Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-10-2012, 14:05   #41
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Gregor Eversor


Poranek powitał leżącego w łóżku Gregora tupotem wielu stóp, krzykami, przekleństwami i ogólnym rumorem związanym ze studentami, którzy wciąż musieli uczęszczać na zajęcia. W gruncie rzeczy Eversor samemu mógłby już ubiegać się o możliwość wykładania podstaw magii bojowej lub czego by nie uznał za słuszne, ale jego ambicje sięgały wyżej niż bycie szeregowym wykładowcom na Wysokim Uniwersytecie.

Ale z drugiej strony, czemu do jasnej cholery miałby zrywać się bladym świtem, wbrew swojej woli, budzony tych cholernym rumorem. Nawet, jeśli członkowie katedr zostali zmuszeni przez Redmana by nie robili Gregorowi problemów ze zdaniem, to chyba uznali, że mały psikus taki jak brak strefy ciszy w godzinach porannych dookoła jego komnaty będzie odpowiednio złośliwy i niedostatecznie poważny by wywołać gniew nadrektora. Dlatego też Gregor westchnął, przewrócił się na drugi bok, naciągnął kołdrę na głowę i próbował spać dalej.


***


Śniadania na Wysokim Uniwersytecie serwowane były nieprzerwanie od szóstej rano do lunchu. Lunch zaś do obiadu, obiad do podwieczorków, podwieczorek do kolacji, a kolację do północy. W sumie, tylko przez sześć godzin na dobę w wielkiej stołówce nie można znaleźć było nic do jedzenia, chociaż pewnie nie raz zdarzało się, że głodni studenci żebrami pod drzwiami kuchni o drugiej w nocy, prosząc o zimne mięsiwo, chleb i piwo. I zwykle je dostawali.

Nie mniej jednak, najedzony po spożyciu śniadania Gregor mógł w pełni sił witalnych udać się na spotkanie z tajemniczym mistrzem Horacym Flickiem, piastunek nowo powstałej katedry Komunikacji Post Mortem. Drzwi od jego pracowni nie różniły się pod żadnym względem od innych na korytarzu, przy którym przydzielono mu lokum. Co więcej, Gregor spodziewał się raczej, że nekromanta będzie urzędował w podziemiach uczelni, a nie w pracowni z widokiem na park. Nim zdążył jednak zapukać, w środku rozległ się męski głos.

-Wchodzić, wchodzić!

Eversor ostrożnie nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Zamarł, widząc wielkie okno zalane światłem słonecznym, wychodzące na taras, półki z różnorakimi książkami, gruby dywan z Amirackim splotem i zieloną winorośl pnącą się po kolumnach zdobiących boki okna. Dopiero po chwili dostrzegł także wielkie biurko, stojące nieco z boku pomieszczenia oraz ubranego w luźną, czarną tunikę mężczyznę siedzącego za nim. Na blacie stał talerz z resztkami śniadania, a sam Horacy Flick wydawał się zaskoczony gościem o tak wczesnej godzinie.




-Witam…- powiedział powoli, odkładając kieliszek wina na biurko i splatając ręce.- W czym mogę pomóc? Przyznam, że niewielu mam tutaj gości, a o studentach nie wspominając… Mogę wiedzieć czemu zawdzięczam pańską wizytę? Mam dość napięty harmonogram i właśnie zamierzałem zająć się badaniami

-Badaniami?- Gregor uniósł lekko brew, idealnie grając mięśniami twarzy.- Sam co prawda nie param się nekroman

-Ciii!- mistrz uniósł dłoń, przerywając magowi.- Tutaj nie mówi się nekromancja. To dalej straszy ludzi.

-Doprawdy?

-Tak. Sam podsunąłem nadrektorowi nazwę „Komunikacja Post Mortem”, a on miał dość duże jaja żeby przedstawić to na dworze.


Eversor pokiwał ze zrozumieniem głową.

-Rozumiem… A te badania?

Starzec nie ruszając się z miejsca wskazał na pulpit ustawiony pomiędzy regałami na książki. Leżało na nim wielkie, opasłe tomiszcze z czarnej skóry. Gregor prawdopodobnie zobaczywszy je w bibliotece przeszedłby obok obojętnie, gdyby nie adamantowe łańcuchy oplatające księgę, glify ochronne dookoła panelu oraz purpurowa aura unosząca się nad okładką niczym dym. Obok, na stojaku, wisiały gogle obłożone zaklęciami ochronnymi, fartuch oraz rękawice z czarnej skóry.

-Kopia Necrotominiconu. Umiarkowanie udana. Zawiera w sobie ledwo trzy rozdziały. Ale uznałem, że lepiej się z nimi zapoznać nim księga trafi do krypty albo i tam nie trafi...- Gregor słyszał o słynnej, podziemnej krypcie uniwersyteckiej, kryjącej wszystkie przedmioty zbyt potężne, by ryzykować ich trafienie w niepowołane ręce.

Flick zaś odchrząknął.

- To w czym mogę panu pomóc?


Buttal


Wagonik ani nie był wygodny, ani nie oferował możliwości drzemki w czasie podróży i w ogóle pod żadnym względem nie oferował takiej przyjemności jazdy jak dyliżans. Był jednak tańszy, mniej więcej równie szybki i co najważniejsze, bezpieczniejszy. Mało kiedy zdarzało się przecież spotkać wendoli czy też orków pod ziemią. Dlatego też wciśnięty pomiędzy worki z solą kurier mógł cieszyć się nie tyle podróżą komfortową, co pewną i stabilną. Wraz z nim, praktycznie w każdym wagoniku, siedzieli inni podróżni. Ulokowani pomiędzy transportowanymi paczkami wracali do domów po kilkudniowej zmianie w kopalni, jechali w interesach lub też zwyczajnie mieli ochotę odwiedzić stolicę. Podróż nie była droga, więc nawet biedniejsi obywatele i podróżnicy mogli ją opłacić.

Buttal zaś naciągnął kaptur na głowę, chroniąc uszy przed zimnym wiatrem wiążącym się z pędem całej kolejki i rzucił okiem na siedzących obok podróżników. Cztery krasnoludy siedziały w okręgu, rzucając kośćmi, układając karty na stole i co jakiś czas zbierając monety z leżącego na środku stosu, będącego główną pulą. Posłaniec znał tą grę, będącą połączeniem pokera, kościanego durnia i zabawy w licytację. W zależności od góry, gra ta nazywana była Górnikami, Szybem, Sztolnią lub Rębaką. Uniwersalną nazwą była jednak Kampania. Zasady zaś były dziecinnie proste. Rzucało się kościom żeby określić ilość pobieranych z talii kart. Z wyciągniętych kart wybierało się od jednej do czterech, których to używało się jako Grupy Wyjścia, nasyłanej na Grupy innych graczy. Na podstawie wartości kart określano, która Grupa jest silniejsza a zwycięzca mógł zabrać monetę ze stosu. Gra była zwykle dość żmudna, bo grało się aż do wyczerpania puli głównej.

Młody krasnolud z nudów obserwował grę. Trudno było w niej oszukiwać, stawki były nie warte bijatyk a i czas przy niej szybciej leciał. Nic dziwnego że jeśli jakiś krasnal nie miał nic do roboty i w pobliżu widział kumpla do towarzystwa, to obaj zaczynali rżnąć w Kamapnie.

Buttal ocknął się z zamyślenia dopiero po trzech godzinach jazdy. Każdy z wagoników zaczął wyć zaciągniętymi hamulcami, gdy cała kolejka zatrzymała się na postój w posterunku górniczym, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Kazak-Nar a Górą Morr. Buttal jako jeden z pierwszych opuścił swój wagonik, chcąc możliwie szybko rozprostować nogi przed dalszą jazdą.

-Hmmm…- główny operator kolejki stanął kilka kroków dalej, rozglądając się. Ustawione w stosach paczki stały w półmroku, oświetlane płomieniami lamp górniczych zwieszonych na wagonikach. Sędziwy brodacz poprawił czapkę na głowię i podrapał się po czole.- A gdzie załoga… ?

Kurier zamrugał szybko oczami i rozejrzał się, gdyż samemu także przeoczył ten oczywisty fakt. Na posterunku nikogo nie było. Nie paliły się światła, nikt nie pilnował towarów do przesłania w górę torów. Dwudziestu krasnoludów podróżujących kolejką jednocześnie dobyła różnego rodzaju broni. Głównie młotów, toporów, nadziaków i kusz. Główny operator odbezpieczył kurek noszonego na plecach garłaczu.

-Nie podoba mi się to…- zamarł, widząc poświatę, która pojawiła się w jednym z bocznych tuneli. Oprócz światła, słychać było też tupot ciężkich butów. Nie było ich jednak wiele. Buttal wyciągnął szyję, kiedy do umiejscowionego w grocie posterunku wkroczyła w końcu grupa pięciu górników.




Jeden z nich uniósł latarnie i mrużąc oczy spojrzał na przybyła grupę.

-Ej?! Co wyście za jedni?!

Operator kolejki nieco uspokojony poprawił pas, wieszając garłacz na ramieniu.

-Fungi Loudgren! Miałem odebrać towar i wolałbym się nie spóźnić do Morr!

Jeden z górników skinął głową i zbliżył się z ponurą miną. Spojrzeniem zmęczonych oczu ocenił całą grupę, wodząc wzrokiem nie tyle po poszczególnych osobach, co po dzierżonych przez nie orężu. W końcu odezwał się, zagryzając ustnik fajki.

-Wybacz, panie Fungi, ale my tu mamy większe problemy niż pańskie terminy.- mówiąc to, rzucił na kamienną podłogę górniczy hełm. Kilku stojących najbliżej krasnoludów cofnęło się, kiedy dookoła bryzgnęła jucha którą był pokryty.


Loudgren pobladł.

-Na brodę Moradina… Powiedzcie mi, że po prostu mieliście zawał

Górnik ponuro pokręcił głową.


Garkthakk


-No ale czemu ja idę pierwszy… ?

-Bo, jak zauważył nasz drogi wielkolud, znasz się na pułapkach i potrafisz je całkiem nieźle znaleźć.

-Wiem, ale to już chyba jest przesada, co?!


Idący prawie piętnaście metrów przed krasnolud i półorkiem Shan obrócił się, jednocześnie ciągnąc linę, którą był przepasany w pasie. W gruncie rzeczy plan był całkiem klarowny. Lekkostopy złodziej rozbił zwiad, rekonesans a w razie gdyby jednak jakaś starożytna pułapka wypaliła, nie narażał na szwank życia towarzyszy. Z drugiej jednak strony główny wykonawca tych założeń wydawał się mieć pewne obiekcje względem swojej roli robaka na haczyku.

Gark uśmiechnął się tylko, unosząc wyżej pochodnie.

-Idź a nie marudzisz. Im szybciej przejdziemy przez to cholerne podmurze, tym szybciej przestaniesz się gibać na tym sznurze jak węgorz.

Ela-I spojrzał ciężko na dwóch kamratów, obwiązał linę dookoła dłoni i mamrocząc pod nosem ruszył wzdłuż ściany, co jakiś czas klękając przy ziemi i badając frakturę piasku. Thrain spojrzał oceniająco na Garka, uśmiechając się pod wąsem.

-Skuteczny z ciebie drań…- rzucił, powoli idąc w ślad za złodziejem. Półork nie wiedział czy to pochlebstwo czy kpina.


***


-Ej, matołki, jest!

Thrain i Garkthakk ożywili się wyraźnie, kiedy po półgodzinnym marszu wzdłuż pełnego dołów i pułapek podgrodzia Shan pomachał pochodnią w ustalony sposób, informując towarzyszy, że znalazł w końcu wejście. I to nie byle jakie! Jedna z głównych bram miasta była już co prawda nagryziona zębem czasu, częściowo zawalona i zdewastowana, a płaskorzeźby na jej sklepieniu były już praktycznie nieczytelne, ale nadal był to jeden z największych i najwspanialszych portali jakie w swoim życiu widział Gark. Nawet brama Merranti wydawała się biedną furtką w porównaniu do starożytnej budowli.

Shan uśmiechnął się z zadowoleniem, pozbywając się liny i oddając ją krasnoludowi.

-A nie mówiłem? Jestem dobry w tej robocie.

Thrain niechętnie pokiwał mu głową, przewieszając powróz przez baryłkowatą pierś. Nieufnie spojrzał w głąb bramy, na spowite w mroku miasto.

-Ech… Nekropolis…- wymamrotał, używając starego określenia na wszelakie zdewastowane miasta, obumarłe od dziesiątek lat.- Nie wiem czy ta robota jest współmierna do zapłaty…

Shan wykonał gest jakby chciał klepnąć krasnoluda po ramieniu, ale nagle przerwał go, z cichym krzykiem podskakując i cofając się o dwa kroki. Gark również cofnął się i spojrzał w dół, na wystającą spośród piasków trupią dłoń, zaciśniętą na bucie Thraina. Sam krasnolud zaś zmarszczył brwi i z zainteresowaniem obejrzał zjawisko. Kiedy piasek pomiędzy jego nogami eksplodował, gdy ukryty pod nim nieboszczyk zaczął wykopywać się na powierzchnię, brodacz był już gotowy. Trzymany w jednej ręce młot opadł na dół, z głośnym trzaskiem miażdżąc kości.

Ela-I uśmiechnął się nerwowo, rozglądając się. Dookoła poszukiwaczy klejnotu poruszał się piasek.

-Chyba mamy towarzystwo

Garkthakk uśmiechnął się tylko i splunął, dobywając miecza. Z ziemi dookoła nich, w chmurach opadającego pyłu, podnosili się nieumarli. Przeklęci przez swoich władców niewolnicy oraz wrogowie miasta, pogrzebani pod jego murami. Trudno było stwierdzić, czy ich mumie podchodziły bardziej pod kategorie chodzącego trupa, czy ożywionego szkieletu.


 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 15-10-2012, 06:19   #42
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Ciemno, na opuszczonym statku z trzeszczącymi deskami. Statek-widmo, przypłynął bez załogi. Dwa skojarzenia czyli takie, że raz to to jest jakaś kiepska powieść do straszenia marynarzy, a dwa to to, że załoga albo wyparowała przed wpłynięciem albo się pochowała. Albo to nieumarli. Walczyła raz z zombie. To było... śmierdzące. Woń gnijącego mięsa była tak okropna, że postąpiła nie po samurajsku i zaczęła rzucać w szkaradę pochodniami.

Z cichym westchnieniem, ruszyła spokojnie w stronę rufy. Oczywiście najlepiej sprawdzić kajutę kapitańską. Jeśli będzie jak w powieści, to dziennik kapitański będzie leżał otwarty na ostatnim zapisku mówiącym, że "oni" się dobijają, a kilka poprzednich o tym, że wszyscy członkowie zaczęli chorować i źle się czuć, a zwłoki się ruszają.
Kajuta kapitańska była zaprawdę bogatym miejscem. Oszklone drzwi z egzotycznego drewna prowadziły do szerokiego i przestronnego pomieszczenia wyłożonego lśniącymi panelami, zastawionego wspaniałej roboty meblami, o ścianach przystrojonych pięknymi malowidłami.

Było też biurko. Biurko i stojący za nim fotel. Kiedy samurajka zbliżyła się doń, dostrzegła brunatną plamę zaschniętą za równo na blacie jak i na oparciu fotela. Kto jak to, ale ona znała kolor starej krwi. I bezapelacyjnie, ten kto został pozbawiony jej w takich ilościach, nie mógł już żyć.

