Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-04-2013, 22:21   #141
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Patrząc na plany budynku, Gregor zastanawiał się na głos.
- Wiele zależy od tego co chcemy osiągnąć w pierwszej kolejności. Pozbyć się towaru, czy też jego właścicieli... - powiedział dość głośno, powoli formułując plan w swym umyśle.

-Cóż, statystycznie naszym głównym celem jest zabezpieczyć towar...- sierżant Windrunner uśmiechnęła się lekko.- Ale ja wyznaję zasadę że lepiej pozbyć się źródła problemu, więc bardziej wskazane byłoby na wstępie wytępić chwasty.

Eversor skinął z uśmiechem głową. Pani sierżant podobała mu się coraz bardziej.
- Czyli uderzamy w dystrybutorów. Skuteczne. Dobrze mi służyło w przeszłości. - potarł brodę w zamyśleniu. - Czy jest jakiś sposób na ucieczkę z piętra inaczej niż przez parter, o którym wiemy? Dachy, schody prowadzące bezpośrednio na ulice, cokolwiek?

-Okna.- stwierdził po chwili Buźka.- Ewentualnie przez piwnicę, ale jeżeli obstawimy schody, piwnica przestanie być problemem... Chociaż samym problemem mogą byś same schody. Jest ich w sumie pięć...

Eversor skinął w milczeniu głową. Wskazał na mapę.
- Jest nas trzynastka, licząc ze mną - powiedział spokojnie - Mamy przewagę zaskoczenia i wyszkolenia, oni mają przewagę bycia na własnym terenie, jak również najprawdopodobniej liczebną. Mamy pięć dróg prowadzących na dół, tyle samo na zewnątrz. - wskazał palcem na północne i środkowe schody. - Te dwie - odezwał się spokojnie - mają największe prawdopodobieństwo ucieczki. Z nich jest najbliżej do dróg. Proponuję zatem... następujący scenariusz: - Wejdziemy do budynku ze wszystkich stron jednocześnie. Oddziały po trzy osoby, oczyszczą te pomieszczenia - wskazał na pomieszczenia oznaczone numerami od 2 do 4 - Następna dwójka będzie pilnować środkowych schodów. - zawahał się na moment - Kto z was najlepiej radzi sobie w walce?

Sierżant zastanowiła się chwilę.

-Ja, Buźka i Sven.- głową wskazała na wielkoluda z mieczem oburęcznym na plecach.- No i pewnie ty, chociaż zakładam że bardziej idzie o zaklęcia niż o cokolwiek innego... No chyba że zaskoczysz mnie i powiesz że potrafisz skutecznie walczyć w zwarciu.

Mag uśmiechnął się delikatnie

- Wystarczająco by zabić orka w walce jeden na jeden. Bez użycia broni. - wzruszył ramionami - To czy uznajesz to za osiągnięcie, to już twoja sprawa, Sierżancie. - zastanowił się przez moment. - W takim razie proponuję by Buźka i Sven obstawili centralne schody, a nasza dwójka wejdzie od północy. - wskazał na mapę i pomieszczenie numer 1 - Oczyścimy to pomieszczenie, i zablokujemy schody. Po oczyszczeniu parteru, na górę. Trzeba być metodycznym. Sven i Buźka zostaną na pozycjach, jeśli komuś uda się przekraść przez oddziały uderzeniowe, to najprawdopodobniej środkowymi schodami. - uniósł głowę, patrząc na resztę - Pytania bądź sugestie?

-Hmmm... Sądzę że takie rozproszenie sił może nie być najlepsze...- sierżant pokręciła głową.- Ja przed atakiem właściwym zabarykadowałabym dwójkę drzwi, te od zachodu, i dopiero wtedy szóstkami przypuściła szturm na wschodnią ścianę.

Spojrzała krótko na maga.

-Sądzę że młody i Sovil na pewno zdążą to po cichu zrobić i wrócić.- wskazała na chłopaka który przyniósł plan oraz półelfa w koszulce kolczej.

Gregor milczał przez moment.

- Posiadasz podwładnych zdolnych do szybkiego i cichego zabarykadowania drzwi... - westchnął cicho - Czy twój zespół posiada jeszcze jakieś wyjątkowe zdolności o których mógłbym się chcieć dowiedzieć? - ponownie potarł brodę w zastanowieniu - A szóstka brzmi dobrze. Aczkolwiek... - wskazał ponownie na mapę - To zostawia północne wejście nie obstawionym. Chyba że sugerujesz że od północy mam wejść ja?

-Młody?

Młodziak zasalutował pod spojrzeniem przełożonej.

-Melduję że to nie wejście, tylko zejście. Do piwnicy. Sir...- dodał, dość nerwowo, wodząc wzrokiem to pomiędzy Gregorem to Windrunner.

Sama pani sierżant odchrząknęła.

-I proszę o wybaczenie, funkcjonariuszu.- rzuciła dość jadowitym tonem.- Większość strażników jest szybkich. Ci którzy nie są szybcy, służą do zadań nie wymagających szybkości, jak na przykład tłumienie zamieszek.

- Jeśli to zejście do piwnicy, należało oznaczyć je jako takie. A nie dodawać strzałki głoszącej "Do kwater oficerskich i baraków". Byłoby miło gdyby plan budynku nie wprowadzał w błąd. - rzucił równie jadowitym tonem - I nie kwestionuję prędkości waszych strażników, sierżancie. Raczej ich zdolność do szybkiego i cichego zabarykadowania drzwi. Zbyt słaba barykada zostanie przełamana przez nich w ciągu paru sekund. - potarł brodę, wyraźnie się nad czymś zastanawiając - Chyba że w dalszym ciągu jest coś o czym nie wiem?

-Na chwilę obecną wiesz już tyle, co i ja.- kobieta spojrzała na podwładnych.- Rygiel ma być solidny, rozumiemy się?

-Tak jest!

Chłopak i jego towarzysz zasalutowali sprężyście. Windrunner uśmiechnęła się z zadowoleniem.

-Sprawa załatwiona możemy ruszać.

Obecni na poddaszu funkcjonariusze ruszyli pozbierać swoją broń i przysposobić się do walki.

Gregor wzruszył ramionami.

- To dobry plan. Jeśli zadziała. - upewnił się że cała jego broń jest gotowa, i ponownie przebiegł myślami po zaklęciach - Mam zapewnić wsparcie, czy też pójść przodem?

-Idziesz ze i z Buźką.

Krasnolud przeszedł obok i wcisnął Gregorowi lekko zakurzony płaszcz podróżny. Ogółem, cały oddział przebierał się w mniej formalne ciuchy.

-Żebyśmy mogli bezpiecznie minąć czujki, albo zbliżyć się dostatecznie żeby je bez hałasu wyeliminować. A co do twojej roli, przekonamy się kiedy dojdzie do ataku. Zakładam jednak że będziesz szedł w drugiej linii.

Aha. Opcja umożliwiająca za równo wycofania się jak i dołączenie do walki. Pani sierżant starała się być przygotowana na wszystko.

Zakładając płaszcz, Gregor skinął głową. Był to mniej błyskawiczny szturm do których był przyzwyczajony, ale w dalszym ciągu dobry plan. Ruszył za resztą strażników, mając nadzieję na porządne rozwiązanie sprawy raz na zawsze. Czuł nieco żalu dla swoich przeciwników. Magia versus przestępcy... było to bliższe morderstwu, niźli walce.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Darth jest offline  
Stary 27-04-2013, 01:11   #142
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JCGB81DBzOc[/MEDIA]


„Kufel Świetlistozłoty” był pełny, jak zawsze z resztą. Biesiadnicy tłoczyli się przy ławach, a nawet stali pod ścianami i kontuarem, pijąc piwo i słuchając występów trupy muzyków z Conlimote. Pod stopy zarośniętego śpiewaka, dudiarza, dwóch bębniarzy oraz skrzypka co rusz leciały miedziane oraz srebrne monety, a sami występujący, jakby napędzani skromnymi datkami, wkładali w muzykę coraz więcej serca i wysiłku.

Sam Jean siedział w zarezerwowanej alkowie, pijąc piwo i czekając.

Inigo Forell zjawił się po blisko kwadransie, ubrany w ćwiekowany kaftan z czarnego jedwabiu. Siadając, zdjął z głowy beret z białym piórem i spojrzał ponuro na Jeana znad okazałych, zakręconych z pomocą wosku, wąsik.

-Em…

-Powinienem policzyć ci podwójnie za kabaret, jaki musieli odstawić moi ludzie by móc obserwować to cholerne dworzyszcze.-
stwierdził chłodno ulicznik.

-Ale zarobiliście na dniówkę?

-I za nocną zmianę
.- uzupełnił szybko mężczyzna, odbierając od dziewki służebnej kufel piwa.- Okazało się że dwór Roquesów tętni życiem po zmroku.

Jean szybko podniósł głowę.

-Doprawdy… ?

-Tak, ale niestety nic, co bezpośrednio podchodziłoby pod „brudy”.- Inigo skrzywił się.- Robert całymi dniami przesiaduje w biurze na piętrze, przyjmuje interesantów, czyta księgi prawnicze… Ogółem, standardowa robota prawnicza…

-Rozumiem…

-Ale wyróżnia go jedna rzecz.
- złodziej opróżnił kufel do połowy.- Robi wszystko sam. Dosłownie.

Jean zamyślił się i bezwiednie podkręcił wąs.

-Znaczy żadnych służących?

-Gorzej. Żadnych aplikantów. On, i tylko on, zajmuje się swoimi papierami, danymi klientów i ogółem tym prawniczym cyrkiem wariatów. O ile udało mi się rozeznać, tylko on też posiada klucz do gabinetu, a biorąc pod uwagę jego majątek, sam gabinet jest pewnie srogo chroniony… Z resztą sam Robert zaczyna pracę o świcie a kończy późnym wieczorem.


Gnom pokiwał głową.

-A jego żona?

-Pani Roques więcej nie ma niż jest, to samo tyczy się brata Roberta. Z czego Maria wraca jeszcze do domu, żeby zająć się synem lub też po prostu w nim pomieszkać. Diego natomiast zjawia się w rezydencji tylko, kiedy brakuje mu złota w mieszku.-
Forell wzruszył ramionami.- Dzieciak zaś to niezłe ziółko. Guwernatnka to dziewucha ze stali, i to właśnie z nimi był największy problem. Smarkacz zaczepia każdego, zaś jego opiekunka zna chyba wszystkich w promieniu mili. Ledwo udawało nam się zbliżyć do bram rezydencji…

-Dziękuję za informacje…

-Moje trzydzieści złociszy
.

Jean o mało nie opluł się pitym piwem.

-Ile?!

-Pięciu ludzi obserwujących rezydencje w ciagu dwóch zmian, stawka wynosi dwa i pół na głowę od zmiany.

-Dwadzieścia pięć…

-Tak, i dodatkowa piątka za konieczność robienia z siebie kretynów.
- Inigo znacząco spojrzał na swój wykwintny strój oraz leżący na stole beret.- Masz jakieś pytania?

Le Courbeu westchnął tylko i wyjął z kieszeni pękaty mieszek.

-Macie… I kontynuujcie obserwację. Dawajcie mi znać o wszystkim, co uznasz za warte uwagi.

Ulicznik uśmiechnął się z zadowoleniem, podrzucił sakiewkę i wstał.

-Praca dla pana to czysta przyjemność.

Jean odprowadził złodzieja wzrokiem i westchnął po raz kolejny. Sakiewka chudła mu powoli, sama sprawa nastręczała coraz więcej pytań a i nocny atak na jego skromną osobę nie należał do rzeczy najprzyjemniejszych.

Sargas spojrzał na swojego pana i miauknął przeciągle.

-Milcz…

-Mrau?

-Gdybyś ty przez pół nocy słuchał jaki jesteś okropny i źle zjamujesz się swoim zwierzęciem, też miałbyś spaprany humor… Z resztą to twoja wina! Musiałeś tak psioczyć?!

-Miau!

-I jeszcze się stawia! Widział to kto?!

-Znów kłócisz się z kotem?


Jean zamarł na chwilę by następnie obrócić się i spojrzeć prosto w twarz szczerze rozbawionego Jacoppo. Złodziej zarechotał cicho, obszedł stół i zajął miejsce wcześniej piastowane przez poprzedniego rozmówcę szpiega.

Gnom uniósł lekko brwi.

-Miałeś być później…

-Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakie miało miejsce zeszłej nocy, wolałem zjawić się prze czasem.-
De Barill odsunął na bok pusty kufel i splótł przed sobą dłonie.

-Skąd wiesz… ?

-Och, wiem, że Leonard uważa że się za mistrza kłamstw i półprawd, ale mroczna prawda jest taka że nawet bogowie nie znają wszystkich paru uszu oraz oczu w takim mieście jak Periguex
!- niziołek zaśmiał się cicho.- Chociaż jak widzę, jesteś cały. Inigo mocno cię orżnął?

-Em… Tydzieści sztuk złota…-
mruknął Jean, nie pytając nawet skąd jego rozmówca wie o uliczniku i ich małej współpracy.

Jacoppo machnął tylko dłonią.

-Nie tak źle. Normalnie bierze dwa razy tyle.

-Mówiłeś, że zdobędziesz dla mnie informacje.

-Ech, Jean, Jean…-
niziołek pokręcił tylko głową.- Raz próbują cię zastrzelić i nagle zmieniasz się w służbistę… Tak, mam informacje, które mogą cię szczerze zainteresować. Rodzinka Roquesów okazała się ciekawsza, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać…

Jean pochylił się lekko do przodu, zamieniając się w słuch.


Buttal


-Torrga, to idiotyzm.

-Zostaw mnie!

-Mówiłeś, że nie boisz się wysokości…

-Pieprzyć wysokość, ja mam lęk przed gruntem! To uderzenie w ziemię zabija, a nie wysokość!


Buttal westchnął ciężko, jeszcze raz spojrzał na przylepionego do masztu towarzysza i bezradnie usiadł na skrzynce.

Wszystko zaczęło się mniej więcej godzinę po wylocie. Początkowo chmury w znacznym stopniu ograniczały widok, a mijane po drodze szczyty były ledwie delikatną zapowiedzią tego, co ukazało się oczom krasnoludów po oddaleniu się od pochmurnego wybrzeża i wzniesieniu się na wysokość kilkuset stóp.


Morze chmur otaczało sterowiec ze wszystkich stron. Odległe szczyty wyrastały z białej mgły, ptaki unosiły się ponad nią chmurami a nieliczne wyrwy w białej kopule ukazywały ogromne, zielono-białe połacie, które przy dłuższej obserwacji okazywały się lasami. Rzeki oraz trakty wiły się pomiędzy nimi niczym węże a jeziora przypominały z góry dziecięce lusterka.

Wtedy też Torrga zaczął coś mamrotać, nogi jęły mu drżeć by finalnie zatoczył się na środek pokładu i ze wszystkich sił przylgnął do masztu.

Buttal z irytacją potarł brwi.

-Ale to naprawdę głupie…

-Głupi byłem, gdy na to wsiadłem!

-Przecież wiedziałeś, że to lata!


Torrga rozejrzał się dookoła z pewną paniką.

-Myślałem, że będziemy lecieć niżej!

-Niżej byłoby niebezpieczniej
!

Kurier bezwiednie obrócił wzrok i spojrzał na jednego z załogantów, krasnoluda, wiążącego jakiś skomplikowany węzeł przy burcie. Pewne zasady ubioru na morzu zostały zachowane nawet na stercowcu, przez co brodacz miał na głowie kraciastą chustę, dość kontrastującą z grubym płaszczem i goglami.

-Em…- Buttal odchrząknął, oswajając się z dziwnym wyglądem rozmówcy.- A to czemu?

-To Baledor, przyjaciele! Jakbyśmy lecieli nawet sto metrów nad ziemią, długie łuki, kusze a czasami nawet oszczepy mogłyby nas dosięgnąć! A o bestiach pokroju hipogryfów nie wspominając…

-A tutaj ich nie ma?


Podniebny marynarz pokręcił głową, kończąc węzeł.

-Na tej wysokości można spotkać tylko smoki…- przerwał, słysząc trudny do opisania dźwięk ze strony Torrgi.- Aaa… Na czym stanęło?

-Smoki.

-A, no tak. Na takiej wysokości można spotkać co najwyżej smoki, ale wszystkie lokalne gady wybito. Są rzecz jasna jeszcze wielkie orły, ale one raczej by nas nie zaatakowały…

-Raczej?

-Mięsa tutaj za dużo nie mamy, a żaden orzeł nie trzymałby jaj na takiej wysokości więc tak, raczej żaden wielki orzeł nie zaatakowałby nas tutaj…


Buttal obrócił się na pięcie i uśmiechnął do towarzysza.

-Słyszysz Torrga? Nic nas tutaj nie zaatakuje!

-W sensie że jest tutaj zbyt wysoko żeby coś tu żyło… ?


Kurier uśmiechnął się, czując, że nawiązał nić porozumienia z przerażonym kompanem.

-Dokładnie.

-AAAAAAAA!!!



***


Buttal ocknął się i wzdrygnął, słysząc dźwięk rogu przetaczający się po pokładzie.

Po prawie godzinnej kłótni z Torrgą i sutym obiedzie spożytym wraz z resztą załogi krasnolud bezwiednie zległ na stercie lin i owinął się płaszczem, by po kilku minutach dać się uśpić skrzypieniu lin i delikatnemu kołysaniu sterowca.

Wstając, strzepnął szron z wąsów i rozejrzał się dookoła.

-Gdzie jesteśmy?- zapytał przebiegającego obok gnoma w podbitym futrem sztormiaku.

-Przy Zachodnim Stołpie!- krzyknął, biegnąc dalej z tubą pełną map w garści.

Zachodni Stopł, najbardziej wysunięty ku morzu kasztel strażniczy Góry Morr, łączący się niemal ze zboczem Karak Naz. W porównaniu do Wschodniego, który praktycznie zajmował całą górę, Zachodni Stołp był stosunkowo niewielki i częściej używano go, jako punktu orientacyjnego niż faktycznej fortyfikacji.

Buttal z zadowoleniem rozprostował plecy i rzucił okiem na Torrgę.

