Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-09-2010, 17:02   #71
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=avcKCZb-HCk[/MEDIA]

Baldrick zajął miejsce nieopodal celi Andyego, nie odszedł nawet na kilka minut, warował przy nim niczym wierny pies. Przygarbiony wlepiał swój wzrok w podłogę do nikogo się nie odzywając, mózg nie pracował już na pełnych obrotach, nie szukał wyjaśnień, w umyśle nie zaświtał ani jeden pomysł, który swoim racjonalizmem powaliłby na deski halucynacje przy wesołym odliczaniu sędziego. Zniknęła gdzieś dawna duma, w zmęczonych oczach trudno było dostrzec cechującą go bystrość. Kiedy strażnik oznajmił, że właśnie zjawił się psychiatra Terrence wstał na równe nogi i przynajmniej częściowo starał się stworzyć pozory dawnej kondycji.

W pokoju dla personelu czekał na niego Ernest East, podobno prawdziwy profesjonalista, popijając kawę przeglądał już notatki dotyczące Ashwooda. Przypadek mocno go zainteresował i zapewne dlatego zdecydował się odejść od swoich zajęć i przeprowadzić na dzieciaku hipnozę zgodnie z zaleceniem Baldricka. Ubrany był w sportową bluzę i dresy, najpewniej złapali go kiedy akurat uprawiał jogging albo był na jakimś treningu. Razem udali się w kierunku celi Andyego, detektyw musiał jednak zostać kilka kroków z tyłu, gdyż właśnie otrzymał telefon.

Ujrzyj mnie panie, bo wołam cię z kolebki brudu jaką jest życie. Ujrzyj mnie panie i pożryj moja duszę. Z kokonów brudu rodzą się anioły. Z kałuż grzechu wzrastają świetliste skrzydła. Ujrzyj mnie panie i pożryj mą duszę. Uczyń mnie swoim sługą, swym bratem, swym synem. Wyrwałem się z kokonu brudu. Poświęciłem samego siebie. Przeciąłem pępowinę życia. Natchnij mnie mocą swą panie. Niech kokon brudu stanie się wylęgarnią anioła. Jak obiecałeś, panie. - tak brzmiał przetłumaczony przez specjalistę fragment tekstu z nagrania, który wedle profesora Rozanskego miał uchodzić za odwrócony egzorcyzm. Baldrick przez dłuższą chwilę wpatrywał się w monitor komputera udostępnionego mu przez obsługę budynku, znów w jego umyśle wszystko zaczęło się układać niczym wielkie wyimaginowane puzzle. Poświęciłem samego siebie, a raczej kogoś wyglądającego identycznie, czyli zaginionych, następnie przecięta pępowina życia, a więc mogło mieć to związek z martwymi matkami sobowtórów. Wszystko to układało się w ogromny, perfekcyjnie zaplanowany rytuał, w który wplątała się policja. Z kokonów brudu rodzą się anioły, słyszał już coś podobnego, matka Annie Watermann również o tym wspominała. Mózg znów przestawił się na dogłębną analizę, jeśli uda im się przetłumaczyć cały tekst mogą znaleźć dość wskazówek by śledztwo znów gwałtownie ruszyło ku rozwiązaniu. Na twarzy pojawił się mały uśmieszek zadowolenia, zabrał się do ponownego czytania fragmentu.

Nagle zgasły wszystkie światła w budynku, Baldrick natychmiast wstał i trzymając się ściany ruszył w kierunku celi Ashwooda, strażnik którego mijał mruknął coś o awaryjnym zasilaniu, jednak ton jego głosu zdradzał, iż on również był zaniepokojony. Przez kilka chwil panowała totalna cisza przerywana jedynie odgłosem kroków detektywa, który wciąż zmierzał do przodu. Nagle jednak rozległy się krzyki, a także coś jeszcze bardziej niepokojącego - krótkie serie z broni automatycznej, które na sekundy rozświetlały korytarze. Większość tutejszych strażników była uzbrojona jedynie w standardowe modele broni krótkiej, więc nawet najbardziej niedomyślni zdawali sobie sprawę, iż więzienie zostało zaatakowane. Na tle tej jakże przerażającej symfonii strzałów dało się również usłyszeć jakiś łoskot, jedna ze ścian budynku nagle się rozpadła. Tak właśnie się stało, co prawda zniszczony został jedynie jej fragment, akurat ten dzielący Ashwooda od wyjścia na korytarz.

Baldrick zasłonił ręką oczy, Andy wyszedł ze swojego więzienia, wyglądał dokładnie jak Brook w ruinach z jego wizji, ociekający krwią, pół nagi i otoczony przez jasno niebieskie światło. Stojący obok strażnik spanikował i sięgnął po broń, East upuścił kubek z kawą i z niedowierzaniem zmieszanym z przerażeniem przerzucił wzrok na Baldricka, tymczasem Ashwood skierował swoje spojrzenie na uzbrojonego mężczyznę. Terrence na moment przymknął oczy.

Kiedy podniósł powieki zdał sobie sprawę, że to co pozostało po strażniku właśnie leżało u jego stóp, zasłonił usta aby nie zwymiotować, East był jednak o wiele bliżej i niemal cały był teraz we krwi, opadł na kolana i nie udało mu się powstrzymać jego żołądka. W głowie Baldricka szybko pojawiło się mieszkanie Davsona i krótka myśl - Więc tak to się stało!

- Jest pan policjantem - powiedział Andy - Niech mnie pan ochroni. ONI mnie znaleźli. Chcą mnie zniszczyć. Zabiją każdego, kto wejdzie im w drogę.

Błyskawicznie w dłoni Baldricka znalazł się odbezpieczony Glock, pociągnął on mocno Easta za kołnierz dając mu znać, że to nie jest odpowiednia pora na przeglądanie swojej diety z najbliższej odległości. W budynku roznosiły się kolejne strzały wspomagane przez odgłosy bólu, nie mieli zbyt wiele czasu.

- Jest tuż, tuż! Wyczuwam go.

Terrence od razu rozpoznał ten głos, jego ciało mogło zareagować w ten sposób tylko na jedną osobę, oszałamiającą piękność z baru. Była coraz bliżej i najwyraźniej nie wiele robiła sobie z ochrony budynku. W końcu włączyło się również światło awaryjne z charakterystycznymi czerwonymi żarówkami, generatory potrzebowały trochę czasu żeby na odpalenie.

- Sługi Gamaliela. - Tym razem nawet w głosie Andyego zabrzmiała panika. - Musimy uciekać! Zabierz mnie stąd!

Detektyw rozejrzał się, słabo znał rozkład więzienia, ale w korytarzach zawsze można znaleźć małe schematy, które ilustrują jak najłatwiej dostać się do wyjścia ewakuacyjnego, nie inaczej było również w tym wypadku. Ogarnięcie planu nie było zbyt trudne, ale już zastosowanie się do niego w tak stresującej sytuacji nie należało do rzeczy najłatwiejszych, Baldrick na szczęście zdawał się wiedzieć co robi. Od dłuższej chwili skupiał się na odgłosie wystrzałów oraz wszystkich innych dźwiękach jakie dobiegały jego uszu, mógłby dać głowę, iż w ich kierunku zmierza około dwóch, może trzech osób.

- Czerwony alarm! Kod A12! - z głośników wydobył się przerywany trzaskami głos stróża - W sekcji szpitalnej wybuchł bunt! Ogłaszamy natychmiastową ewakuację, część więźniów wydostała się z cel. Zachować spokój i ostrożność, odciąć więźniom drogi ucieczki! Powtarzam: bunt w sekcji szpitalnej!

Skazańcy wybrali sobie najgorszy moment jaki tylko mogli, Baldrick wiedział, że to nie może być przypadek, prawdopodobnie wszystko zostało dokładnie zaplanowane i zgrane w czasie. Pozytywną stroną było to, iż Andy był przetrzymywany w skrzydle mocno oddalonym od sekcji szpitalnej, jednak strażnicy będą musieli się podzielić i liczyć na wsparcie, co minimalizowało szanse Terrenca i jego towarzyszy. Szczególnie, iż znajdowali się w najsłabiej chronionej strefie całego więzienia.

Baldrick postanowił za wszelką cenę dostać się na parking, stało tam dość samochodów by któregoś z nich mogli użyć do ucieczki, ze schematu dowiedział się, że idąc w przeciwną do wystrzałów stronę dojdzie do schodów przeciwpożarowych oraz zaplecza, co było dużym plusem wyboru tej drogi. W gruncie rzeczy innego wyjścia nie mieli. Detektyw palcem wskazał Eastowi i Ashwoodowi kierunek i popchnął ich by nie tracili czasu, sam pobiegł tuż za nimi co jakiś czas odwracając wzrok upewniając się, iż jeszcze nikt ich nie ściga.

- STAĆ! - krzyknął Terrence kiedy dotarli do schodów.

Zrobił kilka kroków i z wyciągniętą dłonią wpadł na zaplecze którym znajdowali się dwaj strażnicy już gotowi do obrony, choć w rzeczywistość pałki oraz pistoletu 0.38 Colt nie były zbyt dobrym wyposażeniem na takie okazje. Pomieszczenie było całkiem spore, pełne prześcieradeł, ręczników, fartuchów i innych tego typu rzeczy przeznaczonych do prania, strategicznie nie było to jednak dobre miejsce, z łatwością by ich tutaj wystrzelali. Baldrick machnął legitymacją i gestem ręki nakazał by ruszyli za nim, chwilę później znaleźli się przy schodach, obok Ashwooda i Easta. Jeden ze strażników wrzeszczał coś do radia po raz kolejny upominając się o posiłki, dopiero kiedy zobaczył Andyego zamilkł całkowicie zaszokowany podobnie jak jego kolega. Tym razem wszyscy wiedzieli już aurę, którą emanował chłopak. Terrence wyrwał ich z tego stanu stanowczym rozkazem, który jednak zlał się z ostrą serią z karabinu, która trafiła psychiatrę w plecy. Strażnicy otworzyli ogień, Baldrick również, lecz przy okazji ciągnął też chłopaka w stronę schodów.

Wtedy nagle wyłoniła się postać wielkiego mężczyzny w masce hokejowej i kombinezonie, wyglądał niczym ten wredny skurczybyk Jason z serii filmów Piątek trzynastego. W dodatku tak samo się zachowywał, postronne ofiary nie miały dla niego większego znaczenia, z ogromną sprawnością zaczął ostrzeliwać obu klawiszy, jeden z nich padł z wrzaskiem na ziemię, kule całkowicie zdruzgotały jego lewe kolano i nie był już zdolny utrzymać swego ciężaru. Kiedy tylko Baldrick oraz Andy wkroczyli na schody padł również drugi z nich, resztką sił pociągnął mocno za kraty, które z hukiem się zatrzasnęły, to powinno im dać trochę czasu.

- Biegnij pan! - krzyknął jeszcze po czym sięgnął po kolejny magazynek.

Przez kilka sekund detektyw wpatrywał się w niego zaskoczonym wzrokiem, lecz wreszcie rzucił się pędem w dół będąc tuż za przerażonym Andym. Teraz mieli drogę wolną, gdy tylko dostaną się na parking uda im się wydostać, Baldrick wierzył, że ten plan go nie zawiedzie. Z góry dobiegł ich krzyk agonii, rumor przypominający uderzenie w metal, a także głos - Pobiegł tamtędy! W dodatku Baldrick w swoim planie nie przewidział jednej ważnej przeszkody, elektronicznego czytnika kart do drzwi, które dzieliły ich od wybawienia, tymczasem odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze, zdawało się nawet, iż napastnicy przebili się już przez kraty.

- Nie wierzę, że to mówię: Andy rozwal to - rzucił gotując się do walki.

Ashwood podszedł do drzwi i przycisnął do nich dłonie, niemal od razu tajemnicza siła wyrwała je z zawiasów i odrzuciła kilkanaście metrów dalej. Baldrick złapał go za ramię i pociągnął w kierunku samochodów, w samą porę bowiem sekundę później seria rozwaliła ścianę tuż za nim. razem zanurkowali pomiędzy samochodami, które teraz dawały przynajmniej jakąś osłonę. Oczywiście wszystkie było pozamykane, a w wpadnięciu na kolejny genialny pomysł Baldrickowi mocno przeszkadzał uzbrojony hokeista, który właśnie wynurzył się od strony schodów.

- Lepiej mi kurwa powiedz, że zaraz otworzysz to auto i cudowną mocą go odpalisz - wyszeptał detektyw do Andyego.

Napastnik rozejrzał się szybko, a Baldrick mocniej przywarł do boku samochodu, w który chwilę później uderzyła kolejna mocna seria. Opona głośno pękła, kule uderzyły o blachę, a kawałki szkła upadły na Terrenca oraz Ashwooda, który powoli zaczynał tracić zimną krew i coraz bliżej było mu do paniki. To nic w porównaniu do tego, iż hokeista ich namierzył, musieli czym prędzej zmienić położenie nim kolejne strzały odnajdą swój cel.

Krótkie serie masakrują wszystko wokół, wykorzystując krótką przerwę Baldrick wychylił lekko głowę i zauważył jak napastnik nagle zaczyna płonąć żywym ogniem. To nie przeszkadzało mu jednak w posyłaniu im na spotkanie kolejnych salw, detektyw zerknął na Andyego by upewnić się, iż to nie jego sprawka. Wyglądało na to, że nie, chociaż trudno cokolwiek wyczytać z twarzy na której ktoś założył dwa płonące ogniki zamiast oczu. W przejściu pojawiły się dwie kolejne osoby gotowe do walki, oczywiście w firmowych kombinezonach i maskach, Baldrick pociągnął chłopaka ku następnej osłonie, tym razem miał nią być policyjny radiowóz.

- Baldrick! - krzyknęła jedna z nich - Odsuń się od niego!

Nie ulegało wątpliwości był to głos kobiety z baru, początkowo zignorował jej słowa zerkając na wciąż płonącego mężczyznę, który w końcu padł na ziemię - jednego mniej.

- Czego od niego chcecie? - spytał detektyw grając na czas.

- Trzeba go zniszczyć! - odparła nie podając zbyt wielu, a właściwie żadnego argumentu.

Jej towarzysz nie czekał jednak jak rozwiąże się konwersacja i znów zaczęło się ostrzeliwanie, Baldrick musiał więc działać szybko i postanowił zaryzykować, tylko to mu pozostało. Glockiem uderzył w szybkę przy bocznych drzwiach radiowozu co wystarczyło by rozpadła się na kawałeczki. Wciąż kryjąc się za nim wysunął dłoń i otworzył zamki, z przodu i z tyłu, a następnie nie wystawiając głowy wślizgnął się na miejsce kierowcy, Andy również grzecznie znalazł się z tyłu. Nadszedł czas na drugi etap, minęło sporo czasu od kiedy ostatni raz odpalał auto za pomocą kabelków, ale musiał spróbować. Dzięki kilku uderzeniom udało mu się do nich dostać i już przy pierwszej próbie silnik zaskoczył. W między czasie usłyszał jak na parking wpada większy oddział, przez chwilę obawiał się, że to kolejni napastnicy, jednak kiedy ci odwrócili od niego swą uwagę zrozumiał, że wreszcie zjawiło się wsparcie.

- Leż i nie wychylaj się! - krzyknął do Ashwooda.

Wrzucił pierwszy bieg i lekko wystając zza kierownicy zauważył, że jeden z napastników biegnie w ich stronę, docisnął pedał gazu i z piskiem opon samochodów ruszył zmierzając w kierunku wyjścia. Tymczasem ich wróg rozpędzał się coraz bardziej pokazując im niesamowity wprost sprint, Baldrick tylko na chwilę odwrócił wzrok od lusterka, a kiedy znów na nie spojrzał przeciwnika już nie było. Auto zatrzeszczało kiedy coś spadło na jego dach, detektyw wiedział już gdzie zniknął napastnik. Sięgnął po swój pistolet i niczym w tandetnych filmach zaczął dziurawić dach licząc, iż uda mu się zrzucić hokeistę. Trzy sekundy później usłyszał syk i zorientował się, iż udało mu się pozbyć balastu, w lusterku zauważył jeszcze jak napastnik upada na ziemię po czym błyskawicznie podnosi się na równe nogi.