Kiedy Tsuki podeszła bliżej, pod jej butami coś zabrzęczało. Spoglądając w dół zobaczyła rozdarty mieszek i monety rozsypane przy nodze fotela. Gdy podniosła jedną do góry, jej oczom ukazał się Złote Słońce, moneta wybijana tylko w Esomii.
Zamrugała, zbierając monety, przy czym tą jedną miała w dłoni. Trzymając ją na wysokości oczu, przyglądała się jej. Sama moneta była tylko monetą.

Ale czy należała do kapitana? Do któregoś z członków załogi? A może do kogoś, kto wdarł się na statek i wszystkich pozabijał? Krew na fotelu sama z siebie się nie wzięła. No i zombie to to być raczej nie mogło, wtedy byłoby tutaj więcej krwii, praktycznie wszędzie. A to tutaj po prostu jakby ktoś przebił człowieka, gdy ten stał przy biurku.

Monety schowała do torby, a sama rozpoczęła przeglądać szuflady biurka.
Było ich całkiem sporo. W jednej samurajka znalazła złotą broszę, będącą symbolem przynależności do Strażników Wód, zrzeszenia zwalczającego piratów nie przestrzegających żadnych zasad. W następnej był stos papierów, rejestry portowe... Nic interesującego.

Pod drugiej stronie biurka zaś znajdowała się mała szafka zabezpieczona zamkiem. W środku tkwił kluczyk, do połowy przekręcony i również okraszony kilkoma kroplami krwi. Jakby kapitan został zaatakowany w trakcie otwierania skrytki.

Elfka uśmiechnęła się lekko, w środku znajdując nabity pistolet skałkowy, pięknie wykonany sztylet z koszem wieńcowy, sakiewka z kilkunastoma sztukami złota... i dziennik.

Dziewczyna szybko wyjęła go, rozpięła skórzany pasek spinający książkę i przerzuciła zapisane stronice na ostatni wpis. Pochodził on sprzed dwóch dni.


"Kimkolwiek byli, don Pinochet miał rację. Przesyłka którą wnieśli do ładowni nie zajmuje zbyt dużo miejsca, a ich obietnice okazały się prawdziwe. Bez problemu przekroczyłem granicę wód Esomijskich, przypłynąłem do Westalii a nawet byłem w Drevis, ani razu nie płacąc przy tym cła. Cholera, w zamian za ten mały transport, zarobiłem więcej niż w trakcie jakiegokolwiek kursu po Wodach Centralnych. W Drevis odebrałem jeszcze tylko tego pośrednika, mającego nadzorować wyładunek przesyłki. A niech robi co chcę, byleby tylko zapłacił."

Tsuki zmarszczyła brwi i przewróciła jeszcze kilka stron. Uśmiechnęła się, gdy spomiędzy nich wypadła mała koperta. Bez żadnych wyrzutów sumienia otworzyła ją i przeczytała notkę.

"Kapitanie, ten ważniak włazi mi na głowę i pieprzy że paczka nie jest odpowiednio zabezpieczona. Kazałem chłopakom zanieść ją do dolnej ładowni, coby dał mi spokój.

P.S. W Lantis trza kupić grog, bo się kończy


Shponder"

Przekręciła głowę na bok. Definitywnie już zebrała trochę kosztowności, ale w sumie to jakoś tak dziwnie się czuła.

Przesyłka, która sprawiła, lub jej właściciel sprawił, że kapitan zrobił niezły utarg mając ją na pokładzie. I najwidoczniej ważna przesyłka od kogoś ważnego, zamknięta w dolnej ładowni. Lub była zamknięta w dolnej ładowni. W każdym razie to raczej nie był dobry omen.

Kluczyk włożyła do zamka, ale zabrała rejestry portowe i papiery. Kto wie co się w nich znajdzie, a informacje zawsze mogą się przydać. I lepiej wziąć i nie żałować, niż nie wziąć i wpaść w bagno.

Pomasowała skroń lewą dłonią, gdy prawa spoczęła na rękojeści katany. Z westchnięciem skierowała się pod pokład. Miała niemiłe wrażenie, że cokolwiek się stało, może w każdej chwili wrócić i ugryźć ją w tyłek. To nie będzie miłe.


Elfka skrzywiła się, czując dochodzący spod pokładu smród. Smród starego jedzenia, wodorostów, niemytych ciał i wszystkiego co mogło kojarzyć się z najgorszymi aspektami morskich podróży. Co gorsza, do tego jakże wonnego bukietu dochodziła także woń rozkładu.

Tsuki instynktownie zasłoniła nos oraz usta rękawem kimono, starając się nie wdychać tych obrzydliwych oparów. I nie, że była jakąś delikatniusią dziewczyną z dobrego domu. Najzwyczajniej miała czuły węch.

Mniej więcej w połowie wysokości schodów pomiędzy górnym pokładem a pierwszym poziomem ładowni, będącym także kwaterami marynarzy, zamarła. Nie do końca była świadoma co wywołało te nagłe ciarki na jej plecach. Może nagłe szuranie stóp, dobiegające z głębi koi marynarskiej? Może ten nagły zaduch? A może zielona poświata, bijąca ze ścian i podłogi?

Pomiędzy wiszącymi spod sufitów hamakami, dostrzegła przygarbioną postać skuloną i dygocącą pomiędzy rozrzuconym dobytkiem zaginionej załogi.
Chwila ciszy.

Utopiec? Ghoul? Cholera?

Cichutko westchnęła. Może lepiej byłoby podłożyć ogień od razu? Albo podłożyć beczki z prochem i wysadzić to w cholerę? Nie, oczywiście, że nie! Zeszła tutaj jakby cholera mało jej było zielonych, świecących rzeczy. Ale szła powoli, w ciszy i z dłonią na katanie, by w razie czego ją dobyć. I zwracała uwagę zwłaszcza na miejsca, gdzie zmieściłoby się ciało. Takie miejsca równie dobrz mogły mieć takie ciała. I te ciała mogły niekoniecznie być przyjacielskie.
Na szczęście, a może nieszczęście, stojąca pośród okazała się żywym człowiekiem. Mężczyzną, w gwoli ścisłości. Szczupłym, dość niskim, ubranym w skórzany kubrak za którym miał sztylet i kilkanaście kluczy na haczykach. Na kubraku wyhaftowany miał symbol Przystani Kupców, a dokładniej, nadzorcy nabrzeża.

Kiedy Tsuki zbliżyła się, nie zwrócił na nią uwagę. Nie mógł być tu długo. Był jeszcze w miarę ogolony, koszulę miał czystą. Bełkotał za to do siebie jak ostatni szaleniec o oczy zaszły mu łzami.

-Śliczna panienko... Zostawcie duszę moją... Ja nic nie wiem... Cienie, tańczcie, tańczcie... Błagam, zostawcie mnie... Weźcie wszystko...- jego szepty przyprawiły wojowniczkę o ciarki na plecach.

Zamrugała raz, zamrugała drugi raz. I wykonała taktyczny odwrót w stronę schodów na dół. Nieszczęśnika zabierze w drodze powrotnej, jeśli przeżyje i nic go nie zabije lub zniknie przed jej powrotem.

Ale już wiedziała, że cokolwiek tam było, to będzie miałą cholerne szczęście jeśli przeżyje. I gdzie w takich chwilach byli magowie? Kapłani? Od biedy ujdą paladyni! Jej katana nie była nawet błogosławiona jeszcze przez przodków, ona nie znała się na zaklęciach, nie miała wsparcia. Świetnie. Po prostu pięknie.
W chwili kiedy dziewczyna postawiła stopę na pierwszym stopniu prowadzącym do dolnej ładowni, tuż pod schodami rozległ się potępieńczy jęk a sama Tsuki zachwiała się, gdy dłoń o szarej skórze chwyciła ją za kostkę i szarpnęła gwałtownie.

Samurajka zaklęła cicho, tracąc równowagę. Przed stoczeniem się ze schodów uratował ją jednak nadludzki refleks i szybkość reakcji. Instynktownie chwyciła się poręczy, zatrzymując w połowie zejścia na dół. Jej dłoń automatycznie znalazła się na rękojeści broni, gdy z półmroku wyłoniła się upiorna postać o szarej skórze, czarnych oczodołach i rozprutym brzuchu.

Mimo że nieszczęśnik nosił marynarski uniform, ni cholery nie można było go już nazwać marynarzem.

-Przepadnij.-

Wysyczała, mimo zaciśniętych zębów. Zaatakowała oczywiście, celując w głowę. Nie było sensu próbować przebić umarłego, to nie zrobiłoby mu zbyt wielkiej krzywdy. Najlepiej pozbawić go kończyn lub zniszczyć głowę. To chyba nie był jakiś superpotężny ożywieniec, który posiadał jakiś magiczny kryształ napędzając go. Prawda?
Kata świsnęła, tnąc powietrze, mięso i kości. Wyciągnięta w stronę samurajki dłoń odpadła od nadgarstka, a w ślad za nią odcięta głowa. Ożywieniec pokonał jeszcze kilka kroków, nim padł na deski i znieruchomiał.

Tsuki zaś z trudem uspokoiła bicie serca i powoli, kierując się słuchem, odwróciła głowę w kierunku drzwi od ładowni.

Było ich pięciu.

Pięciu marynarzy, zamienionych przez plugawą magię w martwiaki. Bezrozumne, wygłodniałe bestie, kierujące się tylko rządzą krwi i agresją. Chciały tylko zabijać, czuć smak ludzkiego mięsa oraz rwane w pazurach ciała swoich ofiar.

I ktokolwiek by im tego nie zrobił, kalkulował na chłodno. Pod ścianą, niedaleko drzwi, leżało ciało kapitana. Trupy miały pewnie strzec ładunku przed odkryciem, a przyciągnięte tam truchło dowódcy statku miało zapewnić im posiłek i przytrzymać zombie przez jakiś czas w tym konkretnym miejscu.
Westchnęła cicho. Pięć umarlaków. To będzie raczej... nieprzyjemna walka. Ale postanowiła się zakraść bliżej, powoli obejść umarłych. A jeśli szczęście zdecyduje, że się jej nie uda... zostanie walka tylko, przy czym nadal będzie miała przewagę zaskoczenia. W końcu umarlaki nie reagowały tak szybko jak wytrenowani żołnierze. Byli zaślepieni w końcu pierwotnymi instynktami.

I dlatego bez specjalnego trudu obeszła po cichu umarłych, wślizgując się do pomieszczenia. Kłódka była rozwalona, a drzwi, w przeciwieństwie do tych w powieściach, nie skrzypiały upiornie. Chociaż wątpiła, by ktoś oliwił zawiasy regularnie.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 15-10-2012, 15:53   #43
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Gdy Chal-Chennet ruszył w kierunku bramy Jean chciał go powstrzymać krzykiem, ale ten zamarł mu w ustach. Bo takie działanie pogorszyłoby sprawę. A niech czarty porwą...

Niemożliwe. Udało mu się.

... tego idiotę!
Bo chyba tylko głupi ma tyle szczęścia co Ogar. Ale w końcu czymś musiał zastąpić rozum w pustej czaszce.

Mimo tego udanego zbiegu okoliczności, Jean dostał lekkiej migreny od zamartwiania się. A na słowa niziołka mruknął coś pod nosem cicho i niezrozumiale.
Chętnie by wymienił tego rębajłę, na dwóch bardziej subtelnych zabójców, ale musiał grać kartami jakie przyniósł los.
Gnom wcisnął kilka chust w dłoń Asherona, po czym wraz z kotem poszedł obrabo... to jest przeszukać pokonanych przez Chenneta strażników. A że przy okazji zabrał coś więcej niż klucze do bramy, to już inna inszość.
Podczas tej czynności mówił.- Nie wiemy co tam spotkamy, więc chusty na twarz. Trzymamy się razem i kryjemy w cieniach. Tych dwóch musimy zaciągnąć gdzieś w krzaki tej posiadłości. Żadnej broni palnej nie używać bez mego pozwolenia. Żadnego hałasu bez mego rozkazu, żadnych wyskoków! Jasne?!
Po czym wskazał Sargasa.- Kot i Jacoppo na szpicy. Potem ja i Asheron. Chennet i De Sahre osłaniają tyły.
Sargas ostentacyjnie prychnął, by zaznaczyć że plan mu się w ogóle nie podoba.
Chal-Chennet skinął głową, bez większych oporów łapiąc nieprzytomnych strażników i wrzucając ich do kanciapy. Jean znalazł w ich kieszeniach w sumie piętnaście sztuk złota, co było sporym majątkiem jak na wartowników. Były też dobrej roboty rapiery, a w samej kanciapie stał jeszcze muszkiet.

Jacoppo spojrzał to na swoich towarzyszy, to na rezydencję.-Jeśli miałbym być szczery, lepiej żeby ktoś został z tyłu i obserwował wyjście kuchenne... Cholera, szkoda że nie wziąłem kilku moich chłopaków...
Chennet wyprostował się, otrzepując dłonie.
-Ja zajmę się pilnowaniem żeby nikt nie opuścił terenu. Wy zajmijcie się resztą.- spokojnie obwiązał twarz chustą.
Pozostało jeszcze rozwiązać problem strażników posesji.
-Ubij ich. Możliwie bezboleśnie. Widzieli twoją twarz.- zdecydował gnom. Westchnął smętnie motywując swoją decyzję.- Żadnych świadków.
Nie było wyboru i choć niechętnie Jean musiał podjąć taką decyzję zabierając ze sobą złoto strażników.
-Ruszamy.-
rzekł zakładając chustę.
-Jestem żołnierzem, Kocie, nie katem. I wierz mi. Widzieli tylko mój płaszcz, znak pułkowy na kapeluszu i długie włosy. Działam jako silnoręki dość długo, żeby być niewidzialnym na widoku.
-Skoro tak twierdzisz, to... ja ci wierzę.
- odparł Jean, który też nie czuł się dobrze w roli kata.

Jacoppo uśmiechnął się lekko.
-Wiesz, tak na przyszłość...- zaczął, szybkim krokiem idąc w stronę drzwi rezydencji.- Polecam sovilies. Fajny proszek, całkowicie nielegalny, ale przydatny. Szczypta do nosa albo ust delikwenta i zapomina ostatnich kilku dni...

Jean zmarszczył brwi ale nie skomentował słów złodzieja. Pamiętał jak Leonard narzekał na nagła amnezje u agenta który zajmował się sprawą kradzieży w domu jednego z ważnych radców miejskich. Jednak obserwując Jacoppo, pracującego wytrychem w drzwiach rezydencji uznał że nie czas rozwijać tematu.

Asheron obejrzał się do tyłu.-Stosunkowo mało ludzi, jak na taką chałupę. Normalnie powinno się tu roić od służących...
-I pewnie cholernie drogi ten proszek.- odparł Jean rozglądając się dookoła. -Oczywiście że ludzi mało. Oni też nie chcą świadków. A opuszczona rezydencja mniej zwraca uwagę. Chyba że złodziei co dopiero przybyli do miasta.
-Mam!-
niziołek z uśmiechem przerwał mężczyźnie wywód, z cichym kliknięciem otwierając zamek w drzwiach.
-Moi chłopcy nie zapuszczają się do dzielnicy bogaczy...- Jacoppo przed otworzeniem drzwi sprawdził jeszcze próg, pukał drewno i przeciął znalezioną żyłkę.- Hmmm... Prymitywna rzecz. Dzwoneczek przy drzwiach. Dzieciak by się na to nie nabrał...

