Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-04-2013, 03:02   #131
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


-Jesteś cały?!

-Co?!


Kopyta skradzionego wierzchowca rytmicznie uderzały w bruk, niosąc dwójkę uciekinierów po opustoszałych ulicach Periguex. Koń był lekki, ale wytrzymały. Bez problemu utrzymywał równe tępo, niosąc na grzbiecie lekkiego jeźdźca i coś, co z jego perspektywy wydawało się ładunkiem.

Mimo wszystko Jean nie czuł się jednak zbyt komfortowo.

-Wiesz gdzie jechać?!

-Wiem!

-Nie wydaje mi się!-
gnom obrócił głowę, wzrokiem żegnając jedną z bocznych uliczek.- Powinnaś skręcić w prawo, i pojechać przez Kanciasty Most!

-Cholera, Jean!-
dziewczyna ze złością potrząsnęła głową.- Wiem jak jechać! Wpuść takiego do łóżka i od razu zaczyna komenderować!

Szpieg uśmiechnął się lekko i już miał sformułować jakąś cięta ripostę, kiedy mijana latarnia uliczna eksplodowała w chmurze szklanych odłamków i płonącej oliwy. Seravine zaklęła siarczyście, pochylając się i dźgając boki wierzchowca piętami.

-Jakim cudem nas dogonili?!- krzyknęła, gwałtownie skręcając na brukowanej ulicy i krzesząc podkowami wierzchowca iskry na kamieniach.- Jean?!

-Chyba ich niedocenialiśmy…-
gnom uśmiechnął się zmęczony, widząc cztery postacie goniące za dwójką.

Ktoś naprawdę chciał śmierci skromnego pana Le Courbeu.

Świadczył o tym zmasowany atak na kamienicę, w której mieszkała Seravine. Świadczyły o tym ofiary pośród postronnych cywili. Świadczył o tym cholerny pluton muszkieterów wysłany do tego zadania, i fakt, że w swoich szeregach miał nawet małą grupę jeźdźców zwiadowczych, w Conlimote zwanych Outriderami.


Jean przełknął ślinę, widząc powiewające na wietrze czarne płaszcze, widoczne pod nimi pancerne napierśniki oraz charakterystyczne hełmy przyozdobione ostrymi szpicami. Wodząc wzrokiem pomiędzy masywnymi, wielolufowymi muszkietami trzymanymi przez mężczyzn, gnom prawie nie dostrzegł jadącego pomiędzy nimi mężczyzny z opaską na oku.

Kolejny, suchy trzask wystrzałów wyrwał szpiega odrętwiałego zamyślenia i zmusił do sięgnięcia po własną broń.

Jean chwycił dubeltowiec, odciągnął oba kurki i strzelił niemal na oślep.

-Trafiłeś?!

-Nie!-
gnom skrzywił się, widząc jak jedna z kul niegroźnie ociera się o pancerny hełm jednego z jeźdźców.- Daleko jeszcze?!

-Nie, ale co z tego skoro mamy tą bandę na karku?!-
Seravina zaśmiała się pusto i spięła wodzę, znów zmuszając wierzchowca do gwałtownego skrętu w prawo.

Zwierze zarżało, zadrobiło nogami i istnym cudem zachowało równowagę, by z minimalną stratą prędkości wejść w ostatnia prostą.

Jego kopyta zadudniły na wykładanym drewnem moście.

-Mam pomysł!

-Tak?!-
Jean znów uniósł pistolet i zaklął, widząc jak kolejna kula przeszywa smugi mgły, niegroźnie przemykając pomiędzy jeźdźcami.- Jaki?!

-Przejadę do najbliższego mostu i skoczysz do wody!

-Oszalałaś!

-To bezpieczne! O tej porze nie ma żadnych łodzi na rzece a ty z kotem jesteście mali, wam w sumie wystarczyłaby kałuża!


Jean prychnął gniewnie, słysząc śmiech kochanki.

-To nie czas na żarty, Seravine… !

Dziewczyna znów zaśmiała się i strzepnęła wodzę.

Ułamek sekundy później Jean poczuł na twarzy gorące, czerwone krople.

Seravine zachwiała się w siodle, kiedy pojedyncza kula zaświszczała nad głową Jeana, ścięła jedno z piór u jego kapelusza i wbiła się w bark dziewczyny, rozrywając jej kamizelkę oraz biała koszulę.

Złodziejka zachwiała się w siodle, by następnie zakląć cicho.

-Cholera…

Jean z przerażeniu patrzył jak dziewczyna osuwa się na końską szyję a sam wierzchowiec, wyczuwając utratę przytomności jeźdźca, zwolnił, lekkim truchtem podbiegając pod drzwi „Płomyka Nadziei”. Bezwiednie stanął na zadzie zwierzęcia i delikatnie chwycił kochankę pod pachy, opierając ją o siebie.

Dziewczyna uśmiechnęła się słabo, słysząc koński tenten, umykający uszom gnoma.

-Seravine?

-Zostaw…-
mruknęła.

-Jesteś ranna…- wszystko, na czym Jean mógł chwilowo skupić uwagę była rosnąca, czerwona plama na koszuli złodziejki.

Seravine westchnął, słysząc jak pościg zwalnia.

-Gotuj broń!- Jean zamrugał, kiedy za jego plecami rozległ się nieprzyjemnie znajomy, okrutny głos.- Wybierz cel!

Dziewczyna przymknęła oczy.

-No to mamy przesrane…

Strzały poniosły się echem po opustoszałej ulicy.


***


Początkowo Jean myślał, że śmierć jest o wiele mniej głośna.

Huk wystrzałów, krzyki, rżenie koni? Przecież nie powinien tego usłyszeć. No, chyba, że był duchem, co też było niezbyt prawdopodobne, no bo jak inaczej miałby trzymać Seravine?

-Rusz się, pieprzony kurduplu!

Znajomy krzyk wyrwał gnoma z otępienia, a bardzo bliski strzał z pistoletu skałkowego całkowicie przywrócił go rzeczywistości. Jean obrócił głowę i spojrzał z góry na… Leonarda.

Mistrz szpiegów spojrzał krytycznie na swojego podwładnego.

-No w końcu! Drę się i drę się!

-Ja żyję… ?

-Tak, ale to może się zaraz zmienić!


Le Courbeu wzdrygnął się i odwrócił się, zerkając za plecy.

Na ulicy trwała mała bitwa. Trzech jeźdźców strzelało na oślep, waliło kolbami od muszkietów i walczyło o życie, będąc osaczonymi przez kilku agentów terenowych. Ze strony mostu nadbiegali już kolejni Czarni, tak samo jak z bocznych zaułków wypadali następni ludzie Leonarda oraz strażnicy miejscy.

Kątem oka Jean dostrzegł oddalającą się pośpieszenie postać w czarnym płaszczu, pędzącą na czarnym rumaku.

-Czy ich dowódca… ?

-Trafiłem go, ale uciekł! Nie martw się, dla ciebie i tak jeszcze kilku zostało!


Nim gnom sformułował jakąś konkretniejsza odpowiedź, z chrząkaniny walczących wyskoczyła postać w błękitnym płaszczu i szerokim kapeluszu. Jean uśmiechnął się bezwiednie, widząc jak Ogar, Chal-Chennet, wskakuje na grzbiet jednego z koni i z rapierem w ręku ściąga jeźdźca, by znów zniknąć w walczącym tłumie.

Dźwięki bitwy niosły się w noc.


Buttal


Cisza, jaka zapadła w sali tronowej była ciężka i nieprzyjemna. Wszyscy starali się nie wydawać jakichkolwiek dźwięków. Nawet Torrga, którego złamany nos gwizdał przy każdym wydechu, zaczął oddychać przez usta.

Finalnie głos zabrał Sigmund, który w połowie opowieści roztaczanej przez Jarlem zaprzestał jakichkolwiek prób prostestów.

-Pani…

-Słucham, Sigmund?

-To wszystko to jakieś pomówienie konkurencyjnej kompanii handlowej oraz niefortunny zbieg okoliczności…-
powiedział, uśmiechając się samymi ustami.- Przecież nikt nie byłby na tyle szalony żeby wykładać tak drastyczne środki w celu, o ile dobrze zrozumiałem, popsucia relacji handlowych Kamiennej Baszty z Górą Morr. Przecież wszyscy wiemy że…

-Co wiemy, Sigmund?-
przerwał mu nagle władca, nie patrząc nawet na doradcę.- Co rusz informujesz mnie że wszyscy o czymś wiedzą, a finalnie nie dowiaduje się od ciebie niczego. No? Co wszyscy wiemy?

-Że kontakty handlowe Morr z Basztą są dość pokazowe. Baszta sprzedaje krasnoludom ryby i jest pośrednikiem w handlu z południem, a krasnoludy wspomagają miasto militarnie i czasami sprzedadzą straży miejskiej broń po okazyjnej cenie…


Ulryk pokiwał głową z lekkim, pogodnym uśmiechem.

-To prawda… Ale wiesz co, Sigmundzie? Odkryłem że jednak komuś zależałoby na zniechęceniu krasnoludów do kontaktów handlowycm z moim miastem, oraz do przekonania mnie, że miasto nie potrzebuje więcej takiego sojuszu…

-Tak?
- uśmiech doradcy nieco się pogłębił.- Kto taki, panie?

-Ty, Sigmundzie. Ty i Wolna Kompania Handlowa, którą tak popierasz…

-Panie, służę tylko miastu…

-Służysz temu, który cię tu przysłał.-
władca uniósł plik kopert dostarczony przez Buttala.- Mam tutaj dokładny opis twojej kariery, wyliczenia ekonomów względem obecnej sytuacji w Kamiennej Baszcie oraz

Spokojnie wyjął jeden, konkretny list i zamachał nim w powietrzu.

-List z A’loues,z głównej siedziby Wolnej Kompanii, zaadresowany do ciebie

Doradca pobladł gwałtownie a kupcy stojący obok tronu jakby cofnęli się, próbując jednocześnie nie poruszać nogami.

-Panie… ?

Jarl wstał a koperty poszybowały w powietrze, rozrzucone w gniewie.

-Ty gilzdo!- wydyszał Ulryk, zbliżając się do Sigmunda.- Przysłali cię tutaj żebyś uczynił z mojego miasta kolejną faktorię kupiecko pod dyktando twoich zwierzchników!

-Panie, ja nie wiem…

-Dobrze wiesz! To samo zrobiłeś w Kirkwall oraz Pevnost! Najpierw niby przypadkowe nasilenie się aktywności bandytów w okolicy miasta, potem odcięcie rządzącego od kontaktu z sojusznikami i finalnie wielki burdel w samym mieście, gdzie rozsierdzeni mieszkańcy wywożą władcę na taczkach! Chciałeś mnie obalić!


Przerażony mężczyzna zaskowyczał, kiedy Jarl dopadł do niego i oburącz chwycił go za gardło, unosząc nad ziemię.

-B… Błagam…

-Myślałeś. że te twoje nędzne gierki zniszczą sojusz mający ponad tysiąc lat?!-
zaryczał w furii, powoli zaciskając dłonie na szyi nędznika.- Że świecidełka z południa i wasze złoto zniweczą Pakt Krwi i Kamienia?! Odeślę twojemu panu twój łeb!

Colonesku odchrząknął i trącił Striełoka łokciem.

-Nie powinniśmy czegoś zrobić… ?

Kapitan wzruszył ramionami.

-A powinniśmy?

-Nie wiem, tak pytam…


Sigmund drapał paznokciami o karwasze na przedramionach władcy, coraz bardziej siniejąc na twarzy.


Tsuki


-Nasz statek to pływająca twierdza.- kapitan maszerował dumnie po pokładzie, oprowadzając dwójkę pasażerów. Tsuki musiała przyznać, że pancernik robił wrażenie nawet na niej, co było niezłym osiągnięciem, biorąc pod uwagę jej flegmatyczną mentalność.

Z równym spokojem przyjmowała fakt że Laurie niemal wisiała jej na ramieniu, co słuchała wykładu dumnego Dagnabita.

-„Dwunasty”, jak sama nazwa wskazuje, to dwunasty model stworzony przez moich pobratymców. Pierwszych dziesięć powstało i zostało zwodowanych w wielkim porcie Karak Naz, a kiedy projekt przyjął się, Król Pod Górą wynajął kilka stoczni na terenie Skuld oraz Wolnych Wysp by także Wody Wewnętrzne mogły podziwiać cud krasnoludzkiej myśli technicznej.

-A Zach?

-Słucham?


Laurie odchrząknęła.

-A Zach? Statek nazywa się „Dwunasty Zach”. Podał nam pan genezę numeru, ale co z drugim członem?

-Ach, to.-
kapitan wzruszył ramionami.- To nazwisko rodowe głównego inżyniera który stworzył plany.

-A uzbrojenie?
- Tsuki obróciła głowę, rzucając okiem na potężne działo zamontowane na dziobie. Podobne tkwiło na rufie statku.- Macie coś po za tymi dwoma armatami?

Morse pokiwał głową.

-Oczywiście.- uniósł dłoń, wskazując na przymknięte włazami, okrągłe okna w ścianie chroniącej górny pokład.- Pięć średnich dział po prawej, i pięć po lewej burcie. Na wypadek gdyby piratom nie wystarczył widok stufuntowego działa.

Krasnolud zarechotał cicho.

-No i pod pokładem, obok ładowni, mamy dwa tuziny lekkich bombard zaporowych, ot na wypadek większej bitwy…

-Rozumiem.-
samurajka skinęła głową.- A teraz jeśli pan kapitan nam wybaczy, udałybyśmy się na spoczynek.

-Oczywiście.
- brodacz dziarskim krokiem ruszył w stronę wejścia do wnętrza pancernika.- Carl zarezerwował dla pań dwie kajuty.

-Ach…
- elfka przewróciła oczami.- Dzięki ci wielkie, Carl…


***

Kajuta przydzielona dla Tsuki była niewielka, ale biorąc pod uwagę rozmiary całej jednostki, wystarczająca. Podłogę wyłożoną wypolerowanym drewnem krył dywan, obok łóżka stało biurko, krzesło z obciążonymi nogami oraz skrzynia, do której dziewczyna włożyła swoje rzeczy oraz zbroję. Jedyną rzeczą przeznaczoną do higieny osobistej była umywalka z zamontowanymi nad nią mosiężnymi kurkami.

Nim samurajka zdążyła zbliżyć się do zlewu, drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem a do środka wpadła Laurie.

-Moje lokum jest obok.-rzuciła krótko, zamykając zasuwkę.

Następnie obróciła się, zrzuciła płaszcz i zaczęła rozpinać koszulę. Z rozchełstanym okryciem wierzchnim zbliżyła się do przyjaciółki i bez ostrzeżenia pocałowała ją w usta.

-Em… ?

-Nie wytrzymam na tej puszce całej podróży
.- wyjaśniła krótko, spychając elfkę w stronę łóżka.- Musisz odwrócić czymś moją uwagę.

-Już chyba wybrałaś czym dokładnie…

-Przeszkadza ci to?

-Em… Nie.


Laurie uśmiechnęła się, pocałowała kochankę jeszcze raz i pchnęła ją na łóżko.

-Świetnie!

Sekundę później łóżko zatrzeszczało ponownie. Potem jeszcze raz. I znowu.


***

-To było dobre…

-Mhm…

-Oddaj kołdrę. Chcę się chwilę zdrzemnąć?

-Naprawdę?

-Nie. Ale tyłek mi marznie. Oddawaj kołdrę!

-Zmuś mnie!

-Sama tego chciałaś!

-Aaaah! Zbereźnica!

-Nie marudź i podaj mi torbę. Zabrałam na drogę butelkę winka.

-Chyba cię kocham…



***

Tsuki westchnęła cicho, słysząc możliwie uprzejme pukanie do drzwi.

Inne hałasy słyszała już wcześniej, zanim jeszcze na widocznym przez okno horyzoncie pojawiła się jasna łuna zwiastująca świt.

Mimo przeczucia, że szykują się kłopoty, Tsuki i tak westchnęła i poklepała Laurie po pośladku, budząc dziewczynę z zasłużonego snu po ciężkiej nocy. Pusta butelka po winie turlała się po dywanie.

-Wstawaj…

-Co… ?- kapłanka przetoczyła się na plecy i zasłoniła oczy ramieniem, odsłaniając jednocześnie zgrabne piersi o jasnej skórze.- Ledwo świta…

-Wiem… Ale pukają…


Laurie westchnęła ciężko i usiadła na łóżku.

-Co się dzieje?!- krzyknęła, poirytowana.

Za drzwiami rozległ się niepewny głos.

-Em… Kapitan uznał że wypada panią poinformować…

-O czym znowu?

-Jest problem. Kapitan Morse prosi na górny pokład…

Tsuki syknęła przez zęby, odnajdując spodnie.

-Wiedziałam…



***



Galeon o białych żaglach stał przy brzegu, unosząc się leniwie na farach porannego odpływu. Woda lśniła w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, a przybrzeżne kępy trzciny wyrastały z jej lustra, dając schronienie chmurą rozkrzyczanych rybitw, szykujących się do łowów.

Tsuki stanęła na burcie obok kapitana i bezwiednie przetarła oczy, ziewając.

-Panie Morse…

-Blokada.-
wyjaśnił krótko krasnolud, unosząc do oka lunetę.- Nie chcą nas przepuścić i nie docierają doń żadne argumenty.

Stojąca z tyłu Laurie podrapała się po głowie, na co i tak nikt nie zwrócił uwagi.

-Piraci?

-Gorzej. Celnicy. Ktoś tu urządza sobie wojnę celną.

-Daleko do Słonego Lasu?

-Już prawie w nim jesteśmy ale te sukinsyny nie pozwalają nam ani wyjść na brzeg, ani wpłynąć do portu…


Tsuki skinęła głową, obserwując odległą jednostkę. Na mostku galeonu błysnęło światło z odbitej soczewki lunety.


Gregor Eversor


Kurz unosił się leniwie w powietrzu, wyraźnie widoczny w smugach światłach przemykających przez dziury w dachu. Eversor siedział na skrzyni, w przydzielonej jego oddziałowi kryjówce, i czekał.

Akcja, w jakiej podjął się brać udział była inna od tych, które wykonywał służąc w Czarnej Kompanii.

Straż Miejska działała skrupulatnie, ostrożnie i co najbardziej irytowało Gregora, powoli. Przejście do kryjówki, do starego domu naprzeciwko nielegalnego magazynu, odbyło się wedle ściśle określonych procedur. Oddziały uderzeniowe strażników opuszczały komendę nieregularnie, w różnych odstępach czasowych oraz różnymi wejściami.

Gregor cieszył się w duchu, że jego grupa siedziała w wozie ze słomą, niż żeby musiała łazić kanałami lub przebierać się za cywili oraz przekupniów. Chociaż z drugiej strony ciekawie byłoby zobaczyć chłodną panią sierżant w stroju cywila, bez jej hełmu oraz odznaki.

Wejście do rozlatującego się budynku było powiązane z przedzieranie się labiryntem bocznych alejek, by finalnie otworzyć tylne drzwi pordzewiałym kluczem i cicho wejść do zakurzonego wnętrza.

Wtedy też zaczęło się czekanie.

Początkowo Gregor nie wiedział, czemu tuzin jego tymczasowych towarzyszy zaczął rozkładać się na podłodze, stawiać do pionu poprzewracane meble i przymierzać do gry w karty.

-Nie atakujemy?

Krasnolud zwany Buźka, z blizną wykrzywiającą mu wargi i znaczącą pasem gołej skóry jego zarost, zarechotał tylko, siedząc pod ścianą i ostrząc swój topór bojowy.

-Strasznieś narwany jak na maga…

-Już to gdzieś słyszałem
.- Eversor przewrócił oczami.- Więc?

-Nie, nie atakujemy…-
krasnolud dmuchnął na ostrze broni, wywołując tym samym gwizd.

-Ale dlaczego?

-Czekamy.-
odpowiedział mu dość wrogi głos pani sierżant, która weszła na piętro i zbliżyła się do brudnego okna.- Czekamy na sygnał, na powrót zwiadowców, na plany obrony oraz na zajęcie pojęci przez inne jednostki.

