo krótka.

Do raportu w rubryce "wnioski i sugestie obserwatorów" poza pozytywną ewaluacją pracy Walentov, Cohen wpisał:

- zrobić odlew kształtu narzędzia zbrodni.

- na podstawie wysokości i kąta wbicia narzędzia ustalić wzrost i inne możliwe do ustalenia dane antropometryczne zabójcy.

Te dane mogły pomóc wybronić Waltera i Clausa w sądzie. O ile oczywiście byli niewinni. Cohen wciąż w nich wierzył, choć było to coraz trudniejsze. Dla Granda to była już druga taka sprawa, w ciągu ostatnich paru dni, a Walter... spójrzmy prawdzie w oczy: raport Mac Dovella okazał się właśnie zwykłym kłamstwem. Czyżby aż tak się co do nich pomylił? Nie, to niemożliwe...

Ziarno wątpliwości jednak zostało zasiane.


***

gdzieś, kiedyś...


Cohen – powiedział głos w słuchawce – Właśnie wynoszą ciało Marlona Vilaina z jego domu, a Baldrick zrezygnował z funkcji koordynatora zespołu. Rezygnację przyjąłem. Teraz panu powierzam ten niełatwy obowiązek.

– Marlon Vilain nie żyje?


– Kryminalistyka właśnie zabezpiecza ślady... – Quatermayer krótko i rzeczowo streścił fakty. Cohen ciężko oparł się o lodowate płytki ściany prosektorium. – Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci, ale nie oczekujcie taryfy ulgowej. Czekam na wyniki.

– Oczywiście poruczniku. Przyjąłem. – wydusił do słuchawki, jednak z drugiej strony słychać już było tylko przerywany sygnał. Stał ze słuchawką przy uchu jeszcze długo. Przytłoczony, zszokowany, zmęczony. Gdy w końcu się otrząsnął, coś w środku niego zostało złamane raz na zawsze.

Marlon Vilain umarł.

Patrick Cohen żył.

Oczekiwano od niego, żeby koordynował i złapał Tarociarza, więc będzie koordynował i złapie skurwysyna.

Wykonał trzy telefony do pozostałych przy życiu i jako takich zdrowych zmysłach członków swojej ekipy.

***

NYC, Downtown, Prosektorium Okręgowe NYPD 12:00


Sala prosektoryjna numer 5 nie była tak widowiskowa, jak ta, w której badano zwłoki Cesarza, ale dość duża by pomieścić ciała trzech kobiet i dwa stoły z posegregowanymi szczątkami Nasha Davsona, chłopaka Nicole Rock.

Zaczął od matek. Sprawa była pozornie oczywista, ale diabeł zwykle twkił w szczegółach i Cohenowi nie raz udawało się go złapać za ogon. Nie zaszkodziło sprawdzić. Przyjrzał się dokładnie zmianom pośmiertnym, przejrzał zebrany przez ekipę materiał entomologiczny. Faktycznie – wszystkie samobójstwa nastąpiły dokładnie w tym samym czasie. Z dokładnością do cholernego kwadransa: w momencie gdy Grand i Mac Dovell wpadali do mieszkania Deborah Watermann ratując jej życie.
Zorganizowana akcja. Dobrze zaplanowany rytuał. Pytanie czy matki sobowtórów wzięły w nim udział z własnej woli. Jedno z samobójstw odbyło się niemal na oczach świadków, ale czy... a niech cię!

Cohen złapał diabelski chwost, wzmocnił uścisk i z całej siły pociągnął.

Nadgarstki. Czy tak wyglądały nacięcia samobójcze? W swojej karierze widział je setki razy, ale te były inne. Każdy samobójca to amator. Czy wiesz jakiej siły potrzebujesz, żeby przebić żyletką swoją skórę? Czy wiesz jak ciąć, żeby trafić w główne naczynia krwionośne? Nie, oczywiście, że nie, w końcu zabijasz się raz w życiu... zazwyczaj. Wokół cięć samobójczych, zawsze jest kilka nacięć próbnych. No może wyłączając przypadki osób skłonnych do notorycznego samookaleczania, te jednak można rozpoznać na pierwszy rzut oka i żadna z kobiet na tej sali do takich nie należała.
A jednak – ich nadgarstki rozcięto jednym silnym cięciem. Jakby ktoś ciął cudzą rękę, lub kawałek mięsa.

Cytat:
REC
Wnioski z oględzin: Hipoteza o samobójstwie została zbyt szybko przyjęta za pewnik. Opisany kształt obrażeń , oraz fakt, że najparwdopodobniej wszystkie ofiary chwilę przed śmiercią odbyły krótką rozmowę telefoniczną, świadczą o wysokim prawdopodobienstwie ingerencji osób trzecich.
Mordeca nie musiał być fizycznie obecny przy ofierze, jednak zebrany materiało pozwala zakładać posłużenie się uwarunkowaniem, hipnozą lub podobnym mechanizmem psychologicznym.
STOP
***

Szczątki Davsona były dla niego tajemnicą. Cohen wiele już w życiu widział, ale coś takiego miał przed oczami po raz pierwszy. Wyglądało jak resztki ofiar eksplozji, jednak ta hipoteza rozbijała się o brak jakichkolwiek śladów zwęglenia. W grę wchodziło chyba tylko rozerwanie powietrzem pod ciśnieniem. Jak cholerna żaba nadmuchana słomką.
Z tym, że człowiek nie żaba i taki zabieg conajwyżej rozerwałby mu jelita i jamę brzuszną. Jak w tej miejskiej legendzie o idiocie, który wpakował sobie przemysłową pompkę do kół w odbyt.
Gdyby jednak wprowadzać to powietrze w jakiś bardziej przemyślany sposób...

Musiał to przyznać – przy całym swoim doświadczeniu był bezradny wobec tego przypadku. Konsultacje ze współpracownikami też niewiele dały. Dopiero po skontaktowaniu z centralą patomorfologii przy Waszyngtońskim FBI usłyszał o dwóch podobnych przypadkach, które zdarzyły się na przestrzeni ostatniego dwudziestolecia – oba gdzieś w Europie, na obu doktoryzowały się pokolenia tamtejszych patologów. Każdy ze sprężonym powietrzem, choć z różnymi patentami na jego wprowadzanie. Idealny materiał do jakiegoś makabrycznego odcinka Mythbusters. Nieprawdopodobne, ale możliwe.
Powinien być zachwycony – trafił mu się materiał na którym mógłby zrobić profesurę.
Nie był zachwycony, a jedyne co czół, to nagły przypływ zmęczenia.
Określenie do czego właściwie doszło, stało się nagle kwestią miesięcy i odpłynęło gdzieś w baśniową krainę akademickich dywagacji. Patrząc z perspektywy się śledztwa, ciało było niemal bezużyteczne.

***

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD 13:00


Chwila oddechu jeśli tak można nazwać kolejną chwilęna pracę biurową. Raporty, telefony, polecenia, opierdol zebrać, opierdol wygłosić. Miła odmiana po dwugodzinnym Dance Macabre w prosektorium.

stan prac lab., 8 wrz., ok 1-2pm


monitoring:
stan prac: w toku, brak nowych informacji.
wytyczne: brak, kontynuować wg dotychczasowego klucza

zamrażanie:
stan prac: zakończono wątek branży spożywczej. Na terenie NYC znajduje się 18 takich obiektów.
wytyczne: po zawężeniu listy o obiekty, z których da się dojechać na pierwsze miejsce zbrodni w mniej niż pół godziny otrzymałem 4 obiekty (lista w załączeniu). Posłać tam na rekonesans mundurowych ze zdjęciami podejrzanych (6 lekarzy, Taroth, Brown, Watermann).

pokój Aerial:
stan prac: zakończono. Profile genetyczne uzyskane w pokoju ofiary Eriki Aerial nie wnoszą nic nowego do sprawy.
wytyczne: porównywać profile ze wszystkim co pojawi się w sprawie.

pokój Watermann:
stan prac: zakończono
wnioski: wśród zgromadzonych profilów genetycznych znaleziono odpowiadający Dianie Hansson.
wytyczne: jak przy Aerial

Badanie krwi z miejsc zbrodni (zlecone dziś rano).
stan prac: zakończono
wyniki: Na każdą ze spiral przy ciałach dzieciaków zużyto około 1,5 litra krwi sobowtóra. Krew została pobrana tej samej nocy, której została użyta do malowania – w noc morderstwa z 3 na 4 września 2011 roku.

Analiza relacji dr Tarotha z ks. Brownem, na podstawie zdjęć z Pikniku Ezoterycznego (zlecone dziś rano).
stan prac: zakończono
wyniki: Mężczyźni z pewnością się znają, choć nic nie wskazuje na jakiekolwiek zażyłe relacje.

Zdjęcie odcisków palców i DNA z notatnika Aliny Techkovantachy
stan prac: przyjęcie zlecenia.
wytyczne: nie pozostawić śladów badania, oddać materiał dowodowy w stanie nienaruszonym do moich rąk własnych. uzyskane próbki porównać z bazą materiału zebranego w śledztwie.

koordynacja zadań ekipy śledczej., 8 wrz., 1-2pm

dt. Baldrick
- samodzielnie prowadzone wątki, dać wolną rękę w działaniu, kontakt na bierząco
- dodatkowo zlecono zbadanie otoczenia Waterfalla (świadkowie, materiał dowodowy w miejscu zamieszkania ofiary)
- zgoszony przez detektywa problem „kreta” przekazano Wydziałowi Wewnętrznemu.

dt. Kingston
- asystowanie przy przesłuchaniach Brooka i Ashwooda, analiza zachowań.
- research wokół Adama Donabada – drugiej, "prawdziwej" tożsamości Nasha Taroha.
- research wokół Michaela Durranta.
- samodzielnie prowadzone wątki: zgłosić jeśli się pojawią.

dt. Alvaro
New City. Chwilowo poza zasięgiem.


dt. Cohen
- przesłuchania: Brook, Ashwood
- przesłuchiwanie reszty świadków związanych z Aerial- po odesłaniu z laboratorium przeanalizować notatkik A.T. pod względem medycznym.
- ....i zająć się wszystkim co jeszcze wyskoczy po drodze

dt. Grand, dt. Mac Davell
UWAGA! Do czasu wyjaśnienia sprawy Cesarza, kategorycznie zabrania się zespołowi omawiania z nimi jakichkolwiek szczegółów sprawy. Dla dobra śledztwa i wiarygodności zebranego przez nas materiału, wskazane jest ograniczenie tego kontaktu do minimum. Obaj zostali o tym przeze mnie poinformowani i powinni to zrozumieć.


***

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD, sala przesłuchań 13:30



Przesłuchanie menela z którym Cohen miał wątpliwą przyjemność zetknąć się wczoraj również nie wniosło do śledztwa nic nowego. Patrick miał nadzieję na jakieś indformacje o nietypowych gościach w spalonym teatrze. Po piętnastu minutach mataczenia męt społeczny przyznał się w końcu, że to nie był ich rewir i znaleźli się tam przez kompletny przypadek.
W przypływie wspaniałomyślności Cohen postanowił potwierdzić prokuratorowi, że atakujący nie widział, że ma do czynienia z detektywem na służbie. Za to nie miał żadnej litości w stosunku do drugiego zbira – udostępnił odciski palców ze swojej odznaki i przekazał kryminalnym szczegółowy rysopis.

Gdy już wywietrzono salę przesłuchań pojawił się w niej Malcolm Brook, chłopak o pedałowatej fryzurze ala młody Marlon Brando i niezłomnej, wyluzowanej twarzy pokerzysty. Nieruchomej, jakby została wykonana z porcelany.


Jessica Kingston przyglądała się przesłuchaniu zza weneckiego lustra, słuchając i analizując mowę ciała, gotowa podopowiedzieć przez niewielką słuchawkę w uchu Patricka.
Cohen wszedł, usiadł naprzeciwko, położył przed sobą notes i długopis, po czym zmierzył wyrostka nieodgadnionym spojrzeniem. Przez swój mikrofon Jess dała znać, że odpaliła kamerę i jest gotowa.

- Witam pana, panie Brook, nazywam się Patrick Cohen, chciałbym ci zadać kilka pytań.

Na twarzy Malcolma pojawił się uśmiech. Cohen przeszadł do tradycyjnych formułek o adwokacie, prawach świadka i konsekwencjach fałszywych zeznań.

- ...do pięciu lat pozbawienia wolności włącznie – dopiero teraz pozwolił sobie na odwzajemnienie uśmiechu – ale to wszystko zapewne pan już wie. Zatem do rzeczy: gdzie pan był w nocy z 3 na 4 września.

- W New City u doktora Michaela Durranta

Cohen zapisał coś w notesie.

- Czy robiono tam panu badania lekarskie?

- Nie. Już mówiłem pana koledze, że cwiczyłem komunikację.

- Co konkretnie robił pan w nocy z 3 na 4 września.

- Spałem – ten bezczelny uśmieszek zaczynał Patrickowi działać na nerwy. Jednak po dotychczasowych wydarzeniach dzisiejszego dnia trzeba było czegoś znacznie więcej, by wyprowadzić go z równowagi.

- O której się pan położył?

- Późno. Nie pamietam dokładnie. 11-12.

- Co robił pan przed snem?

- Modlilem się, jadłem kolacje, myłem się.

Wzrok Cohena był absolutnie obojętny, tylko z rzadka odrywajac sie od oczu rozmówcy, by spojrzec w zapisywany tekst. Dzieciak ciągle podtrzymywał spojrzenie. Wyglądało to jak jakaś osobliwa partia pokera.

- O ktorej pan wstał?

- Rano. O szóstej. Jak zawsze.

- W jakiej formie? wyspał się pan?

- Tak.

– Dobrze – Cohen odsunął notes – jestem w obowiązku poiformować pana ponownie, że za składanie fałszywych zesnań grozi kara od roku do pięciu lat pozbawienia wolności. Czy zechce pan omówić tą noc jeszcze raz, czy podtrzymuje swoje zeznania?

– Powiedziałem jak było. O co panu chodzi, deketywie? – postawa i ton głosu nie podążały za treścią wypowiadanych słów. Dzieciak był absolutnie spokojny.

– Chodzi mi o szczerą odpowiedź na proste pytanie: "Co robił pan tej nocy?" Do tego procedury nakazują mi o informowaniu pana o konsekwencjach fałszywej odpowiedzi. Jeśli nie ma pan nic do dodania, to mogę zamknąć temat i przejść do następnego pytania. – przyjazny uśmiech Patricka nie sięgał oczu, a nawet wystających, kościstych policzków – więc jak, ma pan coś do dodania?

– Proszę kontynouwać

– Czy w czasie pobytu w New City w okresie... – zajrzał w notes przeczytał daty, wskazane przez dzieciaka wcześniej – pobierano panu krew?

