Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-08-2013, 18:06   #181
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Umęczona ekipa wolno zbliżała się ku forteczce. Mury były coraz bliżej lecz i wolniej zbliżały się do nich, gdyż marsz po ośnieżonej skalnej półce nie należał ani do łatwych, ani do przyjemnych. Byli zmęczeni ale pozostawało mieć nadzieję że oto kres ich drogi. Po chwili byli już niemal u bramy.
- Oby mogli przekazać wieść powiedział cicho Buttal do swych kompanów.
Zarek z wyraźną ulgą wszedł na nieco rozmiękły trakt z którym łączyła się zapomniana ścieżka po której szli:

-Tutaj rządzi stary Thorek...- mruknął enigmatycznie i spojrzał na wzmacniany basztami most łączący szczyt z otaczającym go masywem górskim.Cała grupa zaś usłyszała ciężki krok marszowy dobiegający ze strony doliny prowadzącej do fortu. Floin zmarszczył brwi: -Orkowie tak nie maszerują...

- Orkowie akurat nie. Chyba. Co robimy, idziemy i pukamy czy się czaimy i patrzymy kto lezie? zapytał Buttal nasłuchując . - Torek dużo tu trzyma ciężkiej piechoty? zapytał Zareka.

- Nie mam zielonego pojęcia... Torrga bezwiednie przygładził brodę -Jego kopalnia to praktycznie miasto, więc pewnie ma dość sił by jej bronić. Słyszałem że nawet powołał kiedyś własne siły zbrojne, ale jak szczeniak z Greystone o tym usłyszał, wściekł się i kazał wysłać do siebie wszystkich żołnierzy pod rozkazami Thoreka...

-Kopalnia jest bezbronna?- Młody spojrzał z przestrachem na krasnoluda.

Torrga pokręcił głową: -Nie... Thorek ściągnął najemników...

W tej samej chwili na trakcie pojawił się pierwszy szereg nadciągającej kolumny.Kolczugi, niedźwiedzie i wilcze skóry, zdobiona runami broń oraz tarcze.Zarek zagwizdał, schodząc pochodowi z drogi: -Skubaniec zwerbował górskie klany...


Buttal podążył jego śladem na skraj drogi, po czym stał chwilę przyglądając się kolumnie. Po chwili rzekł :
-Ruszajmy dalej, nie ma co tu stać aż zmarzniemy. Przez chwilę bałem się że ten palant z Greystone sie tu usadowił
-Młody Bugman rządzi w Greystone, a Thorek jest statystycznie jego wasalem. Szczeniak miałby wielkie problemy żeby usadzić tu dupę...- mruknął Floin, wraz z resztą ruszając obok kolumny ludzi z północy.

Było ich z dwustu. Może więcej.Cały most drżał od ich równego kroku kiedy czwórkami wkraczali do małej fortecy.

- Chodziło ci o teoretycznie. W każdym razie zapukajmy i zobaczmy co się stanie. . Gdy minął ich oddział górali podeszli w kierunku bramy, licząc że napotkają straż...albo ta wychyli się jak będą dostatecznie głośno drzeć ryje.

Nim kurier zaczął krzyczeć, spod bramy ruszyło ku nim dwóch strażników w futrzanych płaszczach. Mężczyzna o brodzie wystarczającej dla dwóch krasnoludów i krasnolud faktyczny, z wąsami splecionymi w warkocze.Człowiek uniósł dłoń:
-Chwila... A wy kto? Nie wyglądacie na najemników których opłaca szef...

- Kurier nadzwyczajny Belegarda Dimzada z Hejm Mynt, do Waszego szefa. odparł uprzejmie Resnik - Musimy niezwłocznie z nim porozmawiać.

-I Zarek, z Dzikich Gęsi.- dodał stary tropiciel, wywołując zainteresowanie strażnika.-Pan Thorek wynajmuje was...

- Ale pamiętam że było was znacznie więcej.

-Reszta odciągnęła hordę orków żebyśmy my mogli prześlizgnąć się tutaj,k z informacjami dla pana Thoreka .- warknął starzec, stając obok Buttal:

- Więc prowadź do szefa, do jasnej cholery!

Mężczyzna pobladł. -Pana Thoreka nie ma... Ale jest jego zastępca, pan Grynestone...

- A gdzie w takim razie jest szef, jeśli wolno wiedzieć spytał uprzejmie Buttal -Ale jeśli szefa nie ma to z panem Grynestone chcemy zamienić kilka słów. Szybko, dość bardzo szybko w miarę możliwości sugestywnym tonem zaproponował kurier. Ciekawe gdzie powiało Thoreka,...oby jego coś nie zeżarło.

-Em... Oczywiście. - mężczyzna spojrzał na brodatego towarzysza.- Orik, niech mnie ktoś zastąpi. Ja idę do Wielkoluda.

Krasnoludzki strażnik skinął tylko głową gdy grupa wraz z przewodnikiem weszła w głąb fortu. Na głównym placu trwało niemałe poruszenie, głównie dlatego że mieścił się tam obóz klanowych wojowników na usługach szefa kopalni. Floin zmarszczył nos. -Wielkoluda?

-Pan Grynestone to krasnolud, jeśli o to chodzi.

-Więc co to za ironiczny przydomek?

-Proszę zapytać o to kilku południowców którzy mieli pecha nazwać go "knyplem"...

- Lepszy knypel niż bambaryła. PamiętaszTtorgi tych palantów co twierdzili że jesteśmy tępe bambaryły? krasnolud zachichotał na wspomnienie, teraz jeno śmieszna opowiastkę. Rozejrzał się po zgromadzonym tłumie: -Sporo was tu, nie niepokoił was nikt tutaj? Żadnych patroli orków?

- Było kilka większych band orków więc Thorek wysłał Dzikie Gęsi by zajęły się problemem...

- Niestety, okazał się większy niż sądziliście.- idący z tyłu Młody spojrzał wrogo na strażnika. Sekundę później dostał w tył głowy od Zareka, by siedział cicho.Sam strażnik zaś wszedł do małego stołpu przycupniętego przy zewnętrznym murze fortu.Stołpu, który okazał się w istocie wielkim holem dla potężnych schodów, szyn kolejki a nawet traktu prowadzącego pod ziemię.Pana Grynestone'a natomiast, dało się dostrzec zaraz po wejściu do środka.Ubrany w futrzany płaszcz i kolczugę krasnolud stał na kamiennym podejście, zarządzając różnego rodzaju parobkami, ludźmi na posyłki i innym tałatajstwem koniecznym do sprawnego działania kopalni takiej jak ta.Kiedy znalazł się w zasięgu uszu Buttala, trzymał w ręku jakiś raport.

- Niech szlag trafi Bugmana! Mamy trzy skrzynki kamieni szlachetnych czekających na jego zgodę na wywóz!
- z irytacją wepchnął papiery na ręce stojącego przed nim urzędnika.- Niestety, musimy czekać! Zanieś ładunek do skarbca!

-Ale panie Grynestone...

-Jeśli coś zginie, odpowiesz przed szefem!Przerażony gryzipiórek odbiegł, blady na twarzy.

- Witam, pan Grynestone, jak mniemam zapytał Resnik podchodząc. Przyglądał się przy tym ciekawie tak krasnoludowi jak i otoczeniu. w końcu to największa kopalnia diamentów o jakiej słyszał, każdy byłby ciekaw. -Buttal Resnik, kurier nadzwyczajny Belegarda Dimzada, najwyższego zarządcy Hejm Mynt. Jak rozumiem Pana szefa tu nie ma i Pan tu zarządza? spytał uprzejmie, kontynuując od razu -Potrzebujemy pilnie skontaktować się z Górą Morra lub Południowym Bastionem, a więc i pana pomocy

Grynestone zmarszczył brwi, przyjmując jakiś raport, podpisując go i oddając interesantowi.

-Powoli, panie Buttal, powoli...- mruknął, oddając pióro i kałamarz podwładnemu.- O. I pan Zarek. Bez reszty waszej wesołej zbieraniny wyrzutków, rębaczy i...

-Chodzi o Gęsi.- głos tropiciela sprawił że krasnolud gwałtownie przerwał litanie utyskiwań. - Są kłopoty..

-Ta. W takim razie zapraszam do mnie. Szybko.- ignorując pozostałych petentów ruszył w stronę drzwi przy małej kanciapie dla strażników.

Buttal ruszył za nim, tak jak i reszta towarzystwa. Gdy tylko drzwi zostały zamknięte a ewentualne dodatkowe uszy znalazły się za nimi, Buttal wyjaśnił wprost: -Mamy inwazje. Greystone jest odcięte magiczną kopułą, a z dzień drogi temu minęliśmy ledwo kolumnę orków na paręnaście tysięcy. Ich patrole są właściwie wszędzie. Potrzebuję skorzystać z waszych środków komunikacji, trzeba niezwłocznie wysłać wiadomość do Góry Morra i do Bastionu.

- Greystone oblężone? zastępca zatrzymał się z ręką na klamce. - Kopuła? Orkowie?

-Tak.- Zarek pokiwał ponuro głową.- Moi towarzysze giną pewnie teraz, żebyśmy mogli przekazać wam tą wiadomość..

.-Dowódca Mormont ruszył z tym co zostało z jego sił na orków żebyśmy mogli to zrobić!

-Młody, cicho! Floin prychnął. -Potrzebny nam goniec, depesza, zwój teleportujący... Cokolwiek!

-Nasi tam giną! -Greystone jest zagrożone!

-CIIISZAAA! ! ! Krzyk Grynestone'a sprawił że cała grupa zamilknęła, patrząc niepewnie na zarządcę.-Tylko spokój może nas teraz uratować.- warknął po kilku sekundach.- Panie Resnik, Zarek, Floin. Ze mną, do środka. Smrodek i szczeniak zostają pod drzwiami.

Torrga zmarszczył brwi.-Ty uważaj kogo nazywasz szczeniakiem, dziadku!

Kurier ruszył za wice zarządcą, spodziewając się że reszta pewnie też. Cóż, skoro gdzieś szli widać było gdzie iść i poco, co samo w sobie budowało pewien optymizm. Pytanie tylko co z tego do cholery wyniknie.

Gabinet Grynestone'a okazał się połączeniem biblioteki, zbrojowni i małego składu alkoholi. Zarządca podszedł do szafki, wyjął cztery kubki i napełnił je złoto-brązowym płynem.Whiskey.-Napijcie się i mówcie. Najpierw pan Butta

l.-I ja.- dodał Kamol, unosząc znacząco brew.- Jestem tu jako jego doradca.

-Szlajasz się teraz za żółtodziobami, Floin? Nisko upadłeś...

- Dobrze, to może tak skrótowo. Lord Dimzad wysłał nas na negocjacje z waszym thanem, Floin miał zapewnić doradztwo ekonomiczne i nas teleportować. Odbiło nas od antymagicznej kopuły a od tego czasu natykamy się co chwila na orki. Rożne plemiona, do tego gobliny w sporej ilości. Bariera nie przepuszcza magii, jest ponoć trudna do zrobienia, czyli maja układ z silnymi magami. Dzień temu widzieliśmy kolumnę orków na paręnaście tysięcy. Biorąc pod uwagę że to tylko jeden kierunek oraz jakie mają rozproszone siły po drodze jest duży problem. Gęsi nadziały sie na duuuże siły, trzeba by im pomóc. a nade wszystko - wysłać wiadomość do Króla, do Dimzada i i do Poludniowego Bastionu. Potrzebujemy wojska....dużo tłumaczył spokojnie i jasno Buttal. -Ma pan dostęp do czegoś takiego? Liczy się czas i to bardzo. Co z Greystone cholera wie dodał.

Zarządca Grynestone pokiwał ponuro głową i na raz opróżnił szklankę

.-Cóż... To podejdzie pod samowolkę, lecz od razu wyślę ludzi na pomoc Gęsiom.- Zarek w podzięce skinął głową .- Pięć setek ludzi z górskich klanów, kolejne trzy muszkieterów z Conlimote...
-To powinno wystarczyć bo do nich dotrzeć i sprowadzić ocalałych z powrotem...Floin powąchał zawartość szklanki.- A Grynestone?
-Jestem gotów na ryzyko w przypadku najemników, bo jestem pewien że czekanie na decyzję pana Thoreka byłoby niepotrzebną stratą czasu. Punkt handlowy to nieco inna sprawa...

- Nie dziwie się, nie sądzę by nawet w tych kopalniach skrywało się kilkanaście tysięcy żołnierzy. a bez tego było by to posłanie ludzi na śmierć dodał Buttal, sam niezadowolony z tego co mówi - Większość orków musi być skupiona tam....a to znaczy że bez armii nie ma się jak przebić. To jak wygląda kwestia komunikacji?

-Ja o komunikacji mówiłem.- stwierdził spokojnie Grynestone.- Pan Thorek może nie chcieć mieć cokolwiek wspólnego z Grynestone.

Nim Buttal otworzył usta, Floin chwycił go pod ramie .-Świetnie, w takim razie sami rozmówimy się z szefem.- stwierdził, ciągnąc kuriera ku drzwiom.- Gdzie go znajdziemy?
-Sprawdza nowy chodnik razem z grupą ludzi... Wyślę kilku naszych żeby was tam zabrali.

Buttal nic nie odrzekł, tylko dał się wyciągnąć z sali. Trzeba było znaleźć Thoreka....i wyłudzić kontakt do Morr. Tylko jak? Kiedy oddalili się trochę poza zasięg słuchu zastępcy, Buttal spytał cicho Floina: -Znasz tez i Thoreka? Rozsądny jest? Albo czy coś pójdzie na rękę Dimzadowi?

- Normalnie uznałbym go za rozsądnego i honorowego, ale Greystone to dość drażliwy temat...
-Cóż...- Zarek wyszedł z gabinetu i klepnął Młodego po ramieniu.
- Cóż, tutaj chyba nasze ścieżki się rozdzielają, ale coś czuję że niedługo znów się spotkamy.Chłopak spojrzał na tropiciela. -I co... ?
-Już zbierają pomoc dla naszych. Nie martw się. Jakoś to będzie...

- Cóż, panowie. W takim razie pozostaje nam życzyć szczęścia. Oby Gesi przetrwały i zdołały wrócić do domu. Będzie co ma być. My musimy jak najszybciej znaleźć Thoreka. Powodzenia..... Buttal ukłonił im się lekko. -Cóż, Floin, chyba trzeba podkreślić nie pomoc dla Greystone a konieczność kontaktu z Dimzadem, jak sądzisz?

-Jeśli tak to przedstawisz, to może się zgodzi...- mruknął kapłan, kierując się w stronę kolejki wskazanej przez dwóch strażników przy drzwiach.Siedzący na przedzie wagoniku gnom uśmiechnął się wesoło.
-Witam panowie. Grynestone mówił że mam was zawieźć do szefa. Nie powiem, wyprawa do dolnych szybów to nie byle gratka.
Torrga zmarszczył brwi.-Czemu mam wrażenie że sporo mnie ominęło... ?

- Gratka, czemu? Nie jeździcie tam normalnie? zapytał zaciekawiony krasnolud. -Czy tez może szanowny kolega po prostu lubi jeździć jak najniżej?Później ci wyjaśnię Torgi, to trochę zamotane

-Po pierwsze, tor do dolnych szybów widzie przez jedne z największych, dzikich jaskiń jakie widziałem, po drugie, mało kto tam jeździ do szef dopiero ustala czy warto tam kopać, i po trzecie, jadąc tam można osiągnąć niezgorsze prędkości...- knypel zatarł uradowany ręce.

Kamol zamarł i spojrzał na stojących z tyłu strażników .-To jedyny dostępny... woźnica?
-Pilot.- poprawił go mężczyzna.- I przykro mi, ale wygląda na to że tak.
Nie świadomy maniaka u sterów, Torrga spokojnie wlazł do wagonika.

- Wiesz co chłopie, zapomnij o hamulcach, śpieszy nam się rzucił kurier, głośno przełykając ślinę - Im szybciej tym lepiej, niestety...

Kolejka ruszyła z razu wolno, jednak szybko nabierała pędu. Jazda przez spore podziemne miasto, ot czego innego się spodziewać po dużej krasnoludzkiej kopalni, była jeszcze spokojna, czy to z racji technikaliów czy też obawy by wagonik się komu na łeb nie spierniczył. Budynki, wolno stojące i wmurowane w skały rozciągały się na obszarze sporej pieczary. Wyglądało to nawet nieźle. Może nie imponująco dla kogoś kto widział górę Morra ale nieźle. Było ciasne, bardziej zapchane. Ruch zdawał się być nieustanny, zaś gdy mu się przyjrzeć krył tłum istotek w ciągłym pędzie. Kolejka nabierała prędkości, już po kilku minutach gnali już kopalnianymi korytarzami, długimi, wykutymi w skale tunelami, gdzie o chwila migał słup, a co kilka chwil własne życie przed oczyma. Wzrok nie rejestrował wiele ( zwłaszcza wzrok Torgiego, gdyż ten przysłonięty był jego własnymi kolanami), lecz nagle zarejestrował zmianę otoczenia. Pędem wjechali w gigantyczne, ręką ludzką ( czy krasnoludzką) nie tknięte jaskinie. Przestrzenie rzeźbione czasem, wodą i ruchami skał. Wielkie, groźne, ciemne i migające o wiele za szybko.