Dopiero wtedy nacisnął klamkę, robiąc przejście akurat na tyle żeby przeszedł przez nie gnom albo szczupły człowiek. Pokiwał z pewnym uznaniem głową, widząc wystawny hol opuszczonego domu.


-Ktoś tu się ładnie urządził.

Gnom skinął głową zgadzając się z jego słowami. Posesja była urządzona bogato, choć nieco zaniedbana. Co pewnie świadczyło, że w większości jej pomieszczenie nie były wykorzystane.
Mimo to nadal była dowodem, że bogacze mają lepiej w życiu od biedaków.

Roberth zaś od razu schował się za kolumną, dopiero stamtąd lustrując pomieszczenie. Jacoppo przewrócił oczami.-Nerwus.
-Może i nerwus... Ale gdzie poszedł kurier.-odgryzł się Roberth.
Jean odwrócił głowę, słysząc miauknięcie swojego kocura. Sargas siedział na podłodze przy schodach, intensywnie wpatrując się w swojego pana. U jego łap widoczne były ślady pozostawione w kurzu. Ścieżka była stała, jakby ktoś często chodził w pewnym określony kierunku.
Piętro, drzwi kuchenne, drzwi wyjściowe, wychodek.
-Mamy ślad...- gnom wskazał na ów trop palcem.- Trzymajmy się go. Bogowie wiedzą tylko, co jest poza wyznaczonym traktem. Ani chybi parę niespodzianek dla naiwniaczków.
Otoczywszy się zaklęciem magicznej zbroi, gnom sięgnął po swój rapier.
Jacoppo skinął głową i wedle wstępnych ustaleń ruszył przodem, po swojej prawej mając zadowolonego z siebie kocura. Jean ruszył tuż za nimi. Asheron zaś obejrzał się na De Sahre.-A ty?
-Zostanę tutaj. Wolę nie dawać Chennetowi możliwości do rozróby. W razie czego, dołączę do was.-
Asheron skinął tylko głową. Jean w sumie też nie miał co narzekać. Jeśli Roberth zamierzał zostać w holu, pewnikiem mieli wtedy bronione plecy. Co prawda niewiele da dobrze broniony tabor, jeśli szpica natknie się na przeważające siły, ale... “nie dawanie Chennetowi możliwości rozróby” brzmiało uspokajająco w uszach Kota w Butach.

Po pokonaniu półpiętra i wkroczeniu na piętro właściwe Jacoppo zatrzymał się raptownie, wpatrując się w dywan. Dając znak towarzyszom żeby poczekali, chwycił nóż i wyciął nim kwadrat w tkaninie, dookoła niewidocznej na pierwszy rzut oka wypukłości. Uśmiechnął się krzywo, odsuwając się na bok i pokazując znalezisko Jeanowi.
Mała, dość prymitywna bomba. Trzy flakoniki ognia alchemicznego, odrobina prochu, draska.
-Jeśli to rozbroisz to ogień alchemiczny jest twój.- rzekł Jean do niziołka.- Coś mi mówi, że na dole się przyda. Za dużo tych pułapek... jak na posiadłość szlachcica pewnego swej nietykalności.
-Gdzie tam...-
Jacoppo pokręcił głową, usuwając draskę.- Każdy szlachcic ma w domu mnóstwo pułapek. Ale nie takich, które eksplodują i mogą spalić mu pół korytarza...
I nie takich w które sam może wdepnąć w nocy po pijaku idąc za potrzebą. Ta posiadłość na pewno nie służyła legalnej działalności.

Asheron pokiwał głową. Sargas zaś wyprawił się na krótki rekonesans i po kilku sekundach wrócił szybko. Stanął przy gnomie i wlepił ślepia w drzwi znajdujące się po prawej stronie korytarza. Jean dopiero wtedy zwrócił uwagę na słabe światło widoczne przy framudze.

Niziołek w tym czasie zdążył rozprawić się z pułapką.
-Zostańcie tu, coś sprawdzę.- rzekł gnom chowając rapier a wyjmując pistolet. Nie zamierzał strzelać, ale z doświadczenia wiedział, że każdy szybciej wykonuje polecenia na widok lufy pistoletu niż ostrza rapiera.
Jean skinięciem głowy przywołał do siebie kota i zaczęli skradać się do owych drzwi.
Po kilku krokach agent usłyszał starczy głos, psioczący na coś.

-Ale się śpieszyliście! Prosiłem o te księgi tydzień temu!

-Spokojnie, mój pracodawca zrobił co mógł, ale nawet on ma ograniczone zasoby pieniężne...

-Mech!-
Jean zmarszczył brwi, nie do końca będąc pewnym czy mężczyzna chce mchu, czy tylko wydaje z siebie dźwięki będące oznaką niezadowolenia.- Gadaj zdrów. A ty, Robercie, mogłeś nająć kogoś porządniejszego. Ty masz złoto.

-Nie ja mam złoto, lecz Korona.-
trzeci głos który rozległ się w pokoju był mocny i pewny.- Ale wiedz, mój uczony przyjacielu, że Dwór docenia twoje badania i chce je wspierać.

-Skoro moje badania są tak ważne dla A'loues to moglibyście pospieszyć się z kupnem potrzebnych mi materiałów do pracy.


Czyżby Kot w Butach miał aż takie szczęście? Albo takiego pecha? Trzy osoby to za dużo jak na jednego gnoma. -Sargas sprowadź pozostałą dwójkę.
A on sam zamierzał wkroczyć do akcji... z wykopem. Dosłownie z wykopem.
Trzymając pistolet w prawej dłoni, mocnym kopnięciem otworzył drzwi mówiąc głośno do znajdujących się w środku.- Witam wszystkich, to jest napad. Rączki do góry, a może dożyjecie jutra.
Starzec stojący w środku sapnął i pobladł, upuszczając książki i podrywając ręce do góry. Był ubrany w błękitną tunikę, a pod białą brodą widoczny był medalion oznaczający przynależność do Cechu Alchemików. Kurier zaś zamarł, widząc pistolet w rękach gnoma. Przełknął ślinę i cofając się do tyłu uniósł ręce.
Trzecia osoba zaś... Zniknęła. Jean zobaczył tylko rąbek płaszcza znikający w cieniu zasłony. Cieniu, który normalnie nie powinien pomieścić nikogo, nawet jeśli ta osoba była gnomem czy niziołkiem.

Starcowi zaczęła drżeć szczęka.-Bogowie wszechmogący...
-Szlag ...- zaklął gnom i zamiast strzelić z pistoletu wysunął do przodu dłoń, krzycząc swe zaklęcie.- Giń przepadnij dupku żołędny!
Jakoś nie opracował jeszcze dobrego okrzyku bojowego. Niemniej pracował intensywnie na tą kwestią.


Struga fioletowoczerwonej wystrzeliła z owej dłoni i...

Starzec wrzasnął i padł na podłogę, kiedy wiązka energii uderzyła w ścianę, spopielając zasłonę i oświetlając miejsce w którym zniknął nieznajomy. Nic, pusto.
Nie żeby gnom miał nadzieję, że ów “pan znikadło”, tylko się tam ukrył zamiast użyć jakiejś sztuczki w rodzaj teleportacji poprzez cień. No... może malutki cień nadziei.

A ową chwilę rozkojarzenia intruza wykorzystał natomiast kurier.

Złodziej spiął się niczym wąż, uderzył w stojący na biurku stos papierów i posłał je w stronę Jeana, niczym improwizowaną zasłonę dymną. Gnom zamachał odruchowo rękoma, prawie przewracając się. Nad jego głową natomiast coś świsnęło, zrywając zeń kapelusz.

Sagras prychnął i skoczył do przodu. Ktoś wrzasnął, a Jacoppo przebiegł obok Jeana, potrącając go. Sekundę później rozległ się wrzask, ktoś stoczył się na ziemię.

A gdy chmura papierów w końcu opadła, Jean zobaczył kulącego się na ziemi starca oraz kuriera, jęczącego boleśnie i trącego twarz. Nad nim stał zadowolony z siebie De Barill, a Sargas z iście kocim okrucieństwem uderzał pazurami w dłonie leżącego kuriera, mrucząc przy tym z satysfakcją.

Asheron zajrzał do środka i zaniemówił. Pojmany kurier był wyższy od Jacoppo dwukrotnie, a ważył pewnie pięć razy tyle co niziołek.
-Jak... ?
-Shersken.- odparł spokojnie złodziej, unosząc skórzany mieszek.- Magiczny proszek. Sypnij nim komuś w twarz, a zacznie dusić się i czasowo oślepnie. Milutka sprawa. I jeszcze ten ból, jakby ktoś obrzucił ci twarz płonącą siarką...

Jean podszedł do swego kapelusza i z westchnieniem ulgi stwierdził, że ów przedmiot nie uległ zniszczeniu. W końcu wydał na niego cały miesięczny zarobek.
Założywszy kapelusz na głowę i poprawiwszy chustę na twarzy, gnom przybliżył się do przestraszonego starca i rzekł.- No to panie alchemik, gadajcie jak na spowiedzi przed ojcem wszystkich ludzi Pelorem...- Jean niekoniecznie znał się na religiach i na paru innych rzeczach, co jednak nie przeszkadzało mu w gadaniu na ich temat.- Czy kto tam was stworzył, cóż... nieważne. Kim jesteście i co tu robicie. No i kto zapłaci za was okup. Bo wiesz, nie porywamy ludzi z dobroci serca. Biznes to biznes. A i... nie omieszkajcie nie wspomnieć o panu “pojawiam się i znikam”.
Po czym zwrócił się do Asherona.- A ty zwiąż tamtego, a nuż też będzie coś wart.

W czasie gdy zakapturzony agent wiązał kuriera w baleron po uprzednim go dokładnym przeszukaniu, a gnom zbierał notatki rozrzucone w ferworze krótkiej walki, starzec jąkając się nerwowo mówił.
Alchemik przedstawił się jako Patric Neloques. Imion pozostałej dwójki nie znał, ale ten co uciekł pracować miał “o dziwo” dla Korony. Natomiast w kwestii okupu alchemik stwierdził wprost, że okupu nie będzie, bo upomni się o bandytów sam wywiad A'loues. Leonard niewątpliwie będzie wściekły, gdy dowie się że ktoś podszywa się pod jego Ukryte Sztylety.
Zebrawszy papiery i związawszy po przeszukaniu obu pozostałych intruzów, gnom zarządził wyniesienie ich z posiadłości. Szybko nabazgrał koślawym pismem na pergaminie.

Cytat:
Porwaliśmy waszych ludzi. Ten staruch jest chyba ważny dla was, co ? Dla was i waszych małych badań jest chyba bezcenny. Ale my sami go wyceniliśmy na marne dwa tysiące złotych muntzów.
Jeśli jesteście zainteresowani wymianą, to pojutrze wasz człowiek pojawi się pod pomnikiem generała Salourmane’a. I niech ma na sobie żółty płaszcz, a w dłoni bukiecik niezapominajek.
Będziemy czekać i obserwować.

Donnerwetter. Profesjonalni porywacze.
Zarówno nazwa bandy (jedyne słowo które gnom znał w middenladzkim języku, co nie oznacza że rozumiał jego znaczenie) jak i waluta miała świadczyć, że sprawcy napadu pochodzili spoza miasta i nie byli wmieszani w tutejsze układy.
Zostawił tą kartkę, na wypadek gdyby specjalista od cienistych ucieczek zdecydował się powrócić. Pozostało jeszcze przeszukać pracownię, zabrać z niej wszystko co wartościowe i ewakuować się z porwanymi do jakiejś bezpiecznej placówki wywiadu. I jeszcze powiadomić Leonarda i przesłuchać obu złapanych osobników. Patric wydawał się być naiwnym patriotą, więc nie powinien kłamać.

A co do reszty... To zależy od tego czy Leonard zaakceptuję tą komedię pomyłek, w której wywiad będzie udawał bandytów, by złapać przestępców udających wywiad.
I od tego czy pod pomnikiem postawionym pogromcy najazdu wojsk Conlimote w wojnie sprzed bodajże pięciu wieków zjawi się amant w żółtym płaszczu i z bukiecikiem niezapominajek.
A i... najważniejsze. Trzeba było ustalić do kogo należała ta posiadłość.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 15-10-2012 o 16:19.
abishai jest offline  
Stary 16-10-2012, 20:39   #44
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Osiłek widocznie nie był zadowolony ze swojego towarzystwa, Marco wiedział, że tutaj ze stereotypem może wygrać tylko udowadniając swą wartość w oczach Najjaśniejszego. Mężczyzna zignorował przytyki baryłkowatego adepta, odpowiadając jedynie cicho na wieści o jego bracie.
- Widocznie nie był dostatecznie dobry, nie czysta siła, a wiara czyni inkwizytora tym, kim jest - mruknął zastanawiając się, czy właśnie nie prowokuje osiłka. Kane był wystarczającym słabszym ogniwem w zakonie, dwóch takich mogło narobić kłopotu biorąc pod uwagę, że osoby ich gabarytów i manier miały w zwyczaju myśleć mięśniami, zamiast mózgiem. Tym bardziej satysfakcję Marco pobudził fakt zdziwienia na wieści o preferowanym przez niego orężu. W pewien sposób dziwił się, jak można ufać kawałkowi żelaza, który można było wytrącić, odebrać lub nawet obrócić przeciw swojemu właścicielowi. Inna sprawa, że jego pochodzenie objawiało się czymś, czym miał nadzieję nie będzie musiał się zbyt szybko chwalić. Nie wiedział jak i dlaczego, ale jego dotyk parzył i krzywdził złe stworzenia, co jednocześnie sprawiało, że doskonale potrafił on odróżnić dobro od przeciwników Najjaśniejszego.
~ Doskonała cecha dla inkwizytora ~ pomyslał, zastanawiając się dlaczego jego ojciec podchodził z tak wielkim dystansem do jego daru. Po chwili marszu korytarzami akademii dwójka adeptów dotarła do zbrojowni. Knotte mógł sprawić, że zawartość słabszego żołądka mogła powędrować niebezpiecznie wysoko ku gardłu. Marco pokłonił się z szacunkiem, o dziwo mężczyzna nie zrobił na nim oczekiwanego wrażenia. Zawsze traktował inkwizycję niemal jak świętych o doskonałych manierach, cóż świat ma to do siebie, że lubi rozczarowywać.

Adept nie skomentował słów o niższości biedoty, jako istoty żyjące nawet niższa klasa była tak samo cenna, jak i ta wyższa. Podążając za inkwizytorem w towarzystwie Kane’a, Marco odezwał się po raz pierwszy od wyruszenia.
- Mistrzu, mamy jakieś poszlaki czy zamierzamy przesłuchiwać wyrywkowych mieszkańców dzielnicy piwnicznej? - Adept lubił mieć informacje odnośnie podejmowanych przezeń rzeczy.