– Nie. Nie lubię krwi. Mdleję na jej widok – absolutny brak emocji, jak robot. Najbezczelniejszy robot na ziemi

– Czy zna pan któregoś z tych mężczyzn? – przed dzieciakiem wylądowały wykadrowane fotografie Nasha Tarotha i Gideona Browna.

– Tak

– Kto to jest?

– Profesor Nash Tharoth. Drugiego nie znam

– Jest pan pewien?

– Wyglada jak ksiądz ktory czasami nam pomaga. Ale jakoś inaczej ... nie wiem. Nie potrafięsobie przypomnieć.

– Proszę spróbować. Kim jest ten ksiądz?

– Brown, Black jakoś tak

– A ten tutaj jest do niego podobny, ale to nie ten sam człowiek?

– Chyba, nie wiem. Strasznie boli mnie glowa, nie potrafię sobie przypomniec - poskarzył się Malcolm lecz twarz miał nadal kamienną
Chyba, nie wiem

– Oczywiście – uśmiechnął się Cohen czarująco – Ma pan prawo przerwać przesłuchanie w każdej chwili.

Wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.

– Nie. Już. To Brown. Ksiądz. Pomagałem mu w dzialalności misyjnej. Po prostu czułem się zmęczony tymi pytaniami, a chę wyjść stąd jak najszybciej.

– Malcolmie – po raz pierwszy i jedyny zwrócił się do niego per "ty" – nie mam prawa przesłuchiwać cię, jeśli nie czujesz się na siłach. Nie mogę cię też zwolnić, jak długo nie ustalimy, czy mówisz prawdę. Lub nim nie minie pełnie 48 godzin, jeśli oczywiście do tego czasu nie okaze się, że istnieją obawy co do twojej prawdomówności.

Uśmiechnął się po raz kolejny z niemal szczerym współczuciem.

– Wiem, istny Paragraf 22, ale nie wolno mi łamac prawa – usiadł ponownie – No więc? Czy czuje się pan na siłach do dalszej rozmowy, czy wrocimy do tego za jakis czas?

– Jestem zmęczony, detektywie i denerwuje mnie to ogranbiczenie mojej wolności. Więc chcę szybko powiedzieć co mam do pwoiedzenia i czego pan oczekuje i opuścic to miejsce – wyraz twarzy mówił mniej więcej "mogę tu siedzieć choćby całą noc, gówno ze mnie wyciągniesz". Nie miało to znaczenia, teraz przesłuchanie było kontynuowane z inicjatywy świadka.
Patrick przyjrzał mu się uważnie, czy tak wygląda ktoś, komu w ciągu ostatniego tygodnia upuszczono ponad jedną czwartą krwi z organizmu? Nie, zdecydowanie nie.

– Dobrze, zatem od nowa: czy mężczyzna na tym zdjęciu to Gideon Brown?

– Tak.

– Proszę opisać swoje relacje z tym człowiekiem

– Relacje? Pomagalem mu w działaniach misyjnych.

– Dziękuję, a skąd zna pan Nasha Tarotha?

– Ze szkoleń. Szkolił nas.
– Na szkoleniu u Michaela Durranta?

– Tak. W ten weekend

– Tam go pan poznał?

– Nie. Spotykałem go już wczęnsiej na róznych meetingach kościelnych

– W jakich charakterze Nash Taroth zjawiał się na tych meetingach?

– To mądry człowiek. Możesz się wiele od niego nauczyć.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie – Cohen zignorował zaczepkę i pozostał opanowany. Pokerowa wojna nerwów trwała, jednak jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości co do współudziału gówniarza w tej sprawie, właśnie się ich pozbył.

– On przewodzi jakiejs sekcie. I zna się na roznych sprawach

– I jest zaprasszany na kościelne meetingi? Zna pan ich organizatorów?

– To otwarte zgromadzenia. Może wiejść każdy, z tego co wiem

– Zna pan ich organizatorów?

– Nie znam. Mialem tam raczej podrzędne role

– Dobrze, zatem poproszę od pana nazwy i przyblizone daty kilku z nich.

"Pan" podał nazwy i przybliżone daty kilku z nich.

– Dobrze, dziekuję, postaram sie jak najszybciej potwierdzic pańską wersję i wypuscić. Prawdopodobnie – dla pańskiego bezpieczenstwa – zostanie zastosowany wobec pana na jakis czas dozór policyjny. Bardzo ułatwi nam pan zadanie, jesli zgodzi sie na badanie lekarskie. Czy wyraza pan zgode?

– Tak. Wyrażam

– Czy chciałby pan mnie o coś zapytać?

– Czemu moja matka się zabiła? – jakkolwiek ton nie pozostawiał złudzeń co do wyrachowania z jakim zostało zadane to pytanie, Cohen postanowił odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

– Pracuję nad odpowiedzią panie Brook. W świetle nowego materiału dowodowego, nie wykluczam, że została zamordowana.

Czy ten cień na pokerowej twarzy to niepokój, czy tylko mu się zdawało? Raczej to drugie. Bez znaczenia – Cohen zakończył przesłuchanie, więcej dowie się po badaniach krwi.
Jeśli dobrze kombinował ciepłe dowody zbrodni Tarociarza krążyły właśnie w żyłach tego gnojka. Gdy Brook opuścił pokój przesłuchań, Patrick wyjął telefon i zlecił interesujące go badania podejrzanego. Dochodziła szesnasta, jeśli się streszczą, wyniki badań mogły być nawet za godzinę.

Boże, jak bardzo przydałoby im się teraz chociaż to małe zwycięstwo.

Jakby w odpowiedzi na zbyt wczesny entuzjazm zadzwonił telefon. Firmowy dzwonek, ustawiony jeszcze przez programistów Nokii – Cohen nigdy nie przywiązywał wagi do takich detali. Na wyświetlaczu kontakt, któremu jeszcze nie przypisano zdjęcia, ale już przypisano nazwisko: Alvaro. Przesunął palcem po zielonym polu, by odebrać połączenie.

- Co tam?

Słuchał blednąc coraz bardziej i bezwiednie zaciskając wolną rękę w pięść...
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 25-08-2010 o 23:48. Powód: poprawki w chronologii
Gryf jest offline  
Stary 24-08-2010, 21:40   #56
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro raczej milczał jadąc samochodem prowadzonym przez młodszego aspiranta Stephena Jonesa. Boląca głowa pełna była różnych teorii dotyczacych sprawy „Tarociarza”. Również wśród tych prawdopodobnych i nierealnych, mających nadprzyrodzone korzenie. Kiedy odzywał się do ciemnoskórego kierowcy to tylko po to by wypytać go o mijane okolice, czysto grzesznościowo. Jones okazał się być sympatycznym człowiekiem, dobrze wychowanym i taktownym. Nie narzucał się, a w tej chwili dla Alvaro było to ważne. Mógł mysleć o sprawie. Pojawił się kolejny sobowtór. Andy Aschwood. Sobowtór ofiary znalezionej w magazynie - Terrence Firemana, młodego chłopaka dobrze rokującego dla społecześńtwa pomimo patologicznej rodziny. Wychowywany był tylko przez matkę, która dodatkowo uzależniona była od narkotyków. Szkoda było chłopaka. Rafael ciekaw był co powie Aschwood, czy wniesie coś do sprawy, czy raczej będzie tak trudno coś od niego wyciągnąc jak od Brooka. Alvaro czuł, że te dzieciaki mają coś wspólnego ze sprawą, że stanowią jeden z jej trybików. Nadal jednak nie wiedział jaki. Był również świadom, ze coś z nimi jest nie tak i to wcale nie było zwiazane z traumą po śmierci matki. Liczył na to, że miejsce do którego zmierza da mu jakąś wskazówkę, coś co pomoże zespołowi albo jemu samemu rozwikłać tą zagadkę. Te wszystkie młode osoby jak Annie, Andy, Malcolm i Diana były bardzo bogobojne, wychowywane przez katolickie rodziny, silnie wierzące. Czy to właśnie to skłoniło je do wstąpienia do grupy Młodych Duchów, sekty prowadzonej przez Nasha Tarotha? Rafael był pewien, że ich przewodnik jak kazali siebie nazywać w większości przypadków przywódcy sekt jest wielce charyzmatycznym człowiekem, który świetnie znal się na ludziach i wszelkich technikach, których celem było mamienie słabych umysłów. Stworzenie sobie grupki wyznawców, stanie się dla nich Bogiem bądź chociaż przywódcą za którym często będą gotowi oddać się nawet zimnym ramionom śmierci. Charyzmatyczny dupek wykorzystujący słabości innych.

- Detektywie? – głos aspiranta odciągnał uwagę Rafaela od jego myśli – wjeżdżamy do New City – wskazał palcem w kierunku tablicy informacyjnej na której wypisana była nazwa i liczba mieszkańców - 167.

- Rafael – powiedział Alvaro wyciągnąwszy z ust wykałaczkę - Umówiliśmy się, że mówimy sobie po imieniu - dodał widząc ździwioną minę policjanta

Jones przytaknał głową usmiechając się.
Okolica New City była piękna. Dziewicza. Pełna lasów i cudownych widoków. Tutaj nie jeden z mieszczuchów mógł znaleźć spokój i wycisznie. Prawdą jednak było, że Alvaro czuł się niepewnie w takim miejscu, wszak urodził się i wychował w miejskiej dżungli, jak nazywano duże miasta a Nowy Jork należał do jednej z tych największych.
Mieścina do jakiej wjechali nie posiadała nawet swojego własnego posterunku, tak więc Jones i Alvaro musieli wypytać miejscowych by poznać dokładne położenie celu swojego przyjazdu w te okolice.

- To będzie tą drogą prosze Pana. Nosi ona numer 66. Jedziecie się nią jakieś siedem minut. Tak, siedem minut, nie więcej a następnie skręcicie w lewo w taka drogę, która zaczyna się w lasku a potem ciągnie się pomiędzy trzcinami, które pokrywają nasze malownicze rozlewiska, prosze Pana. Nie pomylicie tej drogi ponieważ jest jedyna po lewej stronie na obszarze kilku mil.

- Bardzo Panu dziękuję. Na pewno trafimy – Alvaro schował głowę do samochodu i zamknał okno – No to 66-a Stephen. Siedem minut, nie dłużej – uśmiechnał się do kierowcy

Drużkę znaleźli bez problemu. Dojechali do niej w troche powyżej pięciu minut. Zjechali z głównej drogi i zanurzyli się w boczną drogę. Mimo tego, że droga była w miare równa tempo ich jazdy zmalało. Wysokie trawy i trzciny uniemożliwiały szybsza jazdę. Alvaro spostrzegł, że jego komórka nie ma tutaj zasięgu, co potwierdziło słowa Malcolma co do tego miejsca.
„Niedobrze” – pomyślał Alvaro chowajac telefon – „Oby obeszło się bez wsparcia”
Prawie całe życie z telefonem przy sobie, dopiero teraz Alvaro zauwazył że wpadł w kolejny nałóg, przynjamniej tak zaczął się czuć kiedy stracił zasięg i można było uznac, że komórka już jest bezużyteczna, przynajmniej do czasu kiedy zasięg powróci. W końcu po okolo 15 minutach dojechali do domku. Do rezydencji. To słowo pasowało do tego miejsca o wiele bardziej. Był to wielki dom, położony w malowniczym miejscu. Pasował tutaj idealnie. Przed domem znajdował się parking na jakieś siedem aut, na którym obecnie stały trzy. Wszystko ogrodzone było bramą. Sielanki dopełniał jeszcze szum morza jaki było słychać dookoła. Aspirant Jones podprowadził samochód pod samą bramę na której zainstalowano videofon.
Alvaro wcisnał guzik

- Tak? Słucham – odezwał się żeński głos

- Dzien dobry. Jestem Rafael Alvaro z Nowojorskiej Policji – uniosłem legitymację bliżej kamery – chciałbym porozmawiac z właścicielem

Po chwili przerwy głos odezwał się ponownie

- Prosze bardzo – brama zaczęła się otwierać.

Alvaro wsiadł ponownie do auta, które następnie Jones zaparkował przed domem.

- Stephen – zaczął siedząc jeszcze w aucie – zapisz mi numery tych samochodów bo nie wiem czy zapamiętam wszystkie.

Alvaro wysiadł z samochodu i czekał na właściciela rozglądajac się dookoła. Ku wielkiemu zdziwieniu, które Rafael pragnął ukryć, drzwi wejściowych nie otworzył widziany w internecie Michael Durrant a NASH THAROTH!!! Tego się nie spodziewał. Liczył, że go zobaczy w dniu dzisiejszym, ale raczej podczas rewizji jego posiadłości w Nowym Jorku bądź podczas przesłuchania na Komendzie. Alvaro nie lubil przeklinac, ale nie powstrzymal się by w myślach poutyskiwać na brak zasięgu w tym miejscu.

- Witam serdecznie, detektywie

Tak. Ten facet jak przywódca każdej sekty mial charyzmę. Było to słychac w jego głosie, wyglądzie i postawie

– Czym możemy służyć nowojorskiej policji?

- Witam w ten pięknie się zapowiadajacy dzien. Pan Michael Durrant jak mniemam? - Alvaro skłamał. Nie wiedział dokładnie co zyska w ten sposob ale nie chciał odkrywać kart przed Tharothem, że już troche wie na jego temat.

- Nie – uśmiech nie znikał z jego twarzy

- Prosze mi wybaczyc pomyłkę. Oczekiwałem tej osoby tutaj. Jestem Rafael Alvaro. Jak Pan słusznie zauwazył detektyw NYPD – ponownie okazał legitymację

- Daleko od miasta - uśmiechnął się

- Niezbadane sa wyroki boskie... i slady w prowadzonych postepowaniach - uśmiechnał sie do Tarotha

„Uważaj chłopie, uważaj. Jesteś w jaskini lwa”

- Zatem z kim mam przyjemnosc?

- Nazywam się Nash Tharoth, detektywie Alvaro

- Miło mi. Jest Pan współwłaścicielem tej ładnej posesji? – starał się mówić spokojnie choc emocje targały nim wewnętrznie i wcale nie było mu miło

- Nie. Jedynie gościem. Gpsodarz jest zajety i prosił bym pana zabawił rozmową.

- Zatem Pan pozwoli – Alvaro pokazał mu nakaz - ze bedziemy rozmawiac zwiedzajac dom

Policjant czuł jakiś niepokój i nie był to jedynie niepokój związany z osobą Nasha Tharotha głównego podejrzanego w sprawie. To było coś innego, irracjonalna obawa, obawa przed czymś co ma nadejść. Alvaro wolałby widziec swojego rozmówcę skrepowanego w kajdanki i siedzącego na tylnym siedzeniu samochodu mknacego do siedziby wydziału specjalnego Nowojorskiej Policji a tak musiał zachowac spokój i uważać, żeby nie popełnić jakiegoś błędu, który wykorzystaliby później prawnicy Pana Tharotha. Prawnicy, zapewne najlepsi w swoim fachu. Poza tym Alvaro mimo wszystko chciał zobaczyć ten dom i porozmawiac z Durantem a co najwazniejsze nie miał nakazu na aresztowanie przywodcy sekty.