Wojownik siedział pod masztem z upartą miną, rękami splecionymi na piersi i grubym powrozem przewleczonym dookoła pasa. Kiedy pierwszy atak strachu ustąpił i Torrga przyjął do wiadomości, że sterowiec nie spadnie, duma nie pozwoliła mu przyznać się do błędu. Finalnie stanęło na przytroczeniu się przezeń do masztu i twierdzenia, że podróżowanie tą metodą jest najbezpieczniejsze.

Torrga rzucił swojemu pracodawcy ponure spojrzenie.

-No co?

-Aleś ty uparty…

-Uparty, ale żywy!

-Cholera, przecież ten masz nie uratuje cię przed niczym! Już mógłbyś przestać się wydurniać i przyznać do…-
potężny, przeciągły skrzek przerwał tyrandę kuriera. Większość załogi zamarła, jeśli nie licząc najemników, którzy to pędem zajęli pozycje wzdłuż burt.

Buttal ostrożnie zbliżył się do buty.

-A co to za cholerstwo… ?

Sekundę później masywny, skrzydlaty kształt przemknął obok a podmuch wiatru niemal przewrócił krasnoluda na pokład.

Posłaniec uniósł dłoń, osłaniając oczy przed chłodnymi podmuchami i wytężył wzrok.

Kilka sekund później uśmiechnął się z ulgą.

-Odpuśćcie sobie te pukawki

Najbliższy ze strzelców obrócił się i rzucił Buttalowi zaintrygowane spojrzenie.

-A to niby czemu… ?

-Bo Szpon łatwo się irytuje!


Najemnik z krzykiem odskoczył od burty i wytrzeszczył nań oczy.

-Na Pelora!

Gryfi jeździec uśmiechnął się tylko pod skrzydlatym hełmem, siedząc na grzbiecie swojego wierzchowca. Charaktersytyczny, szeroki młot wisiał mu przy boku a on sam wydawał się szczerz rozbawiony przerażeniem mężczyzny.

-Lądujcie tym draństwem.- zalecił krótko, jedną ręką trzymając wodzę.- Musimy was wypytać co to za diabelstwo

Za jego plecami pojawił się kolejny gryf. I jeszcze następny.




Tsuki


-Czemu ona to zrobiła?

Blackbird podniósł wzrok znad księgi raportowej i rzucił okiem na nowego kapitana. Von Hagenwald stał przy oknie, obserwując flotyllę szalup płynącą w stronę wybrzeża i znajdującego się na nim miasta portowego.

Księgowy uśmiechnął się leciutko i wrócił do dokumentacji.

-Cóż… Volaju obraził ją. I może byłbym mniej surowy gdyby nie znał tutejszych praw, ale on z rozmysłem zaczął…

-Nie o to mi chodzi!-
Hagenwald machnął dłonią, wyraźnie poirytowany.- Sam bym go dźgnął za jego głupotę! Przecież gdyby to był jeden z tych skurwieli, to swoim zachowaniem mógłby pogrążyć cały statek i załogę…

Księgowy westchnął, wyjął monokl z oczodołu i spojrzał na oficera.

-Więc co miał pan na myśli, sir?

-To!-
kapitan machnął dłonią w stronę odpływających wyzwoleńców.- Rozumiem, jej rodacy i tak dalej. Ale przecież oddała im całą fortunę jaką znalazła w kajucie Volaju! Przecież za te pieniądze mogłaby sobie kupić jakąś osadę na własność!

Blackbird uśmiechnął się tylko, poprawił okular i zamoczył pióro w kałamarzu.

-Nie zauważył pan jeszcze, że różne narodowości mają różne podejście do życia?

-Fakt…-
Hagenwald westchnął i zdjął z głowy kapelusz razem z peruką. Ciężkim krokiem zbliżył się do swojego biurka i z jękiem zległ na wymoszczonym fotelu.-Em… Blackbird… ?

-Tak, sir?

-Gdzie się podziali przyboczni mojego poprzednika?

-Słucham?!

-No zniknęli. Wyparowali. Chciałem ich zatrudnić, bo o zawodowców trudno na środku morza a oni… Em… Blackbird? Gdzie ty biegniesz?! Blackbird?!



***


-Więc to jest Słony Las… ?

-Mniej więcej.-
Laurie skinęła głową, schodząc z trapu.- Suchy Las to całe hrabstwo, obejmujące głównie wspomniany las oraz trochę ziem dookoła niego…

Tsuki obejrzała się jeszcze i rzuciła okiem na „Dwunastego”. Krasnoludy biegały po pokładzie, tragarze wynosili ładunek ze staku a portowy żuraw raz za razem przenosił w powietrzu te paczki, których nawet tuzin krzepkich krasnoludów nie dałby ruszyć z miejsca.

Laurie uśmiechnęła się lekko.

-To miło że kapitan zaproponował że na nas poczeka z powrotem do Lantis

Samurajka nie odpowiedziała, obserwując falę uchodźców przelewającą się po nabrzeżu. Jej rodacy, ubrani, czyści i nakarmieni wydawali się zagubieni w nowym środowisku, gromadząc się w większe zbiorowiska. Wyglądali na równie przerażonych, co szczęśliwych.

-Sądzisz że dadzą sobie tutaj radę… ?

-Oczywiście, że tak!


Obie dziewczyny obróciły się na pięcie, kiedy za ich plecami rozległ się dziarski głos z silnym, wyspiarskim akcentem. Otomo uśmiechnał się od ucha do ucha, ubrany w odzyskane z ładowni kimono robocze. Na plecach miał spory plecak pękający w szwach od prowiantu oraz ekwipunku podróżniczego.

Laurie powitała go skinieniem głowy.

-Skoro pan tak sądzi…

-Oczywiście! Wraz z bratem zaopiekujemy się nimi!-
stwierdził z niezachwianą pewnością siebie, od której serce rosło. Jego brat, Tanaka, pomachał radośnie ręką. Z daleka wyglądał jak kościotrup obleczony w skórę i ubrany w znoszone kimono.- Znamy język, znamy tyle o ile kraj, a od pani Tsuki mamy dość złota żeby ładnie się tutaj urządzić… W sensie tutaj, ale nie tutaj. Może pójdziemy w góry… Albo na zachód, do Makaronowego Kraju.

-Makaronowego Kraju… ?-
Laurie zmarszczyła lekko brwi.- W sensie do Westalii?

-Jak zwał tak zwał
.- Otomo wzruszył ramionami.- Ważne, że tam ciepło i ziemia dobra… No. Dziękuję wam. W imieniu wszystkich, za to, co dla nas zrobiłyście. Tsuki-sama. Laurie-sama.

Mężczyzna pokłonił się dwukrotnie, z haczyka przy plecaku zdjął szeroki, słomkowy kapelusz i z uśmiechem ruszył przez port, zbierając swoich krajan dziarskimi okrzykami.

Laurie bezwiednie chwyciła dłoń przyjaciółki i lekko przytuliła się do jej ramienia.

-W takich chwilach wiem, że warto było męczyć się kilka lat na aplikacji…

Tsuki jednak nie słuchała.

Jej wzrok przyciągnęła stojąco nieruchomo postać na skraju tłumu gapiów, wytrzeszczających oczy na pochód uchodźców.




Mężczyzna był wysoki i barczysty. Postrzępione kimono łopotało na jego ramionach od powiewów nadmorskiej bryzy a czarne włosy otaczały jego głowę niczym spalona słońcem strzecha.

Laurie zamilknęła i powoli powiodła wzrokiem na to, co patrzyła jej kochanka.

-Em…- dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie, widząc jak obcy z zainteresowaniem przygląda się im, wodząc dłonią po porośniętej szczeciną szczęce.- Co to za typ… ?

-Samuraj bez pana… Ronin z klanu Burzy…- odpowiedziała cicho, wodząc wzrokiem po haftach na rękawach jego kimono i po masywnym różańcu przewieszonym przez pierś mężczyzny. Różańcu, którego każdy paciorek symbolizował jedną, odkupioną winę lub też śmierć w imieniu zabitego seniora.- Wasal mego rodu…

Ronin uśmiechnął się lekko, rozprostował kark i spokojnym krokiem ruszył w stronę Tsuki i jej towarzyszki.

-On tutaj idzie…

Tsuki nie odpowiedziała, bacznie obserwując ruch dłoni nieznajomego.

Lewa ręka luźno przy sai miecza, prawa zetknięta za pasem, blisko rękojeści… Delikatne przesunięcie ciężar ciała z lewej na prawą nogę, przy jednoczesnym oswobodzeniu palców prawej dłoni spod fałd obi…

Tsuki skrzywiła się, pchnięciem kciuka wysuwając Benihime z pochwy.

-Laurie, odsuń się.

Dziewczyna z zaskoczeniem spojrzał na przyjaciółkę, nie widząc, o co chodzi.

Sześcdziesiąt osiem lat… Tyle czasu minęło od nieudanej próby uprowadzenia Kaouru-hime z pałacu Wiru, przez generała Yoshi Sotumo, głowę klanu Burzy. Sześcdziesiąt osiem lat od procesu przed obliczem cesarza i jego werdyktu, 200 lat odkupywania win poprzez służbę klanu Burzy, jako wasala klanu Wiru.

Wielu samurajów i szlachciców z Burzy uważało taką karę za uwłaczającą.

Niewielu jednak ośmielało się otwarcie okazywać swoje niezadowolenie. Nie na Jadeitowych Wyspach. Nie przed obliczem Cesarza.

Tsuki była jednak daleko od domu. Daleko od swojego władcy.

-Co się dzieje… ?- Laurie niepewnie spojrzała to na przyjaciółkę, to na zbliżającego się nieznajomego.

Sekundę później ronin wystrzelił przed siebie niczym pocisk z kuszy, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

Tsuki była jednak gotowa.


Petru


Osełka ze zgrzytem przesunęła się wzdłuż ostrza topora, raz za razem krzesząc snopy iskier.

-Czyli chcesz mi powiedzieć że bierzemy Lu’cie, miejscową obstawę i lecimy do jakiegoś naładowanego magią miejsca by pofrunąć do domu?- Rulf spojrzał sceptycznie na Cetha, podnosząc topór do światła.- Wiesz, nie żebym był czarnowidzem, ale po tym co przeszliśmy do tej pory…

-To pewne.-
druid siedział z przymkniętymi oczami na ławce, wsparty o ścianę przydzielonej im kwatery. Słońce grzało niemiłosiernie, lecz w połączeniu z błękitnym niebem oraz wszechobecnym gwarem generowanym przez osadników nikt nawet nie myślał o narzekaniu.

Nawet Aust, widząc w cieniu i oglądając swoje strzały, był mniej marudny niż zwykle.

Rulf zaś z zadowoleniem odłożył topór i sięgnął po drugi, by następne pół godziny spędzić na ostrzeniu broni.

Półelf skrzywił się, słysząc zgrzyt osełki.

-Musisz to robić?

-Dobrze wiesz że broń musi być ostra…

-Wiem, wiem, wiem!-
krzyknął Aust, patrząc ze złością na towarzysza.- Ale do jasnej cholery, robisz to codziennie przez kilka godzin!

Ceth uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.

-Zanim zaczniecie się kłócić… Aust, co ty o tym myślisz?

-Ja… ? A mamy jakikolwiek inny wybór? No oprócz parotygodniowej pielgrzymki przez Naz’Raghul z nadzieją że jakimś cudem przeżyjemy?

-No… Cóż, jest jeszcze opcja drogi przez góry
.

Aust podniósł wzrok i spojrzał z zainteresowaniem na druida.

-Doprawdy?

-Tak… jest bezpieczna, stosunkowo spokojna, strawy i wody by nam nie zabrakło…

-Więc czemu… ?

-Bo droga zajęłaby pół roku
.- warknął Ceth, wstając z miejsca i opierając kostur na ramieniu.- Cholera, co się z wami dzieje?! Miesiącami żarliśmy glizdy i piliśmy szczyny, spaliśmy w norach i całymi dniami nie widzieliśmy czystej wody! A teraz nagle wzięło was na wybrzydzanie?! Co z wami?!

-Bo teraz nie jesteście sami.
- spokojny głos sprawił, że cała trójka obróciła się, by spojrzeć na obleczoną w ornat kapłański postać ojca Valeriana, który bezszelestnie zjawił się w wejściu niszy gdzie miała miejsce ta nieformalna narada.

Ojciec uśmiechnął się łagodnie i wsparł o lasce.

-Wiem, że wy sami sobie możecie nie zdawać z teog sprawy, lecz obecność dziewczyny wpłynęła na was… W końcu macie o co się martwić, no i sama dziewczyna jest jedyną rzeczą związaną z waszym domem która się tutaj ostała…

Ceth spojrzał to na kapłana, to na swoich towarzyszy, po czym jakby oklapł.

-Może i racja… Ale w sumie to nielogiczne… Przecież nasz mały survival to było nic w porównaniu do tego co przeszła dziewucha… Założę się że gdyby widziała jakie ma perspektywy przed sobą, oddałaby duszę żeby móc żreć z nami robaki, niż siedzieć w tamtej klatce i czekać na wypełnienie swojego strasznego losu…

Valerian zaśmiał się tylko ze śladową wesołością w głosie.

-Prawda… To prawda… Ale instynkt to instynkt… Nie zwalczycie go.- bezwiednie przejechał dłonią po gładko ogolonym podbródku.- Więc jak? Zgadzacie się?

Rulf prychnął, odłożył topór i spojrzał ponuro na kapłana.

-Najpierw pomówimy z Petru…

-Nie ma go.

-Co?! Gdzie go znów wywiało!?

-Załatwia pewne sprawy…



***


Słońce prażyło niemiłosiernie, ogrzewając kamienista pustynię.

Słońce… Cóż, dla wielu właśnie ono było największym problemem w czasie wypraw przez piaszczyste pustkowia. Brak wody, brak schronienia, skwar oraz pot, który mógłby wypełnić małe jezioro. Niewielu przeżywało wyprawy poprzez pustynie, nieliczni wiedzieli jak przetrwać, lecz nawet ta wiedza czasami nie wystarczała.

Petru zdawał sobie z tego sprawę.

Dlatego też biegł.

A stwór biegnący tuż za nim przyspieszał raz za razem, a jego sześć pajęcznych odnóży sprawiało, że bardziej sunął, niż biegł poprzez pokryty kamieniami kanion.




Tropiciel miał instynkt. Dlatego też w ostatniej chwili odskoczył na bok, odbił się od kamienia i przetoczył po ziemi, kiedy potworny robal rzucił się do ataku. Nieproporcjonalnie wielki, nabrzmiały czerep przymocowany do hitynowego korpusu uderzył w skałę, żuwaczki zazgrzytały na kamieniu a sam insekt zwolnił.

Petru rzucił okiem na ogłuszonego potwora wielkości byka, podniósł się z ziemi i ostatkiem sił jął wdrapywać się po ścianie kanionu, wsadzając dłonie oraz stopy w otwory skalne, wygładzone przez czas i nieliczne deszcze.

Tuż nad krawędzią wyczuł nad sobą ruch, a sekundę później dwie pary rąk wciągnęły go na górę i postawiły na półce skalnej.

M’koll uśmiechnął się lekko.

-Niezły bieg.

Petru spojrzał krytycznie na przyjaciela.

-Mogłeś mnie ostrzec, że będę przynętą.

-Przecież ostrzegłem
.

Tropiciel potrząsnął głową.

-Strzałka na skale i duży napis „Biegnij” nie zaliczają się w moim mniemaniu do odpowiednich ostrzeżeń. Zwłaszcza, że uciekać musiałem jakieś dwie sekundy po przeczytaniu twojej wiadomości.

M’koll zaśmiał się cicho i uniósł dłoń. Dziesięcu zebranych dookoła zwiadowców uniosło łuki, lub w przypadku Jabbara i Tycho, naparło na przygotowane specjalnie do zasadzki głazy, ustawione wzdłuż urwiska.

Arachnoid zadarł nabrzmiały łeb tylko po to, by sekundę później wbiło się weń kilka strzał a dzieła zniszczenia dokończyły toczace się kamienie.

-Nie narzekaj. Od tygodnia polowaliśmy na to bydle a ty akurat wlazłeś mu pod grotę. To ja miałem biec…

-Nie ma za co.


Zwiadowca pochylił się na występem skalnym i uśmiechnął lekko, widząc zmienianego w miazgę lwa pustynnego.

-Dobra… Skoro rzeczy ważne mamy już za sobą, to po co mnie szukałeś?- M’koll rzucił okiem na Petru i podał mu manierkę z wodą.


Gregor Eversor


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hnQJwdUpjMc[/MEDIA]


-No i wtedy mówię skurwielowi, że wszystko ma swoją cenę i że obniżka była tymczasowa.

-W sensie?

-Dostał pięć działek za połowę ceny, a ja teraz chcę druga połowę za to, co już wciągnął.


Stojący pod drzwiami gangsterskiego magazynu mężczyzna zaśmiał się tubalnie, pociągając tęgi łyk z butelki. Połatana, skórzana kurtka oraz otoki na pięciach pasowały do jego parszywej gęby, która od dawna nie widziała porządnej brzytwy.

Jego szczurowaty towarzysz wszczerzył zęby, przymując naczynie i również pijąc z niego.

Kudłaty beknął głośno.

-No i co dalej?- zainteresował się, widząc jak kolega ciska pusta butelkę za siebie.

-Wiesz, ćpuny i inni degeneracji mają spore rodziny. Dużo dzieci, czasami dwie albo więcej żon…

-No nie… Ty draniu!-
śmiech który towarzyszył obeldze nie zgradzał jednak pogardy do rozmówcy.- Nie mów że…

-Gruby Boyl specjalizuje się w takich sprawach. Dwa szczeniaki kazałem zabić w charakterze wstępu, najmłodszemu złamałem kręgosłup na kolanach tatusia a najstarszej żonce wsadziłem hak rzeźnicki w… w…

-No wykrztuś wreszcie, idioto.-
zakapior uśmiechnął się lekko, obserwując przelewającą się po ulicy rzekę ludzi. Po kilku sekundach ciszy obrócił się, by spojrzeć na towarzysza.- Od kiedy zaczęły cię brzydzić twoje własne zabawy? Slimmy?