Chwilę później byli już na zewnątrz, boczny wyjazd w pobliżu ładnego, zalesionego terenu, kilka metrów dalej ulice i miasto, tymczasem leżący z tyłu Ashwood zdążył stracić przytomność. Grunt, że udało im się wydostać z tego piekła. Baldrick od razu sięgnął po radio, skontaktował się z dystrybutorem i nakazał wysłać wsparcie do więzienia oraz wezwać Quattermayera, z nim też musiał porozmawiać.

- Baldrick! Co do licha się dzieje?! - zaczął zastępca Mac Nammary.

- Wiozę Ashwooda, ktoś zaatakował więzienie i chciał go zabić, ledwie udało mi się go uratować. Gdzie mam zabrać tego dzieciaka?

- Mamy tam mały posterunek, jest nie daleko, tam go zabierz, będą przygotowani na przejęcie aresztanta.

- Chce mieć tam wsparcie! Najlepszą ochronę, nie po to wyszedłem cało z tego gówna by teraz wpaść w akcje rodem z Ataku na posterunek 13.

- Będzie S.W.A.T.

- W porządku - powiedział Baldrick - I chce za to jakiś pieprzony awans, bez odbioru.

Zakończył i spojrzał na Ashwooda, chłopak przebudził się i zaczynał niepokojąco głośno wyć, tak że Terrence miał ochotę czymś zatkać sobie uszy. Po chwili chłopak zaczął płonąć jasnoniebieskim ogniem, o dziwo sama tapicerka auta pozostała nieuszkodzona.

- Andy co się dzieje?

Ashwood zaczynał wyć coraz głośniej, miał szeroko otwarte usta z których wylewały się kolejne płomienie, detektyw załączył policyjną syrenę i dodał gazu, ręką sięgając po radio. Wezwać lekarza, który i tak nie będzie w stanie pomóc, podał kilka rozkazów, jednak przez nasilające się trzaski sam już nie wiedział czy ktokolwiek go zrozumiał. Wtedy nagle z głośnika wydobył się mocny, charyzmatyczny, męski głos.

- Zjedź na Red Hook.

- Kto mówi?

- Zjedź nim będzie za późno.

- Kto mówi!?

- On zaraz przestanie nad tym panować!

- KTO MÓWI!

- Zjedź, jeśli chcesz przeżyć!


Tutaj sygnał się urwał i radio powróciło do wcześniejszych trzasków, Andy zaczął wyć coraz bardziej zagłuszając nawet policyjną syrenę, w dodatku ludzie wokół zaczęli wariować i naciskać ich klaksony. Ashwood wciąż płonął, lecz kiedy Terrence się odwrócił zobaczył coś czego wcześniej nie było, jasnoniebieski ogień zaczął przybierać dziwną formę, jakby upodabniając się do anioła. Czuł, że powoli zbliża się do momentu w którym stanie się coś strasznego, wielkim bum! niczym w filmach Hitchcocka, czy powinien zjechać nim będzie za późno?


Baldrick stanął przed dylematem, mógł zjawić się na komisariacie i pozwolić by chłopak zginął bądź zniknął jak Brook albo udać się za głosem i swoim własnym przeczuciem, iż ma jeszcze szansę czegoś się dowiedzieć i zrozumieć. Wiele już przez tego chłopaka przeszedł, nie chciał jego śmierci, nie wiedział też co zrobi z nim facet, którego usłyszał na głośniku.

- Muszę zjechać na Red Hook - oznajmił przez radio - Wyślijcie wsparcie.

Oby było warto.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 07-09-2010, 19:43   #72
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro czuł smak krwi w ustach. Smakował cudownie. Dreszcz ciała jaki ona wywoływała jeszcze nie do końca odszedł. Ambrozja, nektar Bogów. Życie. Detektyw czuł, że to co zrobil nie do końca bylo dobre, że teraz wplatał sie w coś co go zniszczy, wypali. Chciał prawdy to ją dostał. Cena jednak była największa z możliwych. To co przed nim odkryto nie było tym co sobie wyśnił ale przynajmniej widział to co ukryto przed wzrokiem większości ludzi. Odsłonięto mu kurtynę sprzed oczu, był niczym Neo w Matriksie. Łyknął swoją tabletkę. Prawda bolała go tak samo mocno jak tą filmową postać. Witamy w prawdziwym świecie. Niech mnie ktoś stąd zabierze. Stał na krawędzi dachu

Skoczył

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UUy6v3oGTOo&list=QL[/MEDIA]

Pęd powietrza smagał go po twarzy wciskając wydychane powietrze spowrotem do płuc. Ostry wiatr wyciskał łzy z oczu detektywa. I dobrze, chciało mu się płakać. Ze złości, ze strachu, z tej całej beznadziei. Za siebie, za zespół siedzący w sprawie „Tarociarza”, za wszystkich świętych.
Upadek.... Alvaro upadł, niczym anioł zrzucony z nieba przez Pana, za niewypełnienie jego rozkazu. Jednak detektywowi do anioła było daleko, może to i lepiej skoro okazało się, ze to takie skurwysyny... więcej aniołow było wśród ludzi, tych zwykłych.
Ostatnie co czuł w swoim życiu był smak krwi jaką wypił stojąc jeszcze na dachu. „Pijcie oto krew moja...” Nie było jednak blasku jakim mógł go otoczyć syn Boży, był tylko....... BBBBÓÓÓÓÓÓÓLLLLLLLLLLLLLL kiedy Alvaro grzmątnął o ziemie. Sięgnął bruku... Mrok ogarnał jego ciało. Mrok i ból. Jego nowy brat i siostra. Nieskończeni.... Wił się się w ciemnościach. Krzyczał. Płakał. Umierał i zmartwychwstał by znowu umrzeć. Rzygał swoimi wnętrznościami, drapał swoje ciało. Wydrapywał swoje gałki oczne... Nie było żadnego dźwięku, żadnych innych uczuć poza cierpieniem

Do czasu

Pojawił się dżwięk. Żadna melodia, żaden głos, nic przyjemnego... Warkot silnika. Wrażenie ruchu. Nadal panował mrok. Alvaro poruszył ręką. Żył. Przynajmniej tak mu sie wydawało. Przez dźwięk jadącego samochodu słyszał głosy. Rozmowy. Żarty.Uniósł rękę. Dotknął powłoki. Leżał w worku. Jak śmieć. Umarlak. Żyjący trup.
Ktoś się pochylił nad workiem bo usłyszął wyraźnie słowa. Wyliczankę

- Zaraz wstanie. Zaraz wstanie. Otwórz flaszkę na śniadanie.

Alvaro mocniej nacisnął na worek w którym leżał

- O proszę. Poruszył się – powiedział ten sam głos. Mężczyzna. Po chwili usłyszał kolejny dźwięk, otwieranego noża sprężynowego. Pojawiło się światło. Rafael mrużył oczy przyzwyczajając się do światla i jednocześnie chwycił za krawędzie powstałej dziury i rozrywał w panice plastikową torbę. Nie chciał leżeć w niej dłużej niż to było konieczne.
Jego oczom ukazało się wnętrze furgonetki oraz twarz mlodego chłopaka. Miał jasną, nieopaloną cerę i dodatkowo jasne włosy. Wiek, Alvaro ocenił na dopiero co przekroczoną dwudziestkę.



- Gdzie ja... – nowo narodzony detektyw rozglądał się

- Witam po drugiej stronie – powiedział chłopak uśmiechając się i zapalając papierosa - Mowiłem ze niedługo się spotkamy

- Wszysycy tutaj pala? – przypomniał sobie gościa z dachu - To ty? – zrozumiał w końcu, choć tak trudno było mu uwierzyć widząc iluzję w jaką się przywdział „palacz” z dachu - Słodki Boze

- Tak – potwierdził szczerząc nadal swoją przystojna gębę w uśmiechu

- Ale tam na dachu byłes inny?

- Dziękuję. Nie pochlebiaj mi. Nie jestem Nim – uśmiech nie zniknął z jego twarzy

- Nic juz nie rozumiemRafael pokiwał przeczącą głową. Czuł się osowiały, ciężko mu było zebrac jeszcze mysli. Popatrzył po sobie. Był nagi. Ciało rzucone do kostnicy

- Tutaj moge wygladac jak mi się podoba – młody chyba zaczął tłumaczyć - Myslisz, ze ten skurwiel, ktory zafundował ci zawal wyglada poza Ilzuja jak rudy goguś?

- Ja nie zyje? Gdzie my jedziemy? – tylko pytania nurtowały głowę Rafaela

- Nie żyjesz. Oficjalnie i nieofcjalnie – mody człowiek zgasił papierosa o podłogę furgonetki - Jedziemy do mnie. Musimy dać ci jakieś ciuchy i pokazać co i jak

- Chcę byś mi trochę wytłumaczył co i jak – Przetarłem dłońmi twarz - Ta krew była niezbedna? To jakis rytuał?

- No – zapalił kolejnego papierosa - obudzilem w tobie .. uśpione moce. Demona.

- Demona...? To sie niezbyt dobrze kojarzyAlvaro wystraszył się nie na żarty

- Ee tam – machnął ręką uzbrojoną w dymiącego papierosa

- To może łatwiejsze pytanie. Jak masz na imię? Jak mam się do ciebie zwracać?

- Jackob

Alvaro skinął głową

- Moje imię juz znasz. Teraz kolejne pytania. Czym sie zajmujemy w tej całej hierarchi anielsko-demonicznej?

- Przeżyciem – rzekł i zaśmiał się dziwnie

- A po co jestesmy? Jaki jest cel tego kim zostałem?Rafael nie mół zatrzymac lawiny pytań. Czuł się tak głupi wobec tych wszystkich tajemnic świata. Czuł się jak w jakimś zwariowanym psychodelicznym filmie - Kto jest nad nami?

- A masz madrzejsze pytania? Co?Jackob zaciągnął się papierosem z lubością - Mam ci tajemnice wrzechswiata opowiedziec?

- Słuchaj. Przed chwila opadła jakas cholerna gęsta mgła z mych powiek. Wszystko dla mnie jest nowe, poza tym wszystko wokoło wydaje się niebezpieczne. Jak mam sie w tym znaleźć co? Własnie umarłem.

- Nie umarłeś tylko się obudziłeś. Żyj jak żyleś do tej pory. Nic się nie zmieniło. jak na razie – usmiechnał się ponownie.

Alvaro zaczynał lubić tego gościa. Niezależnie od tego jak naprawdę wyglądął. Może i on sam już teraz tak wygląda. Po prostu go lubił.

- Chcesz dokopać Astarothowi – kontynuował Jackob - My też

- Kim jestes to "my"? Tyle chyba moge wiedziec?

- Dzieci nocy. Nieumarli. Wampiry. To oznacza, my – powiedział to tak zwyczajnie

- Mam nadzieje ze teraz nie bede musiał biegac jak Drakula u Coppoli po ścianach z dzikim pragnieniem krwi wymalowanym na twarzy?

- Krew. HahahahaJackob wybuchnał przyjemnym dla ucha śmiechem - Krew, brahu to jedynie droga. Jak na razie najlepsza do tego co chcemy, lecz tylko droga. I owszem – spoważniał - bedziesz za nią ganiał jeśli bedziesz chciał przeżyć. Chociaż dobra pizza peperonii tez nie jest zła – zgasił papierosa

- Coś chyba długo nie pozyje w tym swoim nowym wcieleniuRafael szepnął pod nosem

- Oj tam - mruknął Jackob - Krew jest nektarem

- No dobra – rzekł ponownie były detektyw po dłuższej chwili. Za dużo bylo tych „byłych” Były ksiądz, były detektyw. Były żyjący - Przejdzmy do sedna sprawy. Jak dopasc Astarotha?

- Zabic jego Przebudzonych nim zyskają pełnię mocy – w jego ustach zabrzmiało to tak cholernie prosto - Ty ich wytropisz, my ich zniszczymy. Oczywiście z twoja pomocą

- To jedyna droga? Nie mozna go jakos zapuszkowac?

- Zapuszkować? jak sardynkę? – zdziwił sie wyraźnie wampir palacz.

- Wsadzić do takiego więzienia skąd niebyłby w stanie wyjść – spokojnie tłumaczył Alvaro

- Toś mnie rozbawił – znowu się uśmiechnął klępiąc się jedną ręką w udo - Możesz go kopnąć w jaja, na jakiś czas się zegnie. Ale jak sie potem odwinie. Chłopie, to pierdolony anioł smierci. jeden z wredniejszych. Nawet nasz pan czuje przed nim respekt. Nie ma takich wiezień , chłopie.

- Nasz Pan?Rafael błyskawicznie zmienił temat wykorzystując kolejną chwile szczerości Jackoba - A wiec jest jakis Pan? Kto to?

- Togarini, chłopie

Świeżo narodzone Dziecię Nocy, siedzące teraz nago w furgonetce zaczęło intensywnie grzebać w pokładach swojej pamięci.
Togarini. Protektor Zdobywców Śmierci. Ten który ma pod swoją opieką nekromantów i wszystkich tych, którzy walczą z nieuchronnym przeznaczeniem jakim była śmierć. Anioł Śmierci. Upadły.

- No to trafiłem – westchnął głośno Alvaro - Że tez druga strona sie nie zgłosiła po moja CVke

- Druga ma to w dupie

Rafael sposępniał
- No dobra. Co da to, ze zniszczycie, zniszczymy Przebudzonych?

- To że Astaroth straci potężne sługi. Posiadasz wiedze na temat tego co zrobił. Opowiesz nam a rankiem zastanowimy się co dalej. Zaplanujemy zadania i uderzymy przed zmrokiem – sięgnął po kolejną fajkę. Rafael chciał zapalić. Tak mocno jak nigdy dotąd, jednak z drugiej strony starał się tego nie robić by nie tracić jednej z niewielu nici łączących go z niedawno co utraconym zyciem. Wszak chęć rzucenia palenia powstała zaledwie kilkanaście godzin temu, wtedy kiedy był jeszcze człowiekiem. Dodatkowo Jackob go nie czestował, i całe szczeście bo gdyby to zrobił to Rafael na pewno by się skusił. Niczym jakimś jabkiem, tak jak Ewa w Rajskim Ogrodzie.

- Moja wiedza nie jest pełnaRafael na nowo przełamał ciszę - ale sie postaram. Rozumiem ze innej drogi nie ma?

- Innej nie znam. Wiem, że chcialeś zemsty. W ten sposob ją wywrzesz. Pojdziemy na browca, zjemy coś , napijemy sie troszkę krwi i zobaczymy co się da ugadać.

- Zemsty i sprawiedliwosci. Ludzie to bydło dla aniołówRafael nie mógł się z tym pogodzić. Ta wizja aniołów strasznie się różniła od tej jaką swobie wyobrażał - Pewnego dnia wszytsko sie zmieni. Ludzie się odkują - W dzień nie działamy? Słonce nas spopieli? To głupie co pytam ale ja nic nie wiem na ten temat, a filmy i książki to raczej bajdurzenie?

- Jasne ze nie – ponownie się uśmiechnął – Słońce troszkę nas podrażni, więc opalanie odpada – rozłożył teatralnie ręcę - ale nie spopieli. Moze poparzyć, jak wyjdziesz w południe, ale nie zabije

- Dziecie nocy. Kurwa mać - Alvaro zaklął po raz pierwszy od kilku lat. Musiał z tym walczyć. Nie przystoi przeklinać, niezależnie czy jest się wampirem czy nie - masz komórke?

- Mam komórkę

- Moge?

- Gdzie?

- Telefon – Alvaro zaczął tłumaczyć o co mu chodziło - taka rzecz przez któa mozna sie porozumiewac na odległość

- Pytam się, jełopie jeden, gdzie chcesz dzwonić. Wiem, wyimaginuj sobie, co to jest komorka – brakowało, żeby jeszcze Jackob pokazał język. Na szczeście nie zrobił tego.

- To dobrzeRafael uśmiechnął sie o mało co nie wybuchajac śmiechem na głos - widzisz, juz do was pasuje. Chce wysłać smsa przyjacielowi. Komus kto moze pomoc.

- Serio. To moze się z nim po prostu zgadaj.

