Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-07-2013, 13:46   #171
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buutal przeciągnął się i ziewnął. Złożywszy pled którym był przykryty wstał i rozejrzał się cicho. Następnie skierował się ku ognisku - licząc na miłosierdzie, kawę i coś do zagryzienia. Zastawszy choć kawę ucieszył się, zawsze to jakaś cześć postulatów na przód. Napił się i ogrzewając dłonie kubkiem wyszukał wzrokiem innych nieśpiących.

Nie było ich zbyt wielu. Kamol chrapał zakopany pod niedźwiedzią skórą, Torrga to samo z tą różnicą że pod kocem. Nieco dalej, przy szerokim stole ustawionym pod resztkami jakiegoś domu, kurier dostrzegł Mikaala i Starego, naradzających się wraz z grupką innych mężczyzn w czarnych płaszczach. Buttal był zbyt daleko żeby zrozumieć co mówią, leć dyskusja była dość zażarta.

Skoro była zażarta mogła być i ciekawa. Ruszył więc do nich. Przywitał się skinieniem głowy i stanął koło nich.

- Witam. co jest grane? zapytał

Siwobrody mężczyzna w blizną po niedźwiedzich pazurach na twarzy spojrzał ponuro na krasnoluda, potem na Mikaala:

-To ten?-Tak, to ten...

-Powiedzieć mu?

-Siedzi w tym gównie tak samo jak my.

Starzec odchrząknął: -Orkowie okazali się liczniejsi niż przypuszczaliśmy. W sumie straciliśmy prawie dwa komanda, w sumie osiemdziesiąt cztery osoby a jeden z naszych kapitanów trafił w łapy zielonoskórych jako jeniec...

Zarek splunął na bok: -Luther jest twardy. Prędzej zdechnie niż nas wyda...

-To prawda... Ale nie możemy wykluczyć że orkowie mają ze sobą szamanów i klątwiarzy...

Buttal słyszał o tych prymitywnych, plemiennych czarodziejach orków. Wbrew swojej chaotycznej naturze byli skutecznie jeśli obrali sobie jakiś cel. A jeśli celem byłoby złamanie woli pojmanego człowieka...

- Diabli nadali. to były złe nowiny....no ale ....szlag. Buttal wyjął z kieszeni monetę i podrzuciwszy ją spojrzał uważnie. Taaak, bogowie dalej go kochali. - Dawno go wzięli? I daleko? zapytał rażąco przygnębiony.

[i]-Dwa dni temu. I nie, jest ich zbyt wielu żeby go odbić. Jedyne co nam zostaje, to wynieść się stąd... Pytanie tylko gdzie? Zostało nam ponad stu pięćdziesięciu ludzi, plus ranni...[i/]

Stary wysmarkał się przez palce: -Wybacz, Mormont, ale nawet ja nie będę w stanie przeprowadzić twojej bandy niezauważonej...

Mikaal zmarszczył brwi: -Lordzie Dowódco, Zarek... Stary mężczyzna westchnął tylko: -Mniejsza o tytuły... Jesteśmy w zbyt ciężkiej sytuacji żeby się o nie martwić...

- Jeśli o to chodzi, proponowałbym obudzić Kamola, może on coś podpowie. Jedyne czego żałuje to że nie mieliśmy więcej niż jednego zwoju teleportacyjnego. Ale i bez nich Kamol jest mądry facet. A tak to chyba przyjdzie się porozpychać. Nie ma żadnej wolniejszej albo mniej obsadzonej strony? zapytał kurier Mikaala -Siedzieć tu i ewentualnie się bronić nie mamy na co....samo się nie poprawi. Chyba że Dimzad się wkurwi i wyśle kolejnego gońca. Nie postawię czy nie założy że jaśnie miejscowi nas nie zamknęli...Może temu komuś się bardziej poszczęści i doniesie gdzie trzeba...ale póki co to chyba trzeba by znaleźć inne miejsce albo spierdalać z okolicy

-Niestety, mimo że tutaj jest stosunkowo bezpiecznie, cała reszta okolicy otoczona jest gęstym kordonem patroli orków.

- lord dowódca wyrysował palcem krąg na mapie: - Gdziekolwiek byśmy nie poszli, zostaniemy zauważeni. A że jest nas zbyt wielu, nie mamy co liczyć na przekradnięcie się...

- Co jest, do cholery?

Floin podrapał się po głowie, sprowadzony przez jednego z najemników:

-Czemu ten tutaj tak ordynarnie mnie obudził? - sapnął, krzywiąc się wyraźnie i grzebiąc palcem w uchu.

- Wybacz, potrzebowaliśmy pomocy kogoś mądrego a ty akurat byleś pod ręką. zaś zwracając się do dowódcy, Buttal kontynuował: - to może mała grupka by dała rade się przekraść. Jeśli będziemy tylko czekać to w końcu nas załatwią. Floin, druhu, a ty masz jakiś pomysł co zrobić? W okolicy pełno orków a wiadomości nie ma jak wysłać

-Cóż... Ten pomysł z mała grupką...Byłby niezły w innych okolicznościach.- burknął Zarek - Mają wargi, mają śnieżne psy, no i mają tropicieli. Ja samemu miałbym problem żeby przejść, a o jakiejkolwiek grupie nie wspominając...

Mikaal zamyślił się. Minę miał co najmniej ponuro gdy spojrzał to na dowódcę, to na tropiciela: -A gdyby ktoś odciągnął ich uwagę... ?Orkowie mistrzami taktyki nie byli. Rozkazy rozkazami, lecz gdy widzieli cel, zapominali o wszystkim.

-To da się załatwić przytaknął krasnolud wyjmując szarą torbę - Sadzę że jedno z tych stworzonek szarżujące po lesie zwróci uwagę ... no właściwie chyba ślepy, głuchy i zamknięty w skrzyni elf pijany w trzy dupy by to zauważył . A wtedy w wyrwę stosowna grupa się przemknie zastanawiał się dalej głośno - to powinno wystarczyć

-Em... Prawda, nosorożec zwróciłby uwagę jednego czy dwóch patroli- mruknął niechętnie Mormont, podejmując tok rozumienia podwładnego - Tutaj bardziej chodzi o zwrócenie na siebie uwagi masy orków obstawiającej obszar kilku kilometrów kwadratowych...

-Czyli?- Floin skubnął brodę.

-Dwa tysiące. Może więcej...

-Ekh ekh. A dziesięć nosorożców biegnących w rożnych kierunkach? Bo to tygodniowy limit tej zabaweczki. A jeśli macie proch albo oliwę to doczepimy małe zabawki na ich grzbiety... Buttal zachichotał złośliwie - Jak mawiał dziadek: daj człowiekowi ogień a się ogrzeje, ale wrzuć go do ogniska a będzie mu ciepło do końca życia

-To mogłoby poskutkować...

-Tak.- lord skinął głową - Ale nie samo w sobie. To jednak byłoby "tylko" dziesięć nosorożców... Ale gdyby w ślad za nosorożcami szło... Dwustu zbrojnych pod bronią?

Mikaal uśmiechnął się ponuro: -To na pewno zwróciłoby uwagę orków. Dużej ilości...

- Tak, moglibyśmy udać że maszerujemy w stronę Południowego Bastionu, a mała grupa pod opieką Zareka ruszyłaby na północ, korzystając z zamieszania. Do Kopalni Thoreka jest stąd zaledwie półtora dnia drogi...

Floin porozumiał się wzrokiem z Buttalem: -Ci idioci chcą zrobić za wabik...

- Po pierwsze nie wiemy czy to będą nosorożce. To będzie jedno z czterech losowych zwierząt...niestety. Po drugie to pewna i bezsensowna śmierć. Po takiej bitwie będą czujnie szukać niedobitków- a to nas naraża. Same stworzenia a ludzie się ukryją, wtedy jest szansa. Jeśli przekombinujecie, nikt z nas tu obecnych nie przeżyje i tyle będzie z tego. Lepiej poszukajcie solidnego budynku i się ukryjcie gdy będą szukali.

-Przykro mi to mówić, lecz ten plan ma pewien... okrutny sens.
- Floin wskazał palcem na map

.- Jeśli by zaatakowali, zaatakowaliby mniej więcej tutaj, na zachodzie... Grupa z tropicielem zaś odczekałaby i ruszyła na północ, z dala od pola bitwy...

-Orkowie to orkowie. Myślą prosto- rzucił Mikaal - Nie szukają niedobitków gdzieś gdzie nie było bitwy...

- I tu bym się zgodził gdyby nie jeden fakt który chyba wam umyka...od kiedy "Zwykli" orkowie mają silnych magów? Nie szamanów, ci bywają silni- ale magów? I od kiedy umieją się jednoczyć i planować? spytał rozglądając się po nich - A to znaczy że stoi za tym ktoś inny, a ten ktoś już będzie szukał....bo żeby doprowadzić do czegoś takiego tu machnął ręką na około -Nie może być durniem. Wieloma rzeczami ale nie durniem wyjaśnił swój punkt widzenia kurier ,wzdychając.

-Masz rację... Ale nie może być też wszędzie, kimkolwiek by nie był... Nawet jeśli wydał rozkaz, wątpię żeby uczynił z orków zdyscyplinowaną armię. Mogą patrolować, lecz pewnie szybko o tym zapomną widząc możliwość bitwy. Floin spojrzał na dowódcę Mormonta a potem na kuriera:

-Mi też się to nie podoba, Buttal... Ale jakie inne wyjście mamy? Co innego możemy zrobić? Liczyć na przebicie się siłą do Południowej Baszty lub Kopalni? A może na to że jakimś cudem przemkniemy się przez lasy pełne orków...

- Masz racje, niestety...nie przebijemy się. Diabli nadali. Chyba faktycznie nie ma wyjścia....a nawet nie wiemy czy z kopalni jest się jak skontaktować ze światem...albo czy nikt jej nie zajął, skoro garnizon się zmniejszył westchnął znowu kurier, coraz bardziej zrezygnowany.

Mormont zaśmiał się bez żadnej wesołości: -Oj, Thorek ma pod kopalnią pełni funkcjonujące miasto. Może nie wielkie, ale na pewno warowne, ludne i handlujące z resztą Baledoru...

-A nie każda wiadomość wymaga kuriera...- mruknął Floin

- Mają tam gołębie albo kruki.

-I to i to. - przytaknął Mikaal.- Oraz te takie... Wiesz, światło, przegrody i migając wysyła wiadomości...

Sekary.Buttal słyszał o tym gnomim wynalazku. Silne źródło światła, soczewki i lustro, połączone z odpowiednim zestawem przegród tworzyło mechanizm pozwalający na wysyłanie wiadomości w formie światła.Najskuteczniej działało to w nocy, o ile nie było burz.Ale działało.

Jasne było że gdyby wymyśliły to krasnoludy działało by i za dnia i w czasie burz i w ogóle było by zajebistsze ale to nie był problem na teraz. Teraz zostawała kwestia smętnych decyzji ...: -Nie my tu mamy cokolwiek do gadania, to wasze życia i wasz teren. Cokolwiek postanowicie będzie to właściwe..tak czy inaczej

Mormont pokiwał ponuro głową:

-Dobrze więc... Wy, panowie, pójdziecie razem z Zarekiem.- mężczyzna wskazał na Buttala i Floina.- Weźcie też tego swojego ochroniarza, może wam się przydać... I młodego.

Spojrzał na stojącego obok chłopaka, który wcześniej wyskoczył na tropiciela, chcąc go przestraszyć: -C... CO?!

-To rozkaz, chłopcze.

-Ale mogę walczyć!

-Nie. Masz iść do pozostałych stu członków naszej kompanii i powiedzieć im co się stało... Panie Buttal. Jest pan kurierem, tak?

- Zgadza się odparł Resnik coraz pochmurniejszy. Ten plan mu się tak bardzo nie podobał...a nie miał nic lepszego.

[i] -Kiedy już w kopalni dowiedzą się co i jak, mógłby pan to przekazać moim ludziom?[i/]- zapytał, podając krasnoludowi kopertę - Ostatnie rozkazy gdybym nie wrócił... I nie wrócił nikt z pozostałych oficerów.

- Rozumiem. Oczywiście. Chyba pozostaje życzyć...szczęścia, jakkolwiek źle to brzmi w tej sytuacji..

-Nie martw się, panie Buttal. Nie zamierzamy zginąć. Kiedy odciągniemy już zielonoskórych, znajdziemy odpowiednie miejsce do obrony. W tym wypadku pozostaje nam liczyć na to że uda wam się dostać do kopalni... Powodzenia.

Mormont uśmiechnął się ponuro i uścisnął krasnoludowi dłoń.Następnie spojrzał na Mikaala: [i]-Przygotujcie im wszystko czego będą potrzebować w podróży. O świcie mają być gotowi do wymarszu...

Kurier pokiwał tylko głową. Co tu gadać - będzie co ma być.

Faktycznie wiele do gadania nie było. Kurier schował dyspozycje do kieszeni po czym ruszył dobudzić Torgiego. Ten prychał niezadowolony z pobudki ale posiliwszy się szybko wziął udział w pakowaniu klamotów. Zabrali niewielkie zapasy suchego prowiantu, by nie biec o suchym pysku, jak również pewien zapas wody z ziołami, po pokrzepić się i zaspokoić pragnienie. Nie chcieli obciążać się nadmiernie. Na koniec zaś Buttal wręczył swą torbę sztuczek dowódcy najemników i wyjaśnił jak działa. Pozostawało czekać na instrukcje przewodnika.
 
vanadu jest offline  
Stary 15-07-2013, 23:46   #172
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


Siedząca na metalowym krześle dziewczyna otworzyła niepewnie oczy i zamrugała kilkakrotnie, pozywając się łez i sadzy zgromadzonych pod powiekami.

Po kilku sekundach potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła.

Na jej uśmiech pojawił się krzywy uśmiech.

-Cóż… Mogło być gorzej…

Pomieszczenie, w którym ją zamknięto było raczej skromnie umeblowane. Krzesło, na którym siedziała, stół, chybotliwy kaganek wiszący pod sufitem i rzecz jasna stołek dla miłego pana, który przyjdzie z nią pomówić w cztery oczy. Albo bardzo niemiłego pana. Mogli też grać w tego dobrego i tego złego.

Zakuta w kajdany magiczka znała już podobne taktyki z pierwszej ręki.

Paradoksalnie, najbardziej lubiła przesłuchania przez tego niemiłego pana. Z nimi zwykle wiedziała, na czym stoi już po pierwszych kilku sekundach konwersacji.

Ci mili dość często, przy bliższym poznaniu, okazywali się psychopatami.

Po kilku długich minutach ciszy zaryzykowała i rozprostowała z chrzęstem palce. Nie miała co prawda komponentów, ale to było tylko utrudnienie.

-To na nic

Dziewczyna podskoczyłaby, gdyby nie łańcuchy krępujące jej ruchy. W myślach zganiła się za głupotę.

-On stał tam cały czas.- pomyślała.- Stał za moimi plecami i po prostu był cicho… Idiotka.

Z maską spokoju na twarzy obserwowała jak całkiem przystojny półelf obchodzi stół i siada na stołku z lekkim uśmiechem na idealnie skrojonych ustach.

-Zaklęcia ci tu nie pomogą.- stwierdził, uśmiechając się ciepło.

Czyli to był „ten miły”.

Dziewczyna przewróciła oczami.

-Co? Strefa antymagiczna?

Mężczyzna skinął głową.

-Tak, w całym pomieszczeniu. Zadbałem o to, żeby żaden rodzaj magii tu nie zadziałał. Kapłańska, wrodzona, oparta na artefaktach czy zaklętych kryształach. Gdyby weszło tu magiczne stworzenie, zdechłoby w kilka minut

Czarodziejka ostrożnie skinęła głową.

-Czyli to będzie przesłuchanie w starym stylu?

Półelf pokiwał głową z ciut teatralną bezradnością na twarzy.

-Cóż… Na to wygląda…

Bez szczególnych ogórdek sięgnął po stół i wyciągnął na blat skórzany futerał przewiązany sznurkiem. Kiedy go otworzył w licznych przegródkach zalśniły ostre, metalowe przedmioty.

Dziewczyna przełknęła ślię.

-Powiedzmy że będę chciała mówić… ?

-Możesz skłamać.- odpowiedział spokojnie mężczyzna, wyciągając z ząbkowany lancet i przecierając go jedwabną ściereczką.

-Podobno można zaobserwować czy ktoś kłamie…

-Nie, jeśli ktoś jest bardzo dobrym kłamcą…-
półelf wstał i podwinął rękaw.

-Telepatia?

-Nie pozwolę ci wyjść stąd gdziekolwiek. Wydaje mi się że nawet z kneblem i powyłamywanymi palcami dalej byłabyś w stanię rzucić jakiś brzydki czar, prawda?

-Ja…

-Tak myślałem.


Szarpnęła się i zacisnęła zęby, gdy mężczyzna podszedł do niej i chwycił za włosy, odchylając jednocześnie głowę do tyłu.

Z przerażeniem spojrzała na ostrze zbliżające się do jej powieki i chłodną obojętność w oczach mieszańca.

-Pociesz się, że gdy skończę, nie będę miał wątpliwości, że mówisz prawdę…

Leonard uśmiechnął się smutno i pozwolił ząbkowanemu ostrzu opaść.


***


Wrzaski dziewczyny niosły się echem po korytarzach i pokojach starego dworku na skraju Dzielnicy Królewskiej. Dzwoniły kieliszki w zakurzonych gablotach, myszy uciekały do ogrodu a nietoperze pierzchały ze strychu.

Obserwujący krzyczącą dziewczynę gnom skrzywił się, wpychając sobie watę do uszu. Sargas wyniósł się już przy pierwszym krzyku.

-Czy to naprawdę konieczne?

Stojący obok Leonard skinął głową.

-Tak… Nie zaryzykuję niekompletnych danych w przypadku tej sprawy…

Jean westchnął cicho i spojrzał na wijącą się czarodziejkę.

Prawda, chciała go zabić i do tego zafundowała Sargasowi niezły mózg otrzep. Ale mimo to trudno było nie podziwiać jej uporu. Na początku wbijała tylko palce w oparcie fotela, jęczała i zaciskała zęby. Granicę krzyku przekroczyła dopiero po czwartej minucie kuracji.

-Silna jest…

-Oj tak.-
Leonard sięgnął po metalowy kubek stojący na stole i pociągnął łyka.- Zwykle na tym etapie już dawno wiedziałbym wszystko to, co ona.

Jean podrapał się po policzku i spojrzał na przesłuchiwaną.

I co tu dużo gadać, spodziewał się czegoś… No czegoś innego.

Czarodziejka wiła się, krzyczała i próbowała wypluć płuca z powodu bólu, który tak naprawdę nie istniał. Nikt nie kroił jej ciała. Nie było krwi, którą miała przed oczami. Żadne ostrze nigdy nie dotknęło jej bladej skóry.

Zamiast tego wychudły starzec o woskowej skórze stał nad nią ze świecącymi oczami a chmury energii z jego dłoni falami obmywały głowę pojmanej czarodziejki.




Gnom spojrzał niepewnie na przełożonego.

-Myślałem, że psionicy wyginęli…

-Wyginęli?!-
Leonard parsknął, o mało nie opluwając się pitą wodą.- Zbyt ufasz Lidze Rozpowiadaczy. A Liga zbyt ufa gildiom magów. Nie… Psionicy nie wyginęli ani nie wymarli. Zostali uznani za zbyt niebezpiecznych a magowie zadbali już o to by ścigano ich i wybijano niczym zwierzynę…

-Zbyt niebezpiecznych?
- Jean spojrzał na starca z niedowierzaniem.- Prawda, jest dobry, ale przecież dowolny mag mógłby spokojnie brać się z nim za bary…

-Teoretycznie tak. Ale zwróć uwagę na pomieszczenie
.

Szpieg zrozumiał dopiero po dłuższej chwili.

-Tam jest strefa antymagiczna…

-Tak.

-Więc jakim cudem… ?

-No właśnie.-
Leonard uśmiechnął się lekko.- Psionika, w przeciwieństwie do magii kapłańskiej czy też „klasycznej” kieruje się zupełnie innymi prawidłami. Sami psionicy mają te prawidła wyryte w umysłach i nawet nie zdają sobie sprawy z ich przestrzegania. Nie zmienia to jednak faktów, że żadne zawirowania, blokady czy ten twój cały oricharcon w żaden sposób nie są w stanie ograniczyć „zaklęć” psionika…

Jean zadrżał, rozumiejąc potęgę stojącą za słowami mistrza cieni i szeptów. Leonard uśmiechnął się tylko.

-Teraz rozumiesz…

-Ale czemu go trzymasz? Nie boisz się?

-Pracuje dla mnie na tych samych zasadach, co Chal-Chennet. No i jest bardzo, ale to bardzo przydatny. Chociaż nie przeczę. Ryzyko jest spore.

-Ryzyko, że się zbuntuje?

-Nie. Ryzyk,o że jeśli jakikolwiek mag się o nim dowie to A’loues stanie w obliczu wojny domowej pomiędzy magami a Koroną.-
półelf uśmiechnął się i odłożył kubek.- Do tej pory jednak, udowadnia że owe ryzyko jest opłacalne… Dobrze, już chyba dosyć.