Dolne Szyby? Nie, jazda trwała dalej… szlag.
 
vanadu jest offline  
Stary 11-08-2013, 17:15   #182
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Petru


Buri-Ghkan uśmiechnął się lekko na widok Petru. Zgromadzeni dookoła niego Ceth, Aust, Rulf, Lu’ccia, M’koll i Wicher wydawali się czekać właśnie na mieszańca, a owo wrażenie pogłębiło się gdy wódz z zapałem klasnął w dłonie.

-Świetnie, że już jesteś! Możemy zaczynać

Petru zmarszczył brwi, patrząc po towarzyszach. Rulf wyłuskał z torby elementy płytowego pancerza, przez co jego dłonie, ręce i nogi zdobiły rękawice, krawasze i nagolenniki z hartowanej stali. Rulf ograniczył się do podobnego zestawu, lecz ze skóry, a Lu’ccia…

Cóż, tropiciel wytrzeszczył oczy na widok dziewczyny w całkiem nieźle dopasowanym pancerzu ze skórzanych płatów połączonych metalową nicią.

Dziewczyna uśmiechnęła się wesoło spod talerzowatego hełmu pożyczonego od Rulfa.

-I jak?- zapytała wesoło, siedząc na grzbiecie Wichera.

Petru zaśmiał się bezwiednie.

-Cóż… Jeśli ktokolwiek da radę ściągnąć cię z kudłatego, będzie miał ciężką zagwozdkę jak wyłuskać cię z tej zbroi… Skąd ją masz?

-Prezent od Buri-Ghkana
.

Półork wzruszył ramionami pod badawczym spojrzeniem ze strony półsmoka.

-Moja stara zbroja. Pociąłem, pozszywałem, użyłem części zapasowych…

-Ale przecież taka zbroja…

-Jest absolutnie niepraktyczna na mokradłach
.- Ghkan zaśmiał się cicho.- Za ciężka, utrudnia oddychanie i w ogóle przeszkadza. Mała zaś nie musi biegać po błocie i chaszczach, więc biorąc pod uwagę co was czeka, lepiej żeby miała dodatkową ochronę

Tym razem to Rulf pobudził się dostatecznie mocno by oderwać wzrok od kręcących się tu czy tam dziewczyn oraz kobiet z plemienia, szykujących ojców, synów i mężów do walki.

Z uwagą spojrzał na Buri-Ghkana.

-A co nas czeka… ?

Półork zaśmiał się cicho, podnosząc z ziemi kij i zaczynając bazgrać nim na w miarę stałym kawałku gruntu.

-Tu jest cmentarz.- powiedział, rysując niezgrabne kółko.- Tuż za nim zaś jest ściana skał, w której to znajduje się ścieżka do celu waszej podróży.

M’koll poskubał się po zaroście i westchnął, obserwując mocno uproszczoną mapę tworzoną przez wodza.

-Z tego co tutaj widzę, wynika że nie da się tam dotrzeć, nie wchodząc na cmentarz

Półork uniósł w górę wielki paluch.

-Otóż to. Ale ze względu na to, że zamierzamy zaatakować, możecie liczyć na to że odciągniemy przynajmniej większość trupów w waszną stronę. Ruszymy nań od południa, więc wy możecie podejść tam od zachodu i ruszając wzdłuż ściany zaryzykować przemknięcie się skrajem cmentarzyska ku ścieżce…

-Czekaj, czekaj, czekaj.-
Aust uniósł dłoń, ze zmarszczonymi brwiami przerywając wywody Buri-Ghkana.- Ja rozumiem że chcesz nam pomóc, ale jakby na to nie patrzeć, ryzykujesz życie sporej ilości swoich wojowników żebyśmy my mogli w miarę bezpiecznie przejść… ?

Półork wzruszył ramionami.

-I tak musielibyśmy to uczynić, a że nie jesteście z naszego plemienia, nie mam prawa zmuszać was do walki…

-Aha… ?

-Z resztą większość starszyzny uważa was za zły omen i chce żebyście możliwie szybko się stąd wynieśli!-
Buri-Ghkan zaśmiał się bezradnie.- Wiecie, tradycjonaliści są potrzebni ale często ich podejście do życia jest specyficzne…

-Czyli to taki bardzo uprzejmy i pomocny sposób powiedzenia nam „spierdalajcie”?


W chwili kiedy sprzeczka pomiędzy wodzem a półelfem zaczęła się rozkręcać, M’koll tracił Petru łokciem i uśmiechnął się, głową wskazując na sporą grupę miejscowych wojowników gotujących się do bitwy.

Dopiero po kilkunastu sekundach obserwacji mieszaniec zrozumiał o co chodziło przyjacielowi.

Miri stała na skraju grupy, półnaga, pokryta bojowymi malunkami i drapieżnie atrakcyjna. Petru wydała się nawet jeszcze piękniejsza niż zeszłej nocy.

Po chwili dziewczyna jakby wyczuła na sobie spojrzenie mężczyzny i zwróciła głowę w jego stronę. Po kilku sekundach bezruchu po obu stronach tego wzrokowego kontaktu wzruszyła ramionami, oparła włócznię na ramieniu a jej oczy w międzyrasowym narzeczu rzuciły tropicielowi krótkie „No co?”.

Sam Petru wrócił do rzeczywistości dopiero kiedy M’koll oszczypnął go w łokieć.

-S… słucham?

Buri-Ghkan przewrócił oczami.

-Stwierdziłem, że nie macie się co o nas martwić, bo dziadek… - tu ruchem głowy wskazał Cetha.- …zasugerował, że możemy sobie nie dać rady z tym zagrożeniem.

-A dacie sobie radę?

-Długo nim jeszcze tu przybyliście toczyliśmy wojnę podjazdową z plemieniem jaszczuroludzi, które zamieszkiwało te bagna jeszcze przez wosami. Nocne napady, zatrute dmuchawki, okrutne mordowanie naszych jeńców… To było istne piekło.-
półork wzdrygnął się na samo wspomnienie.- Wątpię żeby banda trupów była gorsza od plemienia zimnokrwistych, głodnych juchy gadów przewyższających nas liczbą i okrucieństwem.

Przed oczami Petru stanął obraz z jednej ze starych ksiąg ojca Valeriana.




Mieszaniec ostrożnie skinął głową.

-Cóż… W takim razie może… ?

-Żadnych „może”, żadnych „ale”, żadnych „jeśli”…-
wódz z irytacją machnął ręką.- To dla was najlepsza szansa żeby uciec przed tym cokolwiek was ściga. My przetrwamy. Plemie zawsze potrafiło przetrwać i wątpie żeby pomoc wam miała to w jakikolwiek sposób zmienić.

Pozbawiony argumentów tropiciel westchnął tylko.

-Dobrze więc… Zostaje nam tylko ruszać.

-Dokładnie. Ankghan zaprowadzi bezpiecznie w miejsce w którym będziecie mogli oczekiwać na nasz sygnał..

-Jaki sygnał?


Wódz Buri-Ghkan uśmiechnął się maniakalnie, co w połączeniu z kłami półorka dało dość przerażający efekt.

-Rozpalimy największy ogień, jaki widziały te bagna.


Jean Battiste Le Courbeu




-Ratunku! Pomocy!

-Aaa! Jaki on wielki!

-Głupia, ty tylko o jednym!

-Aida, ja o wilku mówię!

-Aha…-
Paula zaczerwieniła się ze wstydu, co biorąc pod uwagę jej nocne harce było dość nietypowe.

Po kilku sekundach zapomniała jednak o pruderii i przylgnęła do Jeana jeszcze mocniej, jednocześnie kopiąc pościel i próbując odsunąć się od wilka.

Aida poszła w jej ślady, przez co twarz gnoma znalazła się pomiędzy dwoma parami podrygujących cycuszków.

-Panie Jean! Pomocy!

-Ratunku!


Dopiero po kilku sekundach Jean wrócił do rzeczywistości, poderwał się i tylko z kapeluszem na głowie wskazał palcem na wilka.

-A kysz, bestio przebrzydła!- krzyknął teatralnie, dobrze wiedząc skąd tak naprawdę wzięło się tam to zwierzę.

Sam wilk zaś położył po sobie uszy i posłusznie ruszył w stronę łóżka by następnie, w brew prawom fizyki, wejść do leżącego na podłodzę worka.

Jean obrócił się i zawadiacko poprawił kapelusz na głowie, z pewnym zadowoleniem patrząc na szeroko otwarte buzie i lśniące ślepia obu dzierlatek.

-Jesteście już bezpieczne, moje kochane!

Na reakcję bliźniaczek nie trzeba było długo czekać.

-Mój bohater!

-Mój?!

-Nasz… Nasz bohater!

-Czarodziej nad czarodziejami!

-Jak możemy ci się odwdzięczyć?


Niesiony siłą wdzięcznych, niewieścich dłoni Jean znów padł w pościel, obcałowywany przez jedną z sióstr.

-Spokojnie, dziewczęta, spokojnie! Coś się wymyśli… Oooj!- Jean zamarł, zdrętwiał i zrobił zeza kiedy ta bardziej rezolutna z dziewuszek zanurkowała pod kołdrę, bym tam też ukazać dowody wdzięczności dla swojego wybawcy.

Dopiero po dłuższej chwili gnom odzyskał dech.

-W sumie to nie ma co wymyślać…

Po chwili stracił go znowu kiedy to Aida dołączyła do siostry.


***


Istnieje kilka rzeczy mocno ograniczających uwagę mężczyzn względem otoczenia.

Pełny pęcherz, kiedy nie ma możliwości opróżnienia go w ustronnym miejscu a do wychodka dzieli go tłum niczego nie świadomych ludzi.

Bardzo dokuczliwe pragnienie połączone z widokiem kufla piwa niemal w zasięgu ręki.

Rodzenie się pierwszego dziecka tuż za drzwiami, ale to już skrajny przypadek.

No i był też seks, ale to chyba byłby oczywisty przykład.

I właśnie z powodu tego najbardziej oczywistego przypadku Jean usłyszał gniewne krzyki bardzo rozsierdzonego ojca, kiedy ten jął walić pięścią w drzwi pokoju.

-Otwieraj, skukinsynu! Wiem że tam jesteś!

Gnom poderwał głowę, rozejrzał się i szybko rzucił okiem to na jedną, to na drugą dziewczynę. Trzeba było nadmienić, że ta pierwsza znajdowała się znacznie bliżej od drugiej.

-Paulo… ?

-Aido
.- mruknęła dziewczyna a żar w jej oczach został zastąpiony przez lodowy chłód.

-Wybacz, kwiatuszku.- mruknął przymilnie Jean, szybko wstając z łóżka.- Zapomniałem was zapytać czym zajmuje się wasz ojciec… ?

Leżąca obok Paula odstawiła pusty kieliszek wina i przeciągnęła się niczym kotka, w ogóle nie zwracając uwagi na drzwi, podskakujące w zawiasach od gniewu jej rodzica.

-Papa? Jest pułkownikiem trzynastego pułku Gwardii Pistoletowej. Przyjechałyśmy z nim przy okazji jego raportu na Dworze Królewskim.

Jean zamarł przerażony, naciągając w pośpiechu spodnie i próbując zapiąć koszulę.

-Bagienna Trzynastka?!

W chwili kiedy dwa samopały wypaliły za drziwami, wyrywając kolejno zamek oraz trzymający drzwi skobel, Jean skakał już przez okno, nawet nie oglądając się za siebie.

Wino było złym doradcą przy doborze kochanek.

De Desires… Mógł wpaść na to wcześniej! Pułkownik Paulo De Desires, „Czarny Koń” sił zbrojnych A’loues, wielki bohater Bitwy pod Sillon i jeden z najbardziej wpływowych wojskowych w kraju.

Lądując na stercie stojących pod karczmą bagaży, Jean uśmiechnął się nerwowo do czterech mężczyzn w błękitno-zielonych płaszczach trzynastego pułku Gwardii Pistoletowej.

-Witam panów

Sekundę później w oknie pojawiła się rozwścieczona, pokryta bliznami i przyozdobiona dostojnym wąsem twarz.

-Panowie!

Buty żołnierzy jednocześnie uderzyły w bruk przy stawaniu na baczość.

-Tak, sir?!

-BRAĆ MI TEGO SZCZURA!


Jeana znikał już jednak za rogiem, mądrze salwując się ucieczką chwili gdy nad jego głową rozległ się krzyk rozwścieczonego pułkownika.

Uciekający lowelas musiał jednak gwałtownie zahamować, kiedy to przejeżdżający obok powóz zatrzymał się raptownie, zagradzając mu drogę ucieczki.

-Z drogi, patałachu!- krzyknął rozsierdzony gnom, oglądając się niepewnie przez ramię.

Siedzący na koźle Chal-Chennet uśmiechnął się krzywo, zdejmując z głowy wytarty kaptur.

-Za pamiętam to sobie, knyplu…

-Ogar!

-Właź do środka.
- mruknął zabijaka, obserwując wypadających zza rogu żołnierzy pod przywództwem rozwścieczonego ojczulka.

Siedzący wewnątrz Leonard uśmiechnął się lekko, obserwując jak Jean pośpiesznie zamyka drzwi.

-Udana noc, jak miemam?- zagadnął, kiedy powóz ruszył.

Kilkanaście sekund później coś zaczęło głośno drapać w tylną ściankę karety, by następnie przez okno nad głową półelfa przecisnął się poirytowany Sargas, łypiąc morderczo na swojego pana.

Leonard westchnął tylko.

-Ty chyba nigdy nie spoważniejesz…


Tsuki


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qfFvOt5GPr8[/MEDIA]


Cóż… To był jeden z tych mniej przyjemnych poranków.

Mózg Tsuki bardzo powoli przeszedł ze stanu snu do częściowej świadomości, zalewając jej głowę nadmiarem dźwięków, uczuć, smaków i zapachów, które w normalnych warunkach nawet nie zwróciłyby jej uwagi.

Niestety, kac u elfów był o wiele bardziej brutalny niż u ludzi, a o krasnoludach nie wspominając.

Dlatego też samurajka w pierwszej kolejności odkryła, że jej jedwabna bielizna jest cholernie szorstka, pościel zbyt mocno pachnie mydłem i krochmalem a wino, którym ochlapała się wcześniejszej nocy śmierdzi na jej zbroi niczym najgorszy, przepełniony siarką i innymi odpadkami, jabol.

Do tego słońce, wlewające się do pokoju przez wąskie okienko, sprawiło że dziewczyna o mały włos nie krzyknęła i naciągnęła poduszkę na głowę.

Siedząca przy biurku Laurie obróciła się i spojrzała ze współczuciem na przyjaciółkę.

-Oj, przepraszam.- szybko poderwała się na równe nogi i pośpiesznie zaciągnęła zasłony.- Nie przypuszczałam, że będzie z tobą aż tak źle…

-Beneygać…

-Słucham?-
kapłanka ostrożnie zbliżyła się do łóżka i delikatnie podważyła poduszkę będącą barierą pomiędzy oczami i uszami Tsuki, a okrutnym światem zewnętrznym.

Sponiewierana elfka spojrzała na przyjaciółkę podkrążonymi oczami.

-Chyba będę żygać…

-Nie będziesz.-
Laurie uśmiechnęła się uspokajająco i pomogła niedzielnej imprezowiczce usiąść na łóżku. Następnie wcisnęła jej do ręki stojący na szafce kubek.- Masz. Pij.

-Co to… ?

-Uniwersalny środek na kaca opracowany przez naszych szpitalików. Nie uleczy ale na pewno złagodzi skutki przepicia…


Tsuki nieufnie powąchała przeźroczystą ciecz a następnie wypiła ją duszkiem.

-Nie działa…

-Na efekty musisz poczekać. A teraz wstawaj, Heishiro przydybał tu wannę
.- głową wskazała na drewnianą balię, wypełnioną wodą.

Mocno zaśniedziałe trybiki w głowie wojowniczki powoli zaczęły się poruszać.

-Dziadek… ?

-Cały i zdrowy
.- odpowiedziała Laurie, ściagając zbroję, buty i odzienie wierzchnie z półprzytomnej przyjaciółki.- I piesek też…

-Piesek był fajny…

-Wiem, gadałaś o nim pół nocy.-
kapłanka chwyciła Tsuki pod pachy i postawiła do pionu, by następnie pchnąć w stronę wanny.- Do wody i doprowadzić się do porządku. Aj!