- Daj ten telefonRafael wyciagnął rękę w kierunku Jackoba

- Hahahaha. Podobasz mi się. Masz – podał mu przenośny aparat

- DziekiAlvaro odebrał telefon i chwilkę się w niego wlepiał. Potem westchnął i wstukał znany mu już na pamięc numer dr Cohena. Przyłożył telefon do ucha czekając na połączenie. Jackob szczerzył zęby w uśmiechu. Przerośnietych kłów nie miał. Może to kolejny mit.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 08-09-2010 o 00:46.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 08-09-2010, 08:46   #73
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Chłodna, wieczorna bryza powiała znad Zatoki Hudsona przynosząc miastu woń oceanu. Niektórzy uważali, że życie narodziło się w jego niezbadanych głębinach. Inni twierdzili, że ewolucjonizm to bzdura i że ludzie zrodzili się z zamysłów Boga.
Ogromne miasto otulił już mrok. Miliardy żarówek zabłysło, łącząc się w luminację Nowego Yorku. Pojedynczo żadna z żarówek nie była w stanie pokonać ciemności, jednak świecąc jedna obok drugiej, tworzyły jasność, przy której musiała skapitulować nawet największa ciemność. Niestety, pokonać diabła i jego sługi nie było tak łatwo, jak rozświetlić panoramę Wielkiego Jabłka. Niektórzy mieli się zaraz przekonać na własnej skórze, że diabeł gra znaczonymi kartami i nie trzyma się reguł. Każdy z nich....


Jessica Kingston


Jeden z policjantów usiadł obok aresztowanego w radiowozie. Nie było to zgodne z przepisami, lecz nie chciałaś zostawiać go ani na chwilę samego. To był twój aresztowany i miałaś zamiar doprowadzić go tam, gdzie było jego miejsce.
W tylnym lusterku widziałaś jego oczy. Czujne. Spięte. Jak oczy drapieżnika. Mimo, że skuty i pozornie niegroźny wzbudzał w tobie jakieś atawistyczne lęki. Podobnie jak Crownbridge.
Jechaliście na sygnale, który zagłuszał religijne mamrotanie schwytanego. Tarociarz, jeśli to faktycznie był on, sprawiał wrażenie całkowicie niezrównoważonego psychicznie.

W radiu, na nasłuchu panował zamęt. Ze zgrozą słuchałaś informacji o wymianie ognia w Szpitalu Więzienia Stanowego oraz o buncie w samym więzieniu. Zgodnie z komunikatami doszło do ostrej wymiany ognia i zginęło już kilka osób. Zimny pot spłynął ci po plecach. Jakaś ulotna myśl przebiegła ci przez głowę – ZACZYNA SIĘ.

W pewnym momencie w głośniku rozległ się głos dystrybutora. Informował, że detektyw wydziału specjalnego potrzebuje wsparcia i kieruje się w stronę Red Hook. Kolejna informacja była jak iskra w składzie z dynamitem. Dystrybutor przekazał informacje od porucznika Quattermayera, że wraz z funkcjonariuszem jest zatrzymany w sprawie „Tarociarza”.

I wtedy to się stało.

W jednej chwili samochód jechał w stronę Komendy Głównej i waszego Wydziału, w drugiej znalazł się już na zjeździe prowadzącym do tej znanej ci dzielnicy.

- Zaczęło się, detektyw Kngston – usłyszałaś spokojny, zimny głos „Tarociarza”. Zguba została odnaleziona.

Spojrzałeś na niego zdziwione, że wyszedł z roli religijnego świra.

Siedział tam, spokojny i wyluzowany, obok niego siedział jeden z eskortujących do policjantów. Miał wyjętą broń, którą ... mierzył prosto w twoją stronę.

- Nie próbuj żadnych sztuczek – powiedział policjant zimnym, opanowanym głosem. – Bo zastrzelę panią na miejscu.



dr PATRICK COHEN



Zdążyłeś skończyć rozmowę na temat zakupu kozy – jak niedorzecznie ona brzmiała i siadłeś w swoim biurku. Omiotłeś wzrokiem wszystkie ułożone na nim starannie dokumenty: raporty z sekcji zwłok, analizy znalezionych dowodów – całą tą twardą, skrupulatną detektywistyczną robotę i nagle poczułeś, ze wzbiera w tobie pusty, histeryczny śmiech.
Wszystko to, czego uczyłeś się przez całe swoje życie, co z taką pieczołowitością szkoliłeś i rozwijałeś, okazało się być jedynie iluzją. Za zasłoną czekały stwory podające się za anioły, demony i cholera wie co jeszcze i nikt jeszcze nie stworzył procedur, jak postępować w takich przypadkach., Nikt, poza wyśmiewanymi okultystami i śliniącymi się, na wpół obłąkanymi maniakami piszącymi tak zwane księgi magii.
Miałeś ochotę cisnąć notatki na podłogę.

Zadzwonił telefon.
Numer nieznany.

- Cohen – odebrałeś.

- Witam doktorze. Mówi.... Alvaro. – znajomy głos w słuchawce spowodował, że przeszły cię dreszcze. - Nie to nie jest żart. Patrick słuchaj uważnie.

Milczałeś zdezorientowany. Rozmówca wziął to zapewne za zachętę.

- Sobowtóry są kluczem – powiedział szybko - To przez nie Astaroth stara sie wywyższyć ponad innych Upadłych. Anioły rodzą się z kokonów brudu. Trzeba .... trzeba ich powstrzymać. Możliwe ze zniszczyć Na wszystko co tobie święte strzeż matki Annie Waterman. Może dzięki temu ze ona żyje i jej przemiana się jeszcze nie dokonała jak w trzech pozostałych przypadkach

Milczałeś wymownie. Rozmówca chyba pojął aluzję.

- Potrzebujesz jakiegoś dowodu ze mówisz ze mną a nie Astarotem?

Te słowa podziałały na ciebie wręcz przeciwnie do zamierzeń rozmówcy. Przywołanie imienia diabła było w twoim odczuciu, jak przyznanie się do winy.

- Alvaro nie żyje – powiedziałeś lodowatym tonem na granicy obłędu - Astarot jest za cwany na takie tanie sztuczki. Kim ty KURWA jesteś?

- Moje wybaczenie nie jest panu do niczego potrzebne. sam pan decyduje jak najoptymalniej zagospodarować swój czas. Tymi słowy zwróciłeś się do mnie kiedy powiedziałem tobie że mój podopieczny chce skoczyć z dachu. Siedzieliśmy tylko we dwójkę w komisariacie\ Słyszałem cię też leząc bez czucia w szpitalu

Nie wiedziałeś co o tym sądzić.

- Dobra, pozostańmy przy tym, że ci w tej kwestii nie wierzę, ale udało ci się zdobyć moją uwagę. Mów dalej, czymkolwiek jesteś – powiedziałeś głucho.


- Momencik

Rozmówca milczał. Przez chwile słyszałeś też inny głos, i jakiś wesoły śmeich w tle. Potem sygnał komórki obwieścił nadejście MMSa.

- Otwórz – poprosił rozmówca.

Posłuchałeś go i zobaczyłeś zdjęcie Rafaela uśmiechającego na jakimś szarym tle.

- Pan tez się nie poddał, Patricku – kontynuował rozmówca upewniwszy się, że zdążyłeś obejrzeć wysłany dokument. - Proszę swojej odwagi tez nie marnować. Wytłumaczę wszystko jak się spotkamy

- Kiedy i gdzie? – zapytałeś ani trochę bardziej sympatycznym tonem.

- Wieczorem będę gotowy. Miejsce zostawiam Panu do wybrania. Proszę mi jednak powiedzieć gdzie jest teraz Andy i Malcolm

- Wieczorem w centrum NY, zadzwonię i wskaże ci miejsce. – odpowiedziałeś rozłączając rozmowę.

Nawet nie zdążyłeś ogarnąć myśli kiedy drzwi do biura szefa otworzyły się szeroko i zobaczyłeś w nich Quattermayera.

- Cohen – powitał cię gorączkowym spojrzeniem. – Wyśmienicie. Słuchaj, Baldrick wpieprzył się w jakieś gówno. Najpierw zaatakowano oddział szpitalny, gdzie przebywał z więźniem. Teraz najpierw prosił o wysłanie sił szybkiego reagowania na komisariat przy Lacke Street, a potem niespodziewanie zmienia zdanie i skręca na Red Hook. Są tylko dwa wyjaśnienia. Albo został porwany, albo to on jest kretem w wydziale i pogrywa z nami w chójka. Już jeden podejrzany zniknął pod jego opieką, wraz z całą karetką i dwoma pielęgniarzami.

Spojrzałeś na niego nadal lekko rozbity poprzednią rozmową.

- Weź kurtkę i jedziesz ze mną. Wysłałem tam pół pieprzonej armii i chcę być przy tym, jak zaczną działać.

Wiesz, ze to nie była prośba.

I wtedy, zerknąwszy po raz ostatni na komórkę przed schowaniem jej do kieszeni, zobaczyłeś, ze masz nieodebranego smsa. Od Jess.

Mam podejrzanego. Podaje się za Tarociarza. Jedziemy na posterunek. Coś tu nie gra.

Oż kurwa!


RAFAEL JOSE ALVARRO


- I jak tam twoja dziewczyna - zaśmiał się Jackob jak robiłeś sobie zdjęcie.

Widziałeś, że wampir wsłuchiwał się w całą rozmowę z napięciem na twarzy.

Kiedy skończyłeś, odebrał od ciebie komórkę, rzucił na ziemię i rozdeptał ją podeszwą buta. Potem podniósł szczątki i wywalił za okno, w panującą za pojazdem ciemność.

- Patrick Cohen – uśmiechnął się szeroko, lecz uśmiech ten nie był wcale miły. Raczej zimny i niepokojący.

- Wiesz, że podpisałeś na niego wyrok, jeśli nie okaże się być w porządku. – Jackob spojrzał na ciebie z mieszaniną goryczy i niedowierzania. – Pomyśl, jełopie. Facet już pewnie wiedział, że odwaliłeś kitę. A teraz przyznajesz mu się, że żyjesz. Wróć, kurwa. Że nie żyjesz, lecz chodzisz po świecie jako pierdolony wampir. Trzeba będzie mu zamknąć mordę, jeśli zacznie chwalić się twoją słitaśną fotką na lewo i prawo, szczególnie, jak porówna się godzinę jej nadejścia z twoim oficjalnym zgonem. Nabroiłeś. Ale nic to. Najwyżej go skasujemy.

Usiadł na siedzeniu z boku furgonetki i zapalił papierosa.

- Jackob – kierowca zawołał wampira po imieniu. – Musisz tego posłuchać.

Najprawdopodobniej kierowca przełączył głośniki z samochodu na wewnętrzne, zamontowane z tyłu. Usłyszeliście urywane słowa. Wymianę informacji pomiędzy policjantami w mieście. Coś o strzelaninie w wiezieniu, jakimś detektywie wiozącym podejrzanego i skręcającym na Red Hook.

- Podano do stołu – zaśmiał się Jackob. – Daniel. Zapierdalamy tam. Najszybciej, jak się da.

Wampir uśmiechnął się do ciebie siadając na krzesełku.

- Na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Pod siedzeniem znajdziesz noże i pistolet maszynowy. Coś mi się wydaje, że los dał nam szansę ukatrupienia jednego z tych pieprzonych przebudzeńców.



Terrence Baldrick


Zjechałeś w stronę dzielnicy Red Hook. Wiedziałeś, że rozmówcy z radia chodzi o to miejsce, gdzie znaleziono drugie ciało. Po prostu byłeś tego pewien.

Andy Ashwood na drugim siedzeniu płonął i wył. A ty cisnąłeś pedał gazu i kręciłeś kierownicą w obłąkańczym amoku nie zważając na przepisy i inne takie.

Nad sobą słyszałeś kołujący helikopter. Jest wsparcie. Z oddali słychać było wycie syren policyjnych. Jak wyjące wilki osaczające ofiarę.

W końcu, oświetlony światłami helikoptera, wjechałeś na wyboistą drogę prowadzącą do starych magazynów. Samochód z jękiem podskakiwał na wybojach, kilkakrotnie zgrzytnęły blachy, kiedy walnąłeś podwoziem w jakiś występ.

Na szczęście Andy przestał świecić. Leżał teraz spokojnie na tyłach wozu, zupełnie ignorując wstrząsy i wertepy, a jego ciało dymiło wypełniając wnętrze samochodu obrzydliwym odorem spalonego mięsa.

Wyhamowałeś w ostatniej chwili o mało nie wbijając się w zarośniętą trawą hałdę żwiru, która zamajaczyła pod maską.

Andy jęknął i, nim zdołałeś zareagować, wyrwał drzwi wytaczając się na zewnątrz. Jego ciało dymiło. Znaki, które widziałeś przestały krwawić. Teraz były wypalone w jego skórze. Ciemne, zwęglone mięso układało się wyraźnie w spiralne znaki.’

Poza samochodem Andy opadł na kolana i zaczął wyć. Helikopter złapał go w światło szperacza, co dodawało scenie jakiejś teatralnej głębi i smaczku dramatyzmu.

Wtedy zobaczyłeś, że ktoś stoi w wejściu do zniszczonego hangaru.

Padł strzał i światło helikoptera zgasło. Na ziemię posypały się szklane odłamki. Snajper. Ulokowany zapewne gdzieś wysoko.

Helikopter gwałtownie poderwał się w górę.

Z tyłu, na wjeździe, pojawiły się kolejne światła. Migoczące feerią błysków i zawodzące radiowozy.

Andy podniósł się i wzywany machnięciami dłoni przez postać w wejściu ruszył zgięty w pół i chwiejnie w stronę nieznajomego.

Patrole dotrą tutaj za dwie - trzy minuty. Andy dotrze do stojącego w wejściu mężczyzny za minutę.

I wtedy zobaczyłeś, jak jeden z radiowozów gwałtownie skręca w bok. Chyba poprzedził to kolejny huk wystrzału. Snajper blokuje dojazd. Zatem pomoc nie nadejdzie, aż tak szybko.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-09-2010 o 22:23. Powód: usunięcie PS
Armiel jest offline  
Stary 09-09-2010, 21:58   #74
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Jess wsiadła na przednie siedzenie radiowozu. Odjeżdżając spojrzał jeszcze w stronę stojącego na schodach kościoła Voora. Wiedziała że zachowuje się niezgodnie z przepisami, ale nie chciała ani na moment spuścić z oczu „Tarociarza”.
Siedział spokojnie skuty na tylnym siedzeniu w towarzystwie uzbrojonego funkcjonariusza. Widziała go w lusterku, jego oczy. Jego oczy przypominały oczy Lestera. Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach Zimne, puste, pozbawione uczuć. Jess bała się, pociły jej się ręce. Czuła się jak zwierze pod czujnym okiem drapieżnika, który na nie poluje. To irracjonalne uczucie nie odstępowało jej na krok od momentu spotkania przed kościołem.
Przecież to ona była górą, uzbrojonym przedstawicielem prawa, mającym wsparcie w postaci dwóch funkcjonariuszy. On się przyznał, był skuty na tylnym siedzeniu, spokojny. Więc dlaczego miała uczucie że coś jest nie tak w tym obrazie.
Z zamyślenia wyrwał Jess głos dyspozytora informujący o strzelaninie w więziennym szpitalu i buncie. Zginęło podobno kilka osób, w tym funkcjonariusze na służbie. W radiu panował zamęt. Jess stanęły przed oczami wycinki z gazet, które znalazła dzisiaj rano.

- Zaczyna się się – przemknęło jej przez myśl.

Dyspozytor informował, że detektyw wydziału specjalnego potrzebuje wsparcia i kieruje się w stronę Red Hook, wraz z funkcjonariuszem jest zatrzymany w sprawie „Tarociarza”.

Podejrzany jakby pochwycił jej myśli.

- Zaczęło się, detektyw Kngston – usłyszała spokojny, zimny głos za sobą. Zguba została odnaleziona.

Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się na raz. Radiowóz nie jechał już w stronę posterunku, Jess rozpoznała okolice Red Hook. Odwróciła się do tyłu. Spojrzała na spokojne siedzącego ‘Tarociarza” był wyluzowany. Jej wzrok powędrował w stronę funkcjonariusza siedzącego obok podejrzanego. Trzymał pistolet wymierzony w stronę Jess.

- Nie próbuj żadnych sztuczek – powiedział policjant zimnym, opanowanym głosem. – Bo zastrzelę panią na miejscu.

Zachowywał się jak marionetka, Jess spojrzała na kierowcę. Prowadził jakby nic się nie działo. Syrena policyjna wyła nad jej głową, a oni zmierzali do miejsca gdzie znaleziono ciało Terrenca.

Jess myślała gorączkowo.
Co się dzieje, co robić. Czy ten policjant jest z nim w zmowie, a może… Nie to nie dorzeczne, nie może kontrolować jego umysłu. Nikt nie może.
Zbliżali się do starego magazynu. Jess miała coraz mniej czasu na podjęcie jakiś działań.