Mówiąc to, wszedł do środka i ruchem dłoni odprawił starca.

Psionik skinął tylko głową i z wielką trudnością opuścił pomieszczenie, wspierając się o sękatej lasce. Kiedy minął Jeana, gnom wzdrygnął się na widok zaszłych mgłą oczu ślepca.


***


Dziewczyna obudziła się minutę później.

Zamrugała i wyprostowała gwałtownie na krześle. Zakutymi w kajdanym dłońmi szybko dotknęła twarzy oraz szyi.

-Co do… ?

-Nic ci się nie stało.
- siedzący naprzeciwko półelf uśmiechnął się lekko, spaltając ręce na stole.- To wszystko to był… sen.

Czarodziejka spojrzała z przerażeniem na Leonarda, próbując odsunąć się możliwie daleko od jego skromnej osoby.

-Potrafię rozpoznać sen… I jestem odporna na iluzję…

-Och, tylko myślisz, że umiesz go rozpoznać. I wierz mi, znam ludzi, którzy potrafią uporać się ze wszelkimi trudnościami.-
coś w uśmiechu Leonarda sprawiało, że nawet głupiec nie próbowałby kwestionować jego słów.

Dziewczyna odchrząknęła i potarła zbolałe gardło.

-Torturowałeś mnie…

-Nie. Torturowały cię myśli mojego przyjaciela obleczone w moją postać. Ja niestety nie potrafię tak zręcznie posługiwać się ostrzem…

-Acha…

-Ale znam kogoś, kto potrafi
.

Jean powstrzymał się od uśmiechu, który próbował wkraść mu się na usta przy tej delikatnej groźbie. Mina magiczki była bezcenna.

Po chwili dziewczyna odzyskała zimną krew. I głos.

-To nie będzie konieczne…

-Ja to ocenię.

-Nikt nie zasługuje na taki los!

-Próbowałaś zabić mojego człowieka.

-Pół człowieka jak już…


Leonard położył dłoń na ramieniu Jeana na wypadek gdyby ten chciał wstać.

-Ale jednak.

-I nie było to nic osobistego! Praca jak praca!

-Czyli rozumiem że chłopakowi Roquesa nic nie jest… ?

-Czy ja wyglądam na sukę, która bez powodu skrzywidzałby dziecko?!


Chłodne spojrzenie ze strony Leonarda i Jeana były dość bezpośrednią odpowiedzią na to pytanie.

Czarodziejka westchnęła cicho, opadając bezsilnie na fotel.

-Będę mówić…

Leonard uśmiechnął się serdecznie, sięgając po stojący na stole dzban i podając przesłuchiwanej kubek z czystą wodą.

-Wiedziałem, że będziesz rozsądna! Proszę, napij się. Gardło musi ci doskwierać

Tylko Jean dostrzegł złożony, skórzany futerał przewiązany sznurkiem podwieszony pod blatem stołu.


Tsuki


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=xrkVTcG4oFs[/MEDIA]


Żaden ze strażników nie sądził, że zwykła, nudna jak falki z olejem sobotnia zmiana potoczy się tak a nie inaczej.

Stojąc przed rozwścieczoną tłuszczą trójka funkcjonariuszy nie mogła zastanawiać się co dokładnie poszło nie tak w trakcie rutynowego patrolu po dzielnicy nieludzi, nazywanej obecnie Dzielnicą Wspólną.

Może owy demagog, domagający się oczyszczenia miasta?

Nie, raczej nie.

Takcy głupcy zdarzali się co i rusz, a większość z nich była po prostu bandą zawiedzionych swoim życiem nieudaczników, którzy przybyli do Skuld w poszukiwaniu łatwego złota i odkryli że nawet w Lantis potrzebne sa jakieś umiejętności żeby owo złoto dostać do ręki. Większość była jednak nieszkodliwa. Obrzucali cały świat obelgami, zrzucając winę za swój los na kogo popadnie.

Chociaż ten konkretny był inny.

Zmieniał intonację głosu, gestykulował i wyraźnie wiedział, co chce powiedzieć. Nie plątał się we własnych tezach, powoływał się na fakty nie tyle prawdziwe, co dostatecznie prawdopodobne by tłum w nie uwieżył.

Większość zkładów kowalskich należała do krasnoludów? Możliwe.

Elfie alkohole wypierały te ludzkiej roboty? Prawdopodobne.

Gnomie wywary i medykamenty były skuteczne, drogie i pozbawiały pracy domorosłych cyrulików?

Cholera, to akurat była najczystsza prawda.

Już wtedy trzech strażników powinno zadbać o przekazanie informacji do innych posterunków, że na Wspólnej coś się święci.

Zamiast tego podesłany dzień wcześniej szczeniak wyszedł, i próbował zgonić krzykacza z kilku skrzynek służących mu za podium.

Potem potoczyło się już z górki. Ucieczka przed rozwścieczonym tłumem, schowanie się w najbliższej karczmie, pech jakim było spotkanie inkwizytora i jego świty, i w ostateczności wyprawa przez ogarnięte chaosem ulice miasta by dostać się do posterunku i przekazać innym strażnicą co dzieje się w jednej z najspokojniejszych dzielnic miasta.

Fredrick Stinger, w oczach Tsuki prezentujący się jako „Pan Mnący Hełm” wstrzymał oddech kiedy rozchełstany wielkolud rzucił się na tłum, siekąc tą swoją potwornie ostrą brzytwą na prawo i lewo. Krew, jucha i odcięte kończyny latały we wszystkie strony, a pani Inkwizytor do której zwracał się z nabożnym szacunkiem krążyła dookoła niego, powodując równie wiele obrażeń co jej rosły przyboczny.

Freddy spojrzał niepewnie na Alexa „Łokciarza” Polliano.

-Zginiemy… Jak nic tu zginiemy…- Westaliańczyk wbełkotał to z trudem, widząc jak z głównej ulicy nadchodzą kolejni ludzie.

W większości uzbrojeni.

-Ja nie chcę umierać!

Celnie wymierzony policzek o mało nie zwalił go z nóg, ale za to przywrócił śladowe ilości zimnej krwi.

Dziewczyna, która w porównaniu do inkwizytorki i jej goryla wydawała się taka… taka zwyczajna, chwyciła roztrzęsionego strażnika za kołnierz i mocno potrząsnęła nim.

-Uspokójcie się, funckjanariuszu!

Fredrick uniósł brwi, kiedy kilka zapadek w mózgu kolegi zadziałało jak trzeba. Niemal mechanicznie wyprostował się i zasalutował, patrząc w dal.

-Tak jest sir!

Ktoś wydawał rozkazy. Ktoś myślał za niego. Było dobrze.

Laurie uśmiechnęła się prawie zadowolona.

-Nie stójcie jak ten kołek! Musicie dostać się na posterunek i nadać wiadomość! Wasz kolega samemu nie przebije się do drzwi.

Freddy zmarszczył brwi i przypomniał sobie o chłopaku, którego do tej pory klasyfikował w umyśle jako „Żółtodzioba”.

Żółtodziób w tym czasie, nazywający się w istocie Jared Padelecki, pół krwi Wislewczyk, niczym jednoosobowy taran parł przez tłum, z wielką wprawą używając przydziałowej pałki oraz mniej przydziałowych łokci oraz kolan.

Chłopak niemal tańczył pomiędzy rozróbowiczami, miażdżąc nosy, kolana i wyłamując stawy.

Stinger przełknął niepewnie ślinę i spojrzał w surowe oczy kapłani, mocno nie pasującej do tak młodej i pięknej twarzy.

Sekundę później zasalutował i wyciągnął zza pasa krótki miecz i Lantyjska pałkę, czyli skórznay worek mieszczący w sobie kamień.

-Nie zawiedziemy pani, sir!

Laurie uśmiechnęła się ponuro, obserwując jak trójka mężczyzn z wprawą i zapałem niedzielnych rozrabiaków rzuca się w tłum.

-Oby, panowie, oby…

Jakby zmęczona tym wszystkim dobyła buławy i ruszyła na pomoc dwójce idiotów bliższych jej niż rodzina, która dawno o niej zapomniała.


***


Tsuki zamachła się, płynnym przemieszczeniem ostrza za plecy sparowała cios pałką i cięciem znad ramienia pozbawił kolejnego przeciwnika życia, rozpłatując go od barku do biodra.

Następnie pochyliła się, wykonała niski piruet i poziomym wymachem ostrza rozcięła w sumie trzy rzepki kolanowe, tym samym wyłaczając z walki dwóch kolejnych agresorów uzbrojonych w improwizowaną, ale jakże niebezpieczną broń będącą do tej pory przyrządami codziennego użytku.

Tsuki przekonała się o tym boleśnie kiedy cios brzeszczotem piły uderzył w jej skórzany naramiennik i wgryzł się w ciało, pozostawiając brzydką, szarpaną ranę.

Jednocześnie Heishiro, wokół którego samurajka krążyła niczym mały księżyc, ryknął ze wściekłością i wykorzystując cała swoją siłę, rozciął na pół dwóch mężczyzn a trzeciego chwycił za gardło i rozłupał mu czaszkę o pobliską ścianę.

Tsuki uśmiechnęła się krzywo na widok powstałego rozbryzgu.

-Ładny deseń

W tej samej chwili benihime zafurkotała w krótkim młyńcu i odtrąciłą na bok ostrze siekiery a następnie wgryzła się w pierś trzymającego ją mężczyzny o szpakowatej brodzie i włosach.

Mężczyzna warknął i osunął się na ziemię, klinując otrze miecza między swoimi żebrami.

Tsuki zaklęła, szarpnęła z całej siły i na ułamek sekundy straciła równowagę.

Ułamek, który skwapliwie wykorzystał stojący obok mieszczuch uzbrojony w pogrzebacz.

Mężczyzna uśmiechnął się, uniósł improwizowany oręż do ciosu a w jego oczach błysnęły ogniki niezdrowego podniecenia. Uderzenie serca później zgasły, kiedy lekki buzdygan rozbił mu czaszkę.

Laurie wpadła pomiędzy Tsuki i jej obrońcę, rozglądając się po zdezorganizowanym tłumie tłoczącym się dookoła.

-Wiesz że jeśli ktoś nimi pokieruje, rozerwą nas na sztuki w kilka sekund?

Samurajka dobrze o tym wiedziała.

Nie raz wielkie powstania chłopskie na Jadeitowych Wyspach były tłumione przez siły kilkunastokrotnie mniejsze tylko, dlatego że tłuszczy brakowało organizacji. Ta sama zasada działa i w tym przypadku, lecz nie do końca w ten sam sposób.

No bo ile, nawet bardzo dobrze wyszkolona trójka ludzi może stawiać czoło rozjuszonemu tłumowi.

Heishiro uśmiechnął się krzywo.

-„Jeśli” to bardzo dobre słowo!- krzyknął by następnie kopniakiem drewnianego chodaka zmiażdżyć twarz pijaka z rozbitą butelką w garści.

Laurie także wyeliminowała następnego napastnika, nie odczuwając z tego powodu najmniejszej przyjemności.

-A strażnicy?- zapytała w końcu Tsuki, dobijając leżącego na ziemi wielkoluda z widłami w ręku.

Kapłanka rozejrzała się.

-Właśnie próbują wejść…

-Próbują?!


Dziewczyna z irytacją usunęła sobie z drogi zawadzającego rozrubowicza uderzeniem buzdyganu.

-Tak! Jeden otwiera drzwi dwóch powstrzymuje tłum!

Tsuki skrzywiła się.

Zamieszki nie były jednak tak łatwym i przyjemnym sposobem rozwijania się jak pamiętała z domu.

Zamiast tego, dostrzegła nieprzyjemnie znajomą postać na dachu pobliskiej stajni.

Demagog uśmiechnął się lekko, kiedy pochwycił spojrzenie samurajki i ze złośliwymi ognikami w oczach pomachał jej dłonią. Następnie przystawił ręce do ust.

-LUDZIE! TU SĄ! NASZYCH BIJĄ! POMÓŻTA LUDZIE, WŁADZA LUD UCISKA!

Heishiro zadarł głowę i splunął przez zęby.

-A to skurwiel…

-Heishiro…

-Gdybym tylko…

-Heishiro!

-Tak pani?


Tsuki uśmiechnęła się lekko.

-Silny jesteś, prawda?

Jakby w ramach odpowiedzi mężczyzna gołą reką powalił obdartusa z tasakiem rzeźnickim w ręku.

-Tak, panienko.

-A daleko byś mną rzucił?



***


Krzykacz uśmiechał się lekko, obserwując z góry całe zamieszenie.

Och, jakże łatwo było kontrolować tłum. Bezmyślną masę zawiedzonej życiem tłuszczy, szukającej sposobu by uczynić swój nędzy żywot ciekawszym, albo chociaż uczynić jestestwo innych odrobinę gorszym od swojego.

Lanits było ku temu idealne.

Miasto możliwości, liberalizmu i złotego snu. Każdy mógł wybić się tutaj z dna, zakosztować bogactwa i dobrobytu.

No, jak widać nie każdy, skoro tak wielu chętnie dało się poprowadzić do walki z „uciskającymi ich trybami skorumpowanej władzy”. To, że władza nie miała z tym żadnego związku było już całkowicie inną kwestią.

Kwestią istotną zaś była elfka.

Przybłęda zza morza, główny cel całych rozruchów i wydawałoby się że niegroźny pionek w rękach inkwizycji, który to wpakował się w gówno większe niż mógłby sobie wyrobrażać.

Najęty demagog uśmiechał się, kiedy miotała się pośród motłochu, wlacząc wraz z towarzyszami o życie.

Uśmiechał się nieco mniej, kiedy odkrył że idzie jej to całkiem nieźle.

Uśmiech zniknął jednak z jego twarzy całkowicie, gdy dziewczyna rozpędziła się, wbiegła na ramię swojego gorylowatego towarzysza i z pomocą jego mocarnych rąk wybiła się w górę, by dość ciężko wylądować na dachu kilkanaście metrów od niego.

-Witam.- rzuciła z chłodnym uśmiechem.

W tej samej chwili skrzynka Separowa na dachu posterunku rozbłysła światłem, dając sygnał do pozostałych strażnic.

Tsuki obnażyła zęby w uśmiechu niczym wilk.

-Koniec zabawy.

Demagog rzucił się do ucieczki.



Petru


-No dobrze… Wyjaśnisz nam, co zaszło?- zapytał poirytowany Rulf, wyciągając z kieszeni fajkę i nabijając ją jakimiś podejrzanymi, fluorescencyjnymi liścmi.

Petru pozwalający nastawić sobie wybity bark zmarszczył brwi.

-Skąd to masz?

-Preznet od tubylców
.- mruknął zapalając ją i zaciągając się dymem. Po kilku sekundach wycelował w tropicela ustnik i uśmiechnął się krzywo.- A ty nie zmieniaj tematu! Co cię spuścimy z oczu, coś ci się dzieje…

-Tym razem to…

-Moja wina.-
dokończył siedzący pod ścianą Buri-Ghkan.

Półork garbił się na stołku a dziewczyna, którą Petru dostrzegł wcześniej w tłumie zszywała mu rany na plecach, wyryte tam przez szpony nieumartych. Co jakiś czas przecierał brudną ścierką ostrze topora, niezbyt przejęty ościaną igła raz za razem kłująca mu grzbiet.

Wyciągnięty przy paleniska Aust założył ręce pod głowę.

-Mógłbyś rozwinąć myśl, wodzu?

W szałasie w koronie drzew trudno było uwierzyć w horror, który rozlegrał się godzinę wcześniej na cmentarzysku.

Półork uśmiechnął się bezradnie.

-Upuściłem topór.- mruknął, spoglądając na leżącą mu na kolanach broń.

Petru przewrócił oczami.

-A to ja ciągle słyszę że jestem idiotą… No właśnie, gdzie jest Ceth?- zapytał poirytowany nieobecnością druida ,kiedy ten był potrzebny.

-Poszedł oglądać drzewa i totemy.- Rulf zagrył ustnik fajki i przewiązał ramię tropiciela skórzanym pasem. Następnie zaparł się stopą o jego bark.- Uwaga, może trochę…

-AAaRgH!

-Zaboleć.-
harcownik uśmiechnął się zadowolony i puścił rekę towarzysza i pozwalając mu rozruszać zdrętwiałe mięśnie.- Widzisz, szybko poszło. W wojsku co rusz musiałem nastawiać różne łamagi

Aust rzucił ptyk do ognia.

-Goń się.

-No, ale wracając do tematu idiotyzmów, to o co chodzi z tym toporem?- podjął znowu brodaty weteran, rozkładając się wygodnie na trzcinowym legowisku.

Buri-Ghkan wzruszył ramionami.

-To mój topór…

-No i?

-Nie rozumiesz. To MÓJ topór.
- podkreślił półork, przerzucając broń z ręki do ręki.- Nosił go mój pradziadek, miał go mój dziadek, a ojciec przekazał go mi. To mój topór, tak samo jak był on toporem moich przodków. Prawda, drzewiec sam wymieniałem, ostrze było przekowane a szpikulec na jelcu to pomysł dziadka, ale to wciąż ta sama broń którą nosili mężczyźni w mojej rodzinie od pokoleń…

-Ale to topór, a mogłeś przecież zginąć...


Wódz uśmiechnął się lekko.

-W wiosce jest wielu, którzy zajęliby moje miejsce. Ale mój topór jest jeden.- odparł, jakby było to coś oczywistego.- Nie chcę dać mojemu synowi pałki nabijanej kamieniami…

Wzrok Petru bezwiednie przeskoczył na opatrująca go dziewczynę.

-No więc wy… ?

-Nie
.- odparł krótko Ghkan, poruszając ramieniem i sprawdzając czy założone do tej pory szwy dobrze trzymają.

Dziewczyna klepnęła go w tył głowy i zrugała w kilku słowach.

Półork uśmiechnął się.

-Daila była żoną mojego brata krwi. Brata ukąsił wąż i zmarł, ale był moim bratem. Bracia Krwi służą wodzowi aż do śmierci, niejednokrotnie oddając za niego życie. Jednocześnie wódz ma obowiązek opiekować się ich rodzinami…

Milczący do tej pory M’koll uśmiechnął się lekko, opatulony w swój płaszcz siedząc w kącie.

-Cóż, coś za coś… Chociaż sądzę że twoja… szwagierka byłaby bardziej zadowolona z żywego męża niż z opieki wodza który i tak ma dużo na głowie.

Nim Petru zdążył skracić przyjaciela, Daila spojrzała nań chłodno.

-Obyczaje są tutaj ważne, przybyszu. Nie mi decydować o ich słuszności…

Petru uniósł brwi i poderwał się do pozycji siedzącej.

-Mówisz we wspólnym?

-Nie tylko Buri-Ghkana przyniosła tu woda
…- odpowiedziała enigmatycznie, nakładając na ranę wodza zielonkawą maść.- Skończyłam. Nie drap i nie właź do wody aż samo nie odpadnie…

-Oczywiście…

-I nawet nie próbuj mi potem wmawiać, że złapała cię niespodziewana ulewa!-
dodała w progu, opuszczając nadziemną chatkę.- Mam dość roboty z dziećmi żeby niańczyć jeszcze ciebie.

Wielkolud uśmiechnął się złośliwie kiedy wyszła.

-Cud kobieta. Radosna jak chmura burzowa.

-SŁYSZAŁAM!

-I słuch jak nietoperz
…- dodał ciszej, oglądając się w stronę okna.

Rulf zaśmiał się cicho.

-Ale wracając do tematu… Zamiast uciekać, zostaliście na bagnie z powodu twojego rodowego topora i własnie dlatego ciebie poharatały żywe trupy a Petru nauczył się latać, tak?

-Mniej więcej…- mieszaniec skrzywił się, przypominając sobie zombie, który chwycił go i mimo miecza wbitego w pierś cisnął nim kilka metrów, prosto na drzewo, nim sam padł prosto w objęcia brudnej wody, z dwuręcznym ostrzem tkwiącym w ciele.- Chociaż same trupy nie były takie zwykłe…

-Co masz na myśli?- zainteresował się M’koll.

-Sam nie wiem… Poczekajmy za Ceth’em…

-Kto mnie obgaduje?


Petru obrócił głowę i westchnął cicho na widok dziarskiego starca, który wszedł do ich lokum wymachując kosturem.

Tuż przed nim wpadła do środka roześmiana Lu’ccia, która uradowana podbiegła do Petru.

-Nie uwierzysz, co znalazłam!

-No przyznaje szczerze, jest to możliwe… Em… Żółw?-
zapytał niepewnie tropiciel, zezując na małe stworzonko w rękach dziewczyny.

Lu’ccia promieniała dumą.

-Jest cudowny!

-Bo ja wiem…-
Petru trącił go od niechcenia palcem.- Żółw jak żółw…

Ceth zarechotał cicho.

-Nie robiłbym tak na twoim miejscu…

-Czemu?


Nim druid odpowiedział, żółwik wystawił łepek, rozwarł szczęki i lekko wytrzeszczył oczy.