Slimmy nie odpowiedział jednak, siedząc na murku z nisko pochyloną głową.

-Slimmy… No weź nie zalewaj i mów co zrobiłeś tej suce. Slimmy? Slimmy, do jasnej cholery!


***


Stojący po drugiej stronie ulicy Eversor uśmiechnął się lekko, obserwując podkomendnych sierżant Windrunner w akcji.

Dwóch bandziorów pilnujących furtki prowadzącej na plac przed budynkiem zginęło nie zobaczywszy nawet źródła swojej śmierci. Niepozorny młodzieniaszek, który przyniósł plan ich siedziby, okazał się równie zwinny, co zabójczy w posługiwaniu się nożem. Pierwszy zakapior zginął na miejscu, z ostrzem wbitym pomiędzy pierwszy a drugi kręg szyjny. Jego kamrat padł sekundę później, z głową nienaturalnie wygiętą względem ciała.

Gregor spojrzał na stojącą obok panią oficer i odchrząknął.

-Tak, funkcjonariuszu Eversor?

-Nie wiem czy pani zdaje sobie sprawę, że metody jakimi się teraz posługujemy zbliżają nas w znacznym stopniu do tych którzy są naszym celem?


Kobieta obróciła się i spojrzała na rozmówcę z pewnym zaskoczeniem.

-Przeszkadza to panu?

Mag parsknął krótko, pozwalając sobie nawet na leciutki uśmieszek.

-Skądże. Stwierdzam tylko fakt.

-Wyjątkowa sytuacja, wyjątkowe środki.

-Środki, uświęcane przez cel…

-Istotnie…-
mruknęła, wracając do obserwacji poczynań wybranej przez siebie awangardy.

Dwóch bandytów pilnujących podwójnej bramy prowadzącej do wnętrza budynku okazało się równie małym wyzwaniem, co pierwsza parka. Tym razem to funkcjonariusz Sovil, uzbrojony w lekką kuszę samopowtarzalną bezszelestnie wyeliminował źródło zagrożenia. Pierwszy bełt z cichym chrzęstem wbił się w kark chudzielca siedzącego na murku otaczającym schody. Drugi pocisk natomiast przeszył oczodół towarzyszącego mu dryblasa w połatanej kurtce.

Windrunner uśmiechnęła się leciutko.

-Wchodzimy.- rozkazała, naciągając na głowę kaptur.

Gregor rozejrzał się i z braku innych perspektyw zrobił to samo, ukrywając pod zakurzonym okryciem własny, lśniący czystością sprzęt bojowy. Nawet z tej odległości widział młodego oraz Sovila, ryglujących drzwi przygotowanymi wcześniej metalowymi rurkami i łańcuami.

Kątem oka spojrzał na swoją tymczasową dowódczynię.

-A co z czujkami?- mruknął, wychodząc z zaułku.- Na pewno jakieś mają.

-Ano, mają.-
odpowiedziała nienaturalnie radosnym tonem, niby przypadkiem mijając stojącego na skraju drogi półośka z wygoloną głową.- Zaskakująco łatwo je dostrzec.

Ułamek sekundy później Gregor dostrzeł tylko unoszącą się płowę płaszcza kobiety, błysk stali i łeb zakapiora spadający na bruk.

Pani sierżant spojrzała na maga i uśmiechnęła się niczym wilk.

-Co tak stoisz, Eversor? Do roboty!

Za plecami maga rozległ się krótki, urwany jęk, połączony z mięsistym uderzeniem kojarzonym przez Gregora z toporem wbijającym się w kawał mięsa.

Buźka właśnie zarobił na część dniówki.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 05-05-2013, 10:20   #143
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze

Nogi w lekkim rozkroku, prawa dłoń ułożona na rękojeści jej broni przypiętej u jej boku. Spojrzenie nie opuszczające sylwetki jej przeciwnika. Laurie mogła zobaczyć skupienie na twarzy jej towarzyszki, jakby inaczej biorąc pod uwagę, że właśnie została zaatakowana, pardon, wyzwana na pojedynek bez możliwości odmówienia.

Koleś prosił się o bicie i bycie opieprzonym równo.

Odpowiedni moment był gdy potrzeba było czterech kroków by wejść w swój zasięg.

Za jeden krok jej, odpowiedział jeden krok samuraja. W pierwszym kroku zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści.

Jej drugi krok był odpowiedzią na jeszcze jeden krok samuraja klanu Burzy.

I w polu rażenia miecze poszły w ruch, w pojedynku Iaijutsu, który Tsuki zamierzała wygrać. Chociaż siłowo nie miała przewagi, jej klan czerpał siłę z szybkości, której brakowało starodawnej drodze budowania góry mięśni i oblekania ich w ciężkie zbroje.

Mężczyzna był jednak szybki. Bardzo szybki.

I jak dane było się przekonać Tsuki, chyba nigdy nie brał udziału w pojedynku Iaijutsu. Albo też brał, i nie zamierzał przestrzegać reguł.

Tsuki zaś postąpiła według wyuczonych zasad.

Krok do przodu, poluzowanie miecza w say'i i energiczne, możliwie szybkie wydobycie z niej broni. Miecz zafurkotał w powietrzu, rozbłysnął bielą z nieubłaganą precyzją pomknął w kierunku piersi napastnika.

Pomknął, lecz nie trafił, Tsuki zaś w szoku uniosła brwi kiedy jej przeciwnik w ostatniej chwili obrócił się i zablokował jej cios metalową tonfą, a sam mężczyzna przemknął tuż pod ramieniem dziewczyny, odrzucając niemal przecięty oręż i kładąc dłoń na swoim mieczu.

Laurie w przerażeniu zasłoniła usta, Tsuki zacisnęła zęby, szykując się na cios w plecy.

Dookoła poniósł się wizg wyskakującego z pochwy ostrza.

Uderzenie jednak nie nastąpiło.

A kiedy Tsuki obróciła się na pięcie, gotowa do kontynuowania walki, zobaczyła swojego napastnika, wpadającego w grupę kilku mężczyzn w postrzępionych płaszczach. Dobyte w biegu ostrze cięło i siekło, pozbawiając życia trójki z nich.

-Co do... ?-
Laurie zmarszczyła brwi, zbita z tropu.

Sekundę później rzuciła się na bok, kiedy jeden z zaatakowanych przez tego dziwaka mężczyzn wydobył zza pasa pistolet i odrzucił płaszcz, ukazując mundur gwardyjski floty. Tsuki od razu poznała w nim jednego z przybocznych kapitana Volaju.

Broń została skierowana w stronę samurajki i jej towarzyszki.

To był co najmniej nieoczekiwany zbieg zdarzeń, ale bynajmniej Tsuki nie stała sparaliżowana w miejscu. Zamiast tego wykonała krok w bok, przerwany w połowie i pochyliła się do tyłu, jednocześnie planując zwód i unik.

Po to by na wpół leżąco w powietrzu obrócić się, zaprzeć prawą nogą i odbić w lewo, wyprowadzając pchnięcie świeżo dobytym wakizashi trzymanym w jej lewej dłoni. Nawet jeśli strzał by padł, nie ryzykowała postrzału w tą ważniejszą rękę, trzymającą jej główny oręż.

Mężczyzna sapnął głośno i w chwili gdy ostrze wbiło się w jego brzuch, nacisnął spust.

Kula śmignęła cal od skroni dziewczyny, uderzyła w kamienny bruk i zrykoszetowała, wbijając się w pobliską ścianę.

Sam mężczyzna obnażył zęby w krwawym uśmiechu, złapał Tsuki za nadgarstek i przytrzymał wakizashi w ranie, samemu sięgając pod płaszcz.

-To za kapitana, suko...- wycharczał, wyszarpując zza pasa sztylet.


Sekundę później na nos i policzek samurajki bryzgnęła krew. Laurie zaś cofnęła się przed padającym ciałem mężczyzny, trzymając w dłoni pokryty juchą buzdygan.

-Jesteś cała... ?


Nim Tsuki odpowiedziała, rozległ się strzał, a zaraz po nim gniewny okrzyk.

Laurie zaś drgnęła i pobladła, a po koszuli na jej boku zaczęła rozrastać się krwistoczerwona plama.

Aż syknęła ze złości. Szybkim i mocnym chwytem złapała przyjaciółkę za ramię i lekko potrząsnęła.

-Laurie!!-

Grunt to wyrwać ją z osłupienia i zmusić do działania, nie stać i nie krwawić bez sensu tylko brać się do roboty.

-Skup się!! Użyj zaklęcia leczniczego!-

I nie pozwoliła sobie na zwlekanie tylko bez znieczulenia gołymi palcami sięgnęła do rany.

Zaboli, to prawda, ale lepsze to niż wykrwawienie się. Co nie zmieniało faktu, że grzebanie w ranie Laurie sprawiało Tsuki przyjemność.

Całe szczęście kule były na tyle duże, by złapanie ich palcami nie było problemem.

Nieszczęściem był też fakt, że tak duże kule potrafiły zaboleć, całkiem mocno jeśli ma się pecha.

Dziewczyna sapnęła z bólu kiedy elfka dotknęła jej rany. Jęk ten przerodził się w przeciągły krzyk, kiedy palce wojowniczki zagłębiły się w jej ciele. Tsuki musiała ją ostatecznie przytrzymać, gdy nogi, pod wpływem cierpienia, odmówiły Laurie współpracy.

Po kilku sekundach, które Laurie mogły się wydawać wiecznością, samurajka wyciągnęła palce z dziury w jej boku trzymając w nich mały, metalowy i pokryty krwią obiekt.

Laurie uśmiechnęła się blado.

-Powinnaś się... skupić na nich...


Zamarła, gdy za plecami jej kochanki rozległo się kliknięcie naciąganego kurka pistoletu.

Jej przeciwnik miał pecha, zdecydowanie i niepodważalnie.

Całe lata treningu oraz instynkt zaskoczyły, praktycznie mechanicznie sięgając do miecza u jej boku i wykonując cięcie wycelowane w miejsce, które u humanoidów powinno być łokciem. Odcięcie przedramienia wraz z dłonią mogło być nieprzyjemne, na pewno bolesne i z całą pewnością zgubne gdy to jest akurat ręka dzierżąca broń.

Mściwy gwardzista usłyszał tylko świst powietrza, zobaczył olśniewający błysk a sekundę później odkrył że nie może nacisnąć spustu. Dopiero wtedy też dostrzegł fontannę krwi która bryzgnęła na rękaw kimona Tsuki i swoją własną rękę, zamienioną w kikut na wysokości łokcia.

Wrzask, który wyrwał się z jego ust został gwałtownie przerwany przez wiecznie wygłodniałe ostrze Benihime.

Laurie, wspierając się na ramieniu przyjaciółki, zaczęła leczyć swój bok.

-Gdzie hodują takich fanatyków... ?-
zapytała, spoglądając na zmasakrowane zwłoki.

Kilka metrów dalej zaś wciąż toczyła się walka.

I kimkolwiek był ten dziwny wojownik, jego styl walki był równie brutalny, co skuteczny. Oparty na sile, wytrzymałości i ciągłej zmianie pozycji. Krążył pomiędzy trójką ostałych się przy życiu napastników, wprawnymi ruchami trzymanej oburącz katany parował ich ataki i zadawał się nie dostrzegać kilkunastu mniej lub bardziej poważnych ran ciętych pokrywających jego ciało.

U jego stóp zaś, leżały trzy trupy.

Laurie syknęła, kiedy cios rapiera przejechał po łopatce wojownika i głęboko rozorał mu skórę. Sekundę później pechowy wiarus zaskowyczał niczym pies, gdy samuraj złapał go za twarz, rozpruł brzuch i cisnął na jednego z kamratów.

Ostatni z trójki, korzystając z odwróconej uwagi mężczyzny, jął przeładowywać pistolet. Mimo nerwów poszło mu to dość sprawnie przez co w kilka sekund nabił go, odbezpieczył i uniósł do strzału.

Po to, by odkryć, że w jego stronę oddano strzał.

Lewą ręką podtrzymywała swoją przyjaciółkę, przy pasie na lewym boku miała swoją katanę, również przy pasie, ale w poprzek i z tyłu, miała swoje wakizashi.

Natomiast jej prawa ręka trzymała pistolet, upuszczony przez przed chwilą zmarłego już gwardzistę.

Taki uprzejmy, nawet przeładował dla niej pistolet. Dałaby mu buziaka gdyby nie fakt, że był martwy i w ogóle wpierw by musiała go obedrzeć ze skóry by nie patrzeć na jego szpetny ryj.

Były obrońca Volaju zachwiał się i w szoku spojrzał na rosnącą, czerwoną plamę przesiąkającą przez kubrak na jego piersi. Strzał był celny, skuteczny ale nie do końca morderczy.

Samuraj na spokojnie przebił powalonego przez swojego towarzysza gwardzistę, obrócił się i powoli, patrząc z pewną pogardą na przeciwnika, uniósł ostrze do ciosu.

To była czysta śmierć. Zbyt czysta.

Sam wojownik zaś wytarł ostrze miecza o płaszcz zabitego, ukrył ostrze w pochwie i ciężko, krzywiąc się przy tym i sapiąc, uklęknął przed Tsuki.

-Jestem Heishiro, z klanu Burzy.- kiedy zaczął mówić, z pochyloną głową i dłońmi na kolanach dziewczyna nie potrzebowałaby już nawet symboli na jego kimonie ani nawet przedstawienia się, żeby widzieć skąd pochodził.

Ciężki akcent, lekko śpiewny przy krótkich wyrazach lub też tytułach. Tak mówili tylko ludzie z Sotumo.

-Mój dziad walczył za twojego ojca. Tak samo jak i mój ojciec. W dniu śmierci pana Arashiego mój klan został zwolniony z przysięgi, gdyż uznano że nikt z klanu Wiru nie przetrwał. Była to jednak nieprawda.-
Heishiro podniósł głowę i spojrzał dziewczynie w oczy.- Pozwól mi więc wciąż wypełniać powinność mego klanu jako twój sługa, Tsuki z Wiru, Ostatnia z Rodu...

Nie lubiła tego całego formalnego gadania... ale jako ostatnia z klanu, niestety, była głową to musiała się z tym męczyć. Może odbuduje nawet swój klan kiedyś?

-Ja, Tsuki z klanu Wiru, jako głowa mojego klanu przyjmuję twoją posługę. Służ mi wiernie, a ja będę mówić o twym honorze.-


To w sumie było prawie nie-formalne złożenie przysięgi, ale biorąc pod uwagę warunki, miejsce oraz fakt, że jej klan liczył już tylko jedną osobę, trzeba było trochę odpuścić z tymi ceremoniami.

Ale pozwoliła sobie na uśmiech i podanie mu ręki by pomóc się podnieść.

-A teraz zbierajmy się. Trzeba cię opatrzyć, a potem znaleźć miejsce na nocleg i coś zjeść. Później możesz powiedzieć mi swoją historię.-


W sumie... dobrze mieć kogoś ze swoich rodzinnych stron z tej samej klasy społecznej.

Heishiro uśmiechnął się z pewną ulgą, chwycił dłoń swojej nowej pani i wstał z trudem.

-Przepraszam za ten pozorowany atak, ale gdybym poszedł bezpośrednio na nich, mogliby zacząć strzelać do wszystkiego dookoła...-
docisnął dłoń do rany po nożu na boku i potrząsnął głową.- Co ja plotę! To cud że panienka żyje... Po tym co stało się z pani rodzicami, z siedzibą rodową. Wszyscy myśleli, że pani szczątki pochłonął pożar...

-Stać!

-Cholera.-
były ronin westchnął i spojrzał na nadbiegający oddział straży.

Nawet nim Laurie zdążyła cokolwiek powiedzieć, tuzin strażników prawa otoczył trójkę, starając się jednocześnie nie chodzić po trupach. Sierżant przebiegł wzrokiem po zatrzymanych a następnie ocenił pobojowisko.

-Jesteście aresztowani.-
stwierdził, starając się zachować spokój.

Westchnęła, lekko pocierając skroń. Ze spojrzeniem godnym największego męczennika, podeszła powoli i spokojnie do sierżanta, będąc wyprostowaną i patrząc mu prosto w oczy.

-Dam ci jedną szansę. Jedną, jedyna szansę bo mój limit znoszenia innych osób na dziś został mocno nadszarpnięty.-


Póki co, spokojnie, bez nerwów, jeszcze ręka nie świerzbiła.

-Spójrz na moje lewe ramię. Spójrz w moje oczy. Znów na moje lewę ramię i na mnie. I zadaj sobie pytanie kto, na tym przeklętym świecie, nosi Czarną Odznakę Inkwizycji. Podpowiedzią może być fakt, że ostatnie trzy słowa zawierają nazwę tej organizacji.-


Ręka nie świerzbiła. Jeszcze nie.

Sierżant zrobił zaś coś, co poprawiło Tsuki nastrój.

Pobladł, przeraził się i jako jeden z nielicznych, zachował się jak istota myśląca. Szybko odwołał swoich ludzi i tylko uspokajające klepnięcie po ramieniu ze strony Laurie powstrzymało go od ataku kłaniania się i paniki.

-Spokojnie, wykonujesz tylko swoje obowiązki. Mogłeś nie zauważyć...

-Ja... ja... W sensie spotkałem kilku inkwizytorów ale zwykle są to starsi meżczyźni o twarzach jakby ciągle mieli zatwardzenie.-
odchrząknął i w końcu odnalazł język w gębie.- Ale niestety, muszę zapytać, co tu się stało. Em...

Odsunął się lekko pod ciężkim spojrzeniem Heishiro.

-Heishiro, spokojnie. Weź pod uwagę, że tutejsze zwyczaje są inne od naszych. Musimy okazać trochę zrozumienia dla rozumowania tutejszych... chociaż bez przesady z tolerancją.-


Uśmiechnęła się uspokajająco do kompana, a potem już spokojnie, wciąż uśmiechnięcie, spojrzała na sierżanta.