Wtem rozprysła się przednia szyba radiowozu. Kierowca oberwał w głowę i upadł twarzą na kierownicę.

- Snajper – przemknęło Jess przez myśl. Tylko czyj.

Samochód zaczął zwalniać. Jess wykorzystała moment zaskoczenia. Szarpnęła za drzwi i wyskoczyła z samochodu. Koło jej głowy świsnął pocisk, rozpryskując boczną szybę.
Przeturlała się w stronę rowu przy drodze. Chciała się ukryć przed potencjalnym ostrzałem funkcjonariusza, lub snajpera. Rozcięła sobie ramię, i nabiła kilka siniaków, ale była wolna.
Wyjrzała w stronę gdzie odjechał samochód. Stał jakieś 150-200 metrów od miejsca gdzie przypadła do ziemi. Drzwi od strony pasażera były wyrwane. Tarociarz stał wpatrując się w stronę magazynu. Nie zwracał uwagi na Jess. Policjant siedział w radiowozie. Nie ruszał się.

Wyjęła pistolet i wymierzyła. Najpierw w głowę.
- Jest nieuzbrojony, nie stanowi potencjalnego niebezpieczeństwa. Nie można strzelać by zabić kogoś kto Ci nie zagraża – krzyczały myśli w głowie Jess.
Mimo że ją przerażał do samego początku, nie była w stanie strzelić do nieuzbrojonego człowieka z zamiarem zabicia.
Zaczął iść w stronę magazynu. Jess podjęła decyzję. Strzeliła. Trafiła go w prawą nogę.

To co nastąpiło później zachwiało całym światem Jess, tym w co wierzyła i co wiedziała.
W jednej chwili na miejscu gdzie stał trafiony mężczyzna pojawił się……….



Jess o mało nie krzyknęła z przerażenia. Przypadła do ziemi. Myślała że zaraz pojawi się nad nią, wyciągnie z rowu i…. Nic się nie wydarzyło. Jess dyszała ciężko bliska paniki. Ciekawość była jednak silniejsza niż strach. Wyjrzała, monstrum zmierzało w stronę magazynu.

Z przeciwnej strony nadjeżdżały kolejne radiowozy. Jess ukryta w rowie zaczęła się przemieszczać w stronę migających świateł. Kontem oka zauważyła, że przed magazynem stoi jeszcze jeden radiowóz.
Wtedy od strony magazynu padły kolejne strzały. Jess zaczęła biec schylona w rowie.
 

Ostatnio edytowane przez Suriel : 09-09-2010 o 22:03. Powód: edycja obrazu
Suriel jest offline  
Stary 10-09-2010, 00:54   #75
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Siedziba Wydziału Specjalnego, 8 września 19:30

Jess jeszcze nie było, ale za to chłopaki z laboratorium zostawiły na jego biurku pokaźny stosik raportów. Cohen na swoje stanowisko pracy przygnęnionym wzrokiem. Dowody, badania, formularze. Świat posegregowany w papierowe koperty, plastikowe woreczki, strony cyfr i literek. Czy to jest broń zdolna pokonać Diabła?

Żałosne.

A jednak...

Nie umiał zdać się jedynie na boską interwencję Archonta Geburaha, zakładając, że w ogóle uda się z nim skontaktować.

Skoro ludzki sąd nie miał władzy nad Astarotem i jego wesołą kompanią, Bezlitosny Sędzia zdawał się idealną instytucją odwoławczą, jednak...

Jednak to nie zwalniało Cohena z obowiązku wskazania palcem winnego i nie mógł sobie pozwolić na zgadywanie.

A żeby mieć pewność potrzebował dowodów.

Żałosnych badań, formularzy, kopert, woreczków, świata w cyferkach i literkach.

To jedyna broń jaką dysponował na tej wojnie... poza wątpliwym urokiem osobistym.

Przemógł apatię i sięgnął po stosik teczek..

Odciski i DNA Nasha Tarotha (widelec) - pobrano, brak trafień w żadnej bazie, brak trafień w zestawieniu z materiałem dowodowym.

Trudno.

Monitoring... dwie teczki sprawozdań, zero wyników. Prace w toku a ekipa zapewne miała już zdjęcie Cohena przyklejone na tarczy do rzutek.

Zamrażalki - przesłuchania w czterech zakładach w toku, na razie nie stwierdzono obecności podejrzanych

Badania Ashwooda i Brooka - DNA pobrane od obu dawców nie dość że było identyczne, to jeszcze nie zgadzało się z ich pierwotnym kodem genetycznym. Tak.. to było ciekawe. Dokumenty były wypełnione z fanatyczną, nawet jak na Walentov, skrupulatnością i opatrzone bardzo wyważonymi i ostrożnymi komentarzami. Lista konsultantów zahaczała o Waszyngton, Nevadę i parę krajów europejskich. Mimo, że było to niewielkie opracowanie składające się ze zbindowanych kartek A4, czuło się ich naukową i historyczną wartość od pierwszego spojrzenia.

Mimo, że końcowa hipoteza brzmiała: "prawdopodobnie błąd w odczytach", Cohen nie miał większych wątpliwości. Oto pierwszy, naukowo udowodniony przypadek metamorfozy kodu genetycznego. Portale dla śledczych już pewnie huczą od plotek, za tydzień to będzie temat numer jeden we wszystkich kryminologicznych periodykach. Najdalej za miesiąc wyjdzie pierwsza książka.

Wiarygodność całej gałęzi kryminalistyki trzęsła się w posadach.

Patrick po przeżyciach dzisiejszego dnia nie miał siły nawet wzruszyć nad tym ramionami. Chwycił się za kolejny raport:

notatnik Aliny Techkovantachy - materiał dowodowy oddano nienaruszony w gustownej żółtej kopercie, to co załączono do koperty, było pierwszą rzeczą naprawdę godną uwagi:

Odciski palców badanej pokrywają się z odciskami palców zebranymi z niedopałka w zaułku za Pojutrze. Odciski jednoznacznie zidentyfikowano jako należące do Aliny Techkovantachy. Niedopałek został porzucony w noc morderstwa, na 80% DOKŁADNIE w czasie podrzucania ciała Dotothy Groundbauer.

Mamy cię suko!

Od wypisywania nakazu aresztowania oderwał go telefon. Numer nieznany.

- Cohen

- Witam doktorze. Mówi.... Alvaro. Nie to nie jest żart. Patrick słuchaj uważnie...

Słuchał uważnie, ale nie wierzył w ani jedno słowo. To coś miało sporą wiedzę i być może faktycznie chciało udupić Astarotha, ale nie wzbudzało w nim ani krzty zaufania. Zwłaszcza po tym jak zaczęło się dopytywać o podejrzanych.


***


Siedziba Wydziału Specjalnego, 8 września 20:05 PM

– Weź kurtkę i jedziesz ze mną. Wysłałem tam pół pieprzonej armii i chcę być przy tym, jak zaczną działać.

Tak. Oto, po krótkiej niedyspozycji, powrócił Alfred Quaterrmayer, którego Cohen znał. Sprawny, nie cierpiący sprzeciwów skurwysyn. Patrick niezbyt rozumiał, na czym miałaby polegać jego rola w interwencji S.W.A.T., ale to nie był dobry moment na dyskusje. Opuścił komendę z nieprzyjemnie obcym ciężarem pełnej kabury pod płaszczem. Wsiedli do czarnej, nieoznakowanej fury porucznika i z wyciem syreny ruszyli na spotkanie Armageddonu. "Przyjąłem, Jess. Daj znać kiedy dotrzecie na posterunek" – zdążył jeszcze nacisnąć SEND zanim dowiedział się przez radio ile sensu miało wysyłanie tej wiadomości.

Na miejsce dotarli parę minut później. Quaterrmayer od razu wziął się za koordynowanie akcji. Cohen ogarnął okolicę wzrokiem.

To ewidentnie nie była jego działka. W akcjach takich jak ta zwykle zjawiał się po fakcie jako członek ekipy, której zadanie polega na obfotografowaniu i pozbieraniu ciał, a następnie przekopanie każdego centymetra kwadratowego w poszukiwaniu łusek, dziór po kulach odcisków palców, śladów DNA, śladów krwi, odcisków butów i setek innych szczegółów. Każdy wystrzał dostawał swój numer i miejsce na linii czasowej, identyfikowano każdą broń i każdego strzelca.
Po strzelaninie takiej jak ta, papierkowa robota trwała około miesiąca.

Ale to już problem Perpetto. Cohen – pomijając chwilowo uwikłanie w cholerną wojnę aniołów – był Specjalnym wezwanym do beznadziejnego przypadku i musiał się odnaleźć w sytuacji. Możliwie szybko.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y78crvRirAI[/MEDIA]

Przede wszystkim ograniczyć straty w ludziach i nie dopuścić do eskalacji.

W polu rażenia snajpera stało kilka unieruchomionych radiowozów, przy najbliższym coś chyba się poruszyło. Żadnych szans, żeby się tam przedostać, jak długo ten psychopata czai się w oknie. Co jakiś czas słychać było strzały, jednak ciężko było określić kto i do kogo strzela.

Nagle zauważył Jessikę.

– Q., nie odwracaj się, widzę Kingston, chyba jest ranna, trzyma się za ramię, stara się do nas przebić, kanał burzowy na mojej jedenastej, południowa ściana, niech ją ktoś osłania – rzucił gdy Alfred, nadający do radiostacji jak katarynka, zrobił przerwę na wdech – Gdy już tu dotrze, proszę o pozwolenie podjęcia próby kontaktu z tymi psycholami w środku. Wtajemniczenie negocjatora w sprawę Tarociarza zajmie wieki.

- Dobry pomysł - Quatermayer sięgnął na tył swojego wozu i wręczył mu megafon, popychając jednocześnie w stronę zaułka - szoruj do Kingston i zajmijcie się tym razem.

- Czy... - zaczął Cohen sprawdzając czy megafon ma sprawne baterie.

- Przebijacie się do granicy słyszalności i dalej kod 32. Bierzemy na podsłuch wasze komórki. Obyś kurwa pamiętał słowa klucze. A teraz ruchy! No kuuuurwa, wreszcie - to ostatnie było już do krótkofalówki na widok nadjeżdżających czarnych furgonetek. Nie marnując więcej czasu Patrick wszedł między magazyny i pobiegł w stronę detektyw Kingoston.


***


Jess uniosła wzrok i wykonała szybki ruch ręką. Cohen zrozumiał dokładnie w ostatniej chwili. Gdy padł na ziemię, na wysokości, na której była jego głowa wybuchła fontanna betonowych odprysków. W przykucu przebył resztę drogi jaka dzieliła go od rowu.

- Co się dzieje? Dlaczego tu?? Gdzie reszta?? - była lekko spanikowana.

- Później Jess, spokojnie, właśnie staramy się zapanować nad sytuacją. Jesteś ranna?

- to tylko rozcięcie... Auu! - Cohen bezceremonialnie odchylił jej dłoń i przyjrzał się obrażeniom - Ostrożnie! Nie martw się, nie jestem martwa. Co jest w magazynie?

- Snajper, byćmoże Andy Ashwood i byćmoże Baldrick. - Cohen nie pytając o pozwolenie zaczął opatrywać rozcięcie na ramieniu Jess - Co się stało z podejrzanym? Co tu robisz?

- Kierowca radiowozu nie żyje, zastrzelił go snajper. Podejrzany jest w magazynie.

- Dlaczego tu przyjechaliście?

- Nie wiem, w jednej chwili jechaliśmy na posterunek, a potem drugi policjant próbował mnie zastrzelić, kierowca tu skręcił, jechał jak zahipnotyzowany. wiem jak to brzmi, nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić.

- Ja chyba potrafię, niestety nie mamy wiele czasu. - przerwał wiązanie prowizorycznego opatrunku, po czym wychylił się na ułamek sekundy z kryjówki by ocenić sytuację - Uważaj teraz. Spróbujemy się z nimi skontaktować i zrozumieć co tam się dzieje. SWAT właśnie podjeżdża, śmigłowiec z naszym snajperem będzie za parę minut. Może uda się uniknąć większej jatki. Gotowe, możesz ruszać tą ręką?

- Mogę... Facet, który podawał się za Tarociarza, on jest w magazynie. Raniłam go w nogę, a raczej to czym jest - powiedziała cichym głosem.

- Czym jest? - Patrick ruszył kanałem burzowym w stronę ostrzeliwanego magazynu, Jessica podążyła za nim.

- Nie, niczym. Musiało mi się przewidzieć.

- Odpowiedz na pytanie Jess. - Powiedział poważnie, zatrzymując się nagle i odwracając w jej stronę - Żadne z nas nie miało halucynacji od początku tego śledztwa.

- Wielki, pieprzony demon. Zamienił się w wielkiego pieprzonego demona i pobiegł w stronę magazynu! - Kingston zaczęły trząść się ręce, a Cohen momentalnie pożałował, że wymusił na niej tą odpowiedź. Nie miał specjalnego wyboru, nie mógł dopuścić by poszła tam z nim patrząc na zagrożenie i go nie widząc, bez świadomości w co się pakuje. Po sekundzie podjęła mówiąc tak cicho, że ledwie ją słyszał - w samochodzie powiedział że się zaczęło, że ktoś został odnaleziony. Wtedy przyjechaliśmy tutaj, a ja uciekłam.

- Dobra, słuchaj to co widziałaś, najprawdopodobniej jest prawdziwe, ale to w niczym nie zmienia naszej roli. Teraz tam podejdziemy i spróbujemy negocjować, jak będzie po wszystkim postaram ci się wszytko wyjaśnić najlepiej jak umiem.

Wypełzli z rowu i ruszyli truchtem z pochylonymi głowami za jakimiś barakami. Strzały wciąż się rozlegały, ale chwilowo gdzieś dalej. Na sekundę przystanęli za jednym z nich, który wyglądał na najsolidniejszy.

- Strzelałam do niego. - powiedziała Jess.

- I co? - spojrzał na nią pytającym wzrokiem, w którym zainteresowanie walczyło o lepsze z nadzieją.

- To nic nie dało. Trafiłam go, ale nawet tego nie zauważył. Cohen, pociski tu nic nie dadzą!

Cohen podążył za jej wzrokiem, westchnął i schował broń. Właściwie od początku tylko mu zawadzała, a z jego zdolnościami strzeleckimi nie zrobiłby z niej użytku, nawet gdyby ich przeciwnikami nie były demony a blaszane kaczki z odpustowej strzelnicy.

- Tym bardziej musimy spróbować nawiązać kontakt, prawdopodobnie mają tam Baldricka.

Cohen wyjrzał za osłonę, momentalnie prowokując trzy strzały, które odbiły się rykoszetem od mocnej powłoki kontenera. Jess pokręciła głową z rezygnacją. Nagle spojrzała na niego.

- Alvaro, był księdzem, wiem jak to brzmi, ale może będzie wiedział jak z tym czymś walczyć. Jest jeszcze Voore, zawiozłam mu notatki Cesarza, on widział już kiedyś te stwory, opowiadał o nich, ale mu nie wierzyłam.

Voore? W głowie Cohena pojawiła się setka pytań, na zadanie których nie było czasu.

- Co do Rafaela... nic nie słyszałaś?

- O czym? - Sądząc po tonie pytając już domyślała się odpowiedzi, ale pewnych przykrych formalności musiało stać się zadość.

- Alvaro nie żyje.- Nie wiedział już który raz dziś wymówił to zdanie.

- Jak to nie żyje? Jak? Kiedy? Co się stało? - patrzyła na niego z przerażeniem w wielkich, pięknych oczach. Zabrzmiały kolejne strząły. Bardzo blisko. Rozejrzał się za kolejną osłoną, ale wyglądało na to, że bliżej już nie podejdą.

- Dzisiaj po południu, miał rozległy... - Przerwał i zaczął jeszcze raz - najprawdopodobniej zabił go Nash Taroth. Nota bene, to jeden z tych demonów, o których wspomniałaś...

Jess nagle pochyliła się i zaczęła głęboko oddychać.

W pierwszej chwili Cohen był święcie przekonany, że dziewczyna oberwała.

Nie, fizycznie nic jej nie było.

Nie chciał jej mówić o Rafaelu, ale skoro sama zaczęła temat nie chciał kłamać. Demony, śmierć połowy grupy, wszystko na raz... zrzucił na nią w minutę, to z czym sam z najwyższym trudem się oswajał od wczoraj.