Ułamek sekundy późnie Petru cofnął się do tyłu przed językiem ognia.




Płomień zniknał w pyszczku małego płaza, który znów schował się w skorupie, najwyraźniej zadowolony z ciepła dłoni dziewczyny.

-Mówiłam! Jest cudowny!

Ceth pokręcił głową i opadł na przygotowaną dla niego trzcinową matę.

-Ech, dzieciaki i ich zwierzątka…- skierował zainteresowany wzrok na Petru i Buri-Ghkana.- No! To o czym chcieliście mi powiedzieć, co? Bo zakładam że moje rewelacje na temat lokalnych bogów i tego drzewa nie wzbudzą odpowiednich okrzyków zachwytu…

Lu’ccia zaś smyrała żółwia po łebku. Stworek nie wyglądał z tego powodu na nieszczęśliwego.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=U7UNLAuvi80[/MEDIA]


Kolumna, orków sunęła powoli przez wysoki śnieg, z trudem przemierzając płytki wąwóz pomiędzy ścianami lasu. Okute oraz futrzane buciory ryły bruzdy w białym puchu a słaby blask przedświtu oświetlał ich zgarbione, obciążone zbrojami oraz bronią sylwetki.

Pomiędzy piechurami dało się dostrzec nielicznych jeźdźców na wargach a co jakiś czas z równych szregów wyrastała postać ogra lub też śnieżnego trola, porośniętego białym fytrem i małymi krzakami, zdolnymi zapuścić korzenie grubej, pokrytej lodem oraz brudem skórze.

Było ich blisko pół tysiąca.

I żaden z nich nie dostrzegł ciemnych sylwetek przemykających pomiędzy drzewami za południową ścianą lasu.

Najemnicy z „Dzikich Gęsi” byli w tym dobrzy.

Unikaniu walki, zwiadach i szybkich wypadach za linię wroga. Mogliby przejść kilka kilometrów w stronę Civ Undun nim któryś ze zwiadów wroga dostrzegłby ubranych na czarno wojowników i wszczął alarm.

Zamiast tego, Mormont wolał uderzyć.

W z góry upatrzonym miejscu. Szybko, burtalnie i bez względnie. Zadać wrogowi możliwie wielkie straty przy pierwszym uderzeniu, a następnie wybić go do nogi i przygotować się do nadejścia posiłków. Bo ich pojawienie się były tylko oczywistą kwestią czasu.

Lasy i zbocza gór roiły się od zielonoskórych.

Dlatego też stojący na szczycie wzgórza Lord Dowódcy powoli dobył miecza i poprawił tarczę na ramieniu. Nie był młody, męczył się szybciej niż kiedyś a oręż w jego dłoni nie rozłupywał tarcz i wrogich pancerzy.

Zamiast tego „Stary Tur” miał wprawę w przeżywaniu.

Siatka niezliczonych bliz pokrywała jego twarz oraz dłonie, świadcząc o tym że starzec widział w swoim życiu więcej bitew niż sam by sobie tego życzył.

Dlatego też Mikaal, jeden z jego zaufanych kapitanów nie zawahał się kiedy jego dowódca dał znak do ataku i dźwiękiem rogu obwieścił to pozostałym oddziałom otaczającym kolumnę orków.

Zielonoskórzy z zaskoczeniem i pierwotną paniką zaczęli rozglądać się i szukać źródła ataku, kiedy strzały, kamienie, oszczepy oraz ścięte pnie drzew spadły na ich szregi, zbierając obfite żniwo śmierci. Hersztowie tłukli i kopali podwłanych, próbując przywrócić ślady dyscypliny. Ogry i trolle miotały się, tratując własnych sojuszników a wargi w krawym szale zrzucały z grzbietów swych jeźdźcówi i kąsały kogo popadnie.

Największy chaos zogniskował się jednak, gdy na zboczach pojawiły się dwa tygrysy, niedźwiedź, lew i dwa nosorożce.

Siedzący na przyzwanym koniu bojowym, Mormont uśmiechnął się lekko, widząc jak ta niezwykła menażeria masakruje wszystko na swojej drodze, drapiąc, miażdżąc, gryząc i tratując.

-Cóż… Teraz nie ma już odwrotu

Mikaal uśmiechnął się ponuro, zakładając hełm i ważąc w dłoni topór bojowy.

-To prawda, sir

Stary wojownik wzniósł w górę miecz.

-Szarża! Na śmierć i zatracenie!

-Śmierć skurwysynom
!- odpowiedzieli mu chórem jego ludzie i fala przypływu uderzyli w pogrążone w chaosie oddziały orków.


***


Orkowych tropicieli i harcowników było słychać z daleka.

Nawet jeśli zielonoskórzy pojmowali podstawowe zasady badania śladów, skradania się oraz kamuflażu, cały czas nie potrafili pojąć prostej zasady że jeśli oni nie węszyli zwierzyny, to nie znaczy że „zwierzyna” nie wytropiła ich.

Dlatego też ponad tuzin orkowych łowców wraz z liczną świtą goblińskiego mięsa armatniego przetoczył się przez polanę, rąbiąc gałęzie drzew, pochrząkując oraz dewastując wszystko na swojej drodze.

Nagle jeden z goblinów przystanął na chwilę i marszcząc szpiczasty nos zbliżył się do wystającego ze śniego drzewca.

Nazywał się „Kamienna Tratwa” i nawet jak na standardy swoich pobratymców nie należał do najbystrzejszych. W sumie, gdyby ktokolwiek go zechciał, plemie sprzedałoby go pewnie za kilka zardzewiałych noży albo butelkę grogu.

„Kamiennej Tratwy” nikt jednak nie chciał. A że łatwiej było go ciągnąć za sobą niż zmusić do zostania w osadzie, głupi goblin biegał wraz ze swoimi ziomkami, tak samo jak oni krzyczał groźnie, a w przypadku zagrożenia pierwszy ruszał do przodu, na chwałę klanu, Złego Księżyca oraz wszystkiego w co wierzyły gobliny.

W normalnych warunkach „Kamienna Tratwa” zostałby oddany szamanowi, by ten nakarmił go odpowiednimi grzybami i uczynił berserk erem.

Niestety, w parze z pustym łbem „Tratwy” szła także niezwykła odporność na wszelkie jady i trucizny. Grzyby, zioła i napary nie działały na niego, tak samo z resztą jak jad żmij, które to chętnie wygrzebywał ze śniegu i pająki, które łapał w ciemnych jaskiniach i zjadał żywcem.

Dlatego też, kiedy w oddali rozległ się dźwięk rogu a po zimowym powietrzu rozlał się pobudzający zapach krwi, żaden z orków czy goblinów nie spostrzegł, że kogoś brakuje.

A brakowało „Kamiennej Tratwy”.

Samotny goblin popukał z interesujący przedmiot, obszedł kilka razy i podrapał się po nosie, by następnie chwycić drzewiec oburącz i pociągnąć z całej siły.

Stworek prychnął, zaklął w swoim gardłowym języku i spróbował jeszcze raz, plując wcześniej na ręce.

Z gardła goblińskiego wojownika wydał się skrzek zachwytu, kiedy przedmiot poruszył się, przechylił i jął wyłaniać się ze śniegu. Oczy „Kamiennej Tratwy” zabłysnęły, kiedy słabe światło nadchodzącego poranka padło na wspaniale wykonany topór bojowy.

Przytroczony do pleców kryjącego się pod śniegiem krasnoluda.

Torrga skrzywił się, splunął i złapał pokurcza za twarz z ponurą miną.

Spod śniegu dookoła nich wyłoniły się jeszcze kolejne dwa krasnoludy, młody człowiek oraz okryty skórami i kośćmi stwór, który równie dobrze mógł być krasnoludem co człowiekiem.

„Kamienna Tratwa” zaskrzeczał przerażony.

Potem jego głowa eksplodowała niczym trafione młotem jabłko.

Buttal skrzywił się.

-Śmierdzący stwór…

Zarek pokiwał głową.

-Ta… Dobrze, że reszta nas nie zauważyła… Ruszajmy.

Młody spojrzał jeszcze tęsknie w ślad za oddalającymi się orkami. Mimo sporej odległości dzielącej ich od bitwy, ściany gór potęgowały szczęk broni i charakterystyczny dla zbrojnego starcia rozgardiasz.

-Oni tam walczą…

-Walczą, żebyśmy mogli pomóc komuś więcej niż tylko sobie!-
warknął poirytowany tropiciel, łapiąc szczeniaka pod łokieć i popychając przed siebie.- Rusz ten tyczkowaty tyłek! Długa droga przed nami a musimy być szybcy jeśli chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć towarzyszy! Rusz się!

Chłopak zachwiał się i padł na śnieg, tylko po to by szybko podnieść się i niemal biegiem ruszyć przed siebie.

Buttal westchnął.

-Szybko się zmęczy…

-To go poniesiecie. Krasnoludy to w końcu juczne muły w przebraniu.-
zażartował ponury Zarek, poprawiając łuk na plecach.- A teraz za mną. I cisza…

Floin uśmiechnął się ponuro.

-A już miałem ochotę sobie pośpiewać…- burknął sarkastycznie, brnąc przez śnieg niczym mały spychacz.

Pod niebo, rozjaśniane wschodem słońca, niosły się dźwięki bitwy.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 24-07-2013, 11:04   #173
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Heishiro obrócił się, barkiem odepchnął jednego z napastników a szerokim cięciem ciężko zranił kolejnych dwóch na swojej drodze.

Laurie zaś uniosła dłoń i wykrzyczała inkantację.

Pobliski rozróbowicz wrzasnął by sekundę później eksplodować w chmurze krwi. Nasączenie jego ciała negatywną energią było równie widowiskowe co obrzydliwe.

Wielu jego kolegów na ten widok obróciło się i uciekło.

Kapłanka zaś zadarła głowę i spojrzała na przyjaciółkę.

-My sobie tutaj poradzimy, o ile straż dostatecznie szybko ruszy dupę! Goń gnoja!


-I nami się nie przejmuj!-
dodał Heishiro, kopnięciem łamiąc jakiemuś obdartusowi żebra.

Jakby na to nie patrzeć, miała sporą przewagę. Goniła w końcu wrednego gnojka, burzyciela, który podjudzał tłum do zamieszek. Nie wyszkolonego wojownika, pełnego gracji i zwinnego niczym dachowiec. Jakkolwiek jakby to nie brzmiało, nikt nie zaprzeczył, że dachowce potrafiły się wspinać po dachach.

-Nie dajcie się zabić!-


I ruszyła, z dużo większą wprawą i gracją niż jej cel. Bo jakby nie patrzeć, za dzieciaka się zawsze wspinało na drzewa i skakało z kamienia na kamień. Tutaj było tylko trochę trudniej.

Mężczyzna pędził przed siebie jak szalony, przeskakując z dachu na dach i zostawiając za sobą lawinę spadających dachówek oraz mnóstwo dziur w zaniedbanych dachach.

Tsuki zaś z niemałą gracją biegła za nim, zwinnie balansując po szczytach dachów i unikając tym samym toru przeszkód zostawianego przez uciekającego mężczyznę.

Demagog natomiast zaczął powoli zadawać sobie sprawę jak w gównianej znalazł się sytuacji.

Biegł szybko lecz z każdym skokiem i pokonywanym dachem zaczynało brakować mu sił. Zachowywanie równowagi za ukośnym i nierównym podłożu pochłaniało go coraz bardziej a on sam okupywał to zmniejszeniem prędkości biegu.

Po kilku minutach pościgu, w sercu Dawnego Miasta, najstarszej dzielnicy Lantis, popełnił błąd.

Nie chcąc zwalniać i tym samym zbliżać się do Tsuki, odpuścił sobie ocenienie odległości do pobliskiego dachu i skoczył w ciemno.

Samurajka zobaczyła tylko jak jego postać znika za krawędzią dachu, by następnie niezbyt zgrabnie wpaść przez okno do starej, zrujnowanej kaplicy, jakich wiele było w tej dzielnicy.

Ta szczególna wyglądała jednak jakby tylko mech i winorośl trzymały ją w jednym kawałku.

Wpadła za demagogiem, nie zwalniając nawet na chwilę. Ale gdy jej przeciwnik po prostu się wpierdolił jak ostatnia łamaga i pewnie zarył głową o podłogę i wszystko w okolicy, ona zgrabnie wykonała przewrót przez ramię i odruchowo sięgnęła po miecz by, jeśli jej zwierzyna była w zasięgu, ciąć go. Mimo wszystko cisza jaka zapadła na poddaszu starej świątyni sprawiła że dziewczyna zwolniła nieco z dłonią na rękojeści miecza.

Niestety, ilość gruzu na podłodze uniemożliwiała określenie w którą stronę udał się ścigany lecz ładny rozbryzg krwi pod nogami samurajki wskazywał na to że lądowanie nie obeszło się bez obrażeń ze strony jego osoby.

Po przejściu kilku kroków pomiędzy trzeszczącymi podporami dachu Tsuki usłyszała jego głos.

-Czy ty naprawdę sądzisz że wyjdziesz z tego cało? Teraz lub później ktoś cię dopadnie. Bo zrobiłaś coś, czego nie można wybaczyć...


Dochodził jakby ze wszystkich stron.

Tropić bez wytchnienia, bez zatrzymania, by ten marny byt oblała fala strachu o jego nędzną egzystencję!

Mimo wszystko cisza jaka zapadła na poddaszu starej świątyni sprawiła że dziewczyna zwolniła nieco z dłonią na rękojeści miecza.

Niestety, ilość gruzu na podłodze uniemożliwiała określenie w którą stronę udał się ścigany lecz ładny rozbryzg krwi pod nogami samurajki wskazywał na to że lądowanie nie obeszło się bez obrażeń ze strony jego osoby.

Po przejściu kilku kroków pomiędzy trzeszczącymi podporami dachu Tsuki usłyszała jego głos.

-Czy ty naprawdę sądzisz że wyjdziesz z tego cało? Teraz lub później ktoś cię dopadnie. Bo zrobiłaś coś, czego nie można wybaczyć...


Dochodził jakby ze wszystkich stron.

Zaczęła krążyć po pomieszczeniu, czujnym okiem badając każde miejsce i każdy zakątek. Byłaby to ujma gdyby została zaskoczona przez tą pchłę, która miała czelność chcieć się nią żywić.

Cóż to była za pchła, wredna, upierdliwa, brzydka jak Oni i w dodatku upierdliwie nie dająca się zgnieść.

Mimo wszystko, tutaj to ona była łowcą, a on zwierzyną. Tylko kwestia czasu. Tylko kwestia dobrze wymierzonego pierwszego uderzenia oraz upewnienia się, że będzie umrze on szybko. Zasługiwał na długie cierpienie, ale wolała nie ryzykować, że ktoś go uratuje.

-Ech... Jesteś tylko jak nędzny trybik w machinie jaką jest Inkwizycja... A tam trybiki wymieniane są bez wyrzutów sumienia, jeśli tylko któryś złamie się w trakcie pracy lub zniknie w niewyjaśnionych okolicznościach...-
głos przemieścił się jakby i skumulował tuż przy uchu Tsuki.- Zupełnie jak ty, już niedługo...

Nie złapała przynęty. Nie, nie mogła sobie pozwolić na takie coś. Niby głos przy uchu ale brakowało oddechu, brakowało ciepła drugiego ciała i brakowało tego uczucia.

Dlatego cięła w stronę głosu, ale nie z całą siłą i definitywnie planując od razu przejść do parowania. A jednocześnie chwyciła swoje wakizashi i była gotowa do ataku z drugiej strony.

Katana z furkotem przecięła powietrze.

Jednocześnie kurz z drugiej strony dziewczyny zafalował, kiedy obleczona w szmaty postać zmaterializowała, wyciągając przed siebie dłonie o bladych palcach.

Mężczyzna zamarł i zachłysnął się powietrzem kiedy wakizashi wbiło mu się głęboko w pierś, miażdżąc mostek i wychodząc między łopatkami.

Ku zdziwieniu Tsuki, mężczyzna uśmiechnął się.

-A może nie jesteś jednak taka głupia...


Zniknął w małym wybuchu dymu, by zmaterializować się z drugiej strony pomieszczenia. Ostatnie, co Tsuki zobaczyła nim oddalił się, były długie kły na bladej twarzy.

-Nie spotkałam osobiście, ale czyżby wampir? Nic specjalnego, spodziewałam się po opowieściach o nich czegoś... lepszego. Nie szczura.-


Podążyła, a jakże, przygotowana na drugi atak ze strony wampira. Dlatego tym razem używała od razu obu broni, przygotowana na te żałosne iluzje. Zbyt "widoczne" jeśli można tak to było ująć.

-A jednak głupia... Zagraniczna kurewka, ot co! U was wampiry są jak zwierzęta, nieco tylko lepsze od zombie czy też innych nieumarłych... Tutaj, jesteśmy potężne! Byliśmy...-
cofnął się o kilka kroków przed Tsuki, obserwując jej każdy krok.- Teraz, jak widzisz, musimy zniżać się do poziomu najemników. Za duże pieniądze, ale jednak najemników...

Zarechotał cicho.

-Chociaż zabicie kogoś z Inkwizycji, tropiącej nas jak zwierzęta, jest dla mnie czymś co mógłbym zrobić za darmo... No dalej, pokaż mi co potrafisz! Bez swojej ślicznej przyjaciółki jesteś wobec mnie niczym! Zwykła, głupia, skośna panna rębajło!


Ostrza opadły.

Wampir zaśmiał się kiedy wakizashi wbiło mu się głęboko w brzuch, obryzgując rekę Tsuki czarną krwią.

Śmiech zmienił się jednak we wrzask przerażenia kiedy Benihime, piękna, pobłogosławiona mocą przodków Benihime rozorała mu pierś, prawie odrąbując przy tym rękę w łokciu.

Rana wybuchnęła światłem a nieumarły odskoczył jak oparzony, by wesprzeć się plecami o ścianę.

-Co... ?!-
jego oczy w przerażeniu śledziły ostrze, lśniące złotem od kontaktu z jego ciałem.

-Mogłabym być orkiem lub gnollem. Wciąż lepiej niż martwe truchło. Wampiry nie mają ciśnienia bo są martwe, prawda? Impotencja musi boleć.-


Ouć.

Atakowała dalej, używając wakizashi do ściągania obrony na siebie, a katany do zadawania obrażeń. Niezależnie od broni, zrani go. A jeśli się jej poszczęści to trafienie zaliczy Benihime. Czarna krew nie była czymś czego użyłaby dla broni, ale nie można być wybrednym. Cywile dostarczyli tylko tak mało krwi by nasycić jej głód.

Wampir zaś zawodził. Miotał się. Rzucał na boki i próbował umykać od zabójczego ostrza.

Paradoksalnie, przy tej próbie zabójstwa, nie przewidział jakiegokolwiek oporu ze strony ofiary.

I teraz cierpiał tego konsekwencje, przyjmując koleje ciosy na ręce i plecy.

Kiedy zaś trafiała go Benihime, dodatkowo zataczał się i leciał do przodu, jakby trafiony oburęcznym młotem lub też taranem.

Po kilku takich cięciach padł na ziemię, by jąć się czołgać.

-Błagam, nie...-
wyjęczał kiedy Tsuki zaczęła się do niego zbliżać z obnażonym ostrzem.- Ja... Ja dużo wiem...

Westchnęła.

-Naprawdę myślisz, że jakiekolwiek żałosne informacje nasycą mój głód? Może i dałbyś mi namiary na większa zwierzynę, ale co mi po tym jak ja jestem głodna teraz?-


Ostrze zbliżało się niebezpiecznie, dla wampira, skierowane ostrzem w dół. W ciało nieumarłego.

-Poza tym jestem członkinią inkwizycji. Zawsze mogę zaspokoić swoją potrzebę na tłumie, a ciebie dać w opiekuńcze ramiona Inkwizycji. Jestem pewna, że kąpiele w wodzie święconej czy wtapianie świętych symboli w twoją skórę też skłoni cię do mówienia.-


Wampir zamarł widząc lśniące ostrze.

-Ja... Zapłacili mi bo według nich Lantis, jak i całe Skuld, to siedlisko zepsucia. Mnie gówno obchodzi ideologia, ale wyraźnie zrobiłaś coś co uratowało to miejsce przed upadkiem... Z drugiej strony płacą mi nie za miasto, lecz za ciebie, więc jednak...


Jego dłoń wystrzeliła w bok i uderzyła w mur.

Cios ten nie był nadludzki. Kamień w ścianie nie pękł, spoiwa nie eksplodowały. Osłabiony wampir miał jednak wciąż dość siły by minimalnie naruszyć od setek lat niszczejący mur.

Strop zatrząsł się kiedy ściana zaczęła się poruszać.

Wampir już jednak tego nie widział. Jego czerep leżał kilka metrów od ciała w rosnącej kałuży krwi.

-Musiałeś to zrobić, po prostu musiałeś!-

I oczywiście rzuciła się pędem do przodu, w kierunku wyjścia. Nawet nie starała się obejrzeć ciała umarlaka czy przeszukać, niezależnie od tego czego by nie miał, nie było to warte bycia zasypaną pod gruzami jakiegoś syfiastego, rozpadającego się budynku w jednej z najbrudniejszych dzielnic miasta.