-To wasze zadanie, rozwiązać ten problem - inkwizytor wzruszył ramionami, jednocześnie sygnalizując, że misja ta nie jest na tyle poważna, żeby ktoś głębiej odczuł konsekwencje jej niepowodzenia. Bezwiednie potarł szczękę, patrząc to na Eleadorę, to na Kane’a.
- Liczę na wasz... Twój pomyślunek, chłopcze. Chcemy ocenić jak radzicie sobie w misjach terenowych.
Rudolf nie zrozumiał delikatnego przytyku ze strony opiekuna, bo dalej szedł przed siebie, próbując ukryć pod przykrótkim płaszczem szeroki topór bojowy. Marco zachodził co jakiś czas w głowę, jak taki wielki kawał żelastwa mógł być przydatnym w walce. Pozostawiał użytkownika totalnie otwartym, był wolny, nieporęczny, przechodzenie ze stójki ofensywnej do defensywy musiało trwać tutaj wieki. Jednak nie na tym powinien się teraz skupiać.
- Dobrze, w takim razie gdzie dokładnie zaczynamy, co wiemy, każda informacja się przyda. Czy będziemy pod ciągłym nadzorem, będziemy tylko pilnowani, czy mistrz będzie asystował, a raczej my mistrzowi, w zadaniu?

- Będę was nadzorował, ingerował tylko wtedy gdy konieczne, a jeśli będę widział że dobrze wam idzie, ale natrafiliście na trudności związane z waszym niskim statusem adepta, wtedy też was wspomogę. Nie będę jednak prowadził was za rękę - bezwiednie dotknął językiem dużego ubytku w wardze, myśląc nad czymś.
- A zaczynamy, jak łatwo się domyślić, w Dzielnicy Piwnicznej. Wszyscy wyglądamy jak przeciętni mieszczanie... No, prawie wyglądamy...
Knotte wyraźnie miał jakiś dystans do siebie. Zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu i jednocześnie widział, że jeden z jego podopiecznych wygląda jak wymuskany szlachcic a drugi niczym najemny rębajło. Przekraczając próg akademii, zatrzymał się i wyrwał zza pasa Kane’a topór. Wcisnął go w ręce strażnika, jednocześnie odpinając od jego pasa krótki miecz. Wręczył go osiłkowi.
- Masz. To łatwiej ukryć, a i mniej rzuca się w oczy... - Znowu spojrzał na Marco.
- Jesteś pewny że nie chcesz żadnej broni?

- Tak, absolutnie pewny. W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak przystąpić do dzieła - odpowiedział Marco.

Idąc do Dzielnicy Piwniczej ciężko było nie dostrzec różnic panujących w Atlas City. Rozbieżność najniższej i najwyższej, a nawet średniej klasy była zatrważająca. Schodząc coraz niżej i niżej, Marco doznał warunków dotychczas mu nie znanych. Bieda, ubóstwo, zapewne choroby i chwytanie się każdego zajęcia, byle tylko przeżyć. Idąc w asyście Knotte’a i Kane’a dostrzegł idącą naprzeciw rodzinę: ojciec, idąca z nim pod ramię kobieta i dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka. Ich ubrania były mocno znoszone, na pierwszy rzut oka widać było, że im się nie powodzi. Mimo wszystko kobieta kochała męża, dzieci lawirowały wokół pary wpatrując się w tatę z podziwem, a w mamę z upodobaniem. Nie mieli pieniędzy, nie opływali w luksusy, czy jednak naprawdę? W istocie posiadali luksus, który Marco mimo ojcowskiego majątku nigdy nie zaznał. Adept nigdy w życiu nie zaznał takiej relacji, jakiej był teraz świadkiem. Matka nie żyła, wyklęta za uprawianie magii. Ojciec traktował go jak zło konieczne i być może tylko przez wzgląd na jakieś resztki szacunku dla swojej małżonki nie pozbył się syna z domu. Jego uwagę od nieosiągalnego dla niego owocu odwrócił starzec siedzący pod ścianą jednego z przydrożnych budynków.


Mężczyzna ubrany był w stare, wyświechtane rzeczy, co jakiś czas pokasływał i ogółem nie wyglądał na zdrowego. Marco pierwszy raz spotkał się z żebractwem, strażnik już zmierzający w kierunku potrzebującego sprawiał zaś zupełnie inne wrażenie. Idąc kopnął koszyk z Pintelami zebranymi przez starca tak, że ten przeleciał przez pół ulicy i wylądował gdzieś w zaułku. Zanim zbrojny zdążył ręcznie wyperswadować biedakowi przeniesienie interesu, adept złapał go za przegub dłoni. Wewnątrz walczył z ochotą wymalowania mu w ryj, jednak mógł tym wywołać zbyt wiele zamieszania.
- Ja go stąd wezmę - powiedział kątem oka patrząc, gdzie znajdują się jego towarzysze misji. Szli dalej, zaraz ich dogoni, na pewno.
- Chodź, to złe miejsce dla ciebie - pomógł wstać starcowi, niezauważalnie sięgając do sakiewki i wciskając mu złote Słońce w dłoń tak, by nikt oprócz ich dwóch tego nie zauważył. Zanim mężczyzna cokolwiek powiedział, Marco uśmiechnął się łobuzersko i obrócił na pięcie, goniąc pozostałą dwójkę. Szykował się ciężki dzień.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 19-10-2012, 21:24   #45
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
“Muszę nauczyć się ich plugawej mowy” - Petru po raz kolejny zakonotował to sobie w pamięci. Dzięki pewnej … odmienności ciała … (zdecydowanie wolał takie określenie od “mutacji” czy “potworności”) mógł wejść do niektórych osad zaludnionych przez wyznawców demonów. Jednak bez biegłości w używaniu języków rodem z piekielnych otchłani łatwo mógł zostać zdemaskowany a i zasięgnąć wieści było nie sposób. Ale to była pieśń przyszłości, a tu i teraz było tu i teraz. Skupił się na obserwowaniu kultystów i szukaniu drogi odwrotu. Czuł jak puls mu przyspiesza w oczekiwaniu na walkę. Coś budziło mu się w duszy, coś złego i gwałtownego, co skutecznie tłumił, jak zawsze. Ale cokolwiek próbowało się obudzić nie było zadowolone z tego że będzie uciekał i jedynie odgryzał się pościgowi. Zwalczył to uczucie. Był przecież tropicielem a nie jakimś obłąkanym barbarzyńcą, rzucającym się na oślep na gromady wrogów.

Będzie rozważny i nie da się ponieść żądzy walki … a przynajmniej był o tym przekonany nim znaleziono skrytkę. Petru nagle poderwał się i pognał ku “szczęściarzowi” i przywódcy wyznawców Ravenmore’a...



Wpadł w ten zadziwiający, nie-do-końca-umarły las. W innych okolicznościach długo i pilnie przyglądałby się oznakom życia ale nie miał na to czasu. Musiał odsadzić się pogoni, przynajmniej dopóki banda nie rozciągnie się gdy najszybsi wysforują się naprzód i będzie miał sposobność wyrównać szanse. Niestety, nie wszyscy kultyści penetrowali ruiny wioski. Część przepatrywała las.

Pierwszy napotkany Grzesznik po prawdzie nawet nie zorientował się co się dzieje. Petru niemal na niego wpadł; w ostatniej chwili przyspieszył instynktownie, gdy sylwetka niewolnika demona wysunęła się zza drzewa w korzeniach którego grzebał. Trafiony barkiem niczym taranem, wyznawca Ravenmore’a poleciał w tył, na pień drzewa na którym znieruchomiał, dygocząc lekko i charcząc. Syn Pelora odzyskał równowagę i złapał rękojeść miecza oburęcznym chwytem szykując się do walki, pewien że charkot zwiastuje skok ku niemu w furii i z sierpem w dłoni, ale zamiast tego poganin poleciał na twarz niczym ścięty. Dygotał, na jego plecach krew przemaczała odzienie, a z pnia drzewa sterczały dwa na wpół skamieniałe sęki, teraz czerwone od juchy. Petru nie poczekał nawet na zadanie ciosu łaski - kultysta był wystarczająco unieszkodliwiony, Aust i Rulf z łatwością sobie z nim poradzą. Pościg był blisko i nie mógł tracić czasu.

Drugi przeciwnik był zaalarmowany i lepiej przygotowany do walki, zastąpił drogę tropicielowi z sierpem w dłoni, ewidentnie próbując powstrzymać go do czasu przybycia pozostałych współwyznawców. Z tego samego względu palenquianin nie mógł do tego dopuścić i zaatakował, czując jak rosnąca w nim wściekłość prawdziwą falą uderza w mężczyznę przed nim.

Podniósł ciężki miecz jak do uderzenia znad głowy i tak jak się spodziewał wstrząśnięty Grzesznik spojrzał w górę ku broni, ale zamiast rąbnięcia dwuręcznym ostrzem Petru wyprowadził potężny kopniak prosto w kolano mężczyzny. Ohydny, mokry trzask poprzedził urywane wrzaski kultysty, padającego i łapiącego się za zmasakrowaną nogę. To wystarczyło tropicielowi - z miejsca ruszył dalej, choć przez chwilę warkot wydobywał się z jego gardła. Jego krew płonęła, żądza walki brała go w swoje objęcia.

Przedarł się paroma skokami przez jakiś jar, gwałtownie zmienił kierunek ucieczki za gęsto rosnącą kępą mrocznych drzew, kolejny wrzask za nim dał znać że nie wszyscy kultyści bez uszczerbku dla zdrowia rzucili się w szaleńczy pościg za nim. Płuca już go paliły żywym ogniem, ciężki miecz i odzyskany worek coraz więcej ważyły, skórzana zbroja zdawała się przemieniać w stalowe płyty. Kultyści ciągle byli na tyle blisko że nie miał szansy na ukrycie się, podchody i zabawę w strzelca wyborowego. Kolejny skręt w coś przypominającego przesiekę i …

W tym momencie Grzesznik wpadł na niego z boku, kompletnie go zaskakując, zbijając z nóg i odbierając oddech. Przetoczyli się po grząskiej ziemi, oszołomiony Petru poczuł jak przeciwnik wgniata go w błoto. Miecz i worek z ziarnem były tylko wspomnieniem po tym jak wypadły z bezsilnych dłoni.

- Triss esse yousve!!! - wyznawca Ravenmore’a triumfalnie ryknął w kierunku z którego dobiegały odgłosy pościgu. Jego dłonie zaciskały się na gardle tropiciela i gniotły coraz mocniej.

“Złapałem zwierzę” - Petru nie potrafił płynnie posługiwać się mową nauczaną przez demony ale co częściej stosowane przez ich wyznawców słownictwo znał aż za dobrze. Brakowało mu tchu ale furia znakomicie to nadrobiła. Wyprostował palce i z całej siły wbił pazury w twarz kultysty, przebijając oko, rozdzierając nos, policzek i usta. Wrzask urwał się w deszczu krwi, ale Grzesznik z twardej, szaleństwem przesiąkniętej gliny był ulepiony i sam sięgnął ku twarzy Petru, szukając wygiętymi niczym szpony palcami jego oczu, a drugą dłoń zacisnął na rękojeści krótkiego noża. Syn Pelora nie dbał już o nic, biała furia wzięła go w swoje władanie. Wijąc się wściekle niczym pochwycony wąż sam chwycił przeciwnika za głowę i walnął nią o pień drzewa, raz, drugi, trzeci, dziesiąty, nawet mimo tego że paznokcie kultysty coraz słabiej orały mu twarz. Smród krwi i błota mieszał się ze smrodem zastarzałego potu i spalenizny jakim przesycone było ciało i odzienie.

Wreszcie wyznawca Ravenmore’a stał się tylko bezwładnym, mokrym ciężarem. Petru nie widział już nic na jedno oko, wypluł odgryziony segment palca który dostał się między jego zęby, zepchnął z siebie zmasakrowane ciało i wstał chwiejnie. Dotknął zapuchniętego oka ale już po chwili łapał worek i miecz, nie patrząc na dziwacznie zniekształcone i niemal pozbawione czaszki ciało. Rzucił się do niezgrabnego biegu - kultyści byli dosłownie o kilka kroków. Już krwawił, był cały obolały, a nie zranił jeszcze nawet jednego ze ścigających. Sprawy nie przedstawiały się dobrze. Tylko jego siła i odporność trzymały go na nogach i przy życiu.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 20-10-2012, 02:42   #46
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Tsuki


Mądrzy ludzie mówili kiedyś o wyższości człowieka nad zwierzęciem, twierdząc, że ludzie myślą, potrafią zastanawiać się, czemu tu są i jak się to wszystko zaczęło. Słowem, bronili wyższości ludzi nad zwierzętami przy pomocy tak niepraktycznej rzeczy jak filozofia czy też teologia. Ale prawda była taka, że bez tej zwierzęcej części natury, czyli instynktu przetrwania, ludzie nie byliby w stanie wybić się tak wysoko w drabinie ewolucji. To samo tyczyło się elfów, krasnoludów czy innych ras myślących. I właśnie ta zwierzęca część jestestwa sprawiła, że po plecach Tsuki przebiegł zimny dreszcz. Wszystkie, wyostrzone do granic możliwości, zmysły dziewczyny krzyczały do niej „Uciekaj! Zginiesz! Wynoś się stamtąd!”. Ale mimo wszystko elfka przekroczyła prób, położyła dłoń na rękojeści miecza i bardzo powoli zagłębiła się pomiędzy stosy pakunków i skrzyń.

W połowie pomieszczenia zachwiała się i cofnęła o krok, kiedy w jej nozdrza uderzył niewysłowiony wręcz odór. Dziewczyna wielokrotnie zmuszona była do znoszenia smrodu rozprutych wnętrzności, gnijących ciał oraz fekaliów w wielkich miastach. To smród był jednak mieszaniną czystego rozkładu, siarki i zepsucia.

Jego źródło zaś znajdywało się w klatce, ustawionej na samym krańcu ładowni. Aż dziw, że kapitan zgodził się wnieść na swój pokład coś równie śmierdzącego, a niosący klatkę tragarze nie domyślili się, co jest za okrywającą ją płachtą.

Wijące się, galaretowate macki pokrywały ongiś humanoidalną sylwetkę, wijąc się, bulgocząc i czasami pękając w chmurach ropy i mętnej wydzieliny, wypełniającej je. Stwór bił się, próbował przepełznąć między kratami i co jakiś czas zawodził, a gdy otwierał usta macki na jego głowie rozchylały się, ukazując przeraźliwie zdeformowaną twarz wygiętą w agonii. Abominacja zamarła, kiedy samurajka wyłoniła się spomiędzy skrzyń. Przez kilka sekund poruszała głową, jakby węsząc, by finalnie odwrócić się bezpośrednio w stronę dziewczyny i wydać z siebie przeciągły, przerażający ryk.




Tsuki cofnęła się o krok. Z odrętwienia wyrwał ją cichy jęk, który rozległ się gdzieś po prawej stronie, od burty. Wojowniczka zamrugała szybko, wypierając z umysłu przerażenie wywołane obecnością abominacji i spojrzała w tamtą stronę. Uniosła brwi, widząc na piersi nieprzytomnej postaci krzyż Św. Cuthberta. Carl nie wspomniał jednak, że agentką wysłaną na zwiad na łodzi była kobieta.