Stała skulona i łapała kolejne głębokie wdechy. Raz, drugi, trzeci.

Kiedy jednak się podniosła, na jej twarzy pojawił się dziwny spokój.

- Dobra, co robimy - spytała swoim zwyczajnym miłym dla ucha głosem.

Spojrzał na nią poważnie, a z jego twarzy dało się wyczytać podziw. Spojrzał w bok i ocenił odległość do magazynu.

- Spróbujemy z nimi rozmawiać. Jeśli się nie uda, wycofujemy sie. Po calej tej akcji przyzywamy archanioła, który zrobi porządek... ale o tym opowiem ci później. Gotowa?

Jess spojrzała nieco zdziwiona, ale w rezultancie kiwnęła głową.

- Gotowa, prowadź.

Wyglądała jakby coś w niej pękło, ale zarazem napełniło ją determinacją do działania.
Cohen spojrzał na nią raz jeszcze i odpalił megafon.

"Przyzywamy archanioła, który zrobi porządek."

Dobre sobie.

Dopiero, gdy wymówił to na głos dotarła do niego prostoduszna naiwność tego stwierdzenia.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 10-09-2010 o 21:29. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 11-09-2010, 00:29   #76
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro sam do końca nie wiedział czego się spodziewał po rozmowie z Cohenem. Kontaktu z kimś z jego poprzedniego życia? Pomocy? Wiary? Pewnie i jednego i drugiego, wszystkiego po trochu…. Nie powinien się jednak spodziewać niczego. Nie żył i tak został sklasyfikowany we wspomnieniach swoich znajomych…. Tak już zostanie i musi to sobie uświadomić. Wbić to w ten swój zakuty łeb. Niepotrzebnie dzwonił. Jednak tak bardzo chciał rozwiązać sprawę Tarociarza i dokopać samemu upadłemu aniołowi. Jakże to absurdalnie wszystko brzmiało. On pyłek na wietrze, kulawa mrówka w wielkim mrowisku zwanym wszechświatem… dobre sobie.

Czas Boże abyś powrócił bo Twoje dzieci za bardzo sobie igrają. Zabawy i gry jakie sobie wymyślili za bardzo ich przerosły a bawią się tymi których stworzyłeś na swoje podobieństwo. Czas by tata wrócił do domu

Detektyw… Były detektyw miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z Cohenem mimo wszystko. Jak uda się im zakonczyć sprawę Tarociarza to zniknie doktorowi z oczu, by jego pragmatyczny umsył nie musiał walczyć tłumaczeniami tego co widzi.
Rafael oddał komórkę Jackobowi a ten ją rozwalił o podłoże furgonetki tłumacząc, że Alvaro podpisał właśnie na Cohena wyrok śmierci bo ten zaraz zacznie węszyć i dowie się, że stał się tym czym się stał.

- Spokojnie Jackobie. Nie będzie trzeba nikogo zabijać ani kasować, jeżeli się nie mylę co do tego gościa to on ma więcej honoru w sobie niż my razem wzięci. Będę jednak miał na uwadze twoje słowa.

Alvaro zmarzł. Cholernie mocno. Trudno jednak było się dziwić siedział nagi w furgonetce a pora dnia i roku tez nie nalezała do tych najcieplejszych. Na skorze pojawiła się „gęsia skórka” a zęby zaczynały dzwonić o siebie. Tak wrzesień tego roku nie należał do najcieplejszych. Filmowy i książkowy mit o nie czujacych różnicy temperatur wampirach również okazał się być jedynie mitem.
Jackob kopcił papierosa za papierosem. Ten to dopiero był uzależniony. Rafael zaczynał podejrzewać, ze chłopak szybciej by umarł, tak naprawde umarł gdyby nie dostał kolejnego zastrzyku nikotyny niż krwi bez której to ponoć nie mogliśmy żyć.

Słodki Boże, jeszcze nie mogłem w to uwierzyć

Przez niewielką dziurę w zaklejonym tylnym oknie furgonu Alvaro wpatrywał się w mijane domy Nowego Jorku, w mijane twarze przechodniów. Zwykłych, nieświadomych niczego ludzi. Jakże im było łatwiej. Na co mu było szukać prawdy i wierzyć w coś co powinno pozostac jedynei fikcją literacką. Anioły prowadziły swoja walkę, swoja politykę a tacy jak ci tam za oknem, oraz tacy jak teraz Alvaro byli w niej pionkami. Zbijalnymi pionkami. Ruch na szachownicy był jednak dość spory. Rejon na niej oznaczony symbolem „Nowy Jork” stawał się cetralnym punktem. Choć na razie, choć na chwilę.

- Jackob – dało się słyszeć głośny głos z uchylonego okna z kabiny kierowcy – Musisz tego posłuchać.

Alvaro tez się zaciekawił. Nasłuch na przekazywane sobie przez policję komunikaty. Nie były to wezwania do jakiś rabunków, rodzinnych kłótni. Nowy Jork wstrzymał oddech i nie wiadomo było kiedy go na nowo wypuści i zaczerpnie kolejny. Nadymał sie i był gotowy do wybuchu. Strzelanina w więzieniu, łącznie z trupami wśród niebieskich. Ten kod padał dość często. Póżniej komunikat podany przez znany Rafaelowi głos. Jego pierwszy koordynator ze sprawy Tarociarza - Baldrick. Wiózł kogoś na RED HOOK. Tym kimś musiał być zapewne jakiś podejrzany w sprawie która prowadził. Red Hook. To tam znaleziono kolejne ciało. To tam zgodnie z raportem Mac Davella na jego i Granda oczach popełnił samobójstwo Cesarz. Jackob się wyraźnie ożywił. Kolejne słowo które nezbyt pasowało do tego kim był. "Ozywił się", dobre sobie.

- Pod siedzeniem znajdziesz noże i pistolet maszynowy. Coś mi się wydaje, że los dał nam szansę ukatrupienia jednego z tych pieprzonych przebudzeńców.

Rafael skinął głową. Nie chciał zabijać. Nie wiedział do końca kim stali się pomazańcy Astarotha. Może istaniała jakaś szansa na to by wszystko obrócić. By ich ocalić. Wszak byli tylko narzędziem w rękach kogoś o wiele potężniejszego od nich.

- Daniel Jackob zakrzyknal do kierowcy – podaj mi radio

Z otworu okiennego wyciągnal po chwili głosnik cb. Było słychac jedynie jego słowa. Widocznie przełaczono na nowo głośnik na kabine kierowcy a Alvaro siedział na jego drugim końcu. Szczekajace żeby również skutecznie zagłuszały głos z radia.

- Załatw te ciuchy

-….

- Gówno mnie to obchodzi masz na to 15 minut.

-

- Tak przystań….. Tak – dodał po chwili – ta naprzeciwko red hook. Zasuwaj już.. Acha łódź. Nie zapominaj o łodzi

-….

- A co mnie to. Masz jeszcze – spojrzał na zegarek – 14 minut

Oddał aparat i z usmiechem na twarzy odwrócił się do Rafaela. Zapalił kolejnego papierosa.

- Dobra – zwrócił się Alvaro przez szczekajace zęby do JackobaTeraz powiedz mi coś więcej o Dzieciach Nocy…. O nas – ciezko mu to przechodziło przez gardło.

- A co tu gadać – wzruszył ramionami - jesteśmy zwykłymi ludźmi tylko że martwymi – pogłębił uśmiech

- Niech CieRafael objał się rękoma i tarł ramiona by zrobiło mu się choć troche cieplej.

- No dobra. Troche się roznimy. Złopiemy krew. Jako taki przerywnik do innych napojów i przekasek. Pizza naprawde nie jest zła. No i trochę jesteśmy szybsi i silniejsi od momentu naszego nieżycia. Na latanie jednak nie licz. Żadne z nas supermany – mówił jakby opowiadał bajeczke z komiksu – Masz dziadków? – zadał nagle dziwne pytanie

- Miałem

- No widzisz a ty będziesz zył dłuzej. O wiele dłuzej niż oni. Krew to życie chłopie

- A te…- Rafael dotknał zebów

- Hahahaha Naprawdę jestes totalnie zjebany. Lubie Cie człeku. Kły? Tylko te jakie masz po mleczakach o ile je w ogóle masz – nie przestawał się smiac - znam taką osobę która ich nie ma

Rafael poczekał z kolejnym pytaniem aż Jackob przestał się śmiać. Jemu nie było do śmiechu.

- Rozumie, że zginąc możemy i teraz? Będąc już takim żywym trupem?

- Kula w łeb jak w horrorach Romero – na szczęście powstrzymał się od naśladownctwa zombich z filmow tego reżysera. Zakończył jedynie przykłdajac palca do skroni naśladując strzał z pistoletu – jednak leczysz się szybciej – wyjrzał przez okno furgonetki - Masz jeszcze jakieś pytania bo już dojezdzamy.

Rafael pokiwął jedynie negująco głową. Musiał przetrawić to co już usłyszał

- Zatem zabieraj gnaty – wskazał pod ławkę na leżącą tam broń – i szykuj się



Kilka uderzen serca normalnego człowieka, później byliśmy już na miejscu. Nagi, kulący się z zimna Alvaro wylazł z furgonetki jako ostatni. Na przystani czekała jeszcze jedna postać do ktorej Jackob podszedł i zagadał. Ta po chwili podeszła u rzuciła pod nogi Rafaela marynarski wór.

- Masz. Ubieraj się

Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Rafael odłozył szybko bron zabrana wczesniej z furgonetki i zaczął się ubierać. Szybko.Dopiero teraz doszły do niego odgłosy jakie miały swoje źródło z drugiej strony zatoki. Na dworze było już ciemno, ale nie tam. Swiatła reflekotrów z helikopterów i wozów policyjnych rozjaśniały magazyn położony w Red Hook. Słychac było strzały. Mała wojna.
Niechętnie ale jednak Alvaro sięgnał po bron kiedy już się ubrał. Sweter zaczął grzać jego ciało. Ruszył za pozostałymi w kierunku łodzi jaka była zacumowana w pobliżu

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3wXwll4sXSQ&list=QL[/MEDIA]

Wsiedli do niej i popłynęłi w kierunku magazynu jaśniejącego jak wieża Babel nad ciemną zatoką. Pełna konspiracja kiedy świat wokół szalał
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 12-09-2010 o 21:07.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 12-09-2010, 18:12   #77
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Baldrick instynktownie czuł, że miejscem w którym miał się znaleźć było właśnie to, gdzie dokonano morderstwa, innej możliwości nie było. Red Hook było coraz bliżej, nie ubłagalnie zbliżał się moment spotkania z tajemniczym człowiekiem, z jednej strony detektyw był podniecony perspektywą znalezienia jakiegoś wyjaśnienia dla wszystkich zdarzeń, które ostatnio miały miejsce. Z drugiej jednak nie mógł pozbyć się pewnej dozy strachu, podświadomej siły, która niby głos sumienia podpowiadała by się opamiętał i zawrócił póki jeszcze ma na to czas. Zjawić się na komisariacie i przekazać uratowanego więźnia mundurowym, potem wrócić po prostu do domu, do spokojnego życia. Idea zjechania na Red Hook była zaprzeczeniem wszystkich jego przekonań, szkiełka i oka, zamiast podążać za faktami kierował się słowami człowieka, który przemówił do niego przez radio. Ryzykował przy tym bardzo wiele, nie tylko policyjną karierę, ale również życie swoje i Ashwooda, a jednak wciąż trzymał się ustalonego kursu.

Andy na tylnym siedzeniu przypominał o swojej obecności, krzyczał, wył, niczym malutkie dziecko, które coś wyrwało ze spokojnego snu. Płonący jasnoniebieskim światłem, poraniony chłopak mało jednak przypominał niewinne niemowlę, a i uspokojenie go nie przyszłoby z taką łatwością. Jedyną rzeczą jaką w tej chwili mógł uczynić detektyw było dociśnięcie pedału gazu, ledwo się wyrobił ostro wchodząc w zakręt tuż po tym jak zapaliło się czerwone światło. Kilka aut chórem zareagowało hamując z piskiem i wściekle trąbiąc na Baldricka. Odetchnął z ulgą, gdy chwilę później usłyszał gdzieś nad sobą odgłos helikoptera, powoli zbierało się więc dla niego wsparcie, co prawda nigdzie nie widział jeszcze radiowozów, ale osłona z powietrza mogła być dalece bardziej pomocna. Kilka minut później usłyszał pierwsze policyjne syreny, czując się coraz pewniej wjechał na drogę prowadzącą do magazynów.

Jazda po wybojach przy tej prędkości nie była niczym przyjemnym, lecz przynajmniej Andy wreszcie się zamknął, Baldrick zerknął na tylne siedzenie, aresztant najwyraźniej nieco się już zmęczył i leżał cicho, nawet jego poświata zdążyła już zniknąć. Wielki wertep na który wjechał przypomniał mu, że powinien skupić się na prowadzeniu auta. Odsunął okno kiedy samochód zaczął się wypełniać duszącym smrodem palonego mięsa, ciało Andyego ostro dymiło co nie mogło napawać optymizmem.

Baldrick w ostatniej chwili ostro zatrzymał wóz wspomagając się ręcznym hamulcem, jeszcze kilka centymetrów i uderzyli by w hałdę żwiru skutecznie zakamuflowaną przez wysoką trawę. Detektyw nie zdążył się odwrócić, lecz w lusterku zobaczył jak tylne drzwi radiowozu z hukiem wypadają z zawiasów i upadają kilka metrów dalej, sekundę później wyskoczył również Andy, nie krwawił, ale za to jego ciało wciąż dymiło. Wypalone na jego mięśniach znaki układały się w dziwne spirale. Ashwood musiał jednak przeliczyć swoje siły, gdyż opadł na kolana i znów zaczął wyć, szperacz z helikoptera szybko go zlokalizował i po chwili w chłopaka uderzyło mocne światło. Klęczał pośrodku tego miejsca niczym wielka gwiazda Szekspirowskiego dzieła na deskach Globe Theatre.

Lada moment powinny się zjawić radiowozy i S.W.A.T., detektyw na wszelki wypadek znów sięgnął po swój pistolet i przeładował go, następnie rozejrzał się na ile pozwalało mu miejsce w aucie. Wtedy ujrzał jakąś postać stojącą przed zniszczonym hangarem, miała długie włosy i odziana była w płaszcz, nic więcej nie udało mu się jednak zanotować, gdyż w tej okolicy było wyjątkowo ciemno. Już miał jeszcze bardziej wytężać swój wzrok, kiedy usłyszał huk wystrzału i nagle światło szperacza zgasło.

- Snajper! - wyszeptał nerwowo.

Pilot helikoptera poderwał maszynę do góry nie ryzykując obstrzału, a Andy postanowił wykorzystać okazję i wstał na równe nogi, postać w płaszczu pomachała mu ręką i chłopak powoli ruszył w jej stronę. Wtedy też przy wjeździe pojawiła się sylwetka radiowozu, Baldrick wiedział już, że kierowca popełnił właśnie straszny błąd, widocznie ekipa z helikoptera nie uprzedziła go o zagrożeniu i po chwili rozległ się strzał. Snajper musiał trafić idealnie, gdyż auto nagle gwałtownie skręciło w bok. Co prawda nieco dalej dostrzegał już błysk świateł, mundurowi się zbierali, ale zgodnie z wszystkimi procedurami musieli zablokować przejazd i poczekać na wyspecjalizowane do takich działań oddziały. Kod 323 - funkcjonariusz w niebezpieczeństwie, to powinno przyśpieszyć nieco działania, tyle w kwestii wsparcia. Pozytywnym aspektem było to, że snajper całkowicie zapomniał o nim i Ashwoodzie, strzelał teraz po autach niczym oszalały, musiał mieć słaby celownik, gdyż w ogóle mu to nie wychodziło.

Baldrick starał się ogarnąć teren na którym się znajdował, od radiowozów dzieliło go jakieś 300 metrów, a od Andyego około 5 lub 6, do tego dochodził jeszcze ten ostrzelany wóz z którego właśnie wytoczyła się jakaś postać - przynajmniej 150 metrów. Detektyw sięgnął szybko po radio.

- Snajper na dachu, zabezpieczyć ulicę! - Następnie spojrzał na wlokącego się Andyego i włączył zamontowany na radiowozie głośnik. - Ashwood stój bo strzelam!