Ściana pod którą leżało wampirze truchło zapadła się powoli kiedy cegły z jej środka zostały wypchnięte na zewnątrz z powodu naruszenia zaprawy.

Wraz ze ścianą jął walić się dach.

Deski wspornicze pękały lub nawet eksplodowały pod naporem starych kamieni. Dachówki sypały się niczym deszcz, kamienny pył wypełnił powietrze.

A Tsuki biegła.

Nim sklepienie w ogóle zaczęło się zapadać, była już w połowie poddasza. Kiedy pierwsze dachówki rozbiły się o podłogę, ramieniem uderzyła w zbutwiałe drzwi i wyrwała je z zawiasów.

I wraz z nimi poleciała w ciemność zawalonych schodów.

Puste uczucie przerażenia zostało jednak szybko zastąpione przez ból kiedy to pięć metrów niżej uderzyła w jeszcze trzymające się półpiętro, a spróchniałe deski jakby zamortyzowały upadek.

Mimo wszystko lewa ręka zdrętwiała jej boleśnie a na głowę spadł pył z walącego się poddasza.

Fakt że sama klatka schodowa również się zatrzęsła nie był w żaden sposób pocieszający.

Tak, to w jej stylu, przetrwać walkę z tłumem wściekłych kmiotów i zabić wampira, a najpewniej większość zbić będzie od tego upadku lub wyrżnięcia się gdzieś na zakręcie.

Norma! Ona jedynie biegła do wyjścia, nie przejmując się pyłem na ubraniu i na włosach. Brodziła w miastowych odpadach i we krwi bożka zgnilizny i syfu. Pył starej świątyni to nic w porównaniu do tamtych przeżyć.

Co było niemiłe to fakt, że to właśnie lewa ręką była jej główną, więc będzie trzeba uważać od teraz na nią. Ostatnie czego jej było potrzeba to utracić w niej czucie.

Dawna świątynia...

Miejsce kultu, modlitwy, duchowego uniesienia...

Czymkolwiek nie byłaby dawniej, obecnie zaniedbany budynek jakby zapadał się w sobie, wznosząc w niego chmury kurzu i jazgotu uderzających o ziemię kamieni.

Tsuki biegła, zwinnie przeskakując z nogi na nogę i unikając fragmentów sklepienia opadających niebezpiecznie blisko jej nóg. Kilka kamieni śmignęło jej tuż koło głowy. Deska wspierająca strop spadła tuż pod nogi i zmusiła do skoku ponad dziurą która otworzyła się prosto do kościelnej kaplicy.

W ostateczności jednak, samurajka przeleciała przed stare drzwi głową do przodu, sekundę przed zawaleniem się całej konstrukcji.

Odruchowo ukryła głowę ramionach, czekając aż rumor ucichnie.

Ciszę jaką nastał kilkanaście sekund później przerwał starczy głos.

-O kurwa mać... Co tak jebutło... ?


W pyle unoszącym się w powietrzu trudno było zobaczyć własną dłoń a co dopiero znajdującego się kilka metrów dalej nieznajomego.

Wypuściła z ust chmurkę pyłu, po czym poskrobała język z niego i splunęła parę razy. Starła też pył z twarzy, używając do tego chusty namoczonej wodą z jej wiernego bukłaka.

-To miejsce było sprofanowane przez wampira ukrywającego się tutaj. Proszę się nie martwić, Inkwizycja się tym zajęła. A budynek i tak był do rozbiórki, stwarzał zagrożenie. Jak widać...-

-Przykro mi, ale dla mnie nic nie widać, młoda damo.-
mężczyzna zarechotał, a gdy pył opadł, Tsuki zobaczyła bezdomnego starca wspartego plecami o ścianę domu naprzeciwko rumowiska.

Mleczne oczy były ledwo widoczne spod włosów, które to toczyły zażartą walkę z broda o ostanie kilka centymetrów kwadratowych nieowłosionej skóry na jego twarzy. Brwi już dawno stworzyły własny, nietykalny bastion.

Mały, krzywonogi kundel spał mu na kolanach, niewzruszony hałasem.

Starzec odkaszlnął.

-Czyli starą świątynię szlag trafił... ? Nieźle, ale szkoda że reszty tego dystryktu szlag jeszcze nie trafił...-
zarechotał ponownie.- Kiedyś tu mieszkałem. W czasach kiedy jeszcze wiara rządziła Lantis, i całym Skuld...

-Nie było mnie wtedy, ale jeśli oferujesz historię to będę zaszczycona móc ja poznać.-


Lekko podrapała się po ramieniu.

-W ramach przeprosin za hałas, zapraszam do baru na mój koszt.-

-Baru... ?-
mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.- Od lat nie byłem w barze...
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 24-07-2013, 23:36   #174
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Psionika jakoś nie przerażała Jeana mimo iż parał się sztukami tajemnymi (albo sztuczkami, jak wypominała kpiącym głosikiem Panna G.). Gnom wszak oprócz typowej magii dysponował, jeszcze czymś bardziej... niezwykłym. Jakąś mroczną mocą tkwiącą w jego krwi.
Niemniej samo przesłuchanie i tak wydawało się mu okropne. Nawet gdy występował w roli widza. Zdecydowanie wolał inne rozrywki. I inne sposoby negocjowania. Choć trudno było odmówić psionikowi skuteczności.

Jean skupił spojrzenie na dziewczynie i rzekł.- Zacznijmy od twojego zadania. Po co w ogóle były ci potrzebne rzeczy z roquesowego sejfu?
-Otrzymywałam zapisywane kodem notatki.-
odpowiedziała cicho, trzymając w ręku kubek z wodą.- Mówiąc możliwie najprościej, ktoś bardzo chciał żeby jego listy ruszały w świat na papierze i z pieczęciami powiązanymi z Roquesem...
Leonard uśmiechnął się delikatnie przez cały czas.
-Jakim kodem i jakie notatki?- Jean trochę nie bardzo rozumiał sytuację. Widać za krótko był w szpiegowskim interesie.
-Muszę przyznać że kod był głównie zestawieniami staro elfickich znaków nie mających dla mnie żadnego sensu, a same notatki musiały chyba dotyczyć czegoś, co działo się w mieście. Mój pracodawca nie ujawnił mi się kim w istocie jest, ale jakiś tydzień temu zapłacił mi duży dodatek żebym tylko zapisała nadprogramowy list w czasie gdy Robert poszedł z synem do parku...
-Ja nic z tego nie rozumiem.-
zamyślił się Jean pocierając podbródek. -Po co tyle zachodu, jeśli się nie podszywał pod Roquesa. Po co... to wszystko?
Westchnął.- A dokładnie jakich jego pieczęci używałaś?
-Rodowej... Ale specyficznie. Nie miałam podbijać samych listów, lecz kłaść na nich kartkę i dopiero podbijać, żeby na samym liście został tylko ślad... Wgłębienie...
-To mu się poniekąd udało. Myślałem, że Roques jest w to zaangażowany.-
mruknął gnom pocierając wąsa.- Czyli nadal ślepy trop. Bo nie wiemy kto, nie wiemy dlaczego i nie mamy za co złapać.
Zerknął na czarodziejkę.- Bo ta nic nie wie o swym pracodawcy.
-Wątpię.
- Leonard uśmiechnął się lekko i spojrzał na dziewczynę.- Panna... Em... Cholera, wypytujemy ją co wie a nawet nie znamy jej imienia... Jak cię zwą?
-Imię które nadali mi rodzice już zapomniałam, imiona nadawane mi przez ludzi których poznałam są bez znaczenia, a fakt że syn Roquesa mówił na mnie pani Dorota nic wam nie pomoże.-
wzruszyła ponuro ramionami.- Ci których znałam ciut dłużej i nie pod fałszywym wcieleniem, wołali mnie Striga.
Co brzmiało tak jakby z wislewska.
-Kot w Butach miło mi. Ale myślałem nad bardziej zabójczym pseudonimem. Borsuk, albo... Rosomak.-
rzekł nieco teatralnie Jean i spojrzał na Leonarda.- Jako agent powinienem mieć jakieś odpowiednio pasujący i budzący grozę pseudonim, prawda?
-Koty są nieodpowiedzialne, robią co chcą, bżdżą się gdzie i z czym popadnie a do tego niechętnie przyznają się do błędu...-
Leonard zamyślił się.- Czyli trafiłeś jak ulał.
Rzecz jasne zmilczał styl i lądowanie na czterech łapach.

Zamiast tego skupił się na Stridze.
-Więc panna Striga nie jest głupia, jak mniemam, i na pewno się jakoś zabezpieczyła na ewentualność złapania, prawda?
Czarodziejka uśmiechnęła się lekko.
-To raczej oczywiste... Ale skoro już odkryliście że jednak coś wiem, wypadałoby mi zaproponować coś w zamian... Oprócz jakiś dziwnych tortur opartych na iluzji.- dodała kiedy Leonard już przymierzał się do delikatnej sugestii w tej materii.
-Mogę ją uwieść i rozkochać, potrzebne tylko wino i świece. Więzy mogą pozostać.- zaproponował żartobliwie Jean i zerknął na Leonarda.- Ja bym był ostrożny. Nie jest lojalna wobec swego pracodawcy, bo ceni własną skórę. Niemniej z tego samego powodu może nie być lojalna wobec nas.
-Racja, ale wstępne zapewnienie jej że nie umrze z naszych rąk po tym przesłuchaniu to chyba dostateczny wstęp do negocjacji, by zaczęła mówić.
- półelf uśmiechnął się do dziewczyny.

Ona sama zaś, przełknęła ślinę.
-No cóż...
-Ale co dalej ? Podrzucić ją do Roquesa w roli podwójnej agentki, raczej się nie da. Diabli wiedzą tylko jak głęboką siatkę stworzył spiskowiec.
-zamyślił się gnom spoglądając na dziewczynę.- Zamierzasz ją zwerbować?
Leonard westchnął i ukrył twarz w dłoniach.
-Zapomniałem że czasami koty to debile...-
spojrzał poirytowany na podwładnego.- Musiałeś jej to wypalać?! Kurwa mać, siedzę tutaj, ściągam specjalistów żeby ją zmiękczyli a kiedy mam zamiar odpowiednio na niej zagrać, ty standardowo musisz... !

-Zgoda.


Obaj szpiedzy z zaskoczeniem spojrzeli na Strige.
-Słucham?
-Zgoda. Taki układ mi pasuje. Ja wam powiem wszystko, a w zamian otrzymam szansę trafić do organizacji która tak dla odmiany stoi po właściwej stronie.
-A skąd masz taką pewność?
-Bo dookoła nie jest pełno mojej juchy, nikt mnie faktycznie nie pociął no i moje ubranie jest na miejscu.-
odpowiedziała płynnie.

Leonard z konsternacją spojrzał na gnoma.Jakby na to nie patrzeć, była to w końcu trochę jego wina.
-Mówiłem że się nie znam na przesłuchaniach.- westchnął gnom i podrapał się po głowie.- A tym bardziej na werbowaniu...
Spojrzał na nią dodając.- Zresztą głupia przecież nie jest. Wiadomo, że nie moglibyśmy jej ot tak wypuścić. No i... znając metody jej poprzedniego pracodawcy co do zacierania śladów, to albo jest żywa z nami, albo martwa... bez nas.
Leonard pokręcił głową.
-Nie zatrudniaj gnoma. Nie zatrudniaj gnoma, mówili...- wymamrotał.- No dobrze... Co więc wiesz?
-Wiem gdzie wysyłano kuriera. W sumie to nie tyle wiem, co sama zadbałam o to by odpowiedni ludzie patrzyli we właściwym kierunku o pewnym czasie...
-Kazałaś śledzić osobę z listem?!
- Leonard zaśmiał się.- To jesteśmy w domu, skoro tobie się to udało...
-No właśnie niekoniecznie. Najpierw musiałam pójść do ustalonego miejsca spotkania z pracodawcą. Potem, z wielkim trudem śledziłam właśnie jego i w ostateczności musiałam wynająć kilku cicho-ciemnych aby podążyli za kurierem... I uprzedzam pytanie, kurier nie żyje ale to nie ja go zabiłam ani też nie wydałam rozkazu.-
Striga uśmiechnęła się krzywo.- Jak sam... Jean zauważył, mój pracodawca w specyficzny sposób zaciera ślady. Dlatego wolałam się zabezpieczyć...

-Potem się wyspowiadasz. Gdzie pojechał kurier?

-Do puszczy E'meraude.

Leonard powoli opadł na krzesło.
-Sivelius...
-Elfy... ech... a co one mogą chcieć? Przynajmniej to by się zgadzało z kwestią metalu. Teraz jego pochodzenia możemy być pewni.-
mruknął Jean rozważając na głos sytuację.
-Może obgadamy to we dwóch, co?- Leonard przewrócił oczami i klepnął Jeana po ramieniu.- Znaczy, nie tutaj.
-Jasne.-
Striga przewróciła oczami.- Ja się nigdzie nie wybieram.
Ostentacyjnie zadzwoniła łańcuchami.
-Dobry pomysł.- stwierdził gnom wzruszając ramionami.
-Przecież i tak byś ją zwerbował. - wzruszył ramionami Jean.- Więc co za różnica. Jeśli będzie wierna, to nic nie powie. Jeśli nie... to może uda się namierzyć komu sprzeda tą plotkę.
-Naprawdę, jak kot! Zero samokrytyki!-
Leonard westchnął ciężko.- Cóż... Chwilowo jesteś wolny. Poślę kogoś po ciebie kiedy ustalę to i owo... Odpocznij, napij się, idź po panienki... Ale przede wszystkim unikaj pułków muszkieterów-renegatów, rozumiemy się?
Mistrz szpiegów spojrzał na podwładnego i klepnął go po ramieniu, odchodząc.
-I tak nieźle się spisałeś...

Do tych słów dołączony był całkiem nieźle wypchany mieszek. Gnom poprawił kapelusz i z Sargasem przy boku ruszył na łowy.
Tylko na jakie ławy… Jean był trochę zmęczony i niezbyt chętny by łazić po zamtuzach.
Uwieźć jakąś ładną dziewuchę. Może następnym razem.
Jean miał ochotę na jakąś przyjemną nie wymagającą ni myślenia ni wysiłku rozrywkę.
I od razu przyszedł mu do głowy hazard.

Akurat znał odpowiednie miejsce, gdzie spotykali się miłośnicy kart, kości i wina. Gospoda „Po uśmiechniętą Maską”, przybytek prowadzony przez kapłana Olidammary.


Przybytek otwarty dla ludzi pilnujących kieski i nie bojących się powierzyć swej fortuny losowi. Idealne miejsce na spędzenie miło czasu i utraty paru monet. Bo na wielką wygraną to nie liczył. Jeśli chodzi o hazard Jean był realistą
Gnom przysiadł do stolika, goście zaczęli obstawiać wyniki


i dorzucać się do puli. Po chwili kości zostały rzucone.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 26-07-2013, 21:53   #175
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany

Śnieg. Śnieg ciągle padał. Baledor nocą jest straszny, Baledor kiedy pada śnieg jest upierdliwy. Ktoś powie: ale to ziemia północy, tam śnieg leży wiecznie a pada codziennie. Nie całkiem to prawda ale blisko. Ale nie zmienia to podstawowego faktu. Tak Baledor zwykle jest upierdliwy. Tym razem fala śniegu nadeszła ze wschodu. W chwilę, nie dającą wiele czasu na przygotowanie, uderzyła wiatrem, mrozem i śniegiem. Drzewa trzeszczały pod jej naporem. Podróżni aż cofali się pod naporem wichru. Krasnoludy i stary traper z trudem dawały sobie radę. Młody zaś zwalniał i zwalniał, opadając z sil i zapadając się w śniegu. Tak więc i pozostali wędrowcy zwolnili, słabnąc i starając się chronić najmniejszego kompana. W końcu, odnalazłszy czy raczej wpadłszy niemalże na jakowąś skałę skulili się u jej podnurza, okrywając płaszczami i kocami. Leżeli w plątaninie na podobieństwo kręgu, przysypywani kolejnymi zwałami śniegu, który choć chronił ich przed lodowatymi szponami mrozu. Pomiędzy nimi stała latarnia. Nastawiona na pełny płomień dawała choć minimum światła i ciepła, jedyne na co mogli sobie pozwolić. Ich płaszcze i śnieg utworzyły coś na podobieństwo śnieżnego domku, jurty, której podporami ścian były ich plecy. Wolno żuli suchy, zimny posiłek wpatrując się w płomień. Młody zasnął zmęczony, ułożony najbliżej skały. Cztery pary oczu wpatrywały się w ogieniek.


W końcu śnieżyca ustała. Wędrowcy z trudem wyzwolili się z grubych okowów śniegu. Wygrzebali swe rzeczy i szybko posilili się rozdzielając co bardziej pożywne porcje. Czekało ich nadrabianie straconego czasu w trudnym terenie. Ta wyprawa nie dawała im forów, tak jak i okazji do wypoczynku. Musieli ruszyć i dojść do osłoniętego terenu, nim burza powróci by ich zasypać. Ruszyli na przełaj przez linię wzgórz, z Zarekiem na czujce i ze żwawym tempem. W pewnym momencie zatrzymało ich szybkie skinienie dłoni tropiciela. Pochyleni podczołgali się do starego tropiciela. Ich oczom okazał się marny, tragiczny i niefajny widok. Orkowie. Armia orków. Kolumna za kolumną, tysiąc za tysiącem. Wielcy i mali. Ciężkozbrojny trzon hordy i słabi, bydło, mięso armatnie na krańcach i bokach. Rożne plemiona obok siebie, straszna i okrutna siła. Widok ten zmroził wszystkich. Nie był to zwykły najazd, to musiała być pełnowymiarowa inwazja, a armii królewskiej nie było pod bokiem. Poczuli się bardzo mali i bardzo samotni. I bardzo daleko od domu.


Zachodzące słońce czerwieniło się nad linią horyzontu, znacząc na śniegu długie linie cieni. Zarek, idący na przedzie skrzywił się i splunął. Las który otaczał piątkę wędrowców dla Buttala nie zmienił się jeszcze ani o jotę. Drzewa, śnieg, czasami głaz lub zamarznięta rzeka.Tropiciel rzucił okiem na prowadzoną grupę:

-Mogło być gorzej...

-Co?- zainteresował się Torga brodząc w śniegu niemal po pas:

-Mówię że mogło być gorzej. -Znaczy? -Mogli nas złapać- mężczyzna poprawił kaptur:
- A tak to musimy tylko znaleźć miejsce na obóz który zapewni nam ciepło i jednocześnie będzie trudny do wypatrzenia...

Od czasu przemarszu orkowego pochodu, żaden z członków bandy nie usłyszał ani nie widział nic związanego z zielonoskórymi. Był to pocieszający fakt.Chyba.

- Daleką drogę mamy przed sobą jeszcze? zapytał Buttal zaciekawiony rozglądając się po otoczeniu - Co do schronienia trzeba się będzie gdzieś przyczaić ale wydaje mi się że orki idą ku centrum kopuły - Greystone. Bywałeś w tych okolicach? Nie ma tu jakiego wzgórka, jaskini albo czegoś w tym rodzaju?

-Są jaskinie, lecz zamieszkałe. Są wzgórza, lecz rozpalenie na nich ognia byłoby ostatecznym idiotyzmem... Może... Hmmm... Możemy zaryzykować szałas, ale wtedy będziemy musieli jakoś osłonić ogień...

-Żaden problem.- Floin uśmiechnął się szeroko, kiedy zainteresowany czymś tropiciel oddalił się o kilka kroków: - Dajcie mi kilka kamieni a zrobię wam murek jak się patrzy..

.-Wystarczą nasze koce. - odpowiedział Młody, ściągając z pleców worek.- Rozwiesi się między gałęziami i po sprawie...

Stary zaś bardzo ostrożnie badał ślady. Przynajmniej tak to wyglądało w mniemaniu Buttala, bo w istocie gapił się na gładki śnieg.

- Chodziło mi o rozpalenie ognia za nimi, by nas osłoniło, wiesz.... burknął kurier do odległego już zwiadowcy- Poczekaj Floin, zaraz ci pomogę dodał ruszając pomóc kompanowi. Na tropieniu to on się specjalnie niestety nie znał, co poradzić. Musiał poczekać na działania kogoś kompetentnego.

Kapłan już uparcie grzebał w śniegu, próbując odnaleźć "uczciwą skałę" jak zwykł określać dowolny głaz większy od jego pięści.Torrga spokojnie sięgnął nad ramię i zdjął z plecaka łopatę

-Spróbujcie tym... Lekkim ruchem cisnął narzędzie w stronę towarzysza. Buttal zmarszczył brwi kiedy tuż obok zmaterializował się Zarek, łapiąc szpadel za drzewiec:

-Nawet nie próbujcie kopać.- syknął.- Wynośmy się stąd czym prędzej. A kiedy powiem, jazda na drzewa. I żadnych protestów.