Nic nie mogło równać się z dźwiękiem zasypiającej elfki wpadającej twarzą do przodu do balii pełnej wody.


***


Pół godziny później, pod czujnym okiem Laurie, Tsuki zaryzykowała złapania za gąbkę i rozpoczęcia procesu szorowania nóg.

Po kilkunastu sekundach zmarszczyła brwi.

-Zahard mówił, że coś ci da…

-Tak.-
ochlapana wodą i mydlinami kapłanka wstała ze stojącego przy wannie zydla i złapała plik kartek leżący na biurku.- W sumie mamy pięć spraw.

-Ale on mówił o trzech…

-Dwie dorzucił Carl.


Tsuki zsunęła się do wody i z nosem ponad powierzchnią wybulgotała kilka obelg pod adresem zakonnika. W ostateczności usiadła jednak i westchnęła.

-Dobra, mów co tam mamy ciekawego… ?

Laurie usadowiła się wygodnie na krześle, założyła nogę na nogę i odchrząknęła.

-Zlecenie pierwsze jest od Owena Yeatesa, miejscowego kupca. Stawka to dwanaście tysięcy złotych lintarów…

-Fiu fiu…-
Tsuki odrzuciła gąbkę i chwyciła za pumeks, by następnie jąć atakować skórę na piętach.

-No nieźle, ale misja polega na określeniu gdzie znikają jego ludzie i towary na trakcie rzecznym pomiędzy Lantis i Arhas. Miasteczko kupieckie znajduje się trzy dni drogi promem od Lantis.- przerzuciła kartki i rzuciła okiem na notatkę od Zaharda.- Nasi twierdzą że wielce prawdopodobną jest nieuczciwa konkurencja Yeatesa.

-Więc po co tu inkwizycja… ?

-Jeśli to faktycznie konkurencyjni kupcy i do tego ośmielą się zaatakować funkcjonariuszy inkwizycji, ściągną sobie na głowę cały zakon Św.Cuthberta…

-Cwaniaki.-
dziewczyna mruknęła, zadzierając stopę ku górze.- Dalej?

-Dochodzenie z wewnątrz. Nasi ludzie z miasta donieśli o niepokojących mordach na dzieciach i ciężarnych kobietach, powiązanych z pojawieniem się Kultu Śmierci w mieście. Jednocześnie jeden z naszych Inkwizytorów podjął się tego zlecenie i dotarł do zabójcy do wynajęcia mogącego być członkiem owego Kultu, lub też pracować dla heretyków…

-Więc po co tam jeszcze my?
- Tsuki z zadowoleniem spłukała starta skórę i obejrzała efekt pracy pumeksu.

Laurie uśmiechnęła się lekko.

-Owy agent napisał w raporcie, tutaj cytuje, „przyślijcie mi kogoś do pomocy, bo się kurwa nie rozdwoję”.

-Cenię sobie szczerość. Następny?

-To ta popierdółka z Zachodniej Delty. Agent poprosił o pomoc w tamtym rejonie, a gdy wysłaliśmy mu list z odpowiedzią, otrzymaliśmy go z powrotem, że owego agentam od dłuższego czasu tam nie widziano.-
Laurie rzuciła okiem na pieczęć u dołu strony.- I właśnie dlatego sprawa ta popierdółką być przestała.

-Hmmm?-
elfka spojrzła na przyjaciółkę nie przejmując się mydlinami opływającymi jej piersi.

Laurie w skupieniu czytała jednak dokumentacje.

-Owy agent zniknął i od prawie dwóch tygodni nie stawił się na żadnym z naszych posterunków ani świątyń, przy jednoczesnym nie składaniu raportów.

Tsuki pokiwała ze zrozumieniem głową.

-Rozumiem… Dalej.

-Sprawa z Portu Drevis. Niepokojące zniknięcia funkcjonariuszy terenowych niższego szczebla…

-Kogo?


Kapłanka przewróciła oczami i spojrzała na przyjaciółkę która akurat myła włosy, rozchlapując dookoła wodę i mydliny.

-Wiem, że dane mi jest współpracować z jednym z najzdolniejszych inkwizytorów w Lantis, ale wiedz że „zwykli śmiertelnicy” zwykle bardzo długo dążą do tego co ty osiągnęłaś w przeciągu kilku tygodni.

-Aha...-
Tsuki prychnęła, pozbywając się piany spływającej jej po nosie.- Kto znika?

-Lokalni kapłani, uzdrowiciele, miejscy szpitalnicy i agenci terenowi na okresie próbnym. I gowli ścisłości, to też jest zlecenie wewnętrzne.

-Ta…-
Tsuki w zamyśleniu wylała sobie na głowę cebrzyk wody i znów spojrzała na przyjaciółkę.- A ostatnia robota?

-Zlecenie zewnętrzne. Ojciec, szlachic-biedota, z braku innej możliwości oddał córkę do zakonu a miesiąc później poinformowano go, że zmarła. Nie byłoby w tym jednak nic dziwnego gdyby nie odmówiono mu odebrania jej szczątków i pochowania na rodzinnym cmentarzu…


Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo, czując że kąpiel zbawiennie wpłynęła na jej obolałe ciało.

-Cóż, facet ma niezłe jaja żeby zasugerować wam, że któryś z waszych zakonów nie działa jak należy…

-To nie nasz zakon.

-Co?

-To jedna z wielu zagranicznych placówek Esomijskiego Kościoła Pana Światła.


Nieco już rozruszane trybiki w głowie samurajki dość szybko wskoczyły na właściwe miejsca.

-Chwila… Przecież to ci co okupowali Skuld…

-Tak.

-I ci którzy na własnej ziemi traktują inne religie jak najgorszych heretyków
.

Laurie skinęła głową.

-To prawda.

-Więc co, do cholery, robi ich zakon na waszym terenie?!-
Tsuki wstała i otrząsnęła się z nadmiaru wody.- Podasz mi ręcznik?

-Kruczki prawne, Tsuki, kruczki prawne.-
kapłanka wstała i sięgnęła sięgnęła w stronę wiszącego na szafie kawałka materiału.- Tatulo płaci tysiąc za samo zainteresowanie się sprawą.

W tej samej sekundzie drzwi otworzyły się ze zgrzytem a do środka wszedł Heishiro, niosąc przewiązany szmatką tobołek.

-Przyniosłem śniadanie z kuchni…

Zamarł a jego oczy urosły do rozmiarów srebrników, kiedy zobaczył swoją panią nago stojącą w wannie.


Buttal


-Jesteśmy tam już?

-Nie.

-A teraz?

-Cholera, Torrga, dokładnie taki sam kabaret odstawiałeś, gdy lecieliśmy tym cholernym statkiem!

-Wtedy przynajmniej brwi nie próbowały mi uciec na tył głowy!


Siedzący z tyłu wagonika Floin zaśmiał się cicho, a jego rozłożysta broda furkotała mu dookoła głowy na kształt lewiej grzywy.

-Chłopcy, wy to żeście za dużo w życiu nie widzieli skoro taka przejażdżka to dla was problem.

Buttal zmarszczył brwi i rzucił okiem na kapłana.

-Dla mnie to nie problem.- spojrzał krytycznie na znerwicowanego Torrge.- Ale on dostaje głupawki przy większości nowoczesnych środków transportu…

-Wiesz, tradycjonaliści.-
Kamol zrelaksowany obserwował mijane po drodze groty oraz niliczne czujki inżynierów oświetlone blaskim lamp górniczych.- Wiesz, założę się że mniej by się bał walki ze stadem trolli niż przejażdżki kolejką… Z resztą nasz kierowca też ma specyficzną manierę jazdy.

Siedzący z przodu wagonika gnom imieniem Flitz skakał, biegał a nie raz całym ciężarem ciała uwieszał się na dźwigniach by odpowiednio manewrować kolejką tak, by nie wykoleiła się lub wjechała na niewłaściwy tor.

Kilkukrotnie też zdarzało mu się krzyczeć ostrzegawczo by jego pasażerowie pochylili głowy w czasie przejazdu, przez co niższe tunele.

W jednej z nich stalaktyt zerwał Buttalowi kaptur z głowy.

Kurier walcząc z ciągłym podmuchem wiatru zbliżył się do Flitza.

-Daleko jeszcze?!

Uderzenie powietrza niemal całkowicie zagłuszyło jego głos.

-Co?!

-DALEKO JESZCZE?!


Gnom rozejrzał się, wymamrotał coś pod nosem i uśmiechnął się wesoło.

-Jeszcze kilka minut!- wyczuwając nowy zapach w powietrzu spojrzał szybko wzdłuż torów.- Lepiej się czymś przykryjcie!

-Co?!- Buttal wytrzeszczył oczy i w ostatniej chwili naciągnął na głowę kaptur.

Rozpędzony wagonik podskoczył na torach, przechylił niebezpiecznie to w prawo, to w lewo i w ostateczności przebił się przez ścianę wody, będącą w istocie podziemnym wodospadem.

Z tyłu dało się słyszeć nagły wybuch przekleństw ze strony Floina.


***


Dwóch pokrytych kolczugą oraz ochronnymi warstwami skóry krasnoludów wyszło na powitanie nadjeżdżającego wagonika.

Obaj niemal jednocześnie jęknęli pod stalowymi maskami, kiedy to zamiast obiecanego transportu żarcia i gorzałki, zobaczyli jednego z najbardziej niepoczytalnych „wózkarzy” i trzech morkych i narzekających pasażerów siedzących z tyłu wagonika.

Po paczkach z zaopatrzeniem nie było nawet śladu.

Pierwszy z górników zdjął z głowy hełm i uniósł dłoń na powitanie. W świetle pochodni zalśniła jego łysa głowy.

-Daleko was przywiało.- zagadnął, obserwując jak trzech współplemieńców wychodzi z kolejki.

Najstarszy z grupy, siwowłosy krasnoludy wyglądał jak zamarznięta rozgwiazda.

-Możemy wam w czymś pomóc?

-Szukamy pana Thoreka. Jestem kurierem specjalnym od Dimzada Belegarda…-
Buttal oparł się o burtę wagonika i odetchnął, ciesząc się z końca tej szalonej przejażdżki.

Górnicy spojrzęli po sobie i obojętnie wzruszyli ramionami.

-Interesant.

-Szef się nie ucieszy.

-On się nigdy nie cieszy.

-Prawda.


Łysy brodacz zaśmiał się cicho i kciukiem wskazał na oświetlony pochodniami tunel.

-Idźcie tędy a traficie do obozu chłopaków. Jeśli szefa tam nie będzie, znaczy że poszedł na inspekcję tuneli…

Buttal w podzięce skinął głową.

Akurat tą samą chwilę Torrga wybrał sobie żeby zwrócić swój ostatni posiłek pod koła kolejki.


***


Idący na przedzie grupy Buttal rozejrzał się poirytowany.

W obozowisku górnikow Thoreka oczywiście nie było, a jego ludzie, obojętnie jak bardzo próbowali pomóc, bardziej namieszali kurierowi w głowie niż faktycznie wskazali kierunek gdzie można było szukać właściciela kopalni.

Stojący z tyłu Floin westchnął cicho.

-Mówiłem żeby spróbować iść na dół.

-Facet który radził iść na dół był pijany i miał wstrząs mózgu bo kamień mu się spieprzył na hełm.


Kapłan wzruszył ramionami i przebiegł dłonią po skale.

-Cóż, przynajmniej jesteśmy tu bezpieczni… Żadnych podziemnych gazów, ściany są mocne a i wyładowań magii tyle co kot napłakał.

Torrga, który od opuszczenia kolejki wrócił do formy z zadowoleniem wepchnął do ust pół bochenka chleba.

-A może spróbujemy iść w górę?- zapytał, wystrzeliwując chmurę okruszków.

Buttal z pewną irytacją otrzepał kaptur oraz brodę.

-Szczerze mówiąc równie dobrze moglibyśmy szukać igły w stogu siana…

-Albo własnych głów pod zwalonym stropem, bando idiotów.


Cała trójka podskoczyła i obróciła się na pięcie przy akompaniamencie niezadowolonego, zgrzytliwego głosu.




Thorek, właściciel kopalni i jeden z najbogatszych krasnoludów w Baledor prychnął, uniósł klatkę z pokracznie wylądającą jaszczurką i prychnął przez nos, dając tym samym upust swojej dysaprobacie obecnością intruzów na obszarze swojej pracy.

-Kolejne żółtodzioby…

Stworek strzelił ozorem, zamlaskał i znieruchomiał, niezainteresowany trójką brodaczy.

Thorek natomiast przepchnął się między nimi, kierując się w głąb tunelu.

-Czego tu?- zapytał, nie zwalniając.- I ruszta się, bo nie mam zamiaru marnować przez was czasu!

Buttal spojrzał z zaskoczeniem na Floina a ten wzruszył bezradnie ramionami.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 12-08-2013 o 18:51.
Makotto jest offline  
Stary 20-08-2013, 22:33   #183
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Co prawda darowanej karocy nie patrzy się na woźnicę, a Leonard uratował gnoma przed ciężką sytuacją... linczem, albo i gorzej... ślubem.
Niemniej jednak szpieg trochę dumy miał, no i przygadał wszak kocioł garnkowi... więc należało się choć trochę odgryźć.
- I kto to mówi. Sam raczej celibatu... nie uznajesz.- burknął cicho gnom, po czym głośniej dodał.- Ale nie mów mi, że aż tak bardzo ci moje bezpieczeństwo leży na sercu, prawda?
Spojrzał wprost w oczy półlefa, poprawiając kapelusz.- Masz kolejne zadanie?
-Tak, i wierz mi albo nie, ale łatwiej mi ciebie utrzymać przy życiu niż wprowadzać któregoś z naszych w sprawę w której i tak siedzisz po uszy.-
Leonard westchnął, przytłoczony ciężarem otaczającego go świata.- A teraz miałeś zwyczajne szczęście że Chal-Chennet cię zauważył, bo ja jechałem szukać cię w Domu Negocjowalnego Afektu.
-Cóż... Przepraszam, że nie dałem się zabić.-
odparł żartobliwie Jean i zerkając przez okno spytał.- Może lepiej tam nie jedźmy. Jeszcze im blondynki nie zwróciłem. A i G. będzie na mnie zła jak... nieważne. To jakie jest nowe zadanie?
-I tak nie miałem zamiaru tam jechać skoro mam cię już w wozie. Jedziemy do Pałacu Wiosennego.


Cóż, Jean znał to miejsce głównie dlatego że Sargas zrobił tam więcej kociąt niż w większości miasta razem wziętej. Co zabawniejsze, sam kocur była tam częściej od swojego pana ponieważ Le Courbeu miał okazję pojawić się tam prawomocnie tylko raz.
By dopełnić formalności i oficjalnie rozpocząć pracę dla Leonarda. Cóż, było to dobrych kilka lat wcześniej.

-A po co akurat tam, czyżby...- gnom zgromił kocura wściekłym spojrzeniem. Na co Sargas obojętnie miauknął, najwyraźniej nie przejmując się humorami swego pana.
-Czyżby co? I czemu znów tak patrzysz na tego nieszczęsnego futrzaka? A z resztą, nieważne.- Leonard machnął dłonią, poirytowany.- Najpierw do królewskiego krawca, żebyś wyglądał jak należy w czasie misji. A potem do archiwum oraz notariusza, aby właściwym dokumentem potwierdzić twoją świeżo nabytą funkcję.
-Nie chcę być niewdzięczny, ale moja garderoba jest robiona przez najlepszych gnomich krawców w mieście. I...moment, co? Jaką funkcję?-
zdziwił się Jean tracąc na moment wątek.
-Och, wybacz. Zapomniałem ci wspomnieć.- ani głos, ani twarz Leonarda nie wyrażały jednak grama skruchy.- Jutro rano udasz się do Sivellius jako oficjalny ambasador z ramienia króla. Elfy co prawda mają się za lepszych od całego świata, ale szanują pewnego rodzaju konwenanse oraz urzędy stare niczym same królestwa. Jako ambasador będziesz mógł udać się tam bez strzały sterczącej z pleców i dyskretnie wybadać co i jak.
-Ambasador... to... - Leonard zaskoczył go tą nominacją. Jean potarł kark pytając.- Jaka będzie moja świta?
-Chal-Chennet jako główny ochroniarz... W sensie attache wojskowy. Dobierzemy ci też kogoś jak attache kulturalnego, tłumacza oraz radcę... Resztę ludzi natomiast wybierzesz sobie sam, jako ochroniarzy, sekretarzy i zastępców pierwszego radcy.
-wyliczył Leonard.