-Ci tutaj byli najemnikami pracującymi jako ochroniarze poprzedniego kapitana "Śmiałego", tego statku widocznego na wodzie. Nie uszanował on naszej misji i prośby o spokojne przepłynięcie, ponadto okazał się wysoce grubiański i w niezbyt miłych słowach określił co sądził o Inkwizycji. Co oczywiście nie było mądrym posunięciem stojąc dwa metry od członkini tej grupy, która swoją pozycję zdobyła walcząc z okultystami i demonami. Ci tutaj nie byli zadowoleni gdy kapitan stracił stołek.-


Uśmiech zniknął w czasie opowieści, ale sama ona była spokojna i ten spokój można była wyczuć.

-Reszta, jak to mówią, jest historią.-

-Ja... Em... Rozumiem.-
sierżant skinął głową, co bardziej przypominało ukłon w stronę Tsuki.

-Wspaniała...

-Hmmm?

-Moja przełożona pomyliła nazwę statku. Nie ma pamięci do szczegółów. To byli ochroniarze kapitana Volaju, który ubliżał nam i wykazywał niepokojące okrucieństwo względem swoich podwałdnych więc stracił stanowisko oraz głowę.


Sierżant pobladł jeszcze bardziej.

-Em... A wolno mi zapytać o cel państwa wizyty... ?

-Poinformowano Inkwizycję, że dzieją się tutaj rzeczy wskazujące na aktywność okultystyczną lub nawet już szerzącego się zepsucia. Mamy zbadać i, w razie potrzeby, rozwiązać problem.-

-A dokładniej mówiąc, wezwał nas tutejszy baron.-
Laurie całkiem nieźle spełniała się w roli przybocznej Tsuki.

Sierżant zaś pokiwał pośpiesznie głową.

-Rozumiem... W sensie że zaprowadzić do pana Swanstona?

-A to baron?

-T... Tak.


Laurie spojrzała na przełożoną.

-Czy chcemy spotkać się z baronem Swanstonem, pani inkwizytor?

Heishiro niepewnie nachylił się do ucha samurajki. Dopiero teraz dotarło też do dziewczyny że mężczyzna ma dobrze ponad dwa metry wzrostu.

-Panienko, czemu ona cię tak tytułuje... ?


Skinęła głową Lauire, uśmiechając się lekko.

A potem prawie się pacnęła w czoło, zapominając, że nie wyjaśniła tego swojemu nowemu towarzyszowi.

-W tym kraju istnieje organizacja zwana Inkwizycją. Są oni odpowiedzialni za szukanie śladów okultyzmu, deprawacji i mrocznych praktyk. Jako, że nie miałam dużego wyboru co robić po ucieczce z niewoli, zdecydowałam się dołączyć wpierw do milicji, a potem zostałam polecona Inkwizycji i zaczęłam dla nich prace, ma to swoje zalety jak i wady. W tej grupie mam rangę "Inkwizytorki" i posiadam czarną odznakę, co w połączeniu oznacza, że jestem najwyżej postawioną agentką polową. Jedyna możliwość awansu dla mnie byłaby wtedy gdybym otrzymała własny teren i oddział Inkwizycji pod rozkazy....-


Podrapała się po policzku.

-To ma jakiś sens czy znowu zbyt dużo słów znów użyłam bez potrzeby?-

-Eh...-
samuraj podrapał się niepewnie po policzku.- Chyba będziemy musieli sobie to jeszcze omówić...

Krótko skinęła głową, ruszając za sierżantem.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 05-05-2013, 14:17   #144
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
“Robi wszystko sam. Dosłownie.”- Ani chybi … golem. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Nawet jeśli prowadzi brudne interesiki swych klientów, to na bogów... te oficjalne powinien przez aplikantów. Biedaczysko zaharowuje się na śmierć. Nawet jeśli pod koniec tygodnia sobie pobzyka to … nie może być człowiekiem. Albo golem, albo... automaton.

O drewnianych golemach Jean Battiste słyszał od ojca. Ożywione wystrugane z drewna sługi, żywe lalki wystrugane do ściśle ustalonych przy tworzeniu czynnościach robiące je z chirurgiczną precyzją i o ściśle określonej porze.
Zdecydowanie chory pomysł, ale... szlachta się nudziła więc często takie chore kaprysy spełniała.
Niestety jak Jean podrósł zorientował się, że drewniane golemy były wymysłem ojca. Nigdy nie istniały, chociaż... Ojciec Jeana twierdził, że tą opowieść (jak i inne), słyszał od swego ojca. A on od swego i tak dalej... Akurat.

Co nie zmieniało faktu, że ów Robert Roques prowadził nudne i smutne życie. Praca cały tydzień i nieco bzykania raz na tydzień. To ma być rozpustne życie? To ma być życie bogatego i wpływowego człowieka?
To kpina nie życie. Byle hulaka ma przyjemniejszy żywot niż Robert Roques.
Ogólnie pokręcona rodzinka, nawet jak na luźne standardy gnoma.

No cóż przed pożegnanie z Inigo Forell polecił jego ludziom szpiegowanie Diego, wydawał się najsłabszym ogniwem rodziny. Warto by było wiedzieć, na co przepuszcza majątek Roquesów i jak to wykorzystać jego słabostki.
Nawet jeśli to kosztowało trochę gotówki, którą mógł przeznaczyć... choćby na zachcianki kota.
Poza tym Jacoppo twierdził, że tanio. Twierdził także, że Roquesowie okazali się ciekawsi niż by się z pozoru wydawało. Też odkrycie... wszak ostatnim razem narzekał, jak jego “fachowców od podrywania” Maria Roques załatwiła. Sztuczka godna królewskiej faworyty, a nie dziewki z dzikich wislewskich stepów.
Czego gnom nie zapomniał mu wypomnieć.

-Na pierwszy, na drugi i na trzeci rzut oka... Sam wspominałeś, iż nieźle się twoi podrywacze z Roquesową małżonką namęczyli, bez skutku.- rzekł w odpowiedzi, nie bez satysfakcji ukrytej w tonie głosu.
-Fakt... Ale na twoje pocieszenie zająłem się nie tylko rodziną Roquesów w perspektywie ostatnich kilku dni, lecz ogólnej. Generalnej, można by powiedzieć.- Jacoppo przechylił lekko kufel zostawiony przez jego poprzednika i skrzywił się.
Gestem przywołał służkę.
-Duży kielich wina z Westalii... Albo nie. Merrantijski "Jad Skorpiona".
-Ale panie, nie mamy takich...
-Sam przyniosłem twojemu pracodawcy skrzynkę. Idź powiedz mu kto prosi o napitek. I pośpiesz się.-
uśmiechnął się lekko widząc jak dziewka w biegu podwija sukienkę.
Następnie spojrzał na Jeana.
-Więc... Rodzina Roques, jak każda rodzina której nie straszny głód, choroby czy perspektywa ciężkiej pracy, ma bardzo... systematyczny sposób pędzenia czasu.
-To znaczy? Co masz na myśli?-
spytał podejrzliwie gnom.
-Według tego co robią można by ustawiać zegarki. Określony czas w domu, określony czas po za domem, obiady, kolacje śniadania i każde inne mniej lub bardziej formalne posiłki o ściśle określonych porach.- złodziej uśmiechnął się lekko widząc zmierzającą ku niemu dziewczynę z kielichem, oraz kamionkową butelką na tacy.- Pytanie tylko czy bardziej interesuje cię Maria, czy też jej małżonek...
-Na razie Maria. Przeciw samemu Roquesowi mam tylko podejrzenia. A to za mało, zresztą...-
upił nieco trunku, by po chwili dodać.- Nie jestem złodziejem Jacoppo . Nie dostanę się do sekretów jego sejfu, zresztą... wiesz co by było, gdyby ktoś je wykradł ?
-Szczerze mówiąc już samo wejście do gabinetu będąc niezauważonym przez Roberta jest trudne. Na stałe opuszcza go tylko w niedziele, kiedy to poranek spędza z żoną i synem, by następnie udać się na przejażdżkę dorożką po za miastem i finalnie wylądować w Domu Negocjowalnego Afektu, na jednym z górnych pięter.-
bezwiednie poskrobał się po nosie.-Właśnie... Nie wspomniałeś mi skąd wziąłeś trop na rodzinkę naszego drogiego, w każdym tego słowa znaczeniu, prawnika?
-Był ślad pieczęci Roquesów... odbity przypadkiem na dokumentach dostarczonych mi przez tego... siwobrodego staruszka, którego myśmy porwali z rezydencji ostatnim razem.-
Jean uznał, że nie ma co tego ukrywać.-Dlatego się nim zainteresowałem. To mało, zbyt mało by się narażać, więc... badam teren. Ta Maria też ma sztywny harmonogram zajęć?

Jacoppo zamyślił się, lecz po chwili jakby wrócił do teraźniejszości.
-Cóż... Tak, ale znacznie mniej niż Robert. Chociaż prawdę mówiąc w porównaniu do Roberta Roquesa można by powiedzieć że sama Śmierć mogłaby prosić go o robienie jej harmonogramu zajęć.

No właśnie... Przewidywalny nudny żywot. Zupełnie jakby miał dwie żony, tą w domu i tą niedzielną. I żadnej nie kochał. Żywy człowiek by nie mógł. Ani chybi... Robert jest automatonem.

Tymczasem Jacoppo przerwał, gdy zagraniczny napitek wylądował przed nim na stole. Dziewczyna zaś dygnęła, przyjmując jako zapłatę trzy sztuki platyny. Jedną, schowała do ukrytej kieszonki przy pasku.
-Maria wychodzi z domu zawsze po śniadaniu, kiedy guwernantka odbierze już jej syna. Potem, wraca na obiad, który spożywa wraz z synem i mężem i aż do kolacji zajmuje się pociechą...- biorąc pod uwagę a'loueskie standardy panujące pośród szlachty, Maria mogłaby uchodzić za wzór matki.- Kiedy mały zaśnie, znów znika w mieście. I przykro mi to powiedzieć, jeden z moich obserwatorów zebrał nieliche bęcki, gdy ją śledził. Na szczęście wyłgał się, że sprzedaje tylko plotki paniom z wyższych sfer... Tak czy inaczej Maria co wieczór zapuszcza się za północny brzeg rzeki, do Starego Miasta.

Ach, Stare Miasto. Miejsce gdzie znajdowały się najbardziej urokliwe kamienice, parki oraz karczmy. A jednocześnie miejsce gdzie znikali ludzie, uciekający przed prawem oraz gdzie niejedna panna straciła wianek i cnotę.

-Jasne, ale sam wypytałem ich o wszystko, czyli o niewiele. Jeśli idzie o zaloty i sztukę uwodzenia, Maria jest zadziwiająco doświadczona... Ni dziwota, że jej ojciec wysłał ją tutaj, lub też dał wybór pójścia do zakonu. Sojusz Wislewski to kraj znacznie mniej tolerancyjni niż A'loues...- znów zamilknął, myśląc intensywnie.- Ale czekaj... Jeśli kartka miała na sobie ślad pieczęci, to musiała pochodzić z gabinetu Roberta... A tam ma dostęp tylko on...
Odkorkował Jad, rozlał go do dwóch kielichów i wyprostował się na krześle.
-Nie capi ci tu coś, Jean? Jeśli chodzi o sprawę, rzecz jasna, a nie ten przybytek.
- Cała sprawa capi... Wczoraj nasłali na mnie pułk muszkieterów. Pułk! W środku miasta...-
w opowieściach gnoma liczba żołnierzy, tak ryba rosła za każdym razem.- Wymordowali ludzi, podpalili przybytek... w ramach zacierania śladów.
Potarł kark.- I to w jakim celu? By dopaść jednego małego gnoma.
Westchnął.- Co byś proponował, wedrzeć się do Roquesów?
-Proponowałbym sprawdzić kto po za Robertem, byłby w stanie wejść mu do gabinetu... Biorąc pod uwagę że co niedziele go tam nie ma...-
niziołek zmarszczył brwi.- Biorąc pod uwagę że co niedziele go tam nie ma, włamywacz musiałby być najlepszym złodziejem w kraju. Albo mieć klucz.
-Nie mam aż takich wpływów w Domach Negocjowalnego Afektu, by mu wykraść kluczyk.- wzruszył ramionami Jean. Spojrzał wprost w twarz Jacoppo .- Nie lepiej po prostu siedzieć na czatach i obserwować. Jeśli nikt nie wejdzie, to znaczy że nikt nie byłby w stanie.
-Ty nie masz, ale ja mam.- De Barill uśmiechnął się krzywo.- I kilka innych osób, których personaliów nie znam... Widać że nie jesteś złodziejem. Prawdziwy złodziej, gdy patrzy na cel, nie myśli jak go dosięgnąć, lecz jak zrobiliby to inni...
-Każdy myśli po swojemu. Ja na przykład nie zadowoliłbym się bajdurzeniem, na temat tego, że ona potrafi uwodzić...
- odparł niechętnie gnom podkreślając ostatnie słowa. Po rzekł mentorskim tonem.- Spytałbym się tych twoich lowelasików, o jej nawyki, ulubione miejsca, o rodzaj kwiatów które lubi, kolory sukni jakie nosi... o takie sprawy.
-Dobrze więc. Przyślę ich tutaj wieczorem... A jeśli idzie o Roquesów, mam gmerać dalej jak rozumiem?
-Przecież i tak byś gmerał. Wątpię by ta sprawa cię nie zaciekawiła.-
rzekł z uśmiechem Jean drapiąc się za uchem.- Ja.. zajrzę do zamtuzu. Warto odnowić stare znajomości i popytać, które to panienki zajmują się Roquesowym sztylecikiem co niedziela.
-Świetnie więc. Wiem gdzie w razie czego cię szukać!-
Jacoppo z zadowoleniem wstał i opróżnił kielich, krzywiąc się wyraźnie.- Palące, acz słodkie... Spróbuj, nic się nie napiłeś. I powodzenia. Zakładam że niedługo znów się zobaczymy.
-Jasne... wkrótce.- rzekł gnom nalewając sobie trunku.- Chyba że mnie panienki przetrzymają dłużej. Choć wątpię, bo nie mam akurat pieniędzy na aż tak drogą czułą opiekę.
Powąchał nieufnie nim się napił. W końcu to co smakowało niziołkowi niekoniecznie gnomowi do gustu przypaść musi. Było niezłe, nieco... kwaskowato-słodkawe, ale w przyjemny sposób i paliło niczym wislewska gorzała.

-A!- złodziej obrócił się na piecie, jakby przypominając sobie o czymś.- Pamiętasz jak byliśmy w winnicy, na egzaminie dla ewentualnych rekrutów do Gildii? W sensie dla ciebie była to pewnie część dochodzenia, ale mniejsza... Zauważyłeś tam może coś dziwnego?
Owszem... Jean zauważył, ale znów był lojalny wobec “wspólniczki”. Coś jej się należało po kłopotach w jakie ją wciągnął.
-Zależy co rozumiesz, przez... dziwne?- spytał gnom dolewając sobie znów owego trunku.
-Żeby zaliczyć egzamin, trzeba było ukraść butelkę o określonej wartości. Ten kto ukradłby jedną, określoną, najdroższą, od razu otrzymałby wyższy stopień w gildii... Lecz owa butelka przepadła, mimo że na oku miało ją kilku egzaminatorów. Wiesz coś może o tym, Jean?- Jacoppo uniósł lekko brew, patrząc badawczo na szpiega.
-A skąd mam wiedzieć? Nie jestem złodziejem, ani znawcą wina. Przypuszczam że ów łotrzyk ceni bardziej niezależność niż wyższy stopień.- odparł wymijająco szpieg, mając nadzieję, że łotrzyk nie przejrzy jego blefu.
-Ech... Może i masz rację.- niziołek westchnął cicho, wyciągając zza pasa wymięty kapelusz i strzepując zeń pyłki jakie nań opadły w czasie rozmowy.- Czasy się zmieniają... I w takich chwilach mam wrażenie że nawet ja za nimi nie nadążam. Do zobaczenia, Jean.
-Do zobaczenia.- rzekł na koniec rozmowy gnom.

Wyprawa do Pałacu Dam Negocjowalnego Afektu, zwany też Domem Negocjowalnego Afektu, Pałacem Rozkoszy i... kilkoma innymi dosadnymi nazwami, była wyprawą wspominkową. Gorącokrwisty gnom o chwiejnej moralności przebywał tam wiele razy. Ba... Sargas stamtąd pochodził.Był odrzuconym z licznego miotu potomkiem kotki jednej z pracownic tego przybytku. Dawne dzieje...

Zaś ów sam przybytek był pałacem umieszczonym w samym centrum dzielnicy kupieckiej. Pięknie zdobiony front, pełen rzeźb i płaskorzeźb o frywolnej tematyce był zachętą do zwiedzenia przybytku. Ponoć pierwotnie rzeźby reklamowały wdzięki pierwszych pracownic i pracowników przybytku. I były robione na ich podstawie. Niemniej nic nie trwa wiecznie... poza kamieniem. Pracownice postarzały się i pomarły.
A rzeźby pozostały. Za dnia frontowe drzwi, były zawarte. Lokal wieczorem dopiero oficjalnie otwierał swe podwoje. Nieoficjalnie jednak stali klienci, mogli wejść od zaplecza na umówione wizyty.

Jean choć był częstym klientem, nie był nigdy stałym... Ot, nie zawsze miał dość monet w kiesce.. No i umawianie się na konkretny numerek z wybraną pracownicą nie współgrało z jego spontanicznością względem miłosnych przygód.
Niemniej Jeana wpuszczano do Domu Negocjowalnego Afektu o każdej porze.
Miał bowiem kilka przyjaciółek, zwłaszcza wśród egzotycznych pracownic przybytku.

Jak choćby Różyczka. Prawdziwe imię tej krasnoludzkiej kurtyzany było nieznane. Zresztą brodaci, z tego co gnom wiedział o tej rasie, o ile w słowach byli wulgarni o tyle w łóżkowych sprawach bardzo pruderyjni. Dla krasnoludów Różyczka była więc kobietą wyrzuconą poza nawias swej rasy.
Co ją samą chyba nie martwiło. O nie... Różyczka oznaczała się całkowitą pogardą dla tradycji i uwielbieniem męskich atrybutów... zwłaszcza tych między nogami. I nie miała dla niej znaczenia rasa mężczyzny. Byle był milutki, w miarę czysty i hojny.
Nic dziwnego... Różyczka weszła do pokoju w którym Jean czekał na nią, wraz ze Sargasem.