Szorstko wcisnął łopatę w ręce zaskoczonego Torrgiego i pędem ruszył pomiędzy drzewami. Nogi stawiał nienaturalnie wysoko, jakby próbując nie naruszyć śniegu.Kątem oka Buttal dostrzegł miejsce które przed chwilą badał tropiciel.Śnieg zapadł się tam, ukazując spory, wydrążony w białym puchu tunel o lodowych ściankach.

Buttal postanowił idealnie naśladować towarzysza. Ruszył tuptając wysoko za Zarekiem, kiwając na resztę by robiła to samo. Po drodze sięgną po linę, wysupłując jeden z jej końców i wiążąć na nim pętle, by łatwiej było dostać się na ewentualne drzewa.

Torrga po dłuższej chwili odchrząknął.
-Em... A przed czym my właściwie uciekamy... ?
W chwili gdy Zarek otworzył usta by odpowiedzieć, drzewa rozstąpiły się, ukazując sporą polanę. Polanę pokrytą rozbryzgami krwi, pourywanymi kończynami i porozgryzanymi na sztuki ciałami orków, ogrów i wargów. Zarek pobladł widząc biegnącego w ich stronę ogra.-Na drzewa... Teraz!
Ogromny stwór miał dzikie przerażenie w oczach. Nim jednak Buttal zdążył zrobić chociażby krok w stronę pobliskiej sosny, śnieg za plecami olbrzyma eksplodował, ukazując długie na kilkadziesiąt metrów, wężowate cielsko zakończone ogromną paszczą.Paszczą która w locie załapał ogra, podniosła i rozszarpała na strzępy w trakcie jednego, spazmatycznego potrząśnięcia łbem poczwary: -Jazda na drzewo, idioci!- krzyknął tropiciel, łapiąc oszołomionego Buttala i Torrgę za kołnierza i ciągnąc za sobą.Wojownik pobladł:
[i]-T... To... To jest..[i/] [i].-Biały robak![i/]Bestia zakłapała paszczą, połykając większość ogra na raz.


Buttal rzuciwszy lina na czubek drzewo błyskawicznie zaczął się wspinać. Jego okrzyk miał sprawić by jego przyjaciele również z niej skorzystali. Wspinał się najwyżej jak się da- byle dalej od tego paskustwa.

Kamol, który wszedł na drzewo jako pierwszy, wciągnął Buttala za pasek plecaka a następnie podał rękę Torrdze. Zarek pokonał tych kilka metrów wspinaczki w mgnienie oka .-Kurwa...-sapnął, wciągając chłopaka za kark.- Pieprzony, biały robak...Floin zaśmiał się gorzko.-Wiesz, mogliśmy nadziać się na smoka...

- Wypluj te słowa. Twu.. Nie możemy strzelać bo to niesie. Co niby mam zrobić. Ma ktoś coś by go ciachnąć? zapytał Buttal dokładnie przyglądając się tak robalowi jak i jego najbliższej okolicy.

-Nie ma konieczności cięcia go ani tym bardziej strzelania... Zeżre wszystko co się da i wyniesie się w cholerę... O ile będziemy dostatecznie cicho- dodał Zarek, patrząc znacząco na Torrge - To draństwo wyczuwa wibracje...Sam robal zaś krążył po pobojowisku, zbierając szerokimi szczękami każdy porzucony wcześniej kawałek mięsa.

Butal wyszeptał do Zareka- Nie da się go pozbyć? Cholewa wie ile już napada przechodniów i traperów...

-Znajdź mi balistę, małą armię i może piromantę, to może coś zdziałamy...- tropiciel pokręcił ponuro głową.- Te gówna zjadają wszystko co jest mniejsze od nich, w tym trolle a czasami gigantów. W piątkę możemy co najwyżej czekać...

Floin możliwie wygodnie rozłożył się na gałęziach.-Cóż... Przynajmniej rozwiązał nam się problem obozowiska...

- Taaa, z widokiem. On tak długo zwykle? zapytał kurier.

- Z plusów orki tu nie przyjdą dodał.

Na szczęście drzewo było rozłożyste. Zostawiało im to dość miejsca by choć rozsiąść się względnie wygodnie, rzeczy zaś opchnęli w sporej a pustej dziupli, by nie spadły potworowi na łeb. Obwiązali się linami by nie spaść we śnie i kolejno zapadali w krótkie, płytkie drzemki. Choć dawało to chwilowy wypoczynek, nerwy i obecność żującego non stop robala nie pomagały. Śnieg padał dalej, choć nie tak intensywnie jak wczoraj. Jego płatki padały, przykrywając wszystko w zasięgu. Norma – w końcu to śnieg. Sytuacja nie była różowa – maszerująca hordą orków dawała wiele do myślenia. Co prawda Greystone było solidną twierdzą, ale czy zostali ostrzeżeni w porę? Czy wciąż trwali? Czy może byli już martwi? Trudno się zdobywa krasnoludzkie twierdze lecz nie jest to niemożliwe, zwłaszcza gdy atak jest niespodziewany, lub gdy napastnik użyje silnej magii. Po co właściwie użyto tego parasola – jak wspominał Floin – bardzo trudnego zaklęcia. By uniemożliwić rzucanie czarów? Krasnoludy nie miał wielu magów. Runistów tak, ale magów nie bardzo. Czy nie było to uciążliwe dla samych napastników? Co to wszystko miało znaczyć. Może nie chcieli dać szansy na wysłanie magicznej wiadomości, ale co z gołębiami, tresowanymi krukami i innymi formami łączności. Czy i to umieli przechwycić? Zwłaszcza bez użycia magi? Co tu się właściwie działo? I czy uda się sprowadzić posiłki? Czy to coś da? I czemu znowu do kurwy nędzy oni mieli takiego pecha? Czy Hejm Mynt wypłaca dodatek pielęgnacyjny za ryzyko? Te i wiele innych pytan dręczył Resnika nim usnął. Ze snu wyrwało go silne potrząsanie. Otworzywszy zaspane oczy dojrzał przed sobą gębę Zreka: -Zniknął. Ruszamy, ale szybko. Zebrali się pędem i zniknęli z drzewa, jak przybyli. Starając się nie rozglądać po przeżutym polu, jak je w myślach nazywał Buttal, ruszyli dalej. Chłopakowi było słabo – zrozumiałe niestety. Nędzny początek dnia. Ruszyli. Tego dnia wędrówka była łatwiejsza. Czy to bliskość celu czy zostawienie za sobą tak orków jak i śniegu i potwora, przybywało im sił do dalszego marszu.


Energi przestało im przybywać, gdy z zza jednego ze wzgórków wyskoczył górski troll. Trole miały kilka nieprzyjemnych wad. Pierwszą i najpoważniejszą było to że jeden z przedstawicieli ich rasy kręcił się właśnie tu. Drugim fakt że regenerowały rany. Bez jednego drugi nie byłby taki smutny. Niestety oba wypadki zachodziły na siebie. Młodego szybko odepchnięto w krzaki. Trzy wściekłe krasnale rzuciły się do zwarcia wiedząc, że tylko szybkie i częste ciosy wyeliminują bydlaka nim wrócą mu siły. Kilkakrotnie krasnoludy lądowały w krzakach lub śniegu, odepchnięte ciosami potwora lecz nie stała im się większa krzywda. W końcu wymęczeni padli na kolana. Troll nie żył. Wiedząc że maja one smutny zwyczaj wstawać wyłupili mu oczy, wydłubali środek oraz wlali tam oliwę do lampy, którą to podpalili. Chłopaka i Zareka wysłali przodem, by mały nie oglądał tego typu scen. Ruszyli dalej. To był dłuuuugi dzień.
 
vanadu jest offline  
Stary 29-07-2013, 00:04   #176
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Po wydarzeniach ostatnich ... no, kilkunastu dni Petru uważał się za eksperta w dziedzinie ognia i jego używania, ale żółwik Lu'cci zaskoczył go. Uśmiechnął się do dziewczynki i odezwał do niej żartobliwym szeptem, ignorując ponaglenia druida.
- Moim zdaniem przypomina trochę Cetha, nie uważasz?

Śmiał się zaglądając w jej modre oczy. Niezależnie od bólu, wyczerpania, ran i demony jedne wiedzą czego jeszcze, dla niej zawsze miał dobre słowo i uwagę, nawet jeśli miał się do tego zmuszać. W niewoli przeżyła tyle iż przysiągł sobie że dziewczyna uniesie z Naz'Raghul choć trochę dobrych wspomnień. Jeśli miało jej to pomóc zapomnieć o Krwawym Wiecu, gotów był się zachwycać jej włosami związanymi w kitki.
- Jeśli chcesz go zatrzymać, Ceth musi się dowiedzieć czym go karmić - uśmiechnął się do niej.

Po chwili rozmowy z Lu’ccią odwrócił się do druida, dbając by nie dać dziewczynie znać o kontuzjowanym barku i innych obrażeniach. Nie chciał by się poniewczasie martwiła, a i nie za bardzo miał z nią o czym dyskutować. Najważniejsze żeby bezpiecznie dotarła do Skuld - a Petru nie zapomniał o swej cichej obietnicy dotyczącej tego.

Przez chwilę kontemplował szatę druida, jednocześnie układając sobie wydarzenia ostatnich godzin w głowie. Szacował ile zombich zniszczyli z Buri-Ghkanem. Wyszło mu że przynajmniej kilka... może kilkanaście w obu starciach, jeśli uderzenia nie wycelowane w głowę również były w stanie niszczyć umarlaków.

- Czujne były - odezwał się bez wstępów - zastawiły na nas pułapkę. Pelor jeden wie jak im się to udało, ale nieumarli zdołali nas otoczyć i zaatakować ze wszystkich stron. Dzięki Jego łasce za każdym razem udało nam się wywalczyć drogę odwrotu, ale jeno z trudem i nie bez ran - starannie unikał spoglądania na Lu’ccię.
- Bez wodza ciężko by było - skinął głową z szacunkiem Buri-Ghkanowi. - Tym bardziej że zdaje się iż zarażają samym ugryzieniem, nawet zabijać nie potrzebują - z powrotem zerknął na wodza wosów - Na jednego z tutejszych się natknęliśmy, który nie dalej jak dwa dni temu zniknął. Jedynie na udzie znać było ugryzienie.

Ceth powoli opuścił miskę którą otrzymał od Rulfa.
- Zombie zarażający samym ugryzieniem...? Przecież one zostały zniszczone po Pladze Czarów prawie tysiąc lat temu... Nie było ich za wiele, ale pojawiały się na całym kontynencie... - druid wzdrygnął się. - Podobne im bestie są spotykane na Jadeitowych Wyspach, ale one są dziesiątki tysięcy kilometrów stąd...

Petru wyrył pazurem bruzdę na skroni gdy kontemplował słowa aep Craitha.
- Więc ktoś na powrót nauczył się je ... hmm, przyzywać? Tworzyć? - odezwał się po namyśle. - Jakie to ma znaczenie? Ich obecność, mam na myśli. Oczywiście, jeśli wiesz - pochylił się w stronę druida.

- Sądzę że ich pojawienie się tutaj to tylko część czegoś większego... Kiedy ostatni raz te bestie chodziły po świecie, granice Naz'Raghul sięgnęły niemal do wybrzeży Skuld i granic Unii Westaliańskiej..​. Całe Wordis było wtedy zagrożone... - druid po raz pierwszy wyglądał na przerażonego. - Tutaj pewnie sobie poradzą. To mała przestrzeń, a same trupy wystarczy odpowiednio mocno sponiewierać i pozbawić głów... Martwi mnie jeśli te zombie trafią na bardziej cywilizowane obszary.

Rulf wyjął z ust fajkę.
- Ale co my możemy zrobić... ?

- My? Możliwie szybko przebić się do miejsca mocy i dostać do domu, by tam poinformować o tym kogo trzeba...

Petru spojrzał na Buri-Ghkana. W końcu wódz siedział tuż obok, a słuch mu dopisywał.
- Co ty na to? Jeśli puścisz nas dalej, to i tak trzeba by wpierw przetrzebić nieumarłych. Z kilkoma dobrymi wojownikami można by przygotować pułapkę i zwabić jakiś oddział - Petru czuł jak włosy na karku mu się podnoszą na wspomnienie iście bestialskich walk, ale jego spojrzenie było skupione i spokojne.

- Jest to jakaś opcja, nie powiem... Wiemy już przynajmniej z czym walczymy, jak to zabić i skąd pochodzi. - półork pogładził się po szczęce. - Co do wojowników, nie mogę wam ich zapewnić ale nic nie stoi na przeszkodzie żebyście spróbowali przejść kiedy my zaczniemy czystki...

Wódz spojrzał na druida.
- Czy ogień pomaga?

- Oj tak. - Ceth uśmiechnął się lekko. - Co prawda tutaj trupy są dość rozmiękłe, ale nieumarły to nieumarły. Wilgoć nie powinna stanowić problemu...

- Zwłaszcza że my mamy własne sposoby rozpalania ognia... - Buri-Ghkan uśmiechnął się dość tajemniczo. - Wcześniej jednak musimy odpocząć. Wszyscy...

Rzucił okiem na Lu'ccię.

- I może zapewnić dziewczynie jakiś pancerz na przeprawę...?

Wicher, który leżał na zewnątrz chaty, wsadził łeb do środka. Petru w życiu nie widział tyle krytycyzmu w spojrzeniu jakiegokolwiek zwierzęcia.

A widywał już koty.

- Lu'ccia będzie bezpieczna z Wichrem - Petru uśmiechnął się tyleż do dziewczyny, co do wilka. - Ale co do odpoczynku to masz całkowitą rację - czuł jak bardzo jest wyczerpany po walce i wędrówce do Drzewa, i po pokonaniu tych stopieruńskich schodów wijących się wokół Drzewa.

Zastanowił się przez chwilę i znowu zwrócił do Buri-Ghkana.
- Miejcie broń w pogotowiu, nasz zwiad mógł sprowokować nieumarłych do działania - powiedział i podniósł się ciężko. Musiał się wreszcie oczyścić po brodzeniu w bagnie i walce. Uśmiechnął się znowu do Lu'cci i jej pupila po czym odezwał się do wodza miasta.
- Gdzie mogę się obmyć? Przy okazji rozejrzę się po mieście, bardzo ciekawi mnie jak tu żyjecie, wśród takiej obfitości wody...

- Wodę mamy wszędzie. - Buri-Ghkan zaśmiał się. - Jeśli jednak chcesz taką w której nie ma mułu i pijawek, idź na wschód, do zagajnika. Są tam drzewa o wielkich, podobnych do talerzy liściach... Prysznic jest chłodny ale woda przynajmniej czysta.

Palenquiańczyk podziękował skinięciem i podniósł się, zabrał cały ekwipunek i ruszył po tych przeklętych schodach w dół. Nim dotarł na dół cała ciekawość mu wyparowała z głowy i teraz tylko powlókł się na wschód, szukając mitycznej łaźni wosów i zachodząc w głowę co by to mogło być. Naraz jednak wyszarpnął miecz z pochwy na widok kilku istot biegnących przez środek wioski...



Stado jaszczurkom podobnych stworzeń rozświetlały łuki elektrycznych wyładowań a ciężarem zapewne dorównywały Petru … tymczasem nie słyszał żadnych wrzasków na alarm, jedynie ostrzegawcze krzyki by zejść z drogi i pisk dzieciarni która bez problemu umknęła sprzed gnających przed siebie istot. Jeszcze przez długą chwilę spoglądał za nimi, aż wreszcie potrząsnął z niedowierzaniem głową i ruszył znowu przed siebie. Albo miejscowi mieli nie po kolei we łbach, albo naprawdę żyli w harmonii z tym miejscem. A potem wspomniał Starego Ferenga i przestał się dziwić.

Z rozkoszą zrzucił z siebie przemoczone, śmierdzące bagnem i zgnilizną ubranie i zaczął ablucje na sposób tubylców. Przyglądali mu się z oddali, ale nie zaczepiali i wydawali się w miarę uprzejmie nastawieni. Bardzo to Petru odpowiadało, zwłaszcza dziś, gdzie tyle się wydarzyło.

Po “prysznicu”, który sam w sobie był ciekawym wydarzeniem, tropiciel usiadł ciężko na poszyciu, nic sobie nie robiąc z nagości, bólu w całym ciele i kłujących go w dupę gałązek. Martwił się o Palenque i ciężko mu było na sercu że jest daleko od miasta, gdy wieści o krogeynach i te niezwykłe zombie były świadectwem tego że przywódcy z Krwawego Wiecu nie odpuścili im dywersji. Musiał - MUSIAŁ - szybko powrócić do Miasta Światła, i jeśli to oznaczało że ma się sam jeden przedrzeć przez nieumarłych … to i tak niech będzie. I czym była “większa całość”?! Nie tylko Skuldyjczycy musieli zawiadomić swoich zwierzchników - on i M’koll musieli powiadomić Radę Starszych Palenque i to bez zwłoki...

- Ou te resevwa yon pwoblm? Ki sa yo ou kap chèche? - jakiś rozzłoszczony, męski głos przywrócił go do rzeczywistości i Petru ocknął się, zdając sobie sprawę z tego że gapi się wprost na rozkoszne cycuszki pięknej półelfki myjącej się niedaleko niego.



Niewidzącym spojrzeniem, ale jej dwóm cudacznie wytatuowanym towarzyszom i tak ono ewidentnie przeszkadzało.



Petru poczuł jak odruchowo puls mu przyspiesza a mięśnie napinają się w oczekiwaniu na walkę. Podniósł się z poszycia i wyprostował, na ciele suchym i wyglądającym jak poskręcany rzemień prezentując istną kolekcję siniaków, krwiaków i blizn, na czele z paskudną szramą na brzuchu. Tak, ta rana była śmiertelna, dokładnie taka na jaką blizna wskazywała. Elfowie, półefowie - czy czym tam konkretnie tubylcy byli - cofnęli się o krok a Petru uśmiechnął się. Podobno w czasie pierwszego spotkania M’kolla z wosami doszło do rękoczynów. Cóż, jeśli historia miała się powtórzyć to należało miejscowym życzyć posiadania dobrego medyka albo zdolności regeneracji...

Zaraz jednak zdusił w sobie niepotrzebną, automatycznie rodzącą się agresję i podniósł upazurzoną dłoń w uspokajającym geście. Łamanie kości tubylcom do niczego by się nie przydało.
- Zamyśliłem się - powiedział z uśmiechem we wspólnej mowie i zerknął na półelfkę, skinął głową doceniając urodę dziewczyny. Jej towarzysze mrucząc coś pod nosami poprowadzili ją w głąb lasu. Obejrzała się raz i drugi na nagiego tropiciela.

Petru podobnie oglądał się za nią - bo i tyłeczek, i kształtne jabłuszka i całą resztę miała nader kuszące - i naraz zamarł widząc niedaleko Dailę i trójkę dzieci w różnym wieku. Okazało się że jej spojrzenie nic a nic nie złagodniało gdy odwróciła się ku niemu na chwilę. Tropiciel spokojnie wytrzymał to i przywołał magiczne energie, by najprostszym z zaklęć wyczyścić ubabrane w błocie ubranie i ekwipunek. Ubrał się i podszedł do kobiety i dzieci, oparł się o drzewo i przyglądał jak Daila szoruje podopiecznych.
- To twoje dzieciaki? - zapytał łagodnie, choć z wyczerpania kręciło mu się w głowie.

Dziewczyna zmierzyła go spojrzeniem, zatrzymując je na pazurach mieszańca.
- Nie wszystkie, Naiana jest moją córką - powiedziała wreszcie, wskazując najmłodszą dziewczynkę - To Mingo i Toutan, synowie mojej siostry. Niedługo będzie rodzić - dodała niechętnie, jakby bała się zdradzić cokolwiek o swej rodzinie. Petru uśmiechnął się do chłopców i dziewczynki.

- Jesteś magikiem? - cień złośliwości pojawił się w głosie Daili. - Powinieneś użyć jakiegoś uroku na Ireth, widziałam jak się na ciebie gapiła, nietrudno byłoby ci ją zaciągnąć do łoża.

Petru potrząsnął z uśmiechem głową.
- Zwiadowcą. W stal wierzę o wiele bardziej od magii - powiedział, mierząc spojrzeniem dzikuskę o błyszczącej, brązowej skórze. Chyba się zarumieniła, ale nie był tego pewien.

Przyglądał się jak myła dzieciaki, nie nachalnie, ale ciesząc oko gracją jej ruchów. Odwróciła się wreszcie ku niemu.
- Możesz sobie iść? Chcę się umyć - powiedziała ze zdecydowaniem w głosie i Petru oderwał się od drzewa. Już i tak ledwo trzymał się na nogach.
- Dobranoc Dailo - powiedział i uśmiechnął się do dzieci, zostawiając kobietę z wyrazem irytacji i zmieszania wypisanym na twarzy. Szedł do towarzyszy na ostatnich nogach, ale nadal z uśmiechem na wargach. Jeszcze przez chwilę pożartował z Lu’ccią na temat podobieństwa żółwia do Cetha i tego czy aby nie podpali im kwatery - żółw, nie Ceth - nim w końcu legł jak kamień na posłaniu. Naprawdę miał dosyć, i nawet perspektywa nocnego ataku nie była w stanie przeszkodzić mu w zaśnięciu.