Szpieg zerknął na myjącego się na siedzeniu Sargasa. Z typowo kocią bezwstydnością, zadzierał nogę do góry w czasie intymnej higieny.
A półelf podsumował sprawę.-Ta... Elfy mają podobno iście kocią moralność, więc futrzak może zostać.
-Pomyślę nad tym.-
zastanowił się Jean, choć wielkiego wyboru nie miał. Znajomych miał co prawda w mieście dużo, ale... kto mógłby się z nim ruszyć? Chyba tylko jego pobratymcy... Gildia Niskich Awanturników... zajmowała się szeroko rozumianą “archeologią”. Pod tą jakże szlachetną nazwą kryło się zawodowe plądrowanie starych opuszczonych grobowców, kopalni, jaskiń... słowem wszystkiego co było pod ziemią i mogło zawierać skarby. I gildia ta składała się z niskich osób : gnomów, niziołków... a nawet nielicznych goblinów i koboldów nawróconych na właściwą stronę.. czyli tą zwycięską. Im mógł ufać, opłaceni będą milczeć i wykonają każdy rozkaz zleceniodawcy. No, prawie każdy.
-Masz na to jeden dzień.- stwierdził rzeczowo Leonard, wyglądając przez okno.- Jeśli sam sobie kogoś nie dobierzesz, dam ci moich ludzi. Też są godni zaufania...

Po chwili zmarszczył brwi.

-Tak przy okazji, czemu gonili cię żołnierze z Gwardii?
-Eeee... córki jednego z pułkowników Gwardii Pistoletowej, pomyliły pokoje i najwyraźniej przez przypadek i ja pomyliłem pokoje także, przez co... znaleźliśmy się rano wszyscy w jednym łóżku. I pułkownik znalazł nas... też.-
zaczął pokrętnie tłumaczyć gnom, a kot prychnął ze śmiechu.
Tak samo jak Leonard.
-Stuknąłeś bliźniaczki.- stwierdził po chwili, pozwalając podwładnemu jeszcze chwilę pogubić się we własnych zeznaniach.
Z uznaniem skinął głową.
-Nieźle.
-Też tak sądzę.-
potwierdził gnom niemrawo.

I ruszyli do krawca… Mistrza krawieckiego samego króla.


Matheus van den Broucke którego nie należało mylić z parweniuszowskimi van der Broucke’ami z Middenladnu piastował godność krawca królewskiego od lat. Tak jak i niepisany tytuł Mistrza Elegancji.
Jego kreacje narzucały trendy w modzie całemu miastu, ba… sięgały nawet poza granice kraju. Czasem.
On to wymyślił żabot!
Matheus przyjął gości gości w swych prywatnych apartamentach, przy kawie i ciasteczkach. I przy dźwiękach klawesynu.


Mistrz dyskutował głównie z Leonardem, Jeana zaś cisnął w ramiona swych uczniów, którzy robili przymiarki, dobierali materiały i planowali ostateczny krój strojów robiąc ze szpiega poduszeczkę na szpilki. Po krótkich męczarniach gnom mógł dosiąść się do obu rozmówców i skupić na kawie i ciastkach, bowiem rozmowa była raczej trywialnie nudna.
Niemniej po dłuższej chwili nastąpiła pierwsza prezentacja dyplomatycznych kreacji...


wskazująca na to, że niewątpliwie stroje będą zgodne z najnowszym krzykiem mody Periguex. Oby nie były jego ostatnim krzykiem. Choć Jean niewątpliwie lubił żaboty, koronki i kapelusze z piórami, to jednak nie był pewien czy elfy podzielają jego gusta.
No cóż… trzeba przyznać, że podczas długiego podwieczorku pracowite mróweczki Matheusa wykonały tytaniczną robotę, choć gnom nie wątpił, że wiele z tych strojów przygotowywano już przez ostatnie dni.
Ostatnie przymiarki i… stroje miały być w pełni gotowe na jutro.

I na tym się skończyła wizyta u krawca. Potem zaś… Le Corbeu został podwieziony pod Gildię Niskich Awanturników. Leonard co prawda miał zapewnić swoich ludzi, Jean jednak wolał mieć kilku zaufanych własnych pobratymców, który zatrudnił za własne pieniądze.



Doświadczonego wojownika Bertranda Bilserbettem Claevux, mistrza gnomiego młotka z hakiem. Oraz tropicielkę Claviss Ghilgreden Morstruddel z Middelandu, śmiercionośny tajfun krótkiego miecza i sztyletu. Oraz najcenniejszy klejnocik z owych awanturników, Denise Laroque rudowłosą uzdrowicielka i kapłankę Garla. Z jej zatrudnienia cieszył się najbardziej, nie tylko dlatego że była ładniutka. Także i dlatego, że wątpił by Leonard umieścił choć jednego kleryka w poselstwie. A ktoś umiejący leczyć, zapewne bardzo przyda się w tej misji.

A po zakontraktowaniu awanturników na koszt państwa, Jean udał się do domu, bo dom rzeczywiście miał.
Choć niewielu o tym wiedziało. Nie żeby Le Courbeu ukrywał ten fakt.Dom ten był małą klitką wynajmowaną przez jego rodziców i wykorzystywaną głównie do trzymania zapasowych ubraniach miał gdzie trzymać swoje rzeczy i na powroty po balangach.
I po te właśnie rzeczy przybył...
Kufry z różnymi strojami Jean powoli wytargał na ulicę. dwa stare kufry pełne ubrań i bibelotów i wszystkiego co dobrze urodzony gnom mieć powinien w podróży. Jean kiedyś spodziewał się że wreszcie wyruszy z miasta. Ale nie sądził, że w tak ostentacyjny sposób.
Rozejrzał się po cichej i schludnej okolicy swego domostwa. Wysokie kamienice pełne nobliwych średniozamożnych i lubiących spokój mieszkańców... Kto by pomyślał, że on tu pomieszkuje? I w sumie nie mieszkał. Małe wynajmowane przez jego rodziców mieszkanie służyło bardziej jako chwilowy postój. Częściej szpieg zwiedzał czyjeś łóżka, niż korzystał z własnego.

-Pan Jean, jak mniemam?

Mężczyzna wyłonił się z ocienionej niecki pomiędzy kamienicą a wyrastającym z niej budynkiem, w której to na pierwszy rzut oka nikt nie mógł się ukryć.
Niewysoki, szczupły, dobrze ubrany. Z połową twarzy ukrytą w mroku idealnie skrojonego kaptura. Miał w sobie coś z Chal-Chenneta. Sama jego obecność budziła niepokój u gnoma, z żaden sposób mnie zmniejszony przez uśmiech który pojawił się na jego twarzy. Wprost przeciwnie… Mężczyźnie brakowało tylko sztyletu w dłoni i karteczki w drugiej z napisem: ”Masz trzy sekundy na pogodzenie się z bogami.”
Niemniej karteczka się nie pojawiła. Zamiast tego padły słowa.
-Jestem Chein-Loup. Miło mi poznać.
Zamachał dłoni w powietrzu i pochylił się, wykonując idealny, dworski ukłon.
-Chein-Loup? Miło poznać... chyba.- mruknął w odpowiedzi gnom odpowiadając podobnym ukłonem.- Zapewne... mieszka pan od niedawna w okolicy?
Szpieg w to nie wierzył, ale... a nuż miał szczęście?
-Och, mam wiele domów w wielu dzielnicach.- mężczyzna wyprostował się i uśmiechnął, jednocześnie z chrzęstem nastawiając kark.- Jak mniemam moja obecność tutaj jest dla pana niespodziewana, żeby nie powiedzieć... niepokojąca.

Znów ten uśmiech jak u wilka.
-Jestem jednak jednym z przełożonych pańskiego przyjaciela, Jacoppo. I jak sądzę, to właśnie jego spodziewał się pan jako kontaktu z gildii.-stwierdził jowialnym tonem niedzielnej pogaduszki.
Szybko jednak spoważniał.
-Cech Złodziei ma do pana sprawę, panie Jean. A pan ma u Cechu pewien dług.
-I Cech ma jak widzę, kiepski dobór czasu. Wyjeżdżam na jakiś czas, więc spłata długu musi poczekać do mojego powrotu.-
wyjaśnił Jean wzruszając ramionami. - Ale dług... spłacę.
Chein-Loup uśmiechnął się szerze kiedy zza rogu wytoczył się dyliżans, znacznie lepszy i mniej rozklekotany od tego, który wytargowany został przez gnoma w Gildii Woźniców.
-Ech, panie Jean... A Jacoppo mówił, że taki pan domyślny.- mężczyzna spokojnie otworzył drzwiczki i wszedł do środka.- To właśnie pański wyjazd jest okazją do spłaty długu.
Z dachu zeskoczyło dwóch osiłków, którzy, ku uldze Jeana, nie rzucili się na niego lecz z dużą dozą ostrożności umieścili jego bagaże na dachu powozu.
-Chcecie jechać do elfów? Cała ta sprawa z babsztylem w domu kurtyzan nie przekonała Cechu by trzymać się od tej sprawy z daleka?- spytał dość dramatycznym tonem gnom.
-Zupełnie jakby średniej rangi czarodziejka w starciu z którą nie straciliśmy żadnych ludzi była dla nas czymś zniechęcającym.- mężczyzna splótł ręce na piersi, spokojnie czekając aż powóz ruszy.- Nasze codzienne i znacznie mniej interesujące sprawy przynoszą nam większe straty niż ta burdelowa przepychanka. A elfy słyną ze swoich bogactw i biżuterii... A jednocześnie żaden elf nie ośmieli się oskarżyć o kradzież ambasadora oraz jego doradców.
Loup uśmiechnął się lekko.
-Może po prostu omijają prawne formalności i ambasador wraz z doradcami mają wypadek na polowaniu?- mruknął w odpowiedzi Jean wzruszając ramionami i spojrzał wprost w oczy Chein-Loupa.- Żeby było jasne. To ja tu jestem ambasadorem i liczę, że powstrzymacie się od wszelkich akcji, gdy mi to będzie na rękę. To nie będzie kurtuazyjna wizyta, więc trzeba być ostrożnym... także w kradzieżach, jasne?
Sargas tak odważny nie był, chowając się za swym panem.
-Ech, ustaliłem już szczegóły z Leonardem ale stwierdził że będę musiał przekonać ciebie do tego konceptu.- złodziej uśmiechnął się lekko.- I chyba udało mi się to uczynić, bez bezpośrednich gróźb i powoływania się na twojego mocodawcę...
Chein-Loup pokiwał głową.
-I uprzedzając pytanie, pojedzie z tobą Jasiek, gdyż całkiem nieźle pasuje do roli ochroniarza, oraz dwójka specjalistów. Odgórnie dostaną rozkaz słuchania się ciebie, a robotą zajmą się kiedy rozeznasz się w tym politycznym gównie w jakie dałeś się wpakować. Taki układ ci odpowiada?
-Odpowiada..
.- westchnął gnom i potarł kark.- Zapoznamy się bliżej podczas podróży. Mam trzech własnych ludzi... Tylko rachunki za nich muszę Leonardowi wcisnąć. I on pewnie kogoś też mi wciśnie.

-Świetnie.

Chein-Loup klepnął dłonią w podłokietnik i wstał, nie przejmując się zbytnio dość wysoką prędkością z jaką poruszał się dyliżans.
-Moi ludzie znajdą cię rano, wolałbym jednak żebyś nie opuszczał bez nich miasta...- z uśmiechem skinął Jeanowi głową.- Powodzenia, Le Courbeu.
I wyskoczył.

Jean dałby głowę, że prosto pod mijający ich wóz.
Gnom pokręcił jedynie czupryną i spojrzał na Sargas, kot ostentacyjnie lizał łapę. Żadnej pomocy od futrzaka nie mógł teraz zyskać, nawet duchowej. Zupełnie jakby kocur sugerował, że skoro sam uważył sobie to piwo, to i sam powinien je wypić.
Cóż… ulga była myśl, że jeśli Chal-Chennet i Chein-Loup nie znajdą u elfów okazji do zabicia, to zapewne wykończą się nawzajem. Ogary i Wilki nie darzyły się sympatią.
Jean nie miał jednak zbyt wielu czasu na rozmyślania, należało dopiąć na ostatni guzik wszelkie formalności związane z jego niespodziewaną… A w tym celu Jean musiał wrócić pod pałac.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 02-06-2014 o 20:47.
abishai jest offline  
Stary 22-08-2013, 10:32   #184
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
-Heishiro! Nie stój w drzwiach i nie rób przeciągu, wejdź i postaw to gdzieś!-

Sama natomiast zaczęła energicznie wycierać włosy, najzwyczajniej w świecie nie przejmując się swoją nagością. Nie to, że była bezwstydna, była po prostu bezpośrednia i nie głowiła się nad drobnostkami. Po prostu.

Samuraj przełknął ślinę i mocno skonfundowany wszedł do kwatery Laurie, nogą zamykając za sobą drzwi.

I mimo silnej woli i lat tresury trudno było mu oderwać oczy od swojej pani.

-Ja... Ja chciałem o coś zapytać...

-Jak sobie przypomnisz, powiedz.-
rzuciła przyjaźnie Laurie, wracając na krzesło.- A ty Tsuki weź się pośpiesz bo biedakowi portki strzelą.

Jak na zawołanie Heishiro usiadł szybko na stołku mocno dla niego za niskim. Mimo wszystko pewne granice przyzwoitości trudno mu było przekroczyć. Zwłaszcza względem Tsuki.

Przewróciła oczyma i, wciąż z ręcznikiem na głowie, wrzuciła na siebie swoje ubrania, najwięcej czasu spędzając przy wiązaniu obi, bez tej głupiej kokardy na końcu, bez sensu.

-Ta wewnętrzna misja gdzie giną nasi agencji. Jestem zbyt bezpośrednia by bawić się w politykę z innym zakonem.-

-Słuszne podejście. Zawiadomię Zareka się się tym zajmiemy.-
Laurie z zadowoleniem wyjęła strony związane z tą sprawą i odłożyła resztę notatek.- Co prawda do Drevis jest kawał drogi ale sądzę że nie będzie to dla nas problemem.

Heishiro zaś w końcu uruchomił się.

-Ach! Właśnie o to miałem zapytać.- ostrożnie przesunął się na zydlu tak by siedzieć twarzą do obu dziewczyn.- Co dokładnie teraz planujemy? W sensie wiem że statystycznie macie przepustkę jeszcze na dzień dzisiejszy, ale wczorajsze zajścia jakoś zniechęciły mnie do wypoczynku...

-Zaczniemy spokojną podróż w stronę naszego celu. Laurie, jest jakiś transport wodny czy będzie trzeba podpiąć się pod jakąś karawanę?-

Poprawiła pasy mocujące dla swojej zbroi, mające sprawić, że w czasie walki zbroja będzie do niech przylegać, nie latać na wszystkie strony jak peleryna jakiegoś imbecyla w rajtuzach albo bieliźnie na wierzchu.

-Cóż, ja sama myślałam by jeszcze pójść na miasto, albo chociaż do jakiejś zbrojowni w klasztorze i się dozbroić.- uśmiechneła się lekko, wstając z krzesła.- Wiem jak lubisz moje codzienne kreacje, ale nabrałam dość krzepy by w końcu załatwić sobie jakiś porządniejszy pancerz.

Mówiąc to uniosła lekko uniosła koszulę, ukazując przyjemnie dla oka umięśniony brzuch.

Heishiro przewrócił oczami.

-Z mojej starej zrobi został mi tylko fragment pancerza z piersi, naramiennik, karwasz oraz nagolenniki a jakoś nie marudzę...- mówiąc to, wskazał głową na tobołek odebrany z karczmy w której do tej pory nocował.

Następnie włożył między zęby jedną z suchych słomek trzymanych razem ze zbroją.

Laurie, poirytowana psioczeniem samuraja odpuściła sobie pokaz i poprawiła koszulę.

-Co do podróży zaś, możemy użyć portalu. W Drevis jest drugi co do wielkości klasztor Św. Cuthberta w Lantis. A na pewno najbardziej warowny. Wszystkie główne placówki zakonne są połączone ze sobą magicznie.

Uśmiechnęła się lekko.

-Dobra, to jest miła perspektywa, na pewno milsza od potrzeby długiej podróży.-

Rozmasowała swoje ramię, uśmiechając się lekko.

-No to do zbrojowni wpierw, załatwić ci coś lepszego... i tobie też Heishiro.-

-Mam założyć pancerz żeby udowodnić że moja stara zbroja nadal jest stokrotnie lepsza od dowolnego szmelcu z miejscowej zbrojowni?-
zapytał retorycznie mężczyzna, zakładając ręce na piersi.- Naprawdę, panienko, to porządna robota mistrzów z naszych stron a nie kawały blachy zbite na oślep przez jakiegoś brodatego osiłka w zadymionej kuźni.