BANG! - niemal natychmiast odpowiedział mu strzał, który uderzył w głośnik kompletnie go niszcząc. Snajper musiał zająć jakąś wysoką pozycję gdzieś z boku. Radio znów na moment zaskrzypiało, po czym w radiowozie rozległ się mocny, dominujący głos o czystym brzemieniu. Jego poprzedni rozmówca znów postanowił się odezwać.

- Odwiozłeś go do domu i jestem ci wdzięczny, lecz nie wtrącaj się i nie rób nic, czego byś potem nie żałował -
ton mężczyzny był wyjątkowo spokojny, lecz nie ulegało wątpliwości, iż człowiek ten był groźny.

Ashwood oczywiście nie zareagował, wciąż posłusznie zmierzał w kierunku postaci w płaszczu, Baldrick pewniej chwycił broń i wtedy usłyszał jakiś niepokojący dźwięk, obrócił głowę i zauważył jak od strony ostrzelanego radiowozu coś pędem się do niego zbliża. Ogromna ciemna bestia wyróżniała się na tle magazynów, z pochyloną niczym byk głową rozpędzała się w zastraszającym tempie gotując się do mocarnego natarcia. Snajper otworzył ogień celując prosto w to odrażające stworzenie rodem z najdalszym zakątków piekła. Po kilku strzałach Baldrick zanotował w pamięci dość sporo informacji, broń dużego kalibru, półautomatyczna, maksymalnie pół sekundowe odstępy. Kreatura poruszała się w tak szalonym pędzie, iż kule nie mogły do dosięgnąć. Nagle jednak bestia oberwała w końcu i z efektownym przewrotem wylądowała na ziemi jakieś 50 metrów od detektywa... i znów poderwała się i ruszyła dalej.

- Ashwood! Stój bo strzelam! - Baldrick zignorował zagrożenie i wycelował w nogę Andyego.

- Nie jest w stanie cię usłyszeć. On słyszy już tylko ZEW - oznajmił od niechcenia głos w radio.

Terrence zareagował, przymierzył dokładnie i w następnej sekundzie rozległ się strzał, kula trafiła Ashwooda gdzieś w udo, otwarła się paskudna rana i na nodze pojawił się strumień krwi, chłopak jednak zdawał się tego nie zauważać, był w innym świecie, jakby przed chwilą zażył zbyt dużą dawkę narkotyków. Przerażający strzał i kula przemknęła tuż obok ucha Baldricka robiąc wielką dziurę w dachu i rozrywając tapicerkę sąsiedniego siedzenia. Serce zabiło Terrencowi jeszcze szybciej, zagrożenie było ogromne i nie wiele brakowało by właśnie wykrwawiał się na śmierć.

Bestia w tym czasie skoczyła w kierunku Ashwooda korzystając z okazji, iż ktoś zajął na moment snajpera - ktoś czyli Baldrick, potężnymi susami błyskawicznie zmniejszyła odległość i po chwili chłopak prawie znalazł się w jej zasięgu. Drogę zablokował jej mężczyzna w płaszczu, teraz detektyw mógł już dokładnie dojrzeć jego twarz, znał ją doskonale z wielu zdjęć, które przeglądał - profesor psychologi i przywódca Młodych Duchów - Nash Tharoth we własnej osobie. Kreatura niczym rażona niewidocznym dla oka pociskiem upadła kilka metrów dalej, zaczęła zwijać się z bólu i bryzgać krwawą pianą. Leżała teraz spokojnie w niewielkiej odległości od radiowozu detektywa, kilka razy z trudem splunęła krwią po czym zaczęła się przepoczwarzać i powoli przemieniać w człowieka. Terrence z trudem odwrócił wzrok od tego zjawiska i przeniósł go na Andyego.

- Tharoth odsuń się od chłopaka! - krzyknął stanowczo mierząc do niego z pistoletu, po tym popisie Nasha czuł, iż Glock tym razem na nie wiele mu się zda.

Mężczyzna spokojnie spojrzał w jego stronę, było coś przytłaczającego w jego spojrzeniu, jednak Baldrick zdołał je wytrzymać. Uniósł w górę ręce jakby przygotowywał się do błogosławieństwa albo jakby miał zamiar się poddać, ciężko było to rozszyfrować. Stał na przeciwko Terrenca, między nim a chłopakiem.

- Co to znaczy? Co znaczy to wszystko Tharoth?!

- To nie miała być wasza sprawa - rzekł cicho, lecz Baldrick usłyszał go bardzo wyraźnie - Nigdy nie mieliście się o tym dowiedzieć. Stawać temu na drodze.

- Porozmawiajmy Tharoth! Zacznij od odwołania snajpera.

- Pozwól mu odejść, synu Adama -
odparł ignorując uwagę detektywa.

Sytuacja wokół wyraźnie się uspokoiła, snajper przestał strzelać, ale i policjanci nie mieli zamiaru pchać się w środek tego konfliktu. Baldrick czuł, że jest pozostawiony samemu sobie i nie może dać ciała.

- Do czego zmierzasz?

- Chcę was uratować.

- Nas? Przed czym?
- spytał Terrence marszcząc brwi, pistolet wymierzony był dokładnie w pierś mężczyzny.

- Przed innymi - odrzekł i zaczął się powoli odwracać, wciąż jednak stał między detektywem a chłopakiem, który znów zaczął wlec się w stronę hangaru.

- Tharoth nie rób głupstw!

- Będzie ich więcej, detektywie, łowców, takich jak ten, którego właśnie zabiłem. Pójdą tropem Ashwooda i dotrą do ciebie. Będzie lepiej, jeśli pozwolisz mu odejść tam gdzie jego miejsce. Zabili Marlona i zabiją ciebie. Dla nich nie znaczycie nic.


- A co znaczymy dla ciebie? Czemu to robisz? - Baldrick zwalczył w sobie chęć dopytania się o los Vilaina, przypomniał sobie słowa Gideona Browna, Nash był sprawnym mówcą i za pewne takim również kłamcą.

- Mam w tym swój cel, synu Adama. To oczywiste.

- Nicole Rock też w to wmieszałeś? Zabiłeś Davsona?
- bardziej stwierdził niż spytał.

- Nie znam tych nazwisk - odparł beznamiętnie, Ashwood coraz szybciej zbliżał się do hangaru.

- Ashwood stój! Nie pozostawiasz mi wyboru, a nie chcę strzelać! - krzyknął ostro Terrence.

- Musiałbyś najpierw zastrzelić mnie, detektywie, A to wcale może nie być takie proste.

- Brooka już dostałeś Tharoth, nie mogę pozwolić na kolejną osobę!


- Obawiam się, że nie ma pan za wiele do powiedzenia, detektywie. Chociaż szanuje pana upór i to, ze przywiózł go pan tutaj.

To chyba najbardziej zdenerwowało detektywa, nie miał nic do powiedzenia? Bezczelność. Terrence liczył się zawsze i wszędzie, tutaj również. Zraniona duma bolała bardziej niż rany. Auto było poobijane, lecz wciąż sprawne i odpalone, silnik warknął dziko, lecz nie stawiał oporu, Baldrick wycofał je i ustawił na przeciwko Tharotha.

- Ostatni raz mówię, odsuń się od Ashwooda!

Nash miał szeroko na boki rozłożone ręce niczym do ukrzyżowania zasłaniając swoją sylwetką cofającego się chłopaka, sam również powoli zmierzał w tym samym kierunku. Baldrick oświetlił ich światłami z radiowozu i wtedy zobaczył potężny zarys błoniastych skrzydeł w rzucanym przez Tharotha cieniu. Zmierzali prosto do miejsca w którym dokonano zbrodni, nigdy tu nie był, lecz czuł, iż jedynie tam mogą iść. Narastał w nim gniew, niewiele mógł zrobić, w pojedynku z tym mężczyzną nie miał szans, zresztą zanim by do niego dopadł kule snajpera zdążyłyby go kilka razy ukąsić. Miał więc go puścić? Tak po prostu? A może zdecydować się na akcję w stylu Granda? Rzucił się do walki nie zważając na ryzyko, dodać gazu i zablokować autem drogę do hangaru? Nie, za bardzo lubił życie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y2jxjv0HkwM[/MEDIA]

Jego ręka podświadomie powędrowała do kieszeni, jakby pozbawiony nadziei detektyw właśnie tam szukał pomocy, natknął się na mały przedmiot zawinięty w policyjną folię, wyciągnął go. Karta, którą sprawdzał dla niego Stabler, przed oczami znów stanął mu Marlon oraz tajemnicza piękność z baru. Ta sama kobieta próbowała zabić Ashwooda jeszcze kilkanaście minut temu, wtedy ryzykował dla niego życie, teraz miał wypełnić jej rozkaz? Czy było jakieś inne rozwiązanie?

Sięgnął do drugiej kieszeni, wymacał zapalniczkę i wyciągnął ją, przez dłuższy moment wpatrywał się w oba przedmioty niczym zahipnotyzowany aż w końcu ostatni raz zerknął za odchodzącymi postaciami, gdyby nie światła radiowozu pewnie już zdążyliby zlać się w ciemności i umknąć jego wzrokowi.

- Nie wierzę, że to robię. - odpalił zapalniczkę, pojawił się mały płomień, Terrence powoli przyłożył do niego kartę, ogień błyskawicznie na nią przeskoczył i zatańczył na niej wrednie - Nie mam za wiele do powiedzenia?
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 12-09-2010 o 19:02. Powód: problem z muzyką
Bebop jest offline  
Stary 12-09-2010, 22:05   #78
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Terrence Baldirck


Ogień zapalniczki objął kartę, a ta zapaliła się jasnym, gwałtownym płomieniem.

Poczułeś, jakbyś sam włożył rękę w ogień i nagle znikło wnętrze samochodu, podziurawione kulami snajpera. Zniknął podjazd przed zdewastowanym magazynem na Red Hook. Zniknęły hałdy piachu porośnięte zielskiem, spękane nabrzeże i panorama odległych świateł Nowego Yorku.

Początkowo była ciemność.

A potem zorientowałeś się, że wisisz uczepiony za jedną nogę, opleciony liną podczepioną do betonowego sufitu. Ręce wisiały ci swobodnie w dół. Koniuszkami palców prawie dotykałeś szorstkiego cementu. Z niepokojem zobaczyłeś charakterystyczne, rdzawe plamy zakrzepniętej krwi i niewielka studzienkę odprowadzającą płyny pod podłogę. Pomieszczenie, w którym się znalazłeś wypełniał zapach wilgoci i metaliczny odór krwi. Gdzieś niedaleko słychać było muzykę puszczaną zapewne z gramofonu – jakiś wojskowy marsz.

- O proszę – usłyszałeś w końcu jakiś głos i zobaczyłeś stworzenie, które pojawiło się w wejściu. Dziwacznie ubrana – jak w strój sado–macho z sex–shopu. – Mamy gościa.

Jaj głos niepokoił. Poruszał dziwne struny w twoim sercu.

- Świeże mięsko – zaśmiała się inna, podobnie ubrana kobieta. Jej twarz skryta była za skórzaną maską, za to podziwiać mogłeś dwie dorodne, obnażone piersi i długi skalpel, który trzymała w smukłych, bladych dłoniach. – Przybyło poczuć ostateczną rozkosz.

Półnaga kobieta w masce podeszła rozkołysanym krokiem w twoją stronę oblizując językiem ostrze lancetu. Zobaczyłeś, że skaleczyła się przy tym w język i teraz z podnieceniem spija własną krew z końcówki narzędzia.

Podeszła do ciebie, a ty mogłeś jedynie rozpaczliwie wierzgać wolną nogą i wirować.

- Odetnij go – rozkazał sykliwy głos osoby, która najwyraźniej pojawiła się po „panienkach” lecz której teraz nie mogłeś zobaczyć, bo właścicielka skalpela zasłaniała ci widok.

To, że nie sprzeczała się z właścicielem głosu świadczyło, że była mu bezgranicznie posłuszna. To, ze jednym szybkim cięciem skalpela przecięła dość gruba linę świadczyło zarówno o jej sile, jak i o ostrości skalpela.

- Przepraszam – powiedział z uśmiechem mężczyzna. – Te suki zawsze są spragnione zabawy. Ciągle im mało. I za to je uwielbiam – zaśmiał się obłąkańczo.

Spojrzałeś na niego. Wysoki, szczupły, wygląd zniewieściałego pederasty w tęczowym szlafroczku pod którym najwyraźniej jest goły. Można by było się z niego śmiać, gdyby nie oczy – inteligentne, czujne i cyniczne. Ten człowiek był niebezpieczny i szalony. Nie miałeś wątpliwości.

- A więc w końcu się pan zjawił, detektywie Baldrick. Z tym, że obawiam się, nieco za późno przyjął pan zaproszenie na moją randkę. Cóż. Lepiej jednak później niż wcale.

Uśmiechnął się, a jego tęczowy szlafrok przez chwilę stał się całkiem różowy i na dodatek przezroczysty. Jedynym plusem było to, że mogłeś stwierdzić,. iż facet nie jest uzbrojony.

- Wina? Kokainy? Dziwki? Gacha? – zaproponował, tonem zarezerwowanym dla najlepszych przyjaciół.

Spojrzałeś na niego groźnie odzyskując w końcu zdrowy rozsądek. Chciałeś coś powiedzieć, ale uprzedził cię.

- Jestem markiz Hesus de Sade – uśmiechnął się czule. – Dowódca siódmego legionu piekielnego jego wysokości Gemeliela i osobisty nadzorca miasta, które wy nazywacie Nowym Yorkiem. W hierarchii piekielnej noszę tytuł Złotego Razydy, to coś w rodzaju nadgenerała. To tyle w kwestii pytania, kim jestem, teraz odpowiedź na pytanie, po co pana tutaj sprowadziłem?

Milczałeś, bo ten facecik w szlafroku wyraźnie miał zamiar gadać za was dwóch.

- Sprowadziłem pana tutaj, by omówić pewien układ handlowy. Nazwijmy go umownie paktem, z braku lepszej definicji. Jest pan zainteresowany wysłuchaniem mojej propozycji, czy odesłać pana z powrotem?

Wypowiadając ostatnie pytanie Hesus de Sade oblizał bezwolnie końcówką języka blade wargi. Nie wiesz czemu, lecz gest ten spowodował, że poczułeś dreszcze przebiegające ci wzdłuż kręgosłupa.



Patrick Cohen i Jessica Kingston



Durny pomysł! – przemykało wam po głowach, kiedy szliście z wolna w stronę ciemnej, ponurej bryły opuszczonych, zdewastowanych magazynów na Red Hook.

Dość szybko znaleźliście się na wysokości ostrzelanego radiowozu, z którego wyskoczyła Jess. Jego światła nadal migotały na czerwono i niebiesko, nadając okolicy swoistego kolorytu.

Jakieś dwieście metrów przed wami, przy drugim pojeździe stojącym z włączonymi światłami w pobliżu magazynu coś się działo. Znów dało się słyszeć odgłosy strzałów. Odruchowo przypadliście za osłonę wiedząc, że za waszymi plecami, przy policyjnej blokadzie ulicy ludzie ze SWATU zajmują pozycję strzeleckie. Palce na spustach, oczy wpatrzone w ciemną bryłę magazynów wypatrują rozbłysku z lufy. Szukają okazji do likwidacji celu.
Strzały jednak cichną i to dobry moment, by rozpocząć negocjacje. Jednak jak je zacząć, co powiedzieć. Co tak naprawdę dzieje się w tych ruinach.

Nagły rozbłysk światła przed wami – jakby ktoś wrzucił zapaloną flarę do środka budynku. Migotanie ognia w samochodzie, jakby ktoś właśnie podpalił jakąś kartkę papieru czy coś podobnego.

I nagle wokół was zaczyna dziać się coś dziwnego. Cienie zdają się rosnąć, światła gasną i po dwóch gwałtownych uderzeniach serca orientujecie się, że Red Hook wokół was znikło.

Zastąpiła je dobrze znana panorama zniszczonych ruin gdzieś w oddali. Wy stoicie na pustym, wylanym skruszałym betonem placu. Tuż przy was majaczy potężna konstrukcja przerdzewiałego, portowego dźwigu. Monstrualny kolos rdzy i stali rozrywający ciemne, zadymione niebo.

Beton wokół was paruje, jakby był rozgrzany, a ktoś polał go wodą.