- Oczywiście. Czy cos się stało? – mina Nasha wyrażała głęboki smutek

- Mamy podejrzenie, że w tym miejscu znajduje sie zaginiona osoba – kontynuował Alvaro

- To nakaz rewizji. Zaręczam panu, że nie znajdzie pan tutaj nic niezgodnego z prawem

- I na to licze Panie Tharoth. Po co sprowadzać niepokój na tak ładne miejsce. Sprawdzić jednak muszę

- Od kiedy Wydział Specjalny szuka zaginionych osob, detektywie?

- Od kiedy ma to zwiazek z morderstwem prosze Pana – odpowiedział stojąc nadal przed wejściem do mieszkania - Mozemy? – wskazał w koncu w kierunku wejścia, które blokował Nash Tharoth

- Oczywiście. Co chce pan zwiedzić najpierw? – odsunał sie i gestem ręki zaprosił do domu

„I zanurzył sie w jaskini lwa, wygłodnialego...”

- Czy raczy Pan opowiedziec cos o tym miejscu kiedy bede sie rozgladal? Kto tu mieszka. Czym sie zajmuje – zanurzyli sie w holu mieszkania. Aspirant Jones szedł za nimi kilka kroków dalej. On chyba równiez był lekko zaniepokojony

- Oczywiście – ten cholerny usmiech nie znikał z twarzy - To rezydencja mojego wieloletniego przyjaciela doktora Durranta, ktorego pan szuka. Własnie przyjmuje gosci wiec nie miał czasu się panem nalezycie zająć. To prywatna posiadlość oraz dom szkoleniowo – relaksacyjny

- Rozumiem. Praca najwazniejsza. Moze Pan mi powiedziec od kiedy Pan tutaj przebywa?

- Przyjechalem rano. O siódmej. Lubie odpoczywać w tej okolicy kiedy pracuje nad ksiazką. mam tutaj własny pokój

- Zatem Pan nie wie kiedy ostatnio odbyło się tutaj szkolenie? – prowadzili konwersację mijając kolejne pomieszczenia. Kierowali się w kierunku piwnic. Dotychczas nic nie zwróciło uwagi detektywa. Wyglądął na urzadzony z gustem i bez przepychu. Żadnych dziwnych obrazów czy znaków choćby i na porcelanie.

- Codziennie odbywają sie tutaj szkolenia. No, prawie codziennie. Czasami są to spotkania biznesowe. Czasmi zwykle relaksacyjne nasiadowki

„ A w międzyczasie rozmawiacie sobie z upadłymi aniołami” – Alvaro pozwolił sobie na wypowiedzenie w myślach głupiej uwagi

- Czy zdradzi Pan moze trochę wiecej? Czego one dokładnie dotycza? – powiedział już na głos

- Jestem psychologiem i ezoterykiem, detektywie Alvaro. Łączę teologię ze stanem umysłu. Badam fenimeny stygamtów i objawień. Czy odnoszę wrażenie ze jestem przesłuchiwany? Czy to pana zawodowy styl?

- Pytałem o szkolenia, ale dziekuje za informację odnośnie Pańskich zainteresowań – Alvaro usmiechnał sie bez cienia ironi - Nie, broń Boze – dodał po chwili starając się odeprzeć zarzut jakoby przesłuchiwał swego rozmówcę. Z drugiej strony jednak miał on rację. To było przesłuchanie ale na łagodnych warunkach, bez zaprotokołowanych zeznać. Rafael chciał wyciągnac od Tharotha co tylko się da – korzystam jedynie z Pana uprzejmości i wiedzy na temat tego miejsca.

- Szkolenia są rożne. Medytacje autprezentacje, łaczenie skłoconych par, różne – kontynuował Tahroth

Rafael pokiwał przytakująco głową.

- Czy? Pytam wyłącznie o Pana wiedzę, na szkoleniach biora udział równiez młodzi ludzie?

- Tak. I młodzi i starzy. W rożnym wieku. Na nauke nigdy nie jest za późno.

- Czy prowadzony jest rejestr, lista osób obecnych na szkoleniu? – Alvaro wolno zbliżał się do sedna sprawy

- Ah – rozmowca detektywa zaśmiał się - Nie wiem. Nie zajmuje sie ich organizacją

Piwnica była zagospodarowana. Znajdwął się w niej jakiś magazyn, łaźnia, przebieralnia i niewielkich rozmiarów siłownia. Nic dziwnego, nic podejrzanego.

- A gdzie odbywaja sie szkolenia? – zapytał Alvaro kiedy wynurzyli się z piwnicy

- Mamy tutaj dwie sale - większą na 20 osob i mniejszą na 12

- Rozumiem ze bede mogł je zobaczyc

- Tak. Oczywiscie. Większa jest wolna – wskazał kierunek ręką i ruszyli w tamtym kierunku

Sala okazała się.... salą do szkoleń. Wyglądała jakby niedawno przeszła remont. Farba na scianach była niezabrudzona. Zaoptrzenie było bardzo dobre. Projektory, maty do ich wyświetlania, ławy, tablice itp. Rzeczy. Nic mrocznego, strasznego czy tajemniczego. Ruszyli w trójkę na pierwsze piętro i na poddasze.

- Korzystajac z okazji to chciałbym sie Pana zapytac. Oczywiscie nie musi Pan odpowiadac. Czy szkolenia Pan tutaj równiez prowadzi?

- Tak. Zdarza mi się

- Czy Pańscy podopieczni ostatnio sie tutaj szkolili?

- Mam wielu podopiecznych i nie wiem o ktorych panu chodzi. Prowadzę mocną działaność społeczną. Proszę doprecyzować? – poprosił grzecznie detektywa

- Pytam o miniony weekend

- Nadal pan nie doprecyzowal detektywie – Tharoth spojrzał na Alvaro łagodnym wyrozumiałym usmiechem

- No tak prosze mi wybaczyć – Rafael również starał się być uprzejmy - Zna Pan tego chłopaka? - pokazał zdjęcie Malcolma Brooka

- Malcolm Brook – odpowiedział bez zastanowienia Nash – Znam go

- Kiedy go Pan widział po raz ostatni?

- W niedzielę. Popołudniem

- Gdzie? – detektyw żądał szczegółowych

- Tutaj – odpowiedział pokazując kolejne pomieszczenie rezydencji. Kolejny pokój dla gości. Miły, sympatyczny, na swój sposób zwyczajny. Nic co by pomogło Alvaro i reszcie zespołu

- To jego państwo szukacie? – zapytał zamykajac kolejny pokój

- Miedzy innymi. Pracował w grupie, która tutaj się szkoliła. Moze mi Pan powiedziec jak liczna ona była?

- Szkolilem cztery osoby. Krotki kurs samoświadmomości. Nic wielkiego

Odpowiedź zdziwiła Rafaela. Mając tak liczną grupę docelową do swoich nauk, jak sam wspominał, powiedział jedynie o czterech osobach, jakby wszystko kreciło się wokół nich. Dodatkowo przecież szkolenia tutaj w ostatni weekend prowdził, zgodnie ze słowami Malcolma - Michael Durrant

- Brook i kto jeszcze?

- Watermman, Hanson i Andy Aschwood

- Czy to Pan opuscił wcześniej to miejsce czy osoby o których dopiero co wspomnialiśmy?

- Ja wyjechalem w niedzielę. Oni mieli kontynuować zajecia

- W niedziele popołudniu? – Alvaro żądał doprecyzowania

- Wczesnym wierczorem

- Rozumiem. Czy moge naduzyc jeszcze Pana zyczliwosci?

- Oczywiście. Pomagam policji w ielu sprawach

- Tak? – Rafael zdziwił sie - Nic mi nie wiadomo na ten temat a w jakich sprawach jezeli łaska

- Samoświadomosć. Już mówiłem. To doś szerokie pojęcie, zapewne pan wie

- Prosze mi wybaczyc ale jestem laikiem w tych kwestiach. W czym to moze pomoc policji? – wyszli z kolejnego pokoju i weszli do następnego. Nic. Nawet żadnych cholernych broszur, reklam czegokolwiek co mogłoby rzucić postępowanie w jakimś kolejnym kierunku.

- Medytacja. budowanie własnego ja. Zakładam ze udzielanie odpowiedzi na pana pokretne pytania prowadzi policje do jakiejś określonej konkluzji, nieprawdaż? Nie fatygował by się pan tutaj tyle mil by powdychac powietrze

- Prawdaż – Alvaro skinał głową – Przypominam jednak, że nie musi Pan odpowiadac na moje pytania, nie przesłuchuje Pana

Nash Tharoth skinał głową chyba nie do końca będąc pewien słów nowojorskiego detektywa

- Do kiedy miałay trwac ich szkolenia? – zadał kolejne pytanie Alvaro, za nic sobie biorąc wczęsniejszą wymianę zdan

- Nie znam grafiku, ale chyba 3-4 dni

- Tak wiec wracajac do porzedniego tematu czy ta czwórka o ktorej Pan wspomniał miala jakis konflikt ze swoimi rodzicami?

- Szanowny detektywie Alvaro. Moim zdaniem było obudzić w tych dzieciakach samoświadomość a nie zgłebiać ich relacje rodzinne. Prawde mówiąc – dodał po chwili - oboje wiemy po co pan przyjechal, prawda?

- A po co według Pana - Alvaro mimo wszystko starał sie byc ostrozny. Nash Tharoth do końca nie znał prawdziwego celu wizyty Alvaro i zapewne różne myśli krażyły mu po głowie. Nie mógł wiedziec, że jego widok w tym miejscu zaskoczył detektywa. Alvaro jednak nie martwił się tym, to był problem Tharotha, a dzięki temu może popełnić jakiś bład skoro jest głównym podejrzanym w sprawie.

- Rozmowa zeszła z zainteresowania tym miejscem na mnie, czy mam czuć się przesluchiwany, zadam panu te pytanie pop raz kolejny?

- Rodzice jednego z tych młodych ludzi zgłosili zaginiecie

- Z tego co wiem doktor Durrant bardzo dba o sprawy legalnosci szkoleń. Te dzieci miały 16 lat więc w świetle prawa stanu Nowy York miały prawo wyjechać bez zgody rodziców na kilka dni

- Nie kwestionuje dobrych intencji Pana Durranta ani praw tych młodych ludzi. Rozumiem ze przechodzily tutaj odrodzenie – Alvaro strzelił po raz pierwszy licząc na jakieś potknięcie u Tharotha – ale....

- Tak?

- ... zaginiecie to juz prawie zahacza sie o porwanie

- A ktoś zażadął okupu? Niech pan nie będzie śmieszny, detektywie. jesli już to uprowadzenie – i tyle było na strzelaniu jezeli chodziło o Alvaro. Tharoth był skupiony i wiedział, że policja nic nie wie, że bładzi po omacku obijajac się o dowody - Ale tym nie zajmuje się Wydzial Specjalny

- Poszukuje tej osoby – Alvaro nie poddał się i okazał zdjecie Annie Watermman

- Annie Watermman

Alvaro skinał głową

- Mila dziewczyna. Dobra – kontynuował Tharoth – Prawdziwy anioł

- Tak tez słyszalem, ze z niej anioł – Alvaro zaakcentował ostatnie słowo

- Juz dwukrotnie odwolał sie pan do imienia boga, detektywie – Nash doążył do tego tematu, dało się to odczuć - Czy jest pan wierzący?

- Dotychczas bylem – Alvaro podjął temat cały czas lustrując pomieszczenia w jakie wchodził, nie popuścił niczemu, nawet składzikowi na środki czystości

- Zwątpił pan? Dlaczego? Osobista tragedia po ktroej znienawidził pan Stworcę. Cóż było powodem?

- Słyszałem ze Bóg zrobił sobie urlop – nie chciał być sarkastyczny, ale niestety nie udało mu się ta sztuka. Czuł się zmęczony, głowa bolała go już drugi dzień a wszystko dookoła sprawy „Tarociarza” było dziwne, inne, niebezpieczne i pogmatwane

- Bóg? Czyżby był pan deistą?

- Nie

- Jak większość ludzi nie jest pan w stanie pojac nawet czastki jego łaski, detektywie Alvaro. jest pan zagubiony w swoich własnych przkonaniach sprowadzajac najwyższego do rangi kogos podobnego panu. Kogos kto pana zdaniem bierze sobie urlop bo gdzieś zatrzęsła się ziemia, wybuchła woja lub samochod przjechał dziecko

- Nie o tym mowiłem Panie Tharoth

- Bog nie bierze sobie urlopu, detektywie Alvaro, bo on się nie męczy tym, co robi – Nash gadał jak natchniony

- Uznajmy ze wierze – Alvaro stopował jego wypowiedź – w to że po prostu odwrocił sie na chwile dajac swoim dzieciom pole do popisu

- Przecież dał ludzim wolną wolę. łaske wyboru i podejmowania decyzji. Niech pan nie zrzuca winy na najwyższego, bo popełnił pan kilka pomyłek podejmujac jakieś życiopwe decyzje. Niech mi pan uwierzy, detektywie, nic nie dzieje sie bez jego aprobaty. Nic. Rozumie pan – świdrował detektywa swymi oczyma

- Ne mówie o tych dzieciach – Alvaro się uśmiechnął - ale wróćmy do tematu bo troche od niego odbieglismy

- Oczywiście. Prosze zadawać swoje pytania, które do niczego nie prowadzą

Alvaro chciał poznać zainteresowania Nasha Tharotha religią i aniołami, wiedział jednak, że w tej chwili nie wniosłoby to nic ciekawego do sprawy, nic na czym w sposób racjonalny możnaby było się oprzeć. Musiał zatem zrezygnować z tego tematu. Nie dał się uwieść religii Tharotha.

- Czy wie Pan gdzie obecnie znajduje sie Annie Watermman?

- Ne ma jej tutaj.

- To zdążyłem juz zauważyć. Pytałem czy wie pan gdzie sie znajduje?

- Niby skąd mogłbym to wiedzieć.

- Taka opcja istniała – odpowiedział krótko Alvaro - Czy mozemy juz porozmawiac z włascicielem? – rzekł kiedy ponownie wrócili na parter. Została jeszcze do sprawdzenia tylko mała salka konferencyjna w której według słów Tharotha przebywał właśnie Durrant wraz ze swoimi gośćmi

- Nie sądzę by to było możliwe do godziny 16:00. Może uda się znaleźć mu dla pana czas w porze lunchu. Ma ważnych gości

- Rozumiem, ale niestety bede nalegał na to by znalazł dla mnie troche czasu najszybciej jak sie da. Poza tym nie obejrzelismy jeszcze ostatniego pomieszczenia - usmiechnałem sie łagodnie do przywodcy Młodych Duchów

Nash Tharoth spasował. Kiwnał tylko głową i zapukawszy do małej Sali konferencyjnej wszedł do niej. Wyszedł w towarzystwie mężczyzny po niecałej minucie.