Gregor bezwiednie przejechał dłonią po szczęce.

-Reszta nie jest jeszcze gotowa?

-W tej akcji bierze udział trzystu funkcjonariuszy, trzy tuziny najemników i dwa oddziały lansjerów z Seaworth. Koordynacja działań takiej ilości ludzi to prawie jak wojna.-
uśmiechnęła się lekko.- Chociaż w sumie jest to wojna, panie Eversor…

-Funkcjonariuszu.

-Słucham?


Z lekko kpiącym uśmiechem Gregor popukał się po otrzymanej odznace, przypiętej do jego piersi.

-W straży nie ma panów i pań. Są tylko funkcjonariusze, piastujący różne stanowiska…

Sierżant Windrunner uśmiechnęła się leciutko, lecz szybko przywołała na twarz wyraz zdystansowanego do świata opanowania.

-Racja… Ale wracając do tematu, jest to wojna, panie Eversor… Wojna z największą zarazą toczącą to miasta od wielu, wielu lat….

Więc Gregor czekał, siedząc na skrzyni i sprawdzając broń.

Poderwał się z miejsca dopiero gdy zdyszany chłopak wpadł na piętro, trzymając w ręku zrolowany pergamin.

-Pani sierżant, są plany!

Kobieta podeszła do niskiego stolika przy którym jej podwładni grali w kości i ruchem dłoni zrzuciła na podłogę kubki oraz kilka miedziaków, będących stawką gry.

-Kładź to tutaj!

Gregor szybko zbliżył się i ponad głową Buźki pochylił się nad starym planem.


-To jakieś bazgroły…- burknął po chwili krasnolud.

-Najlepszy plan na jaki możemy sobie pozwolić, nasz kret spędził tydzień, łażąc po ich melinie i zapamiętując układ pomieszczeń…- chłopak uniósł dłoń i powiódł palcem po planie.- Na parterze są kwatery bandytów oraz ich przełożonych. Za dnia są prawie puste, nie powinniśmy mieć z nimi problemu… Problem może być jednak w szybkim i cichym przejściu na plac w centrum budynku, a potem po schodach, na piętro gdzie znajdują się cztery pomieszczenia przerobione pod magazyn…

Gregor rzucił okiem przez okno i zmarszczył brwi.

-Myślałem że atakujemy magazyn…

-Tylko najpotężniejsi gangsterzy pozwalają sobie na oficjalne wyjmowanie kwater. Reszta, ta najgorszego sortu, zajmuje stare budynki i przerabia je według potrzeb…


-Rozumiem…- Eversor skinął tylko głową.- Jaki jest plan?

Windrunner uśmiechnęła się krzywo.

-Atakować… A tak naprawdę, liczyłam na delikatną podpowiedź z twojej strony, funkcjonariuszu.- szczególny nacisk położyła na ostatnie słowo.- Skoro polecił cię komendantowi sam Birk, na pewno masz jakieś doświadczenie mogące uczynić naszą taktykę skuteczniejszą…

Gregor poczuł na sobie spojrzenie dwunastu par oczu. No, w sumie to jedenastu i pół pary. Jenkins, szpakowaty kapral, zamiast prawego oka miał siatkę blizn.

Jednak ciężar ich spojrzeń pozostał taki sam.


Petru


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UX__4aHwYzM[/MEDIA]

Ceth westchnął cicho, pozwalając by srebrna mgiełka generowana przez jego dłonie wnikała w głąb rany Petru, lecząc rozerwane mięśnie i scalając z powrotem skórę. Po chwili czucie w nodze mężczyzny wróciło całkowicie, a ból był już tylko wspomnieniem.

Petru poruszył nogą i spojrzał na druida.

-Mogłeś tak samo zaleczyć mnie wtedy, kiedy chowaliśmy się pod kopcem.

-Nie, nie mogłem.-
starzec wstał i stęknął, prostując kości.- Przyzwałem wtedy kilka zwierząt, powstrzymałem burzę i rzuciłem wiele innych, mniejszych lub większych zaklęć, i na ciebie najzwyczajniej w świecie mi już nie starczyło mocy…

Ceth rzucił okiem na Wichera i uśmiechnął się lekko.

-Widzę że dobrze się z nim dogadujesz…

-Tak…-
Petru skinął głową.- To dobry pies… Co jest?!

Półsmok spojrzał ze zdziwieniem na mężczyznę, gdy ten parsknął niekontrolowanym śmiechem.

-Może i Wicher nie mówi, ale to bystre bydle…

-No i?

-Nigdy nie nazywaj go psem.

-Ale… Ja… W sensie…

-To wilk.-
wyjaśnił druid ruszając w kierunku reszty grupy.- Zapamiętaj to… A teraz połóż się. O ile dobrze pamiętam, wyruszamy o świcie?

Tej nocy Petru nie spał jednak za wiele.


***

Kolejne dni podróży ciągnęły się niemiłosiernie, przeplatając w sobie trudy przeżycia w tak skrajnie niebezpiecznych warunkach z ciągłym ukrywaniem się przed zmutowanymi bestiami oraz znacznie gorszymi od nich, kultystami.

Petru zawsze szedł pierwszy, uparcie brnąc do przodu i starając się zapewnić bezpieczeństwo prowadzonemu pochodowi. Nie martwili go Rulf, Aust ani tym bardziej Ceth, lecz ze względu na Lu’ccie każde możliwe zagrożenie omijane było z daleka lub też przeczekiwane, w głębokich jamach ziemnych wydrążonych przez te mniej agresywne, żyjące nocą stworzenia lub też w karłowatej roślinności upstrzonej czarnymi cierniami.

Mimo to podróżnicy szli dalej, by po prawie czterech dniach popielna równina zaczęła ustępować zwykłemu, sprażonemu słońcem, piaskowi o lekko czerwonym odcieniu.

Wraz ze świtem dnia piątego Petru wdrapał się na pobliskie wzgórze i uśmiechnął się lekko, widząc Pustynie Brunatnego Pyłu.


Błękitne niebo rozciągało się ponad rozległymi pasami czerwonej, czarnej oraz żółtej ziemi, stanowiącej swego rodzaju zaporę pomiędzy zdziczałymi pustkowiami Naz’Raghul a nieco bardziej przyjazną, ale nadal surową, krainą ciągnącą się bezpośrednio u podnóży Gór Popielnych.

Ceth, z głową obwiązaną prowizorycznym turbanem ze szmat wdrapał się na wzgórze i stanął obok Petru, uśmiechając się lekko.

-To już bardziej znajomy widok…

-To ziemia niczyja, patelnia z piachu i kamieni, utrudniająca dostęp do Palenque najniebezpieczniejszym potworom oraz fanatykom…

-Ale także i nam.-
zauważył druid, pociągając nosem.- Ale powietrze pachnie nieźle.

-Może.-
mruknął Petru, rozglądając się.- Tak czy inaczej, idziemy do południa, potem znajdę nam jakąś kryjówkę.

-Pozwól że zgadnę
.- zagadnął Ceth, ruszając w ślad za tropicielem w dół zbocza.- Od dziś podróżujemy nocą.

-Tak!

-A potwory?!-
prawie krzyknął starzec, ledwie nadążając za skaczącym po skałach mieszańcem.

Petru zaśmiał się tylko.

-Najgorsze co mogliśmy spotkać, zostało za nami

Ceth przystanął i oparł się o kosturze, sapiąc ciężko. Wierzchem dłoni starł pot z czoła.

-Chyba że…


***

-Ech… Szlag mnie trafia od łażenia po tym zadupiu… Tu nie ma żadnych zwierząt po za wężami, pająkami oraz mrówkami. I do tego wszystko jadowite!

-Ale smaczne.-
mruknął Rulf, wgryzając się w białe mięso pieczonej ponad ogniem mrówki. Robak był długi na pół metra, a chitynowy pancerz na jego odnóżach świetnie nadawał się do pieczenia owada nad ogniem.

Aust prychnął ze złością i jakby wbrew sobie zjadł kolejny kawałek miejscowego specjału.

-A właśnie, gdzie wielki łowczy, który zafundował nam na dzisiejszy posiłek ten specjał?

Ceth uśmiechnął się lekko, podrzucił Wicherowi częściowo obgryzioną nogę mrówki i rozejrzał się, wodząc wzorkiem po ogarniętej ciemnością pustyni. Trzy dni drogi w mroku pozwoliły mu jako tako przyzwyczaić się do braku światła, lecz w dziedzinie poruszania się w ciemnościach wciąż przodował Petru.

Druid wzruszył ramionami i zabrał się za kolejną nogę.

-Szwenda się. Jak to on.

Rulf zarechotał cicho, podając spory kawałek białego mięsa Lu’cci. Dziewczyna przyjęła jedzenie i bez słowa wsadziła je sobie do ust. Rulf pokręcił głową.

-Jak to on…


***

Petru nie był sam.

Czuł to w powietrzu, w nocnej ciszy. Każda komórka jego ciała ostrzegała go przed czyjąś obecnością, obecnością, której zwykłe zmysły nie wyczuwały. Jednak każdy, kto mieszkał w tak niegościnnej krainie jak Naz’Raghul szybko uczył się że bystry wzrok i czuły słuch nie zawsze wystarczą żeby przetrwać. Do przeżycia, potrzebny był instynkt.

I właśnie ten instynkt kazał Pelorycie kryć się w zaroślach, bezgłośnie przeskakiwać od osłony do osłony i zachowywać całkowite skupienie.

Petru wiedział, że jest skazany na siebie. Obóz był zbyt daleko, a nawet gdyby krzyknął, od razu zdradziłby swoją pozycję, co w obecnej sytuacji mogłoby skończyć się tragicznie. Mimo że do Pelanque dzielił go już tylko dzień drogi, nadal był w Naz’Raghul. A tam nigdzie nie było w stu procentach bezpiecznych miejsc.

Dlatego też tropiciel cicho wysunął pokryte sadzą kurki z pochwy za plecami i dwoma skokami pokonał odległość dzielącą go od wysuszonego, starożytnego drzewa leżącego u stóp ostrego wzniesienia, jednego z wielu umiejscowionych u stóp Gór Popielnych.

Po kilku sekundach absolutnej ciszy tropiciel znów poderwał się na równe nogi, wspierając się o występy skalne wspiął się na kilka metrów w górę i zległ płasko na wystającym kamieniu, tkwiącym w piasku niczym ząb ogromnej bestii.

Ułamek sekundy później Petru zamarł, słysząc skrzypienie cięciwy i jęk naciąganych ramion łuku.

Bardzo powoli odwrócił wzrok, by spojrzeć na przycupniętą trzy metry dalej postać w postrzępionym płaszczu.


Po kilku sekundach M’koll, jeden z najlepszych zwiadowców Pelanque opuścił łuk i uśmiechnął się szelmowsko do starego przyjaciela.

-Osiem zero dla mnie.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 03-04-2013 o 13:23.
Makotto jest offline  
Stary 06-04-2013, 19:42   #132
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buttal nie miał nic przeciw temu by facet się udławił własnym językiem. Ale zostawała jeszcze kwestia jego mocodawców, rzekł więc:

-Wybacz mi Panie, lecz szkoda twej ręki na takiego robala. a jego szefów nic a nic to nie zaboli. czy nie lepiej ukarać ich a tego pognać precz? W dłuższej perspektywie będzie to dla niego gorsze niż natychmiastowa śmierć. A tamtym celem obopólnego zrozumienia dorzucić...80% podatek dochodowy i 150% cło wwozowe. I niech oni się dławią a nie ta glizda

Ulryk spojrzał to na Buttala, to na trzymanego mężczyznę i wymamrotał coś niezrozumiałego. Następnie bez wysiłku cisnął Sigmunda na środek sali i spojrzał na stojących obok tronu kupców. Cała trójka, bez wyjątku, była blada jak ściana:

-Wy... Wynoście się z mojego miasta...

-Słucham?!- mimo przerażenia jeden z nich wrzasnął oburzony: - Nie macie prawda. To wolne miasto i... !

-A wy zapominacie że to nie południe, tylko północ!- władca znów podniósł głos, z trudem kontrolując wściekłość: - Tutaj prawo nie służy do wykorzystywania, lecz do ochrony tych którzy jej potrzebują!

-Ale jednakowoż te prawa obowiązują i tutaj, a wstępnie podpisaliśmy umowę i Wolna Kompania ma prawo...

Kurier z pewną fascynacją mógł obserwować jak mężczyzna plecie coś prawniczym żargonem, nie zwracając uwagi na fakt że tą batalię już przegrał, a każdym jego słowem władca miasta czerwienieje na twarzy coraz bardziej.

Jakim cudem na świcie było tak wielu idiotów. Czy architektura i śnieg nie sugerowały wystarczająco jasno że to nie były prawnopałacowe salony Colimonte, czy A'loues. I czy ślepi byli że nie widzieli że słowa do widzenia już padły? Każdy powinien wiedzieć, że jest czas by odejść,...a jest też by spierdalać. I to był ten drugi. Buttal westchnął i skinąwszy na Torgiego podszedł do grupki. Spojrzał debilowi w oczy i powiedział cicho:

- Torgi pokaże panom wyjście, teraz


- C... Co?! Jak śmiesz?! Ja... ! Ja.. - kupiec powoli umilknął pod ciężkim spojrzeniem wściekłego Torrgi. Po dłuższej chwili, udając zachowanie resztki godności, cała trójka ruszyła ku drzwiom. Dopiero za progiem krzykacz odezwał się po raz ostatni:

- Kamienna Baszta jest skończona! Mamy znajomości na całym świecie! Sprawimy że... ! Jego wywód urwał się gwałtownie, gdy Jarl złapał pobliski stołek i cisnął nim, łamiąc kupcowi nos i wybijając mu nim zęby. Sigmund, bardzo rozsądnie, również uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji, przebiegając kilka metrów na czworaka. Sam Ulryk westchnął, siadając na tronie:

- Kamienna Baszta skończona... Pfff! Kamienna Baszta to linia podziału pomiędzy dzikimi rubieżami Valoras a południem. Conlimote, Sojusz Wislewski a nawet Middenland są nam sporo winni...- wymamrotał bardziej do siebie niż do kogokolwiek obecnego na sali: - Ja już się postaram żeby Wolni stracili część sojuszników handlowych...

Buttal zachichotał z cichą satysfakcją. To był udany wyjazd. Wczasy niemalże - dobre żarcie, bitka, śmiechowe przygody. Ta robota odpowiadała mu coraz bardziej i bardziej. Nie dość że mu płacili to się jeszcze dobrze bawił. Był naprawdę ale to naprawdę zadowolony. Trochę żałował swojej delikatności i uprzejmości. Gdyby się dalej stawiali mógłby ich wyrzucić oknem. No ale koniec przyjemności, czas na obowiązki. Poprawiwszy nieco strój wyprostował się i wyciągając kawałek papieru i przybory do pisania odezwał się do jarla:

-Cieszę się niebywale, Panie, że udało ci się pomyślnie dla swego miasta załatwić tą sprawę. A czy zechciałbyś pokwitować odbiór listu rzekł podając naszykowany osprzęt - Gdyż pan Dimzad nerwowy jest wielce i jeśli mu nie dowiozę kwitu że list dotarł wyśle mnie mnie po niego ponownie, tyle że już teraz na własny koszt pozwolił sobie zakończyć żarcikiem.

Jarl spojrzał to na krasnoluda, to na Torrgę, to w końcu na Colonesku oraz Striełoka, równie zaskoczonych kwiecistą mową krasnoluda co sam władca. Finalnie Ulryk spojrzał na Buttal i odchrząknął:

- Wybacz, nie do końca rozumiałem... W sumie to jedyne co zrozumiałem, to słowo pokwitowanie... Chodzi o potwierdzenie odbioru listu, tak? - zapytał, nieco zbity z tropu władca.

- Tak, krótko mówiąc tak, pan Dimzad się może na mnie wkurzyć jak mu go nie dam. Jestem nowym pracownikiem i nie chcę podpaść wyjaśnił Resnik.

- Aha... Cóż, nie martw się kwitkami, panie Buttal, zaraz każę komuś zaufanemu wysłać orła z podziękowaniami za ostrzeżenie... Będę też musiała pana pochwalić, bo co tu dużo mówić, gdyby nie pana upór Sigmund prawdopodobnie zgotowały Baszcie los pieska pokojowego na rozkazach magnatów z południa... - Jarl westchnął i pstryknął palcami. Zza jednej z kolumn wyłonił się niewidoczny do tej pory przyboczny władcy w skórzni i mieczem przy boku: -Panie?

- Poślij po ochmistrza... I po skrybę. Chcę napisać list...Ulryk rzucił jeszcze okiem na kuriera: -Dobrze wam płacą, panie Resnik?

- Cóż Panie, szczerze muszę przyznać że nie wiem, nie mam rozeznania. W porównaniu do poprzedniej pracy moje dochody wzrosły pięćdziesięciokrotnie ale to kiepskie porównanie bo pchanie taczek nie daje dochodów muszę przyznać. Niby proponowana mi łapówka wynosiła mniej więcej tyle co mi zapłacił pan Belegard po pierwszym dniu pracy ale biorąc pod uwagę charakter i szczodrość tego tam pacana Sigmunta to też mi wiele nie mówi. Ale chyba jest dobrze, nie jestem pewien. wyjaśnił trochę onieśmielony i zawstydzony pytaniem Resnik

- Będę naprawdę wdzięczny jeśli wspomnisz o mnie panu Dimzadowi w ciepłych słowach Panie dodał wyraźnie skrępowany swoją prośbą.

Po chwili do sali wszedł Ochmistrz, kłaniając się Jarlowi:

- Jeździec na orle wysłany...

- Świetnie... Jaki jest stan mojego prywatnego skarbca?

-Em... Wedle pana rozkazu, większość została przekazana na dozbrojenie Straży Miejskiej, Pograniczników oraz Straży Portowej... Przynajmniej taką informację podał nam Sigmund.

Władca spojrzał na Colonesku oraz Striełoka: -Dostaliście dostawy nowej broni?

[i]-Em... Nie.[i] -Nic mi o tym nie wiadomo.

Ulryk westchnął tylko, wstając z tronu: -Zamknąć bramy i złapać mi tę glizdę. Tam samo kupców. Wyrwę im złoto z gardła... A pan, panie Buttal...- jarl obrócił się, trzymając w ręku szeroki, zdobiony srebrem pas z symbolem Kamiennej Baszty na klamrze.


- Przyjmij proszę ten dowód wdzięczności mój, i całego miasta... Odpłaciłbym tytułem i złotem, ale wiem że szlachectwo prestiż plus nowe wydatki, a panu to chyba niepotrzebne...

Buttal pokłonił się głęboko w podzięce. - Dzięki ci panie, to wspaniały dar. Mam nadzieję że teraz Baszta będzie już miała spokój od ludzi pokroju Sigmunda.

-Ja też mam taką nadzieję... A teraz proszę o wybaczenie, czas naprawdzić wszystko co spieprzył mój niegodny zaufania doradca... Kiedy jarl wyszedł, Colonesku odetchnął głośno:

-No nieźle... Jakie plany macie teraz w perspektywie, co, chłopaki?- sierżant uśmiechnął się lekko i poklepał obu krasnoludów po ramionach.

- Hmm. . Obiad bo padnę z głowu. Dalej mój umysł nie sięga. odparł radośnie Buttal. - Znacie jakąś dobrą tawernę?

Cóż, cała czwórka w tawernie skończyła, zjadłszy i popiwszy. Parę godzin później oba krasnoludy stały w kolejce po bilet na ekspres do Góry Morra.
 
vanadu jest offline  
Stary 09-04-2013, 08:08   #133
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Tsuki wyrwało się głośne westchnienie, będące wyrazem znużenia, ubolewania nad przeciwnościami losu i, wkrótce, tragicznym losem tej całej "blokady".