Nim zdążyliście się jednak zdziwić czy przestraszyć to postindustrialne otoczenie i panorama miasta zgliszcz została zastąpiona zwyczajnym widokiem panoramy Nowego Yorku i łyskającymi światłami radiowozu, za którym próbujecie ukryć swoje tyłki.

Nagle bolesny wrzask dochodzący z ruin powoduje, że wasze nadszarpnięte nerwy znów narażone są na próbę.

Cohen – ty wziąłeś megafon i zacząłeś nawoływać ludzi ukrywających się w zniszczonym magazynie do powstrzymania eskalacji konfliktu. Twój głos wzmocniony przez urządzenie brzmiał dziwnie mechanicznie, lecz nie pozostał bez odpowiedzi.

- Doktor Cohen – usłyszałeś znajomy głos Nasha Tharotha. – Wiedziałem, że pan nie odpuści. Zapraszam bliżej wraz z panną Kingston. Chętnie zakończę ten niepotrzebny incydent.

Wrzask z magazynu rósł w siłę. Jedne płuca nie mogły wydać z siebie tych odgłosów. Wrzask składał się przynajmniej z kilku głosów – chór cierpiących katusze piekielnych potępieńców wtórujących piekielnemu władcy.

- Myślę, że powinien się pan pośpieszyć, bowiem pana kolega najwyraźniej zdecydował się odwołać do mocy, o której nie ma zielonego pojęcia i za chwilę zrobi się tutaj naprawdę nieprzyjemnie. Dla niego, lub dla nas.

Wycie ucichło równie gwałtownie, jak się zaczęło. Teraz jednak światło dobywające się z ruin stało się zdecydowanie jaśniejsze, wręcz jaskrawe. Snopy blasku wylewały się z dziur w suficie i przez wybite okna. Wyglądało to tak, jakby w opuszczonym magazynie na Red Hook trwał pokaz z cyklu światło – dźwięk.

- Zapraszam do środka – zawołał was Nash Tharoth.

Usłyszeliście warkot helikoptera i zobaczyliście śmigłowiec zbliżający się od strony niedalekiej bazy wojskowej. To zapewne SWAT przygotowywał się do ataku z powietrza. Za chwilę zrobi się tutaj gorąco.

W tym momencie przypadł koło was Quattermayer.

- Idę z wami – wydyszał ciężko.

W kilka uderzeń serca później helikopter, który znalazł się już blisko hangaru, eksplodował zasypując wszystko wokół szczątkami i płonącym paliwem.



- Kurwa – skomentował wypadek Quattermayer spoglądając rozszerzonymi oczami na płonące resztki opadające w dół.

Strzał snajpera trafił go prosto w gardło. Krew z rozwalonej szyi trysnęła wam na twarze. Quattermayer padł krztusząc się własną krwią na ziemię.

- Powiedziałem, jedynie panna Kingston i pan Cohen. Żadnych Sług moich braci! - usłyszeliście głos Nasha Tharotha



Rafael Jose Alvaro


Łódź pruła toń kanału napędzana cichym silnikiem. Siedzieliście w niej we trzech. Ty, Daniel i Jacoob. Twarze wampirów były napięte. Wpatrywali się w przybliżający się brzeg z czujnością wybierających się na łowy drapieżników.

Widziałeś dziwaczną luminescencję nad budynkiem. Słyszałeś wrzaski bólu i niewyraźne okrzyki dobywające się z policyjnego megafonu. Niedaleko pojawił się ciężki kształt helikoptera SWAT. Maszyna leciała blisko was w każdej chwili mogliście zostać odkryci.

Jacoob i Daniel położyli się płasko na dnie łodzi, więc zrobiłeś to samo. Śmigłowiec przeleciał nieopodal, podmuch ze śmigła wzburzył spokojną do tej pory wodę i mała łódź ponton owa bujała się na niej, jak korek. Jednak wasz mały „oddział” nie został wykryty.

W chwilę później helikopter znalazł się nad ruinami i w jednej sekundzie eksplodował w huku ognia! Płonące paliwo i metalowe fragmenty poleciały wszędzie wokół. Kila niezidentyfikowanych fragmentów uderzyło w wodę blisko was z głośnym sykiem i pluskiem.

- Kurwa – warknął Jacoob i podniósł się chwytając za ster.

Łódź ruszyła naprzód.

- Tam jest coś więcej, niż sam przebudzony. Jak dopłyniemy, dupy nisko i bez wyskoków. Robić to co każę, a może uda nam się wyjść cało.

Łódź była tuż, tuż. Pokryty metalem ponton uderzył o nabrzeże. Jacoob wyskoczył na brzeg pierwszy z gracją dzikiego kota. Za nim podążył Daniel. Obaj przypadli za hałdą gruzu, przeładowali broń i ruszyli pochyleni w stronę zniszczonego hangaru.

W tym momencie dostrzegłeś rozbłysk światła – smugę wystrzału z lufy – na konstrukcji starego dźwigu stojącego stosunkowo niedaleko. Snajper!

Jacoob też go zobaczył. Spojrzał na ciebie i zrozumiałeś, że masz się nim zająć. I to szybko, nim was namierzy. Najlepiej cicho by nie zaalarmować tych, którzy czają się w rozświetlonym magazynie.


P.S.

Tradycyjne - czas na kolejny post 17 września 2010r do godz. 20.00
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-09-2010 o 22:23.
Armiel jest offline  
Stary 16-09-2010, 01:10   #79
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Pomimo tego, że doki rozbrzmiewały ferią dźwięków i barw za sprawą syren i helikoptera krążącego nad Red Hook Alvaro dość wyraźnie słyszał dźwięk jaki czyniła łódź pokonując toń kanału. Dźwięk jaki czyni woda uderzając o dziób łodzi. Ciało odzyskało swoją ciepłotę dzięki dostarczonym ubraniom. Czwórka dzieci nocy kierowała się na druga stonę brzegu. Jedni popędzani własną wolą inni wypełniający wolę swego Pana - Protektora Zdobywców Śmierci. Alvaro chciał dopaść Astarotha… w sumie cieżko mu było stwierdzić po wszystkich ostatnich wydarzeniach po co chce go dopaść. Co zrobi kiedy wstanie twarzą w twarz z upadłym aniołem, z jednym z Aniolów Śmierci? Co powie?

Aresztuje Cie w imieniu prawa? Za wielokrotne zabójstwo?” – teraz to wszystko brzmiało śmiesznie. Okrutnie śmiesznie. Przez chwilę Rafael zatracił się w sobie. Utracił cel swej bytności. Swego drugiego życia. Niezycia? Po prostu bycia…

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rSaj7r6oX8s[/MEDIA]

W dłoniach czuł zimny dotyk pistoletu maszynowego. Obcy dotyk. Patrzył się tępo w toń wody nie wiedząc co czynić, nie wiedząc jak się w tym wszystkim odnaleźć. Nie protestował kiedy Jacoob pociągnał go na dno łodzi starając się uniknąć snopu światła z przelatującego w pobliżu, policyjnego helikoptera. Alvaro czuł na policzkach mokrą podłoge łodzi. Słyszał głos wzmocniony megafonem, wrzaski rannych ludzi. Strzały. Tak wyglądało jego życie. Nowe. Miało jedną wspólną cechę z poprzednim. Zemstę.

Ide po Ciebie Astarothcie, nawet jakbyś miał mnie swą wolą rozsmarować na murach magazynu, wybebeszyć samym spojrzeniem. Idę po Ciebie. By cię zatrzymać. By ci przeszkodzić. W imię tych dzieci. W imię strachu jakim je obdarowałeś, w imię wiecznego mroku jaki im ofiarowałeś. Czas byś zapłacił…. Choć trochę

Potężny huk otrząsnął Rafaela z bezwładu jaki go opanował. Ruszył się. Przykucnął szukając źródła hałasu. Helikopter. Helikopter w płomieniach. Kula ognia ciśnięta z niebios w toń wody… Mała apokalipsa dla pilotów i pasażerów. Śmierć zbierająca swoje żniwo. Śmierć którą Alvaro odtrącił. Nowe życie, nowy świat

Przekleństwo Jacooba i ponowne wrażenie ruchu łodzi. Wziąć się w garść…

- Tam jest coś więcej, niż sam przebudzonyJacoob zwrócił się do pozostałych z determinacją w głosie - Jak dopłyniemy, dupy nisko i bez wyskoków. Robić to co każę, a może uda nam się wyjść cało.

Kolejna wojna. Niebiańska wojna tocząca się na ziemskim padole. Cholerna anielska polityka

Kiedy tylko fragment pontonu dotknął nabrzeża Jacoob wyskoczył z niego przykucając za sterta pordzewiałych beczek i gruzu. Pozostałościami po zburzonej cześci doków. Przeładował broń. Pozostali nieumarli uczynili to samo. Alvaro również. Kilka szybkich spojrzeń i bieg w pochyleniu w kierunku hangaru. Światło bijące ze strony wejścia było intensywne. Czuć było dziwne drżenie powietrza. Dotychczas nieznane Rafaelowi.
Do tej pory był policjantem a teraz czuł się jak żołnierz. Biegnac za innymi i dzierżąc spluwę. Jak jakiś cholerny Navy Seals.
Rafael stanął. Może i to był błąd ale dostrzegł błysk światla, jego smugę, na szczycie jednego z dźwigów, którego pordzewiały szkielet był jednym z niemych, stałych swiadków wydarzeń jakie mialy miejsce w Red Hook. Snajper. Osoba mająca wszystkich jak na świątecznym talerzu. Kolejny strzał. Na szczęście pomimo głupiego manewru Alvaro nie oni byli jego celem. Jeszcze. Nie było na co czekać. Wzrok Alvaro napotkał spojrzenie Jacooba. Detektyw wiedział czego on chciał. Czystej drogi, bezpiecznego przejścia. Martwego gościa. Rafael skinął głową. Zrozumiał. Chcesz żyć? Walcz i módl się, że jesteś po dobrej stronie, bądź chociaż staraj się czynić dobro. Zabijaniem?
Rafael dopadł do metalowej konstrukcji pokrytej rdzawymi plamami. Część dźwigu skorodowała już tak strasznie, że jego fragmenty popękały i powyginaly się na zewnątrz niczym chore połamane żebra. Przewiesił Mp5 na pasku przez ramię. Dotknął konstrukcji…

*

Panem caelestem accipiam, et nomen Domini invocabo...

Alvaro pamiętał jak dokonało się jego ślubowanie kapłańskie. Wywyższenie. Pamiętał jak stał się uczniem Chrystusa. Jego uczniem XXI wieku.
Leżał na zimnej posadzce z dłońmi rozłożonymi na boki, w symbolu krzyża. Wsłuchiwał się w słowa płynące zza ołtarza. Czuł wzruszenie. Spełnienie siebie. Piękna chwila, którą mógł dzielić sam na sam z Bogiem. Nawet gdyby wtedy wiedział to co wie teraz nie zmieniłoby to uczucia szczęścia jakie doznawał w tamtej chwili

*

Alvaro nie miał lęku wysokości, ale nie czuł się pewnie wspinajac się po dźwigu. Dotyk kontrukcji, która wydawała się tak krucha wobec swojej wielkości nie dawał pewności siebie. Uchwyt, zmiana ręki, noga wyżej, wyciągnięcie się, uchwyt. Szedł w gorę. Snajper strzelał

*

Domine, non sum dignus ut intres sub tectum meum: sed tantum dic verbo, et sanabitur anima mea...

Rafael złapał się za koloratkę. Nie mógł oddychać. Strach paraliżował jego krtań. Druga ręka trzymała pistolet. Policyjny. Kilka kroków od Rafaela skulony przy drzwiach wejściowych leżał detektyw Jack Valentine. Jego przyjaciel. Krwawił. Żył… jeszcze. Rafael spojrzał na muszkę lufy pistoletu wymierzonego w faceta w wielu około 60- ciu lat. Ten natomiast patrzył się na księdza tymi swoimi zimnymi oczyma. Tlił się w nich ogień, ale ten nie dawał żaru, nie dawał ciepła. Zimny ogień chorego wyobrażenia wiary. Zimny ogień oczu psychopaty. Pan Piórko. Głupia nazwa. Jak prawie każda nadana przez media.

- Nie masz w sobie siły księże Alvaro. Nie możesz – uśmiech też był zimny – religia Ci zabrania

Koloratka uwierała. Rafael nie mógł oddychać. Pamiętał swoją wizytę w kostnicy. Pamiętał dłoń i słowa pocieszenia detektywa Valentine. Pamiętał dzień w którym na dobre Pan Piórko wlazł do jego życia. Pamiętał na wpół spaloną twarz swoje siostry. Pamiętał jej puste oczodoły w których wepchnięte były gołębie pióra. Pamiętał

Strzał….

Nawet Brad Pitt grając w „Siedem” nie był w stanie sobie wyobrazić tego co czuł wówczas Alvaro


*

"Corpus Domini nostri Iesu Christi custodiat animam meam in vitam aeternam. Amen.

Ręka Rafaela omsknęła się wraz z mgiełką rdzy. Nie spadł. Utrzymał się. Na jednej ręce. Był wampirem. Dzieckiem Nocy. Złapał się ponownie i ruszył dalej. Był blisko celu.
Na górze rozległ się kolejny strzał

*

Quid retribuam Domino pro omnibus, quae retribuit mihi? Calicem salutaris accipiam, et nomen Domini invocabo. Laudans invocabo Dominum, et ab inimicis meis salvus ero...

Rafael bał się otworzyć drzwi kościoła. Chodził w ich pobliżu już od dłuższego czasu. Minęło tak wiele dni, tak wiele lat kiedy był ostatnio w Świątyni Bożej. Minęło tak wiele od dnia kiedy zerwał śluby. Kiedy zemsta nie została wypalona tocząc nadal jego duszę, jego ciało. Kiedy ból straty nie został obmyty. W koncu wszedł. Powoli… Serce łomotało w piersi. Trwała msza, komunia. Rafael pochylił głowę. Poczuł spokój. Przez chwilę. Dusza płakała za tym co utraciła. Nie wytrzymał długo. Wybiegł. Posągi aniołów stojących blisko wejścia patrzyły za uciekającym nowo upieczonym detektywem Wydziału Specjalnego

*

Sanguis Domini nostri Iesu Christi custodiat animam meam in vitam aeternam. Amen

Najciszej jak mógł Alvaro podciągnął sie na dach dźwigu. Widział pochyloną postać z karabinem snajperskim w ręku. Na szczęście postać nie usłyszała go…. Przynajmniej tak mu się wydawało. Warchild podniósł się na nogi. Dawid znowu przyszedł do swego Goliata. Tym razem miał kamień w procy. Mp 5 rozbłysła na chwilę a posłane z niej kule trafiły Caspiana w udo i częśc konstrukcji dźwigu. Alvaro nie przewidział jednego, że pasek przytrzymujący pistolet maszynowy się zerwie i że wszystko zrobił za szybko, jak żółtodziób. Podświadomie się cofnął a jego stopa w połowie znalazła się poza konstrukcją. Zachwiał się szukając równowagi. Broń poszybowała w miejsce skąd dopiero co przyszedł. Na Dawida zaszarżował Goliat. Nie tak to było… w Biblii.
Alvaro zeskoczył w dół i koniuszkami palców szybko złapał się fragmentu konstrukcji znajdującego się poniżej. Zrobił to instynktownie, podświadomie. Szybko przemieścił się pod dachem dźwigu. Sprawnym ruchem wskoczył spowrotem na pokrycie stalowego kolosa, by po chwili zniknąć w mocarnych ramionach Warchilda powodujących ból w klatce piersiowej. Alvaro wyprężył się i trzepnąl Caspiana czołem w nos. Raz, drugi. Uścisk zelżał. Puścił. Poprawił kopniakiem w ranną nogę. Nie uchylił się jednak od ciosu w twarz. Poszybował pare metrów w głąb dachu. Jak latawiec rzucony na wiatr. Twarz piekła. Czuł krew, swoją i Caspiana. Wielkolud ruszył ponownie na niego. Rafael zerwał się. Dostał w brzuch. Stracił oddech, na chwilę. Kolejny cios. Unik. Kopniak. Unik. Pieść. Unik. Rafael był szybszy. Cholernie szybki w porównaniu do Caspiana. Ten to zauważył. Najpierw zdziwił się a potem wkurzył. Nie tego się spodziewał .Nie po ostatnim spotkaniu z Alvaro.
Rafael go sprowokował. Cofał się. Machnał do niego ręką. Zachęcając olbrzyma do ataku. Ten był wściekły. Zaszarżował ponownie…. Plan był prosty. Sprowokować, uniknąć i patrzeć jak wielkolud spada niczym prawdziwy Upadły Anioł w dół dźwigu, na spotkanie swojego piekła w postaci betonu dzielnicy Red Hook. Te cholerne plany…

Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper Virgini, beato Michaeli Archangelo, beato Ioanni Baptistae, sanctis Apostolis Petro et Paulo, omnibus Sanctis et tibi, Pater, quia peccavi nimis cogitatione, verbo, et opere...