To był Michael Durrant. Alvaro był tego pewien. Pasował do zdjęć jakie znalazł na internecie, szukajac informacji o tym doktorze psychologii
Durrant obdarzył detektywa uśmiechem. Wszyscy tutaj mieli dobre humory i tryskali swoim entuzjazmem na około

- Proszę detektywie ale szybko. Mam ważnych gosci.

- Witam – przedstawił się Alvaro - Prosze mi wybaczyc najscie ale to sprawa pilna

- Szybciuteńko. Do celu, szybciuteńko

Alvaro należał do spokojnych ludzi ale pomału zaczął się denerwować. Nie przyjechał tutaj na kawę ale w ważnych sprawach i będzie tu siedział tak długo aż uzna to za stosowne, a facet przed nim wyraźnie go pospieszał. Alvaro postanowił, że będzie męczył Durranta tak długo aż uzyska wszelką wiedzę.

- Chciałbym zobaczyc grafik z Pana weekendowych spotkan jakie sie tutaj odbyły

- Nie prowadzę grafików. Przykro mi. Zajecia odbywają się od 6 rano do 10 wieczorem z przerwami na posiłki

- A wie Pan jaka grupe Pan prowadził w weekend?

- Tak, wiem. O co chodzi,. szybciuteńko. Czy cos się stało? – co jakiś czas zerkał na Tharotha

- Pytam o czworke podopiecznych Pana Tharotha

- Młodzi ludzie. Co z nimi? Poza tym to chyba nie byli podopieczni nasha.

- Prosze podac naziwska

- Watermann, Hanspon, Ashgood, Brood. Annie, Diana, Andy i malcolm. My tutaj nie używamy nazwik wiec mogłem coś pokiełbasić. Naziwska padaja tylko podczas przywitania a potem przechodzimy na ty

„Mógł Pan, albo nie do końca zapamiętał co Panu mówił przed chwilą Pan Tharoth za zamkniętymi drzwiami” – przemknęło przez głowe Rafaela

- Nie sa w grupie Pana Tharotha? – Alvaro spojrzał na wspomnianego

- Na sesjach nie – odpowiedział Durrant

- Kiedy ich Pan widział po raz ostatni? – kontynuował Alvaro

- Wczoraj rano

- Całą czwórkę?

- Oczywiscie. Cąła czwórka. Wyjechali naszym transportem do domów

- Jakim transportem opuścili to miejsce?

- Naszym autem. Caspian ich odwiózł. Zwasze odwozimy naszych podpoiecznych do domow. Zawsze – podkreślał

- Czy ten Caspian jest tutaj?

- Tak

- Bede chciał z nim rozmawiac

Durrant skinał potakująco głową

- Czy to juz wszytsko? Mogę wracać? Nash pokaż panu Caspiana.

- Bedę wdzięczny, jednak najpierw pozwoli Pan że spojrzę na tę salkę – Alvaro wskazał palcem pomieszczenie z którego wyszedł Durrant - Tylko ono pozostalo mi do obejrzenia. Zaglądnę i juz mnie nie ma

Sala była mniejszą wersją tej którą Alvaro widział jako jedno z pierwszych pomieszczeń rezydencji. Z tym wyjątkiem, ze tutaj siedziało czworo ludzi. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Urodziwe osoby za którymi zapewnie niejednokrotnie płeć przeciwna obraca się na ulicy. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn jak w przypadku grupy o którą dotychczas wypytywał Alvaro. Czy ten schemat też jest wazny? Czy płeć również jest istotna?

- Przepraszam za najście – Alvaro delikatnie skłonił się do czwórki osób lustrując ich oblicza. Nie znal żadnej z tych osób, nie przewinęła się w prowadzonym przez niego obecnie śledztwie.

- Dziękuje Panie Durrant – zwrócił się do własciciela po obejrzeniu miejsca - Na razie nie przeszkadzam. Porozmawiam z tym kierowcą.

- Ciesze się, że mogłem pomóc – i znowu ten uśmiech – Jak już wspomniałem, Nash Panu pomoże go znaleźć.

Tak było w rzeczywistości. Wyglądało na to, że Nash Tharoth od razu wiedział gdzie znajduje się ów Caspian bo skierował kroki w kierunku ogrodu za domem gdzie na ławeczce do wyciskania ciężarów trenował mężczyzna. Ten kiedy zobaczył trójkę zbliżających się ludzi odłożył ciężar na bok jakby ten nic nie ważył i wstał z ławki na której ledwo co się mieścił



„Słodki Boże” – Alvaro na pewno nie ukrył przerażenia rysującego mu się na twarzy, po tym jak zobaczył tego kolosa. Stanał przed nim niczym Goliat przed Dawidem. Góra mięśni pokryta tatuażami. Alvaro od razu przypomniał sobie fragment raportu dr Cohena, który studiował nie raz, ten który dotyczył ewentualnego wyglądu jednego z morderców:

1.2 TAROCIARZ B – „MIĘŚNIAK”
ustalone cechy sprawcy:
- Dane antropometryczne: ok 200 cm, waga 105+ kg, atletyczna sylwetka,
- Nieprzeciętna siła fizyczna – człowiek zdolny wbić zamarznięte do kości ciała na tępy, zardzewiały hak....


Siłą woli Rafael niczym Dawid powstrzymał się przed sięgnięciem w kierunku procy jaką obecnie stanowił jego Smith&Wesson 0,45 cala.

- – zwrócił się w dziwnej mowie Tharoth do Caspiana podchoodząc do niego na wyciągnięcie ręki. W tym samym języku uzyskał odpowiedź i wzrok Caspiana skierował się w stronę detektywa i stojącego kilka kroków za nim aspiranta Jonesa

- Tak? – zapytał po angielsku

Zanim Alvaro odpowiedział analizował posłyszane słowa. Gdzies, kiedyś, słyszał tę mowę, ta bądź zbliżoną do niej. Gdzieś w jakiś książkach spotkał się z zapisem fonetycznym tego języka. Tylko gdzie? Nie był to żaden z języków europejskich, żaden z językow pierwotnych ludów ameryki, to było coś starszego coś o wiele starszego.

„Słodki Boże” – doznał w końcu olśnienia – „jeden z języków biblijnych.... Staroaramejski” – poczuł, że ręce mu się pocą

- Witam jestem detektyw Alvaro z NYPD. Mam do Pana kilka pytan. Rozumiem ze bez problemu rozumie Pan po angielsku? – na szczeście głos Rafaelowi nie zadrżał

- Tak. Rozumiem – postawa Caspiana byla wyzywająca, nie musiał się wysilać by taką stworzyć. Budowa jego ciała i wzrost czyniły to za niego – Mów!

Alvaro stojąc kilka kroków od Caspiana mógł się przyjrzeć tatuażom Caspiana, które obejmowały jego ciało. Szukał jakiś symboli, znaków, coś mu znanego, coś co nie stanowi obecnej mody w sztuce tatuowania ciała. Coś co ma jakieś znaczenie. Znalazł. Spirale, podobne do tych jakie widniały w miejscu gdzie znajdowano ciała matek „sobowtórów” ofiar młodych ludzi tworzących sprawe Tarociarza. Alvaro chciał zapalić. Bardzo mocno tego pragnął...

- Ciesze sie. To nam ułatwi rozmowe. Po pierwsze poprosiłbym ID bo do konca nie wiem z kim rozmawiam

- Caspian Warchild – padły słowa bez wyciagania żadnych dokumentów czy chociaż chęci ich okazania

- Chciałbym się dowiedzieć czy odwoził Pan stąd w dniu wczorajszym młodych ludzi. W kierunku Nowego Jorku – Alvaro pokazał zdjecia nie podchodząc do kolosa

- Tak – potwierdził Caspian wykazujac się również dobrym wzrokiem – Do miasta

- Dokąd dokładnie – schował zdjęcia do wewnętrznej kieszeni marynarki – pod ich mieszkania?

- Nie – odpowiadał tak jakby wyszczekiwał te krótkie słowa – do strefy 0 – mowił jak zołnierz, krótko i agresywnie

- Do Grand Zero? A dlaczego akurat tam?

- Chcieli. Nie tłumaczyli się

- O której dokładnie to było godzinie? – Alvaro czuł instyktownie, że jego obecność denerwuje, nie nie denerwuje, wkurwia olbrzymiego rozmówcę. Zauwazył również, że stojącego nieopodal nich Nasha Tharotha ta sytuacja niezmiernie bawiła.

- Około 20:00

- Czy jechał z Wami ktoś jeszcze? – Alvaro igrał z rodzącym się gniewiem Caspiana zadajac mu kolejne pytania ale postanowił, że będzie rzeztelnie wykonywał swoją pracę i doprowadzi do złapania morderców

- Nie. Coś jeszcze – Warchild wyraźnie chciał zakończyć rozmowę

- Na czyje polecenie ich zawiozłeś?

- Durrant – dopowiedział i ostentacyjnie położył się na przymałej dla siebie ławeczce i zaczał wyciskać ciężary. Alvaro spojrzał na oznaczenia ciężarków. W sumie 260 kg. Żadnego wysiłku na twarzy Caspiana, mięśnie napięły się nieznacznie. Jakby podrzucał właśnie patyk od szczotki w górę

- Panie Tharoth prosze się odsunać – Alvaro postanowił działać. Miał podejrzanego i nie miał zamiaru pozwolić mu zniknąć. Facet jako ostatni widział Annie Watermman i pozostałych, idelanie pasował do profilu pomocnika Tarociarza jaki opisał w swoim raporcie dr Cohen. Siedział w całym tym bajzlu po uszy, mógł dac odpowiedzi na powstałe luki w przypuszczeniach jego zespołu – a Pana prosze o powstanie z ławki i udanie się ze mną. Jest Pan aresztowany.

- Wróć z nakazem - zawrczał wyciskając dalej sztangę - Lub spierdalaj. Teraz mam pracę

- Nie potrzebuje do tego nakazu. Apeluje do Pana mądrości Panie Tharoth by naklonił Pan swojego znajomego do wypełniania moich poleceń. Prosze wstac z ławki, odwrócić się i położyć ręce na karku

„O ile zdołasz” – głupia złośliwa myśl przemkneła przez głowe policjanta. Tharoth milczał, wobec czego dłoń Rafaela powędrowała w kierunku broni siedzącej za kaburą przy pasku od spodni
Wszystko co było potem wydarzyło się błyskawicznie.
Facet zszedł z ławeczki a stojący kilka kroków od niego i wyciągający broń, Alvaro zgiął się w pół upuszczajac ją na ziemie. Sam rownież zwalił się zaraz za nią trzymajac się kurczowo za klatkę piersiową. Ból był ogromny, przytłaczał jego zmysły, drazył ciało, uciskał klatkę. Umysł chciał się wyłączyć, wyć. Alvaro nie pozwalał

„Jestesmy tak blisko Cohen. Tak blisko... jak boli. Słodki Jezu. Anioł?”

- To zawał, zawał – słyszał jak przez mgłę nawoływanie Tharotha, który przykląkł przy jego ciele – wołąjcie karetkę...

Potem nie słyszał już nic. Zapadał się coraz bardziej w otaczająca go ciemność

Ciemność... Cisza....

Śmierć.......

„Byłem tak blisko”
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 25-08-2010, 11:33   #57
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Baldrick zgodnie z zaleceniem Quattermayer'a zaczekał na techników, którzy szybko zabrali się do roboty. Standardowa policyjna procedura, lecz Terrence coraz bardziej się denerwował obserwując jak specjaliście zabierają się do przeszukiwania każdej dziury w mieszkaniu. Marlon Vilain, detektyw Wydziału Specjalnego, pośmiertnie obdzierany był ze swej godności. Konieczna standardowa procedura. Gorsze były nieustające szepty, głupie teksty mundurowych, a nawet doświadczonych techników, którzy szybko wyrobili sobie zdanie na temat Marlon'a.

Opuścił mieszkanie, zastanawiał się nad powrotem na komisariat jednak w ostatniej chwili zdecydował się jednak odwiedzić inne miejsce, pobliski bar, być może ten sam w którym Vilain spędzał czas za życia. Zamówił jedno piwo bardziej dla uczczenia pamięci współpracownika niż dla samej ochoty.

Vilain był zakompleksionym introwertykiem, który czasem nawet w pracy nadużywał alkoholu, to Baldrick wiedział dobrze, znał go już dłuższy czas i zanotował sobie w pamięci dokładny opis tego człowieka wraz z jego zachowaniem i sposobem pracy. Była to prawda, ale przy tym był również odpowiedzialnym detektywem, któremu udało się dostać do Wydziału Specjalnego, a to już o czymś świadczyło. Marlon Vilain, Ten od komputerów, Maszynka do danych, PC-MAN - można go było nazywać różnie, ważne było to, że jako detektyw dawał z siebie wszystko, kiedy było trzeba pracował nocami lub rzucał się w pogoń nawet bez obstawy, byle tylko rozwiązać śledztwo i postarać się o wyrok dla poszukiwanego. Marlon Vilain był dobrym gliną.

Wtedy właśnie z zamyślenia wyrwała go silna woń damskich perfum, dałby głowę, że to Fleur de Fleurs Niny Ricci, zapach zapadający w pamięć. To wystarczyło aby Baldrick obejrzał się w stronę kobiety, która usiadł obok, oszałamiająco piękna i zmysłowa, z kimś takim można było zgrzeszyć, zawsze i wszędzie. Na jej twarzy pojawił się wspaniały uśmiech, gdy tylko spostrzegła spojrzenie Terrence'a. To była chwila kiedy znów poczuł się jak nieśmiały dzieciak, który nie wie czy może się odezwać czy też powinien milczeć.

- Ma pan może ogień? - powiedziała niczym gwiazda filmów z lat 30.

- Oczywiście - odrzekł, starając się aby jego głos brzmiał pewnie.

- To, kutasie, spal w końcu tą przeklętą kartę! - rzuciła, a następnie uderzyło go tak szybko, iż nawet nie zdołał w jakikolwiek sposób zareagować.

Upadł na podłogę przez chwilę całkowicie tracąc kontakt z otoczeniem, jak na uwodzicielską piękność kobieta miała sporo krzepy. Po chwili spróbował wstać co z trudem mu się udawało, choć wciąż nie stał pewnie na nogach.

- Nic panu nie jest? - powiedział nagle barman - Piwko było za mocne?

- Gdzie jest ta kobieta? - powoli spytał Baldrick po czym zaczął oglądać się na wszystkie strony, tajemnicza piękność zniknęła.

- Jaka kobieta?