-Kapitanie, proszę nadać im w jak najprostszych słowach, że to okręt pod banderą Inkwizycji i transportuje Inkwizytora. Jakikolwiek opór zostanie uznany za agresję wobec Inkwizycji i osoby za to odpowiedzialne zostaną dokładnie "przesłuchane" czy nie znajdują się pod wpływem demonicznych mocy lub czy nie należą do żadnych okultystycznych kręgów.-


Kapitan Dagnabit uśmiechnął się szeroko i spojrzał znacząco na jednego z podoficerów.

-Słyszałeś? Pani Inkwizytor właśnie wydała rozkaz. Wyślij tym idiotą wiadomość.-
kiedy podwładny pobiegł na mostek, krasnolud z uśmiechem rozprostował palce.- Oby okazali się idiotami... Dawno nie miałem okazji postrzelać...

Stojąca nieco z tyło Laurie odchrząknęła cicho.

-Wiesz... To znaczy czy pani Inkwizytor wie że mimo wszystko, składała pewną przysięgę... ? W sensie takie zachowanie może być nieco ponad miarę...-
dziewczyna spojrzał na kochankę i uniosła brwi. Spojrzenie to wyraźnie sugerowało, że przemoc powinna być w tym wypadku ostatecznością.

Uśmiechnęła się uspokajająco.

-Laurie, dobrze wiesz, że nie jestem jakąś żadną krwi suką. Ale mamy ważne zadanie walki z siłami, z którymi przeciętni ludzie nie dadzą sobie rady. Takie rzeczy jak podziały etniczne, rasowe czy polityczne nie mają znaczenia w obliczu walki z plugastwem. Chcą wojny celnej? A niech sobie mają, tak długo jak w konsekwencji tej wojny nie wyrośnie nam gniazdo pieprzonych demonów.-

Dziewczyna uśmiechnęła się, bardzo mile zaskoczona, a kapitan zarechotał cicho.

-Widzę że Carl miał rację. Faktycznie, z sercem pani podchodzi do swoich obowiązków...


Kątem oka elfka dostrzegła strzałę, wylatującą zza burty "Dwunastego" i równym lotem mknącą w stronę blokującego drogę galeonu. Na bliższą odległość taka metoda komunikacji była całkiem skuteczna.

Po kilkunastu sekundach nadleciała strzała zwrotna.

Kapitan obrócił się, zainteresowany, obserwując zbiegającego po schodach podoficera.

-Odpowiedzieli!-
wydyszał młody krasnolud, zginając się w pół i podając kopertę kapitanowi.

Po krótkiej lekturze papier trafił w ręce Laurie.

Dziewczyna zaś uniosła brew.

-Chcą się spotkać na neutralnym gruncie...- mruknęła, patrząc na przyjaciółkę.


Zamrugała.

-A niby gdzie jest neutralny grunt jak nie możemy podpłynąć do lądu?-


Może innym wyda się to głupim pytaniem, ale ona na serio była ciekawa!

-Dwie szalupy ratunkowe. Ustawione mniej więcej na środku odległości pomiędzy dwoma statkami.- Morse wzruszył ramionami.- Gdybyśmy byli na morzu, byłaby to pewnie jakaś wyspa albo łacha piasku, ale w tym wypadku zostaje tylko takie rozwiązanie...

Laurie westchnęła cicho.

-Jaka jest twoja decyzja, Inkwizytorze?

-Nie mamy specjalnego wyboru raczej jeśli nie zamierzamy od razu sięgać po działa.-


Chwila zastanowienia.

-Ale dla bezpieczeństwa, niech załoga będzie przygotowana do walki. Nie jestem na tyle ufna by nie mieć przygotowanego planu w zanadrzu.-


Dagnabit zasalutował.

-Tak jest. Wyślę z paniami też czterech chłopaków jako wioślarzy. Nie wypada w końcu żeby Inkwizytor samemu wiosłował.- kapitan rzucił okiem na biegających po pokładzie załogantów.- Filian, Kilian, Larkin i Fayngorn!

-Tak, kapitanie?


-Przygotować szalupę. Będziecie towarzyszyć pani Inkwizytor w czasie rozmów.

-Mamy brać broń, kapitanie?

-Kordelasy i pistolety, na wszelki wypadek.

Minutę później Laurie uśmiechnęła się lekko, widząc czwórkę krasnoludów, szykujących im łódź. Spojrzała na profil przyjaciółki.

-Nie powiem, praca z tobą ma pewne zalety...


-Tylko "pewne"?-


Uśmiechnęła się dwuznacznie.

-O ile wiem to przez jakiś czas byłam dla ciebie "Boginią" o ile dobrze rozumiałam co mówiłaś gdy gryzłaś poduszkę by stłumić krzyk.-

Cicho się zaśmiała.

-Ciii...- Laurie trąciła elfkę w biodro łokciem i wsiadła do łodzi, kiedy czterech brodaczy dało znać że jest już gotowa.

Chociaż, jak szybko zauważyła Tsuki, określenie brodacz niezbyt pasowało do czterech przydzielonych im majtków. Żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat a zamiast krzaczastych bród na ich szczękach krzaczyły się gęste zarosty.

Po za Fayngornem. Najstarszy z całej bandy miał długie, zaplecione w warkoczyki wąsy.

-Nie żebym się mądrzył, czy coś, pani inkwyzytor...-
zaczął niepewnie.- Ale sądzę że na wszelki wypadek dobrze będzie mieć jakiś ustalony sygnał do ataku... W sensie nie żebym czarnowróżył, ale kapitan nie raz mówił że przybrzeżne patałachy są gorsze od niejednej floty królewskiej...

-I to najpewniej prawda.-


Wzruszyła ramionami.

-Ustalonym hasłem będzie "I choćbym szła najciemniejszą doliną, zła się nie ulęknę, albowiem to ja jestem największym skurwysynem w tej dolinie.". Ładne hasło, prawda?
-

Krasnoludy zarechotały, szczerze, i nawet na twarz Laurie wkradł się delikatny uśmieszek.

-Wychodzi z ciebie poetka...


Fyngorn zaś włożył do ust gwizdek i zaczął rytmicznie weń dąć, nadając rytmu wiosłującym towarzyszom. Dzięki temu w ciągu kilkunastu sekund samurajka oddaliła się znacząco od "Dwunastego" a długi gwizd nakazał całej czwórce wykonać jeden ruch wioseł w stronę przeciwną do ustalonej, by zatrzymać szalupę.

Ze strony galeonu też płynęła delegacja. Szło jej to w cholerę trudniej niż krasnoludom.

Larkin splunął za burtę.

-Przy byle fali by się potopili...-
mruknął, widząc jak wioślarze nie są w stanie złapać rytmu na spokojnej wodzie.

-I niektórzy się dziwili gdy mówiłam, że wolę płynąć tratwą niż ludzkim statkiem... wybacz Laurie, ale prawda jest taka, że ludzie są w dużej części ciamajdowaci...-


Spojrzała przepraszająco na towarzyszkę, lekko się uśmiechając.

Laurie zaśmiała się cicho.

-To prawda. Rozgrzeszam cię...- jednak na widok kolorowego czegoś na zbliżającej się szalupie uśmiech dość szybko zniknął z jej ust.- O nie...

Mężczyzna, wysłany na rozmowy był ubrany w pstrokaty, czerwono błękitny strój z wielkim kapeluszem oraz peleryną okrywającą jego lewe ramię. Obok stał skromnie ubrany, starszy mężczyzna, mocno kontrastujący wizualnie z kolorowym oficerem.

Nim Tsuki zdążyła otworzyć usta, mężczyzna pokłonił się, zrywając kapelusz z peruki o złotych lokach.

-Jestem August von Hagenwald, pierwszy mat na wspaniałej.-
dłonią wskazał na zacumowany galeon.- Miałem rozmawiać z inkwyzytorem płynącym na tym krasnoludzkim ustrojstwie.

-Okręcie pancernym napędzanym parowo.-

Poprawiła go bez najmniejszego oporu.

-Więc? Jaki jest powód, że blokujecie Inkwizycji możliwość wykonywania naszego świętego obowiązku?-

-Tłumaczyć będę się dopiero przed Inkwizytorem we własnej osobie.-
August spojrzał krzywo na dziewczynę.- Zgodził się na rozmowy, a teraz go tutaj nie ma. Mam to odebrać jako zniewagę?

W swoim wywodzie całkowicie zignorował swojego doradcę, delikatnie ciągnącego go za rękaw. Szpakowaty mężczyzna od razu dostrzegł odznakę na ramieniu samurajki.

Chwila długiej, martwej ciszy, gdzie nawet najdelikatniejsze fale umilkły.

-Słuchaj uważnie, chłopcze. Walczyłam z masami kultystów wyznającymi plugastwa od jakich by cię skręciło, walczyłam z tymi plugastwami, a nawet walczyłam z ucieleśnieniem jednego z demonów lubującego w zgniliźnie, śmierci i syfie. Na moim lewym ramieniu widać Czarną Odznakę, najwyższą formę odznaczenia poprzedzającą jedynie zajęcie pozycji głowy jednego z zakonów Inkwizycji. Na mojej szyi zawieszony jest medalion otrzymywany wraz z przystąpieniem do kręgu Inkwizytorów. A moja prawa ręka spoczywa na mojej broni, poświęconej energią pozwalającą mi obracać plugastwa w plamy krwi. A teraz się zastanów przed kolejnymi słowami jakie wypowiesz, bo sprawdzę czy w twoim ciele nie gnieździ się żadne "złe nasienie".-

Auć.

Pierwszy mat "Wspaniałej", dumny Middelandczyk i dupek z dziada i pradziada zaniemówił, wytrzeszczając oczy na swoją rozmówczynię, którą niechcący obraził.

Dopiero po kilkunastu sekundach odchrząknął i spojrzał na swojego doradcę.

-Blackbird... Proszę, ty zajmij się rozmową z panią inkwizytor... Ja... W sensie masz lepszy pogląd na całą sytuację...


Urzędnik skinął głową i pozwolił oddalić się oficerowi na drugi koniec szalupy. Następnie poprawił tupecik i podchodząc do Tsuki ukłonił się.

-Jonah Blackbird... Pierwszy księgowy na "Wspaniałej"... W sumie to osoba od całej możliwiej papierkowej roboty.


-Szczerze mówiąc, to zwykły opór moich pracodawców. Gildia Handlowa Zachodnie Wiatry z Lantis ma mały zatarg z rządcą Słonego Lasu i przyległych doń terenów i tym sposobem chce uprzykrzyć mu życie...-
Blackbird westchnął cicho i otworzył notes.- O ile wiem, Funkcjonariusze Inkwyzytorium nie podlegają większości praw, ale niestety, kapitan jest jeszcze bardziej zarozumiały od obecnego tutaj pana Augusta...

Odchrząknął.

-Słowem, może nie chcieć pani przepuścić ze zwykłej dumy, nawet jeśli zakrawałoby to o próbę samobójczą...


Hagenwald udawał że nie słyszy toczonego za jego plecami dialogu.

Chwilę myślała, ale w końcu udzieliła odpowiedzi.

-To raczej przykre do usłyszenia. Niestety, ale w tym lesie jest jakieś paskudztwo, które wymaga wyplenienia. Jeśli kapitan tego okrętu tego nie zrozumie, to będzie miał kłopot wtedy. Bo ja swój obowiązek wypełnię. A czy będzie to wymagać zatopienia jego okrętu to już w jego rękach będzie.-


-Em... I właśnie tego chciałbym uniknąć. Bo w trakcie zatapiania zginie pewnie wielu ludzi, bo kapitan prędzej sam ich rozstrzela niż pozwoli odejść... Jest kilka opcji, które mogą pomóc w tej sytuacji, lecz wszystkie można by uznać za akt mojej nielojalności względem kompanii...


Laurie spojrzała na przyjaciółkę oraz zwierzchniczkę.

-Masz jakiś pomysł?

Z głośnym westchnięciem mogła jedynie pokręcić głową.

-Popłyniemy na wasz okręt i zobaczę się twarzą w twarz z kapitanem. Jeśli nie będzie chciał nas przepuścić... no to sądzę, że pierwszy mat zajmie jego pozycję wtedy. Albo ktokolwiek kto ma więcej rozumu niż on.-


Blackbird uniósł lekko brwi.

-Czy sugeruje pani... ?

-Aresztowanie kapitana.-
wyjaśniła Laurie, która jak zawsze dość szybko podchwyciła tok rozumowania przyjaciółki.- To może się udać...

-Może, ale nie musi. Kapitan, jak na szlachcica przystało, ma przy sobie kilku osobistych przydupa... w sensie ochroniarzy.-
poprawił się szybko księgowy.- Dokładniej mówiąc, czterech. Wszyscy na usługach kapitana Volaju.

-Damy sobie radę. Poza tym zrobię to publicznie i jawnie wyjaśnię wszystkim dlaczego nie powinni stawiać oporu, a nawet w ich dobrej woli powinna być pomoc mi. Nie jestem oratorką, ale mam dobre argumenty. I silne.-


Lekko się uśmiechnęła.

-No i sądzę, że taka łódź pancerna w pobliżu raczej też nada moim słowom pewnego przesłania.-


Słyszący to Fayngorn niepewnie uniósł dłoń.

-A co z nami, pani Inkwizytor? Bo możemy wrócić na Dwunastego i naświetlić sytuacją kapitanowi... Tylko że wtedy znów potrzebny byłby jakiś sygnał.-
krasnolud uśmiechnął się niepewnie.

Skinęła głową.

-Jeśli to nie problem, chciałabym dwójkę z was ze mną. Panie Blackbird, mogę oczekiwać, że pan i pierwszy mat uznacie potrzebę przekonania kapitana do bycia przychylnym mojej sprawie?-

-Obaj spróbujemy... Prawda?-
urzędnik łypnął krzywo na mata.

Ten zaś wzruszył tylko ramionami.

-Nie chcę umierać...


-Tak, zrobimy co w naszej mocy.- mężczyzna uśmiechnął się zadowolony.

Faygorn zaś zaczął po cichu naradzać się z towarzyszami. Po chwili wstał.

-Płynę z panią ja oraz Larkin.

Jeden z wioślarzy, z brązową chustą na głowie, uniósł dłoń. Tsuki miała dziwne wrażenie że już go gdzieś widziała.

Skinęła głową.

-Dobrze.-


Po chwili zamieszania, ona, Laurie i dwójka krasnoludów była już na łódce z ludźmi... i musiała znosić niewygodne wiosłowanie tych imbecyli.

Dlatego z pewnym zainteresowaniem Larkina.

-Dla jasności, nie uderzam do ciebie, ale czy my się już gdzieś spotkaliśmy lub widzieliśmy?-


Krasnolud ponuro podrapał się po szczęce, co było w jego wypadku jeszcze możliwe z powodu w miarę krótkiej brody.

-Lantis. Targ Alkoholi. Nie wiedzieć czemu, zdzieliła mnie pani tym swoim... no...-
spojrzał ponuro na ukryty w sai miecz dziewczyny. Po chwili odchrząknął.- Tak czy inaczej podpijałem darmowe próbki a pani mnie przegoniła.

W ostatniej chwili zrobił unik gdy jeden z wioślarzy o mały głos nie walnął go wiosłem w głowę.

I wszystko jasne!

-Wykorzystałeś nieuwagę sklepikarza i wyżłopałeś wszystko na krzywy ryj bez ani "Dziękuję" ani "Pocałuj mnie w dupę". I masz szczęście, że to tylko ja, bo w Jadeitowych Wyspach by goniło się pół kraju za takie zachowanie.-


Uśmieszek na jej twarzy był dobrze widoczny!

-Wow...
- Larkin usiadł ponuro i wydobył spod kurtki mały bukłak.- Chwała że to nie Jadeitowe Wyspy... Co nie zmienia faktu że przez pani obywatelską postawę miałem zły nastrój, wdałem się w bójkę i spędziłem dwa dni w areszcie...

Kiedy odkorował bukłak, w nozdrza elfki uderzył niesamowicie ostry aromat alkoholu. Coś kojarzonego bardziej z pracownią alchemika niż płynami przeznaczonymi do spożycia.

Zaśmiała się wesoło.

-Nauczka na przyszłość, że chciwość może ugryźć cię w zad.-

-Raczej żeby lepiej się upewnić że nie będzie świadków.- burknął i upił spory łyk morderczej mieszanki, by nawet się nie skrzywić.


Następnie westchnął z ulgą, kiedy szalupa mocno krzywo zatrzymała się przy burcie Galeonu.

-Nareszcie...


Laurie uśmiechnęła się lekko.

-Widzę że znalazłaś kolegę niemal równie marudnego co ty sama.-
zaśmiała się cicho, puszczając elfce oko.

Tsuki obruszyła się w udawanym żalu.

-I ty przeciwko mnie? Jak mogłaś...-

Teatralne siorbnięcie nosem i nagle rozpogodzenie się połączone ze wzruszeniem ramionami.

-Co tam, więcej piwa dla mnie.-

-Okrutnica!- Laurie zaśmiała się i trąciła Tsuki w ramię.

Sekundę później z głośnym klikotem uderzających o siebie deseczek, z burty Wspaniałej spadła drabinka linowa.

Blackburn chwycił ją i spojrzał wymownie na samurajkę.

-Pani Inkwizytor przodem.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 10-04-2013, 00:00   #134
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Walka... była ekscytująca. Ale najpierw obowiązek, a potem przyjemność. Zresztą... czuł się winny, że Seravine została raniona z jego powodu... i pozbawiona mieszkania... i ubrań... i wszelakich dóbr. Które zapewne i tak ukradła komuś.
Tak czy siak, miał wyrzuty sumienia.

-Nie żeby wbijanie żelaza między żebra innych osób przestało być dla mnie ekscytujące, ale... mam ranną sojuszniczkę. I najpierw nią bym się chciał zająć.- rzekł gnom podpierając krwawiącą Seravine.

-Tak, tak... Daj, pomogę ci...- Leonard wcisnął pistolet z boku za swój pas i złapał dziewczynę pod ramiona, by następnie zsadzić ją z siodła.- Cholera, ciężkaś...
-Gdyby nie upływ krwi, kopnęłabym cię w kroczę...
-Heh! Lubię ją!-
półelf spojrzał na Jeana.- Dasz radę zaprowadzić ją do karczmy. W środku na pewno jest ktoś kto ją połata.

Kątem oka spojrzał na toczącą się na ulicy batalię.

-Nie trzeba... mam eliksiry na taką okazję. W skrytce ukryte.- Jean nie bardzo ufał "łapiduchom z łapanki".
-Jeśli nie jest to jakiś cholernie silny specyfik, lekarz może mi się przydać...- Seravina ledwo stała na nogach, wspierając się niemal w całości na swoim szarmanckim towarzyszu.- Tak przy okazji, komu groziłam skopaniem wydmuszek... ?

Gnom nie zdołał wytłumaczyć, bowiem dziewczyna pobladła i rzuciła okiem na Jeana.
-A tak przy okazji... Gdzie kot?

Sekundę później rozległ się dźwięk dartego materiału i gniewnego kota wypuszczanego z zamknięcia. Sargas radził sobie ze skórą twardą mastifów, to i zwykły len nie był dla niego problemem.
-Kot się uczy... otwierać sakwy od środka.- zażartował gnom, wywołując tym groźne miauknięcie, zapewne przepowiadające męki jego właścicielowi.
-Nie narzekaj... wszyscy mieliśmy ciężko.- Jean skarcił słowami kota, po czym zwrócił się do Leonarda.- Mam kilka eliksirów leczenia lekkich ran.
-Świetnie, bierz ją do środka.-
mężczyzna kopnięciem otworzył drzwi do karczmy i wyszarpnął zza pasa pistolet, by zastopować jednego z czarnych, biegnącego nań z rapierem w dłoni.- A jak skończysz z nią, możesz przydać się tutaj.
-Oczywiście... zaraz wrócę.-
Jean ruszył z ranną w kierunku karczmy. Kot szedł z tyłu pomrukując cicho. A gnom zwrócił się do niego.- Popilnujesz jej.

Sargas tylko fuknął słysząc jego wypowiedź.
Na co gnom zareagował słowami. - Nie marudź bezpieczniej będzie ci w karczmie z nią. Niż ze mną na ulicy.
Z tym kot" nie dyskutował." Więc agent ich królewskich mości spokojnie otworzył drzwi szukając jakieś stolika przy którym mógłby Seravine usadzić.