Rafael uniknął szarży. Prawie. Koniuszkami palców Goliat chwycił swego Dawida. Ciagnąc go za sobą. Uchwyt był słaby i co prawda szybko puścił ale wychamował na tyle Caspiana że ten teraz walczył na krawędzi dachu wymachując rękami tak jak poprzednio Alvaro by złapać równowagę. Tańczył swój taniec śmierci. Był wielki i ciężki. Nie było mu łatwo a Rafael nie zamierzał biernie patrzeć...
Kilka kroków i Alvaro kolanami wylądował na piersi wielkoluda popychajac go w kierunku pustki nocnego powietrza. Warchild ty, razem nie złapał go. Był za wolny.
Rafael wisiał na jednej ręce trzymajac się fragmentu stalowej konstrukcji dźwigu. Patrzyl jak Caspian spada.

mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa

Słodki Boże kim ja się stałem

Przed oczyma miał obraz twarzy Pana Piórko, twarzy swojej siostry z kostnicy, twarze kolegów z Wydziału Specjalnego - dr Cohena, Jess, Baldricka i Granda… Swoją twarz odbijająca się w zaklejonych szybach furgonetki...

Dziecię nocy wspieło się i spojrzało w dół w stronę oświetlonego hangaru a ciemność otuliła je mocno.

"mea culpa"
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 16-09-2010 o 21:14.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 16-09-2010, 21:03   #80
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Q... – Cohen chciał coś powiedzieć, ale heroiczna głupota przełożonego sprawiła, że oboje z Jessicą zaniemówili. Facet w okularkach, ze sporą nadwagą przedzierający się przez pole ostrzału być może nie był widokiem bardziej groteskowym, niż pokonujący tą samą trasę anorektyczny Patrick, ale... Kto - na litość Boską - dowodził akcją, w czasie gdy jej koordynator ze sztandarem w dłoni i śpiewem na ustach rzuca się na pierwszy szereg?! Co jeśli ten idiota oberwie?

Pół minuty później oczywiście stało się najgorsze.

Patrick rzucił się do leżącego i charczącego Quatermayera, rozerwał mu koszulę wokół szyi i zaczął uciskać ranę.

- Jess, potrzebuję jakiegoś długopisu!.. dzięki! - błyskawiczna, wyjątkowo obrzydliwa operacja na otwartej tchawicy udała się niemal cudem. Q. leżał na ziemi jak bezwładna szmata, ale oddychał i żył. Klnąc na czym świat stoi Cohen wyrwał z jego dłoni krótkofalówkę i wdusił przycisk "mów".

- PD-S Cohen, Quatermayer oberwał, powtarzam: Quatermayer oberwał. potrzebuje karetki. Wezwijcie medyków i czekajcie z nimi na mój sygnał. Wchodzimy do środka w celu podjęcia mediacji, wszystkie jednostki - kod 6 do pojawienia się nowego koordynatora ... Nie kurwa, to nie żart, otoczyć teren, ewakuować cywili, mają broń niekonwencjonalną i za chwilę mogą zacząć nią naparzać do siebie nawzajem. Trzymajcie się na dystans i skupcie na izolowaniu tego bajzlu, chyba że chcecie tu nowego 11 września. Może uda nam się zebrać rannych zanim się zacznie. Nikt inny nie wchodzi w martwą strefę! Czy to jest jasne?! - przez chwilę słuchał przerywanych trzaskami odpowiedzi kolejnych koordynatorów pododdziałów, po czym się rozłączył - Dobra Jess, obawiam się, że nie mamy wyboru. Wchodzimy. Uważaj na każde słowo i każdy ruch w pobliżu Tarotha. Ten gość to nie jakiś tam demon, to cholerny Szatan. Jakieś pytania?

- Żadnych, chociaż przydałaby się woda święcona. - Uśmiechnęła się do Cohena żeby dodać obojgu otuchy.

Zadziałało.

Ułożyli Quatermayera w bezpiecznym miejscu, Jess nakryła go kurtką.

- Cóż, raz kozie śmierć. W razie co - zwróciła się do Cohena zanim wyszli z ukrycia - Świetnie się z Tobą pracowało.

- Wzajemnie, detektyw Kingston - rzekł Cohen, również z lekkim uśmiechem. Uniósł megafon - TU COHEN I KINGSTON, ODWOŁAJ SNAJPERA, WCHODZIMY DO ŚRODKA!

Nieskończenie długą sekundę Cohen wysuwał się zza osłony, by stanąć w polu czystego strzału. Czuł napięcie niemal każdego mięśnia, Jess stanęła koło niego wpatrując się w światła magazynu.

Śmiertelny strzał nie nastąpił.

Zrobili pierwszy krok, potem drugi i trzeci. W końcu zdecydowanym krokiem ruszyli w stronę hangaru. Nash Taroth czekał na nich przy wejściu, zawinięty w swój elegancki płaszcz, na jego twarzy malował się zupełnie do niej nie pasujący wyraz napięcia. Za nim, w głębi hangaru, wśród zwisających haków, niedaleko miejsca, gdzie znaleźli szczątki Firemanna klęczał Andy Ashwood. Jego ciało dymiło, pod skórą na plecach coś się poruszało, wybrzuszając ją i napinając do granic możliwości, jakby za chwilę coś miało z tamtąd wyskoczyć - zupełnie jak w filmie "Obcy". Jego nieludzkie, pełne niewyobrażalnego cierpienia wycie niosło się echem po całej hali. Tą przerażającą scenę rozświetlało upiorne, blade światło sączące się ze ściany - w miejscu, gdzie było graffiti z wizerunkiem oka ział teraz...

Otwór?

Dziura?

Przerwa w rzeczywistości?

Samo patrzenie w to miejsce było trudne, zjawisko przypominało jakiś cholerny portal z filmów fantasy, ale jednocześnie... było tam naprawdę. W tym niesamowitym świetle zdewastowana, industrialna przestrzeń magazynu, pełna łańcuchów, haków i starych gratów niewiadomego zastosowania, nabierała jakiegoś nierealnego wymiaru, a cienie rzucane przez te wszystkie przedmioty przywodziły na myśl prace jakiegoś chorego umysłowo surrealisty.

Nie mieli jednak czasu by podziwiać wnętrze. Zatrzymali się na odległość umożliwiającej rozmowę, Astaroth zmierzył ich nieodgadnionym spojrzeniem, jego twarz była jak wykuta z kamienia. Jessica się wzdrygnęła, ale nie dała po sobie poznać jak bardzo się bała. Na twarz Patricka powróciła martwa pokerowa maska.

- Wszystko poszło nie tak - odezwał się Taroth cichym wyzutym z emocji głosem.

- Zauważyłem - Cohen ruszył w stronę wejścia, a Kingston podąża za nim.

- Jeśli czegoś nie zrobicie, te dzieciaki umrą - powiedział Astaroth - Tu już nie chodzi o tych, którzy za nich zginęli...

- Tych którzy PRZEZ nich zginęli Nash! - sprecyzował Cohen mijając go i podchodząc do Andiego.

- ...Nie chodzi o nich. Chodzi o tych, którzy na nich polują. Takich, jak ten tam - dokończył Taroth i wskazał zakrwawione ludzkie ciało leżące obok samochodu przed magazynem.

- "Tarociarz" - wyszeptała Jess spoglądając na zewnątrz. Ale Cohen już nie słyszał, wszedł wgłąb magazynu i pochylił się nad Andym.

- Kim był, skoro nie grał w Twojej drużynie? - spytała Jess nadal spoglądając w stronę pokrwawionego ciała, ale Nash zwrócił się w stronę Cohena.

- Medycyna, którą czcisz jak boga, tutaj nic nie pomoże! - w jego szyderstwie była jakaś dziwna nutka. Gdyby słowa wypowiadał ktokolwiek inny, mogliby ją wziąć za desperację.

Jess zaczęła ukradkowo rozglądać się po magazynie szukając Baldrica. Nic, żadnego śladu.

Andy w odróżnieniu od samozwańczego "Tarociarza" żył, ale faktycznie nie było z nim najlepiej. Widać było, że potwornie cierpi. Na jego ciele widać wypalone znaki podobne do spiral. Nawet gdyby Cohen chciał, nie miałby pojęcia, jak się zająć jego opatrywaniem. Kaleki motyl szarpiący się w zbyt silnym kokonie. Umierał.

- Dobra, posłuchaj, na zewnątrz są ranni, którym konwencjonalna medycyna MOŻE uratować życie, czy byłbyś tak dobry i odwołał swojego snajpera na potrzeby jednej karetki?

- Lepiej by dla was było, gdyby ten tam - spojrzał w stronę miejsca gdzie zostawili Quatermayera - nie przeżył

Oboje spojrzeli na Astarotha pytającym wzrokiem.

- Jest sługą. Świadomym celu i prawdy

- czyim? - nie odpuszczała Kingston.

- Nie moim. To mi wystarczy. - przyglądał im się przez chwilę, milczeli. Pytanie nie zniknęło ze spojrzenia Cohena - Ale tracimy czas. Niech karetka go zabierze.

Udało się. Patrick nadał stosowną dyspozycję przez radio, każąc medykom zebrać wszystkich rannych, tymczasem Taroth mówił dalej.

- Musicie mi pomóc dopełnić rytuału. Inaczej mogą zdarzyć się straszne rzeczy. Oni są teraz słabi, nieświadomi swych mocy, jak granaty bez zawleczek.

- Nie wydajesz się specjalnie przejmować naszym zezwoleniem. Malcolm i Andy byli na wolności zanim dotarłem do miasta. - powiedział Cohen

- Malcolm zgubił się i nie mogę go odszukać - odparł Astarot - a Andy zaraz umrze wypalony od środka jeśli nie ustabilizujemy jego mocy!

- Rób co musisz, nie potrzebujesz naszego błogosławieństwa.

- Potrzebuję was.

- Intresuje mnie jedynie, by przestali ginąć ludzie.

Nash Taroth uśmiechnął się złowieszczo

- Ludzie zawsze będą ginąc, doktorze Cohen. Ale jeśli chodzi panu o to, ze przestana ginąć w związku z moją rekrutacją, to mogę obiecać, że zginą co najwyżej jeszcze dwie osoby i wszystko pójdzie własnym torem

- Do czego my jesteśmy Ci potrzebni - pytanie zadała Jess.

- .. i co chcesz osiągnąć? - dodał Patrick

- Proszę odszukać dziewczynę o nazwisku Rock i ją zabić - powiedział Astaroth, tonem jakim można by poprosić o przypalenie papierosa. - Osiągnąć? Spokój na jakiś czas.

- Kosztem ich życia? - Jessica wskazała na Andyego.

- Nie, kosztem ich życia, nie w sensie jego końca, lecz w sensie jego początku.

- To ty wywołałeś ten bałagan. To mnie nie satysfakcjonuje. - powiedział Cohen - Jeśli mam cokolwiek robić chcę wiedzieć czemu to ma służyć. Wiesz już, że cienię sobie prawdę.

- Zemście, sprawiedliwości... celom, których pan nie pojmie, doktorze Cohen. Nie teraz. Ale celom, które może pan pojąć za jakiś czas.

- Za jakiś czas, jeśli źle się spiszę, tak pamiętam - uśmiechnął się krzywo na wspomnienie poprzedniej rozmowy i "obietnicy" demona. Astaroth jak zwykle krążył dookoła półprawdami. Patrickowi przyszło do głowy coś, co usłyszał w obłąkanej rozmowie telefonicznej z kimś kto podawał się za Alvaro - co znaczy zdanie "chce się wywyższyć ponad upadłych"?

Taroth, uśmiechnął się zimno przewiercając go spojrzeniem, postąpił krok do przodu stając tuż przed Cohenem. Maska uprzejmości poszła w diabły.

- Niech pan nie wypowiada się w sprawach które z racji ich pochodzenia są dla pana obce - syknął lodowatym szeptem.

I wtedy go zobaczyli. Ledwie widoczny kształt za plecami Tarotha, w głębi hangaru wśród groteskowych cieni, na granicy bladej poświaty portalu. Młody, przystojny chłopak z bronią w ręku, przemykał od filaru do filaru najwyraźniej starając się zająć dogodną pozycję strzelecką.

- jak można pomóc Andyemu? - Jess skupiła uwagę demona na sobie - i co się z nim stanie?

Nie mieli jak się umówić, żadne z nich nie mogło nawet mieć pewności, czy drugie też to widzi. Każde rozważyło sytuację w skrytości własnego sumienia - jednak decyzja zapadła jednomyślnie. Jak wyrok. Oboje zgodnie udawali, że nie zauważyli strzelca.

- Trzeba doprowadzić do połączenia jego i Brooka. - wyjaśnił Taroth, wracając do swojego zwykłego mentorskiego tonu - Stanie się moim dzieckiem, zawsze nim był, ale teraz dziedzictwo krwi dało o sobie znać. Niewinnej, anielskiej krwi.

- A gdzie jest Brook? - drążyła Kingoston.

- Sam chciałbym wiedzieć gdzie on jest. Andy pójdzie za nim, a wy będziecie mu towarzyszyć jako osłona. Ja zatrzymam tych, którzy chcą go zgładzić.

Z zewnątrz dobiegł dźwięk podjeżdżającej karetki, młody chłopak, korzystając z hałasu momentalnie przycupnął za filarem i odbezpieczył broń kierując lufę w stronę klęczącego Andyego.

- Strzeliłam do niego - Jessica ciągnęła przedstawienie, wskazując na zwłoki "Tarociarza" - ale nawet tego nie zauważył. Nasza broń nic tu nie pomoże!

- Wasz upór pomoże. - odpowiedział Astarot.

Chłopak za filarem złożył się w pozycji strzeleckiej, palec wylądował na spuście.


- A co jeśli odmówimy? - spytał Cohen - Czy nasz upór cokolwiek zmieni?

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tKRlg1Z9IRw&feature=related[/MEDIA]

- Zaczęła się wojna... - zdążył jeszcze powiedzieć Taroth nim po hali przetoczyła się ogłuszająca seria wystrzałów. Pół magazynka podziurawiło Andyego Ashwooda - siła ognia cisnęła chłopakiem w bok. Oboje detektywów skoczyło w drugą stronę. Krew wypływająca z ran chłopaka płonęła, rozświetlając magazyn tańczącym złoto-czerwonym blaskiem.

Astaroth się przemienił.

Nie było żadnych płynnych transformacji rodem z Hollywood, żadnego dymu, ani popisów - w jednym ułamku sekundy stał przed nimi rudzielec z długimi włosami, w kolejnym: monstrum, które Cohen widział już w Metropolis. Odrażający potwór o zniekształconej paszczy, najeżonej groteskowo krzywymi kłami. Ostrymi jak brzytwy. Wnętrze hangaru wydało się nagle dziecinnie małe, grzywa bestii niemal szorowała o kratownice trzymające dach.

Potężny, straszliwy ryk Upadłego poniósł się po wnętrzu, wprawiając w wibracje starą stalową konstrukcję.

Bestia rzuciła się w stronę przerażonego i kompletnie zaskoczonego strzelca. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Patrick i Jessica rzucili się do wyjścia. Na zewnątrz przebiegli tuż przy ścianie hangaru starając się trzymać poza zasięgiem snajpera, a potem ile sił w nogach pobiegli między kontenerami do najbliższej jednostki policji ze sprawnym radiowozem.

Żadne z nich nie czuło euforii zwycięstwa.

Żadne z nich nie wiedziało, czy postąpili słusznie.

Jednak żadne z nich nie czuło wyrzutów sumienia.

I żadne nie zastanawiało się co się stało ze strzelcem.

Jeszcze nie.

Jedyne co czuli w tej chwili to dławiąca, paniczna groza i chęć znalezienia się jak najdalej od oszalałego ze wściekłości Astarota.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 16-09-2010 o 22:12. Powód: boldy
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172