- Ta, która siedziała obok mnie, ta, która mnie popchnęła.


- Przyjacielu, dawno już nie widziałem, żeby ktoś po jednym piwku miał takie zwidy - odrzekł wesoło mężczyzna - Lepiej pan już nie pij, idź do domu i wyśpij się.

Baldrick kiwnął głową i lekko się jeszcze chwiejąc, opuścił lokal. Kolejna halucynacja - bez wątpienia, wszystko zaczynało się komplikować, w tym stanie mógł mieć problem z rozwiązaniem śledztwa. Potrzebował koncentracji, lecz wydarzenia ostatnich dni jej nie sprzyjały, wypadek jednak spowodował jakieś uszkodzenia. Nie wyglądało to dobrze. Wtem odezwała się jego komórka, dzwonił Cohen, choć Baldrick nie był zbyt skory do odebrania, w końcu jednak nacisnął przycisk, widząc, że Szkieletor nie ma zamiaru odpuścić.

- Czego Cohen? - szorstko rozpoczął, po kilku sekundach zorientował się, że doktorek jest na prawdę wściekły.

- W chuja sobie lecisz Szerlok? Wydaje ci się, że możesz sobie tak po prostu zabrać zabawki i spierdolić z piaskownicy, gdy wszystko zacznie się sypać?! Dobra, chciałeś zmiany koordynatora to masz: Zamknij się i posłuchaj, to jebane polecenie służbowe! Wszystkim nam jest ciężko z powodu śmierci Vilain'a, z powodu Mac Nammary, z powodu szajby Grand'a i całej tej gównianej sprawy. Clause był bliski strzelenia sobie w głowę. Zebrał materiał który go przerósł – gdybym z niego nie wyciągnął tych informacji zabrałby je ze sobą do grobu. Dlatego rano kazałem ci się zamknąć i dać mu skończyć! Czego potrzebujesz żeby się ogarnąć?! Mam ci kurwa kwiatki i bombonierkę z liścikiem przeprosinowym kupić?! Zgłosić się do jebanego "Wybacz mi"?! – w końcu zrobił pauzę na zaczerpnięcie powietrza. Takiej wiązanki nie puścił odkąd Baldrick go znał. Zanim Terry zdążył wypalić perfekcyjną ciętą ripostą, podjął ponownie, już spokojniejszym głosem. – Słuchaj Terrence, nie współpracujemy ze sobą od wczoraj. Szkiełko, oko, dowody: tego się trzymaliśmy i przy tym zostajemy. Skoro zrezygnowałeś, to pewnie miałeś dobry powód, ale teraz potrzebuję twojej współpracy cholerny socjopato. Mogę na ciebie liczyć?

- A mogę liczyć na bombonierkę? - odparł w swoim stylu Baldrick, lecz chwilę później dodał poważniejszym już tonem - Zachowaj swoje uwagi dla kogoś innego, jestem profesjonalistą i cały czas pracuję nad śledztwem.

- Byle nie na buzi! Spokojnie, to były pierwsze i ostatnie uwagi natury ogólnej, jakie ode mnie dostałeś. Co teraz robisz i kiedy skończysz? - najwyraźniej pierwsze objawy zdenerwowania powoli zaczynały go opuszczać.

- Mam zamiar zbierać się na komisariat, o co chodzi?

- Trzeba zrobić ten rekonesans wokół Waterfall'a, dasz dziś radę, czy masz jeszcze jakieś własne wątki?

- Zajmę się tym.


- Super. Dwie sprawy - po pierwsze pisze do wewnętrznych, żeby im przekazać twoje sugestie odnośnie kreta, nie mamy czasu się tym zajmować, a oni i tak muszą znaleźć swojego, więc będzie im zależało.

- To wszystko?


- Jakieś sugestie odnośnie tego pisma do wewnętrznych?

- Kretem jest ktoś kto ma dostęp do naszych danych osobowych, adresy, telefony, wszystko. Niech sprawdzą kto ostatnio grzebał w kadrach.

- Dobra, zapisałem, kończę bo mi ciała w prosektorium stygną
- Baldrick nic już nie odpowiedział tylko się rozłączył, nie miał już humoru na żarty.

***

Na komisariacie aż huczało od wiadomości na temat Marlon'a, najwyraźniej wieści szybko się rozchodzą, niektórzy próbowali zagadywać o to Baldrick'a, lecz co inteligentniejsi siedzieli cicho, nie narażając się tym samym na wredną wiązankę wylewającą się z ust Terrence'a. Detektyw swoje kroki skierował do Stabler'a, tylko z nim mógł teraz porozmawiać.

- Sprawdziłem wszystko - rzekł Theodore kiedy tylko spostrzegł przyjaciela, palcem wskazał na leżący na biurku dowód - Nic tu nie ma, ten gość musiał być w rękawiczkach, znowu profeska.

- Tego się spodziewałem - odparł Terrence - Słyszałeś już pewnie o Vilain'ie.

- Tak, szkoda faceta, podobno to ty go znalazłeś, mówią, że się zapił
- powiedział z przejęciem Stabler.

- Tak mówią - potwierdził.

- Masz inną wersję, zamieniam się w słuch - Theo zerknął na zegarek - Tylko szybko, za 15 minut odbieram Angie, wróciła wcześniej.

- To nie musiało być samobójstwo.


- Morderstwo? Myślisz, że ktoś upozorował... zachlanie się? - uśmiechnął się z niedowierzaniem - Musisz przyjąć do wiadomości...

- Oglądałeś film Siedem? Pamiętasz grubasa? -
przerwał mu Terry - Trzy samobójcze śmierci matek sobowtórów i jedna nie udana, następnie Mac Nammar'a i Vilain, przypadek? - zrobił pauzę po czym dodał jeszcze energiczniej - I ten policjant! Pamiętasz? Ten od Mendozy, on też się zabił, jak on się nazywał?

- Nie wiem, nie pamiętam - odpowiedział Stabler przenosząc wzrok na sufit - Ale... czy nie popadasz w paranoję? To może być...

- Przypadek?
- dokończył za przyjaciela - Tyle samobójstw w jednym śledztwie, na prawdę nie widzisz tu nic podejrzanego?

- Posłuchaj Terry, wiem, że nie masz teraz łatwo, jesteś zły, że nic nie zauważyłeś, Marlon nie żyje, Stary był tego bliski, a ty przegapiłeś ten moment przed, nie domyśliłeś się. Jednak popadanie w paranoję, doszukiwanie się dziwnych wytłumaczeń - to nie pomoże.


- Nieważne - rzucił wyraźnie zdenerwowany Terrence - Paranoję to mają pozostali, wpadnij do nas na odprawę.

- Po prostu nie doszukuj się za bardzo, przyjmij do wiadomości, że możesz się mylić Terry. Prawdę mówiąc, chyba potrzebujesz odpoczynku, nie sądzisz, że to zaczyna cię przerastać? Każdego by przerosło. Ten wypadek, Marlon, Mac Nammara, odpuść to. Jedź na wakacje. Nie wiem czy jesteś teraz w stanie rozwiązać to śledztwo.

- Jasne, jasne.

- Jezu Baldrick! Nie jesteś Bogiem, możesz sobie czasem odpuścić! Dadzą sobie radę bez ciebie.


- Wiesz co? Spieprzaj już do tej swojej pierdolonej żonki - odparł nagle Baldrick zaskakując Theodore'a, po czym szybkim ruchem ręki zabrał kartę z biurka - Nie potrzebuję twoich uwag.

- Wal się Baldrick
- Stabler minął przyjaciela i ruszył w kierunku wyjścia.

To był fatalny koniec tej rozmowy, Baldrick wiedział, że przesadził, lecz nie pokusił się o żadną formę przeproszenia, rzeczywiście był zdenerwowany i nie końca panował nad emocjami. Stabler na pewno miał rację, wypadek i próby samobójcze, udane czy nie, wszystko zbierało swoje żniwo, a przecież do tego dochodziły jeszcze te szalone halucynacje. Na korytarzu już zebrała się grupka ludzi najwyraźniej zwabiona odgłosami kłótni. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w Baldrick'a udając przy okazji, iż zajmują się swoją pracą.

- Klaszczcie, komedia skończona.

***

Waterfall mieszkał w szemranej okolicy dlatego Terrence pojechał na miejsce wraz z dwoma mundurowymi. Jeden z nich, niejaki Wrigle zapewniał, iż wychował się tu, więc na pewno mógł okazać się dobrym wsparciem. Mężczyzna co chwila wskazywał na kogoś palcem mówiąc: Ale się roztyła! lub Totalny pijus! Sama okolica nie wyglądała zbyt ciekawie, same przyczepy kempingowe, a w nich podejrzani o różne przestępstwa ludzie. Tutaj każdy musiał uważać, na swój portfel, na auto, na życie. Zdaniem Wrigle'a, dla niektórych mieszkańców, zabić to jak splunąć, lecz ciężko było stwierdzić, czy jest to po prostu taka sobie gadanina czy też wiarygodna informacja.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=7mQCXdyeB8I[/MEDIA]

Nie inaczej było z rodziną Waterfall'a, nie zgłosili zaginięcia, więc zapewne nie przejęli się zbytnio nieobecnością syna. Patologia, nic dziwnego, iż chłopak miał na koncie kilka wykroczeń, kradzieże aut, wymuszania, od 11. roku życia do 14. siedział w poprawczaku. Ojciec czas spędzał w więzieniu za zabójstwo i nieudany napad na jakiś mały bank, z rodzeństwem nie było lepiej, każdy specjalizował się w nieco innych akcjach.

- To standard w tej dzielni - podjął któryś raz z kolei Wrigle - Te trzy przyczepy tam... widzicie? SWAT moglibyśmy uzbroić tym co te rodzinki mają, a z całej dzielni to pewnie nawet Gwardię Krajową by się dało - zaśmiał się szczerze.

W końcu znaleźli się obok przyczepy należącej do rodziny Waterfall, zżarte przez rdzę i pomalowana tylko w połowie na biały kolor, druga zaś strona miała dziwny jasny odcień żółtego. Przed wejściem stała wspaniała wystawa butelek po tanich alkoholach, dwa worki śmieci stojące tu najpewniej już od kilku miesięcy oraz puste paczki po papierosach. Można powiedzieć, że przyczepa Waterfall'ów doskonale wtapiała się w otoczenie. Baldrick zapukał kilka razy, aż wreszcie drzwi głośno zaskrzypiały i pojawiła się starsza kobieta z petem w ustach.

- Wydział Specjalny, musimy pogadać - rzucił Baldrick i wepchnął się do środka.

To był błąd, śmierdziało tam gorzej niż na zewnątrz, a pobojowisko jakie znajdowało się w pokoju, w którym stał, świadczyło o tym, iż rodzina raczej nie postarała się o zatrudnienie sprzątaczki z Ameryki Łacińskiej. Na jednym z foteli siedział młody chłopak, który rozkręcał właśnie jakieś radio, Baldrick domyślił się, iż był to John - jedyny, który nie siedzi. Z akt wynikało, iż miał dziewiętnaście lat, ale wyglądał przynajmniej na dwadzieścia pięć, do tego należało dodać tatuaże czterdziestolatka z jakiegoś więzienia o zaostrzonym rygorze, typowy gość, który chciałby być prawdziwym gangsterem. W pudle szybko znalazłby partnera na nie jedną noc.

- Terrence Baldrick, Wydział Specjalny Nowoyorskiej Policji - powtórzył i dopiero wtedy zyskał uwagę chłopaka, który oderwał się od pracy, stanął przy matce i zaczął lustrować spojrzeniem funkcjonariusza.

- Czego tu chcesz glino? - wypaliła kobieta uprzedzając tym samym syna.

- Wpadłem zapytać jak się macie?

- Radzimy sobie
- odparł John raczej nie łapiąc sarkazmu - Co się trafi to robimy.

- Raczej, co się trafi to bierzecie, nie?
- na twarzy Terrence'a pojawił się wredny uśmiech - Nieważne, kiedy ostatni raz widzieliście Lenny'ego, gdzieś z kimś wychodził?

- Nie wiem, nie wiem
- odparła matka - Nie zwierza nam się.

Waterfall'owie reagowali w jedyny znany sobie sposób rozmowy z funkcjonariuszem, należeli do tego typu ludzi, którzy mieli wpojony, czy też może nawet wrodzony, nawyk nie ufania policji. Reguła numer 1. Jak najmniej mówić glinom. Generalnie wychodziło na to, iż rodzina nic nie wiedziała, czy też bardziej prawdopodobne, mało ich to obchodziło.

- Syn miał jakiś swój kąt? Gdzieś gdzie trzymał swoje rzeczy? - spytał Baldrick.

- Miał - odrzekła krótko kobieta.

- Mam sam zabrać się do przetrząsania czy mi to ułatwicie? Nie chciałbym natknąć się na coś czego jako policjant nie mógłbym przeoczyć - dopiero słysząc groźbę matka ruszyła się do kilka kroków i po chwili przyniosła kartonowe pudełko z ciuchami.

- To jego rzeczy - burknęła i położyła przed detektywem.

Na pierwszy rzut oka były tam jedynie ciuchy chłopaka, nic wartego uwagi. Lenny mógł mieć schowek z prywatnymi rzeczami gdziekolwiek, pełno było w okolicy krzaków, wraków, innych przyczep, zespół policjantów miałby nie lada problemy z przeszukaniem tego terenu. Do tego rodzina nie zamierzała pomagać.

- Czego wy w ogóle chcecie od brachola? Podjeżdżacie suką w garniaku, co kurwa zrobił? - wypalił John, najwyraźniej od dłuższej chwili czekał by to z siebie wyrzucić.

- Lenny nie żyje, został zamordowany - odparł spokojnie Baldrick - Wrigle weź to pudło, sprawdzimy je.

Mundurowy posłusznie zabrał się za wykonanie rozkazu, tymczasem matka nie wytrzymała i rozpłakała się, John natomiast wpadł w totalny amok, uderzył kilkakrotnie w ścianę, zaczął kopać w fotel i wrzeszczeć coraz wykwintniejsze przekleństwa. Baldrick obojętnie przyglądał się całemu zajściu, mało go obchodził ból rodziny, w gruncie rzeczy i tak postrzegał ich jedynie jako kryminalistów.

- Pieprzony Miquel! - krzyknął John - Urwę! Nieeee, odstrzelę jaja! Odstrzelę jaja temu skurwielowi! - przerzucił spojrzenie na Terrence'a - To przez takich jak ty! - w międzyczasie matka zdążyła rozryczeć się jeszcze głośniej - Skurwysyńska policja! Na co kurwa idą nasza podatki?!

- A płacicie je? Nie wyglądacie na takich - odparł Baldrick, a chłopak mocno poczerwieniał na twarzy - Ale generalnie idą na moją wypłatę, prawnika, dom i nowe auto, zaraz... tego nie powinienem mówić.