Laurie zmarszczyła brwi i gdyby mogła, zmroziłaby Heishiro wzrokiem.

-Ja znam tego "brodatego osiłka" osobiście. Świetny fachowiec...

Przewróciła oczyma.

-Heishiro, na miejscu zobaczysz jakie są zbroje, jeśli znajdziesz zbroję lepszą od twojej to weźmiesz. Jeśli nie to grzecznie odmówisz. Będziesz zachowywał się jak wychowana osoba, szlachta jaką jesteśmy. A jeśli uznasz sprzęt w zbrojowni za zbyt kiepski to uprzejmie to przemilczysz.-

***


-Widziałem ich miecza półtoraręczne...

Mamrotał do siebie, idąc w ślad za Laurie i Tsuki kilka minut później.

-Żelazne sztaby bez prób nadania im odpowiedniego kształtu...

Laurie, ubrana w swój codzienny płaszcz zacisnęła zęby, próbując zwalczyć chęć uderzenia go. Nie dlatego że nie chciała wyjść na furiatkę. Po prostu już to zrobiła i o mało nie wybiła sobie kilku palców.

-A już liczyłam na to że szlachcice w twoich stronach nie są tak marudni jak nasi...

Obejrzała się jeszcze na Heishiro i westchnęła.

-No dobra, nie marudzi aż tyle, ale niewiele mu brakuje...

Wchodząc do zbrojowni, kopnęła go jeszcze w kostkę by skleił paszczę. Stojący przy kole szlifierskim półork uśmiechnął się na widok Laurie.

Nieco mniej do Tsuki, wciąż pamiętając jej droczenie się egzotycznymi nazwami broni.

-Xanos!

-Cześć kruszyno.-
niedbale odrzucił ostrzoną klingę na bok, pozwalając jej wbić się w pobliski kloc drewna.- W czym mogę państwu pomóc?

-"Kruszyna" w końcu wyrobiła sobie na tyle ciało by nosić coś zapewniającego lepszą ochronę niż to co nosi obecnie. A Heishiro tutaj...-

Trzy razy uderzyła kostkami w klatkę piersiową samuraja, dziwiąc się, że nie było dźwięku uderzania w stal. Te mięśnie...

-Popatrzy sobie na zbroje i może znajdzie coś na swój wybredny gust.

-A ty nie chcesz żadnego Sode-garami ani innego zagranicznego ustrojstwa?- Xanos łypnął wrogo na Tsuki, niechcący przykuwając uwagę Heishiro który kręcił się pomiędzy stojakami na pancerze.

-Nie mają tu Sode-garami?!

Laurie podeszła do swojej przyjaciółki i uszczypnęła delikatnie w bok.

-Uspokójmy ich bo zaraz będzie brzydko...- wycedziła przez zęby obserwując morderczą wymianę spojrzeń pomiędzy dwoma wielkoludami.

Przewróciła oczyma.

-Heishiro, nos w zbroje i niuchaj, a ty Xanos się nie obruszaj, nigdy nie byłeś w naszych stronach więc bynajmniej ja cię nie winię, że nie masz egzotycznej, dla was, broni.-

Wypuściła powietrze z płuc, jedynie odrobinę zirytowana

-Jak z dziećmi...-

Samuraj westchnął cicho.

-Tak jest pani...

Xan odprowadził go wzrokiem i wzruszył ramionami.

-Niezłego sobie byka skołowałaś...

Nim Tsuki zdążyła odpowiedzieć, obok rozległ się zachwycony pisk Laurie.

-Jest cudowna!

Kowal przewrócił oczami.

-Zachwyca się byle czym...

Sama kapłanka zaś wypadła z bocznych drzwi zbrojowni, złapała elfkę za rękę i pociągnęła za sobą, by pokazać stojący w szklanej gablocie pancerz.

-Co sądzisz?

Cóż, zbroja była co najmniej niezła. No i Xanos nie bawił się w robienie cyckonosza z metalu, bo jak już wielokrotnie udowodniona, zbroja profilowana na kobiece kształty tylko zmniejszała skuteczność pancerza.

Tak, ta zbroja była niezła.


Zamrugała, przyglądając się zbroi.

-W sumie... ładna, trochę zbyt błyszcząca na mój gust, ale da radę. Grunt, że będzie cię chronić.-

Uśmiechnęła się wesoło.

-Nie wyrażę pewnej opinii bo mogłabym cię urazić, ale jestem pewna, że nie jeden strażnik się wyprostuje na twój widok.-

-Przesadzasz.- mruknęła, zdejmując płaszcz oraz buty i otwierając gablotę.- To zbroja, nie zboczone zlepki skórzanych pasów w które zwykły się ubierać czarodziejki i inne magiczne tałatajstwo.

Spokojnie założyła napierśnik i poruszała się w nim chwilę. Następnie odetchnęła, by po wszystkim poklepać się po klatce.

-Idealny... Nie gniecie piersi, można oddychać. Cudo!

-Wiem, jestem niesamowity.- rzucił zza drzwi Xanos mocno zblazowanym tonem.

Laurie zachichotała, ubierając resztę pancerza. Przy walce z butami i nagolennikami, spojrzała na Tsuki.

-A ty? Nie myślałaś o nowym pancerzu? Twój jest już trochę zdezelowany...

Przewróciła oczyma.

-Podziękuje, w przeciwieństwie do Heishiro, ja jestem nastawiona na opanowanie broni, on stawia na siłę. Dlatego on nosi ciężkie zbroje i uderzy silnie, a ja noszę lekkie pancerze i uderzam precyzyjnie.-

Uśmiechnęła się lekko.

-Dla niego finalne stadium to pełna zbroja, taka jaką nosili nasi przodkowie, pokryta runami. Dla mnie to brak zbroi gdy będę poruszać się szybko niczym błyskawica oraz zwinnie niczym wiatr.-

A po chwili zastanowienia dodała odrobinę swojej wiedzy.

-Wiem, że czasami członkowie klanów ruszali do walki bez górnej części ubrania, zamiast tego używając magicznych farb zwiększających twardość ich skóry. Chociaż raczej nie będę latać w naturalnym ubraniu jeśli wiesz co mam na myśli.-


-Jeśli trzeba było, sama bym cię pomalowała.- Laurie puściła oko do elfki i w pełnej zbroi postawiła kilka kroków, by w ostateczności uśmiechnąć się.- Tak, zdecydowanie jestem zadowolona. A co do ciebie, myślałem o jakiś amuletach ochronnych albo czymś w tym rodzaju... Chociaż póki nie będziesz latać bez pancerza, nowa zbroja byłaby jak najbardziej na miejscu. Xan na pewno znalazłby ci jakąś magicznie wzmacnianą skórznie.

-Problem w tym, że moja zbroja mimo bycia skórzaną i grubą, została zrobiona w taki sposób by młodzi samurajowie oraz ci, którzy podążają tą ścieżką co ja, mogli poruszać się bez problemów. Normalna skórznia nie zapewnia tak dobrej ochrony przy tej samej wolności ruchów.-

Wzruszyła przepraszająco ramionami.

-Nie potrzebuję masy drogiego sprzętu, moje bronie są już mistrzowskie, jedynie błogosławieństwo przodków może je wzmocnić. Poza tym odkładam pieniądze na założenie własnej wioski. Powrót i odbicie Jadeitowych Wysp byłoby zbyt duże dla kogoś, kogo klan wyrżnięto do jednej osoby, ale mogę przynajmniej tu stworzyć enklawę dla mojej kultury.-

-Cóż, wspominałaś mi o tym...-
Laurie objęła przyjaciółkę wokół ramion i uśmiechnęła się lekko, w wolnej ręce trzymając starą parę butów.- Nie zmienia to jednak faktu że obecnie istotniejsze jest twoje zdrowie i życie, więc oszczędzanie na zbroi to głupota.

Wychodząc z bocznego warsztatu uśmiechnęła się lekko, widząc kręcącego głową Heishiro, gmerającego przy zbrojach.

-No i nie bądź ortodoksyjna jak twój wierny piesek.

Spokojnie poprowadziła Tsuki ku stojakom z lżejszymi pancerzami.

-Wiesz, mimo tego jak chwalicie sobie wyroby mistrzów z ojczyzny, my też mamy się czym pochwalić. Metalurgia jest u nas na bardzo wysokim poziomie, tam samo jak sztuka kowalska...

Tsuki już jednak nie słuchała, bo zobaczyła ją.

Zbroję-marzenie. Cud pod postacią idealnie połączonych pasów czarnej i zielonej skóry układających się w skórzany pancerz wyjęty prosto z elfich snów.


Laurie po chwili zrozumiała że mówi do siebie i pochwyciła wzrokiem nową miłostkę Tsuki.

-Niezła...- mruknęła cicho, zerkając na wojowniczkę.- Podoba ci się?

Skinęła lekko głową.

-Będzie na pewno wyglądać ciekawie nałożona na moje ubranie, ale jednocześnie nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to będzie dobra forma tego ciekawego wyglądu.-

Lekko zaświerzbiły ją palce.

-Chcę ją.-

Laurie uśmiechnęła się wesoło i obróciła.

-Xan!

-Co się dzieje?!

-Ile za to cudo?!

-Cholera... Nie będę się darł.-
mieszaniec skrzywił się i znów odszedł od kamienia szlifierskiego by wycierając dłonie w fartuch zbliżyć się do dwóch dziewczyn i zbroi która podziwiały.- Ach... Cierń Magii. Bardzo dobra zbroja, jedna z najlepszych. Stworzył ją mój mistrz z myślą o pewnej pannie służącej naszemu zakonowi. Nim jednak zdążył ją sprezentować, dziewucha opuściła zakon i o ile dobrze mi wiadomo, ma teraz bandę dzieci i męża huncwota.

Zaśmiał się cicho i zmarszczył brwi, patrząc na Tsuki.

-Cholera, faktycznie. Zbroja jakby zrobiona pod ciebie.- dłonią o szarej skórze przebiegł po manekinie, strzepując zeń drobiny kurzu.- Cóż, trudno znaleźć kogoś tak szczupłego by wbił się w to cudo... Trzy tysiące?

Zapytał, zerkając to na jedną to na drugą dziewczynę. Pod ciężkim wzrokiem Laurie, westchnął.

-No dobra. Dwa i pół. Zadowolone?

Zamiast odpowiedzi dostał gruby mieszek pełen platynowych monet.

-Biorę.-

Odpowiedź była szybka i bezwzględna, gdy porwała ze stojaka jej nowy pancerz. I westchnęła.

-Wybacz Laurie, ale właśnie oficjalnie cię zdeklasowałam jeśli chodzi o siłę stawiania żołnierzy na baczność.-

-Robiłaś to tak czy siak.-
kapłanka uśmiechnęła się, objęła przyjaciółkę dookoła bioder i wraz z nią ruszyła ku pomieszczeniu gdzie wcześniej sama się przebrała.- Chodź, pomogę ci to założyć. Nasza zbroje są ciut inne od tych które nosiłaś do tej pory.

Heishiro zaś uniósł brwi widząc nowy nabytek swojej pani.

-Niezła...- ocenił.- Jak na lokalną robotę.

Dodał, drażniąc się z Xanem.

-Bądź grzeczny Heishiro bo nie pójdziemy po powrocie z misji do baru!-

Mogła się jedynie uśmiechnąć, wyobrażając sobie minę jej kompana.

I spojrzała na swoją nową zbroję.

-Uczę się szybko więc naprawdę pomocy potrzebują przy pierwszym założeniu. A potem i tak możesz mi pomagać jeśli chcesz.-

Laurie uśmiechnęła się, zamykając za plecami drzwi.

-Wiesz... Najpewniej będę ci pomagać przy zdejmowaniu... A teraz ściągaj ten wysłużony kajdan. Zasłużył już na emeryturę.- mówiąc to, zaczęła rozpętywać rzemyk na karku elfki.

Po kilkunastu minutach, ciężkiej walce z kimono oraz nowa zbroją, Tsuki obróciła się dookoła własnej osi, prezentując się przed Laurie w całej okazałości.

Sama konstrukcja zbroi, w tym skórzany kołnierz podtrzymujący całość skórzanego pancerza w górze nieco gryzła się z samą ideą kimona, lecz dla chcącego nic trudnego.

W ostateczności Tsuki musiała mocno poluzować kimono przez co jej klatka piersiowa była znacznie bardziej wyeksponowana w porównaniu do poprzedniej kreacji. Same rękawy jej stroju swobodnie wypływały spod naramienników pancerza a krótkie kimono wisiało luźno ciut poniżej poziomu zbroi samej w sobie.

Laurie uśmiechnęła się lekko, przejeżdżając opuszkami po szyi i dość oszczędnym dekolcie swojej towarzyszki.

-Wyglądasz świetnie.- oceniła w ostateczności, obejmując Tsuki i przyciągając do siebie.

Do naramiennika przypięła jej zdjętą z poprzedniej zbroi czarną pieczęć.

Odrobina czułości nie była zła więc pozwoliła sobie na objęcie przyjaciółki, a potem na cichy śmiech.

-Teraz obie będziemy powodować mokre sny u tych wszystkich cnotliwych kapłanów i rycerzyków.-


-Taaa...-
zawtórowała dziewczynie śmiechem.- Mamy jeszcze kilka godzin wolności. Masz ochotę na coś konkretnego? Wiesz, jakby na to nie patrzeć, nasz wczorajszy wypoczynek nie poszedł do końca według planów.

Podrapała się lekko po policzku, zastanawiając nad tym.

-Raczej nie nazwiesz tego zabawą... ale znasz się może na przepisach co do zakładania wiosek i miast oraz zajmowania terenów? Bo nie jestem pewna, czy gdybym chciała założyć niezależną osadę w środku kraju to by mi na to od tak pozwolono.-

-Z tobą wszystko będzie zabawą.
- Laurie uśmiechnęła się wesoło.

Cóż, zapowiadał się miły dzień.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 22-08-2013, 18:53   #185
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Dostrzegłszy krasnoludzkiego...no cóż, magnata, Buttal skłonił się lekko i jakoś intuicyjnie przeszedł od razu do rzeczy, starając się dotrzymać mu kroku:

- Buttal Resnik, jestem nadzwyczajnym wysłannikiem Dimzda z Morr, z którym musimy się pilnie skontaktować. Udostępni nam pan zwój teleportacyjny albo gryfa? Szef pokryje koszta Krótko i jasno. Thorek sprawiał wrażenie krasnoluda który nie lubi ozdobników i pierdolenia o niczym.

-Skoro tu jesteście z taką pierdołą, albo Grynestone'a do reszty popieprzyło, albo sprawa w której chcecie się skontaktować może mieć jakiś bezpośredni związek ze mną, albo z kopalnią.- mówiąc to, Thorek przeszedł kilka kroków i zdjął a pleców oskard. Klatka z jaszczurką zaś została postawiona na kamieniu obok a samo stworzenie łypnęło na Buttala z bezmyślną, gadzią złośliwością. Następnie łapką jęła trzeć o kraty.

- Orki dokonały inwazji. W kilkadziesiąt tysięcy tak lekko licząc. Gigantyczne kolumny orków łażą po górach, a całe Greystone odcięła wielka magiczna kopuła. Musimy jak najszybciej powiadomić Dimzada. On do króla właściwie może pewnie z marszu wejść albo co, a to oszczędzi czas, niż gdyby słać kurierów po innych fortecach. Sądząc po sile magii i ilości sprzymierzonych plemion, potrzebna będzie duża część królewskiej armii. Z tym że mówiąc wprost, pan Greystone nie był pewien czy będzie pan skłonny do pośpiechu w kwestii odsieczy dla Greystone. Cóż, Buttal postanowił postawić sprawę wprost. Albo facet dostanie szału albo się zgodzi. Cholera wie. Cokolwiek to będzie, oszczędzi czasu.

-Cóż...- krasnolud uderzył w ścianę, odłupując pory kawałek kamienia.Na spokojnie podniósł go obejrzał, kciukiem zgarniając odrobinę pyłu:
-Masz rację... Nie jestem szczególnie zachwycony perspektywą jakiejkolwiek pomocy dla Grynestone...

Na spokojnie wrócił do kucia.

- I miało by to spore znaczenie, gdyby nie to że jeśli informacja nie pójdzie dalej, a Greystone padnie, to cała południowa granica będzie otwarta. Jasne że Bastion i Morr ich zadepczą jak karaluchu...ale całe południe albo rzuci się najpierw do ucieczki albo zostanie zrujnowane. A przy poziomie ich magii cholewa wie co zrobią dalej. Więc pies jebał Greystone,ale tu chodzi o cały południowy Baledor odparł spokojnie Buttal.