Mimo dość rubensowskich kształtów, Różyczka była atrakcyjną, wysoką krasnoludzicą, która (co było rzadkością u przedstawicielek tej rasy) wiedziała jak wyglądać ładnie.
Tak jak wszystkie krasnoludy ceniła złoty, kruszec, choć bardziej na sobie niż w skarbcu. Obcisła suknia była skrojona tak, że pozwalała klientom na dostęp do wszelkich strategicznych obszarów i podkreślała urodę ciała. Muskularnego, a jednak pięknego.
Nic dziwnego, że ta egzotyczna piękność miała powodzenie nie tylko wśród gnomów i niziołków (bo kto widział krasnoluda w zamtuzie?).
Niewielka blizna od noża pod lewym policzkiem przypominała, że choć Różyczka jest delikatnym kwiatem, to i kolce (oraz pięści jak młoty). No i jeszcze ta burza brązowych pukli.
Poruszając zmysłowo biodrami, Różyczka weszła do komnaty mówiąc z przesadnym a’loueskim akcentem.- Ach Jean Battiste... Co za miła niespodzianka
Tak typowym dla przybyszy z poza A’loues.
-Witaj Różyczko, jak tam... branża rozrywkowa?- spytał w odpowiedzi Jean starając się w miarę możliwości, nie wędrować wzrokiem po kształtach rysujących się wyraźnie, pod dość skąpym strojem Różyczki. W końcu nie był tu dla zabawy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-05-2013 o 14:21.
abishai jest offline  
Stary 06-05-2013, 00:30   #145
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Tropiciel milczał przez dłuższą chwilę, pijąc małymi łyczkami i w odstępach by nie wypocić wszystkiego. Jego suche, twarde jak rzemień ciało rychło odzyskało odrobinę sił, ale Petru wiedział że daleko mu było do ich zregenerowania po wyprawie do Bonampak. I po prawdzie ktoś inny powinien szukać M’kolla, nie on. Przynajmniej w teorii.

“Chcesz mieć dobrze ogryzioną kość, musisz ją ogryźć samemu...”

Z M’kollem nie rozmawiał zbyt wiele po walce w jaskiniach i tak naprawdę nadal nie wiedział jak ten przyjął jego nowo odkryty talent. Wiedział że zaskoczył łowcę i zirytował go, a od jego marudzenia i psioczenia zdążyła go rozboleć głowa, ale “na szczęście” krótko po nastaniu poranka zwiadowca odłączył się by odnaleźć grupę tropiącą bestię. Cóż, odnalazł, jak się okazało...

Z napięciem przypatrywał się M’kollowi. Na szczęście w jego zachowaniu - słowach, gestach, spojrzeniu - nie doszukał się nieufności czy podejrzliwości. Ulżyło mu, bardziej niż sam chciałby przed sobą przyznać. Okoliczności w jakich stał się “dzikim magiem” sprawiały że sam sobie nie dowierzał.

- Petru?
- Jesteś potrzebny w Palenque... My obaj. Czeka nas pielgrzymka - powiedział cicho.

M’koll nie był głupcem. Poruszył się niespokojnie i skupił spojrzenie na twarzy przyjaciela.
- Skuldyjczycy, tak? A jak im to może pomóc?
- Ceth jest druidem, korzystając z mocy tego … miejsca … może przetransportować całą ich grupę do Skuld. A przynajmniej są na to szanse.

Petru dostrzegał w twarzy M’kolla że ten pomysł mu się nie podoba i doskonale go rozumiał, bo czuł to samo po opadnięciu pierwszej fali entuzjazmu na wieść o zadaniu. Tak samo zrazu nie podobało mu się sprowadzanie obcych do Miasta Światła, tak samo niepokoił się tym że wiedza o miejscu które umożliwiało znalezienie ratunku dla Palenque w przeszłości wydostanie się “na zewnątrz”. Do Cetha Aep Craitha mógł się przekonać i zaufać mu, ale to samo nie rozciągało się na resztę druidów ze Skuld i demony jedne wiedzą na kogo jeszcze z tych którzy dowiedzą się o sekrecie.

Ale Rada podjęła postanowienie i nie było nad czym dyskutować.

- Ty jeden wiesz dokąd iść.
- No to i ty się dowiesz.

Petru skinął głową. Ojciec Valerian był z niego zadowolony, a to było wiele. I nadal mu ufał.

- Opowiedz mi o drodze i o tym czego możemy się spodziewać.
- Na razie zabierzmy do Palenque tyle mięsa ile damy radę.
- Racja - westchnął tropiciel. Wolał się nie zastanawiać nad tym kiedy ostatnio był tak zmęczony. Wraz z M’kollem i resztą tropicieli jął schodzić do cielska lwa pustynnego.



Rulf znalazł go na murach obronnych Palenque w towarzystwie Wichra. Tropiciel odpoczywał mając przed sobą zbroję, tak ciężko doświadczoną przez ostatnie dni. Bystre oko Skuldyjczyka mogło dostrzec że na skórzanym pancerzu nie było znać plam i większości uszkodzeń. Petru i wilk spoglądali na osiedle, wyglądając jakby dzielili się jakimś niemym rozbawieniem. Z góry, w rzadkich momentach w których słońce przebijało przez chmury, Miasto Światła jawiło się nieledwie jako niezamieszkałe rumowisko.




Oczywiście, niewiele twierdzeń mogło być bardziej odległych od prawdy. W zakurzonych domostwach tętniło życie, w zdecydowanie bardziej ubogich warunkach niż w Skuld, jak Petru się domyślał, nie mniej jednak … cóż, żywotne i uparte. A może nawet i bardziej. Warte wielokroć więcej niż życie pojedynczego tropiciela o przerośniętych paznokciach i skórze twardej niczym pancerz. O dziwo, ta myśl podnosiła Petru na duchu.

Dlatego też z uśmiechem spojrzał na Rulfa, a zaraz potem przeniósł wzrok na dziewczynę idącą drogą biegnącą pod murami. Chustę kryjącą oblicze przed żywiołami, tak chętnie noszoną przez młode niewiasty w Palenque i innych osiedlach Prawdziwych Wiernych, odsunęła z twarzy. Pozdrowił ją skinięciem i uśmiechem, na który odpowiedziała własnym.
- Kto to? - zapytał Skuldyjczyk.
- Fareiba - Petru odpowiedział bezwiednie - Córka Vlada.



Dziewczyna spoglądała ciekawie ku Petru, Wichrowi i Rulfowi … a może należało raczej powiedzieć że przede wszystkim ku Skuldyjczykowi.

- Nawet nie próbuj - Petru rzucił cicho a żartobliwie w jego kierunku - Sam wypruję ci flaki.
Po prawdzie na widok dziewczyny wspomnienie Nemertes wychynęło z zakamarków pamięci tropiciela. Wspomnienie jej bystrego umysłu, ciętego języka i sarkazmu tnącego do kości … i smaku jej ust, dotyku upazurzonych dłoni na jego ramionach i torsie, jej odmiennego i jednocześnie niezwykle kobiecego zapachu, żądzy jaką zmiennokształtna w nim budziła…

Potarł dłonią twarz zyskując chwilę na ochłonięcie. Spojrzał jeszcze raz na Fareibę, usiłując stłumić myśli o Nemertes. Petru, jako znajdę, nie obowiązywał niepisany zwyczaj by szukać żony w innych społecznościach, aby nie dopuścić do związków między zbyt bliskimi krewnymi. Ale by starać się o córkę Vlada, musiał przekonać do siebie dumnego przywódcę wioski. Gdyby się wykazał, gdyby był kapłanem lub dysponował zdolnościami przydatnymi dla społeczności … to kto wie. Spojrzał na swe dłonie, wspominając rozmowę z ojcem Valerianem jeszcze przed wyruszeniem na poszukiwanie M’kolla.

Rozmowę i lęk, gdy opowiadał co się wydarzyło i co było przyczyną - jego zdaniem - przebudzenia się w nim zdolności magicznych.
- To się stało po Krwawym Wiecu, ojcze - pamiętał swój strach i napięcie w jakim czekał na słowa kapłana. Jakby miał to być werdykt - winny, czy niewinny?
- Petru, komuś kto tyle razy co ty przebywa na rubieżach Naz’Raghul mogłoby się zdarzyć coś tysiąckroć gorszego niż spontaniczny talent magiczny - odpowiedział mu przybrany rodzic. Ojciec Valerian spoglądał na niego z niepokojem, ale nerwy trzymał na wodzy. To też było dla Petru cenną lekcją.

Musiał o coś jeszcze zapytać.
- Miałem nadzieję zostać kapłanem Lśniącego Boga - powiedział ponuro. - A jestem dzikim magiem. Czy jedno przeczy drugiemu?
Stary mężczyzna westchnął i przesunął dłonią po resztkach włosów. O tym o co Petru pytał nigdy nie rozmawiali, bowiem i żadnemu z nich nie przyszło to do głowy.
- Magia nie jest jakąś zamkniętą doktryną, synu. Kapłaństwo nie wyklucza bycia czarodziejem, i na odwrót. Jeśli pan nasz, Pelor, zechce w tobie mieć głosiciela swego słowa - czy sądzisz że twój talent do innego rodzaju magii będzie przeszkodą dla Jego wyboru?

Przytulił ojca z radością i wdzięcznością. Czuł jak kruche są jego kości i jak podstępnie i nieubłaganie wiek ujmował mu siły, ale nie miało to żadnego znaczenia.
- Dziękuję.
- Będziemy rozliczani za to co staramy się osiągnąć, Petru - kapłan również przytulił przybranego syna...

Tropiciel potrząsnął głową oddalając wspomnienie tej rozmowy. Spojrzał jeszcze raz za oddalającą się Fareibą, nie mogąc się powstrzymać od porównywania córki Vlada z Nemertes. Ciekaw był w jaki sposób Rulf zagadnie go o dziewczynę.

Okazało się że nie trafił.
- Idziesz z nami? - Rulf zapytał z napięciem w głosie.
Petru natychmiast zbystrzał, spoważniał i spojrzał na harcownika. Pytanie Rulfa dało mu do myślenia. Tym bardziej że Skuldyjczyk ewidentnie oczekiwał na odpowiedź i od niej wiele zależało.
- Tak - powiedział spokojnie.
- Jak tam będzie? - na słowa Skuldyjczyka Wicher poderwał łeb i spojrzał z uwagą na Petru.
- Ciężko - tropiciel westchnął - Na napotkanie kultystów szanse będą niewielkie, ale duże na natknięcie się na zwykłe, magiczne i niemagiczne bestie. Na szczęście wody będzie dużo, bo droga wiedzie przez doliny. Choć deszcze są tam nieczęste - dodał po chwili namysłu. Wskazał w kierunku północnego wschodu.
- Tam - mruknął - Przez góry. Dobrze zrobisz jeśli odpoczniesz przed pielgrzymką.
- Chciałeś powiedzieć: “wędrówką”.
Petru spojrzał na północny wschód i uśmiechnął się do Wichra.
- Niech będzie “wędrówka”...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 06-05-2013, 23:38   #146
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Statek powietrzny wolno zniżał lot. Chmury zostały hen wysoko, załoga krzątała się przy linach a podniebny kolos w eskorcie gryfich jeźdźców kierował się ku rozłożystemu polu w bezpośrednim zasięgu fortów broniących tej reduty. Pozostawiwszy wiele wyżej ptaki, chmury oraz złe samopoczucie Torgiego wylądowali. Otoczeni zostali błyskawicznie. Pod okiem celowniczych maszyn miotających opuścili trap, po którym powoli ruszył Buttal...

- Spokojnie panowie, spokojnie. Jestem kurierem Hejm Mynta, to środek transportu udostępniony mi przez jarla Kamiennej Baszty. Mój pracodawca, pan Belegard Dimzad może za nas poręczyć. W żadnym wypadku nie stanowimy zagrożenia zapewnił Buttal trzymając ręce pokazane w geście przyjaźni i braku broni.

Dowódca gryfich jeźdźców westchnął cicho, rozejrzał się na starożytnym placu, służącym kiedyś za rynek na jednym z zewnętrznych posterunków i znów rzucił okiem na kuriera:

- Dimzad... Cholera, wiem że to szycha, ale mógłby ostrzec nas chociaż że jego psiak przyleci do Morr wyprężony dumnie nie dziobie draństwa mogącego uchodzić za niezgorszą machinę desantową...

-Nazwałeś nas psami?- Torrga, który starał się nie okazywać radości na grunt pod stopami spojrzał groźnie na rozmówcę. Jeździec przewrócił tylko oczami:

-W ostateczności każdy jest czyimś psem, więc waruj z łaski swojej...

Torrga zmarszczył brwi, nie do końca ogarniając coś tak finezyjnego jak grę słów.

- |To była niespodziewana podwózka. Ale w ramach dobrej woli na ten lot nie zamontowano cięzkiej artylerii. Tak czy inaczej muszę w miarę żwawo dostać się do biura Hejm Mynt. Potrzebujecie czegoś od nas? Kapitan tego statu wyjaśni wam wszytsko co potrzeba.

- Do góry Morr zostało jakieś dziesięć kilometrów a tym draństwem nie mogę puścić was dalej. Ma broń czy nie, to tak jakbym wpuścił pieprzoną galerę do sali tronowej. Król na pewno chętnie tu przybędzie żeby to obejrzeć, lub chociaż wyśle któregoś z thanów, lecz sam statek dalej już nie poleci.

Buttal zaklął w myslach - to nie była dobra nowina. Ale wtedy przyszło mu do głowy proste rozwiązane: -Ale skoro panowie muszą i tak o tym zaraportować to może by nas panowie przy okazji podrzucili? zapytał milusim i słodkim głosem krasnolud.

Jeździec zmarszczył brwi. Mocno. I spojrzał na Buttala z zerowym rozbawieniem:

-Czy pan mnie właśnie bezczelnie pyta czy jedna z najbardziej szanowanych i najstarszych formacji zbrojnych w Morr mogłaby, ot tak sobie, zacząć robić za taryfiarzy dla kuriera-powsinogi i jego nieco zbyt nerwowego kolegi który z mydłem nie widział się od dawien dawna?

-Myłem się dwa dni temu!

Wszyscy zgromadzeni z zaskoczeniem spojrzęli na Torrgę. Gdyby było cieplej, gdzieś pewnie zagrałby świerszcz. Zamiast tego najmita odchrząknął:

-Ale ostatni raz byłem w domu trzy miesiące temu..

[i]-No i?[i/]

-Tylko moja matula może prać moje ciuchy....

Kapitan gryfich jeźdźców zdjał z głowy skrzydlaty hełm i szpicem na jego czubku trącił kubrak Torrgiego. Brzdęknęło: -Cholera, to już prawie pancerz...

- No widzicie, nie zrobicie tego dla jego stęsknionej matuli? Co to dla was, nawet nas nie zauważycie. Serio. Jesteśmy cisi i niewidoczni. A wiecie, a jak szefostwo będzie nas chciało przesłuchać? To co, po raz drugi będziecie gnać? Warto to? Po za tym lepiej nas tu nie zostawiać. To ładna okolica a my ściagamy ciągłe napady. A tak nie bedziecie musieli pilnowac okolicy bo bedziecie z nami, same plusy, nie? No sami powiedzcie. przekonywał ich dalej Buttal korzystajac z ich zaciekawienia.....higiena Torgiego.

-Ech... Zakładam że jeśli tego nie zrobimy, w sposób oczywisty wspomniesz o tym Dimzadowi i mimo że w gruncie rzeczy nie chcesz nam paskudzić, to i tak to zrobisz, co?

- Nie. Jeśli nie chcecie nas podwieść pójdziemy piechą na przełaj. stwierdził Buttal. Za kogo oni go mieli, za jakieś bydle albo południowca? Buttal skinął na Torgiego i zaczął się rozglądać za swoim workiem.

-Ech... No dobra, ale jeśli komuś sie tym pochwalicie, będziecie mieć kłopoty...

-Doprawdy?- Torrga nastroszył się - Jakie?

-Nie wiem... Wymyśle coś... PO TYM JAK W KOŃCU PÓJDĘ SPAĆ PO CZTERDZIESTOOŚMIOGODZINNEJ ZMIANIE!

Torrga cofnął się lekko .-Em... No dobra..

- Bardzo wam dziękujemy, jesteśmy naprawdę zaszczyczeni zapewnił buttal przyglądając się gryfom. I pomyślec że normalnie zaplaciłby za to tysiąc sztuk złota. Okazja normalnie. - To kiedy ruszamy?

Jeździec westchnął i zagwizdał przez palce:

-Teraz...

Sekundę później gryf spadł z nieba tuż za jego plecami, generując podmuch wiatru który zmierzwił dwójce podróżników brody, a Buttalowi zdarł czapkę z głowy.

Po chwili znaleźli się obaj w powietrzu w szponach wielkiego gryfa. Wznosili się znowu co nie spotkało się z entuzjazmem Torgiego...Butala też jakoś niespecjalnie. Lecąc z o wiele większą niż wcześniej prędkością mijali szczyty górskie, czy raczej skałki, w porównaniu z górującą nad nimi Górą Morra. Po krótkiej właściwie chwili znaleźli się nad zabudowaniami górnych przedmieść, minęli wielkie wyjścia szybów kopalnych, przelecieli nad targiem zewnętrznych i zaczeli opadać niemal pikując. Po lekki ataku histerii Buttal dostrzegł zbliżający sie błyskawicznie wielki wewnętrzny plac z czymś jakby stajniami po bokach...To chyba było lądowisko gryfów.
 

Ostatnio edytowane przez vanadu : 06-05-2013 o 23:47. Powód: kawałek mi ucieło w kopiowaniu
vanadu jest offline  
Stary 10-05-2013, 20:35   #147
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Tsuki




-Zaprawdę, nie wiem co hrabia Swanstone sobie wyobraża ściągając do zamku takie pospólstwo…

-Jego ojciec miał klasę i nie pozwalał hołocie szwędać się tam gdzie nie jej miejsce.