- Skurwielu! Zaraz się z tobą policzę!

- Nie ufaj glinom!!! Nigdy!
- dołączyła się nawet matka wrzeszcząc przez łzy.

Na twarzy Baldrick'a pojawił się ironiczny uśmiech, rodzina Waterfall prawie opluwała go, oskarżając przy okazji o wszystkie klęski żywiołowe jakie nawiedziły kraj, o walki gangów oraz o zamknięcie ich krewnych w więzieniu. Tymczasem na zewnątrz pojawiało się coraz więcej ludzi i Wrigle starał się jakoś przepędzić tłum. Baldrick wyszedł z przyczepy, ciekawscy sąsiedzi ustawili się dokoła bacznie obserwując co się dzieje, większość z nich wyglądała jak zapijaczona elita meneli z baru dla motocyklistów.

- Dziękuje wam, widownia sporo dla mnie znaczy - rzucił Terrence - Wrigle nie wiesz czy któryś z nich nie jest poszukiwany?

Niechętnie cała grupka zaczęła wracać do siebie, coś tam przeklinali pod nosem i spluwali, ale nie postanowili zaryzykować. To dobrze, bo u jednego z nich Baldrick dostrzegł wystającego z kieszeni Makarov'a. John i jego matka wciąż byli wściekli, lecz przynajmniej przestali już wrzeszczeć.

- Kim jest Miquel? - nikt nawet nie miał zamiaru mu odpowiedzieć, więc po prostu zadał kolejne pytanie - Lenny interesował się ezoteryką? Tarot, wróżki, itp.?

- Nie interesował się, ale miał pokręconą dziewczynę - odrzekł John - Nawet ładna, szkoda, że jebana szmata.

- Zmarnowała się...
- dorzuciła matka.

- Robi przy Mac Drive przy 17., buda z żarciem. Nazywa się Hope, jest rodzice to jacyś hipisi czy coś takiego.

- Przyjemnie się z wami gadało, teraz już uciekamy - wyszedł na zewnątrz i otworzył drzwi od radiowozu - I nie przejmuj się Johnnie, pewnie spotkasz się nie długo z krewniakami.

- Spieprzaj psie.

Silnik radiowozu po chwili zaryczał i ruszyli do Mac Drive przy 17. Wystarczyło obejrzeć się za siebie by zobaczyć jak znów za nimi zbiera się wataha ludzi, którzy już po chwili znaleźli się pod domem rodziny Waterfall. Ciekawość wzięła górę, nikt nie czekał nawet aż auto policji zniknie z pola widzenia.

- Niezbyt są rozmowni - rzekł Terrence po czym założył rękawiczki i zaczął przetrząsać ubrania Lenny'ego.

- Tutaj za gadanie z gliną trafia się do zatoki Hudson'a - powiedział zachęcony Wrigle - Albo po prostu znika, albo dostaje kosę w nocy. Taka dzielnia, tutaj słowo glina to największa obelga. Normalni też tu gdzieś żyją, ale krótko, chyba, że ktoś sam się wyprowadzi. Zmniejszają populacje, gorzej niż w niejednym czarnym gettcie.

W ubraniach nie było nic ciekawego, pustka i tyle, Baldrick powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że traci czas. Był to jednak jedyny ślad, więc postanowił się poświęcić. Opłaciło się, w kieszeni jednej z bluz znalazł kartę tarota przedstawiającą motyw głupca, na której zapisany był również jakiś numer. Wreszcie coś co mogło się przydać. Zabezpieczył dowód i schował do kieszeni.


Mieli szczęście, gdyż Hope akurat teraz miała swoją zmianę, młoda, lecz ani ładna ani brzydka, choć można było zauważyć, że należała do tak zwanych osób wyzwolonych. Ubrania dobierała najwyraźniej w stylu grunge co dla Terrence'a słabo komponowało się z firmowych fartuchem. Dziewczyna na pewno nie była szmatą, lecz po okaleczeniach na jej rękach stwierdził, iż do świętej również było jej daleko. Po krótkim przedstawieniu się Baldrick miał zamiar przejść do sedna.

- Hope, dziewczyna Lenny'ego Waterfalla? John powiedział, że cię tu znajdziemy.

- To ja, ale z tym dupkiem zerwałam dwa tygodnie temu, a co? - spytała niezbyt zainteresowana.

- A nic. Nie żyje, jacyś kultyści rozczłonkowali go na złomowisku.

- Oż kurwa
- dziewczyna poważnie zbladła, dopiero teraz orientując się dlaczego wypytuje ją policja.

- Muszę zadać ci kilka pytań - rzekł Terrence - Lenny interesował się ezoteryką? Może zostawił u ciebie jakieś rzeczy? Może miał jakichś nowych znajomych, albo dostawał dziwne wiadomości bądź telefony?

- Ezoteryką? Nie, on był tępym osiłkiem - powiedziała po chwili - Może jakieś drobiazgi u mnie zostawił, fleja straszna, wszystko rozrzucał. Nie przedstawiał mi znajomych, a zresztą kręcił się z tymi, których znał od dzieciństwa.

- Coś zmieniło się w jego zachowaniu?

- Był dziwny, poznał inną dziewczynę i zerwaliśmy.

- Wiesz kim ona jest?

- Wydrapałabym jej oczy gdybym wiedziała - odparła bez zastanowienia - Może jego pokręcona rodzinka coś wie.

Baldrick podziękował za rozmowę i wrócił do mundurowych, miał już dosyć tego kręcenia się w kółko od jednej do drugiej osoby, nadeszła pora by wrócić do pracy i przeanalizować kilka rzeczy. Kilka poszlak wymagało sprawdzenia, poza tym, chciał trochę odetchnąć, nie lubił pracy za biurkiem, ale teraz wydawała mu się ona wyzwoleniem. Mundurowym nakazał znalezienie i przesłuchanie Miquel'a, mężczyzna zapewne nic nie wniesie do sprawy, lecz należało to zrobić tak na wszelki wypadek. Jeśli zaś chodzi o Waterfall'a to Baldrick podejrzewał, iż wybrano go jedynie z uwagi na podobieństwo do Brook'a.

***

Na komendzie Baldrick wykonał kilka telefonów upewniając się między innymi, iż podsłuch w domu Nicole Rock został założony. Dziewczyna nie wróciła i jeszcze się nie odezwała. Oddał również do ekspertyzy kartę tarota, uprzednio zapisując numer na kartce. Miał zamiar zająć się raportami, licząc, że znajdzie coś co przeoczyli inni. Priorytetową sprawą było też sprawdzenie czyj numer znajdował się na karcie oraz gdzie osobę tą można znaleźć.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 25-08-2010, 13:46   #58
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Okolice New City. 8 września koło godziny 15.00.

Rafael Alvaro

Pamiętasz, że kiedy Warchild wstawał z ławeczki do ćwiczeń ty poczułeś ... strach.
Irracjonalny, chwytający za gardło nagłym uczuciem duszności strach.
Poczułeś się tak, jakby Caspian cisnął sztangę w twoją stronę, chociaż oczywiście tego nie zrobił.
Pamiętasz też oczy Nasha Tharotha – wielkie niczym jeziora bez dna – wpatrzone w ciebie i ten łagodny, spokojny uśmiech.

A potem nagle dostałeś zawału. Tak po porostu. Nie miałeś sił by zrobić cokolwiek. Upadłeś na przystrzyżoną równo trawę pachnącą życiem, które w twoim przypadku okazało się tak kruche.

Potem obrazy zamazywały się.

Był chyba jakiś samochód, straszliwie podskakujący na wybojach. Były głosy i światła. I był ten potworny, promieniujący ból, jakby ktoś chwycił twoje serce w dłoń i zaciskał pięść. Paradoksalne w tym wszystkim było to, że dzień wcześniej postanowiłeś rzucić palenie.

Ocknąłeś się w jakimś łóżku. Podpięty do aparatury medycznej. Rozpoznałeś kardiogram, reszta była ci nieznana. Ale bez wątpienia zadaniem wszystkich tych przyrządów było podtrzymanie cię przy życiu. Do twarzy przyklejona była maska ułatwiająca oddychanie. Czułeś się bezwolny i bezsilny. Miałeś jedynie tyle sił, by patrzeć.

Dopiero potem ujrzałeś jego. Nash Tharotha stojącego przy drzwiach. Obserwował cię zmrużonymi oczami przywodzącymi na myśl mysz bawiącą się z kotem. Nie odzywał się ani słowem lecz ty wyraźnie usłyszałeś szept przy swoim uchu.

- Tam na dachu, detektywie Alvaro, wyciągnąłem do pana rękę. Dałem panu szansę określenia się. Szansę wyboru. Wybrał pan źle. Ludzie często tak postępują. Miał pan zawał serca. Lecz nie taki zwyczajny, o nie. Połączyłem go ze znacznym wylewem i chociaż robiłem co w mojej mocy i dowiozłem pana na czas do szpitala niestety pewne zmiany są nieuniknione. Częściowy paraliż ośrodka mowy u układu nerwowego. Sukcesem będzie dla pana przejść kilka kroków i wybełkotać w miarę zrozumiałe zdanie. Oczywiście nie wcześniej niż za rok, dwa lata.

Czułeś, że mówi prawdę. Panika zacisnęła się wokół ciebie, niczym stalowa kolczatka.

- Tak, detektywie Alvaro – znów usłyszałeś ten szept w uchu. – Mogliśmy zostać sojusznikami, lecz pan wolał stanąć na drodze czemuś, czego nie jest pan w stanie pojąć swoją ograniczoną, małpia percepcją. Postanowiłem nagrodzić pana i nie zabijać. Niech cieszy się pan życiem. Bezwartościowym i pełnym bólu oraz marzeń o tym, by zakończyć je samobójstwem. Życiem podobnym do tych, których utratę dla miliardów ludzi na tym świecie, próbował pan ubrać w wymiary sprawiedliwości, zemsty i banału zwanego prawem. Niech pan przekaże to sowim kolego. A. Zapomniałem. Nie może pan mówić, a znaczna utrata władności kończyn górnych uniemożliwi panu pisanie. Cóż. Pech.

Potem Nash Tharoth stojący przy drzwiach ukłonił ci się z szyderstwem i wyszedł zostawiając cię bezwładnego w skorupie zwanej ciałem.


Nowy York, okolice New City, 8 września 2011r godzina po 15.00


Patrick Cohen


Rozmowa telefoniczna, jaką przeprowadziłeś przed chwilą zburzyła twój starannie przygotowywany plan działań. Teraz wszytko ... uległo zmianie.

Jeszcze raz, na chłodno, przypomniałeś sobie jej przebieg:

- Co tam? – zapytałeś krótko.

Męski, miły głos, który odezwał się w słuchawce zamiast Alvaro:

- Witam doktorze Cohen. Nazywam się Nash Tharoth i właśnie jadę z pańskim kolegą do szpitala w New City

Zamilkłeś zarówno zszokowany tą informacją, jak i tego, od kogo pochodziła.

- Obawiam się że kolega miał poważny zawał serca i myślę że chciałby pan o tym wiedzieć. Jak na razie jest reanimowany w samochodzie.

Milczałeś.

- Czy coś mogę jeszcze zrobić? – padło pytanie.

– Nie, to nie będzie konieczne, zrobił pan dość – rzekł spokojnie, choć do spokoju było mu zdecydowanie daleko. Miał ochotę wrzeszczeć, walnąć telefonem o ścianę po czym zdemolować blat, przy którym siedział. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. – Oczywiście, jesteśmy wdzięczni. Proszę w miarę możliwości nie opuszczać Stanu i zjawić się na Komendzie Głównej NYPD w celu złożenia zeznań. Dziękuję, do zobaczenia zatem.

Takie rozmowy zmieniają wiele.

Szybko wykonałeś kilka telefonów. Do Zespołu i do szefa by poinformować ich, co się wydarzyło. Potem wypełniając stosowne formularze zamówiłeś sobie samochód służbowy i dwóch mundurowych do ochrony. Ustaliłeś z kim wyjechał Alvaro, zdobyłeś numer telefonu do aspiranta Jonesa i wydałeś mu szybkie instrukcje, co ma robić. To funkcjonariusz nakreślił ci całą sytuację:

- Detektyw Alvaro strasznie się czymś podekscytował na miejscu. Rozmawiał z jakimś muskularnie zbudowanym i wytatuowanym gościem i chyba chciał mu coś pokazać, nie wiem, bo sięgnął do kieszeni. Wcześniej pokazywał ludziom zdjęcie młodej dziewczyn – tej poszukiwanej, wiec pewnie o to chodziło. Nie wiem, bo nie widziałem dokładnie. Ale nagle złapał się za serce i upadł. Profesor Taroth zajął się szybko wszystkim. Gdyby nie on, Alvaro już by pewnie nie żył.

Samochód był gotowy w kwadrans. Zaiste – niezłe tempo. Policyjna syrena pozwoliła wam ominąć korki. Tobie i aspirantom: Paulo Malacarro – śniademu latynosowi i Johnowi Rivierra – wysokiemu i chudemu kierowcy. Obaj już służyli jako wsparcie dla Specjalnego. Wzięli broń i mieli srogie miny.

Z pędzącego samochodu zadzwoniłeś do Maggie informując ja o konieczności przełożenia spotkania, prosząc przy okazji by modliła się o powodzenie.

New City było o 40 minut jazdy od Nowego Yorku, wliczając w to korki uliczne, których nawet mimo syreny, nie udało się w kilku miejscach uniknąć.

Kiedy mijaliście tabliczkę informacyjną przed miastem zadzwoniła komórka. Walentov.

- Witam doktorze. Mam wyniki badań pana aresztowanych. Nie wiem, jak to się mogło stać, ale krew znaleziona na miejscu zbrodni jest zgodna z materiałami DNA pobranymi z ich mieszkań lecz nie jest zgodna z próbkami krwi, które teraz zostały od nich pobrane.
To zupełnie inna grupa krwi. Co więcej, obaj mają taką samą wyjątkowo rzadką przypadłość hemofiliczną o słabym natężeniu oraz niezwykle wysoki poziom białych krwinek. Szczerze mówiąc każe przeprowadzić kolejne badania, za pana zgodą, bo może ktoś pomylił się w laboratorium. Takie połączenie jest .. nietypowe. A poza tym, to, co widzę na wynikach to ... jedna krew. Krew jednej osoby. Pobrana z jednego żywego organizmu, gwoli ścisłości.

- Jesteśmy na miejscu – poinformował Malcarro.

Faktycznie. Zatrzymaliście się pod niedużym, ładnie położonym szpitalem New City.

Przed wejściem czekał Nash Tharoth. Czekał, przypominając ci pająka w sieci, lecz w jakiś dziwny sposób miałeś przeczucie, że wasze działania w jakiś sposób zniszczyły mu jego pajęczynę. Pozostaje pytanie, co wtedy robią pająki. Tkają ja na nowo, czy mszczą się na tym, co zburzyło symetrię nici?