A dokładniej, dziewczyna. O jasnych włosach, bladej twarzy i wąskich wargach. Tsuki nie zdążyła jej się jednak przyjrzeć dokładnie, skupiwszy się na sporej ranie widocznej na boku Cuthbertianki. Wyglądała jakby ktoś ją dźgnął…

Tsuki przerwała jednak analizę rany, kiedy stwór w klatce znów zabulgotał przeciągle i wyprężył się, napierając grzbietem na kraty służące na sufit. Elfka uniosła brew, nie wiedząc, czego się spodziewać. I właśnie ta gotowość na wszystko pozwoliła jej uniknąć długiego, mięsistego ozora, który wystrzelił z paszczy mutanta. Samurajka odruchowo odskoczyła do tyłu, dziękując swojemu ojcu za morderczy trening jej refleksu, bo na końcu języka poczwary dostrzegła duży, ociekający śluzem kolec.

Leżąca pod ścianą dziewczyna ocknęła się. Mętnym spojrzeniem zielonych oczu omiotła ładownie, zatrzymując je finalnie na Tsuki.

-Uciekaj… Uciekaj i spal to wszystko…- wyszeptała, by następnie stracić przytomność.


Jean Battiste Le Courbeu


-Zostawcie mnie, bo czeka was sroga kara! Pracuję dla Korony! Rozumiecie?!

-Och, zamkij się dziadku bo zaraz przestanę być miły…

-Jak śmiesz, ty bezczelny prostaku! Jestem uczonym! Nie masz pojęcia, co moje badania… MHHHHMY! MHYHYHYM!-
reszta słowotoku staruszka została przerwana przez prosty knebel, wciśnięty mu do ust, przez Asherona. Agent wzruszył bezradnie ramionami, patrząc na gnoma.

-No co? Inaczej by się pewnie nie zamknął, a w mieście jeszcze rabanu narobił…

Jean skinął tylko głową, rozglądając się po pomieszczeniu. Gabinet Patric był miejscem przestronnym i miłym dla oka. Regały na książki, duże biurko, fotel… Co prawda mała szarpanina jaka miała tam miejsce nieco zdemolował otoczenie a rozrzucone przez pojmanego złodzieja kartki walały się wszędzie, ale Le Courbeu sam z przyjemnością pracowałby w takim miejscu. Za dnia, dzięki świetlikowi w suficie, musiało być tam naprawdę miło.




Szpieg westchnął jednak tylko i spojrzał na trzymany w rękach dziennik naiwnego staruszka. Idąc na dół, w ślad za Jacoppo i Asheronem, zaczął przerzucać pobieżnie kartki. Skrzywił się, widząc, że notatki zapisane ręką Neloques’a, zostały uzupełnione przez pieczałowicie wycięte stronnice z zaginionych ksiąg. Na szczęście to nie on będzie musiał informować Obadiaha de Periguex, głównego bibliotekarza z Trzeciego Działu, że jego bezcenne tomiszcza zostały w pewien dość delikatny sposób, zdekompletowane.

Sam Jean zaś zagłębił się w lekturę.

„ …miecz ten, wzniesiony ku górze, pozwolił Iroquisowi z Kasheronu przełamać strach niesiony obecnością drakolicza. A gdy mężny rycerz i jego towarzysze otrząsnęli się koszmaru niesionego przez nieumartego potwora, Iroquis osobiście wbił miecz w wyschnięte serce potwora, przy czym za nim miał bariery magiczne chroniące trupi korpus…”

„ …Krasnoludzka myśl techniczna od wieków dążyła do uniezależnienia się od kapryśnej i trudnej do opanowania magii. Mimo braku jakichkolwiek uprzedzeń do magii pochodzącej od ich bóstw, brodaty lud wielką niechęcią darzy czarodziejów oraz zaklinaczy, a śladowy szacunek ukazuje tylko względem magów bojowych. Ale nawet mimo to, krasnoludcy rzemieślnicy od wielu lat są pionierami w zakresie pirotechniki, prochownictwa i inżynierii artyleryjskiej. Dzięki użyciu stopu adamantium oraz odpowiednio spreparowanej smoczej krwi, ich działa są w stanie wypluwać z siebie rozżarzone do niemożliwości kule, przy jednoczesnej odporności na wszelaką magię bojową…”

„ …Dolina Cieni, zwana przez mieszkających przy niej barbarzyńców Okiem Przodków, jest głównym ośrodkiem kultu w Jicho Ja Misha. Ta imponująca, podziemna dolina biegnąca od Serca Pustyni aż po Shajpur jest ostatnim etapem egzaminu, któremu poddawani są zaklinacze i magowie bojowi, chcący zostać przybocznymi Wielkich Khanów. Ochotnik chcący być osobistym obrońcom wodza, musi przebyć Dolinę. Średnio, jeden na stu magów podejmujących wyzwanie przeżywa, a wszystko to za sprawą tajemniczych, antymagicznych właściwości Doliny Cieni. Niestety, ze względu na świętość tego miejsca, Krevlodhczycy nie wpuszczają tam żadnych przyjezdnych. Gunter Schnitze, który był jednak w Jicho Ja Misha, wysnuł przypuszczenie, że za brak magii w podziemnym Oku Przodków odpowiadają nietypowe żyły metali, które pokrywają ściany doliny…”


-Ej, literat!

Jean aż podskoczył, gdy nad jego głową rozległ się głos Ogara. Gnom zadarł głowę i spojrzał na siedzącego na koźle mężczyznę. Jak szybko okazało się, Chal-Chennet miał naprawdę duża fantazję w „pozostawaniu niewidocznym na widoku”. W końcu, kto spodziewa się żeby porywacze wyjechali z miejsca zbrodni w wytwornym dyliżansie, należącym do właściciela rezydencji.

-Nie jestem pewien czy to dobry pomysł…

W oknie powozu pojawiła się uśmiechnięta twarz Jacoppo.

-Nie martw się, Kocie. Pojedziemy do jednej z moich melin, a stamtąd do twojego szefuncia. A po powozie ślad zaginie. Wierz mi.

Albo nie tyle zaginie, co powóz zostanie przemalowany i sprzedany jakiemuś naiwniakowi za ładny grosz. Jean uśmiechnął się bezradnie, wsiadając do środka i sadzając tyłek na miękkim siedzeniu. Tacy bogacze to mieli jednak fajne życie.


***


-Nic.

-Co, jak to „Nic”?!


Jean spojrzał z zaskoczeniem na przełożonego, gdy ten wyszedł z pokoju gdzie przesłuchiwany był Patric Neloques. Leonard uniósł w górę dłoń, siadając przy stoliku do tej pory zajmowanym przez gnoma. Bez krępacji nalał sobie pełen kielich wina i wypił go duszkiem.

-Nic na temat tego „znikacza” którego mi opisałeś. Mamy za to sporo innych, interesujących informacji…

Le Courbeu westchnął, przejechał dłonią po bródce i finalnie usiadł naprzeciwko pracodawcy. Kryjówka, do jakiej zawieziony został Patric oraz kurier okazała się ładną kamienicą w środku Dzielnicy Kupieckiej. Jacoppo był pod wrażeniem miejsca, w jakim „chowali się” przedstawiciele wywiadu królestwa, a po cichej rozmowie z Leonardem opuścił kamienicę z zadowoloną miną, zabierając ze sobą pojmanego złodzieja i obiecując bycie w kontakcie.

Półelf natomiast westchnął.

-Cóż, po pierwsze Patric Neloques to jeden z najbardziej szanowanych metalurgów w królestwie, laureat nagrody Kolegium Nauk i w ogóle porządny obywatel. Gdy dowiedział się że został wciągnięty w jakąś niecną intrygę, od razu zaczął śpiewać niczym słowik…

-No i?

-No i nic. Niestety, pośpieszyliśmy się nieco, chociaż skąd mogliśmy wiedzieć, że należy czekać. Ale tak czy inaczej, kimkolwiek był ten cały Robert który wynajął naszego dziadygę, był on wielce zainteresowany jego pracami traktującymi o metalurgii i nowych stopach metali, posiadających niezwykłe właściwości
.- Leonard znów upił łyk wina, krzywiąc się. Wskazówki zegara naściennego wskazywały już prawie północ.- Poproszono go żeby podał wszelaką literaturę potrzebną mu do badań, więc to zrobił. Nie wiedział że książki są kradzione.

-Ale na co one mu były?

-Powiedzieli mu tylko że ma poszerzyć swoją wiedzę na temat wszelakich magicznych oręży…


Jean westchnął, przejeżdżając dłonią po twarzy.

-Czyli ślepy zaułek?

-Niekoniecznie. Potrzebna nam po prostu trochę czasu. I może pomoc złodziei. Na chwilę obecną weź jednak odpocznij. Rozwiązałeś sprawę, ale rozwiązanie to trop do następnej afery. Tak czy inaczej…-
Leonard sięgnął do pasa i odpiął od niego pękaty mieszek.- Twoje honorarium połączone z funduszami operacyjnymi.

Jean uśmiechnął się lekko, ważąc w dłoni mieszek. Cóż, praca dla Ukrytych Sztyletów miała swoje zalety.


Marco



Dzielnica Piwniczna zaprawdę była siedliskiem wszelkiej biedoty i nędzy w Atlas City. Idący ku niej adepci Świętej Akademii sprawiali wrażenie jakby już po drodze dostrzegali biedę i szarość życia ludzi żyjących na skraju ubóstwa. Jednak to właśnie Dzielnica Piwniczna ukazała Marco oraz Kane’owi pełny obraz upadku rodzaju ludzkiego w cywilizowanych warunkach. Brudne, zbutwiałe czynszówki, rynsztoki, w których siedzieli nędzarze, stare stodoły i stajnie służące za kryjówki wszystkim chorym, bezdomnym czy też parającym się zajęciami uniemożliwiającymi mieszkanie pośród mieszczan z bogatszych dzielnic. W końcu, kto chciałby żeby grabarz, zbieracz śmieci lub zamiatacz ulic mieszkał w domu obok? Bogaci do pewnego stopnia wiedzieli, że wykonujący „brudne zawody” ludzie są potrzebni w ich wygodnych życiach, ale nikt nie zamierzał pozwolić żeby śmierdzący kanalarz albo śmieciarz ośmielił się zamieszkać pośród „porządnych obywateli”.

Marco pochylił głowę, przechodząc obok grupy wynędzniałych pątników. Nie pasował tutaj, zdecydowanie. Był czysty, zadbany i zdrowy. A o Rudolfie nawet nie wspominając. On obnosił się niczym władca świata, wielki i silny. I na szczęście to on zbierał wszystkie zainteresowane spojrzenia mieszkańców Piwnicznej.

Eleadora zaś zmarszczył brwi, kiedy idący obok niego Knotte pociągnął go za rękaw. Obaj mężczyźni starali się iść kilka kroków obok osiłka.

-Masz. Napluj i na twarz.- Marco wytrzeszczył oczy na brązowy proszek który inkwizytor wsypał mu na dłoń.

-S… Słucham?

-Zwiadowcy używają tego na twarz, żeby kolor skóry nie był widoczny pośród drzew. Nie śmierdzi, nie jest brudne, a nieco przykryje tą twoją wymuskaną buźkę.


Marco spojrzał na inkwizytora jakby ten się zgrywał, lecz Knotte zajęty był obserwacją Rudolfa. Kane, czego można było się spodziewać, przykuł do siebie zbyt dużą uwagę. Żebraczki i żebracy obleźli go niczym kulki ostu psi ogon, a sam mężczyzna oganiał się od nimi pięściami i kuksańcami.

-Wiesz, Eleadora, zakładam, że lepie będzie jeśli pójdziesz dalej sam… W razie czego będę w „Końskim Łbie”. Nie szukaj kłopotów, ale odpowiedzi.- z niepokojem obejrzał się na Kane’a, który odkrył, że w całym zamieszaniu ktoś odciął mu sakiewkę od pasa.- Idź!

Knotte pchnął chłopaka między ludzi. Kiedy Marco obrócił się, zobaczył Rudolfa szarpiącego jakimś wychudzonym żebrakiem jedną ręką. W drugiej miał już krótki miecz, którym to groził nieszczęśnikowi, obiecując wypatroszenie, jeśli nie powie, kto zabrał jego mieszek. Inkwizytor zaś zniknął w tłumu otaczającym osiłka. Z opowieści służby, młody Eleadora, znał mniej więcej działanie ludzi na co bardziej parszywych dzielnicach miasta. Jeśli ktoś zaczynał zachowywać się głośno, uciążliwie lub co gorsza, niebezpiecznie, wnet pojawiali się przy nim lokalni silnoręcy. Każda dzielnica miała kogoś, kto nią trząsł. Nawet Piwniczna. A osoba trzęsąca nie lubi, kiedy ktoś zabierał jej chleb.

Dlatego też Marco rozejrzał się i dość szybko zobaczył trzech masywnych mężczyzn. Na tle szarych ubrań wyraźnie lśniły kastety, noże i okute pałki. Kane może nie był zbyt mądry ale do jednego się nadawał. Do przyciągania ludzkiej uwagi swoją głupotą.


Petru


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rP2zA3lZk9Y[/MEDIA]


Las powoli stawał się coraz mniej gęsty, by zmienić się w luźno zarośnięty zagajnik przede wszystkim przykryty sięgającymi kolan zaroślami. Petru nie miał jednak czasu na przemyślenia, co do szaty roślinnej znajdującej się w dolinie, przez którą biegł. Kultyście byli już stosunkowo blisko, i tylko dzięki nieludzkiej wytrzymałości oraz pułapkom zastawionym przez dwójkę Skuldyjczyków wyznawcy Ravenmoore’a jeszcze go nie dopadli. W czasie ucieczki tropiciel nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy to raz czy drugi usłyszał przeraźliwe krzyki demonologa, który wpadł do dziury pełnej zaostrzonych pali.

Teraz jednak byli blisko, teren stawał się coraz bardziej otwarty a Petru był coraz bardziej zmęczony. Trudno było też określić, czy Rulf oraz Aust faktycznie atakowali pościg od tyłu, czy też wykorzystali mężczyznę by samemu ulotnić się z osaczonej kryjówki.

Petru potrząsnął głową, pozbywając się tych głupich myśli. Przez ciągłe obcowanie z kultystami, szabrownikami i wyrzutkami zaczynał być paranoikiem. Dwóch żołnierzy na pewno biegło z tyłu, w końcu po kiego mieliby mu dawać bombę dymną, skoro sami mogliby ją wykorzystać a tropiciela puścić przodem bez żadnych prezentów?

Kroki rozwścieczonych pogan były jednak coraz wyraźniejsze i bliższe.

Petru rozejrzał się i westchnął, podejmując decyzję. Mógł biec do upadłego, z nadzieją, że nim wyczerpią mu się siły, Skuldyjczycy wybiją wszystkich kultystów atakami od tyłu. Ale co jeśli padłby wyczerpany, a przy życiu zostałby chociażby jeden z Ravenmorian? Prawdopodobieństwo na taką okoliczność było zbyt wielkie. Zostawała więc druga opcja.

Walczyć…


***


Kultyści wypadli spomiędzy drzew, trzymając w rękach kosy, sierpy i długie noże. Ktoś ośmielił się zabić ich przywódcę. Ktoś zamordował ich braci. Ktoś miał czelność odebrać im nasienie, będące uosobieniem odrazy, którą należy niszczyć z woli Ravenmora. Normalnie kultyście zignorowaliby tego człowieka, będącego po za wzrokiem ich wspaniałego bożka. Ale ten, że człowiek popełnił śmiertelny grzech w oczach Ojca Pustki. Odebrał Piewcom Unicestwienia ziarno. Musiał zginąć.