Dziewczyna westchnęła cicho.
-Facet z którym spędziłam noc gada z własnym kotem... Ba! Kłóci się z nim!- pokręciła głową i uniosła wysoko brwi kiedy sala karczmy okazała się przygotowanym na szybko szpitalem polowym. Stojący przy progu "łapiduch" w białym fartuchu od razu złapał dziewczynę pod ramę i ruszył z nią w stronę stołu.
-Coś poza postrzałem?- zapytał, rzucając okiem na Jeana.- I proszę zabrać stąd to zwierzę!
-To nie jest zwierzę, to mój wspólnik. I jest bardzo czysty.-
zaprotestował gnom, a gdy kot podniósł nieco zakrwawioną łapę, gnom dodał.- I jest ranny w boju... o szybę się trochę pokaleczył.

Po czym ruszył w kierunku kuchni.- Zostawiłem w piwniczce parę leczniczych eliksirów. Przyniosę jej jeden do zaordynowania po operacji.
-Spokojnie, mam tego własny zapas.
- medyk położył Seravine na stole i lancetem rozciął jej koszulę, odsłaniając ranę.- Nie jest źle...
Dziewczyna jęknęła boleśnie i spojrzała krzywo na mężczyznę.
-Doprawdy... ?

-Kula przeszła czysto na wylot. Nie poszło po kości więc nie będę musiał cię ciąć i wydłubywać odłamków kości z żywego mięsa...

-Aha... No to może faktycznie jest lepiej.
- jęknęła, obróciła głowę i spojrzała na Jeana.- A ty jesteś cały... ?
-Tak...Mały wzrost ma swoje zalety.-
Jean uśmiechał się do dziewczyny będąc przy drzwiach prowadzących do kuchni. I tak musiał swój sprzęt. Przemierzył pomieszczenie, podniósł klapę i zszedł po schodach do piwniczki. Jego ekwipunek był tam gdzie go zostawił, zarówno eliksiry jak i broń. Zabierając je gnom zastanowił się nad sytuacją. Bo to co się działo, wykraczało poza próbę zabójstwa... To były regularne zamieszki.



Szczęk oręża, huk broni palnej.... te dźwięki przecinały ciszę nocną. I wystarczały by mieszkańcy miasta przezornie pochowali się w domach nie próbując wyściubić nosa na zewnątrz. Zwłaszcza, że i straż miejska nie kwapiła się do dołączenia do boju.
To dla Jeana było czystym szaleństwem, regularna potyczka na ulicy Periguex! I nikt nie interweniował.
I to z powodu jednego gnoma.

Jean patrzył jak ludzie Leonarda pod jego wodzą ścierają się z przeciwnikiem. Patrzył jak Chal-Chennet, chwyciwszy za pas wroga, brutalnie ściągnął go z wierzchowca na bruk i leżącego dobił pchnięciem swej szpady niczym psa. Nad tymi typkami jakoś Chal-Chennet się nie litował. Ale to były zdradzieckie gnidy.

Robert de Sahre krzyżował właśnie rapier z przeciwnikiem uzbrojonym w podobny oręż.... trzymany zresztą w podobnej manierze.

Asheron zaszedłszy któregoś z wrogów od tyłu, zaciskał właśnie garotę... Muszkiety leżały na bruku, ich właściciele nie mieli okazji ich użyć. Ich szyk został bowiem całkiem rozbity przez atakującą grupkę agentów Leonarda.

Sam półelf stanął na beczce i niczym dowódca polowy wykrzykiwał rozkazy pomiędzy strzałami z ciężkiej krócicy, którą co chwila ładował.

Także i tamci w czarnych mundurach mieli pistolety, ale podczas zaciętej walki wręcz, nie mieli czasu ich użyć. Śmigały rapiery, niczym stalowe błyskawice cięły powietrze i czasem ciała, wywołując drobne fontanny krwi.

-Na co czekasz... gnomie! Lewa flanka wymaga wsparcia.- ten krzyk Leonarda w połączeniu z hukiem krócicy wyrwał z zamyślenia Jeana. Gnom ruszył otulając się mglistym żółtawym oparem. Był niemalże... widmem śmierci. Rozmazaną sylwetką w mdlącej mgiełce.

Lewa flanka... Tam spustoszenie czynił Chal-Chennet. Wpadłszy pomiędzy Czarne Mundury atakował drapieżnie i energicznie niczym ogar. Jego szpada czyniła spustoszenie, zabijając przeciwników jednego, po drugim. Ale ci wykorzystali przewagę liczebną i zaczęli osaczać Ogara. Gdy dwójka z nich desperacko odpierała jego ataki. Trzeci zaś zachodził go od tyłu, by zdradzieckim sztychem w plecy zakończyć żywot ogara. I właśnie wtedy uderzyła w niego struga magicznej energii raniąc mu lewy bok.
Tamten odskoczył do tyłu wściekle spoglądając w kierunku gnoma który go ranił, gdy Chal-Chennet natarł swą szpadą właśnie na niego. Niewiele zdołał zaskoczony “czarny mundur” zrobić, lekki zamach ostrza Ogara po skosie wytrącił jego oręż z dłoni.
Zdołał jedynie krzyknąć. -Daru..- co jednak zmieniło się w charkot, gdy szpada Ogara przeszyła jego krtań.

Pozostała dwójka postanowiła uderzyć na łatwiejszy cel, jakim się wydawała niska postać w mglistym oparze. Zaatakowali z dwóch stron, ale nastąpił głośny huk i jeden z nich w kilka sekund zmienił się z żywego przeciwnika w zmasakrowane zwłoki.
Drugi natomiast poczuł się zmęczony w tych oparach. Siły go jakoś opuszczały, a przeciwnik był nadal jedynie cieniem we mgle . Ale nie na odwrót.
Gnom doskonale widział swego przeciwnika. Nadarł więc nagle wyprowadzając wypad i pchnięcie w nadgarstek trzymający oręż. Chybił, acz przeciwnik nieco się cofnął, by po chwili zaatakować.
Rapier zatoczył łuk i zderzył się z gnomim rapierem. Wykorzystując impet tego ciosu, Jean obrócił się wokół osi i ciął płasko po nogach wroga. Ranił przeciwnika w udo, wywołując krzyk bólu u rannego “czarnego munduru”.

A potem padły słowa Leonarda.- Długo się będziesz tak cackał z nim Jean? Nie mamy całej nocy na wasz mały balecik.
Rozległ się huk krócicy i jęk przeciwnika Jean, któremu to kula pistolet półelfa rozerwała pół klatki piersiowej.
Jean rozproszył mgłę patrząc na dogorywającego przeciwnika i po okolicy. Walka się już zakończyła. Ulica była usłana martwymi lub umierającymi najemnikami w czarnych mundurach.
Było też kilku rannych, między innymi Asheron którego lewy rękach wręcz nasiąkł krwią. Był też i jeden, dwa... dwóch martwych ludzi Leonarda.
Było też pytanie które gnom chciał zadać od jakiegoś czasu Leonardowi.- Co tu się na Olidammarę dzieje?!
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 13-04-2013, 20:31   #135
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
- Co najwyżej sześć do czterech - Petru odpowiedział z powagą, świadom tego że strzała nadal spoczywa na cięciwie i jak szybko tropiciel jest w stanie wystrzelić. Dopiero wtedy obaj się rozluźnili. Odpowiedź była właściwym kodem, niosącym więcej informacji niż ktoś postronny mógłby przypuszczać.
- Kto?
- Trzech mężów ze Skuld i dziewka takoż stamtąd. I ... - zawahał się - ... przemieniony magią wilk. Nie jest groźny - dorzucił, subtelnie zmieniając intonację by uspokoić przyjaciela. Ten przez chwilę przetrawiał wieści. Wreszcie poruszył ręką.
- Nie, są daleko. Sam ich obejrzysz. Wszystko w porządku? - Petru odpowiedział na niemo zadane pytanie.
- Masz szczęście - Węszący się tu kręci. Ledwo mu umknąłem - twarz M’kolla stężała i obaj nerwowo się rozejrzeli. Wiadomość była z gatunku paskudnych.

Węszący byli iście piekielnymi wynalazkami Dantaliona-O-Wielu-Twarzach, Księcia Piekieł.
Twarda jak pancerz skóra wydzielająca mimo to paraliżującą truciznę, zmysły dostosowujące się do tropionej “zwierzyny”, mnogość kończyn a każda z nich mogąca posłużyć jako paskudna i podstępna broń, segmentowe nogi niosące bestie szybko niczym wiatr...

Najgorsze było to że Węszący potrafili znakomicie wychwytywać myśli istot rozumnych i gdy raz wpadli na trop jakiejś niemal niemożliwością było ich zgubić... To że M’koll wykrył jednego i samemu uniknął złapania było przejawem łaski Pelora i dłoń Petru powędrowała do symbolu Boga Słońce w dziękczynieniu.

Czy tego chciał czy nie, Naz’Raghul właśnie przypomniało mu o tym czym było - krainą pełną niebezpieczeństw...

- Skąd on tu... Gdzie on jest!? - zapytał naraz, zaalarmowany, a widząc początek ruchu M’kolla już wiedział że szykują się kłopoty. Ruszył we wskazywanym kierunku ... tam skąd przyszedł.



- Spokojnie, to przyjaciel, M’koll z Palenque - Skuldyjczycy poderwali się z miejsca gdy tropiciele wśliznęli się do rozpadliny w której grupa się ukrywała. Uwagi Petru nie umknęło napięcie widoczne na twarzach druida i harcowników, ich uważne spojrzenia momentalnie skierowane ku krawędziom rozpadliny oraz to że broń już wcześniej trzymali w rękach. Wicher chyba dokądś się właśnie wybierał i dopiero na jego głos zawrócił. Obnażył kły spoglądając na M’kolla.
- Spokojnie Wicher! - tropiciel ostrzegł wilka. Jego towarzysz nie spuszczał ze zwierzaka spojrzenia, tak samo w polu widzenia miał pozostałych Skuldyjczyków, w tym Lu’ccię.
- Jakieś kurewstwo kręci się w pobliżu - Rulf nie bawił się w uprzejmości.
- Wiem, nie jest dobrze... - Petru doskonale wiedział co im grozi. Z taką grupą zgubienie Węszącego nie było możliwe. A co gorsza, mógł podążyć za nimi do Palenque.
- M’koll, zmykaj stąd, kieruj się ku Staremu Ferengowi, w razie czego ostrzeżesz nas... - zadecydował. Gdzieś niedaleko zagrzechotał kamień. Głowy wszystkich jak na komendę odwróciły się a oczy badały ciemność.
- Staremu...? - zaczął M’koll.
- Tak - Petru uciął jego słowa - Może się uda, ale musisz stąd zniknąć, wystarczy że ja jestem z nimi!
- Co się dzieje? - Aust nie powstrzymał się - Wicher może...
- Nie, nie może, jeśli chcecie by przeżył - tropiciel znowu przerwał - Nie pytajcie o nic i chodźcie. Później wam wytłumaczę.

W mroku za nimi zalśniły ślepia.



Pościg zżerał Petru nerwy. Węszący podążał za nimi cierpliwie jak upiór, najpierw przez mroczny płaskowyż, potem przez ciąg lawowych jaskiń rozciągających się pod Czarnym Szczytem. Tropiciel wyczuwał okrutne rozbawienie demonicznego stwora i jego złośliwą pewność, że uciekający prędzej czy później muszą doprowadzić go do celu - jakikolwiek by on był - lub zginąć. Żaden podstęp i pułapka go nie zmyliły, bowiem jego żądzy krwi dorównywała przemyślność i czułość zmysłów niczym u dzikiego zwierzęcia.



Petru szedł z tyłu, z mieczem w dłoni i pozwalając by strach i nienawiść emanowały od niego i przyciągały Węszącego. Zastarzały smród rozkładu i krwi nasilał się stopniowo i niemal niezauważalnie, w miarę tego jak cała grupa zagłębiała się w podziemny labirynt. Bestia stopniowo przybliżała się do tropiciela w miarę tego jak ten odstawał od reszty grupy. Petru bolały szczęki od napięcia i zaciskania zębów gdy ze wszystkich sił powstrzymywał się od myślenia o tym co czeka na jego drodze, dalej.


Wreszcie jaskrawy błysk z głębi korytarza dał znać że M’koll dostrzegł “to”. Petru trzymał nerwy na wodzy, choć napięty był niczym cięciwa łuku. Przyspieszył i sięgnął po słoneczny pręcik. Co krok spoglądał w tył, ku Węszącemu, zbliżającemu się ze straszliwym rozmysłem.

Teraz!

Uderzył pręcikiem o skałę, a złota gałka eksplodowała jasnym, iście słonecznym blaskiem, nieledwie oślepiając tropiciela mimo tego że przezornie odwracał wzrok. Metalową różdżkę uniósł w górę wraz z groźnie podniesionym mieczem, postąpił kilka kroków w stronę Węszącego. Ten cofnął się przezornie.

Petru nie czekał, rzucił się w głąb korytarza pełnym pędem, a blask bijący ze słonecznego pręcika zamieniał jaskinię w chaos światła i cieni. Zgrzyt pazurów za nim dawał znać że demoniczny stwór nie zamierzał dać mu ujść z życiem. Coś wielkiego i masywnego poruszyło się w mroku z głodem płonącym w bezlitosnych oczach, ale jaskrawe światło sprawiło że ani Petru, ani Węszący nie dostrzegli ruchu, a głód na chwilę przegrał z zagrożeniem.



- Uważaj!
- wrzasnął M’koll wyłaniając się zza załomu ze strzałą na cięciwie. Wystrzelił pierwszy pocisk.

Petru odwrócił się w sam czas by nie pozwolić Węszącemu skoczyć mu na plecy. Groźba światła i miecza sprawiła że potwór cofnął się gwałtownie, tym bardziej że kolejna strzała zrykoszetowała od jego twardego pancerza.

Petru wrzasnął w furii, a w jego krzyku utonął szelest i klekot za plecami bestii. Węszący cofał się niechętnie, ale ostrożność wygrywała z żądzą krwi ... tyle że źle była skierowana. Obrócił się dopiero gdy było za późno.



Olbrzymi skorpion rzucił się bestię. Blade światło emanowane przez nią nie wystarczyło by go odstraszyć, a gwałtowny pościg sprawił że agresja zagrała w prymitywnym umyśle pajęczaka. Teraz spadł na demonicznego stwora i ogromnymi kleszczami rozrywał twarde ciało, a kolcem wielkości miecza raz po raz dźgał by wstrzyknąć palący jad.


To niewiarygodne, ale demoniczna kreatura walczyła niemal jak równy z równym. Kończyny, mimo że wiotkie w porównaniu ze szczękoczułkami skorpiona, darły karapaks i wpuszczały w ciało monstrualnego przeciwnika paraliżującą truciznę. Besta skrzeczała z bólu i wściekłości i w końcu wyrwała się ze słabnącego chwytu, zatoczyła na poranionych nogach. Stary Fereng znieruchomiał, zaraz już tylko dygotał, ale Węszącemu ani było w głowie wykończyć skorpiona. Wycofywał się tam skąd przyszedł. Petru nie miał jednak zamiaru pozwolić mu ujść z życiem.

Zignorował olbrzymiego pajęczaka i pomknął za sługą demona. Ten obracał ku niemu giętką szyję i wpatrywał się z wściekłością i żądzą zemsty, nawet mimo tego że zostawiał za sobą posokę i śluz. Ciągle był śmiertelnie groźny i Petru wiedział że próba zaatakowania go wręcz byłaby samobójstwem. Furia go ogarniała, a nie miał jak dać jej ujścia. Nie miał ... a może jednak miał?

- Valignat persvek sia ixen, fueryon! - wydyszał z całą nienawiścią i żądzą mordu jaką mógł w sobie zebrać. Już się przekonał że splatanie czarów przychodzi mu najłatwiej i uwolnione zaklęcia są najbardziej skuteczne gdy tchnie w nie swe emocje. Jak chociażby nienawiść. A jeśli w czymś Petru był mistrzem, to właśnie w budzeniu w sobie furii. Wrzała ona w jego duszy niczym lawa. Przyskoczył do koszmarnego stwora.
- Płoń, bestio!

Płomienie trysnęły z jego szponiastych palców i ogarnęły Węszącego, omiotły chitynowy pancerz który wraz z krwią zaskwierczał w ogniu. Zniknęły w chwilę później, ale Petru uparcie powtarzał inkantację, nienawiść zamieniając w magiczną energię i paląc nią potwora.
- Valignat persvek sia ixen!!!

I znowu, i znowu, dopóki Węszący nie zmienił się w płonącą kukłę, dziko zataczającą się po grocie, a sam Petru nie padł na kolana, pokonany przez nagłą słabość i gorąc który sam stworzył. Dyszał i wpatrywał się w potworność.

Oślepiony i oszalały z bólu Węszący smagał powietrze i ściany jaskini popalonymi, połamanymi kończynami, z których popękana chityna osypywała się na podobieństwo deszczu. Strzały z długiego łuku M’kolla raz po raz mknęły ku potworowi, choć jedynie nieliczne dochodziły ciała, tak bardzo bestia miotała się i wiła w obłędnym tańcu. Ponad jego wyciem Petru słyszał przybliżający się tupot biegnących Skuldyjczyków, ale nie zwracał na niego uwagi. Zamiast tego podnosił się już, podkradał do piekielnego pomiotu i wyczekiwał sposobnej chwili.

Dwie strzały przebiły tors i nogę i bestia zaryczała wściekle, targnęła łbem mrugając zapieczonymi ślepiami. Znieruchomiała na chwilę. Petru doskoczył do niej i wyprowadził cięcie w górę, wkładając w cios całą siłę i nienawiść.

Węszący runął na ziemię. Tropiciel nie ściął mu głowy od razu, ale cios był wystarczająco mocny by przeciąć kręgosłup i teraz demoniczna bestia wykrwawiała się na ziemi. Petru to nie wystarczyło. Rąbnął raz i drugi aż łeb potoczył się wreszcie po posadzce. Syn Pelora kopnął go z całej siły posyłając prosto w ścianę, od której głowa odbiła się z głuchym stukotem. Splunął na zewłok i obejrzał się.

Skorpiona ledwo dostrzegał przez kłęby śmierdzącego, gryzącego gardło dymu. Czym prędzej założył maskę, ale już czuł że opary trucizny unoszące się ze spalonej skóry zaczynają go osłabiać i spowalniać. Stary Fereng spoglądał na niego nieruchomymi ślepiami płonącymi nienawiścią. Jeśli bestia była zdolna do refleksji zapewne spodziewała się ciosu.

- Smacznego - Petru wykrztusił zamiast tego, wlokąc się obok skorpiona. Miał nadzieję że Fereng zwalczy truciznę i przeżyje. Nie był to pierwszy raz gdy mieszkańcy Palenque wykorzystali bestię w podobny sposób. Wkrótce pozostawił za sobą oba nieruchome kształty i dołączył do reszty. Nawet zdołał się uśmiechnąć.

W minutę później Rulf i Aust musieli go wlec pod ramiona, bezwładnego i jedynie na wpół przytomnego. Wicher lizał mu dłoń a druid miał dziwnie zadowoloną minę. Do Petru docierało z tego naprawdę niewiele...



Do rana Petru odzyskał siły i wraz z M’kollem wyprowadził Skuldyjczyków z jaskiń, by skierować się ku Palenque. Na pożegnanie spoglądał przez długą chwilę ku Czarnemu Szczytowi, kontemplując ostatnią noc.



Lubił tę górę. Mimo wszystko.




Przez Węszącego nadłożyli drogi, na tyle że dopiero późnym popołudniem dotarli do Palenque, Miasta Światła. Do tego czasu pożegnali się z M’kollem który wrócił na patrol, a zamiast tego szli pod czujną eskortą paru innych tropicieli - tym czujniejszą, że ciągle słabująca Lu’ccia jechała wierzchem na Wichrze, którego żadną miarą nie można było nazwać “zwykłym wilkiem”. Petru od rana łamał sobie nad tym głowę i wreszcie zadecydował że Wichra zabiorą ze sobą. Pozostawienie go w pobliżu Palenque było proszeniem się o nieszczęście - dla niego lub dla tropicieli, którzy niechybnie by się na niego natknęli. Nie żeby nie czuł instynktownej niechęci do pomysłu wpuszczania odmienionego magią zwierzęcia do świętego miasta...