- Dokąd się wybierasz? - zapytał M’koll na widok tego że Petru zbroi się do walki.
- Chcę się rozejrzeć wokół miasta - wymamrotał mieszaniec, starając się nie zdradzić przygnębienia. Spał długo - wyczerpanie i upływ krwi okrutnie nadwątliły jego siły - obudził się głodny jak wilk i nie wybrzydzał gdy jako ostatni zasiadł do śniadania. Jakieś wodorosty i inna zielenina … w zasadzie dużo zieleniny … do tego mięso jako żywo pochodzące od jaszczurek czy innego miejscowego tałatajstwa … Petru zastanawiał się czy aby nie konsumuje jednej z wczoraj napotkanych jaszczurek. Zaraz jednak przestał zawracać sobie tym głowę i rzucił się na jedzenie z zapałem który zaskarbił mu niedowierzające spojrzenia i kręcenie głowami z podziwem. Jednak od momentu gdy tylko wstał, wczorajsza myśl o zagrożeniu wiszącym nad Palenque wróciła ze zdwojoną siłą.
- Nigdzie sam nie pójdziesz - warknął M’koll, a Rulf i Aust zgodnie pokiwali głowami. Wszyscy widzieli w jakim stanie Petru wrócił z Buri-Ghkanem ze “świętego miejsca”. Ledwo przeżyli oba starcia. A Petru z miejsca zdał sobie sprawę z tego że tym razem nie powstrzyma przyjaciół przed towarzyszeniem mu. Zresztą nie zamierzał się pchać ku cmentarzowi, lecz tylko sprawdzić teren wokół osady.
- Zbierajcie się - powiedział i uśmiechnął się do bladej Lu’cci, wpatrującej się w niego nieruchomym, zaniepokojonym spojrzeniem - Niedługo wrócimy. Starajcie się nie podpalić Drzewa - dodał żartobliwie, usiłując rozproszyć jej czarne myśli. - Ceth dotrzyma ci towarzystwa.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 30-07-2013, 00:58   #177
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Tsuki


W „Dwunastu Przybłędach” był tłok. Z resztą jak zawsze, po mniej lub bardziej udanych zamieszkach na tle rasowym.

Stoliki wrzały od dysput na temat ksenofobii i nietolerancji rasowej w najbardziej kosmopolitycznym mieście świata. Grupy elfów, krasnoludów, niziołków, gnomów a nawet półorków jednoczyły się przy trunku, psiocząc na wspólnie akceptowalny temat.

Na ludzi.

O tym, że mnożą się jak króliki. O tym, że mają się za lepszych. O tym, że nie szanują praw przyrody. O tym, że wchłaniają od innych ras to, co dobre i potem nazywają to własnym.

W barze wrzalo jak w ulu.

Lekko pijanym, rozleniwionym ulu gdzie najgorszą rzeczą jaką mogła się stać, było stworzenie obywatelskiego komitetu przeciwko uciskom ze strony ludzi. O zamieszkach nie było nawet mowy.

I właśnie w tym międzyrasowym tłumie dwie kobiety kłóciły się cicho, czekając na cztery kuflw przy barze.

-Więc zaatakował cię wampir?

-Tak…

-I mówił że w coś się wpakowałaś, i że to miasto zasługuje na oczyszcenie i w ogóle cała reszta tego ideowego pieprzenia, tak?

-No tak… ?

-I chcesz mi powiedzieć że po tym wszystkim, zamiast biec co sił do Koszar i zdać raport Galevowi, uznałaś że lepiej będzie zaprosić na piwo staruszka ze Starego Miasta?


Tsuki wzruszyła ramionami i z uśmiechem przyjęła dwa kufle piwa orzechowego. Drugie dwa chwyciła Laurie.

-Masz z tym problem?

-Tsuki, nie jesteśmy na Jadeitowych Wyspach. Tutaj jest Lantis, gdzie bezdomny staruszek nie okazuje się mistrzem zachodnich sztuk walki lub wędrownym mędrcem… Tutaj bezdomny staruszek to bezdomny staruszek!


Samurajka uśmiechnęła się lekko, manewrując przez tłum.

-W takim razie chociażby za to należy mu się coś od życia…

-Ech, Tsuki…


Obie przybiły w końcu do stolika w roku, przy którym Heishiro pilnował dziadka. Zamówiona na wstępie miska gulaszu była już pusta a jego pies drzemał zadowolony pod krzesłem, z brzuchem pełnym nieco podstarzałej baraniny.

Elfka z uśmiechm uniosła kufle.

-Piwo!

-Niech dowolni bogowie panience błogosławią
.- powiedział starzec, na oślep wymacując swoje naczynie.- Kto co wyznaje…

-Św. Cuthbert
.- stwierdziła Laurie, siadając obok przyjaciółki.- W sensie ja. Heishiro i Tsuki to raczej duchy wyznają. W sensie przodków.

Dziadek pokiwał głową.

-Tak, pan Heishiro już mi o tym powiedział. W sumie to nawet stwierdził że ja bym już podchodził pod kategorię „Przodek”.

Tsuki zaśmiała się cicho, wspólnie z reszta towarzyszy.

-Jak ci na imię, dziadku?

-Mi? Miałem wiele imion, przydomków i tytułów. To które lubiłem najbardziej, to Zmyślny Krętacz
.

Heishiro uniósł brwi, zatrzymując kufel w połowie drogi do ust.

-Zmyślny Krętacz?

-To było kiedy podróżowałem po Conlimote. Po ichniemu brzmiało to Invit Douger.

Laurie odstawiła kufel na stolik.

-Więc,panie Douger, podobno towarem wymiennym za to piwo miała być opowieść o tym jak to dawniej sprawy się miały w Lanits… ?

Starzec spochmurniał z trunkiem w ręku. Bez słowa upił spory łyk i westchnął.

-Wy, młodzi i przyjezdni, nie zdajecie sobie sprawy, o czym mówicie… Bo kiedyś, w czasach w których dane mi było się urodzić, Skuld było lennikiem Świętego Królestwa Esomii… Było tak od zamierzchłych czasów, kiedy to Skuld dopiero powstawało, kiedy to osadnicy wydzierali te ziemie z rąk barbarzyńskich plemion i kiedy to po tych ziemiach wałęsało się plugastwo z Naz’Raghul…


***


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QR28G204z5k[/MEDIA]


Kiedyś Skuld było miejscem ponurym i surowym, nie różniącym się niczym od Naz’Raghul w obecnej postaci. Barbarzyńcy żyli w potężnych plemionach, w większości niechętni wobec jakichkolwiek obcych. Zmutowane przez demoniczną magię potwory snuły się po wypalonych siarką rubieżach a kultyści krążyli od Gór Popielnych do wybrzeża Wód Centralnych w ogromnych, ruchomych obozowiskach.

Jednocześnie Skuld stało się celem wielkiej ekspansji z pozostałych krajów.

Targane wojnami ziemie Westalii, nie połączony unią Wislew czy nawet Middenland czy Conlimote wydalały z siebie każdego roku setki tysięcy uchodźców szukających spokoju na odległych ziemiach.

Odległych ziemiach będących piekłem gorszym niż wszelkie wojny domowe razem wzięte.

Wtedy też, młodemu, formującemu się dopiero państwu, zaoferowano pomoc. Sojusz. Wybawienie. Wielkie, napędzane wiarą w jedyne słuszne bóstwo, Królestwo Esomii zaproponowało Skuldyjczykom sojusz i ochronę.

Sojusz, który po kilku latach oczyszczania nieprzyjaznych ziem z plugastwa, zamienił się w całkowitą dominację.

Radę Miast, rządzącą na początku krajem, przegnano, wymordowano lub zniewolono, zastępując ją odgórnymi rządami wielkich Hierofantów w Atlas City. Każdy rodzaj samorządu został zniesiony i zastąpiony w stu procentach przez rządy lokalnych kapłanów służących Panu Światła.

Skuld stało się kolejną prowincją ogromnego, religijnego królestwa.

Przez setki lat tamtejsze miasta budowano na chwałę Pana Światła. Każda dzielnica musiała mieścić w sobie co najmniej kilka świątyń i przybytków zakonnych. Każda nowa wieś zaczynała nie od budowy spichlerzy czy chat, lecz od porządnego, kamiennego kościoła z przynajmniej jedną wieżą dzwonniczą.

Całe pokolenia ludzi, i tylo ich bo każda inna rasa była obrazą w oczach Pana Światła, żyły w ciągłym strachu, modlitwie i dogmatach zabraniających jakichkolwiek rozrywek czy nawet okazywania pozytywnych emocji i uczuć.

Jedynym światłem w mroku ich egzystencji były stosy rozpalane przez Esomijską inkwizycję.

I mrok ten trwał ponad pół milenium.


***


-Cholera.- Heishiro odstawił opróżniony kufel na stół, by ten dołączył do tuzina mu podobnych i równie pustych.- Niewesoła to bajka, nie powiem…

-A jakim cudem Lantis jest tym czym obecnie?-
Tsuki, której szumiało delikatnie w głowie, uniosła dłoń i zamówiła następna kolejkę.

Douger uśmiechnął się ponuro.

-Nie było mnie tu wtedy. Za młodu uciekłem wraz z innym uchodźcami do Westalii, a potem do Conlimote. Jednak jeden z moich przyjaciół został tu i opowiedział mi wszystko w miarę bez przeinaczeń… Otóż do Skuld przybył pewien rycerz z Esomii… Prawda, większość ich rycerzy to skurwiele po dziś dzień, ale on był inny. Szczerze wierzył w Pana Światła, znalazł gdzieś oryginalne zapisane dogmaty i nimi się kierował…

-Niech zgadnę.-
Laurie czknęła.- Nic w nich nie było o paleniu ludzi na stosach, inkwizycji, terrorze i przykazie ciągłego smutku?

-Dokładnie
!- rozbawiony starzec klasnął w dłonie.- Owy rycerz miał na imię Stratus… Sicarius… Kratos… ? Nie wiem, nie pamiętam. Każdy nadaje mu inne miano. Nie zmienia to jednak faktu że najpierw nauczał na ulicy. Potem wyrzucił Arcydiakona z katedry za ściąganie sobie kurew do komnat i wygłosił płomienną mowę do ludu, by przestał żyć pod dyktando opętanych władzą grzeszników…

-No i zaczęła się rewolta.

-Skąd pan wie, panie Heishiro?

-Bo podobni zaczynali rewolty na Jadeitowych Wyspach, ale w znacznie mniej szlachetnych celach…

-Ale cóż, rewolta faktycznie się zaczęła. Kapłanów przegnano, starą inkwizycję wybito, granice otworzono. Za wielkie fortuny zdobyte w świątyniach i plebaniach opłacono najemników z Wislewu, Westalii a nawet z A’loues. To była krwawa wojna… Krótka, ale krwawa


Tsuki zasłoniła usta dłonią, tłumiąc ciche beknięcie, i chwyciła następny kufel.

-Ale jakim cudem się wyzwoliliście? Przecież Esomia to ogromny kraj…

-Teoretycznie tak… Ale podobno pod koniec walk stało się coś dziwnego. Stratus, Sicarius… Mniejsza. Wielki wódz dał się pojmać. Został zawieziony do Atlas City i tam miał odpowiedzieć za swoje zbrodnie…

-No i?

-Nikt nie wie jak to wyglądało dokładnie, ale kiedy mieli rwać go końmi, ludzie zobaczyli słup światła który objął główny kasztel w Atlas i część miasta. W jednej sekundzie główna forteca Esomii, a wraz z nią cała władza, wyparowały… A z popiołów wyszedł on. I odszedł. Nikt nie wie dokąd…


Długą chwilę ciszy przerwał Heishiro, sięgając po kolejny kufel.

-Cholera, dziadku, muszę się chyba jeszcze napić


***


Mrok spowijał korytarze Katedry Św. Cuthberta kiedy trzy postacie przemykały po nich icho niczym cienie.

-Tsuki, to nie jest najlepszy pomysł…

-Cichaj marudo. Gdzie jest archiwum?

-Schodami na dół, koło biblioteki i gabinetu kustosza…

-Dobrze… Heishiro, jak Douger?


Samuraj poruszył barkiem na którym to spał pijany starzec. Jego pies robił to samo, lecz w torbie na biodrze Laurie.

-Mamrocze coś przez sen…

-I dobrze… Laurie, to tutaj?

-Tak
.- kapłanka wyjęła zza pasa klucz i ostrożnie umieściła go w zamku.- Ale naprawdę? Jesteś pewna?

-Jak mało czego.-
Tsuki uśmiechnęła się lekko i nacisnęła klamkę.

Jej uśmiech pogłębił się, kiedy ujrzała długi i szerogi pokój wypełniony pod sufit szafkami. Szafkami pełnymi zwojów.


Jean Battiste Le Courbeu


-Kupa w dzwonki!

-Tuzin kasztanów!

-Kurwi cyc!

-Pół korony!

-Gwint!


Czterech z pięciu krasnoludów siedzących dookoła okrągłego stolika zaklęła siarczyście i rzuciła karty kiedy ostatni z nich, z szerokim uśmiechem na brodatej gębie, zagarnął dla siebie stos złotych i srebrnych monet.

Siedzący przy stoliku obok Jean uśmiechnął się lekko.

Nie miał zielonego pojęcia, w co grali, ale obserwacja samej gry była cudownie komiczna. Mimo używania standardowej talii kart, brodacze grali w coś równie tradycyjnego co zawiłego, wiążącego się z głupimi nazwami, głośnym krzyczeniem, a w wypadku określonego układu kart na stole, waleniem twarzą w blat lub też możliwie szybkim wypijaniem zawartości najbliższego naczynia.

Pewien półelf wytrzeszczył oczy kiedy w pewnym momencie rozgrywki jeden z krasnoludów poderwał się, w desperacji wyrał mu butelkę z dłoni i wypił duszkiem.

Było to chyba pierwsze spożywcze wykorzystanie wybawiacza do atramentu w historii.

Gnom uśmiechnął się lekko kiedy znów zaczęli grać i z bólem serca wrócił do własnej rozgrywki, która w porównaniu do zabawy krasnali wydawała się nudna i przyziemna. Chociaż w druga stronę, Jean nie miał na sobie dość brody, w sobie dość piwa ani tym bardziej twarzy, która po uderzeniu w blat stołu odkształcała drewno.

Zamiast tego miał niebywałe szczęście, które doprowadzało do szewskiej pasji jego przeciwników.

Siedzący naprzeciwko ulizaniec z cienkim wąsikiem uśmiechnął się nieszczerze, rzucając na stół pięć złociszy.

-Wchodzę.

Pozostali zamurczeli z amrobatą na widok niemałej ilości gotówki na stole. Sami już dawno oddali panu Le Courbeu swoje nieliczne złote Argenty i z zainteresowaniem obserwowali grę.

Jean skinął głową z uśmiechem.

-Dokładam.

Po stole potoczyło się kolejnych dziesięć krążków szlachetnego metalu.

Jego przeciwnik zgarnął kości, zatrząsł nimi w dłoni i rzucił, by następnie w skupieniu obserwować jak odbijają się od szklanek, butelek i wirują pomiędzy monetami.

Syknął cicho.

-Trzy dwójki.

Jean z pewnym uznaniem pokiwał głową i rzucił z zapałem. Dwie z pięciu kości poszybowały w górę, odbiły się o czoła jednego z gapiów i jakimś cudem wróciły na stół.

Jean zaś zamrugał niepewnie. Wzroku nie poprawiło mu lokalne wino.

-Ile tam wypadło.

-Full z piątek i trójek.-
odpowiedział chłodno szuler, z irytacją podsuwając gnomowi jego wygraną.- Te kości na pewno nie są piłowane?

-Mogą być…

-Aha!

-Sam mi je dałeś.


Mężczyzna uśmiechnął się samymi wargami, odruchowo poprawiając włosy ściśle przylizane do czaszki.

-Ech… Dogrywka.

-A chętnie!-
Jean obrócił się na krześle i złapał za kibić przechodzącą obok dziewczynę.- Kwiatuszku, proszę, przynieś jeszcze dzbanuszek tego zacnego winka.

Służka spaliła się na czerwień, skinęła głową i dobiegła rozchichotana.

W końcu mało kiedy uczciwa dziewka półorczej krwi ma szansę usłyszeć zwrot „Kwiatuszku” od osoby której nikt nie grozi akurat nożem.

Jean zaś chwycił za kości.

-Wchodzę… Za dwadzieścia!


***




Była już późnia noc.

W cieniu obok „Gospody Pod Uśmiechniętą Maską” gorączkowo rozmawiały dwie postaci. Pierwsza, siedząc na beczce, jadła bez oporów gruszkę, mlaszcząc przy tym w sposób iście melodyjny.

-Czyli niech wyjaśni mi pan jeszcze raz… Co mam zrobić?

Krążący po alejce mężczyzna spojrzał z irytacją na rozmówcę.

-Złapać wskazanego delikwenta, odebrać mu moje złoto, a po wszystkim pieprznąć nim o ścianę i wrzucić do rzeki! Czego nie rozumiesz?!

-W sumie to wszystko rozumiem…- w półmroku dało się słyszeć głośne siorbnięcie.- Chociaż powinienem się obrazić za propozycję tak nikczemnej roboty…

-Masz go okraść! A w sumie to nie kradzież, tylko odbiór odebranego podstępem mienia!-
pechowy hazardzista bezwiednie przygładził włosy, dysząc wściekle.- Ten mały szczur pozbawił mnie prawie całej gotówki!

-Okradł pana?

-Oszukiwał w kości!

-W kości?-
sporych rozmiarów dłoń uniosła ogryzek do światła.- To dość trudne…

-Ale możliwe!


Sekundę później reszta owocu zniknęła, a w ciemności rozległo się dość głośne chrupanie.

-Więc? Ile mi pan proponuje?

-Dziesięć srebrników!

-Wie pan, to pieprznięcie o ścianę i wrzucenie do rzeki trochę zajmie. Zwłaszcza że rzeka daleko…


-Piętnaście?

-Oj no nie wiem…


Mężczyzna wychylił się zza rogu i podskoczył.

-Cholera, idzie! Idzie! Łap go!

-Za piętnaście sztuk srebra… ?

-Cholera, dostaniesz pięć złotych Argentów jeśli się pośpieszysz!

-No dobrze…


Ogromna postać powoli wstała z beczki, otarła usta wierzchem dłoni i ruszyła w stronę ulicy.

Mijając pechowego szulera, Jasiek chwycił go za kark i nim mężczyzna krzyknął, wprawnym ruchem uderzył nim o ścianę. Następnie przerzucił nieprzytomne ciało przez ramię i rzucił okiem na niczego nie świadomego Jeana, idącego ulicą.

-Pieprznij o ścianę i do rzeki, co?- prychnął z pogardą.- Ciesz się, że jestem leniwy, kolego. Rynsztok w zupełności ci wystarczy.

Odchodząc, wyłuskał jeszcze zza pasa mściwego hazardzisty mieszek przyjemnie brzęczący od wypełniającego go złota.


Buttal


Śnieg zacinał z boku i góry, a kiedy szczyty zasp odrywały się od silnych podmuchów, wydawało się że ostry, lodowy pył uderza ze wszystkich stron.

Idący przez góry harcownicy parli przed siebie mimo to, naciągając na głowy kaptury i ryjąc w śniegu pomiędzy zdradliwymi szczytami.

I rozmawiali.

-Cholera, nie powiem, ciekawe macie tradycje…- Zarek rzucił okiem na Torrgę, który drałował przez zaspy u jego boku.- Zawsze wiedziałem że krasnoludy to dość specyficzna grupa etniczna, ale to… ?

-Ech, teraz to nie jest źle.- idący lekko z tyłu Buttal wzruszył ramionami i szybko tego pożałował. W ostatniej chwili chwycił brzeg płaszcza, ratując go przed porwaniem w głąb lodowej zadymki.- Dawniej, by upewnić się że troll nie żyje, wypełniano mu brzuch ogniem alchemicznym. A ogrom wycinano serce, bo jak wiadomo, z rozbitym czerepem też mogły żyć…

-A wendole?


Floin zarechotał cicho.

-Wolisz wersję dla kobiet, mężczyzn czy dzieci?

Idący najbardziej z tyłu Młody pobladł.

-Zabijano dzieci… ?

-Nie zabijano, tylko wciąż się zabija.-
Zarek spojrzał ponuro na podopiecznego.- I nie myśl o dzieciach wendoli jak o naszych, zwykłych smarkach. Wendolskie pomioty są zabierane na grabieże już w wieku trzech lat by możliwie szybko skosztowały ludzkiego mięsa i przelały krew. Do dziesięciu lat pętają się w stadach, napadając wszystkich samotnych pechowców przemierzających Baldeor a w wieku lat trzynastu są uważane za pełnowartościowych wojowników…

-A noworodki?


Floin splunął na bok.

-Nikt jeszcze nie wpełznął do ich nor dostatecznie głęboko by zobaczyć na własne oczy wen dolskie niemowlęta. Chociaż patrząc na ich rodziców, nie byłby to zbyt piękny widok…- kapłan z irytacją poprawił kaptur i spojrzał na tropiciela.- Zarek, daleko jeszcze?