Najstarszy z kultystów, będący uczniem zabitego przywódcy, rozejrzał się po otoczeniu. Jego wściekły, szybki oddech słychać było z odległości kilku metrów, a bracia, którzy przy nim zostali od razu uznali go za nowego wodza. Prawda, kilku przewróciło się po drodze i nie wstało. Kilku wpadło do dziur w ziemi. Ale jakie miało to znaczenie, jeśli wciąż miał przy sobie dziewięciu wiernych wyznawców i zwierzynę, niewierne bydle, prawie w zasięgu ręki.

Demonolog poprawił chwyt na wielkim sierpie, przekutym z miecza półtoraręcznego.

-Znaleźć mi go. I zabić.- wysyczał w otchłannym, posyłając swoich braci na zwiad. Ich cel nie uciekał. Zauważyliby go pomiędzy przerzedzonymi drzewami. Kultysta uśmiechnął się błogo, przymykając oczy. To miejsce radowało jego serce, tak jak radowało pana rozkładu. To miejsce było dobre. Puste. Martwe. Było takie, jaki powinien być cały świat…

Duchowa ekstaza przywódcy kultystów została jednak przerwana, gdy gdzieś blisko zagrała cięciwa łuku a jeden z braci padł martwy, ze strzałą sterczącą z tyłu głowy.

-Znaleźć go! On gdzieś tu jest!- głos przywódcy zadziałał na pogan niczym bat. Wszyscy skulili się, by następnie ruszyć do poszukiwań ze zdwojoną siłą. Żaden z nich jednak nie usłyszał cichych, zbliżających się kroków. Głos ich wodza był zbyt głośny, zbyt donośny, zbyt wypełniony wolą Ravenmora by spomiędzy wykrzykiwanych nim rozkazów wyłowić było można coś tak nieistotnego jak kroki.


***


Petru przywarł plecami do głazu, dociskając do piersi łuk. Pierwsza strzała dała efekt lepszy od zamierzonego. Zabił jednego z nich, a co więcej nie dał się zauważyć. Rozwścieczyło to co prawda tę przeklętą bandę, ale kupiło mu też trochę czasu. Strzelił pod kątem, wykorzystując powiew powietrza. Słowem, szukali nie tam gdzie faktycznie znajdowało się miejsce z którego wypuszczona została strzała.

Poszukiwania kultystów zeszły jednak na dalszy plan, gdy gdzieś od strony lasu rozległy się kroki, furkot ciśniętej broni i wrzask któregoś z potępieńców. Petru uśmiechnął się z ulgą, ostrożnie oparł łuk o głaz i z mieczem w dłoni ruszył do walki. W końcu Rulf i Aust nie zawiedli, więc czemu on miał zawieść ich?

Na samej polance zaś miejsce miało małe piekło. Kultyści biegali dookoła, zdezorientowani padającymi z nikąd strzałami, latającymi w powietrzu toporkami i szarym stworem, kluczącym między nimi. Tropiciel sam o mały włos nie ciął poczwary mieczem, lecz w ostatniej chwili dostrzegł, że pod warstwą pyłu i zielska był to nikt inny jak Rulf. Rębacz wyszczerzył się na widok chłopaka i z całej siły rąbnął toporem przebiegającego obok kultystę.

-Dobra zabawa, co?

Petru już go jednak nie słuchał. Biegł pomiędzy zdezorientowanymi i padającymi trupem potępieńcami w stronę ich nowego przywódcy. Poznał go, to właśnie on wykopał nasiona, właśnie on gnał swoich niczym psy gończe i to on w upojeniu gładził martwe konary spalonych drzew. Tropiciela nie obchodził morderczo wyglądający sierp w rękach kultysty. Wiedział jedynie, że jego śmierć będzie kolejnym małym kroczkiem czyniącym Naz’Raghul lepszym miejscem. Dlatego też z całych sił naparł na przeciwnika uderzając brutalnie, od góry. Poganin zachwiał się i cofnął o krok, ledwo co parując potężny cios. Drugie uderzenie niemal wyrwało mu oręż z dłoni a trzecie… Trzecie było widowiskiem latającej w powietrzu posoki i wyrwanych wnętrzności, gdy ostrze Petru wyminęło paradę mężczyzny i samą końcówką rozerwało mu brzuch. Demonolog padł na ziemię, nieruchomiejąc. Było po wszystkim.

Rulf z uśmiechem wytarł topory o szmaty jednego z kultystów i podszedł do Petru, mocno klepiąc go w ramię.

-Niezła robota, chłopcze!

Tropiciel zachwiał się od uderzenia w plecy, ale jednak uśmiechnął się krzywo. Spomiędzy zarośli wyłonił się Aust. Nie mówiąc ani słowa, zaczął zbierać strzały z zabitych. Brodacz zaś z zadowoleniem pokiwał głową.

-Naprawdę, teraz to brakuje mi tylko kufla dobrego A’le żeby to zapić.

-Nie zapędzaj się.-
Aust wyrwał strzałę z jednego z trupów i obejrzał ją.- Musimy się zbierać. Na pewno coś, lub co gorsza, ktoś usłyszał to mordobicie.

Rulf spochmurniał i skinął głową.

-Fakt.- rzucił szybko okiem na Petru i uśmiechnął się lekko.- Zakładam, że idziesz z nami? Staruch chętnie cię pozna.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 22-10-2012, 20:31   #47
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Co to cholera jest?! Jakiś potwór z marzeń jakiegoś chorego zboczeńca? I jeszcze język wytyka, paskuda wredna. Lewa ręka sięgnęła do paska, skąd wyciągnęła dużą fiolkę wody święconej, spoglądając na groteskowego potwora. Śmierdział, był paskudny, agresywny i, jeśli uwolniony na miasto, najpewniej zniszczyłby sporo rzeczy. Zabił osób jeszcze więcej, a na koniec skaził wodę. No i kto, na miłość przodków, chciał przewieźć coś takiego? To było chore!

-Żryj to.-

Z tymi słowami, bez zbędnej obłudy, rzuciła fiolką w kreaturę. A tą z pewnością to zaboli, jej krzyki będą muzyką dla uszu Tsuki. Ta... karykatura zasługiwała na taki los. I sama samurajka obróciła się do blond kobiety, podchodząc bliżej i również, dzięki temu, chowając się przed wzrokiem istoty. Tym razem spokojnie wyciągnęła eliksir leczniczy i, po wyjęciu korka, podstawiła go do ust nieznajomej. Pytaniem było tylko czy była zatruta i była potrzeba użycia również drugiego eliksiru do wyleczenia zatrucia.
Dziewczyna na początku odruchowo próbowała wypluć eliksir, ale Tsuki wytrenowanym ruchem zadarła jej brodę do góry i możliwie delikatnie wlała płyn prosto do jej gardła. Nieznajoma zakrztusiła się i zaczęła kasłać, chociaż w sumie mogłaby nawet krzyczeć, nikt by tego nie usłyszał. Polana wodą święconą abominacja wyła tak, że prawdopodobnie słychać ją było na nabrzeżu.

Dziewczyna w końcu otworzyła jednak oczy. Zamrugała, patrząc na elfkę.

-Ja... Co się dzieje... Czy to coś... ? Cholera, trzeba ostrzec ludzi...- z trudem trzymała głowę, prosto, cała blada.

Samurajka westchnęła, sięgając do sakiewki po drugi eliksir. Zachwiała się jednak i prawie przewróciła gdy za jej plecami rozległ się jęk stali, połączony z uderzeniem czegoś ciężkiego w burtę statku. Powinna to przewidzieć. Nawet ludzie pod wpływem bólu zdobywali się na nadludzki wysiłek. A ten stwór który rozerwał właśnie klatkę, nie był nawet człowiekiem...
Wpakowała w ręce dziewczyny drugą fiolkę.

-Pij i się przygotuj. Mamy tutaj to cholerstwo do ubicia.-

Dostał dużą fiolką wody święconej, więc raz, że ucierpiał, a dwa, że będzie ciągle cierpiał i słabł przez to. Musimy go przytrzymać przez jakiś czas i stanie się nieszkodliwy. Wtedy go wyeliminujemy. Za drzwiami jest pięć zombie, więc lepiej uporać się z tym tutaj.-

Westchnęła, wstając na równe nogi i dobywając swojego ostrza.

-A po tym wszystkim, jeśli chcesz się napić, zapraszam ze mną.-

Z tymi słowami, obróciła się w stronę tej abominacji, stawiając wyraźnie kroki w jej kierunku i gotując się do walki.

Na szczęście dla wojowniczki jednak, potwór był zbyt oszalały z bólu żeby zwracać uwagę na takie szczegóły jak zbliżająca się do niego kobieta z mieczem. Szalał, wił się, zwalistym i bezkształtnym cielskiem miażdżył beczki oraz pakunki, rozrzucając dookoła ich zawartość. Po ładowni poniósł się zapach kwaszonej kapusty i rozlanego grogu.

Siedząca pod ścianą dziewczyna natomiast drżącymi rękoma odkorkowała flakon i wypiła duszkiem jego zawartość.

-Oszalałaś... Chcesz z tym walczyć... ?- wymamrotała, z trudem stając na nogi.

-To, albo to ohydztwo wydostanie się stąd i ruszy na miasto. Chcesz mieć miasto pełne zombie?-


I z tymi słowami, ruszyła do ataku, wykorzystując element zaskoczenia by zyskać większe możliwości ataku. Oślepiona bólem bestia raczej będzie się zwijać z bólu niż szukać źródła, które je spowodowało. Trzeba tylko uważać by w kapustę nie wdepnąć i się wywalić.
Miecz samurajki wbił się głęboko w cielsko potwora, mniej więcej w miejscu gdzie normalny człowiek miałby łopatki. Bo prawda była taka, że obojętnie jak deformowany by ten potwór nie był, kiedyś był człowiekiem. Chwilami Tsuki dostrzegała jego twarz, dłoni i fragmenty korpusu nieporośnięte mackami.

Po pierwszym ciosie miał miejsce następny. Ten był cięciem, mocnym, wyprowadzonym znad głowy, które z obrzydliwym chlupotem wbiło się a macki i odrąbało którąś z kończyn mutanta. Kiedy odrąbany członek padł na deski pokładu, wojowniczka zobaczyła kątem oka jak macki rozpływają się, ukazując spuchniętą, ludzką rękę.

Tsuki nie miała jednak czasu rozmyślać nad tym. Otrzeźwiona nagłym przypływem wyraźnie zlokalizowanego bólu abominacja rozejrzała się w końcu, skupiając spojrzenie lśniących oczu na elfce. Pierwszy cios, wyprowadzony kikutem łapy, minął ramię Tsuki o centymetry. Drugi odbił się od pancerza na jej piersi, pozostawiając po sobie tępy ból żeber.

Trzeci zaś podciął wojowniczkę, swoją siła odrzucając ją do tyłu.
Zacisnęła zęby, przewracając się w bok i dopiero podnosząc, a przez cały czas nie wypuściła broni nawet na chwilę. Oddychając równomiernie, stanęła na równych nogach i złapała broń oburącz, wcześniej musząc użyć jednej dłoni by sie podnieść. Uspokoiła oddech.

-Kobieto, nie stój jak wryta!-

Cóż, pomoc się przyda, Tsuki nie była hipokrytką by uznać, że zawsze da sobie radę i nie potrzebuje pomocy.

Tym razem, czekała na atak, by, tuż po uniknięciu go, zaatakować tą mackę, która ją zaatakuje. W końcu skończą mu sie zapasowe, prawda?
Stwór okazał się jednak bardziej nieprzewidywalnym przeciwnikiem niż mógł się wydawać na pierwszy rzut oka. Kiedy samurajka stanęła na nogi, gotowa do dalszej walki, w jej stronę pomknęła żylasta wiązka splecionych ze sobą macek, przymocowana do torsu potwora.

Tsuki mocniej chwyciła miecz i cięła, w rozbryzgu czarnej posoki odrąbując nadprogramową kończynę. Wąskie, mistrzowsko wykonane ostrze przebiło się przez tkankę mięśniową z niesamowitą łatwością. Łatwością, do jakiej dziewczyna nie przywykła. Z zaskoczeniem spojrzała na swoją rodową broń i dostrzegła na niej jasną, błękitną poświatę.

Obok niej natomiast przebiegła uratowana dziewczyna.

-Pośpiesz się, efekt nie potrwa długo!- krzyknęła, bez większej finezji czy stylu uderzając w mackowatą poczwarę ciężkim buzdyganem który do tej pory wisiał przy jej pasie.

Potwór lekko ugiął się pod siłą ciosu i uderzył na odlew, odtrącając od siebie nowego napastnika.
Z lekkim uśmiechem, uderzyła wprost z flanki, wykorzystując okazję jaką stworzyła dla niej dziewczyna.

Cieła na wysokości głowy oczywiście, albo tam gdzie spodziewała się tą głowę znaleźć, czyli raczej wysoko. Nawet jeśli nie głowa, to w coś trafi i zrani potwora. Umagicznienie z pewnością się przyda, a z dwoma przeciwnikami, potwór zawsze będzie miał kogoś, kto będzie miał możliwość wyprowadzenia czystego ataku. O radości.

Mutant zawył kiedy ostre niczym brzytwa ostrze rozpłatało mu grzbiet, ukazując wijące się macki oraz czarną krew bryzgającą z rozciętych arterii. Tsuki uśmiechnęła się z zadowoleniem, które niestety trwało tylko chwilę. Od razu musiała uskoczyć kiedy potwór obrócił łeb w jej stronę i znów spróbował ataku językiem.

Samurajka cofnęła się o kilka kroków i odruchowo machnęła mieczem, kiedy zatruty pocisk, obleczony w ścięgna i mięśnie wystrzelił spomiędzy szczęk bestii prosto ku jej twarzy. Wypustka kostna na jego końcu minęła jej policzek o odległość kilku centymetrów, wbijając się w deskę wsporniczą o którą bezwiednie oparła się wojowniczka.

Tsuki obróciła głowę, słysząc obok ucha grzechotanie i chlupot. Na haku wbitym w drewno wisiała duża latarnia olejna, z ledwo tlącym się knotem. W tym samym czasie jej towarzyszka, którego imienia nie dane było jeszcze samurajce poznać, znów skoczyła na potwora młócąc buzdyganem. Nie była silna, lecz uparta. Po zadanym ciosie ciosie znów padła do tyłu, uderzona mięsistą macką.

Lekko się uśmiechnęła, lekko dmuchając w knot by go podsycić. I z wesoły uśmiechem wzięła latarnię, upewniając się, że olej w środku będzie się huśtał bardzo... ruchliwie, że tak to się ujmie.

Z uśmiechem, mogącym już świadczyć o wpadnięciu w obłęd, rzuciła latarnią, z całych sił, wprost z plecy potwora.

-Płoń paskudo! Kobieto, do tyłu!-

-C... co?- dziewczyna obróciła głowę i uniosła brwi, by następnie rzucić się na bok zasłaniając głowę rękami.

Latarnia zaś dwukrotnie obróciła się w powietrzu, rozpalony knot zafurkotał a szkło z brzdękiem rozbiło się na grzbiecie potwora. Oliwa, w kontakcie z ogniem, wybuchnęła wysokim językiem ognia, topiąc ciało wynaturzenia niczym podpalony łój.