-Szczerze, chłopcze? Jeśli Grynestone padnie sam otworzę skarbiec i ściągnę tutaj najemników z całego kontynentu żeby tylko "zadeptać ich jak karaluchy". Zrujnuję siebie i ród, wrócę do codziennego rycia w skale by znów osiągnąć to co mam teraz...

Mówiąc to, bił w ścianę raz za razem, odłupując spore fragmenty kamienia i wzbijając w powietrze skalny pył. Mimo coraz większej siły wkładanej w pracę, mówił jednak spokojnie: -A wiesz co jest najśmieszniejsze? Gdyby żył stary Bugman i Greystone byłoby w niebezpieczeństwie z toporem w zębach poleciałbym im na pomoc.
- oskard wbił się w skałę i tam pozostał, Thorek zaś spojrzał zimno na kuriera i jego towarzyszy.

- Czasy się jednak zmieniły, tak jak obecny Than. Pęta przysięgi wierności sprzed kilkuset lat zmuszają mnie bym nazywał go swoim zwierzchnikiem. Prawa oparte na tradycji mówią, że ta kopalnia, która kosztowała mnie życie kilku synów, setki blizn oraz wielu przyjaciół, też należy do niego. Kopalnia której poświęciłem całe życie...
Westchnął, splunął i wrócił do pracy.

-A miesiąc temu szczeniak przyjechał tu, pojeździł po górnych korytarzach i oznajmił że skoro góra w której drążę należała do jego dziadka, to prawnie kopalnia należy się jemu... A ja jestem tu tylko zarządcą...

Mówiąc to, wyrwał oskard ze ściany. Ukruszony kawał skały spadł na ziemię, a w ślad za nim następny i następny. Floin sapnął kiedy małe osuwisko ukazało żyłę diamentów długą na kilka stóp a szeroką niczym krasnoludzka dłoń.

- Wiem o czym pan mówi, niestety. W tej sprawie pan Dimzad wysłał nad do Greystone. Młokos nie odpisywał mu na listy. Po prostu go zignorował. Ale czy z powodu jednego głupiego szczeniaka maja ginąć inni? To jeden młody głupiec, a tam żyją tysiące. Smarkacz i tak miał stracić jaki ktokolwiek wpływ na kopalnie. Nie ryzykujmy. Wyślijmy wiadomość. A ręczę panu swoim słowem jak i słowem pana Dimzada że ten smarkacz nie będzie więcej wchodził panu w drogę. Al sprowadźmy armię i magów. Zwłoka niczemu nie służy zaoponował Resnik. Wszystko przez tego chłystka. Smarkacz któremu się wydaje za dużo.

-Możecie mi zagwarantować że szczeniak znajdzie swoje miejsce? Wątpię...- Thorek przejechał dłonią po niemałej fortunie uwięzionej w skale.

[i]- Ech. Wracajcie do Grynestona. Niech wyśle kilka gołębi do Morr. Czy czego on tam używa do przekazywania wiadomości. Wy zaś bierzcie co trzeba by możliwie szybko dostać się do Południowego Bastionu...

Torrga zmarszczył brwi. -Co... ?

-Bastion to największy garnizon, nie licząc Morr.- wyjaśnił szybko Floin.- Stamtąd pomoc, przynajmniej częściowa, nadejdzie znacznie szybciej niż ze stolicy...

- Dziękujemy. Może mi pan nie wierzyć, ale dokładnie tak będzie. Klnę się na moich przodków. Lecimy panowie odparł Buttal kłaniając się, po czym zawracając w trybie eksperesowym.

Odchodząc, Floin rzucił jeszcze okiem na ryjącego w ścianie krasnoluda i zmarszczył brwi.
-Czy tylko mi się wydaje, czy też poszło zaskakująco szybko... ?

- Dobrze? Szybko? Miło? Łaskawie? Sensownie? Mam jeszcze kilka innych pomysłów. A szczylem trzeba się i tak zająć, nie lubię chamów. Lećmy do Gryneston'a, Całkiem porządny krasnolud ten Thorek zgodził się Buttal kierując się szybko ku wagonikom. ]

-O ile dobrze pamiętam, a wierz mi albo i nie bo pamięć mam dobrą, Thorek zwykle był uparty jak osioł i pamiętliwy jak mamut...

Widząc górników w obozie uniósł kciuk i wskazał na tunel.
-Lepiej ruszcie tyłki bo szef zaraz sam wykopie żyłę ze skały.

Ci którzy byli dość przytomni by złapać za narzędzia od razu pobiegli w głąb szybu zakładając hełmy i rękawice.

- Ależ całkowicie ci wierzę. Kumpluje się z Dimzadem a to znaczy że musi być porażająco uparty, bo inaczej by się nie zdzierżyli. Jasne jest że coś tu jest grane. Ale nie mamy wyjścia, a ta armia jest tu potrzebna. Wątpię by wysłał gołębie do sąsiedniej wiochy, a nas kazał teleportować do wulkanu. Bo jeśli tak, to zaraz zaczniemy kombinować czy to nie on urządził najazd orków a to chyba głupie. Co zrobić. Przecież nikt nam nie powie co to ma być, demony chyba go nie opętały a magicznie na mózg miejmy nadzieję też mu nie padło. Może to lojalność wobec rodu tego smarkacza. Nie wiem. Ale nie mamy wyjścia. odparł kurier, zamyśliwszy się. No bo co.... uparciuch postanowił pomóc. Skorzystać z okazji? Bać się? No co począć.

Flitz zaś uśmiechnął się na widok pasażerów. Wagonik stał już na drugim torze, gotowy do jazdy.

-To co chłopaki? Wracamy?
- z zadowoleniem założył gogle na oczy. Floin zaś ciężko załadował się do wagonika.

-Cóż... Nie wydaje mi się żeby Thorek szanował ród w całości. Wiem że szanował poprzedniego thana, ale on jest z tych którzy darzą sympatią konkretne osoby a nie frakcja, organizacje czy rodziny.- ponuro poskubał się po brodzie.- No chyba że... W prawie o rodach i suwerenności jest precedens na który Thorek może się powołać...

- Nie mów.... za ocalenie mu życia może wziąć co chce? Czy też coś jeszcze dziwniejszego..no opowiadaj, wiesz że jestem słaby z prawa. I nowy w tej robocie. Mamy problem? zapytał krasnolud, wsiadając do wózka i dodając, tym razem do pilota -Tak jak ostatnio tylko dwa razy szybciej, jak się da po czym kuląc się w wagoniku.

-Sami tego chcieliście.
- gnom uśmiechnął się maniakalnie i przeniósł na tył wagonika by opuścić haki podtrzymujące wagonik na szynach i pomajstrować coś przy hamulcach.

Floin natomiast wzruszył ramionami.
-Problem jak już to będzie miał Bugman. Albo król. Albo Thorek... My jesteśmy zbyt malutcy żeby być częścią problemów możnych.

- Jeśli problem będzie miał Dimzad niecący to zgadnij na kogo ten problem przeleje razem z żalem...A jak król się wtopi, na finansach znaczy się , to patrz wyżej, bo to Dimzad je prowadzi. No i pamiętać musimy o naszej misji, ale dobra, zobaczymy - najpierw wojna, a później zobaczymy co będzie

Wagonik ruszył w pół słów, sypiąc za sobą iskry oraz przekleństwa skulonego Thorgiego. Pilot pokrzykiwał radośnie, Thorgi panicznie, zaś Floin i Buttal poświęcali swe myśli bogom. Z zamkniętymi oczyma. Ciemność, woda, światło, ludzie – wszystko migało im w tych krótkich chwilach gdy ośmielali się otworzyć oczy. W końcu nagłe hamowanie rzuciło ich o ściany wagonika. Gdy wyczołgali się z niego, przy lekkiej pomocy gnoma i podziękowawszy mu (oszczędnie) zataczając się ruszyli biegiem ignorując zdziwione spojrzenia ludzi wokół. Korytarze mijały im, migając mniej więcej podobnie jak przy wagonikach, co sugerowało że jest to raczej kwestia ich oczu niż magicznych właściwości wagonika. W końcu Buttal, w celach zdrowotnych, wsadził łeb do beczki z wodą, by otrzeźwić umysł po tej chorej przejażdżce. Później, mokry, ruszył dalej, dopadłszy do znajomych drzwi gabinetu Grynestone’a. Kurier wyjaśnienia zostawił Floinowi, sam zastanawiając się nad środkiem lokomocji. Ostatecznie, uznał, najszybciej będzie lotem ptaka, nie? Poza tym tym jeszcze nie podróżowali…chyba, że liczyć szpony. Cóż..cholewa, to słówko nazbyt wchodziło mu w nawyk. Potrząsnąwszy głową, zwrócił się do Grynestone’:

-Kiedy moglibyśmy wyruszyć? Najlepiej gryfem z gondolą, on chyba będzie najszybszy
 
vanadu jest offline  
Stary 25-08-2013, 22:27   #186
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Petru czuł zawiść. Cholerną zawiść gdy spoglądał na szykujących się do walki wosów. Iść z nimi, by w imię Pelora niszczyć tak plugawy rodzaj nieumarłych potworności … jakże dumny byłby jego ojciec. Jego ziemski ojciec, ale nie mniej poważany i szanowany przez Petru niż Lśniący Bóg, którego każdy Palenquiańczyk był dzieckiem.

Ale mieszaniec wiedział też jakie ma zadanie i nawet przez myśl mu nie przeszło by je zignorować…
- Dziękuję Buri-Ghkanie za gościnę, i niech łaska Ojca Słońce chroni was i wspiera w walce - odezwał się i skłonił głowę z szacunkiem i w szczerej podzięce. Ale też spojrzał półorkowi w oczy. - Może się zdarzyć że po odprowadzeniu Lu’cci i tych tu nicponiów wraz z M’kollem będziemy musieli szukać schronienia w waszym mieście, bodaj by rany opatrzyć - powiedział spokojnie. Żaden z nich nie wiedział w jakim stanie i czy w ogóle Palenquiańczycy wrócą z cmentarzyska.

Wódz wioski uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
- Możecie gościć u nas ile tylko będzie potrzeba.

Petru to w zupełności wystarczyło, odpowiedział uśmiechem i skinięciem. Jakichkolwiek obiekcji starszyzna wosów by nie miała, w jakiejś mierze zdobyli sympatię i zaufanie Buri-Ghkana. A to miało przełożenie na dostęp do “świętego miejsca”, tak ważnego dla przetrwania Palenque.

Spojrzał raz jeszcze na Miri sycąc oczy egzotycznym pięknem jej silnego i zgrabnego ciała, po czym odwrócił się do swoich.
- Przekradamy się skrycie najdalej jak się da; zważajcie na ugryzienie zombie, a najlepszy sposób by je zniszczyć to ściąć, rozrąbać głowę. Ceth, gdybyś potrzebował więcej czasu by użyć mocy “magicznego miejsca” to wraz z M’kollem ci go kupimy - powiedział i spojrzał na Lu’ccię. Uśmiechnął się do niej. - Naprawdę uroczo wyglądasz - jesteś najpiękniejszym wojownikiem jakiegokolwiek widziałem - powiedział żartobliwie, bo po prawdzie niewiele co było widać spod skórzanej zbroi. A potem podniósł swój plecak który jakaś dobra dusza przyniosła i odwrócił się do Anghkana.

Brodaty tropiciel tupnął kilka razy nogą o ziemię i łypnął na przydzieloną mu grupę.

- Cicho suchulce mają być. - zarządził, poprawiając pancerz składający się głównie z mocno splecionych lian i kawałków kory. Przy pasie zaś miał kamienny topór i coś od biedy mogącego uchodzić za bolas.

A raczej dwa kamienie mocno związane rzemieniem.

Rulf uśmiechnął się lekko.

- Spokojnie damy radę... Już nie przez takie draństwa się przebijaliśmy, co Petru? - w dobrym nastroju trącił towarzysza w ramie, ruszając za pochmurnym brodaczem.

M'koll zaś uśmiechnął się lekko.
- Nie chcę cię smucić, przyjacielu. Ale pół dnia nam jeszcze zejdzie nim tam dotrzemy po wejściu do szczeliny. Może więcej...

- Szczeliny? - Ceth uniósł brwi, idąc obok Wichera.

Tropiciel zaś wzruszył ramionami.
- Tak nazywamy to przejście. Najpierw pomiędzy starymi grobowcami dawnych wodzów z tej wioski, a potem wzdłuż czegoś, co można nazwać wielką szczeliną w skale... A poruszać się będziemy raczej wewnątrz niej niż wzdłuż... I nie martwcie się, jest dość duża by futrzak się zmieścił.

Głową wskazał na wilczura będącego jednocześnie środkiem lokomocji dla dziewczyny.

Petru uśmiechnął się w odpowiedzi do Rulfa.
- Paru stworów chyba nie zapomnę ani ja, ani wy. Ale my żyjemy nadal, w przeciwieństwie do nich - zażartował i pochylił się by wziąć w garść trochę błota. Słuchał rozmowy jednocześnie przyciemniając twarz brudnymi smugami.
- M'koll - odezwał się wreszcie - nie ma innej drogi niż pomiędzy grobowcami? Mam dziwne wrażenie że im bliżej nich tym będzie bardziej niebezpiecznie. Nawet mimo ataku Buri-Ghkana.
- Te grobowce to po prostu sieć naturalnych tuneli ciągnących się w ścianach gór. - M'koll uśmiechnął się uspokajająco. - Nie ma tam nic oprócz pyłu, dzbanów ceremonialnych i rdzewiejącej broni z dawnych lat.

Aust nie wydawał się przekonany.
- Jesteś pewien?

- Tutejsi wodzowie są po śmierci paleni z dobytkiem. Boisz się że popiół wstanie i cię ugryzie?

- Zobaczymy - mieszaniec szybciutko się wtrącił by "chłopcy" nie zdążyli wdać się w dyskusję. Takie dyskusje miały zwyczaj się nie kończyć. Zwykle było sympatycznie i śmiesznie, ale dzisiaj nie o to chodziło. - Na razie zachowajcie ciszę, te zombie mają naprawdę czułe zmysły i zaskoczyły mnie i Buri-Ghkana - przypomniał. Miał zamiar dać dobry przykład w tej materii. Ból wybitego przedwczoraj barku znakomicie dodawał motywacji. Plecy też go bolały po tym jak nieumarły cisnął nim o drzewo.



Trzymał się blisko Anghkana i M’kolla, równie pilnie co oni przepatrując drogę, wypatrując zagrożenia i szukając znaków. Spłoszonej zwierzyny, niebezpiecznych miejsc, śladów aktywności nieumarłych.
- Na razie dobrze - mruknął raz sam do siebie i po raz kolejny odwrócił się ku Lu’cci, sprawdzając co z dziewczyną. Uśmiechnął się do niej z rozbawieniem. Po jej nieszczęśliwej minie sądząc już ją pupa bolała od jazdy na grzbiecie Wichra. No i ta zbroja… Zaśmiał się bezgłośnie, a potem ruszył dalej w ślad za Anghkanem. Już się nauczył by nie próbować polemizować z bratem wodza. Nie po tym jak ten pokazał mu czym w rzeczywistości jest “kłoda” zanurzona w zielonej wodzie, gdzie Petru zamierzał sprawdzić głębokość w poszukiwaniu przejścia.


Chyba brak zagrożeń sprawił że Palenquiańczyk po kilku godzinach osłabił czujność, jednak rychło się to zmieniło gdy “kłoda” ruszyła w jego stronę. Na oko licząc “kłoda” mierzyła z sześć czy siedem długich kroków, a do tego musieli zachowywać ciszę, więc jak jeden mąż czym prędzej umknęli krokodylowi. Poza tym było całkiem spokojnie … poza tym że co i rusz walili się po gębach albo drapali, bo insekty były naprawdę upierdliwe. Choć wtedy Petru miał odrobinę satysfakcji, bo jego twarda skóra lepiej znosiła zainteresowanie owadziego tałatajstwa.

Spokój potrwał do czasu...


Anghkan ostrożnie odsunął dłonią gałąź paproci o fioletowo-zielon​ych liściach i pociągnął nosem.
- Pachnie dobrze… - mruknął i zerknął na idącego tuż za nim Petru. - Nie śmierdzi trupem... Werg!

Dodał, strzepując z dłoni pająka mieszkającego w zaroślach w których to się kryli. Pająk był wielkości małego talerza, upstrzony czarno-zielonymi​ włoskami.

Rulf o mały włos nie odskoczył przed insektem, lecz powstrzymała go dłoń M'kolla.
- Ale bydlę...

- Dobry z ogniska. - stwierdził spokojnie krasnolud, wychodząc z ukrycia. - Droga wolna... Iść można. Ale cicho...

Petru zaś dostrzegł mgłę rozlewającą się powoli pomiędzy drzewami.