-Pół dnia drogi.

-Cholera, nogi mi zaraz odmarzną, broda zmieni w sopel a ten jeszcze…

-Cicho…

-…moje brwi wyglądają jak zaspy!

-Cicho mówię!


Stary krasnolud zamarł i rozejrzał się niepewnie.

-Co jest… ?

-Słyszę coś?


Buttal zmarszczył brwi i nadstawił ucha. Po kilku sekundach wytrząsnął z niego grube płatki śniegu.

-Nie wiem jak ty możesz cokolwiek usłyszeć w takich warunkach…

-Ktoś walczy…

-Co?!-
oczy całej czwórki zwróciły się na starego tropiciela.- Zarek? Zarek, do cholery?!

Ten zaś biegł już przed siebie, nad wiek sprawnie pokonując sięgające pasa zaspy.


***


Truchła orków i nielicznych hobgoblinów walały się wszędzie.

Czerwona jucha wielkimi plamami barwiła śnieg, szkarłatne rozbryzgi zdobiły ściany małej kotliny a w samym pobojowiska, otoczony przez tuzin wrogów stał on.




Wielki, brodaty mężczyzna z niedźwiedzim kapturem na głowie ciął, miażdżył i bezwładnie miotał się, porykując wściekle i posyłając do piekła kolejnych przeciników. Jego młot i topór raz za razem wgryzały się w ciało, miażdżyły kości i zabijały.

Zabijały szybko i boleśnie.

Pięci podróżników z podziewm i przestrachem obserwowało jak mocarny barbarzyńca kładzie trupem kolejnych orków.

Pierwszy, który otrząsnął się z szoku, był Młody.

Chłopak złapał za rękojeść miecza, wyczarpnął broń z pochwy i uniósł nad głowę.

-Do atak… MGH!

Jego okrzyk bojowy został zagłuszony przez rękawicę Zareka, która wystrzeliła w stronę jego twarzy i o mały włos nie pozbawiła zębów.

Torrga i Buttal jednomyślnie chwycili żółtodzioba pod pachy i odciągnęli do tyłu, za bezpieczną osłonę śnieżnej zaspy.

Po kilkunastu sekundach szamotaniny chłopak zdjął z ust dłoń tropiciela i spojrzał gniewnie na towarzyszy.

-Co jest?! Co to ma znaczyć?!- krzyknął, a jego krzyk był ledwo słyszalny pomiędzy wrzaskami konających orków oraz hibgoblinów.- On tam może potrzebować pomocy!

-Nie wydaje mi się…-
mruknął Buttal, wyglądając ostrożnie zza hałdy śniegu.- Właśnie rozłupał orkowi łep gołą pięścią…

-Ale przecież walczy z orkami… Może być ranny!

-Oj tak.-
Floin przycupnął spokojnie za osłoną próbując odpalić fajkę.- Ale wierz mi, chłopcze, nigdy nie chciałbyś brać udział w tej samej walce co rozszalały Ulfednar…

-Ulfe… Ulfekto?-
Młody spojrzał z zaskoczeniem na krasnoluda, zapominając o bojowym zapale. Niepewnie rzucił też okiem na Zareka.- Stary, co to za jedni… ?

-Ulfednarzy, znani też, jako Szaleni Berserkerzy albo Szałowojownicy to jedni z najsłynniejszych wojowników w Baledor
.- odpowiedział prozaicznie Buttal, przewracając oczami.- Pochodzą najczęściej ze starych, tradycyjnych plemion a ku bardziej cywilizowanym obszarom zbliżają się tylko po to, by walczyć. I jeśli miejscowi mają szczęście, Ulfednarzy znajdują sobie w okolicy przeciwników godnych uwagi.

-A jeśli miejscowi nie mają szczęścia?


Cisza, która zapadła, spotęgowana była brakiem jakichkolwiek dźwięków znad pobojowiska.

Torrga ostrożnie wyjrzał zza zaspy. Po kilku sekundach uśmiechnął się szeroko

-Już skończył… Możemy iść.

-Ale czego się tak szczerzysz?!

-Bo widzisz, szczeniaku, jeśli był tu jeden Szałowojonik, najpewniej w okolicy kręci się jeszcze kilku.

-No i?

-Najpewniej oczyścili nam drogę.-
Buttal wstał ze śniegu, wypełniony nową siłą.- Ruszamy więc. Czas nagli.


***




Kopalnia Thoreka.

Niegdyś zwykła sztolnia, otoczona miasteczkiem i ostrokołem.

Obecnie już nie tyle kopalnia, co niezgorsze miasto, rozwijające się dzięki bliskości świetnie prosperującej kopalni bogatej w ogromne ilości kamieni szlachetnych.

Jedna z licznych pereł w koronie będącej krasnoludzkim imperium na północy.

Stojąc na wiodącej do kopalni półce skalnej, Zarek z ulga oparł się o ścianę.

-Dotarliśmy…

-C… Co?!-
młody, któremu ostatni etap wędrówki dał się znacząco we znaki spojrzał na stojący na szczycie góry fort.- Co to jest?! Mormont wysłał nas żebyśmy szukali pomocy w jakimś śmierdzącym kasztelu na środku wypizdowa?! Już nasz obóz w Conlimote jest większy!

Buttal uśmiechnął się, zbyt zmęczony by tłumaczyć młodzianowi fenomen krasnoludzkiego budownictwa.

Młody nie mógł wiedzieć, że cała góra, na której stał fort, była w istocie miastem.


Petru


Wieczór jął wydłużać cienie, kiedy czterech zwiadowców wracało do osady.

Człapiący na przedzie Petru starał się nie słuchać kłótni za swoimi plecami. Był równie zmęczony co wczoraj, równie brudny i zniechęcony do wszystkiego.

Nie był jednak ranny, co chyba można było uznać za plus.

Z tyłu zaś rozległ się poirytowany głos M’kolla.

-Gdybyście mnie posłuchali, nie spędzilibyśmy większości dnia na wałęsaniu się pomiędzy drzewami!

-Chyba mam pijawkę w brodzie…


Rozeźlony Aust spojrzał na grzbiącego w zaroście przyjaciela, po czym spiorunował M’kolla wzrokiem.

-Powiedziałem, że widzę tam kogoś, więc wypadało to sprawdzić. A to ty dostałeś głupaki, gdy też to dostrzegłeś ale chwilę później nie znalazłeś śladów.

-Prawda, prawda. Ale!-
tropiciel z Pelanque uniósł tryumfalnie palec ku górze.- Ale już po godzinie zaproponowałem powrót bo mogło nam się przywidzieć!

-Ale w końcu znaleźliśmy… to.

-No i co nam z tego przyszło?-
burknął Rulf, wygrzebując w końcu pasożyta z kłaków na brodzie.

Petru pokręcił tylko głową.

Sam nie miał siły komentować faktu, że zleźli połowę bagien w pogoni za zjawą. Prawda, sam przeraził się na widok białej, kobiecej postaci, która w końcu im na spotkanie, pod drzewem, które okazało się miejscem jej ostatniego spoczynku.

Cały strach zmniejszył się jednak po kilku minutach, gdy okazało się, że duch w żaden sposób nie jest zainteresowany żyjącymi.

Petru przekonał jednak resztę by wedle starego obyczaju z Miasta Światła odkopać i spalić jej kości, by dziewczyna mogła zaznać spokoju w zaświatach i uniknąć szaleństwa wiecznej samotności. Ale nawet mimo tego szlachetnego uczynku mieszaniec nie był w szczególnie dobrym nastroju.

Zmarnowali w końcu kilka godzin.

Przechodząc przez wioskę nie zwrócił większej uwagi na spotkaną w „łaźni” trójkę, spierającą się pod jedną z chat i ciężkim krokiem ruszył w stronę drzewa, na którym przydzielono im miejsce do noclegu.

Zmarł w progu kiedy wewnątrz zobaczył tłum dzieci otaczających Cetha i Dalie, która tłumaczyła bajki opowiadane przez starca.

Lu’ccia uśmiechnęła się do niego, siedząc ze swoim żółwiem pod ścianą.

-Jakoś tak wyszło…- mruknęła przepraszająco.- Staruszek gadał, gadał, gadał, któreś z nich się zaciekawiło no i nim zdążyłam się połapać, zleciały się tu jak pszczoły do miodu.

Petru bezradie wzruszył ramionami.

-Nie mam im tego za złe... Jakoś wytrzymam…

-Buri-Ghkan powiedział, że jeśli tłok wam przeszkadza we śnie, to na bocznych gałęziach są chatki strażników. Obecnie nieużywane a w środku są hamaki i w ogóle.


Tropiciel spojrzał na otoczonego dziećmi wodza, słuchającego z uśmiechem historii wymyślanych na prędko przez starego druida i zdobył się na lekki uśmiech.

-Podziękuj mu gdy Craith skończy...

-W takim razie długo będę musiała czekać
.

W lekko poprawionym nastroju Petru odszedł, kierując się w stronę wspomnianej chatki.

Normalnie poczułby pewnie czyjeś spojrzenie na karku, lecz był na to zbyt zmęczony.


***


Petru spał na połodze. I śnił.

-Więc, mieszańcu… ?

Głos Nemertes był ostatnią rzeczą, jaką usłyszał Petru przed przebudzeniem.

Sny które miał od pewnego czasu mało kiedy dawały mu szansę odpocząć w trakcie nocy. Wizje z dawnych dni, przebłyski niedawnych wydarzeń i częsty dźwięk głosu niezwykłej bogińki często sprawiały, że tropiciel miotał się przez sen by w ostateczności poderwać się z posłania, zdyszany i o rozszalałych oczach.

Tak też stało się i tym razem, lecz nie z powodu snu, lecz przez skrzypnięcie podłogi, słyszalne na granicy świadomości.

Petru usiadł gwałtownie, odruchowo wyciągnął przed siebie dłoń i chwycił za szyję klęczącą obok niego postać.

Dłoń o delikatnej skórze ujęła jego nadgarstek.

-Lage…

Petru cofnął rękę niczym poparzony widząc w półmroku twarz nagiej półelfki.

Nim zdążył zrobić cokolwiek więcej, niczym nie zrażona dziewczyna objęła go wokół szyi i mocno pocałowała w usta.

-Pa di anyen…

Tropiciel odruchowo objął ją wokół wąskej talii i odpowiedział pocałunkiem.

W pewnych sytuacjach działał instynktownie.





***


Petru obudził się wczesnym rankiem.

Odruchowo rozejrzał się po lekko zdemolowanym pomieszczeniu i zmarszczył brwi, nie będąc pewnym czy zdarzenia zeszłej nocy nie były tylko snem.

-Hej, tutaj jestem lubieżniku.

Dopiero teraz tropiciel dostrzegł wielką postać Buri-Ghkana stojąca w progu. Nieco dalej, idącą nad podziw lekkim krokiem zobaczył oddalającą się dziewczynę z którą miał szczęście spędzić noc.

-Ja…

-Nie tłumacz się. Mam nadzieję że Miri przywróciła ci nadwątlone siły


Petru poczuł jak wzbiera w nim agresja.

-Ty ją tu przysłałeś… ?

Półork ryknął śmiechem nim mężczyzna rozwinął pytanie.

-Byłbym chyba bóstwem jeśli byłbym w stanie zmusić Miri do czegokolwiek wbrew jej woli.- pokręcił z rozbawieniem głową.- Spodobałeś się jej, i tyle. Jeśli sama do ciebie nie zagada, nie zbliżaj się i nie pytaj o nic. Tutaj te sprawy są o wiele łatwiejsze, i jeśli za kilka miesięcy nie sprezentuje ci bękarta, to nie masz się o co martwić

Petru pobladł gwałtownie.

-Bękarta… ?

Wódz uśmiechnął się.

-Wiedziałem, że taka możliwość sprawi, że to co mam ci do przekazania nie będzie takie straszne…

Petru z irytacją przejechał dłonią po twarzy.

-Ghkan, do rzeczy!

-Trupy wyszły z cmentarza i próbowały wleźć na wieżę strażnicą. Wycofały się wraz z nastaniem świtu, ale nie mogę pozwolić by rozmnożyły się i zaczęły nękać wioskę. Jeśli chcecie prześlizgnąć się do Miejsca Mocy, dzisiejszy dzień będzie ku temu najlepszy


Wódz obrócił się i ruszył wzdłuż pomostu.

W połowie drogi obrócił się jednak i z politowaniem spojrzał na wstającego z posłania Petru.

-I z łaski swojej ubierz się w coś, na litość bogów, bo nim zdążysz wyruszyć to połowa dziewuch z wioski będzie próbowała zaciągnąć cię w krzaki…

Petru przełknął ślinę i możliwie szybko założył spodnie.

Jakimś cudem udało mu się sprawić, że perspektyw spotkania z żywymi trupami wydawała się tropicielowi stosunkowo niewielkim problemem.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 30-07-2013 o 22:35.
Makotto jest offline  
Stary 05-08-2013, 00:27   #178
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Petru po chwili kontemplacji słów Buri-Ghkana i nocnych wygibasów ... znaczy - nocnych wydarzeń - uśmiechnął się i pokręcił głową. Co by nie mówić, dzięki Miri czuł się lepiej niż kiedykolwiek przez kilkanaście ostatnich dni. To że przywykł do świadomości iż ból i zmęczenie są nieodłączną częścią jego życia nie oznaczało że lubił gdy organizm głośno protestował przeciwko cierpieniu, nawet mimo tego że w jego przypadku próg bólu był ustawiony naprawdę wysoko.

A rozkosz jaką dała mu Miri zalała jego ciało prawdziwą falą naturalnego uzdrowienia. I mimo niewyspania był rzeczywiście wypoczęty i odprężony. Przez moment zastanawiał się czy aby przypadkiem nie skrzywdził dziewczyny, nie poranił jej ostrymi pazurami, ale wreszcie dał sobie z tym spokój. Gdyby tak się stało, nie byłaby przy nim o poranku.

Nucąc pod nosem zebrał swój dobytek i przerzucił przez ramię, nieświadom śladu po ugryzieniu widocznym na szyi. Zastanawiał się w czasie drogi. To prawda że w Palenque, dziesięciokrotnie mniejszym od miasta wosów, zwyczaje były odmienne i Petru czuł tego wpływ. Wzruszył wreszcie ramionami, zmierzając w kierunku kwatery Cetha i Lu'cci, gdzie miał nadzieję spotkać też Wichra i resztę towarzyszy. Miał większe zmartwienia na głowie niż różnice pomiędzy społecznościami w podejściu do seksu.

Kiedy mieszaniec wszedł do wiszącej chaty w której to jeszcze wczoraj Ceth bajał grupie zasłuchanych dzieci, Petru o mały włos nie wlazł wilczurowi na łeb.

W środku byli wszyscy członkowie jego grupy.

Rulf wyszczerzył się do tropiciela.

- No i jest nasz cichy ruchacz - zaśmiał się, klepiąc towarzysza po ramieniu. - Podobno jakaś miejscowa cię zdybała. Jak znajdujesz miejscowe ślicznotki?

Lu'ccia wydawała się nie zwracać uwagi na rubaszne uwagi brodacza.

Cóż, jakby na to nie patrzeć większość życia spędziła razem z oddziałem w którym służył jej mag-opiekun. Za pewne słyszała w życiu gorsze bezeceństwa.

"Ino dmących w rogi brakuje" - Petru skrzywił się w duchu - "I toasty wznoszących..."

Nie zwykł się przechwalać podbojami miłosnymi ani śliny tracić na jałową gadkę, to i tym razem nie miał zamiaru się uzewnętrzniać, zwłaszcza przy Lu'cci. Stuknął lekko Rulfa w ramię, dając znać by ten zaprzestał tematu.
- Wszyscy zdrowi i wypoczęci? - zapytał - Ruszamy dzisiaj i to najpewniej szybko, Buri-Ghkan zamierza przypuścić kontratak po tym jak zombie zaatakowały jedną z wież strażniczych. Przynajmniej ich część odciągną - mruknął. Zapewne i tak będzie paskudnie, i Petru poświęcił krótką chwilę na wzniesienie swych myśli do Ojca Światło w intencji by Lu'ccia nie ucierpiała tak jak tego ojciec Valerian się obawiał.
- Szykujcie się, pójdziemy do Buri-Ghkana - dodał głośniej, siadając przy jedzeniu. - Ustalimy z nim kiedy i którędy ruszyć.

- Ech, myślałem że chociaż dziewucha sprawi że nie będziesz takim marudą... - Rulf prychnął, poprawiając paski od karwaszy.

- Oj, daj mu spokój. Wstydliwy jest, i tyle!

Lu'ccia uśmiechnęła się lekko, też siadając przy stole, a raczej przy macie, na której to znajdowało się śniadanie dla kompanii. Kilkanaście dużych liści wypełnionych lokalnymi warzywami, owocami i mięsem.

Co ciekawe, samo mięso wyglądało dość normalnie, nie jak coś wydartego z trzewi jaszczurki czy innego aligatora.

M'koll puścił przyjacielowi oko.

- Ja też trochę popolowałem. Co prawda nie tak owocnie jak ty, ale ustrzeliłem nam ptaków na śniadanie. W sumie to jednego.

Aust obejrzał trzymany udziec.

- To całe mięcho jest z jednego ptaka...?

- I nie pytaj ile strzał na niego zmarnowałem.

Ceth zaś sięgnął po ugotowane jajko na twardo i robił je o czoło. Następnie jął metodycznie usuwać skorupkę.

- A co do wyprawy, Buri-Ghkan najpierw poinformował nas, biorąc pod uwagę że ty możesz być zajęty. Wiemy o wszystkim. Mówił że zaatakują w południe, kiedy słońce będzie najmocniejsze...

Lu'ccia zaś przerwała jedzenie, odłożyła kawałek miejscowego chleba i palcem odhaczyła kołnierz Petru, by opuszkami musnąć ślady na jego szyi.

- Lepiej to czymś przemyj mimo wszystko... - rzuciła cicho, czerwieniejąc.

Petru uśmiechnął się do niej i milczał, bo i co miał dodać. Odezwał się tylko na słowa Cetha.
- Więc postanowione.

Z ciekawością obejrzał mięso, przypomniał też sobie "krowę", zdumiewając się jak bardzo poszczególne gatunki zwierząt dostosowują się do lokalnych warunków. Po prawdzie, ludzi czy szeroko rozumiane istoty rozumne również to dotyczyło.

Jadł szybko i dużo, w zasadzie pożerał wszystko na czym ręce położył, jak zawsze gdy nie kontrolował się w pełni. Nie był do końca świadom tego że to dziedzictwo drapieżnych przodków się odzywa, ale coś takiego podejrzewał gdy miał okazję się nad tym zastanowić. Teraz jadł nie zastanawiając się nad smakiem czy wyborem.

Zamiast tego zatopiony był w myślach. O tym jak bardzo przywódcom z Krwawego Wiecu zaleźli za skórę i do czego ci się posuną, by wywrzeć pomstę. I może odzyskać Lu'ccię? Zerknął na dziewczynę.

Musieli ... MUSIELI się przebić i umożliwić Skuldyjczykom ucieczkę. Tylko w Skuld Lu'ccia mogła być bezpieczna.

Petru przerwał napychanie się gdy poczuł że niczego więcej nie zmieści. Był ociężały, ale nie zwracał na to uwagi, zamiast tego sięgnął po broń by naostrzyć ją i zakonserwować. Ale nawet znajome czynności nie mogły uciszyć chaosu w jego myślach. Warknął coś nieartykułowanego i wyszedł z chatki. Potrzebował się skupić.

Zatrzymał się przed wejściem i wpatrzył się w dal, zieloną od roślinności i zdającą się parować w coraz mocniej przygrzewającym słońcu. Zastanawiał się jak by to było nie martwić się raz o Palenque i pobratymców, wręcz ... zniknąć z powierzchni ziemi.

- Nurchiilir annish - wymamrotał bezwiednie, jakby go kto za język pociągnął, akurat w momencie gdy potarł oczy porażone słonecznymi promieniami. W kilka chwil potem ktoś wpadł na niego z tyłu. Petru ledwo utrzymał się na nogach i momentalnie odwrócił się, słysząc zaskoczony okrzyk Lu'cci. Dziewczyna wywróciła się, o mało co nie miażdżąc sobą żółwia.
- Co się stało?! - zdumiał się, pochylając się ku dziewczynie by ją podnieść. - Dlaczego na mnie wpadłaś?
- Petru, gdzie jesteś?! - odpowiedziała pytaniem rozglądając się bezradnie, a gdy dotknął jej ręki wzdrygnęła się jak ukąszona. Wydało mu się że dopiero wtedy go dostrzegła. Zupełnie jakby pojawił się znikąd.

- O co chodzi?!
- Co się z tobą dzieje?