Nowy York, Wydział Specjalny, 8 września 2011 godzina 15.00


Terrence Baldrick

W końcu za biurkiem.
Nadal czułeś na ubraniu smród przyczep i ludzkiego śmiecia zamieszkującego te nory, które nazywali swoimi mieszkaniami.

Ciemna kawa stygła w kubku a ty spojrzałeś na rząd cyferek wypisanych na karcie tarota znalezionej w rzeczach Waterfalla. Numer nowojorski. Identyfikacja zajęła kilkadziesiąt sekund. Numer należy do Emilii Van Der Askyr – na jej telefon komórkowy związany z rolą szefa Opiekuńczych Skrzydeł.

Monitoring mieszkania Niicole Rock nadal nie dawał rezultatów. Zaginiona nie pojawiła się w domu. Kolejny trop, który wymyka się waszej percepcji.

Zacząłeś przeglądać raporty, dane, pozyskane informacje i ... dostrzegałeś coraz więcej niejasności w tej sprawie. Nieznane techniki mrożenia, wspaniali chirurdzy, cuda, kurwa, cuda.
Przez chwilę naszła cię dzika ochota, by wziąć akta i pierdzielnąć je do kosza, gdzie ich miejsce.

W porę jednak zadzwonił telefon. Odebrałeś.

- Tutaj funkcjonariusz Callagen z Bramy Głównej. Są trzy przesyłki dla pracowników Wydziału Specjalnego. Paczka dla kapitana Mac Nammary, paczka dla detektywa Cohena oraz przesyłka dla detektywa Baldricka. Czy wpuścić kuriera na górę? Czy ktoś zejdzie na dół. Czy odebrać za wpisaniem nazwiska?

Co do zawartości dwóch przesyłek to chyba wiesz, co znajduje się w środku. Firma AG( Amazing Gadget) okazała się być terminową. Trzecia przesyłka jest jednak czymś niespodziewanym.
Miałeś już podjąć decyzję, kiedy drzwi do wydziału otworzyły się jak szeroko i wparował przez nie tęgi, czerwony na twarzy policjant.

- Kto zajmuje się sprawą Malcolma Brooka – zapytał. – Sprawa „Tarociarza”.

Widząc, że Jessica dosłownie zasypana jest w jakiś papierach i nie wdzidi nic, co dzieje się wokół niej spojrzałeś na niego wyczekująco.

- Musi pan to zobaczyć, detektywie – wyrzucił z siebie funkcjonariusz. – Musi!

- Hallllllllllo – zapytał Callagen. – Jaka decyzja, detektywie?



Nowy York, Wydział Specjalny, 8 września 2011 godzina 15.00


Jessica Kingston

Przesłuchanie Malcolma Brooka było dziwne. Ten chłopak wydawał się być nieobecny i czujny zarazem. Miałeś obserwować jego mowę ciała, lecz w zasadzie nie było nic do obserwacji. Żadnej mimiki, mimo ze kamera nagrywająca przesłuchanie dawała również zbliżenie twarzy osoby przepytywanej. Zimne, opanowane oczy, jak oczy staruszka, z którym rozmawiałeś wczoraj w Bostonie. Żadnych gestów, jak jakiś robot z filmów futurystycznych.
Gdyby był „:świeżakiem” złapanym i dostarczonym prosto do pokoju przesłuchań założyłabyś, że jest naćpany. Lecz tak nie było. Tego lodowatego opanowania nie można było zrzucić na utratę matki. To nie była właściwa reakcja psychologiczna. Co jakiś czas głos aresztowanego zakłócały jakieś trzaski, a obraz w kamerze skakał. Przydałoby się sprawdzić sprzęt.

* * *

Siedziałaś za biurkiem, kiedy poinformowano cię z dyżurki, że przybył kurier z Bostonu. Kilka minut później, za pokwitowaniem, na twoim biurku wylądowało tysiąc trzysta osiemdziesiąt osiem stron – dokładnie ponumerowanych – dotyczących sprawy Lestera Crownbridge’a z 1966r.

Niewyraźne kserokopie maszynopisów, ręcznie spisywane zeznania, zdjęcia dowodów, fotografie sprawcy – wszystko, co służyło kiedykolwiek jako dowód, poszlaka, akt procesowy i tym podobne dokumenty w tej sprawie, leży teraz na twoim biurku. A tobie nie pozostaje nic innego, jak korzystając z wyuczonej w akademii policyjnej i na szkoleniach dla detektywów wiedzy przejrzeć te dokumenty.
Zaledwie trzysta osiemdziesiąt osiem stron. Nie jest źle. Szacujesz to na jakieś dwa, może trzy dni pracy.

Najpierw odsiać dokumenty ważne od tych mniej ważnych. Potem poszukać powiązań z waszą sprawą. Nazwisk, osób, miejsc. Cokolwiek.

Jasna cholera! To 1388 stron!
Sama chciałeś.

Nalałaś sobie kawy, zapaliłaś lampkę na biurku i zabrałaś się do pracy.
 
Armiel jest offline  
Stary 27-08-2010, 16:54   #59
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Smierć.....

.....nie chciała nadejść. Ktoś ja powstrzymał? Ktoś ja odwołał?

Zapach trawy wbijał się mocno w nozdrza detektywa Alvaro. Była ciemność, ból ściskający kurczowo serce Rafaela, krótki urywany oddech i zapach trawy. Intensywny

Błysk... wnętrze samochodu

Błysk.... twarz Nasha Tharotha

Błysk.... jego oczy. Oczy Łowcy. Czerń bez dna

Błysk... pielęgniarz robiący zastrzyk

Błysk..... jasne światło drażniące źrenice policjanta

Pośrodku tego wszystkiego brzmiace niezrozumiale głosy, niczym mówione w jakiejś tubie, daleko, daleko od Rafaela.

Błysk... oczy Nasha Tharotha

Błysk.... światła jakiegoś korytarza, mijane w pędzie

Ciemność. Oczy bez dna

.....

Pierwsze co Alvaro poczuł to przytłumiony ból. Potem pojawił się dźwięk, miarowe systematyczne pik, pik, pik, pik. Dźwiek maszyny odmierzajacej pracę jego serca. Serca, które okazało się tak nagle schorowane. Rafael otworzył oczy by po chwili szybko je zamknać. Światło pomieszczenia raziło. Rafael potrzebował czasu by przyzwyczaić wzrok. Chciał się poruszyć ale nie mógł. Oddychał ciężko korzystajac z pomocy tlenu, który za pomocą maski wdychany był do płuc. Ponownie chciał sie poruszyć. Nic. Żadnej reakcji ciała. Oczy, tylko nimi mógł wodzić. Bardzo szybko poznał swoj niewielki rewir jaki był w stanie objąć wzrokiem. Był w szpitalu, w sali, podpięty do maszyn monitujących jego funkcje życiowe i pomagające utrzymujące go przy nim. Rafael ponownie przesunał wzrokiem po swoim polu widzenia. Była jedna zmiana. Nash Tharoth stojący w drzwiach sali.

Słodki Boże, nie rozpłacz się, znajdź siłę, dasz radę, pokonasz to” – powtarzał w myślach patrząc sie z lękiem na niechcianego gościa.

Kiedy usłyszał jego ciepły, miły, charyzmatyczny głos koło swojego ucha, pomimo tego, że jego usta się nie poruszały, strach się pogłębił. Chciał poznać anioła? No to dostał to co chciał. Dlaczego jednak musiał spotkać tego upadłego.

Astharoth. Chełpił się i cieszył swoim postępkiem. Tym, że doprowadził do paralizu Rafaela Alvaro, człowieka, który wlazł mu z butami w jego anielskie sprawy. Człowieka, zwykła małpę jak raczył go nazywać. Od niego Rafael dowiedział sie, że jest w stanie na razie tylko ruszać oczyma a po długim czasie może coś wyartykułuje, jakieś kilka dźwięków, które może ktoś zrozumie. Jaźń znajdująca się w ludzkiej skorupie. Jaźń mająca wizje i fonie. Strach jaki wlał się na nowo w umysł Rafaela spowodował, że aparatura wydała szybszy dźwięk. Serce na nowo zaczęło mocniej kołatać. Łzy cisneły się do oczu detektywa.

Spokój, spokój. Wiara” – Rafael szukał sposobu na obalenie ściskającego go strachu. Wiedział, że oto znalazł się w więzeniu jakim stało się jego ciało. Był jednak spokojnym człowiekiem. Opanowanym, pełnym wiary mimo tego co ostatnio słyszał. Wierzył w Boga wierzył w swoje anioły. Jeżeli są upadłe to i są te pełne blasku Pana. Głos Astarotha ponownie rozbrzmiał przy jego uchu. Przesunał oczyma w kierunku wejścia. Jego ludzka skorupa nadal tam stala uśmiechajac się delikatnie.

Powoli, bardzo powoli zaczeło kiełkować w detektywie poczucie satysfakcji. Coś co w niewielkim stopniu ale zminimalizowało poczucie przegranej. Tym czymś był fakt, że Alvaro w jakimś stopniu pokrzyżował plany Astarotha, bądź chociaż trochę wymógł na nim szukanie innych rozwiązań. Inaczej ten upadły anioł nie zrobiłby tego co uczynił detektywowi. Nie zabił go więc, aż tak Alvaro go nie zdenerwował ale na pewno skoro tutaj leżał napsuł mu trochę tej jego anielskiej krwi. Niestety tamten wyautował członka Wydziału Specjalnego NYPD. Kolejnego...

Nash Tharoth skłonił się szyderczo jakby czytał w myślach Rafaela i zniknał z pola widzenia detektywa. Przed jego oczyma pozostał jeszcze widok uśmiechajacej się twarzy przywódcy sekty.

Wzrok Alvaro utkwił w suficie nad nim. Ponownie upewnił się z bólem, że nie ma władzy nad swoim ciałem. Prawie żadnej. Oddychał jedynie sam. Nie był nawet świadom kiedy jego własne szczyny zapełniły metalowa kaczkę.

Rafael był silny psychicznie. Zawsze, nawet wtedy kiedy odkrył martwe ciało swojej siostry. Forma zemsty jakiej dokonał na nim seryjny morderca zwany „Panem Piórkiem”. Odrzucił swoje powołanie kościelne bo wierzył w to, że Bóg dał mu inne. Łapać morderców i socjopatów w imie prawa. Nigdy jednak nie odrzucił tego co go napędzało do życia, co dawało mu wiarę. Nie odrzucił religii, nie odrzucił Boga. Czuł, że to co powiedział mu na dachu ośrodka Astaroth ustami jego podopiecznego to prawda, że Bóg odszedł. Nie przestał jednak wierzyć, nadal był pełen wiary, wiary w wartości jakie przekazywało Pismo Święte, w miłość Jezusa Chrystusa jaką ten obdarzył ludzi, w Archanioły i anioły. Wierzył że ma swojego anioła stróża, chocby nawet wtedy gdyby się okazało, że i on wział sobnie wolne. Nie był zły na swoje życie. Nikogo nie przeklinał za to co mu się stało, no może za wyjątkiem sprawcy.
Analizował, wszystko co dotychczas zgromadzono w sprawie Tarociarza. Nie podda się. Znajdzie sposób na całkowite przeszkodzenie sprawcy w jego planie, nawet leżąc tutaj w tej szpitalnej sali.
Wojna między aniołami musiała rozpocząc się na nowo. Jeżeli planem Astarotha było zajęcie miejsca Boga , co samo w sobie było już bluźnierstwem to na pewno inni Upadli teź będą dążyć do tego by mu się nie udało, by nie uzyskał nad nimi władzy. Nie wspominając już o Archaniołach. Rafael uprzytomnił sobie o czym myśli. Pewnie uśmiechnałby się teraz do siebie z politowaniem gdyby mógł. Gapił się jedynie na swój mały świat zamknięty w zasiegu wzroku.

Musiał zasnac na chwilę, bo kiedy ponownie otworzył oczy... zobaczył samą śmierć pochylajaca się nad nim.
A więc to już koniec” – pomyślał – „ Nie. Chwila. Moment. To dr Cohen” – uśmiechnał sie do niego w myślach.
Cohen był blady jak ściana, a jego twarz odarta z profesjonalnej obojętności wydała się Rafaelowi bardzo stara. Musiał czuć się zmęczony. Zaledwie od kilku dni pracował nad sprawą a ta nadała mu kolejen zmarszczki na jego chudej twarzy.

Detektyw Alvaro... – ze trzy razy powtórzył te słowa usiłując zacząć jakieś zdanie. W końcu, po prostu pokręcił głową, westchnał i wstał – przepraszam, nie dam rady – powiedział jedynie - Czeka mnie przesłuchanie świadka... spotkanie z Tarothem...

Spokojnie doktorze. Mną się nie martw.... Tarothem... NIE !!!! - - chciał wrzasnac ale nie mógł. Zacisnał jednak gwałtownie powiekami kilka razy po ostatnim słowie Cohena. Nikła szansa poszukiwania konwersacji z Cohenem. Nie podziałało jednak. Cohen stał jeszcze przez chwilę nad jego łóżkiem chcąć coś dodać, ale do pomieszczenia wszedł jakiś nieznany Rafaelowi z twarzy latynoski mundurowy.

Trzymaj się. – Dodał tylko grobowym szeptem i wyszedł.

Łzy na nowo chciały się wepchać do oczu Alvaro. Nie pozwolił im jednak

Powodzenia Cohen. Będę się za Ciebie modlił. Bedę się modlił za nas wszystkich

Zaczał modlitwą do anioła stróża...
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 27-08-2010 o 17:22.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 27-08-2010, 20:38   #60
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Baldrick bez problemu poradził sobie z odnalezieniem osoby, której numer widniał na karcie tarota należącej do Waterfall'a, była nią Emilie Van Der Askyr, po raz kolejny zarysował się jej wyraźny związek ze śledztwem. Kim właściwie była ta dziewczyna? Oddana w pełni działalności charytatywnej, a zarazem zimna i cyniczna, Terrence napotykał na nią coraz częściej, powracała do niego za każdym razem, gdy tylko natrafił na jakiś ważniejszy trop. Będzie musiał z nią porozmawiać, choć domyślał się jak będzie przebiegała ta konwersacja. Sprawa nie zapowiadała się na łatwą. Emilie Van Der Askyr zaczęła go prześladować.

Miło było choć na chwilę uciec od przesłuchań i zająć się po prostu analizą faktów zawartych w raportach, krótko jednak trwała jego radość, szybko zorientował się, iż nie znajdzie tam nic, malutkiego choćby punktu zaczepienia, którego jego umysł mógłby się chwycić i podążyć do kolejnego etapu. Śledztwo wymagało ogromnej cierpliwości i umiejętności, Baldrick wiedział, że może sobie z nim poradzić, musi sobie tylko dokładnie to sobie uporządkować. To była jego kostka Rubika, był już o krok od jej ułożenia, jednak wciąż okazywało się, iż pozostał mu jeszcze jakiś kwadracik. Sygnał telefonu wyrwał go z zamyślenia, wolnym ruchem podniósł słuchawkę.