Jak zwykle widok starej fortecy natchnął go wzruszeniem. To był jedyny dom jaki znał, jaki by nie był ubogi. Przyspieszył kroku by czym prędzej poprowadzić swą grupę ku północnej stronie wzgórza, ku osiedlu i wejściu do fortecy. Zbocze osłaniało miasto przed wichrami ze wschodu, tak samo jak łańcuch górski cały płaskowyż.



Palenque było uprzedzone o przybyciu gości. Dzieci kupiły się przy dorosłych, wszyscy spoglądali na obcych z ciekawością i szacująco, po części - z niepokojem. W oczy Skuldyjczykom rzucała się wszechobecna broń. Nawet półnagie maluchy miały przy sobie przynajmniej nóż.





W zapadających ciemnościach Petru spojrzał tęsknie w kierunku świątyni, ale wiedział że jeszcze nie może sobie pozwolić na jej odwiedziny i modlitwę. Starsi nie kazali na siebie czekać i wyszli przed halę akurat wtedy gdy tropiciel podprowadził do niej zmęczonych Skuldyjczyków. Petru skłonił głowę przed nimi i spojrzał na nich po kolei.



Mężczyzna w środku miał na imię Vlad. W chwilach kryzysu przejmował władzę nad miastem i Petru nie zazdrościł mu odpowiedzialności która się z tym wiązała. Zbyt wiele trudnych decyzji wycisnęło swe piętno na jego twarzy. Szczęśliwie, jeśli ktoś już miał dźwigać na swoich barkach ten ciężar, to tropiciel nie znał żadnej innej osoby która byłaby bardziej kompetentna w tej materii.



Matka Shameem była kapłanką Chauntei i Petru z respektem przyłożył dłoń do piersi gdy spojrzała na niego. W dużej mierze od niej zależały plony zbierane na mizernych poletkach rozrzuconych wokół Palenque, jak również zdrowie mieszkańców. Flegmatyczna niewiasta wychowała też więcej znajd i sierot niż ktokolwiek inny w Mieście Światła.



Tropiciel najszerzej uśmiechnął się jednak do swego przybranego ojca, kapłana Pelora. Ojciec Valerian opiekował się świątynią Lśniącego Boga i zachowaniem wiedzy przechowywanej w Palenque. To w nim Petru pokładał nadzieję na uzdrowienie Lu’cci. I to na jego opinii najbardziej mu zależało, po tym jak kapłan wpoił mu ideały pracy i życia na rzecz całej społeczności. Cierpliwy i zamknięty w sobie, sługa Pelora w skrytości ducha rozpaczał nad przekleństwem jakie dotknęło Naz’Raghul.

Petru dotkliwie odczuwał brak wśród członków Rady popędliwej Miiry, która zmarła parę tygodni wcześniej. Nie tylko z tego względu że lubił niewiastę. Vlad był wystarczająco energicznym i zdecydowanym przywódcą, ale Petru uważał w skrytości ducha że równowaga temperamentów w Radzie ucierpiała. Nie to jednak było w tym momencie jego zmartwieniem. Nawet na miejscowe piękności wcześniej nie zważał, pochłonięty namysłem nad tym co ma powiedzieć.

Przedstawił wszystkich - najpierw Skuldyjczyków na czele z Cethem Eap Craithem, potem zaś Starszych Palenque - by wreszcie pokrótce opisać co się wydarzyło.
- Ojcze Valerianie, proszę o poradę i pomoc dla tej niewiasty - z szacunkiem powiedział wskazując Lu’ccię - tak samo jak o gościnę dla tych ludzi. Szanowny Ceth Eap Craith z Amirath ma również wieści które są ważne dla nas i innych Prawdziwych Wiernych...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 14-04-2013, 22:41   #136
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal


-Głodny jestem…

-Że słucham?

-No głodny jestem


Buttal obrócił się na pięcie i spojrzał z niedowierzaniem na towarzysza. W ciągu półgodzinnego stania w kolejce po bilet Torrga pytał już czy może iść po coś do picia, czy zagrają w kości i ogółem obwieszczał całemu światu że nudzi mu się jak jasna cholera, przy czym świerzbił go trzonek topora.

Jednak nawet stojąc dopiero w połowie ogonka Buttal miał ograniczone zasoby cierpliwości.

-Jakim cudem?!

-No normalnie?-
Torrga wzruszył ramionami.

-Niecałą godzinę temu osuszyłeś dzban piwa, zjadłeś bochenek chleba, dwa kurczaki, pół miski jaj a to wszystko spłukałeś antałkiem miodu!

-No co? Kiedy się nudzę to cała moja energia skupia się na trawieniu


Buttal bezwiednie uderzył się dłonią w czoło.

-Kto sprzedał ci takie idiotyczne bujdy?

-Znachor… ?

-Ten o którym mi wspominałeś?

-No!

-Ten sam który radził ci biczowanie pokrzywami na ból stóp?

-Em… Ja… No…-
Torrga wybałuszył lekko oczy i jął szarpać brodę, co w jego wypadku było wyraźnym sygnałem że bardzo intensywnie myśli, próbując wybrnąć z nieciekawej stuacji.

Z wyraźną ulgą poderwał głowę kiedy za plecami dwójki rozległ się zdyszany krzyk.

-Panie Buttal! Panie Torrga!

Kurier obrócił się i uniósł lekko brwi na widok ochmistrza w asyście dwóch strażników miejskich. Urzędnik uśmiechnął się z wyraźną ulgą.

-Bogom niech będą dzięki że was złapałem…

-Coś się stało?-
Torrgi od razu nastroszył się, rzucając po otoczeniu czujne spojrzenia.- Znowu tamte patałachy? Zbóje? Zabójcy!?

Starszy mężczyzna uspokajająco uniósł dłonie.

-Nie nie, nic z tych rzeczy…- zaniemówił, słysząc jęk zawodu ze strony niskiego wojownika, by dopiero po dłuższej chwili podjąć wątek.- Em… Jarl uznał że nie wypada byście tłukli się z powrotem do Góry Morr jakimś podrzędnym, zatłoczonym dyliżansem.

-Ale my już prawie mamy bilety


Ochmistrz zaśmiał się krótko i poklepał Buttala po ramieniu, głową wskazując otwarty wóz konny zaprzęgnięty w dwa krępe kuce górskie.

-Jeśli zaoferowany środek lokomocji wam się nie spodoba, opłacimy wam prywatny przejazd. A sądzę że warto zapoznać się ofertą mojego pana…

Buttal bezradnie wzruszył ramionami i wraz z urzędnikiem ruszył w kierunku powozu.

-W sumie co nam szkodzi… Prawda, Torrga?

-Nadal jestem głodny
.


***


-Jak pewnie panowie wiedzą, Kamienna Baszta, jako miasto o stosunkowo luźnych przepisach prawnych względem handlu i patentów, ściąga do siebie liczne faktorie i kompanie handlowe…

Opatulony płaszczem Buttal rzucił okiem na panoramę rozciągającego się pod nimi miasta. Wóz, na którym siedział wraz z towarzyszami tej niespodziewanej podróży, w równym tempie wjeżdżał na pierwszy z dwunastu dość niskich, ale ostrych szczytów łańcucha Gór Bryzowych. Dla wielu krasnoludów nazywanie tej formacji występów skalnych łańcuchem górskim było pustym żartem, lecz Buttal nie należał do górniczych ortodoksów.

Zamiast tego słuchał i patrzył jak Kamienna Baszta maleje z każdym pokonywanym metrem. Odruchowo pokiwał głową do siedzącego naprzeciwko ochmistrza.

-Prawda… Ale może byłoby lepiej gdyby owi goście nie próbowali zrobić z Baledor swojego pieska pokojowego…

-Och, to tylko niechlubne wyjątki
.- mężczyzna poprawił na głowie futrzaną czapkę.- Cała reszta zaś przynosi bardzo wymierny wkład w rozwój miasta, jeśli nie całej Północy…

-Na przykład?


Ochmistrz uśmiechnął się tylko i zamilknął, a odpowiedź przyszła do Buttala kilka sekund później, kiedy wóz z turkotem minął zakręt, odsłaniając widok na następne szczyty.

Torrga, zajęty niedolą swojego pustego brzucha, zamarł i wytrzeszczył oczy.

-O kurwa mać…




Ochmistrz zaś uśmiechnął się tylko.

-Robi wrażenie, prawda? Gnomy z Middenlandziego Kolegium Inżynierów sporo płacą za umożliwianie im testowania prototypowych, podniebnych statków na terenie Baledor.- głos urzędnika był ledwie tłem dla niesamowitego widoku, jakim był gnomi sterowiec zacumowany przy odrestaurowanej wieży strażniczej na czubku pobliskiego szczytu.- No i zobowiązali się oddać Kamiennej Baszcie pierwszy wybudowany model.

-To lata… ?-
Torrga gwałtownie zapomniał o głodzie.

-Oj tak! Co prawda pierwszych kilka modeli miało wady konstrukcyjne, ale statek który teraz widzicie latał już do Greystone i z powrotem, więc sądzę że wycieczka do Góry Morr nie powinna być najmniejszym problemem… No i jeśli na pokładzie będzie zasłużony dla miasta krasnoludzki kurier to Dimzad oraz Król Pod Górą przychylniej spojrzą na ten cud techniki.- ochmistrz przygładził brodę i rzucił okiem na Buttala.

-To jak? Jesteście zainteresowani?


Tsuki




-Dziewiętnaście!

Trzask bata uderzającego w plecy mężczyzny przywiązanego do kraty poniósł się po całym pokładzie i umknął w morze. Na „Wspaniałej” panowała absolutna cisza. Nikt nie zwrócił uwagi na inkwizytorkę wchodzącą na statek i jej obstawę.

-Dwadzieścia!

August von Hagenwald wszedł na pokład zaraz po Tsuki i ściągając kapelusz z głowy przeszedł wzdłuż szeregów żeglarzy, kierując się ku mostkowi. Elfka od razu dostrzegła stojącą nań postać w trójkątnej, oficerskiej czapce.

-Dwadzieścia jeden!

Jęk batożonego mężczyzny wyrwał się z jego ust, wraz z krwawą bruzdą wyżynaną mu na plecach.

Blackbird spojrzał ponuro na tę scenę i ostrożnie pociągnął stojącego najbliżej załoganta za rękaw.

-Przepraszam…

-Tak?-
żeglarz rzucił księgowemu krótkie spojrzenie, po czym znów wbił pusty wzrok w chłostanego mężczyznę.

-Co przewinił chorąży Grubber?

-Obraza kapitana oraz ojczyzny…

-Czyli… ?

-Krzywo przypiął znak floty do beretu.


Laurie skrzywiła się lekko, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Blackbird był już obok.

-Kapitan Volaju jest bardzo surowy pod tym względem

Dziewczyna spojrzała chłodno na starca.

-Tak surowy żeby karać tego nieszczęśnika jakby, co najmniej, doprowadził do stanu zagrożenia życia całej załogi

Blackbird zamilknął, zdając sobie sprawę, że w żaden sposób nie poprawi już opinii kapitana w oczach dwójki inkwizytorów. Zamiast tego podniósł wzrok i rzucił okiem na pierwszego mata płaszczącego się przed dowódcą statku.

Volaju odesłał go machnięciem dłoni i zbliżył się do balustrady, otaczającej mostek.

-Dwadzieścia dziewięć!

-Argh!

-Trzydzieści!


W chwili kiedy bat uderzył w skórę karanego chorążego, kapitan uniósł dłoń. Uzbrojony w bat bosman od razu opuścił skórzaną broń.

-Sir?

Volaju wyjął z kieszeni perfumowaną chustkę i podsunął ją pod swój krzywy, orli nos.

-Pozostałe dwadzieścia batów zostanie wykonanych przy najbliższej sposobności.- spojrzał chłodno na zebranych na pokładzie żeglarzy.- Załoga, wrócić do swoich zajęć. Grubbera przywiązać do masztu aż do wykonania kary.

-Ay sir!


Inkwizytorka oderwała wzrok od pleców sponiewieranego mężczyzny i spojrzała na zbliżającego się pośpiesznie pierwszego mata. Oficer zerwał z głowy kapelusz i skłonił się dziewczynie.

-Kapitan Volaju zgodził się panią przyjąć… Czeka na mostku.

Elfka skinęła tylko głową i bez słowa ruszyła w stronę schodów prowadzących na podwyższenie, z którego kapitan, teoretycznie, dowodził całym statkiem.

Laurie ledwo dogoniła przyjaciółkę, krasnoludy i Blackibird natomiast musieli niemal biec.

-Wiesz… Volaju odmawia przepuszczenia funkcjonariuszy Inkwizytorium, wykazuje ogromne okrucieństwo i jeśli tylko powie coś obraźliwego, będziemy miały dość argumentów żeby oskarżyć go co najmniej o opętanie przez siły nieczyste

Nim Tsuki odpowiedziała towarzyszce, jej oczom ukazał się mostek a na nim kapitan w obstawie ośmiu barczystych żołnierzy w mundurach gwardyjskiej floty. Każdy z nich miał na sobie zdobiony półpancerz, hełm a przy boku pistolet skałkowy i rapier.

Sam Volaju uśmiechnął się dość pogardliwie z chustką dociśniętą do wypudrowanej gęby.

-Ach… Przedstawiciele wielce szanowanej Inkwizycji, zabobonnej i przestarzałej organizacji straszącej chłopów i prostych mieszczan wydumanymi teoriami o demonach i mrocznych bóstwach… Witam na „Wspaniałej”. Jestem kapitan Volaju Stiglitz, podobno macie jakieś wyssane z palca prawa, które powinny mnie obchodzić?

Laurie uśmiechnęła się krzywo.

-No to mamy z głowy paragrafy…

Larkin zaś uderzył pięścią o otwartą dłoń.

-Pani Inkwizytor powie tylko słowo…




Po pokazie chłosty krasnolud był w co najmniej bojowym nastroju.


Jean Battiste Le Courbeu


Leonard przeszedł pomiędzy odzianymi w czerń trupami i zbliżył się do dwóch, ułożonych pod ścianą tawerny ciał. Półelf westchnął i skrzywił się, klękając obok. Pierwszy z zabitych miał blisko dwa metry wzrostu i dłonie dłonie zwieńczone szczupłymi palcami. W chmurze rudych włosów i zaroście w tym samym kolorze trudno było dostrzec krew, saczącą się z rany z boku jego głowy.

Leżący obok niego mężczyzna był ubrany w kowalski fartuch a w zimnej, stężałej pośmiertnie ręce wciąż trzymał obryzgany krwią młot. W piersi miał trzy rany po kulach.

Mistrz szpiegów westchnął cicho.

-„Długi” Leroy i Stiv Mallister…- mruknął. Następnie rzucił okiem na Asherona.- Gdzie mieli przydział?

-Leroy miał przydział przy Królewskim Moście. Mallister przy głównym trakcie Rzemieślniczej.

Półelf wstał i rozejrzał się.

-Odeślijcie ciała rodzinom, powiedzcie, kim naprawdę byli i wydajcie zapomogę dla wdów i sierot…- bezwiednie przejechał dłonią po szczęce.- Mallister miał syna?

-Dwóch, szefie. Brandon ma siedemnaście lat a Staffon dwadzieścia cztery.

-Młodszemu wydjacie też Sztylet.


Jean spojrzał na przełożonego i nic nie powiedział. Sztylet był jedną z najskuteczniejszych metod werbowania nowych ludzi do jego siatki szpiegowskiej. Młodzi ludzie, których rodzice tracili życie w służbie wywiadu często zajmowali ich miejsca, najczęściej napędzani zemstą i chęcią pomszczenia swojej straty. Leonard nie należał do tych, którzy odmawiają innym tego co się im należy, więc młodzi rekruci z biegiem czasu odnajdywali swoją zemstę, ale sami stawali się jednocześnie jego najbardziej zaufanymi zausznikami.

Półelf rozejrzał się po pobojowisku.

-Rannych do karczmy. Trupy pogrzebcie na cmentarzu biedoty. Nie lubię marnotrawstwa, więc zabierzcie z ciał broń, złoto i kosztowności. Nie jesteśmy aż tak bogaci, by grzebać je w ziemi. Chennet.- Ogar obrócił głowę i spojrzał wyczekująco na swego pana.- Kilku uciekło. Zbierz kogo ci trzeba. Nie chcę niedobitków.

Mężczyzna skinął tylko głową i dając znak Robertowi oraz Asheronowi zniknął w mroku pobliskiej alejki.

-Ty Jean idziesz ze mną.- gnom niemal podskoczył na dźwięk własnego imienia i ruszył za przełożonym.

-Szefie?

-Muszę pomówić z tobą… I twoją przyjaciółką. To wszystko przestaje mi wyglądać na zwykłe machlojki na pozomie lokalnej szlachty…


Jean skinął tylko głową i wraz Leonardem wszedł do karczmy.


***


Seravine usiadła na łóżku w przydzielonej jej izbie, patrząc ponuro to na Leonarda, to na milczącego do tej pory Jeana.

-Czyli o ile dobrze zrozumiałam, twój podwładny a mój… przyjaciel, wdepnął w intrygę głęboką niczym Kirkwallskie szambo, i niechcący mnie w nią wciągnął?

Leonard uśmiechnął się leciutko.

-Tak można by to określić.

Dziewczyyna syknęła rozdrażniona, poprawiając kurtkę zarzuconą na ramiona. Cyrulik sprawnie połatał jej ramię i podał kilka dobroczynnych specyfików, dzięki którym złodziejka była nieco odrętwiała, ale jak najbardziej żywa i zdrowa.

Finalnie Seravine spojrzała groźnie na Jeana.

-Przez ciebie zostałam postrzelona pierwszy raz w życiu!- stwierdziła ze śladowym wyrzutem.

Gnom wytrzeszczył oczy i otworzył usta niczym ryba bez wody. Nim zdążył się zripostować, dziewczyna uniosła dłoń.

-Nie żebym szczególnie miała ci to za złe. Po prostu myślałam, że pierwszą kulkę zarobię dokonując jakiejś niesamowitej kradzieży, lub salwując się jakąś niezwykle widowiskową ucieczką… A nie uciekając konno przed bandą nieznanych mi idiotów, goniących faceta z którym przez pół nocy odstawiałam niemałe perwersje.- żąchnęła się lekko zirytowana.

Leonard uśmiechnął się lekko.

-Cóż… Ale tak czy inaczej trafiłaś w centrum tego wszystkiego i moim zdaniem najlepsza dla ciebie będzie współpraca z nami…

-Ale ja…


Drzwi do pokoju z trzaskiem otworzyły się, przerywając złodziejce w pół słowa. W progu stanął jeden z ludzi Leonarda, przebrany za koniuszego.

-Chennet wrócił z łowów.

-Świetnie.-
półelf wstał z uśmiechem.- W końcu jakaś dobra wiadomość. Panna tu zostanie i odpocznie, ja z Jean zaś zajmiemy się tymi, co bardziej palącymi sprawami.

Dziewczyna posłała gnomowi całusa na odchodnym, nim ten zdążył zniknąć za drzwiami.

W końcu Jeasn nie wytrzymał i wybuchnął, schodząc za pracodawcą po schodach.

-Dlaczego straż nie zareagowała na tą rozwałkę?!

-Bo o to zadbałem.

-Co?!


Leonard obrócił się gwałtownie.

-Jean, odstaw uczucia i adrenalinę na bok i pomyśl! To wszystko jest znacznie, znacznie większe niż myślałeś. Niż ja myślałem. Straż tutaj sprawiłaby tylko dodatkowe kłopoty, bo pomimo wierności komendanta, wątpie żeby wszyscy w tej cholernej formacji byli w pełni oddani koronie. To sprawa Wywiadu. I dobrze by było nie niepokoić mieszczan…

-Ale na pewno ktoś zauważył…

-Słyszałeś o maskarze, która miała miejsce dwa dni temu w dokach, kiedy to Gwardia Pistoletowa osaczyła i wybiła do nogi lorda oraz całą jego świtę gdy okazało się że brał współudział w szmuglu wynaturzonego potwora do Lantis w Skuld? W sumie trzydzieści trupów.