Pytania padły niemal równocześnie. Lu'ccia ochłonęła jako pierwsza.
- Nie widziałam cię do momentu aż poczułam jak mnie łapiesz. Coś ty zrobił? - zapytała podejrzliwie.
- Nic! Ja tylko... - Petru zawahał się. - A niech to... - wymamrotał - Nie, to niemożliwe... A może jednak?
- Co "niemożliwe"? Co "a jednak"? - zniecierpliwiła się dziewczyna, troskliwie podnosząc biednego żółwia. Ceth stanął w drzwiach, a z wnętrza wyglądały zaciekawione twarze M'kolla i harcowników - wszak wszystko działo się o krok od ich kwatery.
- Lu'ccia, Petru, wszystko w porządku? - zapytał druid.
- Nie... Tak! Wszystko w porządku! - Petru poprawił się natychmiast, ciężko zdumiony tym co się wydarzyło. Ujął Lu'ccię pod ramię i czym prędzej poprowadził ją z dala od chatki.

- Słuchaj… - zaczął gdy przysiedli w jakimś suchym miejscu, w którym nie groziło że pijawki wpiją im się w zadki. I gdzie nie grasowały elektryczne jaszczurki... - Nie wiem dlaczego, ale myśl oblekłem w słowa, tak samo jak to było poprzednio z ogniem…

Opowiedział jej wszystko i zapytał czy może cokolwiek na ten temat wiedzieć. Lu’ccia jednak pokręciła głową; mimo że była pomocnicą doświadczonego maga i niejedno już widziała jeśli chodzi o magię, nie potrafiła powiedzieć niczego pewnego.
- Wygląda na to że nauczyłeś się nowego i to dość … zaawansowanego czaru - bąknęła, ale znać było że nie dałaby za to głowy - Cetha zapytaj...
- Nie! - zaprotestował Petru i zreflektował się, łagodnie położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Nie chcę … dawać mu do myślenia - dreszcz nim wstrząsnął na wspomnienie badania po tym jak jego zdolności się objawiły. Nawet nie chodziło mu o to że było nieprzyjemne - bardziej o to co wtedy usłyszał o swym pochodzeniu. - To - wskazał swą pierś - trochę za szybko idzie, Lu’ccia.
- Nie rozumiem - powiedziała ze zmieszaniem.
- Sam tego nie potrafię wytłumaczyć. Po prostu tak będzie lepiej - uśmiechnął się do niej z czułością. - Może już dziś będziecie bezpieczni w Skuld, nie ma co wam głów zaprzątać niepotrzebnymi rzeczami - powiedział żartobliwie pociągając ją za włosy.
- Dziękuję że mnie wysłuchałaś - uśmiechnął się znowu - Dość, czas przygotować się do drogi.

Lu’ccia wstała i przez chwilę przyglądała się Petru z nieodgadnioną twarzą.
- Spróbuj znowu z tym nowym czarem, spróbuj znowu przyzwać tę moc - powiedziała. - Jeśli mam zgadywać to zaklęcie niewidzialności. Dotykałeś wtedy oczu; zaklęcie mogło zadziałać jeśli rzęsa została na palcach, o co nietrudno. Próbuj.
- Tak zrobię - obiecał. - Będę ćwiczył.

Gdy Lu’ccia odeszła Petru jeszcze przez chwilę rozważał co zaszło, potem zaś zajął się tym czego potrzebował - uspokojeniem umysłu przed wędrówką i walką, utemperowaniem emocji i skupieniem myśli na podobieństwo ostrego miecza. Dokądkolwiek zmierzali, Petru był pewien że rozlewu krwi nie uda im się uniknąć i chciał być gotowy do starcia...



- Walka z ciemnością zdaje się nie mieć końca. Dlaczego więc ją toczymy? Bo zawsze przychodzi kolejny wschód słońca, i tak samo kolejny cykl odrodzenia. Wiem również że najciemniej jest zawsze przed świtem.



Petru spoglądał w zamyśleniu na bagnisko i chaty wosów, jednak w wyobraźni był już tam, przy “świętym miejscu” i wśród nieumarłych. Nauki jego ziemskiego ojca same mu się przypominały gdy zaciskał opazurzone dłonie na barierze chroniącej przed wpadnięciem w błoto.
“Czego bym nie dał za to by być Jego kapłanem...”

Pod czaszką tłukły mu się obrazy wyrwane ze starć toczonych dwa dni temu z nieumarłymi potwornościami, z abominacjami plugawymi w oczach Lśniącego Boga. Niszczyć je, odsyłać - oto powołanie prawdziwego syna Ojca Słońce!

Uśmiechnął się. Na to może jeszcze przyjdzie kiedyś czas, jeśli łaska Pelora na nim spocznie.

Na dzisiaj zaś... Odpoczął, nabrał sił i determinacji, przeciwnika poznał. Nie wiedział co ich czeka u kresu wędrówki, ale był gotowy. Podniósł ciężki miecz i ruszył do Buri-Ghkana i jego wojowników.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 06-08-2013, 19:07   #179
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
“Kto ma szczęście w kartach ten nie ma szczęścia w miłości”... Ten kto wymyślił to powiedzenie, był skretyniałym idiotą. Albo zidiociałym kretynem. Do koloru do wyboru...
Jeanowi bowiem się poszczęściło w kartach, mimo ostrzegawczych pomruków kręcącego się koło stołu kota (albo dzięki nim właśnie).
A skoro gotowizny nie udało się przegrać, należało ją przepić. A i kocurowi udzielić wsparcia w postaci dużego tłustego pstrąga, na którego smak Sargas nie zamierzał narzekać.
Zakupiony i skonsumowany pstrąg był całym daniem dla kota, ale zakupione najdroższe wino było to tylko przystawką. Dwa dania główne pojawiły się same.
Bliźniaczki Aida i Paula de Desires... z... ? Jakoś Le Corbeu nie potrafił zapamiętać skąd. Zresztą Jean miał to głęboko w …
Najważniejsze że były młodymi, ślicznymi i dobrze wychowanymi dziewczynami z prowincji.


Gustownie ubrane, wesołe, rezolutne i szukające w mieście nowych przygód. I zupełnie niedoświadczone w między-rasowych relacjach damsko-męskich. Co ułatwiało w sumie Jeanowi zadanie. No bo czyż mogły widzieć w gnomie jakiekolwiek zagrożenie dla swej cnoty (którą jak się okazało już dawno przehulały na prowincji, skąd je tatuś odesłał, by uniknąć kolejnych skandali)? Nigdy!
Gdyby był przystojnym półelfem to pewnie mogłyby podejrzewać jak to się skończy. Ale nie przy Jeanie.
Przy nim były wesołe, rozbawione coraz bardziej pijane, co raz bardziej spragnione sekretów i sztuczek jakie obiecywał im pokazać za drobną opłatą... Och, nie mógł wszak ich odzierać dziewczątek z pieniędzy. Wolał z ciuszków. Na początek kapelusiki i pantofelki..., a potem skończyło się u nich w pokoju.


I tylko w delikatnych podomkach... rozważały czy warto zapłacić nimi, za kolejny sekret.

Na pewno opłacało się to Jeanowi. Bliźniaczki nie bardzo wstydziły się siebie nawzajem. A gdy już wino i sytuacja całkowicie zamroczyły ich myśli pożądaniem, były skore do całowania zarówno gnoma, jak swej siostry. I były niewyżyte. Wiły się jak kotki ocierały o ciało Jeana i o siebie nawzajem domagając się kolejnych sztuczek... bynajmniej nie magicznych.
Nic dziwnego, że Jean po tak ciężkich zapasach zapadł w równie ciężki sen.



Pustynia, bezkresne piaski... wichry je targające. Mała okutana w burnus sylwetka przemierzająca je w nieznanym kierunku. Krok za krokiem, mały osobnik pozawijany w szmaty i opierając się o kostur powoli szedł w jednym i tym samym kierunku nie dbając o żar lejący się z nieba.
Krok za krokiem coraz bliżej celu... olbrzymich wrót tkwiących pod skosem w czarnej skale, wynurzającej się z oceanu piasku, jak szczyt olbrzymiej góry... utopionej przez bogów.
Był coraz bliżej niej. Wpatrzony we wrota mijał kolejne wydmy podchodząc coraz bliżej i bliżej i... wrota nagle zaczęły się otwierać. A zza nich wyłoniła się horda pokracznych wielorogich ogoniastych humanoidalnych stworzeń, ni to demonów, ni to nieumarłych. Rogate bestie rzuciły się z furią na podróżnika, które oczy zabłysły czerwonym blaskiem, a z dłoni wystrzeliwać poczęły promienie czerwonej energii. Uderzała ona w hordę stworzeń spopielając bestie na miejscu, ale wylewająca się fala wydawała się nie mieć końca. Strumienie energii rozrywały kolejne ciała bestii coraz szybciej i częściej lecz stworów przybywało i otoczywszy samotnego podróżnika niczym rój mrówek rzuciły się na niego całym stadem, próbując go zdusić go swą przewagą liczebną. Nastąpiła olbrzymia eksplozja rozrzucająca szczątki owych stworzeń dookoła, ale osobnik w epicentrum eksplozji nie doznał uszczerbku na zdrowiu. A był to stary gnom, a pobliźnionej twarzy i rzadkiej siwej brodzie. I w starym i mocno zniszczonym a’louesiańskim stroju szlacheckim. Ruszył w kierunku bramy i...

Gnoma zbudził głośny krzyk dziewuszek i warknięcie wilka. Otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że...


… wilk rzeczywiście jest. Basior przyglądał się ze spokojem tulącym się ze strachu do gnoma piszczącym głośno dziewczętom. Sargas momentalnie znalazł się na belce powały uznając, że wilk to jednak nie kundel, któremu można poharatać nos, by się odczepił.

A Le Courbeu próbował poskładać do kupy sytuacji i domyślić się...czemu na wszystkie piekła w pokoju dziewcząt jest wilk? I to taki spokojny.
Dopiero po chwili zauważył nieduża torbę leżącą przy jednej z kolumienek łoża. Torbę koloru rdzy, którą będąc już nieco wstawionym, okazyjnie zakupił u jakiegoś... podejrzanego typka. Jako, że też ponoć zawierała “sztuczki” ...
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 07-08-2013 o 12:11. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 09-08-2013, 15:42   #180
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Lord Inkwizytor Galev Zahard obudził się późno w nocy, nie do końca świadom co dokładnie przerwało mu sen.

Kierując się instynktem wstał z łóżka, naciągnął spodnie i w nocnej koszuli wyszedł na korytarz, w ręku trzymając miecz.

Przeszedł kilka kroków, zamarł słysząc dobiegające zza rogu szepty i poprawił chwyt ostrza, by następnie z mieczem ustawionym w poprzek piersi wyskoczyć na korytarz, gotowy do walki.

Tsuki, Laurie i Heishiro zamarli. Tak samo zaskoczony inkwizytor.

-Em..-
zbity z tropu Galev opuścił miecz.- Co tu robicie o tej porze? I co to za jeden?

Z wbitego w ścianę pierścienia zdjął pochodnię i oświecił szczupła postać przerzuconą przez ramię samuraja.

Mocno zarośnięty mężczyzna w średnim wieku skrzywił się i uniósł dłoń do oczu.

-Urwał nać, nie po oczach...


Inkwizytor spojrzał krytycznie na podwładną, to na podchmielonego nieznajomego.

-Wyjaśnicie mi o co tu chodzi?


Laurie szybko wystąpiła przed grupę, uśmiechając się przepraszająco.

-Proszę o wybaczenie, panie Zahard, ale były zamieszki, o których pewnie pan słyszał, i ten tutaj jegomość bardzo nam pomógł przez co został ranny, a ja nie miałam zaklęć, nie mieliśmy czasu! Proszę o wybaczenie, ale musiałam zdobyć skądś zwój!


Tsuki z uznaniem obserwowała jak w oczach kapłanki stają szczere łzy. Gdyby nie fakt że wiedziała że to wierutne kłamstwo, sama uwierzyłaby Laurie bez żadnych zastrzeżeń.

Zahard westchnął tylko.

-Weźcie go do skrzydła szpitalnego... A z tobą, Tsuki, mam do pogadania.
- ciężka dłoń inkwizytora opadła na ramię dziewczyny gdy ta zaczęła szybko się oddalać za dwójką przyjaciół.- Skoro tu jesteś, to nie ma co marnować czasu.

Laurie uśmiechnęła się blado do przyjaciółki i wzruszyła bezradnie ramionami, odprowadzając Heishiro i Dougera do lazaretu. Nikt nie zwrócił uwagi na szczeniaka w torbie kapłanki, który ulżył sobie przez sen.

-Oczywiście Lordzie Inkwizytorze, nie przystałoby mi marnować ani chwili twojego cennego czasu.-


Nie było w tym o dziwo ironii ani niczego w zasadzie, co mogło by być obelgą. Pewnie niektórzy pomyśleliby, że to już jest obelga. Ale hej, liczą się intencje!

-Mogę podkreślić, że ta koszula jest naprawdę świetną koszulą, Lordzie Inkwizytorze? Prawdziwie niesamowita!-


Galev zmarszczył brwi.

-Jeśli jest to finezyjna sugestia że ten strój nie przystoi osobie o mojej pozycji, przyznam ci rację ale niestety, nie da się spać w zbroi płytowej.- inkwizytor otworzył drzwi do swojego gabinetu i wskazał Tsuki fotel naprzeciwko biurka.


W przeciwieństwie do zawalonej papierami knitki Carla, Lord Inkwizytor pracował w miejscu będącym połączeniem małego muzeum broni i starożytnych ksiąg w ciężkich, skórzanych oprawach. Tu i tam, w szklanych gablotach, stały także otoczone kręgami magii ochronnej relikwie.

-Wcale tego nie sugerowałam, Lordzie Inkwizytorze. Co więcej, uważam, że z chęcią sama bym zobaczyła taką koszulę na ciele Laurie... zostańmy przy tym, że ta koszula świetnie wygląda, dobrze?-


Gafa, gafa, gafa, palnęła dużą gafę i najlepiej szybko zmienić temat. Ta, najlepiej szybko zmienić temat i zapomnieć o jej komentarzu. On nie istniał, to się nie wydarzyło.

-O czym dokładniej Lord chciał porozmawiać?-

Twarz Zaharda przez chwilę przypominała skonfundowaną maskę totalnego nieogarniania rzeczywistości.

Mężczyzna szybko wrócił jednak do siebie.

-Czy wy piliście, Inkwizytorze Tsuki...

-Tak, Lordzie Inkwizytorze, ale gwoli ścisłości, w czasie zamieszek miałam akurat wolne na przepustce uzyskanej po powrocie z dłuższej misji. Co więcej, było nas troje i nie zdążyliśmy wypić wspólnie nawet połowy garnca wina, połowa garnca na trzech.-


Prychnęła.

-Nie wystarczy nawet by przekonać Laurie by zatańczyła na stole...-

Wyprostowała się lekko.

-Zarówno ja jak i moi towarzysze byliśmy w pełni władz umysłowych przez całe zdarzenie.-


-Cóż, alkohol najwyraźniej dopiero teraz zaczął na ciebie oddziaływać, ale w sposób niegroźny... Taką mam nadzieję.-
dodał po chwili namysłu, po czym westchnął.- Carl zdał mi raport z zajścia w Słonym Lesie. Cieszę się że kolejna twoja misja zakończyła się sukcesem, ale ostatnie zajścia są ogółem... Niepokojące. Doszły mnie plotki że celem całych tych rozruchów mogłaś być ty.

Podrapała się lekko po podbródku.

-Cóż... same zamieszki zaczęły się raczej dlatego, że wampir podjudzający tłum do tego miał zapłacone za to, a straż próbowała go uciszyć. Ogólnie potem dopiero gdy rozgoniliśmy pierwszy tłum wampir wrócił z drugim i ewidentnie go wkurzyłam.-


Zastanowiła się lekko.

-Może wkurzyło go to, że odrąbałam mu rękę?-


Wzruszyła ramionami, wracając do opowiadania historii.

-Dotarliśmy do strażnicy by dać sygnał reszcie oddziałów straży, Laurie i Heishiro zajmowali się głaskaniem tłumu, a ja pognałam za podjudzaczem, który okazał się wampirem. Powiedział coś właśnie, że chociaż jego zadaniem było po prostu robienie zamieszek to mnie też ten jego zleceniodawca nie lubi bo mu za dużo się psocę czyszcząc miasto. Krzyczał też o tym, że wampiry to.... żałośni najemnicy, a nie świetni najemnicy... albo coś w ten deseń.-

Kolejne wzruszenie ramionami.

-A potem ten stary kościół się zawalił i spotkaliśmy takiego miłego pana z pieskiem, ale był ranny i Laurie powiedziała, że trzeba go wyleczyć, a ja nie wiedziałam jak, więc powiedziała jak i tutaj przyszliśmy. A potem jak wychodziliśmy spotkaliśmy Lorda Inkwizytora w takiej fajnej, niebieskiej koszuli nocnej. Ten piesek też był miły.-


Lord Inkwizytor chyba po raz pierwszy od wielu lat w swojej karierze miał problem żeby dotrzymać komuś kroku w trakcie konwersacji.

-Cóż... W takim razie postaram się rozeznać kto mógłby tak bardzo chcieć twojej śmierci, chociaż najpewniej dowolni kultyści którzy usłyszeli o tym co zrobiłaś przyzwanemu avatarowi... Ale wracając do tematu.-
odchrząknął i wziął leżący na biurku plik kartek.- Namnożyło się nierozwiązanych spraw którymi mogłabyś się zająć. Nie jestem już jednak taki pewien czy jesteś w odpowiednim stanie by to omówić...

-Pójdę spać do aparnamemntu... apatrmanetu... apartamentu... i rano tak w... południe będę w porządku. I przyjdę po kolejne zadania.-


Spojrzał na kartki jak na zło wcielone.

-Tyle ich jest... ktoś je robi poza mną?-


-W sumie są tu opisane trzy sprawy. Pierwsza to problem miejscowego handlarza. Dość bogaty jegomość twierdzi że po raz kolejny stracił cały ładunek i załogę w ataku tajemniczych sił. Drugi przypadek to trwające od dłuższego czasu dochodzenie w sprawie skrytobójców powiązanych z Kultem Śmierci a ostatni...- Zahard zmarszczył brwi na widok mocno nieprzytomnej miny elfki.- Może pójdziecie się położyć, co? Rano podrzucę dokumenty do Laurie...

Skinęła głową.

-Hai, hai, Inkwizytor-dono...-

I wypełzła z pomieszczenia leniwym krokiem, otwarcie ziewając. Ba, tak się z tym nie kryła, że echo szło równo po całym zakonie pewnie!

Miała jeden cel. Łóżko. Jej miłe, wygodne, piękne i kochane łóżko.

Jakimś cudem nogi dziewczyny doprowadziły ją jednak do klasztornego lazaretu, gdzie Laurie okrywała właśnie Dougera kocem. Jego wierny pies, młodszy o kilka lat, spał pod ręką odmłodzonego starca.

Heishiro uśmiechnął się lekko do swej pani.

-Mądrala mówi że zwróciła mu jakieś trzydzieści kilka lat...

Kapłanka wzruszyła ramionami.

-Wolałam dać liczę kontrolowaną. Wątpie żeby ucieszył się z ciała nastolatka...-
zamarła, widząc twarz Tsuki- Em... Czemu się tak na mnie patrzysz.... ?

Douger zaś zachrapał i przewrócił się na bok. Sakiewka z setką złotych monet zabrzęczała mu pod poduszką. Zupełnie według zaleceń podchmielonej samurajki.

-Em... Może lepiej chodźmy do mojej kwatery? Jest na miejscu, a zakładam że dzielenie ze mną łóżka raczej nie będzie ci przeszkadzało.-
uniosła brew na odchrząknięcie Heishiro.- A ty możesz spokojnie przenocować tutaj albo w koszarach dla adeptów. Łóżek tam nie brakuje.

Mężczyzna uśmiechnął się z ulgą.

-Dzięki...


Praktycznie położyła się na Laurie, samej ledwo co włócząc nogami.

-Hmmm... ładnie pachniesz....-


Mruknięcie.

-A piesek był miły... i inkwizytor miał niebieską koszulę. I złote paski z nici. Nić też złota. Fajna koszula... kup sobie taką...-


Laurie westchnęła cicho, holując przyjaciółkę przez korytarze.

-Zobaczymy, pomyślimy...-
mruknęła, kluczem otwierając drzwi i wchodząc chwiejnie do małego pokoiku, zwanego jej kwaterą.

Łóżko, biurko, krzesło, szafa. Prostota maksymalna.

Sama Laurie zaś z trudem dotarabaniła się z Tsuki do wspomnianego łóżka i możliwie delikatnie rzuciła ją nań, samemu siadając na skraju i zdejmując buty.

Tsuki patrzyła się jedynie w sufit, swoimi maślanymi oczyma pełnymi niezrozumienia dla świata i dlaczego ten sufit jest tak wysoki.

-... kupisz sobie taką koszulę? Taka fajna, niebieska, ze złotą nitką!-

Jak zacięty grajek czy bard bez rymu, nic tylko niebieska koszula to, niebieska koszula tamto.

-Piesek też był fajny.-


Laurie zaśmiała się cicho i w pomiętej koszuli pochyliła się nad kochanką.

-Śpij.


Jej usta smakowały winem.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172