-Prawda, prawda! Widziałaś tego dzikusa? Półnagi, zarośnięty i jeszcze do tego cały okrwawiony!

-Obrzydliwe! Powinni go na zbity pysk wyrzucić.


Tsuki odprowadziła wzrokiem pochód, który przetoczył się przez korytarz i uspokoiła się, tłumacząc sobie, że ile łbów by nie ścięła, i tak na świecie było dość idiotów by w sposób naturalny zapełnić powstałą lukę. W gruncie rzeczy walka z ludzką głupotą była niczym zabijanie hydry. Hydry z tysiącem głów, ale bez tułowia.

Laurie spojrzała na towarzyszkę i uśmiechnęła się lekko, prostym zaklęciem zasklepiając rany Heishiro.

-Znów cię ręka swędziała?

-Ano… Chociaż jakby na to nie patrzeć, to można by to było podciągnąć pod obrazę funkcjonariusza Inkwizycji…

-Tsuki!-
elfka obróciła głowę i spojrzała z pewnym zaskoczeniem na przyjaciółkę. Mimo spokoju, szeroko pojętej cierpliwości i akceptowania inności kochanki, Laurie czasami musiała tupnąć nogą. I to właśnie było takie werbalne tupnięcie.- Nie po to zostałaś inkwizytorem, i nie po to zgodziłam się być twoją przyboczną, byś biegała po pałacach i straszyła idiotów!

-Em…

-Słucham?!

-Przepraszam Laurie.-
wymamrotała Tsuki, wbijając wzrok w witraż ponad głową przyjaciółki.

Heishiro zaś uśmiechnął się lekko, z trudem naciągając kimono na świeżo zaleczone plecy. Katana, wraz z różańcem, stała oparta o ścianę obok ławki na której siedział jej właściciel.

Samuraj odchrząknął i upił łyk wody z bukłaka.

-Widzę, że wasze relacje nie są czysto zawodowe, Tsuki-sama…

Dziewczyna spojrzała chłodno na swojego podwładnego i bez słów zmazała mu buńczuczny uśmieszek z twarzy.

-Em… Ta…

-Miałeś mi opowiedzieć jak tu trafiłeś.
- podjęła po chwili, kiedy cisza stała się niezbyt komfortowa.

Heishiro uśmiechnął się krzywo.

-Normalnie, na statku…

-A dokładniej?


Mężczyzna westchnął, opierając się plecami o chłodną ścianę.

-Kiedy Ichi Borotekkusu zostało zaatakowane, Pałac Wiru złupiony a pani ród uznany za wygasły południowe Klany praktycznie się złamały. Pozbawieni klanu-wodza oraz swojego seniora, generałowie zaczęli wycofywać się, obwarowywać w swych zamkach i ogółem, umykać z podkulonym ogonem przed dziesięciokrotnie mniej liczną armią wroga…- Heishiro przejechał dłonią po twarzy i przebiegł wzrokiem po zdobiących okna witrażach.- Tak… Było źle… Aż do chwili, gdy twój stryj, Czerwony Shakku, nie powrócił z pogranicza i nie wezwał chorążych.

Tsuki bezwiednie uśmiechnęła się na wspomnienie przyrodniego brata swojej matki, bękarta bez ziemi czy tytułu, lecz o sercu prawdziwego Uzumaki. Każda jego wizyta w domu wiązała się z opowieściami o gromieniu buntów oraz tropieniu demonów Oni, prezentami z dalekich stron i w ostateczności kłótnią z jednym, lub obojgiem rodziców, kończącą odwiedziny.

Elfka bezwiednie skrobnęła paznokciem rękojeść Benihime.

-Ci chorążowie… Odpowiedzieli… ?

-Większość, tak. Shakku powołał się na krew wiążącą go z twoją rodziną, na przysięgę, jaką złożyli jej wszyscy wasale i na końcu oznajmił, że nie przybył po tytuł, którego mu odmawiano, lecz po zemstę. Więc poszli. Klan Burzy, z gór. Klan Dzika z nadmorskich lasów. Klan Rybitwy z wysp… Nawet Minisi Śniącej Góry oraz korsarze z Czarnych skał odpowiedzieli na wezwanie…

-Chwila…-
Tsuki uniosła dłoń i zmarszczyła brwi.- A co z klanem Tsuinzu znad rzeki i klanem Taiga ze stepów?

-Murimoto z Taigi był najwierniejszy twojemu ojcu, co muszę przyznać ze wstydem. I to właśnie on pierwszy ruszył na najeźdźców, chcąc odbić Ichi Boretekkusu z ich rąk…-
Heishiro pokręcił ponuro głową.- Zmasakrowali ich. Zrzucali na nich bomby i garnki z płonącą oliwą… Z klanu Taiga zostało ledwie stu wojowników…

-A Tsuinzu?

-Ja… Jakby to powiedzieć…

-Prosto!
- Tsuki spojrzała surowo na rozmówcę.- Mów.

-Kw’Ado z Tsuinzu nie odpowiedział. Lecz mimo to ruszyliśmy na wroga. Mimo wielkich strat zdobyliśmy mury Ichi Boretekkusu, wybiliśmy obrońców i oswobodziliśmy pojmanych. Do odbicia został tylko Pałac… Wtedy, też, w chwili naszego tryumfu pojawił się Kw’Ado, prowadząc za sobą zastępy piechoty. Nie tylko samurajów, nie tylko lenników. W ślad za nim ciągnęły tysiące Sekihottai.

-Chłopi wezwani pod broń…
- szepnęła Tsuki, zdając sobie sprawę z trudu i fortuny, potrzebnych do odpowiedniego wyposażenia chłopskiej armii.

Heishiro skinął głową.

-Tak… Dzięki nim, Kw’Ado podwoił nasze siły i zapewnił dość żołnierzy by podjąć próbę zdobycia pałacu. Jego jednostki weszły do miasta, zajęły pozycje a Shakku wraz z generałami udał się do namiotu dowódczego Tsuinzu by omówić taktykę ataku…- mężczyzna przymknął oczy i westchnął.- Zdradzili nas.

Laurie zamarła i spojrzała na Tsuki. Heishiro zaś mówił dalej.

-Wszystko to okazało się wielką farsą. Czerwony Shakku i jego oficerowie zostali zabici, bramy pałacu otworzyły się by zalać nasze szeregi ogniem z armat i muszkietów, zaś od tyłu zaatakowała nas armia Kw’Ado.- Heishiro skrzywił się a jego dłoń powędrowałą do szerokiej blizny zdobiącej jego bok.- Byłem tam… Jako jeden z przybocznych… Widziałem jak do namiotu wpadają dwa tuziny samurajów Tsuinzu, jak rozpoczyna się rzeź… A kiedy już było po wszystkim, kiedy przygnietli mnie do ziemi i zakuli w łańcuchy widziałem jak Kw’Ado oddaje przywódcy najeźdźców włócznię… Włócznię, z tkwiącą nań głową Shakku.

W ciszy, jaka zapadła skrzypienie otwieranych drzwi było jak grom z jasnego nieba.

-Hrabia Swanstone z radością was przyjmie…- wymuskany urzędnik zamarł i przbiegł wzrokiem po twarzach czekającej trójki.- W sensie… Hrabia może chwilę poczekać…


Jean Battiste Le Courbeu


-Hmmm… Dobra, przyznaję, nie mam zielonego pojęcia jak do tego doszło.- siedzący naprzeciwko swojego pana Sargas, przekręcił z zainteresowaniem łebek.- Najpierw finezyjne zagajenie, wino, żarty… Wiesz jak działam. Wstęp. Istna klasyka. Potem, kiedy już odpowiednio ją rozrobiłem, zaczęły się pytania. Jak idą interesy? Czy to prawda że dość często zagląda tu Robert Roques? Czy to prawda że ma jakieś ulubione dziewczyny?

Sargas położył po sobie jedno ucho, co po kociemu można było uznać za uniesienie brwi. Następnie, ku irytacji Jeana, ziewnął i zaczął myć łapę.

-Niezbyt pasonujące? Wiem! Ale wszystko szło jak po maśle. Różyczka powiedziała, że popyta, że może coś się znajdzie… Czułem, że coś kręci, więc znów poczęstowałem ją winem. Nie podziałało, ale zamiast odpowiedzi, nastał ta cholerna, niezręczna cisza. Sam nie wiem gdy zaczęliśmy się migdalić! Prawda, było to miłe, ale nie wiem kiedy!

Kot podniósł łeb i zasyczał, kładąc po sobie uszy i strosząc ogon.

-Wiem. Przepraszam. Nie powinienem był cię wtedy wypychać na taras.- gnom przewrócił ze znudzeniem oczami.- Ale już wtedy powinienem wyczuć, że coś jest nie tak! Powinienem! Powiedziałem, że nie mam pieniędzy a ona… ona… Cholera! Mogłem to wyczuć!

-Mrau?

-Powiedziała, że to na koszt firmy…


Sargas miauknął cicho i położył łapę na nosie, wyrażając tym samym głęboką dezaprobatę poczynań swojego pana.

Sam Jean westchnął cicho, powiecił się chwilę po wezgłowiu łóżka i z irytacją spojrzał obwiązane dookoła jego nadgarstków płachty jedwabiu. Cholernie mocne płachty jedwabiu, jeśli szło o szczegóły.

Był nagi. W gruncie rzeczy do nagości już przywyknął, tak samo do braku skrępowania ową nagością. Ale sposób w jaki Różyczka pocałowała go w nos by następnie położyć jego ukochany kapelusz na… strategicznych częściach anatomicznych jego ciała, sprawił że Kot w Butach po raz pierwszy poczuł się upokorzony.

Ze złością spojrzał też na swojego pupila, który z pełną premedytacją mścił się za niezbyt delikatne wyproszenie go z pokoju.

-Sargas, do jasnej cholery! Znajdź mi jakiś nóż czy coś!

-Mrau?

-Muszę to cholerstwo przeciąć!

-Nie będzie takiej potrzeby, panie Le Courbeu…


Głos który rozległ się za kotarą do prywatnej alkowy Różyczki sprawił że za równo Jean jak i jego kot gwałtownie obrócili głowy, by spojrzeć na zwiewną postać która z gracją weszła do pokoju.

Juliette de Zephyr, jedna z najpiękniejszych i najbardziej znanych kobiet w Periguex wyglądała jak zawsze zjawiskowo. Delikatne koronki oraz gorset uzupełniane były o fałdy różowego jedwabiu a delikatny puder na policzkach potęgował głębie jej błękitnych oczu.




Najwyższa matrona Domu Negocjowalnego Afektu lekko niczym motyl opadła na sofę, na której jeszcze niedawno siedział Jean z Różyczką i uśmiechnęła się leciutko. Drapowany wachlasz cały czas poruszał się w jej dłoni.

-Witaj, Jean…

-Maddame…

-Różyczka poinformowała mnie o twoim przybyciu, nie oświeciła mnie jednak, w jaki sposób przekonała cię do zostania i rozmowy ze mną
.- Juliette uniosła dłoń a Sargas, który dosłownie zmaterializował się u boku burdelmamy, zamruczał z rozkoszy pod palcami kobiety.

Jean westchnął tylko.

-Kudłaty zdrajca

Juliette zaśmiała się tylko.

-Nie bądź dla niego tak surowy. Ani dla siebie. Nie wiem co musiałoby się stać, żebyś odmówił Różyczce.

Jean skrzywil się lekko, by finalnie spróbować wzruszyć ramionami. Co prawda, to prawda.


Petru


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=06H_6oI4EK4[/MEDIA]


-Przez trzy dni będziemy kierować się na zachód, przez Stare Doliny, starając się unikać kontaktu z miejscową fauną. Potem zaś, będzie już tylko lepiej.

Idący na przecie M’koll uśmiechnął się lekko, poprawiając kołczan na ramieniu i zerkając na ciągnący się za nim pochód. Petru zaś starał się nie myśleć o oficjalnym pożegnaniu zorganizowanym przez starszyznę wioski z powodu ich odejścia. Byli wszyscy. Valerian, Vlad, matka Shameem… Wszyscy. Były też życzenia szczęśliwej podróży, oficjalna modlitwa i w końcu dary na drogę, będące w większej części prowiantem i wodą.

Rulf idący jako drugi od końca spojrzał ponuro na przewodnika, a jego chrząknięcie przywołało tropiciela do rzeczywistości.

-Petru… ?

-Tak?

-On żartuje, prawda?


Mieszaniec uśmiechnął się lekko i wierzchem dłoni potarł o szczękę.

-W sumie… Nie wiem co miał na myśli mówiąc „lepiej”, ale przynamniej nie będziemy musieli się już martwić o zapasy wody ani o upał.

-A to niby dlaczego?

-Kiedy pokonamy Doliny, trafimy do puszczy…

-Puszczy? Macie tu lasy?


M’koll zaśmiał się pozbawionym wesołości głosem, zwracając na siebie uwagę wszystkich podróżników. Idący w milczeniu Aust zmarszczył brwi i posłał pogranicznikowi wrogie spojrzenie.

-Co cię tak bawi?

-Określenie tego smrodliwego, zalanego bagnem zbiorowiska powykręcanych drzew lasem
.- mężczyzna pokręcił głową i zwinnie pokonał rumowisko, będące pozostałością jednej z dawnych lawin. Małe kamyki stukały dookoła niego, gdy zgrabnie zsunął się ze zbocza.

Wicher, z Cethem i Lu’ccią na grzbiecie pokonał przeszkodę jednym, długim skokiem.

Drudi spojrzał z góry na M’koll, opierając kostur na ramieniu.

-Nie wiem na co narzekasz chłopcze? Mokradła, las, czyste powietrze…

-Komary…

-Niczego więcej nam do szczęścia nie potrzeba!

-Po za wężami błotnymi, mogącymi zjeść dorosłego człowieka na raz.

-Wicher też by tak mógł, a jakoś się tym nie chwali
.

Wilczur zadarł łeb i jednym okiem łypnął na swego towarzysza, by ostatecznie, z typowo psią rezygnacją, ruszyć dalej. Nikt nawet nie skomentował stłumionych przekleństw Rulfa, gdy ten co prawda pokonał rumowisko, lecz w czasie tego wyczynu toczył się obijał od kamieni niczym beczka.

Finalnie poderwał się na równe nogi, otrzepał z kurzu i dziarskim krokiem ruszył naprzód, udając że nic się nie stało.

Aust westchnął tylko po raz kolejny i trącił Petru łokciem.

-Ten twój koleżka… Zgrywa się, czy mówi prawdę?

Mężczyzna w zamyśleniu podrapał się po policzku.

Droga, jaką opisał mu ojciec Valerian jak do tej pory pokrywała się ze słowami padającymi z ust M’kolla. Trzydniowa droga przez Stare Doliny miała być zaledwie lekkim spacerkiem i wstępem przed prawdziwymi wyzwaniami jakie czekały podróżników na obranej ścieżce.

-My… Musimy pokonać Doliny. Potem będzie puszcza, ale sądzę że z nią też sobie poradzimy…

-A dalej?

-Schody, stare, pradawne, wijące się po ścianach górskich niczym węże. Ojciec Valerian określił je mianem Drogi Pielgrzyma.-
Petru spojrzał na delikatnie mówiąc, zaniepokojonego Austa.

-Chcesz mi powiedzieć że będziemy biegać po walących się schodkach ciągnących się na, tutaj zgaduję, niemałej wysokości?

-Spokojnie…-
tropiciel uniósł dłoń, próbując ostudzić obawy towarzysza.- Schody zostały wybudowane przez gigantów, kiedy ci jeszcze żyli w tych górach. Dla nas będzie to raczej wygodny trakt…

-Ale… ?

-Ale to wciąż trakt poprzez niegościnne, surowe i pełne niebezpiecznych stworzeń góry
.

Aust uśmiechnął się krzywo, poprawił kaptur na głowie i przyśpieszył kroku, rzucając Petru poirytowane spojrzenie.

-Wiesz, stary…

-Tak?

-Ty to potrafisz podnieść człowieka na duchu


Siedząca na wilczym grzbiecie Lu’ccia zachichotała cicho. To zawsze był dobry znak.


Buttal


-Dwadzieścia tysięcy złotych koron za sto ton solonego śledzia, dostarczonego w dwóch partiach. Połowa do Morr, druga połowa do Civ Undun.

-Ale panie, przecież umowa…

-Umowa handlowa nie została jeszcze zerwana, więc cały czas przysługuje nam dwudziestoprocentowy rabat względem waszych towarów, tak jak was dotyczy dwudziesto procentowy upust na broń wykonywaną w naszych manufakturach.

-No tak, ale…

-Do jasnej cholery, panie Remoe! Umowa jest umową, i póki któraś ze stron jej nie zerwie, jej warunki dotyczą naszej transakcji!

-Ech… Ma pan rację. Gdzie podpisać?

-Oto pióro. Tu, tu i tutaj, a na dole strony pieczęć kompani. Umowa na sto ton solonych śledzi za dwieście dziesięć tysięcy złotych koron.

-Ja… Dziękuje panie Belegard.

-Podpisuj i zejdź mi pan z oczu…



***


-Powiadam panu! Odmówili przyjęcia dwóch statków po brzegi wypełnionych wołowniną oraz jednego z sałatą!

-To skandal, naprawdę!

-Jeszcze do tego przedstawiciel Hejm Mynt w Karak Naz groził mi! Rozumie pan?!

-Tak, oczywiście. W końcu mięso było tylko w połowie zielone.

-Em… No tak… ?

-A wszyscy wiedzą, że robaki w sałacie to czyste białko!

-W sumie to chyba… Mogłem troszeczkę wyolbrzymić…

-Troszeczkę? Ech… Panie Jenkins, o ile dobrze mi wiadomo, jest pan nowy i nie do końca zna się na obyczajach panujących na północy. Dlatego też pozwolę panu po cichu i bez prostestów wyjść z mojego biura nim stojący pod moimi drzwiami silno ręki zostanie tu zawołany by połamać panu palce ze próbę wyłudzenia. Rozumiemy się?

-Ja… Em…

-ROZUMIEMY SIĘ, PANIE JENKINS!?