-Ja… Nie.

-No właśnie. Nikt w mieście nie chciałby dowiedzieć się, że nawet tutaj sięga coś, z czym walczy Inkwizycja Skuld i czymś, co tutaj uważa się za bajkę do straszenia dzieci…


Jean skinął głową i w ciszy zszedł na parter.

Leonard uśmiechnął się szeroko na widok pięciu trupów u stóp Chal-Chenneta i jego towarzyszy.

-Świetnie się sprawiłeś, Ogarze.

-Nie cieszyłbym się tak, szefie.

-Hmm?-
Leonard uniósł brew, widząc jak jego pies gończy szpicem szpady, odgarnia kołnierz jednego z zabitych uciekinierów.

Jean z zainteresowaniem spojrzał na wypalony na szyi trupa symbol złamanej korony.

-Co to znaczy?

Chennet zaśmiał się, a jego śmiech przypominał ujadanie psa.

-Piętno hańby. Wypalane tym, którzy przez lata służyli w Gwardii Pistoletowej by na końcu zrobić coś niemożliwego do wybaczenia.

Leonard skrzywił się.

-Czy oni wszyscy…

-Sprawdziłem. Większość. Złamana Korona oznacza, że zostali wydaleni z Pułku Królewskiego… Tacy zwykle pozostają w zawodzie, lecz wykupywani przez tych, których stać. A tacy ludzie są nieliczni, i zwykle jeszcze gorsi od tych których najmują na swe usługi


Jean zmarszczył brwi.

-A skąd ty to wiesz?

Chal-Chennet uśmiechnął się niczym wilk i odchylił głowę, jednoczesnie luzując kołnierz koszuli. Le Courbeu poczuł dziwne mrowienie na karku, kiedy jego oczom ukazała się złamana korona. Piętno Hańby.

Ciszę, jaka nastała przerwał brzdęk wybijanej szyby z pokoju Seravine.

Leonard jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

-Błagam, powiedz mi, że to twój kocur po prostu zwietrzył jakąś kotkę i zapomniał, że okno można otworzyć…

-Miau?


Wszyscy spojrzęli w dół, na Sargasa, który wyłonił się zza Jeana z rybim ogonem w pysku. Zaskoczony nagła uwagą całego pomieszczenia wypuścił łup i rozejrzał się z wielce bystrą miną.




Petru

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eGPuSQN2t3o&list=LLf2OSIaa0IVAG7_jWlZxxng[/MEDIA]

Valerian uśmiechnął się lekko.

-Petru, jesteście zdrożeni, najpewniej dużo przeszliście, a ty zamiast dać towarzyszom drogi odpocząć, od razu przechodzisz do ważnych spraw i wieści dla wszystkich ludzi mieszkających w Naz’Raghul- stary mężczyzna pokręcił tylko bezradnie głową i położył dłoń na ramieniu tropiciela.- Pozwólmy twoim towarzyszom odpocząć. Pozwól sobie odpocząć. Jesteście w bezpiecznym miejscu. A wieści mogą spokojnie poczekać kilka godzin.

-Czy wilczur jest groźny dla osób postronnych?


Wszyscy zebrani jednocześnie odwrócili głowy w stronę formalnego obrońcy wioski. Vlad zaś od samego początku obserwował Wichra, marszcząc przy tym nieufnie brwi.

Ceth uśmiechnął się tylko.

-Wicher jest niegroźny.

-Pies zawsze jest niegroźny dla tego, kto chował go od szczenięcia. Gdyby to był pies, nie pytałbym. Ale to stworzenie jest zbyt duże żeby pozwolić mu chodzić samopas. Znajdziemy zwierzęciu jakieś zamknięcie…

-Świetnie!-
Shameem klasnęła w dłonie, poprawiając spódnicę i raźnym krokiem ruszając w stronę stojącej na skraju zebrania grupki swoich wychowanków.- Malis, znajdź też jakieś zamknięcie dla reszty naszych gości, dobrze chłopcze? I dla Vlada też znajdź jaką knitkę.

Brodaczy mężczyzna westchnął i spojrzał ciężko na kapłankę.

-Nie kpij, Shameem, oni nie są zwierzętami.

-Tak samo jak ten wilk
.- kobieta obróciła się i spojrzała z lekkim uśmiechem na Wichera.- To stworzenie astralne, przyzwane na ten świat z planu natury żeby towarzyszyć druidowi, jako wierny kompan do końca jego dni. Jest starsze niż nasza osada i mądrzeje od większości z nas.

Eap Craith z szacunkiem skinął staruszce głową.

-Masz szeroką wiedzę, pani…

Shameem żąchnęła się i prychnęła na pokłon druida.

-To, że mieszkamy w tak niegościnnych stronach nie znaczy, że nie pielęgnujemy wiedzy. A to, że Vlad skupia się na rzeczach praktycznych, a nie wiedzy o odległych bogach, należy policzyć mu na plus. Ja zaś jestem kapłanką Matki Ziemi, i wiedza o takich sprawach to mój obowiązek.- żywo podeszła do dzieci.- No, chodźcie. Już żeście się napatrzyli na naszych gości. Pewnie ich uszy pieką.

Vlad spojrzał ponuro na wilka.

-Czyli futrzak zostaje?

Ojciec Valerian uśmiechnął się lekko.

-A chcesz mieszkać w budzie?

W Palenque okazje do śmiechu były nieczęste, ale skwapliwie wykorzystywane.


***


Cicha modlitwa niosła się po niewielki, zbudowanej z kamienia świątyni na cześć Pelora. Świtało, od przybycia wędrowców do osady minęła jedna noc.

A ojciec Valerian modlił się.

Stał nad śpiącą Lu’ccią, unosząc dłonie i nucąc inkantację na część Pelora w chwili największego natężenia jego mocy.

O świcie.

O brzasku.

Siedzący na ławce Ceth w milczeniu obserwował ceremonię, opierając dłonie na swoim kosturze. Petru stał obok, w napięciu obserwując jak plamy na twarzy dziewczyny znikają. Jak nienaturalna bladość z jej policzków ustępuje żywemu rumieńcowi i jak jej oddech staje się głęboki i spokojny.

Ojciec Valerian kazał przynieść ją do świątyni po cichu, nie budząc ani tym bardziej nie strasząc.

Z łagodnym uśmiechem opuścił dłonie i spojrzał na przybranego syna.

-Skończyłem…

-Jest zdrowa?


Kapłan pokręcił ponuro głową.

-Nie… Ale nie jest też chora. Wyplewiłem spaczenie z jej jaźni, ale ono wciąż tam jest, gdzieś głęboko w jej umyśle… Nie jestem w stanie całkowicie jej uleczyć.

-A trzeba ją leczyć?
- Ceth spojrzał na śpiącą Lu’ccię a następnie na Pelorytę.- Skoro jej umysł nie jest już toczony tym co w nim zasiano?

-Bo ziarno wciąż jest w środku. Wraz z plugawymi sekretami, których świadkiem była. Tylko po za Naz’Raghul będzie można je wydobyć a dziewczynę w pełni uzdrowić… Jednak…-
Valerian westchnął ciężko.- Jeśli jednak znów trafi w ręce kultystów, nawet na dzień, sama ich obmierzła obecność będzie mogła pobudzić złe wspomnienia, a wtedy fala mroku zalejej jej umysł i złamie… Zmieni w potwora. W to, co chcieli z niej uczynić w trakcie rytuału…

Druid skinął głową.

-Dobrze więc… Niech ona śpi. A my porozmawiajmy. I tak długo z tym zwlekaliśmy.

Valerian uśmiechnął się ruszył w stronę drzwi od świątyni.

-Ano… porozmawiajmy…
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 19-04-2013, 22:54   #137
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
“Miał ją pilnować! Przeklęty żarłok.”

Jean wyciągnął rapier i niczym wicherek na krótkich nóżkach pognał do pokoju dziewczyny.

Przeklęty kot powinien jej pilnować!

Jean miał nadzieję, że Seravine nic się nie stanie, do czasu aż wpadnie do jej pokoju, by nieść pomoc dziewczynie i zagładę jej wrogom.
Nie pokusił się o otwieranie drzwi, z dłoni wystrzelił strumień energii roztrzaskując zamek. Kopnął mocno drzwi i...
Ujrzał puste łóżko, starannie zebrane rzeczy kochanki, wybitą szybę oraz złożony kawałek papieru na jej poduszce.

Uciekła, lisiczka jedna... mógł to przewidzieć.

W ślad za gnomem w progu stanął Leonard, który westchnął tylko.
-Nie mogłeś znaleźć sobie mniej narwanej dziewuchy?- zapytał, zerkając ze zmęczeniem na podwładnego.
- Mogłem... ale wtedy pewnie rodzice, by mnie z nią na siłę chcieli zeswatać. I tak muszę co każdą niedzielę znosić prawienie morałów o...- wzruszył ramionami gnom drapiąc się po głowie w zastanowieniu. -Jednak to detal teraz... Ona sobie poradzi i chyba bezpieczniejsza jest z dala ode mnie.
Spojrzał na Leonarda z wyraźnym oburzeniem w spojrzeniu.- Jakiż to megalomaniak nasyła na jednego małego gnoma cały pluton egzekucyjny? Przecież to przerost formy nad treścią.
-Może...-
Leonard zamyślił się, bez pytania podnosząc leżący na łóżku kawałek papieru.- Albo mało sugestywna informacja że mamy trzymać nos z dala czyiś interesów. Widocznie naprawdę kogoś zirytowałeś uprowadzeniem Patrica i zdobyciem paczki przechowywanej przez tamtych bandytów...

Zamilknął na chwilę, patrząc na równe litery wypisane na kartce.

-Twojej damie nie spodobało się że postawiłem ją przed faktem dokonanym jeśli szło o naszą współpracę z nią... Wyraźnie to pokreśliła...- lekko rozbawiony oddał liścik Jeanowi.
Kiedy gnom zerknął na jego treść, w oczy rzucił mu się odcisk szminki dziewczyny w górnym lewym rogu oraz bardzo precyzyjne opisy co Leonard może zrobić ze swoją ofertą. Jedynym pocieszającym fragmentem tej dość wulgarnej korespondencji było "Do zobaczenia, Kocie" zapisane u spodu kartki.

-Roquesowie ?-podrapał się po karku Jean i westchnął.- To w takim razie komplikuje sytuację. U nich mogę być spalony.
-Wątpię... Robert to zwykły prawnik. Prawda, bardzo bogaty i wpływowy, ale na pewno zauważyłbym gdyby najmował bandę krwiożerczych degeneratów na swoje usługi...
- podrapał się po szczęce.- On najmuje chłodnych profesjonalistów na swoje usługi.

Jak miło... Następnym razem na Jeana, napadnie typek z kuszą z gnomim celownikiem. Z dwojga złego jednak Jean wolał takiego wroga. Przynajmniej nie obciążał sumienia dziesiątkami przypadkowych ofiar.

Na schodach rozległy się kroki a w progu pojawił się Chennet.

-Nasi znaleźli konia tamtego jednookiego sukinsyna przy dokach nad rzeką...
Leonard zaklął cicho.
-Odwołaj ich. Jeśli ruszył wodą, nie ma sensu go szukać.
-To wiecie już o jednookim ? A już miałem się jutro pochwalić jego podobizną.-
westchnął smętnie gnom.
-Kiedy ładujesz komuś kulkę w ramię raczej łatwo go zapamiętać. A, możesz mi podziękować za uratowanie życia.- półelf wzruszył ramionami w udawanej skromności.- Mam nadzieję że te przepychanki nie zniechęciły cię do tej roboty.
-Niespecjalnie zniechęciły.-
odparł gnom zdejmując kapelusz.- Co najwyżej poirytowały. Jakoś nie przepadam za takimi zagraniami. I przypadkowymi ofiarami. To mnie... wnerwia.
Spojrzał na Leonarda.- Chyba nie mają nas za wywiad? Bo przecież taka akcja, to może najwyżej odpędzić jakiś gang złodziejski.
-Zakładam że uważają cię za członka jakieś promiddenlandziej bandy wywiadowczej. A że nie przetrwał nikt kto mógłby temu zaprzeczyć, duża szansa że ten kto nasłał tą bandę, wciąż będzie tkwił w tym przekonaniu...-
Leonard spojrzał na Chenneta.- Ogar, zajmij się rozstawieniem naszych ludzi przy wszystkich bramach. Chcę raporty o każdej uzbrojonej grupie wjeżdżającej do miasta.

Wściekły Pies zasalutował i odszedł szybko.
-Jedno przekupstwo kata i z jednego życia wpadł przez klapę przez klapę szubienicy w zupełnie nowe...
-Widać, że woli nową rolę bardziej niż starą. A jakie było jego stare życie?
Nie zasądzają stryczka za podlanie dyskretnie szczynami krzaczka w ogrodach królewskich.- Jean spoglądał na odchodzącego Chenneta, czując zimny pot na plecach. Niektórzy są przerażający z natury.
-Cóż... Najpierw został wydalony z Regimentu Królewskiego za pobicie oficera który zaczął mu ubliżać za paprochy na mundurze. W sensie najpierw mu się odszczeknął, za co dostał chłostę, i dopiero wtedy wybił nieszczęśnikowi wszystkie zęby. A potem już równia pochyła. A na stryczek miał trafić za burdę w której zabił tulipanem pięciu napastników, a kolejne pół tuzina ranił.- Leonard uśmiechnął się lekko.- Wiesz karczemna burda. Z tym że on był jedną stroną konfliktu, a reszta sali drugą.
-Rozrywkowy chłopak, nie ma co... A na temat Roquesów, co wiadomo ? Poza tym co mówią plotki.-
Jean indagował dalej Leonarda.
-Tobie zleciłem ich inwigilację.- stwierdził spokojnie mężczyzna.- Może gdybyś zajął się tym zamiast seksu z... Ech.
Zmęczony pokręcił głową. -Już nawet nie mam siły ci wytykać tych ciągłych eskapad do cudzych łóżek. Liczę że jutro się tym zajmiesz.

Jean spojrzał na Leonarda wyjątkowo obrażony tym przytykiem. W końcu to była jego osobista sprawa w czyim łóżku spędza czas wolny. Zresztą... w tej materii to akurat kocioł przygadał garnkowi. Leonard też nie słynął z abstynencji seksualnej.

-Osaczam ich, osaczam... jestem tylko jednym małym gnomem o krótkich nóżkach. Więc wynająłem kilka innych nóżek do... pobiegania za nimi. Jak poznam rozkłady dnia Roquesów, będę mógł się przypadkowo na nich natknąć.-
wyjaśnił krótko swe metody Jean.

-Niech zgadnę. Bednarczyk i jego Gildia Złodziei?

-Nie oczekuję, że wytropią ich sekrety. Wystarczy mi wiedzieć, gdzie się na nich mogę natknąć. Żonę ma ponoć bardzo rozrywkową, jak na statecznego bywalca zamtuzu
.-wzruszył ramionami gnom, czując na sobie badawcze spojrzenie półelfa.

I na tym zakończyła się ta rozmowa i ten rozrywkowy wieczór. Czas było wypocząć.

Noc Jean spędził u swej dobrej znajomej. A raczej... u znajomej swego kota.
Panna G. ulitowała się na biednym Sargasem i jego panem. Przez godzinę opatrywała każdą rankę kota strofując jego pana. Bo Sargas nie omieszkał się jej poskarżyć na złe traktowanie i opowiedzieć o swym bohaterstwie.

Jean zniósł to dzielnie. Łóżko w domu panny G. było tego warte. Nawet jeśli oznaczało to spanie samemu.
Bowiem domek gnomki miał autorskie systemy bezpieczeństwa. Dziwne kłódki, ukryte zapadnie i wiele mechanicznych, napędzanych parą lub sprężynami mechanizmów.
Trzech gildyjnych złodziei zginęło przy próbie włamania, a czwarty zaginął bez śladu.
Jean Battiste więc nie martwił się tym, że naraża pannę G. Wątpił by i ona się tym zamartwiała. Raczej ekscytowała ją wizja przetestowania nowych zabezpieczeń antywłamaniowych na żywych obiektach, bez martwienia się o to, że ktoś będzie miał do niej żal z tego powodu.

Ranek przyniósł idealne śniadanie, bo Panna G. umiała świetnie gotować. Więc były wszystkie przysmaki ich rasy. Przy śniadaniu Jean mógł zaplanować spotkanie z dzieciakami, by dowiedzieć się gdzie Roquesowie bywają. Odwiedzić paru krawców by naprawić kapelusz. A potem spotkanie z Jacoppo i łowy na Marię Roques.
-Naprawiłam twój kapelusz i zaszyłam dziury po kulach. Mógłbyś bardziej na siebie uważać, co?- rzekła nagle z wyrzutem Panna G., podając Jeanowi kapelusz. No tak... krawców miał już głowy.
Panna G. mogła być dobrą żoną. Choć... Jean współczuł już biedakowi, którego unieszczę... to jest uszczęśliwi swą zgodą.

Zaraz po posiłku Jean ruszył w dalszą drogę po uliczkach miasta. Miał wszak spotkanie z ulicznikami w planach, potem... włóczenie się bez celu, spotkanie z Jaccopo de Barill. A potem łowy na zgrabną łanię Roques. Ale te plany dość mętne w chwili obecnej.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-04-2013 o 12:19. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 19-04-2013, 23:41   #138
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buttal powoli przyglądał się machinie. Powoli obrócił głowę i zapytał: - To serio lata? Szybko? a jego myśli galopowały coraz dalej...dwie kolubryny, parę sokołów i balist, czar fizycznej tarczy, może do tego kilka żywych tarcz....taaaak, to zmieniło by obraz dyplomacji krasnoludzkiej.
-Dość szybko. Wszystko zależy od wiatru, lub od siły załogantów napędzających składany wirnik z tyłu statku- ochmistrz pokiwał głową – Chociaż ja osobiście leciałem tylko raz i złapała mnie wstydliwa odmiana choroby morskiej...
-Morskiej?- Torrga spojrzał na mężczyznę spod krzaczastych brwi - W powietrzu?-No mówiłem że to wstydliwa odmiana. Lecieliśmy, a gdy spojrzałem na dół przez burtę to zemdlałem- mężczyzna nagle bardzo zainteresował się własnymi butami, by po chwili spojrzeć na Buttala - Jesteście zainteresowani? Zawsze możemy opłacić wam dyliżans.
- O nie nie nie. Dyliżans nie, muszę to zobaczyć rzekł krasnal niemal podskakując. -Nie Torgi? po czym uspokoiwszy się zapytał - Kiedy ruszamy?

Ochmistrz obserwował spokojnie zbliżającą się powoli sylwetkę statku. Finalnie, kiedy powóz zatrzymał się przed wydrążonym w skale wejściem do dawnej twierdzy strażniczej, przerobionej na powietrzny port, niezdarnie zszedł na ziemię i strzepał płatki śniegu z płaszcza -Chwilowo sterowiec jest w pełni do dyspozycji Jarla, a że Jarl chce wam ułatwić podróż...
- W sensie że kiedy nam się zachce
-Dokładnie, panie Torrga.

Z wnętrza umiejscowionego w górze budynku słychać było pracę pił do drewna oraz brzdęk młotków.

-To proponowałbym ruszać niezwłocznie. pokiwał entuzjastycznie Resnik To był dobry pomysł: prestiżowy powrót, pierwsze dwa krasnale w czymś takim i no i będą szybko. Chwytając swój tobół ruszył w stronę wejścia rzucając cicho do Torgiego:

-Wiesz, im szybciej dotrzemy tum pewniej czas nie zedrze wdzięczność z pamięci szefa po czym zachichotał cicho. Wszedłszy do środka ponownie przyjrzał się cudu: -Wspaniała rzecz, jesteśmy bardzo wdzięczni tak jarlowi jak i panu za tą możliwość

- Ja tylko wykonuje rozkazy.