Mimo braku wiatru, zielonkawe opary przemieszczały się niepokojąco szybko, nie tracąc przy tym na gęstości.

Szybkim ruchem wskazał towarzyszom mgłę i jął ściągać plecak.
- Załóżcie maski i szarfy - syknął. - Anghkanie, omijamy to?

Zachowywał spokój by agresja i żądza walki nie zakłóciły ostrości jego zmysłów. To one jak na razie bardziej się przydawały w czasie wędrówki, tak jak przekonał się godzinę wcześniej gdy Anghkan dostrzegł krokodyla. Czekał na reakcję krasnoluda ale już wyciągał z plecaka swoją maskę i szarfę dla Lu'cci.

- To nie truje… - powiedział powoli krasnolud, mrużąc oczy.

- To dobrze, nie?

- Nie. - brodacz pokręcił głową. - W nocy też była taka mgła. A z nią trupy.

Spojrzał na prowadzoną przez siebie grupę i prychnął przez nos, myśląc intensywnie.
- Na drzewa. - zarządził po chwili.

- Wicher? - Lu'ccia wpiła palce w kłęby futra na grzbiecie wilka.

Anghkan prychnął.
- Tu drzewa mocne. Wlezie.

I sam zaczął wspinać się po najbliższym pniu.

Sam Petru nie oglądał za dużo drzew w swoim życiu, ale był niemal pewien że te tutaj wyglądały nietypowo. Szerokie pnie przypominały kilka drzew splecionych w jedno i pokryte kaskadami lian.

Lu'ccia o mało nie pisnęła gdy Wicher ugiął łapy i skoczył, wdrapując się z trudem na ogromny konar.

- Ceth? - Petru wepchnął maskę i szarfę za pas - na wszelki wypadek wolał je mieć pod ręką - i czym prędzej zapiął plecak - Coś ci wiadomo na temat tego by pojawianie się mgły było jakoś powiązane z tymi dziwnymi zombie? Przedwczoraj też ją widzieliśmy.

Wyciągnął miecz z pochwy i czekał aż wszyscy wdrapią się na drzewo, węsząc i rozglądając się z cierpliwością gada. Wściekłość czerwona jak krew obudziła się w nim; czekała skryta głęboko, na razie zamknięta bezpiecznie niby orzech w łupinie, ale w każdej chwili gotowa do skruszenia skorupy spokoju. Czułymi zmysłami kłuł otoczenie, a jego wewnętrzny radar obracał się w poszukiwaniu niebezpieczeństw​a. Bzyczenie owadów, oddechy towarzyszy i odgłosy wspinania się zepchnął w głąb umysłu, tak samo jak szmer gdy kropla potu kapnęła na skórznię.

Nim jednak pierwotne instynkty całkowicie wzięły górę nad Petru, dwie pary silnych rąk chwyciły go i wciągnęły na pobliski konar.

Rulf klepnął go nawet po twarzy.
- Ty, uspokój się bo ci żyłka pęknie...

Siedzący jakiś metry wyżej Ceth z uwagą obserwował powolną ekspansję dziwnego oparu, nie przejmując się szczególnie szarpaniną towarzyszy.
- Dziwne... Czytałem o czymś takim, lecz nigdy nie widziałem tego na własne oczy...

- Sza!

Anghkan, który pomógł Rulfowi wciągnąć Petru na drzewo uniósł dłoń, uciszając starca.

Kilka metrów dalej Wicher stał okrakiem na dwóch gałęziach, zachowując przy tym absolutny bezruch. Lu'ccia przywarła do jego grzbietu, wlepiając oczy w mgłę.
- Idą… - szepnęła cicho.

Na dole, w błocie i zielonkowych oparach pojawiły się pierwsze, zgarbione i wychudzone postacie.

Tropiciel znieruchomiał - odruchowo szarpnął się gdy towarzysze złapali go w uścisk silnych dłoni, ale teraz przestał się wyrywać. Na potwierdzenie tego że wszystko z nim w porządku skinął Rulfowi, a M'kollowi zasygnalizował to samo powolnym ruchem dłoni - przyjaciel wiedział że żądza walki nader łatwo się w nim budzi i miał na niego oko. Petru przeniósł spojrzenie na nieumarłe istoty wlokące się przez bagno. Powstrzymał warkot rodzący mu się w gardle, czekał cierpliwie.

Ożywieńcy zdawali się skradać, a w ich ruchach nie pozostało już nic co mogłoby przekonać Petru że jakakolwiek resztka człowieczeństwa w nich pozostała. Rozglądali się czujnie, a mieszaniec, pamiętając pułapkę jaką zastawili dwa dni wcześniej, czuł jak odruchowo napina mięśnie przy każdym ich poruszeniu. Węszyli i Petru wbrew gotującemu się w nim głodowi walki modlił się bezdźwięcznie do Pelora o przychylność Lśniącego Boga, by nieumarłe potworności łbów nie podniosły wystarczająco by ich dojrzeć. Tym bardziej że następne sylwetki wyłaniały się z mgły, chlupiąc i brnąc przez trzęsawisko. Petru uspokajającym, powolnym gestem wyciągnął dłoń w kierunku Lu'cci, nerwowo rozglądającej się na wszystkie strony. Ruch przyciągał uwagę. Ale i jemu trudno było wytrzymać w bezruchu przez te ciągnące się w nieskończoność sekundy. Czuł że wściekłość jest gotowa do tego by błysnąć jasnym płomieniem i rzucić go do walki.
- Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe... - obracał w głowie słowa credo, by wziąć myśli w karby i nie zdradzić go łowiecką gorączką przed nieumarłymi.

W końcu jeden, jedyny stwór wyłonił się z pozornie wyludnionych oparów mgły, a mgła szła za nim.

Był niewiele większy od człowieka, o ile w ogóle kiedykolwiek to gnijące truchło na dwóch nogach człowiekiem być mogło. Spuchnięty korpus ledwo utrzymywał się na nogach obchodzących ze ścięgien i skóry. Strzępy ubrań wisiały na trupie gnijącymi fałdami.

A z każdego otworu w jego ciele, z każdego wrzodu a nawet z ust czy oczu, sączyły się zielonkawe opary mgły.

Wszyscy zamarli, obserwując jak zombie kroczy równie niepewnie co jego "pobratymcy".

Nawet Wicher zdrętwiał od przytłaczającego odoru ciała nieumarłego.



Ożywieniec kierował się w pobliże drzewa. Petru siłą woli powstrzymywał gonitwę myśli, tak jak wpojono mu podczas nauki podchodzenia zwierzyny, by go nie spłoszyć. Czy raczej - nie ostrzec. Pazurami wczepiony był w pień, ale w drugiej dłoni trzymał poczerniony miecz i wypluwający mgłę nieumarły przesuwał się niknąc z jednej strony ostrza a pojawiając się z drugiej.

Krwawa mgła zaczęła przesłaniać Petru pole widzenia. Pokusa by skoczyć i jednym cięciem odrąbać umarlakowi łeb była wręcz nie do powstrzymania.

- Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe... - mieszaniec złapał się na tym że bezdźwięcznie powtarza słowa modlitwy. Powoli wziął głębszy oddech. Nie mógł sobie pozwolić na walkę w tych warunkach, niemal dwie dziesiątki ożywieńców kręciły się wokół drzewa i tylko łaska Ojca Słońce sprawiała że żaden ich nie zauważył. A zauważenie najpewniej oznaczało śmierć drużyny, bowiem nie było wiadomo ile więcej kręci się w oparach, niewidocznych. Musieli czekać.

Poza tym ... zawsze mógł wraz z M'kollem spróbować łowów w drodze powrotnej...

Uśmiechnął się i uzbroił w cierpliwość. Czerwona mgła opornie wycofywała się sprzed jego oczu.

Dziwny stwór dość długo testował cierpliwość jego i towarzyszy. Krążył dookoła, rozglądał się na wpół zgniłymi oczami a samą swoją obecnością znacznie zwiększał gęstość mgły dookoła kryjówki obranej przez grupę podróżników.

Po prawie dziesięciu minutach Lu'ccia zamarła, poruszając nosem.

Jak do kichnięcia.

"A niech to demony!" - przedłużające się ponad wszelką miarę przepatrywanie terenu przez umarlaków grało na nerwach chyba każdemu i Petru nie był wyjątkiem. A teraz na domiar złego wyglądało na to że Lu'ccia wybrała sobie zdecydowanie zły moment i miejsce na to by zawierciło jej w nosie. Tropiciel rozejrzał się tak szybko i nieznacznie jak tylko to było możliwe. Był za daleko od dziewczyny by do niej podejść...

Wyciągnął pazury z kory i powoli położył dłoń na ustach i nosie, a potem zacisnął ją, sygnalizując co Lu'ccia ma zrobić...

Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na tropiciela i niepewnie zrobiła to co on, niepewnie blokując nos i usta przed dopływem tlenu.

Mimo to kichnęła.

Jej cichutkie kichnięcie zlało się z nieodległą eksplozją, połączoną z potężnym jęzorem ognia widocznym ponad drzewami nawet z kłębów mgły.

Zaskoczony M'koll zachwiał się i o mały włos nie spadł, złapany w ostatniej chwili przez Rulfa.

Zombie niemal jednocześnie obróciły łby w stronę źródła hałasu i zamarły, nasłuchując. Kolejny wybuch sprawił że ruszyły w tamtą stronę tym niepokojącym, szybkim ale i rozchwianym krokiem.

Rozsiewający mgłę potwór był pośród nich.

- Ojcze Słońce, osłaniaj nas tarczą swej łaski... - Petru wyszeptał na ułamek sekundy przed kichnięciem.

Modlitwa poskutkowała. A może to duchy przodków wosów okazały im swoją łaskawość? Petru nie wiedział, ale ktokolwiek nad nimi czuwał, mieszaniec był mu bardzo wdzięczny.

Wybuch sprawił że z wrażenia o mało co sam nie spadł, wbił pazury w pień w tej samej chwili w której druga eksplozja rozświetliła mgłę. Wykręcił ciało i jakoś ustał na gałęzi, potrząsnął głową i dał znak by poczekać z jakimikolwiek gwałtownymi ruchami czy próbą zejścia - zombie zbyt długo tu się rozglądały, może miały jakieś podejrzenia? Miał zamiar odczekać do momentu usłyszenia odgłosów walki albo przynajmniej ze dwie-trzy minuty, nim opuszczą bezpieczne schronienie.

Przez chwilę z żalem spoglądał w ślad za ożywieńcami. Podkraść się za nimi, ustrzelić kilkoma dobrze wymierzonymi strzałami niezwykłego umarlaka, wspomóc wosów ... ale Skuldyjczycy i Palenquiańczycy mieli inne zadanie i Petru na nim właśnie się skupił. Zerknął na towarzyszy, sprawdzając czy wszystko z nimi w porządku przed zejściem z drzewa.

Wszyscy byli cali.

M'koll zaś spojrzał zaskoczony na ich przewodnika.
- Co to było, na ognie piekielne?!

Anghkan wzruszył ramionami.

- Dzbanki. - stwierdził, łapiąc się liany i ostrożnie schodząc na dół.

- Dzbanki?!

- Da. - krasnolud skinął głową. - Wypełnione tym czarnym, co wódz mazia nim topór...

Petru szybko przypomniał sobie o ostro pachnącej, gęstej cieczy którą Buri-Ghkan konserwował swój topór.

Rulf klepnął się w czoło.

- Ja wiedziałem że znam ten smród. To była nafta!

- Ciszej... - syknął Petru - I poczekaj jeszcze - to ostatnie rzucił do schodzącego Anghkana.

Obserwował pilnie mgłę, jej poruszenia i widniejące w niej kontury, węszył podejrzliwie i nasłuchiwał. Dopiero gdy utwierdził się w przekonaniu że w bezpośredniej bliskości nie ma nieumarłych pomógł Lu'cci zejść na dół. Uśmiechnął się do niej poczernioną gębą i znowu dołączył do Anghkana. Nim wyruszyli dalej odwrócił się do Rulfa.
- A co to ta "nafta"? - zapytał z ciekawością. Coś takiego na pewno nie występowało w pobliżu Palenque. Nie pierwszy raz złapał się na tym jak uboga jest jego wiedza o świecie rozciągającym się poza Naz'Raghul...

Nie doczekał się odpowiedzi, a przynajmniej nie wtedy. Naraz okazało się że nie wszyscy nieumarli rzucili się w kierunku eksplozji i walki.

- Aaaaa! - wrzask Cetha zmieszał się ze zwierzęcym rykiem. Petru odwrócił się w tej samej chwili gdy zombie wychynął zza drzewa i runął na druida z wyszczerzonymi zębiskami i pazurami zakrzywionymi w szpony.



Przerażony Skuldyjczyk rzucił się w tył, potknął i przewrócił w błoto, a ożywieniec skoczył wprost na niego. Petru już schował klingę, zresztą nieumarły leżał wprost na broniącym się rozpaczliwie staruszku i ciosy bronią dosięgałyby i Cetha; więc teraz doskoczył i chwycił umarlaka, usiłując oderwać go od druida. Na próżno, zombie szarpał się i czepiał staruszka z nadnaturalną siłą, nieubłaganie przyciągał go do swych szczęk mimo tego że i Rulf dopadł umarlaka.
- Puść, ty skurwysynu!!! - wychrypiał. W żelaznym uścisku Skuldyjczyka i Petru kości zombie trzeszczały i pękały, ale obaj ciągle nie mogli uwolnić druida. A potem coś wpadło na nich i rozrzuciło jak piórka.

Petru podniósł się z błota w sam czas by ujrzeć jak Wicher potrząsa ogromną paszczą, miotając nieumarłym na wszystkie strony. A potem uderzył nim o drzewo z okropnym trzaskiem łamanych kości. Ożywieniec podniósł się na przekór niewiarygodnym obrażeniom, szczerząc poplamione czarną krwią zębiska. Wilk oderwał mu głowę.
- Wicher łamie zasady. Zombie nie gryzą Wichra. To Wicher gryzie zombie - Petru usłyszał za sobą i aż się obrócił, tak dziwnie zabrzmiały słowa Lu’cci. Szczęka mu opadła na widok jej bladego uśmiechu. Zaraz jednak wziął się w garść.

- Szybko, spadamy stąd! - krzyknął i wraz z Rulfem pomógł Cethowi wydobyć się z błota. Wszyscy trzej śmierdzieli trupem a druid chyba po raz pierwszy od początku znajomości był blady jak śmierć na chorągwi, ale mieszaniec poganiał towarzyszy. Nie wiedział w jaki sposób ożywieńcy się komunikowali i nie wiedział na jak długo walka z wosami ich odciągnie. Co prawda grzmoty nie milkły, ale trzeba było korzystać z okazji.

Ceth krzywił się z bólu, wyglądało na to że zombie porządnie go poturbował, dlatego Petru nie pieprzył się tylko podniósł druida i posadził go na grzbiecie Wichra, mając gdzieś hemoroidy staruszka.
- Trzymaj go! - krzyknął i podsadził Lu’ccię, kiedy harcownicy i tropiciele zajęli pozycje naokoło. Potem wraz z Anghkanem potruchtał przodem. Ciągłe eksplozje we mgle dawały znać o zaciekłości starcia i Palenquiańczyk doskonale rozumiał spojrzenia jakie brat wodza rzucał w tamtą stronę. Jego samego ciągnęło by dołączyć do walki.

Brnęli przez błoto i zarośla aż naraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustąpiły one niemal pionowym skałom. Petru był pod wrażeniem. We mgle, po starciu i szybkim marszu, Anghkan doprowadził ich dokładnie na miejsce. Szczelina w skałach rozwierała się przed nimi, skrywając groźbę lub obietnicę.



- Idźcie prosto, suchulce. Żegnajcie - krasnolud odezwał się krótko i węzełkowato, po czym bez żadnego słowa więcej pognał ku echom bitwy.
- Niech łaska Pelora chroni was w walce - Petru rzucił za nim - Do zobaczenia Anghkanie.

Krasnolud zniknął we mgle, garbiąc ramiona i szykując broń. Mieszaniec spojrzał na przejście. Wiatr się podniósł, przez chwilę gdzieś głęboko w szczelinie budząc wycie posępne niczym chór rozwścieczonych demonów. M’koll przepchał się do przodu.
- Poprowadzę - powiedział. Petru dołączył do niego. Trupi odór ciągnął się od ohydnych pozostałości ciał nieumarłych, jakimi zachlapane były skały przejścia. Palenquiańczyk miał ochotę odciąć sobie nos.