Zadowolenie wywołane zranieniem potwora zostało gwałtownie przerwane szarpnięciem, kiedy to zbierająca się z ziemi akolitka zatoczyła się i wpadła na Tsuki.

-Musimy uciekać...- wyspała, a samurajka od razu spostrzegła że jej przymusowa towarzyszka okupiła zwracanie na siebie uwagi potwora dość poważnymi stłuczeniami. Miała siniec na policzku, trzymała się za bok i wyraźnie kulała na prawą nogę.- To ścierwo podpali statek. Musimy się stąd wynosić...
Skinęła głową i przełożyła prawą rękę kobiety przez swoje ramię, a lewą ręką objęła ją w pasie by ją przytrzymać. W prawej trzymała katanę.

-Bierz w lewą swoją broń, przebijamy się.-

I gdy dziewczyna była gotowa, kopnęła drzwi, i wykonała cięcie w najbliższe zombie. Nie chodziło o zabicie nieumarłych, raczej by nie pozwolić im zbliżyć się i wydostać ze statku. W razie czego, osłaniając towarzyszkę samą sobą.

-Tak przy okazji, jestem Laurie...

Nie było jednak czasu na dłuższe przedstawianie się. Cięty przez Tsuki trup zatoczył się do tyłu i przewrócił. Albo nie tyle przewrócił, co rozpadł się gdy jego górna połowa przechyliła się do tyłu i z plaskiem opadła na deski.

Jednocześnie Laurie machnęła na odlew buzdyganem, rozłupując czaszkę kolejnego. Obie jednak zamarły, kiedy dostrzegły że przeciwników jest znacznie więcej. W końcu na statku powinna być załoga, prawda? I była.

Tłum zombie tłoczył się pomiędzy schodami a drzwiami do ładowni, zwabiony dźwiękami walki która miejsce z uwolnioną z klatki abominacją.

-Mam ochotę zakląć gorzej niż marynarz... masz jakieś zaklęcie? Bo jeśli nie, to spróbujemy się przebić, ty uciekasz, a ja postaram się je przytrzymać.-

Laurie uśmiechnęła się tylko, trzymając pion tylko cięki oparciu na Tsuki.

-Miejmy nadzieję że nie będzie takiej potrzeby.- wypuściła ze zdrętwiałych palców buzdygan i sięgnęła do wiszącego na jej szyi symbolu. Tsuki niepewnie obserwowała tłoczące się dookoła nich umarlaki, gdy dziewczyna mamrotała coś pod nosem i zaciskała palce na krzyżu, aż pobielały jej kostki.

I w chwili gdy jeden z zombie zbliżył się na tyle, żeby móc zadać cios, akolitka otworzyła oczy które rozbłysnęły jasnym światłem. Równie mocno jaśnieć zaczął trzymany przez nią medalion.

Trupy zaś zaczęły cofać się w niemym, ogłupiałym przerażeniu. Z ust dziewczyny cały czas płynęła litania na cześć Cuthberta.
Chwila ciszy i, w oka mgnieniu schowała katanę, a samą Laurie uniosła w obu rękach, niczym jakąś pannę młodą. I od razu ruszyła do przodu, nawet nie oglądając się.

Kapłanka albo paladynka, skoro umiała odpędzać nieumarłych. Zdecydowanie, przydatna umiejętność, chociaż sama Tsuki nigdy raczej nie pójdzie taką drogą. Magia czy wiara w bogów, to było coś po co sięgnąć nie chciała i nie mogła, po prostu preferując solidną stal, wzmocnioną magią pochodzącą od przodków.

Kiedy dziewczyna wypadła na pokład, trzymana przez nią kapłanka odetchnęła, kończąc zaśpiew. Uśmiechnęła się z pewną ulgą.

-Żyjemy...

Zamarła, kiedy obie zauważyły nabrzeże. Nabrzeże, obstawione gęsto przez strażników i dokerów z pochodniami, bosakami i wyciągniętą bronią.

-Cholera, ktoś musiał usłyszeć to bydle w ładowni...

W tłumie Tsuki dostrzegła także tych strażników spod bramy. Pomiędzy nimi stał jegomość tłusty niczym prosie, o krzaczastych bokobrodach i gębie jakby zdjętej z ulicznego zbira.

Laurie ostrożnie zeszła z rąk samurajki.

-Dziękuję... Ale teraz lepiej stąd uciekajmy. Umiesz pływać?- zapytała, stając na rufie po za zasięgiem wzroku tłuszczy. Pod pokładem widoczny był dym.

Tysiące niemiłych myśli na tych szubrawców, świnie, parszywe gnoje, te... te paskudne kreatury zasługiwały na bycie oczyszczonymi! Ogniem, kwasem i stalą.

-Umiem.-

Całe szczęście, że stawiała na szybkość uderzeń, nie na czystą fizyczną siłę. Dzięki temu nosiła lekką, chociaż wytrzymałą zbroję. Nie ciężką zbroję, charakterystyczną dla większości samurajów.
Laurie uśmiechnęła się blado.

-Wolę nie myśleć w czym my będziemy tam brodzić...

Zamknęła oczy, nabrała powietrza i skoczyła. W ślad za nią skoczyła Tsuki, układając ręce wzdłuż tłowia i wbijając się pod powierzchnię wody niczym kormoran pikujący po rybę.

Po kilku minutach w zimnej wodzie obie dziewczyny wypełzły na pomost bezpiecznie oddalony od płonącego statku. Obie ociekały wodą, ociężałe po długim w niej przebywaniu.

Laurie sapnęła, opierając policzek na wygładzonych deskach.

-O matko...

Tsuki czuła się tylko trochę lepiej.
Westchnęła, w myślach mając obraz tego tłustego świniaka. Nieprzyjemny widok, ale zapamiętała jego twarz dokładnie.

Powoli się podniosła, strzepując większość wody z siebie. I wtedy spojrzała na Laurie.

-Idziemy do Zakonu, od razu dostarczymy wieści i narysuję obraz tego świniaka by od razu mogli go zgarnąć, a wtedy idziemy do mnie.-
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 22-10-2012, 20:39   #48
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Mieszek który ściskał gnom, był ciężki. I monety w nim znajdujące się były złote. Nic tak nie wszak nie wzmacnia patriotyzmu i oddania jak mieszek pełen złota. A skoro już o patriotyzmie mowa, Jean rzekł półelfowi wychodząc.- Tego Patrica Neloquesa to ja bym tak nie wypuszczał z rąk. Idealna okazja by go zwerbować, wszak to uczony i patriota... i dzięki jego naiwności masz na niego haka teraz. Równie dobrze mógłby dokończyć badania tym razem pracując dla naszego wywiadu.
Wedle oceny Jeana, Patric mógłby być użyteczny w tworzeniu specjalnych przedmiotów dla wywiadu, a dzięki swemu patriotyzmowi i długowi wdzięczności wobec Ukrytych Sztyletów mógłby pracować za darmo!
Podwójny zysk, przynajmniej wedle oceny le Courbeu.
Ale ostateczna decyzja przypadała Leonardowi, w końcu on tu był szefem. Zaś młody agent miał inne sprawy na głowie. Zamierzał wykorzystać świeżo zdobyte znajomości w gildii złodziei do zakupu zarówno sherksenu jak i soviliesu. Jean Battiste bowiem dobrze wiedział, że magikiem jest mizernym i dlatego każde uzupełnienie magicznego arsenału o nowe alchemiczno-pirotechniczne sztuczki zwiększało jego szansę na zwycięstwo w ewentualnej walce.

A po załatwieniu tych spraw zamieszkał się nieco zrelaksować wydając nieco monet na przyjemności. Planował co prawda rozmówić się z Obadiahem. Wyjaśnić mu, że księgi są już bezpieczne i wkrótce wrócą na właściwe miejsce, co prawda nie wszystkie w stanie idealnym, ale cóż...
Porozmawiać też z tą dziewczyną od ksiąg, jak jej tam było? Alice Duccan.
Należało z nią pomówić, by dowiedzieć się czemu podkradała księgi i jakoś bezkrwawo rozwiązać powód jej nieuczciwości. I dowiedzieć się, czyją posiadłość wykorzystał Robert jako kryjówkę dla Neloquesa.
Może to i detal, wszak wielmoża który ją posiadał mógł po prostu nie zaglądać tam od miesięcy.
Ale... w oczach Jeana był to znaczący detal. W końcu ów Robert musiał mieć pewność, że posiadłość będzie pusta, więc był zapewne jakoś z właścicielem budynku powiązany... Nawet jeśli to były luźne powiązania, to i tak Jean nie zamierzał ich przeoczyć.
Kot w Butach, mimo pewnej dozy gnomiego chaosu w działaniach, był metodyczną osobą. I nie lubił zostawiać za sobą niedomkniętych wątków.
Ale to wszystko mogło poczekać do jutra. A na razie... zamierzał się zabawić.
Akurat Pod Kulawym Gońcem odbywał się konkurs na siłowanie się na rękę.


Jeden z wielu odbywających konkursów w tej ulubionej przez bandy awanturników karczmie. Tutaj wszak każdy mógł sobie wynająć “bohaterów” do tak szlachetnych zadań jak ochrona “księżniczki” (bezpieczeństwo jest cnoty za dodatkową dopłatą), pilnowanie karawan, zabójstwa smoków, ogrów, nieuczciwych wspólników etc..., czy też rabowanie grobowców wszelakiego rodzaju i opuszczonych zamków. To ostatnia wzbudzała pewien niesmak u Jeana Battiste, bowiem stawiało dzielnych herosów nieco wyżej ponad hieny cmentarne. Tak czy siak tu można było wynająć awanturników do każdej legalnej lub mniej legalnej roboty, posłuchać ich przechwałek oraz nowinek i plotek z całego świata.
Tu też można było wypić całkiem niezłe trunki, bo większość bohaterów uwielbiała się upijać. I bohaterek też, a co potem one robiły... tu Jean miałby kilka pikantnych opowieści do zdradzenia.
Dziś jednak Jean nie miał ochoty na pikanterię, a na chwilę relaksu i śmiechu, patrząc jak pijane osiłki i siłaczki prężą muskuły (oraz biusty w przypadku kobiet) siłując się na rękę.
Poradził wszak Leonardowi, by jego ludzie mieli baczenie zarówno na opuszczoną posiadłość na wypadek gdyby Robert się tam zjawił oraz na okolice pomniku, gdyby jakiś amant z niezapominajkami w dłoni z żółtym płaszczem na plecach przyszedł “na amory”. Szanse na to były niewielkie, Jean sam o tym dobrze wiedział. Ale nie zaszkodziłoby na wszelki wypadek zostawić tam parę oczu i uszu.
Tak więc gnom siedział w karczmie sam, bowiem Sargas poszedł polować na myszy lub kotki. Wszystko jedno na co... w obu polowaniach chowaniec gnoma był całkiem zdolny.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-10-2012 o 22:33.
abishai jest offline  
Stary 22-10-2012, 22:31   #49
 
Someirhle's Avatar
 
Reputacja: 1 Someirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputację
[MEDIA]https://www.youtube.com/watch?v=SNREjjN7zfY&feature=related[/MEDIA]

Gark doskoczył do najbliższego z umarlaków. Wysuszone członki wyciągnęły się ku niemu zachłannie, a czaszka zaklekotała szczękami wpatrując się w niego pustymi jamami oczodołów, tylko po to by w następnej chwili rozprysnąć się pod potężnym uderzeniem ciężkiego ostrza, które rozłupało ją na setki fragmentów. Zaśmiawszy się, półork rozejrzał się za kolejną ofiarą - a wybierać mógł spośród siedmiu wygrzebujących się spod piasku truposzy... Głośny trzask oznajmił mu, że krasnolud ostatecznie uporał się z tym, który go złapał. Sześciu.
Zauważył, że Shan cofa się, zarazem wyciągając z bandoliera dwie tajemnicze fiolki... Mając pewne podejrzenia co do ich zawartości, Gark pozostawił mu trzech zbitych w grupę nieumarłych, sam szarżując na kolejnego, który uwolniwszy się w końcu całkowicie spod piasku, ruszył od tyłu na zajętego walką krasnoluda. Ten ostatni, wyciągnąwszy kolejny młot, odpierał już ataki dwóch uzbrojonych w pałki przeciwników... Zardzewiały miecz trzeciego już wznosił się za plecami krasnoluda, gdy wyprowadzone skośnie cięcie tasaka rozrąbało zasuszoną tkankę i kości, rozrzucając kawałki zwłok wszędzie wokół. Czasu nie było wiele, a już na pewno nie na zbędne gadanie, Gark otrzymał więc od krasnoluda tylko oszczędne skinienie głowy - a potem byli już zajęci, gdy kolejny sztywniak dołączył do walki...
W tym samym czasie jedna z fiolek Shana, celnie rzucona, rozprysnęła się płomieniem na grupie żywych trupów, podpalając je z łatwością, tak że jeden z nich rozpadł się i zamienił w trzaskające wesoło ognisko... Co jednak nie przeszkodziło jednemu z pozostałej dwójki w zaatakowaniu łotrzyka zaśniedziałym sierpem z brązu - ostrze ze świstem przecięło powietrze, jednak zwinny złodziej z łatwością uniknął ciosu i odbiegł, a rozpędziwszy się, obunożnym kopniakiem z wyskoku posłał jednego z pałkarzy parę kroków do tyłu, dokładnie na klapę jednego z wilczych dołów - a więc z powrotem do piachu.
Uwolniony od jednego z przeciwników Thrain zmiażdżył łeb jednemu ze swoich przeciwników a drugiemu przetrącił nogi w chwili gdy półork zablokował wysoko cios pałki.
Gark, ostrzeżony blaskiem ognia, usunął się spod ciosu jednego z płonących truposzy, po czym chwyciwszy za wyciągnięte, kościste ramię, przytrzymał go i nabił na ostrze - co, jak szybko się zorientował spoglądając na kłapiące mu tuż przed twarzą szczęki, byłoby oczywistym błędem, gdyby nie to, że z naprężywszy okazałe mięśnie z dzikim rykiem rozerwał osłabione truchło na dwie części chwilę później.
Pozostaje już tylko jeden stojące ścierwo... I chyba pół setki kotłujących się w piasku i wychodzących na powierzchnię wszędzie wokół nich.
No cóż, przecież nie zacznie teraz uciekać, bo jakby to wyglądało...? Kolejne cięcie chybiło pozostałego umrzyka, który jednak upadł nagle pozbawiony nogi, gdy w przelocie ciął go Ela-I. Shan nie zatrzymawszy się, w biegu rzucił:
-Zostaw ścierwo, bo jego koledzy już się budzą!
Gark zorientował się, że pozostał w tyle za resztą grupy, jako że i Thrain dochodził już bramy, rzucił się w końcu biegiem w tą samą stronę.
- Jak się to zamyka?! - wrzasnął, znalazłszy się przy kamiennych skrzydłach bramy, przy których gorączkowo krzątał się krasnolud.
- A skąd mam wiedzieć?! - warknął w odpowiedzi krasnolud, spojrzawszy na Garka groźnie, czego ten ostatni nie zauważył, bowiem nad ramieniem Thraina dostrzegł coś ciekawszego niż jego fochy - zardzewiały kołowrót owinięty niknącym w konstrukcji wrót łańcuchem. Widocznie musiała tu też być metalowa krata! Rzucił się do kołowrotu, odtrącając po drodze krasnala i wyłamał blokadę - nic się jednak nie stało, naparł więc z całej siły na uchwyty, by obrócić pordzewiałe żelastwo
- Pomóż mi, do cholery! -
- Trzymaj! -
Thrain zdjął z pleców dwuręczny, ciężki bojowy młot. Nie marnując czasu, bowiem pierwsze umarlaki już docierały do przejścia, półork chwycił podaną mu broń i uderzył bez celowania i przymiarek, ale potężnie, raz, drugi i trzeci, aż zadzwoniło im w uszach. Jeszcze głośniejszy był trzask jaki nastąpił potem, gdy cały mechanizm wyrwał się ze swojego miejsca, ciągnięty ciężarem bramy i po odwinięciu się zeń ostatnich pętli łańcucha uderzył o mur i potoczył się po zniszczonych kamiennych płytach. Dźwięki te zabrzmiały jednak w ich uszach jak słodka melodia, bowiem krata opadła w końcu, przytrzaskując parę żywych trupów, które niemal przedostały się na drugą stronę.
- Drakh! Blisko. Skurwysynu. - to ostatnie skierowane było do jednego z ich prześladowców, który mimo przebicia zębami kraty wciąż jeszcze tęsknie wyciągał ku nim ręce. W nagrodę otrzymał kopniaka w zmumifikowaną mordę. - Gdzie Shan? - rzucił oddając Thrainowi jego młot.
- Tam - odparł pytany, wskazując skinieniem głowy machającą do nich z daleka sylwetkę. Żaden z nich nie wygłosił komentarza, jednak Gark miał ochotę czule ująć gardło łotrzyka i bez pośpiechu zadusić małą gnidę gołymi rękoma. Na razie jednak nie miał na to czasu, całe złoto zapomnianej metropolii czekało na niego.
 