Sterowiec nadal widoczny był z wnętrza improwizowanego warsztatu, przez wysokie i oszklone okna mające nie wpuszczać do środka zimnego wichru. W samej pracowni zaś tuziny gnomów, krasnoludów oraz nielicznych ludzi pracowały w pocie czoła, wycinając z drewna i stali części do stworzenia następnej, latającej maszyny.Sam szkielet przyszłego latacza stał już w centrum sali, podtrzymywany pajęczyną lin. Torrga zaś z lekkim uśmiechem wgapiał się w pracujących inżynierów:

-
Ty patrz, jakie cudaki...


Statystycznie Baledor i Góra Morr było ojczyzną krasnoludzkiej rasy, lecz w ciągu tysięcy lat wiele szczepów opuściło północ, żeby założyć liczne kolonie w górach całego Wordis. W ciągu mileniów odłamy te stworzyły własne podkultury, oparte na tradycji wywiezionej z Morr.

Mimo to krasnoludcy budowniczowie z krótko przystrzyżonymi brodami, ubrani w wymyślne szaty ochronne i obwieszeni nowoczesnym sprzętem badawczym wydawały się obce, mimo bycia pobratymcami Buttala i Torrgiego.Sam ochroniarz prawie się zakrztusił kiedy dwóch najbliższych brodaczy rozpoczęło zażartą dyskusję. W płynnym Middenlandzkim:

-Przecież oni nie mówią w Khazadim...- wybełkotał zaszokowany wojownik.

Buttal też był lekko zaskoczony. Rozumiał że pewnie z innymi gadali po ichniejszemu ale czemu między sobą odstawiali ten bełkot? Zadziwiające, te obce kultury i temu podobne. Różne rzeczy się słyszało co wyprawiały odlegle szczepy no ale bez przesady no. Buttal podszedł do nich i uprzejmie kiwnąwszy głową zapytał równie uprzejmie. W khazalid oczywiście : -Przepraszam, ale czemu mówicie w tym języku ?

Inżynierowie spojrzeli po sobie zaskoczeni i pośpiesznie wymienili kilka słów. Następnie jeden z nich odchrząknął i stanął przed kurierem jakby na baczność:

-Azali jo żech szprechał po ichniemu, lecz jam z Middenlandziego grajdoła wraz z brachem, toż my po Middenlandzku godomy, lecz o mowie maminej nie zapomnielimy - powiedział z dość widocznym akcentem, używając wielce archaicznych słów oraz zwrotów słyszanych przez Buttala lata temu, z ust świętej pamięci pradziadka.Ledwie co wtedy rozumiał staruszka.

Kralnolud westchnął z ulgą: -Co za ulga chłopaki, bom się o was przestraszył. A Torgi tu nastąpiło wskazanie i zaproszenie gestem do rozmowy - To prawie wylewu z szoku doznał. Wiecie, baliśmy się czy wszystko z wami dobrze, bo różne plotki przychodzą jak się nasi bracia spoza Morr trzymają a nie wiemy wiele co u was. A długo przy tym tu pracujecie? Nie kusiło was by zobaczyć górę Morr, mając tak blisko ? zasypał ich pytaniami Resnik, pamiętając by mówi wyraźnie i nie przyspieszać nadmiernie. Jak do prababki, z nią też ciężko się było dogadać.

-Blisko?
Towarzysz szybko pociągnął go za rękaw i wymamrotał coś do ucha. Dopiero wtedy przyjezdny zrozumiał kontekst pytania.-

W sensie joch od kiedy myśmy tu zabawili? Pewnikiem bylimy w Morr, ale roboty łod pieruna więc za dużo czasu na szwyndy nie mieliśmy- rzucił okiem na powstający sterowiec –Bo my z południowego Middenlandu to zjechali

.-Daleko to?-

Torrga musiał ciężko wysilać mózgownicę żeby zrozumieć o czym mówią jego rozmówcy.Sam inżynier zająknął się: -Ja... Trzytysiącepięsetidwadzieścia kilometrów- wyrecytował na jednym tchu, nie robiąc przerw między poszczególnymi członami liczby. Nawet się nie zająknął:
- Na łoko, rzecz jasna.

Nim Buttal czy Torrga zdążyli zadać kolejne pytania, za ich plecami rozległ się dość przyjazny głos: .-O! Nasi pasażerowie specjalni!

Kiedy kurier odwrócił się, zobaczył starego gnoma o siwej brodzie i przerzedzonych włosach. Wszystkie one stały jakby niedawno miał kontakt z piorunem z jasnego nieba. Obok niego szedł ochmistrz.Na jego widok oba zagadywane krasnoludy pędem wróciły do pracy.

- Dobry, rozumiem że pan tu jest szefiuńciem tego tu ukłonił się solidnie kurier -Buttal Resnik, do usług. Kiedy możemy ruszać? Bo nie możemy doczekać się tego przeżycia, nie Torgii?

- Mnie bardziej interesuje przetrwanie...
-Och, proszę się nie martwić. "Przecinak" był już testowany tuzin razy. Jest absolutnie bezpieczny
-Aha... A czemu "Przecinak"?
-Bo przy pierwszym locie zapikował, ściął kilka sosen a mimo to nie rozbił się i odzyskał wysokość- gnom uśmiechnął się z dumą, co dziwniejsze, uspokajając Torrgę - I chciałbym ostrzec co do moich współpracowników. Krasnoludy z Middenlandu są specyficzne... A dokładniej większość ma kompleks niższości względem tutejszych krewniaków.
- Niższości? zdziwił się szczerze Buttal, w końcu nie byli aż tak niscy....a nie , to te no, kompluksy, tatko kiedyś wspominał. Że niby nasz sąsiad je miał i dlatego donosił straży jak tatko mu piwnicę spiżarnią zalał próbując wygódkę unowocześnić. Dodał zamyślonym tonem: - Skoro budują takie zaawansowane rzeczy, to raczej się pod niskość nie kwalifikują, parę dni szkolenia i by się natychmiast odnaleźli u nas

-Przez całe życie dziadkowie i pradziadkowie wmawiali im że prawdziwe krasnoludy są tylko tutaj, na północy. Wątpię żeby poszło tak łatwo... Ale wracając do meritum, sterowiec jest gotowy. Czeka tylko na swoich pasażerów. - inżynier uśmiechnął się, wychodząc na ogromny taras nad którym unosił się statek.Buttal od razu dostrzegł otwory na działa oraz obrotowe stanowiska balist i miotaczy smoczej oliwy. Chwilowo puste.

Buttal zerknął na Toirgiego który chyba zgadzał się z dziadkami i pradziadkami. Ehh,. Jego wzrok szybko powrócił na furty działowe. - Jak dla mnie możemy ruszać niezwłocznie, ale nie brakuje tu czegoś? spytał wskazując na puste miejsca. - Da się bez tego bezpiecznie latać?

-Oczywiście? Zwykłe kusze i łuki całkowicie wystarczą do odstraszania latających stworów wystających w tej części Baledor. Dopiero na ekspedycje na odległą północ będziemy brać ciężki sprzęt

.-Smoki, heh? - Torgga rzucił okiem na całkiem sporo miejsca na działa i im podobne.Gnom zaś skinął tylko głową.-Ano, smoki... Ale tutaj ich nie ma, więc nie ma problemu. Zapraszam na pokład.

Na północ? Ciekawe, pomyślą Buttal idąc za wskazaniem kapitana. -A po co ruszacie na północ?Po towary? Miast tam nie ma a kopalni niewiele

-W sumie, po za nielicznymi koloniami górniczymi, obszary na północ od Baledor są całkowicie niezbadane - naukowiec uśmiechnął się podekscytowany - Kto wie co można tam znaleźć! Wyobraźcie sobie te możliwości!

Torrga na spokojnie jął wspinać się po trapie.-Sporo tu lin...Faktycznie, burty i sam balon oplecione były setkami metrów powroza.
-No możliwości są ogromne...niestety smoki też. I plemiona wendoli..one też są spore i mają łuki. To to ma zaklęcia tarczy fizycznej nałożone? Albo chociaż żywe tarcze?A czego konkretnie chcecie szukać? Bo zakładam że nie zamierzacie latać sobie ot tak, od lewa do prawa? Macie załogę, sponsorów, jakąś protekcje? wyrzucał z siebie kolejne pytania wchodząc po trapie za Torgim.

-Pozwoli pan że ograniczymy się w kwestii informacji do prostego "Nie ma potrzeby się martwić"- gnom klepnął Buttala po ramieniu a z uchwytu przy wejściu na pokład zdjął cylindryczną tubę: -Kapitan i cała załoga na pokład! - krzyknął, a owy przedmiot spotęgował siłę jego głosu:

- Za pięć minut odbijamy! Na tarasie zaroiło się od czekających na swoją chwilę załogantów.

- Gdzie mamy się rozgościć co by nie przeszkadzać? zapytał jeszcze krasnolud kierując się za kompanem. Jemu zaś cicho rzekł : -Trochę skrajny optymista z tego kapitana, co? Nie ma potrzeby się martwić? On myśli że gdzie jest, w kurorcie?

-Albo ci faceci są równie dobrzy w akcji, co w wyglądaniu...- mruknął Torrga, patrząc na trap nad ramieniem pracodawcy.Najemni górale z Conlimote. Dwa tuziny ubranych w skórzane pancerze oraz futrzane płaszcze weszło na pokład w równej, podwójnej kolumnie, niosąc na ramionach modyfikowane muszkiety krasnoludzkiej roboty.Nadzorca całej statku dopiero po chwili odpowiedział kurierowi, zajmując się doglądaniem załogi [i]-Mostek, kajuty pod pokładem albo sam pokład. Mamy tu sporo miejsca a podróż zajmie kilka godzin.

- Dobra to sobie pooglądamy rzekł Renik. Cóż, trzeba skorzystać z okazji zanim smoki ich zeżrą. -Nie wiem czy są aż tak dobrzy. Jasne, ci z Colimonte są nieźli ale ja bym wziął do tego ze czterech naszych artylerzystów, maga bitewnego i parę zaklęć ochronnych rzucił zanim ktoś rozwali tą poduchę rzekł kwaśno krasnolud.

- Wiesz że ostatnio stałeś się okropnym czarnowidzem?- Torrga z zadowoleniem oparł się o burtę - Załaduj broń jeśli chcesz, a potem ciesz się podróżą. Przecież na Zabójcy wytłukli wszystkie smoki w promieniu pół tysiąca kilometrów od Morr!

- Ale ja nie mówię o teraz, co ty. My tu jesteśmy, więc smok to może nas w dupę pocałować. Ja mówię jak ta intelektualna brygada wyprawi się na północ. Sam wiesz że tam bywa upierdliwie.

-Nasi Zabójcy mordują tam wendoli, trolle, ogry a nawet Smoki, uzbrojeni tylko w gorzałkę i topory... Jeśli te wykształciuchy wezmą ze sobą dość broni, zapasów i najemników z Morr powinni przeżyć dość długo żeby zawrócić w odpowiednim momencie... Łoj!

Krasnolud zachwiał się kiedy statek płynnie wzniósł się w górę w chwili odwiązania cum.-Szybkiej podróży!Kierując się głosem, Buttal wyjrzał za burtę i zobaczył stojącego na tarasie ochmistrza, machającego na pożegnanie futrzaną czapką.

Sam pomachawszy Buttal przyglądał się oddalającemu się miastu. - Taa, ale znam ja tych uniwersyteckich inteligentów, nie zawrócą bo to ważne i ciekawe będzie.....

- Może...- Torrga wzruszył ramionami.Sterowiec powoli wleciał pomiędzy chmury.
 
vanadu jest offline  
Stary 23-04-2013, 17:03   #139
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Tsuki pozwoliła sobie zamrugać parę razy, powoli przetwarzając słowa wypowiedziane przez kapitana. Słowo po słowie, trzeba było się upewnić, że nie było nieporozumienia.

-Wesz... jesteś całkiem tępy.-

Nie zdążyła mrugnąć po raz kolejny gdy jej ręka znalazła się na rękojeści miecza, doskoczyła rozjuszona niczym lwica i wykonała szybkie cięcie wymierzone w głowę tego... tego obślizgłego, wrednego, całkowicie nierozsądnego imbecyla.

Kapitan zamarł i wytrzeszczył oczy, rozdziawiając usta.

Wyraźnie myślał że będąc najważniejszym człowiekiem na tym nieszczęsnym statku miał prawo obrażać innych, patrzyć na nich z góry i spodziewać się że przyjmą wszystko kładąc uszy po sobie.

Tsuki taka nie była.

Jego ochroniarze nie zdążyli nawet zareagować gdy samurajka wystrzeliła do przodu niczym strzała, w pół kroku dobyła miecza i szerokim wymachem wyprowadziła cios lśniącą złotem klingą.

Volaju wytrzeszczył oczy i poruszył ustami niczym ryba.

Sekundę później jego głowa spadła z głośnym stuknięciem na pokład.

Blackbird pobladł.

-Nie do końca tego się spodziewałem...

Larkin zaś wydobył zza pasa pistoletu skałkowego i spokojnie wymierzył w ochroniarza zabitego kapitana, który akurat sięgał po broń.

-Odstrzelić ci jedną z kulek, czy armatkę?

Zapytał, celując wystrojonemu mężczyźnie w krocze.

Splunęła na ścierwo zabitego kapitana.

-Nikt. Nigdy. Nie będzie obrażał Inkwizycji w mojej obecności.-

I spojrzała na Blackbirda.

-Panie Blackbird, uważam, że pora poinformować osobę następną w hierarchii dowodzenia o niespodziewanym awansie. Mam nadzieję, że wykaże się on bardziej odpowiedzialną osobą o mniej agresywnym usposobieniu.-


Pierwszy mat, Von Hagenwald cały czas wpatrywał się w leżącą na deskach głowę poprzedniego kapitana. Robił to nawet gdy ksiegowy zbliżył się doń i pociągnął go za rękaw.

-Panie Hagenwald...

-Eee...

-HAGENWALD!


Oficer podskoczył i spojrzał z przerażeniem na Blackbirda.

-Tak?

-Teraz to pan tu dowodzi...


Laurie zaś delikatnie pociągnęła przyjaciółkę za płowe płaszcza i spojrzeniem nakierowała wzrok Tsuki na wleczonego pod pokład mężczyznę, z rozkrwawionymi od batów plecami.

-Inkwizytorze Laurie, dopilnujcie by tego marynarza opatrzono, w tym momencie wszelkie kary dane przez poprzedniego kapitana zostają unieważnione.-


Czyli dała jej zgodę na użycie odrobiny magii objawień.

-Kapitanie Hagnewald, istnieje możliwość nadania sygnału "Dwunastemu" by mogli przybijać do portu?-


-Ja... Tak. Tak, inkwizytorze, mój poprzednik nie do końca rozumiał niuanse służenia na wodach terytorialnych Skuld...

Laurie zaś skinęła głową i pędem zbiegła po schodach, by tuż przy zejściu pod pokład zatrzymać bosmana wlekącego mężczyznę. Bosman spojrzał na nią i już otworzył usta żeby coś jej powiedzieć, lecz bardzo wyraźne kliknięcie odbezpieczanego pistoletu sprawiło że bardzo powoli podniósł głowę.

Larkin uśmiechnął się leciutko, pilnując go przez cały czas gdy towarzyszka Tsuki leczyła sponiewieranego nieszczęśnika.

-Powinna se panna załatwić pistolet. Ta brzytewka może i jest straszna, ale straszy z bliska...


Blackbird zaś odchrząknął.

-A co z osobistymi więźniami kapitana... ?

Zmrużyła oczy.

-Jeśli to więźniowie normalni, to podlegają pod ponowny osąd obecnemu kapitanowi. Jeśli są to niewolnicy... zgodnie z zasadami, skoro nie mają właściciela, odzyskują wolność i mają prawo do zadośćuczynienia wypłaconego ze środków kapitana. Panie Blackbird, upewni się pan, że dostaną wystarczająco by stać ich było przez tydzień na nocleg, wyżywienie i czyste ubrania?-

-Em...-
Blackbird podrapał się po karku.- Formalnie są to więźniowie wedle prawa wojennego. Świętej pamięci kapitan Volaju służył w wielu miejscach, tutaj trafił prostu z frontu na wschodnich wodach...

Odchrząknął niepewnie.

-Więźniowie wedle prawa wojennego... czy popełnili jakiekolwiek przestępstwa i ile lat pełnili służbę niewolną?-


-Tobie chodzi o więźniów wedle dyscypliny wojskowej.-
wyjaśniła Laurie, szybko wspinając się po schodach. Skatowany chorąży wyglądał na lekko zaskoczonego. Towarzysze otoczyli go ciasnym kręgiem, oferując coś do picia i okrycie w miejsce podartej koszuli.

Dziewczyna zaś odchrząknęła.

-Więźniowie wedle prawa wojennego to tacy, którzy walczyli po przeciwnej stronie i zostali wzięci do niewoli...

-Wiem, Laurie, nie jestem tylko mięśniami.-

Tutaj spojrzała beznamiętnie na towarzyszkę. Trochę wiary, czy to proszenie o za wiele?

-Pytam się czy popełnili jakiekolwiek przestępstwo, kiedykolwiek, które mogłoby ściągnąć na ich uwięzienie. Jeśli nie, to zostaną uwolnieni.-

-Wypuszczenie ich może być problematyczne... Jeden z nich jest niebywale agresywny. Ale... Sądzę że być może pani Inkwizytor mogłaby na niego wpłynąć...


Blackbird uśmiechnął się niepewnie.

-To raczej pewne, biorąc pod uwagę, że najpewniej złapano ich w moich rodzinnych stronach.-


To była raczej ostra odpowiedź. Nie ukrywała, że nie darzyła najcieplejszymi uczuciami kogoś kto walczył przeciw osobom jej podobnym.

-Jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie, ja sugerowałem uwolnienie jeńców...

-Długo byli w niewoli?


-Dwa miesiące.- odpowiedział szybko księgowy, kierując się wraz z przedstawicielami Inkwizytorium w stronę zejścia pod pokład.- Możliwe że więcej... Volaju został wysłany na wschód właśnie wtedy i dość szybko wrócił... Oficjalnie, odniósł sukces.

-A nieoficjalnie.

-Napadł kilka mniejszych osad i statków, po czym wrócił unikając większych jednostek... Ale nawet mimo to stracił sporo ludzi...

Im niżej schodzili, tym w nozdrza Tsuki uderzał coraz bardziej więzienny zaduch.

Chwila kroczenia w ciszy.

-Dlatego nie znoszę statków osób z kontynentu, robione tak, że nawet oddychanie jest nieprzyjemne...-


Ale miło byłoby zobaczyć jakieś bardziej rodzinne twarze.

Cele nie były najwyższej jakości. Wąskie prycze, zbyt mało miejsca i więźniowie skupieni w jednej knitce, mimo całego pokładu więziennego pustych luków.

Tsuki zaś od razu poznała że więźniowie musieli wcześniej należeć do gminu. Kulili się pod ścianami, patrzyli w przestrzeń pustymi oczami lub też spali, zawinięci w kłębek. Mimo że nie byli głodzeni, samurajka po raz pierwszy od dawna widziała tak zmarnowane istoty.

Istoty, będące jej krajanami.

-Na Sędziego, co to za warunki... ?


-Minimaln.- Blackbird skrzywił się.- Kapitan bardzo ściśle przestrzegła reguł. Nie zamierzał pozwolić komukolwiek ich sobie odebrać, jednocześnie nie zapewniając im niczego oprócz powolnej stagnacji...

-Nie wyglądają na agresywnych...

-Ten agresywny jest w izolatce...

Księgowy spojrzał na małe, wzmocnione stalą drzwiczki.

-Dopilnujcie, by nim zadokujemy w porcie, każdy z nich otrzyma jakieś czyste ubrania i dosyć złota by móc przeżyć tydzień na nim. I najlepiej jakąś broń, zwykłe krótkie miecze wystarczą. Jestem pewna, że dawny kapitan miał dosyć pieniędzy by pokryć te wydatki.-


I oczywiście ruszyła do tej izolatki, by wypuścić agresywniejszego z niej. I w razie czego zdzielić pochwą jej katany po łbie jeśli nie będzie chciał się uspokoić. I może opieprzy go w ich ojczystym języku.