-Tak jest!



***


-I mówisz, że to najlepsze kamienie, jakie udało wam się wydobyć w ostatnich miesiącach?

Stojący przed biurkiem Belegarda krasnolud o brodzie niczym strzech pokiwał szybko głową, mnąc w rękach hełm. A raczej próbując go miąć, bo mokre od potu dłonie ślizgały mu się po metalu obleczonym w skórę.

-Tak, panie Dimzad.

Siwobrody urzędnik westchnął, odłożył na biurko diament wielkości kurzego jajka i westchnął. Obok leżały cztery podobne.

-Cóż, skoro tak mówisz, nie widzę powodu by wątpić w twoje słowa Ivanie…

-Wiem że to nienajlepszy urobek, ale od kiedy Greystone…

-Nic mi o nich nie mów.-
Belegard westchnął, zdjął z nosa okulary i w roztargnieniu potarł powieki.

Same szkła zaś, misternie zdobione i upstrzone różnymi dźwigienkami oraz przesuwanymi soczewkami wylądowały na jego biurku, lśniąc w blasku licznych świec wiszących pod sufitem gabinetu.




Ivan całym sobą czuł, że były one warte więcej niże jego roczne zarobki.

Dimzad powtórnie westchnął.

-Urobek jest wystarczający by zapewnić wam dochód, a nam dość kamieni na handel i żelazne rezerwy bankowe… Musimy jednak coś zrobić, bo opłacanie górnikom nadgodzin w ościennych kopaleniach to jak łatanie problemu na ślinę…- krasnolud przygładził ponuro brodę.- Przydałyby mi się w końcu jakieś dobre wiadomości…

Stojący przed biurkiem Ivan podskoczył, gdy do gabinetu wpadł zziajany asystem Belegarda, wymachując małą kopertą.

-Panie, właśnie przyleciał oficjalny orzeł!

-Skąd?

-Z Kamiennej Baszty! Był trochę sponiewierany, więc oddałem go po opiekę sokolnikowi…

-Cholera, nie pieprz mi tu o ptaku tylko dawaj kopertę!


Asystent skinął głową, oddał list pracodawcy, po czym chyłkiem wycofał się z pomieszczeniu.

-Możesz już iść, Ivan…

-Dziękuję panu…

-Przekaż ojcu, że należność za kamienie niedługo trafi do waszej skrytki bankowej.

-Dziękuję, panie Belegard!-
młody górnik uśmiechnął się szeroko i ruszył do drzwi, by o mało nie dostać nimi w twarz.

Dimzad spojrzał ze znudzeniem na swojego doradcę, który o mało nie wpadł na wychodzącego gościa.

-Co znowu, Ori?

-Przybył…

-Kto znowu przybył? No chyba nie kolejny delegat.

-Nie, proszę pana.
- asystent wyprostował się i głośno wciągnął powietrze.- To młody Resnik. Przyleciał na jakimś latającym ustrojstwie, a pod drzwi eskortowali go Gryfi Jeźdźcy!

Belegard rzucił okiem na malutki liścik w swojej dłoni i zmarszczył brew. Następnie cisnął go za siebie, na stertę papierzysk do późniejszego przeglądu.

-Wpuść go, Ori… Chyba będę musiał zamienić z panem Buttalem kilka słów.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 15-05-2013, 22:23   #148
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Lot nie był specjalnie komfortowy, za to widowiskowy. Inna sprawa że tym razem Buttal zgadzał się z kumplem w kwestii bezpieczeństwa lotu - znaczy się tym że takowe według nich nie występowało. Lecieli wleczeni przez gryfy, zapędzili się w dostępne tylko dla smoków chmury ale najstraszniejsza z bestii (jeśli wieżyć plotkom na mieście, Resnik jakoś nigdy tego nie zauważył, mimo dwóch już okazji) wezwała ich przed swe oblicze. Zamiast smoczej jamy czy klatki stali jednak przed sporymi, dębowymi drzwiami, na eleganckim dywanie. Zapukał.

- Wejść! Torrga podskoczył i niepewnie łypnął to na drzwi, to na swojego pracodawcę i odchrząknął:

-Em... To ja może poczekam... ?

- Oj chodź, jak cię zobaczymy to żywiej ukaże mu trudy jakie tam zaistniały zaoponował Buttal naciskając klamkę, robiąc dwa kroki w przód i kłaniając sie grzecznie i z szacunkiem.

Dimzad spojrzał na kuriera z typową dla swojej osoby obojętnością i westchnął, co w jego przypadku brzmiało jak rozczarowane "Ech!". Wzrok sędziwego krasnoluda zatrzymał się najpierw na Torrgim, który na widok pracodawcy właściwego zamarł, a potem na pasie Buttala, będącym w istocie prezentem od Jarla:

-Skoro przybyłeś tu w takich podskokach, zakładam że wszystko poszło zgodnie z planem? - zapytał, sięgając do sterty dokumentów : - Jarl otrzymał mój list?

- Ta jest czcigodny szefuńciu, chyba nawet go przeczytał. W każdym razie konkurencja wisi albo będzie wisieć, o ile nie mieli naprawdę szybkich koni. zapewnił z lekką nerwowością lecz i dumą kurier.

Dimzad zmarszczył brwi i niby przypadkiem rzucił okiem na stos dokumentów obok jego biurka. Szybko jednak skupił uwagę na Buttalu: -Co dokładnie ma pan na myśli, panie Resnik... ?

Torrga milczał, bojąc się zrobić cokolwiek.

- Konkurencja troche bardzo nie chciała by ten list dotarł i tak jakby troche bedą odpowiadać za trzy napady, defraudacje, braki w zbrojowni i wysłanie setki piechoty na lokalny posterunek straży. Jarl sie lekko wkurwił....zwłaszcza jak usłyszał że wojsko musiało uzyc artylerii na ulicach miasta by ich rozporszyć. A jak na koniec sie okazało że ze skarbca cały szmal zniknął to chyba mi słownictwa brakuje by opisać ówczesna reakcje jarla. Darł się tu Buttal na chwilę się zaciął -To jest przepraszam, raczył sie wypowiedzcieć że osobiście dopilnuje by wszyscy jego dłuznicy i przyjaciele o nich ciepłe słowa usłyszeli. I cos o wyrywaniu im czegoś z gardła , nie dosłyszałem dokładnie. W każdym razie zaręczał o przyjaźni z panem, Hejm Mynt i górą Morra a także o chęci dalszego utrzymania współpracy

Dimzad milczał chwilę, by odrzucić finalnie przeglądane dokumenty i sięgnąć do biurka: -Świetnie. - stwierdził krótko, co w jego wypadku można było liczyć jako nadnaturalną wylewność: - Bardzo dobrze... Rozumiem że twój... wonny przyjaciel towarzyszył ci w czasie całej zawieruchy?

Mówiąc to, grzebał na spokojnie w jednej z szuflad.

- Szef sugerował wynajęcie ochrony więc pozwoliłem sobie udać sie do pana torgiego, którego znam od czasu niedawnego nieporozumienia z rozpruwaczem i opłacić jego usługi. Muszę dodać że jego talenty okazały się bardzo istotne.

-Skoro tak on też pracuje dla Hehm Mynt- mówiąc to, wyjął z szuflady dwa opasłe mieszki i coś co okazało się kontraktem. Buttal musiał podpisać taki jeszcze przed spotkaniem z Dimzadem, gdy biegal z mniej istotnymi paczkami faktorii po mieście. Siwobrody krasnolud wskazał dół strony: -Niech postawi parafkę.


- Proszę - Buttal podał kompanowi podręczne pióro i flakonik atramentu - Przeczytaj i podpisz dodał zadowolony.

-Em... A dokładniej o co chodzi... ?

-Jesteś teraz na usługach Buttala ale nie ma cię w rejestrze, a muszę ci płacić. A jeśli mam ci płacić, muszę mieć papierek że płacę jakiejś konkretnej osobie

- zniecierpliwił się Belegard, przewracając oczami:- Podpisuj

Torrga skinął niepewnie głową i złożył dość długi podpis. Po chwili Dimzad podniósł umowę i zmarszczył brwi: -Torrgson Ivanov Battleshield III?

- Brzmi znajomo, przynajmniej początek pierwszego członu, reszty nie jestem pewien ale jakoś tak pasuje zapewnił Buttal rzucając pytające spojrzenie swemu kompanowi ( którego jakoś nigdy o nazwisko nie spytał, ot, zdarza się).

-Tatuś to jeden z głównych magnatów z Civ Undun... Chciał żebym zaopiekował się jego biznesem, kiedy do tego dorosnę ale troszku się pomieszało no i teraz handlem szafirami zajmuje się moja siostra... Tatko zaś pognał mnie, ale nie wydziedziczył - Torrga bezradnie wzruszył ramionami.

- Oj, spójrz na to jak na nowy rozdział obiecującej i szlachetnej kariery. Spójrz na mnie - pięćdziesiąt pokoleń wojowników a ja? Kurier. Brat mag licencjonowany a kuzyn produkuje zabawki dla dzieci...choć muszę przyznać że głównie ołowiane żołnierzyki. Zawsze warto zacząć samemu swoją drogę. zapewnił go uśmiechając się ciepło Buttal.

-Tak... Uroczo- stwierdził sucho Dimzad, podsuwając obu krasnoludom mieszki. Większy, z osobistą pieczęcią Dimzada trafił się Buttalowi. Mniejszy, chociaż równie pękaty, przypadł Torrgiemu - Wasza zapłata. Odpocznijcie, wydajcie pieniądze i zróbcie co tam uznacie że wam odpowiada. Jutro, w południe, obu chcę tutaj widzieć, gotowych do następnej roboty.

- Ta jest szefiuńciu, jasne szefiuńciu. Z wielka radością szefiuńciu wyrzucił z siebie Buttal kłaniając się i kierując ku drzwiom.

Rozdzielili się z Torgim. Obaj mieli zakupić sprzęt, ubrania i odpocząć. Buttal zakupił trzy komplety ubrań, magiczna torbę sztuczek (zawsze chciał mieć nosorożca) i poszedł do domu. Wziął ożywczą kąpiel, najadł się, oporządził kucyka i wysłał list do brata...i poszedł spać.
 
vanadu jest offline  
Stary 17-05-2013, 18:49   #149
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Petru skończył czytać rozdział, zakładką zaznaczył fragment nim zamknął księgę otrzymaną od ojca i starannie, z szacunkiem, zawinął ją w materiał i schował do plecaka. Przymknął powieki dla lepszej koncentracji. Jego myśli jeszcze błądziły po ścieżkach słów gdy głos Austa przywrócił go do rzeczywistości.

- Oczu ci nie szkoda? - harcownik zagadnął z pewną ironią a może nawet złośliwością. Petru spojrzał na niego z ciekawością, po czym zorientował się w przyczynie pytania.

Treściwie rzecz ujmując, było ciemno jak w jaskini. W jakiej właśnie się znajdowali w oczekiwaniu na nocleg. Rulf rozpalał ogień i Palenqueniańczyk uśmiechnął się skrycie, czując jak mruży oczy na widok pierwszego pełgającego płomyczka.
- Oczywiście że szkoda, tylko skąd taka troska? - rozejrzał się w poszukiwaniu zagrożenia dla własnego wzroku. Aust, jako półelf, całkiem nieźle widział w półmroku, ale dużo mu brakowało do Petru pod tym względem.

- Chodzi o księgę, nie wiem jak można czytać w takiej... - Skuldyjczyk naraz machnął ręką widząc kpiący uśmieszek tropiciela. - Jak jaszczurka - prychnął z urazą, a Petru zachichotał. Od momentu pierwszego spotkania sporo minęło - czasu i wspólnie przelanej krwi - i dawno już porzucili początkową sztywność i swego rodzaju etykietę, teraz już swobodnie wbijając sobie szpile i żartując z siebie nawzajem. Ciągle uśmiechnięty, przysiadł się do Lu’cci, przez chwilę przyglądając się jej nie nachalnie w rosnącym świetle ogniska. Kamień spadł mu z serca gdy ojciec Valerian wyleczył najgorsze efekty spowodowane pobytem Lu’cci w niewoli, a co więcej - dał jej szansę na normalne życie. Od tamtego momentu zrobił co mógł by dziewczyna zapomniała o horrorze niewoli i Krwawego Wiecu. Teraz również poskrobał się szponiastym paluchem po policzku i mruknął cicho, na tyle jednak by usłyszała go wyraźnie.
- Jak jaszczurka, powiada... Coś w tym jest... Wiesz, on mi chyba zazdrości...

Teraz dziewczyna zachichotała a Petru uśmiechnął się szerzej.
- Lu’ccia … jak to jest z tobą, chodzi mi o to że jesteś nazywana Źródłem? - zagadnął z trochę większą powagą, ale nadal swobodnie, by nie poczuła się niezręcznie. - Jestem magiem, bardzo mnie to ciekawi - uśmiechnął się kpiąco, bo cóż z niego był za czarownik. Ceth i ojciec Valerian ledwo odrobiny podstaw użycia magii zdążyli go nauczyć, a tych raptem trzech czy czterech zaklęć na krzyż które potrafił spleść żadną miarą nie można było nazwać zaawansowanymi.

Dziewczyna zamarła, popatrzyła z pewnym zaskoczeniem na Petru a finalnie uśmiechnęła się niepewnie.
- Nie jesteś magiem. Ani czarodziejem. Jesteś czarownikiem, lub jak kto woli, zaklinaczem.- wyjaśniła rzeczowym tonem.- I to początkującym. Tobie Źródło niezbyt by pomogło, a nawet mogło zaszkodzić. Czytałam o młodych użytkownikach magii którzy próbowali pobierać moc od Źródeł by wzmacniać swoje słabiutkie czary... Zwykle nie trzeba było ich chować. Wystarczyło pomalować po prostu ściany.

Petru westchnął skrycie, ale i uśmiechnął się do niej.
- Pytałem z czystej ciekawości, to wszystko ... jak na razie chociażby sama myśl że mogę używać zaklęć to dla mnie ciągle nowość.

Wzruszył ramionami.
- I pewnie masz rację, Pelor mi świadkiem że przy pierwszych próbach zapanowania nad ogniem mózg omal nie wypłynął mi uszami - zażartował.

- Co zrobisz po powrocie do Skuld? - zapytał po chwili.

- Nie wiem... - dziewczyna rozejrzała się ponuro po jaskini. - Nie mam mistrza, Aust i Rulf to wszyscy którzy zostali z mojej kompanii... A ona była moim domem i rodziną. Rodzice byli prostymi wieśniakami. Do tego zabobonnymi. Gdybym nie była szybka, mój tatko pewnie nadziałby mnie na widły kiedy w trakcie snu zaczęłam przesuwać meble po pokoju.

Petru pokiwał głową, choć skrycie poczuł dreszcz gdy Lu'ccia wspomniała o przerażeniu jakie jej moce wzbudzały w dużo bardziej cywilizowanej od Naz'Raghul krainie jaką było rzekomo Skuld.
- Na pewno znajdziesz nowy dom - powiedział uspokajająco - Ceth i te dwie marudy - rzucił harcownikom rozbawione spojrzenie - zadbają o ciebie.

Podniósł się na nogi, dbając by ukryć wyczerpanie.
- Czas popróbować własnych umiejętności, skoro nikomu nie przeszkadzają i z widłami nikt mnie nie gania - uśmiechem pokrył znużenie. Ruszył do wypatrzonej wcześniej szczeliny między skałami; w końcu wprawa w splataniu zaklęć sama z siebie się nie pojawi, a jego czas i siły były ograniczone.



Później Petru sam przed sobą przyznawał że powodem było zmęczenie które od wielu już dni podstępnie w nim tkwiło. Nie zregenerował sił, nie odpoczął solidnie po parotygodniowej wędrówce i poszukiwaniu M’kolla. Najzwyczajniej w świecie z wyczerpania popełniał błędy i wtedy również nieludzkie zmęczenie po całym dniu marszu odebrało mu pewność ruchów i refleks.

Zaczęło się niewinnie: utracił równowagę, ale nie było to nic niezwykłego - pochyłość zbocza sprawiała że każde z nich nie raz potknęło się czy stąpnęło niepewnie. Sięgnął ku skale by się przytrzymać, ale wyglądało to tak jakby jego dłoń przedzierała się przez gęsty syrop, a tymczasem ciało zwaliło się z hukiem na kamień i zsunęło w dół zbocza. Puścił miecz i gorączkowo próbował zatrzymać ślizg.

Szpony zgrzytnęły na gładkim kamieniu. Petru kręciło się w głowie od uderzenia i od nagłej słabości, a jego długie kończyny nie mogły znaleźć puntu zaczepienia. Nagle znalazł się w powietrzu. Instynktownie zwinął się w kłębek i obrócił.

Uderzył w skałę barkiem i ramieniem, przetoczył się niemal tracąc świadomość. Zdążył w ostatniej chwili i upadek, zamiast połamać mu gnaty, tylko zamienił mu połowę ciała w esencję bólu, wycisnął powietrze z płuc i pole widzenia zawęził do ciasnego, mrocznego tunelu.



Gdy Petru odzyskał zmysły stwierdził że gapi się prosto we włochaty pysk i oczy zwierzaka równie zaskoczonego co i on. Przez chwilę po prostu wpatrywali się w siebie z niedowierzaniem i wytrzeszczem ślepi. Drugi niedźwiedź spoglądał z boku, podobnie zamarły jak słup soli.

- Petru!!! Żyjesz??!! - rozległ się wrzask z góry, mogący obudzić dowolnego nieumarłego występującego na terenie Naz’Raghul i niedźwiedzie krzyknęły niemal po ludzku, odwróciły się w panice i dały drapaka.

Tropiciel dźwignął się z boleścią na nogi i oparł ciężko o zbocze, a do jego obitych niczym młotem ramion i torsu powoli wracało czucie. Próbował wydobyć z siebie głos by uspokoić towarzyszy. Bezskutecznie.

Wściekły ryk sprawił że zamarł w miejscu. Zza krzaka wyłoniła się masywna, wyszczerzona niczym demon większa wersja ujrzanych zwierzaków i na jego widok ruszyła do ataku.