- Tutaj funkcjonariusz Callagen z Bramy Głównej. Są trzy przesyłki dla pracowników Wydziału Specjalnego. Paczka dla kapitana Mac Nammary, paczka dla detektywa Cohen'a oraz przesyłka dla detektywa Baldrick'a. Czy wpuścić kuriera na górę? Czy ktoś zejdzie na dół. Czy odebrać za wpisaniem nazwiska?

Słaba pora na dowcip z przesyłką, lepiej jeżeli sam odbierze prezent dla Mac Nammary, ten człowiek nie potrzebował w tej chwili tego typu wrażeń. Natomiast jeśli chodzi o Cohen'a to zdania nie zmienił, śmieszne czy nie, niech sam odbierze. Już miał odpowiedzieć Callagen'owi kiedy zauważył potężnie zbudowanego funkcjonariusza o pyzatej, zaczerwienionej twarzy. Ciężko łapach oddech, najwyraźniej ostatni odcinek trasy między swoim stanowiskiem a boksami Wydziału Specjalnego przebył biegiem.

- Kto zajmuje się sprawą Malcolm'a Brook'a - wydusił z siebie, po czym dla zbędnego wyjaśnienia dodał jeszcze - Sprawa „Tarociarza”.

Pogrążona w pracy Kingston nawet nie zwróciła na niego uwagi, Baldrick niechętnie gestem ręki dał mu znak by się zbliżył, następnie zasłonił dłonią słuchawkę i bezgłośnie wypowiedział krótkie Czego? Nieco zakłopotany mężczyzna stanął przy jego biurku i otarł pot z czoła wyglądającą na zużytą chusteczką.

- Musi pan to zobaczyć, detektywie - wydukał w końcu - Musi!

- Hallllllllllo. Jaka decyzja, detektywie?
- rzucił Callagen zniecierpliwiony brakiem reakcji.

- Odbierz przesyłki, za kilka minut będę - powiedział Terrence i odłożył słuchawkę - Oby to było coś ważnego.

***

Krępy mężczyzna, czyli jak się okazało funkcjonariusz Anthony Macy, nie chciał nic powiedzieć po drodze upierając się, iż Baldrick musi to po prostu zobaczyć na własne oczy. Malcolm'a Brook'a widział po raz pierwszy, lecz miał już przecież styczność z ofiarami, więc twarz chłopaka była mu dobrze znana. Baldrick zmierzał w kierunku celi mając w głowie setki lub nawet tysiące różnych sytuacji, których mógłby stać się świadkiem, jednak to co zobaczył i tak go zaskoczyło. Brook zdarł z siebie ubranie, zajął miejsce pośrodku pomieszczenia i zaczął wydawać dziwne, bełkotliwe dźwięki. To jednak było niczym z tym na co Terrence zwrócił uwagę.

- Poinformowano już służby szpitalne - przerwał ciszę Macy - Zaraz przyjdą pielęgniarze, wstrzykną mu jakieś zastrzyk na uspokojenie.

Baldrick prawie tego nie usłyszał, jego wzrok spoczął na włosach chłopaka, które przybrały szarą, a gdzieniegdzie nawet białą barwę. Na rękach widać zaś było ślady świeżo zadanych ran. Nacięcia skóry układały się w spiralne wzory czy też nieznane mu symbole. Jeśli zaś chodzi o to co chłopak mówił, to detektywowi zdawało się, iż gdzieś już słyszał ten język. Być może był to staroaramejski, brzmiał powiem podobnie do tego, którym posługiwała się Deborah Watermann.

- Ktoś z nim rozmawiał? Jakaś osoba spoza wydziału? - spytał Baldrick.

- Nie, tylko jakaś psycholog próbowała do niego dotrzeć, ale chyba się nie udało - odparł mundurowy rozglądając się - Gdzieś tu była... o! Tam jest!

Rzeczywiście, w ich stronę nerwowym krokiem zmierzała właśnie Margaret Shaw, została niedawno przyjęta, ale z tego co słyszał Baldrick dysponowała już całkiem sporym doświadczeniem. Podeszła do nich i wzdychając mocno przywitała się, z bliska wyglądała na jeszcze bardziej przejętą, jej cera przybrała wyjątkowo blady kolor, a po czole spływał pot, który wytarła niedbale wciąż drżącą ręką.

- Pierwszy raz widzę coś takiego - zaczęła widząc, iż tego od niej oczekują - Chciałam nawiązać z nimi kontakt, ale to niemożliwe.

- Z nimi?
- zapytał Baldrick marszcząc czoło.

- Taaak - przeciągnęła trochę po czym głęboko odetchnęła aby nieco się uspokoić - To zaraźliwe chyba... niejaki Andy Ashwood zaczął się podobnie zachowywać kilka chwil po Brook'u.

- Badaliście ich wcześniej na prochy? - Baldrick skierował pytanie do mundurowego dając odetchnąć kobiecie - Nic przy nich nie znaleźliście przed wsadzeniem ich tutaj?

- Na wszystko ich zbadali, byli czyś-ciu-teńcy - odparł pewnie Macy - Rewizja była dokładna, niczego nie przeoczyliśmy.

- Zachowują się tam samo
- znów spojrzał na Shaw - To samo też mówią?

- Zgadza się, w lekko asynchronicznym rytmie, jeden powtarza słowa drugiego - powiedziała poprawiając nieco potargane włosy - Jeśli interesuje panów moja teoria to wygląda to jak objaw zaburzenia emocjonalnego związanego z utratą matek, prawdopodobnie reakcja obronna na jakiś silny wyparty stres, który być może powraca, prawdopodobnie znali się wcześniej i ten sam bodziec wywołał taką reakcję. Mnie to jednak przerasta, nie wiem, może umówili się by tak to odegrać. W każdym razie muszą szybko udać się do kliniki, doktor Roberts ogląda właśnie Ashwood'a, on może zauważył coś więcej.

- Może skomunikowali się już tutaj, na przykład przez wentylację - rzekł Terrence - Poczekajcie tu na mnie, wypytam naszego doktorka.

Doktor Edward Roberts właśnie wychodził z celi Andy'iego Ashwood'a kiedy natknął się na niego Baldrick, szybko wymienili grzecznościowe zwroty i przeszli do sedna rozmowy. Mężczyzna zachowywał się podobnie jak psycholożka, był zdenerwowany i wciąż zapewniał, iż nie miał jeszcze styczności z takim przypadkiem. Terrence przeprosił go na chwilę po czym nagrał dokładnie wszystko to chłopak powiedział, materiał dla znawcy języków gotowy.

- To na nic - rzucił lekarz z lekko wymuszonym uśmiechem - Pani Shaw chciała nagrać wszystko na kamerze, bo to niesamowicie ciekawy przypadek, ale nic z tego, obraz śnieżył tak, że nic nie dało się zobaczyć. Niech pan lepiej sprawdzi swój dyktafon.

Baldrick kiwnął głową i przewinął nagranie, następnie podkręcił głośnik i włączył przycisk PLAY. Rzeczywiście, to co znajdywało się na taśmie mało przypominało monolog Ashwood'a, zamiast niego pojawiły się tylko rozciągnięte dźwięki, trzaski oraz dziwaczne echa. Zdawało mu się nawet, że słyszy coś podobnego do wrzasku lub ryku, a także szczęk metali. Roberts zażartował, iż brzmi to niczym stara pralka jego świętej pamięci mamy, więc można było przyjąć, iż wszystko zależy od interpretacji. Samo nagrania mogły być zniekształcone przez pole magnetyczne, taka była teoria.

- Rany zostały zadane narzędziem o wąskim ostrzu, są płytkie i krwawią, jak ulał pasuje żyletka, strażnicy mogli ją przegapić - stwierdził Roberts; Macy zapewne skrzywił by się słysząc taką uwagę, w końcu zapewniał, że przeszukanie było dokładne - Trzeba ich jak najszybciej zawieść do szpitala.

- Jasne, wezwijcie karetki, przewieziemy ich do więziennego skrzydła na obrzeżach - powiedział Baldrick - Sfotografujcie mi tylko najpierw te rany, może to jakieś przesłanie. Poczekam na was na zewnątrz.

Ostatni raz zerknął na Ashwood'a, zdawał się być kompletnie nieobecny, zamknięty we własnym bełkocie, podatny na wszystkie akcje z zewnątrz, podobnie jak jego kolega Brook. Chwilę później wkroczyli pielęgniarze i podali mu silne antydepresanty oraz szereg innych środków, których nazw Baldrick nie potrafił nawet wymówić.

***

Callagen, filigranowy hindus około 30., siedział znudzony przeglądając najnowsze wydanie New York Herold'a, kiedy zjawił się przy nim Baldrick. Bez słowa odrzucił gazetę i zniknął na moment pod biurkiem by chwilę później wynurzyć się spod niego z małym lukrowanym pączkiem oraz kopertą zaadresowaną na Terrence.

- Niezła afera z tym Grand'em, nie? - uśmiechnął się i podał przesyłkę detektywowi - Jak w Życzeniu śmierci z Bronson'em, sam zaczął sprzątać. Niezłe jaja.

- Pewnie - rzucił obojętnie Baldrick odbierając kopertę oraz kładąc na biurku kasetę z dyktafonu - Zabezpiecz i daj naszym analitykom, niech spróbują coś z tego odzyskać. Niech raportują wszystko co tylko znajdą, a jeśli będzie to choć trochę przypominało mowę Cesar Campos niech spróbuje to przetłumaczyć - Callagen sięgnął ręką po przedmiot, lecz Terrence cofnął swoją dłoń - Pamiętaj, niech raportują.

- Nie zapomnę -
odebrał kasetę i zasalutował, następnie ruszył w swoją stronę.

- Paczkę do Mac Nammary odłóż, potem podrzucę ją jego żonie - rzucił na koniec.


Baldrick włożył kopertę pod pachę i wyszedł na zewnątrz, gdzie już czekały dwie karetki pogotowia, zgodnie z przepisami tego typu pacjentów przewozi się na leżąco i unieruchomionych pasami, pod czujnym okiem pielęgniarza ze służb więziennictwa. W jednym wozie mogła się znaleźć tylko jedna osoba. Ze spokojem obserwował jak obaj panowie są transportowani do środka.

- Jedzie pan z nami? - spytał kierowca jednej z karetek.

- Jadę z tymi od Brook'a, będziemy za wami - odparł i zajął miejsce z przodu, Malcolm spokojnie leżał z tyłu.

***

Ruszyli chwilę po pierwszej karetce, kierowca starał się jakoś zagadać do Baldrick'a, lecz ten zdawał się być całkowicie nieobecny. Pogrążony we własnych rozmyślaniach, błądził gdzieś teraz starając się jakoś wytłumaczyć sobie wszystkie fakty.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5MSqF_rQ6Mw[/MEDIA]

Gdzieś po drodze się zgubił, śledztwo było do rozwiązania, może nie przez Cohen'a, Kingston czy Alvaro, ale przez niego jak najbardziej. Zresztą szło mu przecież całkiem nieźle, znalazł sporo poszlak i dowodów, miał swoje pomysły i zatwierdzone przez innych teorie. Pierwszy raz od wielu lat poczuł się jednak słaby, wciąż był zdeterminowany, lecz jego siła powoli gasła. Głowę zaprzątały mu halucynacje i dziwne wydarzenia, które zaczęły się kiedy tylko kapitan wyznaczył go do tego śledztwa. Karta tarota, kobieta, Mac Nammara i Vilain, a może zaczęło się to już dużo wcześniej? Kiedy tajemnicze gołębie piórko znalazło się w jego ustach, kiedy zaczęły go nawiedzać dziwne sny? Być może Stabler miał rację, potrzebował po prostu odpoczynku. I może jeszcze konsultacji z lekarzami, z głową mogło być gorzej niż myślał. Panował w niej mętlik, jego zdrowy rozsądek nigdy nie zawodził, ale nie mógł przecież nie zauważyć dziwnych zdarzeń, które miały miejsce. Brakowało mu jego żony, ona wiedziała jak natknąć go do działania, do wzmożonej pracy, która mogłaby się zakończyć jedynie pozytywnym rozwiązaniem śledztwa, innego wyjścia nie było. Nie było jednak również i tej jedynej.

- Co pan tam ma? - usłyszał nagle zaciekawiony głos kierowcy - Tam pod pachą.

Dopiero słysząc te słowa Baldrick przypomniał sobie, że wciąż ściska kopertę, którą wręczył mu Callagen. Przetarł oczy i po chwili delikatnie ją otworzył, w środku znajdowały się wycinki gazet z roku 1977, które dotyczyły poczwórnego morderstwa na czarnoskórych dzieciakach w Nowym Orleanie, a także podobne dokumenty z 1988 opisujące taką samą sprawę z San Francisco. Z nagłówków wynikało, że śledztwa nie zostały zakończone. Terrence rzucił pobieżnie okiem na pierwszy kawałek papieru, zajście było podobne do aktualnie prowadzonego śledztwa, choć kilka szczegółów je od siebie odróżniało. Przede wszystkim nigdzie nie było nawet małej wzmianki o jakichkolwiek kartach.

Zaciekawiony zaczął przeglądać zdjęcia, wtem kilka artykułów wysunęło mu się z koperty i upadło na kolana, zebrał je szybko i już miał znów je tam umieścić, kiedy jego wzrok spoczął na dwóch elementach, czymś czego nie mógł przeoczyć. Pierwszym z nich była karta tarota przedstawiająca cesarza, była identyczna jak ta, którą całkiem niedawno temu otrzymał. Drugim elementem było zdjęcie w gazecie z 1988, bystre oko Baldrick'a od razu zlokalizowało dobrze znaną mu twarz - Emilie Van Der Askyr. Wyglądała zupełnie tak, jak wtedy kiedy ostatni raz ją spotkał, wyłączając oczywiście makijaż. Wedle zamieszczonej tam notatki kobieta została zamordowana. Przez głowę znów zaczęły mu przelatywać dziwne skojarzenia, zapewne spowodowane tym co mówił Grand, szybko jednak zepchnął je w otchłań swej świadomości i ułożył sobie prawdopodobne rozwiązanie. Było kilka opcji, kobieta na zdjęciu mogła być jedynie niesamowicie podobna do Emilie, równie dobrze mogły je również łączyć jakieś rodzinne więzi. Należało sprawdzić J. Parkson, na razie jednak Baldrick zagłębił się w lekturze zostawiając to na później.

Emilie Van Der Askyr zaczęła go prześladować.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172