Laurie ruszyła tuż za towarzyszką.

-Może lepiej sprawdzisz w jakim jest stanie nim otworzysz te drzwi... ?-
zagadnęła, kiedy Tsuki wyjęła klucz z ręki Blackbirda i włożyła go do dziurki od klucza.- Wiesz, może się na nas rzucić, albo coś...

-Rzucić? Byleby, głupia pindo. Powyrywam wam nogi z dupy...

W sumie dobrze że Laurie nie rozumiała mamrotania dobiegającego zza drzwi.


-Zamknij się i uspokój, albo jak przodkowie mi świadkami, wetknę ci tsubę mojej katany tak głęboko, że ci gardłem wyjdzie!-


Uspokajanie najlepiej robić powoli, na spokojnie i bez podnoszenia głosu. No, w sumie robiła odwrotnie, ale warto było docenić starania.

-A jak się nie będziesz zachowywać, to wyślę cię do najwredniejszej Yuki-onny jaką dam radę znaleźć i zobaczymy jak wyszczekany będziesz!-


W małym, zakratowanym okienku pojawiła się okrągła, porośnięta szczeciną twarz o stosunkowo małych oczach w porównaniu do wielkich, nalanych policzków.

-Na bogów...-
mężczyzna wyglądał jak ktoś, kto zobaczył ducha.- Albo mam zwidy, albo co gorsza, ktoś z mojej ojczyzny zdradził i przeszedł na stronę obcych...

Wyszeptał, próbując przełożyć dłoń przez okienko i sprawdzić czy Tsuki aby na pewno jest prawdziwa. Było to trudne, zwłaszcza jeśli miało się dłoń wielkości puklerza.

-Dotknij mnie, a pokażę ci Iaijutsu...-

Irytująca osoba z niego. Gdyby tak mu obciąć dłoń. Rękę. Głowę wraz z szyją?

Za dużo bałaganu by było, niestety.

-Nie przewidziało ci się i nie przeszłam na stronę wroga. Porwano mnie z Jadeitowych Wysp, ale uwolniłam się i robię teraz dla Inkwizycji, tępiąc tutejsze plugastwo. A teraz zbieraj się.-


Otworzyła drzwi oczywiście, bez większych problemów chociaż samo otwieranie ich było dokonane przez jednego z krasnoludów. Ona jedynie otworzyła zamek. Kluczem. Żadne wyzwanie...

Wielkolud z trudem przecisnął się przez drzwi i już panując nad sobą, pokłonił się dziewczynie. Tsuki od razu poznała że musiał być zapaśnikiem w jej rodzinnych stronach. Zapasy były na Jadeitowych Wyspach popularnym źródłem rozrywki.

-Ja... Ja dziękuję. Nazywam się Otomo, byłem żołnierzem z klanu Dzika i tak jak pani, zostałem wraz z bratem porwany i przywieziony tutaj... Uciekliśmy i mieliśmy spotkać się niedaleko stąd.-
skrzywił się.- Niestety, kapitan tego statku rozpoznał mnie i pojmał kiedy byłem w drodze...

Skinęła głową.

-Zostaniesz odstawiony do portu, a wtedy wraz z resztą osób pojmanych w naszych rodzinnych stronach będziecie musieli sobie jakoś poradzić. Dostaniecie pieniądze i ubrania, nie powalająco wiele, ale powinno starczyć na chwilę, a jestem pewna, że dacie sobie radę znaleźć pracę czy polować.-

Lekko się uśmiechnęła.

-Pomijam fakt, że najpewniej za rok usłyszę, że założyliście własną osadę. To nas odróżnia od ludzi z kontynentu - trzymamy się ze swoimi w obliczu problemów, nawet jeśli nasze klany są zwaśnione.-


Mrugnęła wesoło i spojrzała na swoją towarzyszkę.

-Widzisz, problemy załatwione i nawet nie zabiliśmy niczego inteligentnego by je rozwiązać.-


-Z tym nie zabiliśmy niczego bym się nie zgodziła...-

-Niczego inteligentnego.-

Laurie uśmiechnęła się lekko.

-Jak sobie życzysz, pani Inkwizytor.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 24-04-2013, 10:11   #140
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Mrok skrywał jeszcze Palenque gdy tropiciel wysunął się z budynku. Rozejrzał się, dostrzegając w ciemności sylwetkę Wichra odpoczywającego pod ścianą. Wielki łeb uniósł się w jego kierunku, ale ani Petru, ani wilk nie wydali dźwięku. Wyraźnie za to było słychać mieszkańców osiedla, ziewających rozgłośnie, szykujących rolnicze narzędzia i przygotowujących się do wyruszenia na poletka. Petru słuchał tego z przyjemnością. Wiedział że nigdy nie będzie dobrym rolnikiem, ale to samo działało też w drugą stronę - wielu z tych którzy trudnili się uprawą roli nie miało odpowiedniego temperamentu i predyspozycji by być dobrym tropicielem i zwiadowcą. Co było oczywistą i całkowicie normalną koleją rzeczy. Każdy miał swoje zadania i Petru nie miał powodu uważać się za gorszego czy lepszego od innych. Dlatego teraz cieszył się tym że jest w domu, jaki by on ubogi nie był.

Odruchowo spojrzał w nocne niebo w poszukiwaniu niebezpieczeństwa a potem usiadł obok Wichra i wyciągnął krótkie ostrze. Jego wzrok był wystarczająco dobry by zaryzykować czynność skracania paznokci do akceptowanych społecznie rozmiarów bez groźby utraty palców. W tym czasie jego myśli błądziły, a miał o czym myśleć...

Spał dziś krótko a sen nie przyniósł ukojenia, obrazy wędrówki i walk których zakosztował ostatnio nie dały mu odpoczynku i w końcu zbudziły go. Zamiast przewracać się z boku na bok w swym ciasnym pokoiku przygotował się na powitanie nowego dnia. Umył się wreszcie i ogolił, oszczędnie gospodarując cenną wodą. Obejrzał swe odzienie i zbroję, brudne, pouszkadzane od ciosów i upadków. Powinien poprosić o ich naprawienie, ale świadomość tego czego się ostatnio nauczył powstrzymała go. I o tym też teraz właśnie myślał.

Nie miał jeszcze zbyt wielu czasu na doskonalenie świeżo odkrytego talentu magicznego i nadal zastanawiał się w jaki sposób go wykorzystać. I czy “talent” jest właściwym określeniem, a nie, dajmy na to, “przekleństwo”.
- Próbuj - oznajmił mu Ceth bodajże przedwczoraj. - Cóż, spójrz na to z tej strony - to “tylko” magia. Z tym da się żyć. No i magię masz we krwi, a nie, jak czarodzieje, z atramentu wylanego na papier. Z dwojga - wolałbym ją mieć we krwi, zwłaszcza na twoim miejscu. Co mam na myśli? Nieważne, uwierz mi. Pogadajmy o tym co powinieneś robić...

Więc gadali a Petru ciągle badał co jest w stanie osiągnąć. I ciągle nie mógł się pozbyć wrażenia nierealności gdy jego gesty i słowa magiczną energię kształtowały w ... cóż, zaklęcia. I nie mógł się nadziwić temu jak zmienia to jego plany na przyszłość...

Wreszcie nie mógł znieść tego natłoku myśli. Skończył przycinać pazury i podniósł się gwałtownie. Wicher wężowym ruchem wykręcił głowę w jego stronę. Petru wgapił się w jego zagadkowe, opalizujące ślepia. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem.
- Nic, nic, śpij. Za dużo mam na głowie - tropiciel wymamrotał, czując się głupio że usprawiedliwia się przed wilkiem, stworzeniem astralnym czy czym tam był w końcu Wicher. Poczuł się jeszcze głupiej gdy stworzenie skinęło w odpowiedzi. Odwrócił się i ruszył do świątyni.

Świt się zbliżał, nastawał nowy dzień. Petru był bardzo ciekaw co przyniesie.




- Zaraz do was dołączę.

Tropiciel jeszcze przez chwilę spoglądał na ołtarz i symbole Lśniącego Boga a jego wargi poruszały się w niemej modlitwie. Lu’ccia leżała przed nim, w świątynce ukrytej w piekielnym Naz’Raghul. W małym przybytku który w niczym nie mógł rywalizować z katedrami w innych krajach, nawiedzanym przez marne kilka setek wyznawców w porównaniu z dziesiątkami czy setkami tysięcy, ba, milionami! wiernych w Esomii czy gdzie indziej. A jednak, widząc jak przybrany ojciec uzdrawia dziewczynę, czuł tylko dumę na myśl o Palenque i wierze jego mieszkańców w Pelora. Wątpliwości i lęki które przylgnęły do niego w trakcie wędrówki pierzchły z jego umysłu gdy wpatrywał się w wyobrażenie lwiej twarzy bóstwa.
- Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe - zacytował na głos werset ze świętej księgi wyznawców Lśniącego Boga.

Opuścił spojrzenie na Lu’ccię. Łagodnie, z czułością, uniósł ją i przytulił do piersi. Ostrożnie zaniósł ją do przeznaczonej dla niej izdebki, by zostawić ją pod opieką jednej z na biało odzianych akolitek, Agne. Ułożył Skuldyjkę na kocu i pogłaskał po twarzy. Przelewał za nią krew i czuł że w jakiś sposób ich losy się ze sobą złączyły.
- Wydostanę cię z Naz’Raghul - mruknął. - Nie dostaną cię, dopóki mam coś do powiedzenia.



To było trudne - tak zdać relację z wyprawy do Bonampak by nie zanudzić Rady i Cetha, przekazać wszystko co istotne a uniknąć rozwlekłej opowieści. Petru przywykł do składania suchych, oszczędnych raportów ze swych wędrówek i patroli, ale dzisiaj nie udało mu się ustrzec dojścia do głosu emocjom. Czasami trzeba było na to pozwolić, o czym Starsi dobrze wiedzieli...

Odnalezienie ciał wyznawców demona Xaphana, wpadnięcie na trop Skuldyjczyków i starcie w ruinach farmy z Piewcami Unicestwienia Ravenmora. Poznanie Cetha Eap Craitha, oswobodzenie Lu’cci z miejsca odprawiania Krwawego Wiecu, walka i ucieczka. Starcie z Węszącym również, tak samo jak fenomeny pogodowe napotkane po drodze, jak na przykład popielna burza która uratowała ich przed pościgiem. Petru opowiedział też skąd Skuldyjczycy tak głęboko w Naz’Raghul się znaleźli, chwalił ich odwagę, magię druida i zmyślne wynalazki tego ludu.

Z mieszanymi uczuciami opisał przemarsz armii zmierzającej na Esomię. Z jednej strony czuł grozę na myśl o tej sile. Z drugiej...

W sytuacji w której jedna dziesiąta tej armii w zupełności wystarczyłaby do zdobycia i zniszczenia kilku osiedli wielkości Palenque, świadomość tego że kilkadziesiąt tysięcy Grzeszników wywędrowało z Naz’Raghul by - daj Pelorze - zetrzeć się na proch na murach esomijskich fortec wywoływała gorzką ulgę Petru. Wolał nie zaglądać w oczy Starszych by nie dojrzeć tego samego, co na pewno widać było w jego spojrzeniu na myśl o horrorze jaki spadnie na mieszkańców Esomii. Zresztą, o euforii nawet mowy nie było - kultystów pozostało w Naz’Raghul wystarczająco dużo by wszyscy palenquiańczycy zdawali sobie sprawę jak niewiele to zmienia.

Ale najważniejsze było by przekazać to co Ceth opowiedział mu przy druidzkim kręgu przed odbiciem Lu’cci. Położył na stół woreczek ze strączkami i mówił. O nasionach - “znacznikach”, o zieleni która dzięki staraniu męża z Amirath wyrosła wokół magicznego kręgu, o planowanej wyprawie druidów na tereny Naz’Raghul i o misji jakiej się podjął - wyszukiwania miejsc zdatnych na znaczniki. Nie wszystko rozumiał, nie do końca znał zamiary druidów, ale o szczegóły mogli dopytać Starsi. Jego zadaniem było nakreślić obraz sytuacji.

- ... dlatego uznałem że najlepiej będzie przyprowadzić Lu’ccię i jej towarzyszy do Palenque. Dotarliśmy dzięki łasce Ojca Słońce - zakończył relację. Siedzieli w budynku administracyjnym przyległym do świątyni. Pora śniadania się zbliżała i głód zaczął się odzywać w trzewiach tropiciela, ale ten był przyzwyczajony do ignorowania niewygód.

Valerian powoli pokiwał głową.

- Cóż... Uważam że słusznie uczyniłeś, wiodąc ich tutaj. Prawda jest taka, że nikt nie wie czym skończyło by się pozwolenie skazie toczyć umysł tej nieszczęsnej dziewczyny...

Vlad westchnął.

- Mogli ściągnąć tutaj kultystów. Sam mówił że była ważną częścią rytuału... Rytuał! - nieformalny obroń wioski wzdrygnął się. - Aż strach się bać co oni znowu chcieli zrobić...

- Moim zdaniem ważniejsze jest jednak odpowiednie zadbanie o nasiona. - matka Shameem podniosła delikatnie woreczek ze zdobycznymi nasionami ze zniszczonej farmy. - Zarówno tymi, jak i darem od druida...

Ceth westchnął.

- Mam imię...

- Szczegóły! - kobieta machnęła dłonią.

Vlad zaś skupił wzrok na towarzyszu Petru.

- Zakładając że dziewczyna musi trafić pod specjalistyczną opiekę w Skuld, zakładam że chcecie tam wrócić...?

- No... - druid bezwiednie przeczesał dłonią brodę. - Raczej tak...

- Świetnie! - Vlad klasnął w dłonie. - Przynajmniej rozwiąże nam to problem niespodziewanych​ gości!

Shameem pokręciła głową.

- Jak zawsze serdeczny i gościnny...

Ojciec Valerian uniósł dłoń, przeczuwając kłótnię.

- Spokojnie... - jego oczy skierowały się na Petru. - Synu... Jaka jest szansa doprowadzenia naszych gości z Palenque do granic ich domu?

Tropiciel westchnął w duchu. Nie będąc Starszym w niewielu rozmowach Rady uczestniczył, ale dobrze wiedział że są one trudne.

Bo i jakie miały być w Naz'Raghul?

Nie zamierzał przepraszać Cetha za zachowanie Vlada, bowiem przywódca miał rację. MOGLI doprowadzić kultystów do wioski. Wiedział że zrobił co w ludzkiej mocy by zmylić pościg, ale jeśli Grzesznicy dysponowali magią pozwalającą ich śledzić ... to chyba jedynie przez całe życie trzymając się z daleka od Palenque mógł sprawić by miasto było bezpieczne. Przez całą drogę do domu gorąco się modlił by kultyści nie mieli takiej możliwości, albo by chociaż ich nie odnaleźli. Samo miasto było w pewnej mierze chronione łaską Pelora przed wykryciem, ale już nawet zdradzenie kierunku marszu niosło ze sobą zagrożenie.

- Ojcze ... mogę jedynie obiecać że dołożę starań by przeprowadzić ich bezpiecznie. Wszyscy mężowie ze Skuld znają się na sztuce przeżycia, Lu'ccia zapewne również - spojrzał na Cetha szukając potwierdzenia. - Tak czy siak będą chcieli wrócić do domu, teraz może być ku temu najlepsza okazja, skoro przemarsz armii wyciągnął z Naz'Raghul znaczną część Grzeszników - powiedział.
"Ale sami wiecie że gwarantować bezpieczeństwa nie mogę" - już nie dodał. Nie było potrzeby.

- Ech... Petru, jak sam pewnie zauważyłeś za każdym razem gdy wioska była zagrożona, brałem ze sobą kilku najlepszych zwiadowców i udawałem się na pielgrzymkę...

Petru dobrze pamiętał te dni niepewności, kiedy to Valerian opuszczał Palenque wraz z kilkoma przybocznymi i wracał nieraz po tygodniu, a nie raz po miesiącu, niosąc ze sobą magiczny przedmiot umożliwiający zażegnanie kryzysu. Sam tropiciel nigdy nie był z przybranym ojcem na żadnej z jego wypraw, zaś milczący obrońcy kapłana nie chcieli mówić o tym co działo się na pielgrzymkach.

Często nie wszyscy z nich wracali, lecz żaden nie żałował drobnych poświęceń, umożliwiających ratowanie osady.

Vlad spojrzał na wieloletniego przyjaciela.

- Valerianie... Czy to rozsądne?

- Sam dobrze wiesz że w innym wypadku najpewniej zginą próbując ujść z naszej ojczyzny...

- Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze? - Petru był spięty, nie wiedział dokąd te słowa prowadzą - Co chcesz zrobić? Czy chodzi ci raczej o to co ja mogę zrobić?

- Właśnie? - Ceth uważniej spojrzał na kapłana. - Co masz na myśli ojcze... ?

Valerian zaś westchnął.

- Nie całe Naz'Raghul jest w pełni skażone... Istnieją w nim miejsca czystej mocy magicznej, nie spaczonej chaosem. Chaos nie jest w stanie spaczyć takich miejsc, a ich moc jest w stanie chronić je sama w sobie... Sądzę że takie miejsce mogłoby wam pomóc wrócić do domu, druidzi... Każdy z odpowiednio silną wolą jest w stanie w takim miejscu dokonać rzeczy niemal niemożliwych, jeśli jest w stanie nagiąć energię do poleceń swojego umysłu... Ja tak czyniłem nie jeden raz, tworząc rzeczy potrzebne dla Palenque...

Ceth bardzo powoli uśmiechnął się.

To było ... zaskakujące. Petru wpatrywał się w przybranego ojca - nie tyle z niedowierzaniem,​ co usiłując ogarnąć możliwe implikacje.

Na razie nie był w stanie ogarnąć wszystkich.

- To dlatego Palenque mimo swej wielkości, znacznej jak na Naz'Raghul, istnieje od tak dawna? - zapytał powoli. - Ojcze, możliwe że i tym razem taka pielgrzymka będzie potrzebna, bo nie mogę wykluczyć że poganie nas tropili. Albo że jeszcze są nas w stanie wytropić - spojrzał na Vlada i skinął głową, przyznając mu rację.
- Pomogę jak tylko będę umiał, jeśli tylko Ceth wyrazi zgodę odeskortuję go i jego towarzyszy do takiego miejsca. Potrzebuję tylko trochę odpoczynku - powiedział nie wdając się w szczegóły, bo i nie było po co. Na jego twarzy i rękach od momentu wyruszenia do Bonampak przybyło blizn, a cała sylwetka wychudła od trudów i wysiłku.

- Jestem za. - Ceth uderzył dłońmi w kolana. - Odpoczniemy, zregenerujemy siły...

- W Palenque. - podkreśliła Shameem, łypiąc na Vlada.

Druid zaś pokiwał głową.
- Tak, w Palenque... A potem ruszymy.

- M'koll pójdzie z wami. - zarządził Valerian, splatając dłonie i opierając na nich brodę. - Zna drogę. Był już na kilku pielgrzymkach... Jeśli Rulf i Aust potrafią walczyć większa obstawa nie będzie wam potrzebna. A we dwóch bezpieczniej będzie wracać do Palenque - stwierdził spokojnie, uśmiechając się lekko do Petru.

- W porządku, postanowione - młody tropiciel odpowiedział z uśmiechem. Możliwe że istniało dla niego coś ważniejszego od akceptacji przybranego ojca, ale nie odkrył tego jeszcze.
- Ojcze, wezwij mnie gdy będziesz miał trochę wolnego czasu, chciałem porozmawiać. Również trochę miedzi przydźwigałem i to co niosłem do Bonampak na wymianę, bo nie zdążyłem tam dotrzeć - mówiąc to spoglądał już na pozostałych członków Rady...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 24-04-2013 o 22:44. Powód: Uzupełnienie brakującego fragmentu
Romulus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172