__________________
Cogito ergo argh...!
Someirhle jest offline  
Stary 25-10-2012, 09:05   #50
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Wizyta w Dzielnicy Piwnicznej w pewien sposób wywołała w Marco szok. Nieświadom był takiej różnicy stanów w tak bliskim sąsiedztwie, większość życia spędzając w sporej posiadłości i okolicach, nigdy nie trafił tak nisko. Nie on jeden z resztą, wiele dzieci tam na górze straszono potwornościami z dolnych rejonów miasta, wilkołakami, diabłami i innym paskudztwem czającym się w zaułkach piwnic. Co do tego, mieli rację w stu procentach - Dzielnica Piwniczna pełna była potworności, jednak nie takiej opisywanej w świętych księgach. Była to ludzka potworność, brak litości wobec słabszego, wyzysk i niesprawiedliwość. Wzrok adepta przeniósł się na przełożonego.
~ Jak to możliwe, że kapłaństwo pozwala na takie ubóstwo samemu pławiąc się w luksusie? ~ Pomyślał, postanawiając jednak nie wypowiadać tych słów na głos. I tak już za bardzo odstawał z tłumu w swoich czystych szatach mieszczanina, a już na pewno dzięki czystej, nieskalanej cerze, ułożonej fryzurze i idealnie dogolonemu zarostowi. Musiał pogodzić się z faktem, że nie mógł pomóc wszystkim na raz, przynajmniej nie stąd, gdzie się znajdował.

Szczęście w nieszczęściu, to Kane zwracał na siebie najwięcej uwagi. Wielki i przepompowany testosteronem, wreszcie znalazł miejsce gdzie to on był tym lepszym, gdzie mało kto zwracał uwagę na walory intelektualne. To popchnął kogoś stojącego mu na drodze, to odtrącił innego barkiem. W międzyczasie drugi adept robił wszystko, by mieszkańców piwnic omijać i nie zaznaczać zbytnio swojej obecności wśród nich, co z racji jego wyglądu i tak średnio mu wychodziło. Nagle poczuł szarpnięcie za rękaw, z zamyślenia wyrwał go Knotte.

Marco niewiele myśląc napluł sobie na dłoń i rozmazał proszek na twarzy. Początkowa chęć pomocy Kane’owi przerodziła się w chłodne wyrachowanie - sam sobie zasłużył, niech sam sobie poradzi. W pewien sposób Eleadorze poszczęściło się, że trafił na niego, nie na kogoś innego. Osiłek był wielki i ściągał uwagę, dodatkowo jego zachowanie nie było ciepło przyjmowane wśród biedoty, która szybko zwietrzyła w nim kolejnego idiotę do ograbienia. Przed końcem dnia Kane zapewne dostanie bardzo ważną lekcję życia zaczynającą się od szacunku dla bliźnich, kończącą na zaletach przewagi liczebnej w walkach ulicznych. Adept zrobił krok w tył, stanął jednak w miejscu i spojrzał jeszcze raz na osiłka. Nie potrafił od tak odwrócić się od chcąc, nie chcąc, bliźniego. Prawa dłoń spoczęła na jego klatce piersiowej, gdzie wisiał ukryty pod koszulą symbol Najjaśniejszego, moc przeszyła ciało adepta, przez tęczówki jego oczu przeszedł zaś nienaturalny błysk, niezauważalny dla nikogo, chyba że akurat wpatrywał się mu w oczy.
- Signi... Aries - wyszeptał, a szept przeszedł echem po tłumie. Co dziwne, Marco nigdy w życiu nie przykładał się do nauki obcych języków, jednak potrafił używać ich niemal instynktownie. Niebiańskim posługiwał się niczym mieszkańcy wyższych planów, teraz zaś błogosławiąc Kane’a miał nadzieję, że nikt nie zrozumiał jego słów.

Teraz musiał skupić się na swojej misji, na tropieniu zepsucia panującego w piwnicach. Największe mendy musiał skupiać się teraz wokół towarzysza Marco, miał więc w miarę czyste pole.
~ Od czego powinienem zacząć? Może najlepiej popytać ludzi na początek ~ pomyślał, zdając sobie sprawę że usta to on miał złote i nie chodziło tutaj tylko o to, że potrafił kłamać ojcu jak z nut. Ogółem porozumienie się z ludźmi bardzo szybko mu przychodziło. Szybko wypatrzył z tłumu w miarę czystego mężczyznę, na oko koło trzydziestki, z twarzy też wyglądał w miarę porządnie, toteż zastanawiało co on w ogóle tutaj robił. Marco miał nadzieję, że ten będzie dość inteligentny i dość niewtajemniczony w tutejsze sprawy, by chociaż naprowadzić go na trop.
- Przepraszam - zaczął - nie wygląda pan na miejscowego, ale może będzie mi w stanie pomóc chociaż trochę. Szukam siostry, sam pochodzę z Esport i obawiam się, że coś mogło się jej stać. Bez wyraźnego znaku przestała do mnie pisać, wcześniej robiła to regularnie, nazywa się Maria, jest wysoką brunetką, ciemne oczy, szczupła, włosy zawsze spina czerwoną wstążką, którą przysłałem jej na urodziny. Nie widział jej pan gdzieś może? Miasto jest ogromne i szczerze mówiąc sam nie wiem, gdzie jej szukać... - Powiedział do nieznajomego nie zauważając nawet, że jego akcent sam upodobnił się do tego, którego używają mieszkańcy nadmorskich miejscowości.

Mężczyzna obrócił się i spojrzał na Marco jak na wariata, by następnie klepnąć go z pewnym współczuciem w ramię.

- Nie chcę być czarnowidzem, kolego, ale jeśli ślad twojej siostry prowadzi tutaj to niestety, możesz jej już pewnie nie szukać... - uśmiechnął się bezradnie, wzruszył ramionami i poprawiająć plecak na ramieniu, ruszył w głąb dzielnicy. - To miejsce jest najniższym, najgorszym bagnem jakie możesz sobie wyobrazić. Jeśli ktoś trafił tu z wyższych dzielnic, znaczy że stracił już dosłownie wszystko.

Mówiąc to, zagłębił się w jedną z bocznych ulic by finalnie dojść do małego rynku otoczonego zaniedbanymi, kamiennymi czynszówkami. Z plecaka wyjął mały, składany stołek i usiadł na nim. Następnie rozłożył na ziemi przed sobą obrus i zaczął ustawiać na nim małe flaszeczki.

- Nie, nie to nie do końca tak. Ona przyjechała tutaj z Esport, wiadomo stolica, więcej perspektyw. Nie wiedziałem, że wylądowała tutaj, gdybym wiedział zabrałbym ją stąd wcześniej - spauzował, rzucając okiem na flaszeczki należące do mężczyzny - chodzi mi bardziej o to, czy to powszechne tutaj? W sensie istnieje jakaś gildia złodziei? Ktoś, kto mógł ją porwać i ktoś, kto ewentualnie mógłby znać jej trop?

- Złodzieje, porwania? - mężczyzna zarechotał ponuro. - Chłopcze, tutaj nie ma co kraść. To złodzieje są tu łakomym kąskiem dla miejscowej biedoty, a co do porwań... Nawet Krevlodh’cy łowcy niewolników by się nami nie zainteresowali. Ludzie tutaj to wraki, chodzące trupy, które nie są świadomi jeszcze swojej śmierci.

Wyjął spod pazuchy fajkę i zapalił ją, rozglądając się po placu.

- Nie, niestety, złodzei tu nie ma, a może i to dobrze. A porwań nie ma, bo nikt nie jest tu wart dość dużo. Nawet ja mam tu problemy z jakimkolwiek handlem. - głową wskazał na buteleczki. - Maści na rany, słabe mikstury lecznicze, toniki przeciwbólowe... Ostatnimi czasy mam cholernie mało klientów.

- W takim razie sugerujesz zabójstwo? Ona nie miała niczego cennego, dla czego ktoś miałby ją chcieć zabić. Przez myśl mi przeszło, że mogła zrobić coś, czego się wstydziła albo ktoś na nią tak wpływa, mężczyzna albo ktoś, ale Maria miała zbyt mocny charakter by dać się tak stłamsić. Ile liczysz sobie za miksturę leczenia? - Zapytał mimochodem wiedząc już, że prawdopodobnie są to tanie podróbki.

- Chodzi o miksturę przyśpieszającą leczenie i dezynfekującą, czy o prawdziwy napój leczniczy? - zapytał, unosząc z zainteresowaniem spojrzenie na Marco. - Bo u mnie ludzie głównie kupują te pierwsze, za kilka miedziaków. Mam też bardzo małe dawki tej drugiej, ale nawet one są wielkim luksusem dla miejscowych. I szczerze? Prędzej twoja siostra złapałaby jakąś chorobę i leży gdzieś w kamienicy, umierając z gorączki. Wybacz, przyjacielu, to okropne miejsce, więc jedyne co ci zostaje to mieć nadzieję że ona najzwyczajniej w świecie się stąd wyniosła jak tylko zobaczyła gdzie trafiła...

Wypuścił z ust kłąb dymu.

- Chociaż w sumie, to i chorych ostatnio mniej widać na ulicach...

- Coś sugerujesz? Z twoich opowieści zakładam, że nie zaczęli nagle zdrowieć. Chodzi mi o napój leczniczy, nigdy nie wiadomo kiedy może się przydać, skoro tak łatwo tutaj coś złapać.

- Cała flaszka kosztuje 50 słońc, wątpię żebyś miał przy sobie taką fortunę. Ale jak chcesz, mogę odlać ci jeden łyk za jedno słońce. Akurat żeby wzmocnić się na wypadek ewentualnego obcowania z nędzarzami. - zaczął grzebać w torbie, szukając odpowiedniej flaszki. - A co do chorych... Szczerze, to cholera wie. Widzę tylko że prawie zniknęli z rynsztoków. Trudno też powiedzieć czy wyzdrowieli, bo jak ktoś jest dość silny to spieprza stąd do dzielnicy portowej i zostaje tragarzem albo pomocnikiem dokowym.

- Nie wiesz, kto może mieć ewentualnie kontakt z chorymi? Macie tutaj jakiegoś miejscowego lekarza? Kogoś mądrego, kto doradza chorym jak ulżyć w cierpieniu i nie jest grabarzem? - Zapytał ponuro Marco, aura tego miejsca zaczynała go przytłaczać - Co do mikstury pytałem się orientacyjnie, nie wykluczone, że jeszcze dzisiaj będę musiał cię znaleźć i ją od ciebie zakupić, skoro jest tutaj tak niebezpiecznie, jak mówisz.

- Heh... - sprzedawca wydał z siebie trudny do określenia dźwięk i splunął na bok. - Nawet znachorzy nie chcą się tu pojawiać, a o wykwalifikowanym cyruliku lub medyku to zapomnij. Mieli tu kiedyś taką babkę. Poród pomogła odebrać, berbeluchy potrafiła uważyć co w gorączce pomagała, ale spalili ją. Ktoś komuś coś powiedział, Szczur to dosłyszał i od razu pobiegł po Szkarłatne Płaszcze że w Piwnicznej mają czarownicę. Stos ustawili, babkę dwa dni w lochu męczyli aż w końcu wywlekli ją na ten tu rynek i urządzili widowisko.

Palcem wskazał na metalowy, oczadziały słup na środku placu. Następnie westchnął, wyprostował się i plecami oparł o ścianę.

- Nie, chłopcze. Nie ma tu medyków. A jeśli idzie o kogoś kto wie coś o chorych, możesz zapytać chłopaków trupiarki. Codziennie objeżdżają piwnicę i zbierają trupy z ulic i domów. Ostatnio pobiednieli.

- W takim razie tam się udam, może któryś z nich cokolwiek będzie wiedział. Przy okazji, nie wyglądasz na chorego. Czemu sam nie poszedłeś pracować w dokach? Przypuszczam, że nie ma tutaj kogoś, kto zapłaciłby pięćdziesiąt słońc za miksturę.

Uśmiechnął się krzywo.

- Ja tu jestem tylko raz na kilka dni, tak samo reszta. Jestem szeregowym członkiem gilidii Kupców, a tam wykonuje się odgórnie wydane rozkazy. No i jestem tutaj, co trzy dni, sprzedając mikstury najbardziej potrzebującym ludziom za dosłownie, psi gorsz. Ale pewnie i tak by mnie tu nie było, gdyby nie interwencja jednej takiej dzianej rodziny szlacheckiej. Fuerza, o ile dobrze pamiętam. Ich senior przyszedł do naszej Rady Nadzorczej, wpłacił sporo złota żeby nas tu wysyłać i proszę, nagle w Piwnicznej można znaleźć medykamenty. Co prawda sama rodzinka podpadła inkwizycji i nie ma już ani jednego jej przedstawiciela w Atlas City, ale została po nich taka mała spuścizna pod postacią naszych działań.

Pokręcił głową.

- A! I jeśli chcesz wypytywać o tych co stąd zniknęli, możesz od razu iść do doku. To przecież właśnie tam lądują wszyscy ci którzy jakoś stąd wypełzli...

Dok był dobrym tropem, gdyby Marco faktycznie szukał zaginionej siostry, coś jednak mówiło mu, że zaginięcia w piwnicach nie miały nic wspólnego z polepszaniem standardu życia. Póki co trupiarka wydawała się najlepszym punktem poszukiwań, adept podziękował kupcowi za rozmowę i skierował swe kroki ku miejscom, w których można spotkać ludzi korzystających na czyimś zgonie (co napawało mężczyznę lekkim obrzydzeniem), swoją drogą zastanawiał się jak poczyna sobie Kane.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172