“Niedźwiedzica!” - Petru z przerażeniem zdał sobie sprawę skąd się wzięło tak niezwykłe zachowanie zwykle ostrożnego zwierzęcia. Niedźwiedź był zbyt blisko by uciekać, a tuż po upadku tropiciel tym bardziej nie był w stanie biec. Był w pułapce. To oznaczało tylko jedno i Petru poczuł jak wściekłość zastępuje lęk. I jak jego niemoc mija.

Czerwona, pierwotna furia przesłoniła mu oczy i sprawiła że zawarczał, odsłaniając zęby. Wyszarpnął kukri i naszykował się do jednego, potężnego ciosu który zagłębiłby się między masywne żebra i sięgnął samego serca. Na wiele więcej, złapany w pułapkę, nie mógł liczyć. Runął na niedźwiedzia, prosto pomiędzy ogromne łapy.

Fala wściekłości uderzyła w niedźwiedzia niczym obuchem, ale kukri trafiło w masywne żebro i jedynie rozcięło mięśnie po wierzchu, a tropiciel poczuł jak wielusetkilogramowa bestia wali się na niego z impetem. Kły i pazury sięgnęły ku jego ciału, ale opanowany morderczym szałem Petru już o to nie dbał i z furią dźgał ostrą stalą. Wczepił się w kudły i przywarł do cuchnącego cielska, wcisnął głowę w sierść by drapieżnik nie odgryzł mu głowy, a jego kukri i dłoń ociekały krwią. Tak samo jak skalp, boki i plecy, darte szponami. Jaskiniowy niedźwiedź miotał się wraz z nim i targał go niczym kukłą, rycząc wściekle. Walczyli zaciekle jak ich przodkowie od zarania dziejów, gdy kamienne ostrza i maczugi prowadzone żylastymi ramionami ścierały się w boju z potężnymi łapami i paszczami.



Oczywiście, skutek mógł być tylko jeden. Nawet aura wściekłości i żądzy zabijania emanująca od Petru nie była w stanie przeszkodzić niedźwiedziowi w zmasakrowaniu wielekroć mniejszego człowieka, choć ujęła siły jego ciosom i zaciekłości. Petru stracił przytomność gdy szczęki w końcu zacisnęły się na jego barku i obojczyku, a bestia szarpnęła nim i rąbnęła o skałę. Sięgnęła zębiskami ku jego twarzy.

- Pran li fasil, zanmi m 'yo, ale soti isit la, mwen pa pral fè ou mal - słowa Cetha rozległy się z góry, pospieszne i wypowiedziane w języku starym jeszcze przed nadejściem człowieka - Kite li epi li ale ak kè poze!

Zwierzę uniosło łeb i wpatrzyło się w druida i jego towarzyszy, ryknęło z wyzwaniem.
- Fasil, fasil, kite li epi li ale - kapłan natury mówił nagląco ale łagodnie - ale, zanmi mwen an, ale.

Niedźwiedź nieufnie węszył, a jego pozlepiana krwią sierść jeżyła się wściekle na widok połyskującej stali w dłoniach mężczyzn stojących po bokach przemawiającego. I na widok kolczastej, warczącej cicho bestii, sprężonej do skoku. Trwożny głos z oddali przełamał impas i zwierzę ostrożnie cofnęło się, po czym ruszyło ku potomkom. M’koll i Skuldyjczycy dopadli do Petru. W ostatniej chwili. Palenquiańczyk ledwo trzymał się życia które wypływało z niego czerwonymi strugami a smród krwi przesycał powietrze.

- Na bogów, jak on to przeżył?! - Rulf rzucił ze zgrozą, oglądając zmasakrowane ciało. Rozerwana twarz, poszarpane ramiona i tułów, bark wybity ze stawu, a nade wszystko krew cieknąca z głębokich ran … Petru wyglądał jakby przetoczyła się po nim kamienna lawina.

- Zamknij się - warknął Ceth i zaintonował modlitwę, tym razem w języku niezrozumiałym dla żadnego z wojowników. Upływ krwi zmniejszył się.

- Już? Jest uzdrowiony? - zapytał z nadzieją Rulf wbrew oczywistemu widokowi, ale druid pokręcił głową. - Nie, teraz w ogóle będziemy mogli spróbować go pozbierać do kupy i wyleczyć, na razie ledwo wydarłem go objęciom śmierci. Musimy znaleźć schronienie i przenieść go. Ruszać się! - krzyknął.



Jej zew szukał go długo, wiotki niczym smuga dymu i realny na podobieństwo mirażu na pustyni. Na wpół umarły słyszał jak Nemertes woła go do siebie, ponad spustoszoną krainą i poprzez kości ziemi.

“Żyj, mieszańcu...” - rozlegało się w jego snach. - “Obiecałeś że wrócisz... nie zawiedź mnie...”

Rzucał się niespokojnie słysząc jej głos, niosący groźbę. Silne ręce przytrzymywały go na twardym posłaniu.

Wreszcie obudził się w świecie pełnym bólu.
- Leż spokojnie, bez obawy, poskładamy cię w całość. Ale potrzeba czasu - usłyszał czyjś stłumiony głos. Ceth. Petru wykrzywił wargi w uśmiechu gdy te słowa coś mu przypomniały.
- Wiem - szepnął - “Nawet magia nie przywróci ci od razu sił”.
- Co? - zapytał zdziwiony druid, sądząc że tropiciel bredzi w gorączce.

Ale Petru nie majaczył. Dotknął brzucha i blizny na nim. Potem zamknął powieki i zasnął na powrót.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 17-05-2013, 23:38   #150
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jean patrząc na nią gorączkowo zastanawiał się nad swoją sytuacją. Czy był winny Juliette jakieś pieniądze ? Z tego co się orientował to... chyba nie. Dawno tu nie był, ale z tego co pamiętał, nie miał w Domu Negocjowalnego Afektu żadnych długów.
Więc rzekł żartobliwie.- Ten tego... Czy to należy wliczyć w ową przyjemność na koszt firmy?
-Spokojnie, opłacę ci tą przyjemność z Różyczką, nie martw się... sknero.-
dodała z lekkim uśmiechem, pozwalając Sargasowi wyciągnąć się na całej długości kanapy.- Chcę wiedzieć w jak wielkie bagno wciągnęła nas ta idiotka...
-Która idiotka?-
zastanowił się gnom nie rozumiejąc jej wypowiedzi. I ciesząc się z kapelusza na strategicznym miejscu. Bowiem w innym przypadku, jego rozmówczyni miałaby co oglądać.
Juliette zmarszczyła nosek i spojrzała na gnoma bez śladu wcześniejszej swawoli.
-Nie próbuj mnie zwodzić, Jean. Ten dom, te dziewczyny są dla mnie wszystkim i zamierzam je bronić. Błąd jednej nie powinien zaważać na losie nas wszystkich.- uderzyła złożonym wachlarzem w otwartą dłoń.- Sam przecież o nią przed chwilą wypytywałeś...
-Ależ nie zwodzę, gdzieżbym chciał. Tylko nie znam jej imienia. Chodzi o tą stałą kurtyzanę Roquesa, czy też stałe jeśli gustuje więcej niż w jednej.-
westchnął w odpowiedzi szpieg.

Matrona zmarszczyła lekko brwi.
-Myślałam ze to właśnie Roques cię tu przysłał, wykorzystując swoje wpływy na dworze... Chociaż fakt, nie sądziłam i nie sądzę żeby był dość potężny by zmusić Leonarda do czegokolwiek...
-Och zmusił... -
zaśmiał się gnom. - Zmusił Leonarda, by ten się nim zainteresował. To też jest jakiś dowód potęgi.
Odetchnął głęboko dodając.- Prawda jest taka, że drogi Robert lub ktoś z jego rodziny paskudnie ubrudził sobie rączki. I to naprawdę paskudnie...To może skończyć się dla któregoś Roquesów gardłem poderżniętym w zaułku. Ale to potężny ród, więc... rozumiesz sprawia jest delikatna.
-Aha...- Juliette westchnęła.- Bałam się że jesteś tu w innym celu... Jedna z moich dziewczynek, na chwile obecną zdegradowana do rangi pomywaczki, złamała jedną z zasad i zaczęła dorabiać na boku. Jak pewnie już sam się domyślasz, owo dorabianie się miało związek z panem Roquesem.
-Nie rozumiem. Na boku?- zdziwił się gnom.- Przecież Robert może wynająć wszystkie twe pracownice na cały tydzień. Po co miałby z którąś z nich umawiać się na boku?
-No właśnie nie umawiał się. Jej dodatkowe zarobki odkryłam przypadkiem... Wiesz, lubię wiedzieć ile zarabiają moje dziewczęta... Otóż Joseline nie umawiała się z nikim na boku. Okazało się ze ktoś dobrze płacił jej za cotygodniowe wypożyczanie zawartości kieszeni pana Roberta. - Juliette uśmiechnęła się lekko, napełniła dwa kielichy winem i wstała. Kręcąc biodrami podeszła do łóżka i przycupnęła na jego brzegu, podstawiając jedno z naczyń Jeanowi.
- I boisz się, że Roques się w końcu zorientuje?- spytał gnom upijając nieco wina. Przymknął oczy.- No to rzeczywiście zmienia obraz rzeczy. Roquesowie mogą być niewinni.

Co jednak nie zmieniało planów Jeana. Chciał poznać kobietę, która doprowadziła do załamania trzech zawodowych uwodzicieli.

-No ja myślę. Ta idiotka wykradała klucz do gabinetu Roberta... Cholera, nie wiem też co powiem samemu Roquesowi gdy jutro przyjdzie do swojej ulubionej dziewczyny.- Juliette westchnęła cicho, by finalnie napić się wina.
Do pokoju weszła uśmiechnięte leciutko Różyczka.
-Mogę go już uwolnić?
-Co... ?-
matrona zmarszczyła brwi, powracając z krainy ponurych myśli.- Jeśli chcesz. Nie wiem czy z nim już skończyłaś.

Krasnoludka zachichotała cicho.

-Chciałbym z nią porozmawiać. Z tą Joseline. I porwać... Tak to jest dobry pomysł.
- rzekł szpieg rozmyślając na głos. -Niektórym klientom amory przyćmiewają rozsądek. Biedną Joseline porwie jakiś zakochany amant... To powiesz. A kluczu nic nie wiesz. Jaki znowu klucz ?
Jean rzekł z zadowolony ze swego pomysłu uśmiechając się szeroko do Juliette.- Gdy nic innego nie pomaga, łżyj jak najęta.

Różyczka zachichotała, rozpętując Jeana.
-Nasz kochany głuptas jest teraz w kuchni więc z porwaniem nie będzie raczej problemu...
-Ale ma tu wrócić cała i zdrowa.-
Juliette spojrzała chłodno na gnoma.- Jest młoda i głupia, ale nie tak głupia żeby nie mogła wyjść na ludzi.
-Co najwyżej nauczę ją tego i owego... w łóżku.-
rzekł z uśmiechem Jean mrugając porozumiewawczo. -Przepytam ją lekko i oddam komuś zaufanemu pod opiekę.
-Nam.-
podkreśliła Juliette.- W tym wypadku nie masz nic do gadania. Wiesz... Cały czas nie opuściłeś mojego przybytku...
Uniosła brwi przy tej delikatnej groźbie.
-A kto by chciał opuszczać tak przyjemne miejsce. Przy takich widokach. -odparł z uśmiechem gnom wędrując spojrzenie po atutach urody Juliette. Wzruszył ramionami. -Jeśli uważasz pani, że zdołasz ją ukryć.
-Gdyby tak nie było, wiele z moich dziewcząt nie byłoby już na tym świecie.- kobieta uśmiechnęła się leciutko i wstała, wachlując się leniwie.-
Ubierz się i zrób co uznasz za konieczne by dopaść idiotów, którzy mieli czelność podkupywać wierność jednej z moich dziewczyn.

Różyczka uśmiechnęła się lekko.

-Muszę przyznać, że sądziłam że coś wyczujesz.- stwierdziła zadziornie, gdy jej pani zniknęła za progiem.
- Co niby miałbym wyczuć?- westchnął gnom, nadal trzymając kapelusz na... intymnym obszarze swego ciała i rozglądając się po podłodze za częściami swej garderoby.
-No kiedy się na ciebie rzuciłam.- stwierdziła spokojnie, pochylając się ostentacyjnie i podając szpiegowi jego spodnie.- I coś ty taki wstydliwy? Wierz mia albo nie, trudno mnie zaskoczyć, zwłaszcza czymś co wielokrotnie widziałam.

Zaśmiała się cicho, opadając na kanapę i zgarniając ze stolika kielich z winem.

-Nie jestem wstydliwy.- rzekł w odpowiedzi Jean chowając się z ubraniem za łóżkiem.- Ale nie widzę powodu, by ci pokazywać znów wszystkiego, skoro dziś ty nic przede mną nie odsłoniłaś. Poza tym... Różyczko, jestem tylko mężczyzną, a nawet gdybym był kobietą. To kto by mógł się oprzeć twemu urokowi i coś podejrzewać?
-Nie!- krasnoludka zaśmiała się perliście, co jej rasie przychodziło nad podziw trudno.- I gdybyś coś faktycznie przeczuł, dopiero wtedy zaczęłabym się martwić.
Ubrany już Jean sięgnął po kapelusz i założywszy go zawadiacko na głowę spytał.- To... teraz... Porozmawiajmy z tą Joseline?
-Powiedz jej tylko że ma z tobą iść i daj jej to.- Różyczka na spokojnie wyjęła sięgnęła w dekolt i wyjęła spomiędzy piersi małą, perfumowaną kopertę.- Gapisz się na mój schowek?
-Eeeehmm.. Byłoby dziwne gdybym się nie gapił, nieprawdaż?-
mruknął niepewnie gnom, biorąc kopertę w dłonie. -Tylko która to Joseline ? Ja jej nie znam.
-Ślicznotka na zmywaku. Trudno nie zauważyć.
- Różyczka wzruszyła ramionami.- Szkoda... Dobrze się zapowiadała. Teraz znów zaczyna od zera... I jeśli będę miała pecha, to znów ja będę musiała ją powtórnie uczyć.

Gnomowi pozostało podążyć więc do kuchni, prowadzonemu przez jego własny nos. Co jak co, ale jedzenie jego rasa potrafiła wywęszyć. Kot udał się za Jeanem i gdy już byli na korytarzu, miauknął z wyrzutem.
-A dałbyś spokój... tylko ani mruknięcia G.- zagroził Kot w Butach swemu chowańcowi. Który w ogóle nie przejął się tą pogróżką.


Joseline... okazała się śliczną, acz ubrudzoną pomywaczką. Prawdziwą damą w opałach.



Dziewczęciem jakby nie z tej bajki. Dopóki się nie odezwała.
Oj, cięty miała dziewka języczek i żadnego zrozumienia dla powagi sytuacji.
Na szczęście list od Juliette zmienił jej charakterek, na tyle że bez większych dąsów, zaczęła odgrywać komedyjkę. Rumienić się niczym dziewica słysząc kwieciste ( i często kwiatowe) porównania swej urody od gnoma. Jeana pociągnął dziewczynę za dłoń porywając swą “księżniczkę” z tego “domu wszetecznej rozpusty”. Ciągnął dziewczynę za sobą, przy okazji przedzierając się przez kilka sypialni, akurat używanych przez klientów, tylko po to by wieść o porwaniu się rozniosła... I dotarła do Roquesa.

Oczywiście, po drodze musiał się natknąć na krzepkich ochroniarzy Domu Negocjowalnego Afektu.
Półorki rzucił się na niego z pałkami do pacyfikowania klientów i teatralnymi rykami. Rozpoczęła się walka. Gnom machał efektownie rapierem, dziewczyna efektownie “prawie mdlała ze strachu”. A przeciwnicy robili dużo hałasu i dużo machali swoimi pałkami pałkami.


Krok w przód, krok w tył zamach. Ostrze przecięło powietrze. Ochroniarz uskoczył, by z rykiem natrzeć na gnoma. Pałka prawie trafił go w głowę. Jean zdążył jednak uskoczyć przed ciosem. Podobnie jak przed drugim. Przetoczył się zwinnie pomiędzy nogami jednego z ochroniarzy i dźgnął go błyskawicznie w zadek.
Tamten się obrócił i z góry uderzył zamaszyście o ziemię, czego jedna zwinny Jean Battiste zdołał uniknąć, podobnie jak kopniaka drugiego półorka.
Wymiana ciosów była zaciekła. Jean przeskakiwał z miejsca na miejsce, atakował zamaszystymi ciosami, unikał “ledwo” ciosów przeciwnika. I to wszystko przy jękach przerażenia zakochanej w nim Joseline

Była to epicka bójka, pełna dramatycznych zwrotów akcji i jako taka przyciągała uwagę gapiów.
Bystre oko mogło co prawda zauważyć, że półorki jakoś nie starają się za bardzo wykorzystać przewagi. I że ich ciosom brakuje szybkości i siły. Mogło też dojrzeć, że rany jakie zadał im gnom, co najwyżej raniły ich dumę. Ot parę zadrapań tu i tam.Bystry umysł mógł wywnioskować, że cała walka jest pozorowana. Na szczęście wśród podpitych gapiów nie było takich umysłów.

A Jean uznawszy, że już wystarczająco długo odstawia tą szopkę, sięgnął po kamień grzmotów. Jego huk ogłuszył zaskoczonych ochroniarzy. Tak że nie stanowili już zagrożenia.
A Le Courbeu porwał swą Joseline i ile sił w krótkich nóżkach uciekał jak najdalej od budynku.
Po chwili zresztą dołączył do uciekinierów Sargas i cała trójka udała się do najbezpieczniejszego (bo pełnego pułapek) miejsca. Domostwa panny G.
Dobre miejsce na kryjówkę i dobre na rozmowę z Joseline. Poza tym, Jean znał na tyle ekscentryczną gnomkę, by wiedzieć że ma ona wrażliwe serduszko. Więc z pewnością pomoże dziewczę, na którego życie mogą nastawać zbiry potężnego i bogatego prawnika.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-05-2013 o 23:40. Powód: poprawki
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172