To było ciche i bardzo ponure miejsce, ten cmentarz. Petru pocieszał się myślą że cokolwiek Grzesznicy tu przysłali, nie mogło to zbezcześcić ciał pochowanych tu wodzów. Jamy które dostrzegali w skałach wypełnione były śmieciami. A raczej czymś co dla nie zorientowanego obserwatora wyglądało na śmieci. Petru pozwolił sobie na chwilę zadumy. Przy szczególnie silnych powiewach szarpiącego nimi wiatru smużki osobliwego pyłu unosiły się z jam.

Im już nic nie mogło zagrozić. Jednak żywi musieli być gotowi do walki.

- Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe… - szeptał Petru, a M’koll dołączył się do modlitwy.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 26-08-2013, 16:25   #187
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


Jadący w powozie Jean czuł… W sumie trudno powiedzieć, co, dokładnie czuł kierując się w stronę Pałacu Wiosennego.

Na pewno pośród jego uczuć można było wyróżnić odrobinę niepokoju oraz podniecenia, powiązanego z misją. Może też trochę irytacji na dość odgórne traktowanie ze strony Leonarda, któremu już, bądź co bądź, wykazał swoją wartość docierając powoli do istoty całego spisku który to zaczął się od prostej kradzieży książek z królewskiej biblioteki.

Tak czy inaczej siedzący w powozie gnom miał dość mieszane uczucia.

Sytuację odrobinę poprawiała ją perspektywa wygodnej podróży w otoczeniu w miarę zaufanych ludzi. W sumie to jedynym dosłownym człowiekiem w jego ekipie był póki co tylko Chal-Chennet. Jean nie miał za to pojęcia, kogo jeszcze dobiorą mu do świty Leonard i Wilk.

Miały być to jednak osoby oddane i profesjonalne.

Na to przynajmniej liczył Le Courbeu.

Z ponurawych myśli wyrwał go dopiero stukot kół o bruk. A raczej jego brak.

Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył swojemu pasażerowi drzwi, uśmiechając się wesoło pod mocno wymiętym kapeluszem o szeroki rondzie.

-Jesteśmy na miejscu szefie!

Jean o mało nie podskoczył widząc znajomą twarz o szarawej skórze.

-Jasiek?! Ale jak?! Skąd!?

Półork zaśmiał się cicho.

-Wiem, że nie wyglądam ale też mam swoje sposoby. A o staruszka, który powoził się nie martw, dostał dość złota żeby przez tydzień leżeć do góry brzuchem. A teraz wyskakuj.- głową wskazał na bramę pilnowaną przez dwóch gwardzistów w pozłacanych płaszczach.- Przypilnuję wozu coby nikt ci fatałaszków z niego nie ukradł.

Delikatnie skonfundowany szpieg wysiadł ostrożnie, wciąż zaskoczony nagłą zmianą woźnicy.

-To tylko sztuczka, tak? Wiesz, tak naprawdę da się łatwo wyjaśnić jakim cudem tam wlazłeś bez zatrzymywania powozdu… ?

Wielkolud uśmiechnął się szelmowsko i wraz na kozła, łapiąc za lejce.

-Leć, panie szefie. Pewnie już na ciebie czekają.

Gnom odprowadził wzrokiem powóz i westchnął, bez słowa mijając dwóch strażników.

Pałac Wiosenny po zmroku wygladał niesamowicie. Prawda, nawet za dnia otaczający go park oraz długi kanał wypełniony wodą prezentowały się w sposób niezwykle pochlebny dla właściciela całej posesji, lecz to właśnie noc ukazywała magię tego miejsca i kunszt, z jakim zostało ono oświetlone.




Idąc wzdłuż pokrytego liliami kanału, Jean prawie nie dostrzegł wysokiej postaci która wyłoniła się z parkowych zarośli.

-Witaj, Chennet.

-Leonard czeka na ciebie w środku.

-Powiedz mi coś, czego nie wiem.
- gnom przewrócił oczami i spojrzał w końcu na mężczyznę strzepującego z ramion liście i gałązki.- Oświecisz mnie łaskawie co tam robiłeś?

-Sprawdzałem teren.

-Och. Oczywiście. Pałacowy park na pewno jest pełen niebezpieczeństw…


Ogar prychnął, patrząc z politowaniem na towarzysza.

-Nie wiem czy wiesz, ale to budynek jest prawdziwie strzeżony. Sam park patroluje niecały tuzin gwardzistów, i to w większości niezbyt zainteresowanych swoją robotą. Tylko dzisiaj wieczorem przez płot przelazła banda młodzieniaszków chcących zaimponować tej samej dziewczynie oraz dwóch idiotów postanowiło się pojedynkować pod jedną z fontann.

-Chabvalier?


Chennet skinął głową.

-Tak. I d’Hubert. Ten ich zatarg przeradza się powoli w mała wojnę. Teraz już nawet ci rozsądni członkowie rodów zaczynają szukać okazji do zwad i pojedynków. Leonardowi mocno się to nie podoba.

-Burdel w stolicy szybko prowadzi do burdelu w kraju
.- odpowiedział enigmatycznie mężczyzna, obserwując zmieniających warty strażników.

-Taaa… Kto wygrał?

-Co?-
Ogar zmarszczył niemrawo brwi, wlepiając oczy w nieco ospałych strażników.

-No kto wygrał ten pojedynek.- zniecierpliwił się gnom.- Wiesz, ten w parku.

Chennet parsknął.

-Nikt! Wkroczyłem nim wybrali broń, przegnałem ich pachołków a gdy zaczęli się awanturować, im też skopałem dupska i oddałem w ręce straży pałacowej.- wojownik zarechotał złośliwie, wielce zadowolony ze swoich postępków.

Jean westchnął cicho, wchodząc na pałacowy ganek.

-Powiedz mi, Ogar… Lubisz swoją pracę?

-A ty nie?


Gnom skrzywił się lekko, wkraczając do korytarza.

-Moja jest ciut bardziej skomplikowana…

Główny hol, który został ominięty przez Jeana przy pierwszej wizycie, prezentował się pysznie. Wysokie sklepienie, drapowane wzory na ścianach, kolumny zdobne w kwiatowe płaskorzeźby oraz ogromne obrazy zapełniały rozległe pomieszenie swoim pięknem oraz przepychem.

Stojący wzdłuż ścian strażnicy niemal zlewali się z tłem.

Jean gwizdnął cicho.

-Nieźle…- uśmiechnął się lekko pod nosem.- O. I jest Leonard.

Nim zdążył się jednak ruszyć, silna dłoń Chal-Chenneta przytrzymała go w miejscu.

-Em… Coś nie tak?

-Szef rozmawia.


Faktycznie, pośród przepychu holu oraz przy świetnej prezencji półelfa, jego rozmówca wydawał się niemal bury w swoim stosunkowo skromnym płaszczu o szerokich rękawach, futrzanym kołnierzu i trójkątnej czapce osadzonej na niezbyt pasującej do całego stroju peruce.

Sam mężczyzna też nie był najmłodszy.




Miał jego delikatnie obwisłe policzki pokrywał przyprószony siwizną zarost a jego kartoflasty nos pewnie wielokrotnie witał się z cudzy nimi pięściami a może nawet i bronią.

Jednak mimo niecodzinnego wyglądu Leonard zwracał się do niego z szacunkiem, a kiedy skończyli, mężczyzna uśmiechnął się serdecznie, klepnął półelfa po ramieniu i odszedł. W ślad za nim ruszyła większość straży spod ścian i okien.

Leonard zaś podszedł lekkim krokiem do dwóch podwładnych.

-Jesteście w końcu.- rzucił krytycznie i ruszył korytarzem, samą swoją postawą dając znać żeby Jean z Ogarem ruszyli za nim.

Po dłuższej chwili ciszy gnom odchrząknął.

-Em… Kto to był?

Mistrz Cieni zaśmiał się cicho.

-Robert Maximielien de Chanteur.

Gdyby Jean coś pił, pewnie teraz wyplułby to w sposób przekomiczny, dając jednocześnie upust swojemu zaskoczeniu. Zamiast tego wytrzeszczył tylko oczy na Leonarda i spojrzał jeszcze za siebie, jakby licząc że starszy jegomość jeszcze tam będzie.

-KRÓL?!

Leonard westchnął.

-To jego pałac, co się dziwisz?

-Nie wyglądał tak jak na obrazach…

-Tylko elfy mają to do siebie że wyglądają równie dobrze co na obrazach zrobionych dwadzieścia lat wcześniej
.- mruknął Leonard, przewracając oczami.- Chodźmy. Nasz „notariusz” czeka.


***


-Imie i nazwisko?

-Jean Battiste Le Courbeu…

-Za krótkie.

-Co?!-
gnom wytrzeszczył oczy na wychudzonego mężczyznę siedzącego za biurkiem.- Mi przez całe życie wystarczało takim, jakie jest.

-Trzecie imie może?

-Bartholomeo.

-Jean Battiste Bartholomeo Le Courbeu… Lepiej. Ale potrzebne będą jakieś tytuły…

-Ambasador z Periquex?

-Nie… Na elfach nie zrobi to właściwego wrażenia…


Siedzący pod ścianą Leonard uśmiechnął się lekko.

-Dodaj jeszcze coś o jego rodzinie…

-Dziedzic rodu Le Courbeu? Dobre…


Jean z niedowierzaniem potrząsnął głową.

-Chcecie mi powiedzieć że większość tytułów tych wszystkich ambasadorów jest wyssana z palca?

-Pokazówka, Jean, pokazówka.
- półelf zaśmiał się cicho.- Christianie, jak ci idzie?

-Za jakieś trzy godzini będziecie mieli komplet dokumentów… Naszemu drogiemu Ambasadorowi zostanie tylko opanować kilka pierwszych.- odpowiedział urzędnik, który Jeanowi coraz mniej urzędnikiem się wydawał.

Leonard skinął głową.

-Świetnie. Jean, idź na spoczynek. Jutro wyruszacie z samego rana a ja nie mam zamiaru szukać cię po karczmach lub ratować z łap rozwścieczonych ojców albo mężów…

-Czuje się obrażony takimi pomówieniami!


Obaj mężczyźni, za równo półelf jak i siedzący za biurkiem człowiek wytrzeszczyli oczy na dumnie stojącego po środku pokoju gnoma.

-S… Słucham?!

-To pomówienia.-
stwierdził pewnym siebie głosem gnom.

-Chcesz mi powiedzieć że nie bałamucisz ludziom córek i żon?!

-Nie! Pomówieniem jest że potrzebuję jakiekolwiek pomocy by wychodzić potem z tego obronną ręką
.

Szczerze rozbawiony Leonard odetchnął cicho.

-Idź na spoczynek, Jean. Masz na swój użytek jedną z pałacowych sypialni. I na litość wszystkich bogów, błagam, nie włócz się już dzisiaj nigdzie!


Tsuki


Laurie westchnąła cicho, przerzucając stronnice opasłego tomiszcza traktującego na temat i spojrzała na siedzącą naprzeciwko Tsuki. Samurajka miała na buzi wyraz tego niewinnego zainteresowania który stopiłby serce każdego człowieka posiadającego takowy organ na właściwym miejscu.

Kapłanka z braku innych możliwości przejechała palcem po zapisanej maczkiem kartce.

-Tsuki, moja droga… ?

-Tak, Laurie?-
elfka uśmiechnęła się wesoło, wspierając policzki na dłoniach.

-Pamiętasz jak mówiłam że z tobą wszystko jest będzie zabawą?

-Tak.-
Tsuki zmarszczyła brwi, kalkulując coś.- A nie jest?

Zapytała, szczerze zaniepokojona.

Laurie znów westchnęła.

-Nawet twoje maślane oczy nie są w stanie uczynić wertowania dokumentów interesującymi…

-Wiesz, zawsze mogę wejść pod stół…-
Tsuki uśmiechnęła się niewinnie, stopą dotykając łydki przyjaciółki.

Mimo irytacji, Laurie uśmiechnęła się delikatnie.

-Mogłabyś. Ale wtedy moje skupienie na tym prawniczym bełkocie stopniało by do zera.- stwierdziła ze śladami smutku w głosie, przewracając kolejną stronę.

Ze strony sąsiednich regałów dało się słyszeć ciężkie kroki a następnie zza pobliskiej ściany książek wyłonił się Heishiro, samemu wyglądając jak kolumna woluminów.

Przed wojownikiem dreptał poirytowany gnom w zakonnym habicie szytym chyba na krasnoluda. Z wyraźnym niezadowoleniem poprowadził wielkoluda do stołu i trzcinką uderzył w blat.

-Tu kłaść!- zaskrzeczał.

-Tak jest…

-ALE OSTROŻNIE!!!


Heishiro zmrużył oczy, kiedy patyk w rękach karzełka kilkakrotnie uderzył go na wysokości kolana. Z mordem w oczach spojrzał na swoją panią.

-Proszę…

-Nie. Nie możesz.-

-Szlag...
- samuraj zaklął cicho i usiadł na krześle naprzeciwko Laurie.

Tsuki zaś wiedziała, o co chodziło. Pytał o to już kilkurotnie. Cały czas jednak uważała że wyrzucenie irytującego knypla przez biblioteczne okno byłoby niegrzeczne.

W ostateczności mężczyzna westchnął.

-Po co nam tyle tych tomisk?

-Źle zredagowane prawo.

-Co?


Laurie westchnęła.

-Wedle Księgi Praw Skuld, nowe prawa powinny być tworzone czytelnie, nie powtarzać praw starych i używać możliwie mało odniesień do przepisów już istniejących.

-Acha… I?

-W Kodeksie Praw Ziemi, który właśnie czytam jest cały rozdział na temat zakładania wiosek. Każdy przepis ma przynajmniej jedno odesłanie do innego przepisu, a owy przepis kolejne odesłanie, do innego przepisu a nawet do innego kodeksu
.- z irytacją spojrzała na kolumnę ksiąg przytaszczoną przez Heishiro.- Słowem, jeśli będę chciała ugasić ciekawość twojej pani a mojej przełożonej, będę musiała przebić się przez te wszystkie tomiska niczym mól książkowy na kofeinie. Pytania?

Heishiro przełknął ślinę pod maniakalnym spojrzeniem adeptki.

-To ja chyba nie będę marudził…- podskoczył, kiedy trzcina z trzaskiem uderzyła o stół.

-W bibliotece się nie rozmawia.- zarządził zrzędliwie gnom, łypiąc wrogo na trójkę intruzów w jego osbistej świątyni wiedzy.

Laurie westchnęła, zamknęła książkę i z łagodnym uśmiechem pochyliła się do bibliotekarza.

-Alek…

-Tak?

-Chcesz znać sekret?

-Hm?

-To podejdź bliżej.


Gnom ostrożnie nachylił się w stronę dziewczyny.

-No słucham… ?

-NIE MA TU NIKOGO PO OPRÓCZ NAS!!!


Wrzask kapłanki sprawił że przyczajone pod sufitem pająki jęły uciekać w panice przez dziury w tynku.


***


-W wypadku chęci założenia osady na terenie Wolnego Państwa Skuld należy złożyć wniosek do przedstawiciela Rady Kupieckiej przypisanego do danego dystryktu. Podanie musi zawierać opis pochodzenia środków na założenie osady oraz wstępną opłatę opisaną w trzecim rozdziale Wielkiej Księgi Podatków… Grrr… Heishiro!

-W bibliotece należy zachowywać się…

-Morda Alek!-
Laurie i irytacją potarła skronie.- Heishiro!

-Tak?

-Przynieś mi Wielką Księgę Podatków!


Siedząca naprzeciwko kapłanki Tsuki uśmiechnęła się przepraszająco.

-Jeśli tak bardzo cię to męczy...

-Nienienie!-
Laurie potrząsnęła głową, studiując dwunaste z kolei tomiszcze.- Wlazłaś mi na ambicje i teraz nie da rady bym odpuściła przed ogarnięciem tematyki zakładania wiosek… A przynajmniej wymagań, jakie trzeba spełnić by w ogóle móc myśleć o założeniu osady

Tsuki wsparła dłoń na policzku.

-A ciężkie są te wymagania… ?

-Ogromne
.- westchnęła dziewczyna, po raz kolejny trąc skronie.- Musisz mieć stos pozwoleń, górę złota i jeszcze spore plecy żeby wniosek przeszedł szybciej niż w ciągu pięciolatki…

Samurajka wzdęła usta, dając upór swojemu rozczarowaniu poprzez hałaśliwe wypuszczenie powietrza.

-A da się to obejść jakoś… ?

-Istnieją niby obszary gdzie Skuld dopłaci ci za założenie osady, ale są to zwykle rejony w okolicach Gór Popielnych lub granica Naz’Raghul… Skrajnie nieprzyjazne środowisko które… które…

-Laurie?-
elfka spojrzała najpierw na twarz przyjaciółki a potem na zegar, w który kapłanka wlepiła oczy.- Co się dzieje?

-Za dziesięć minut otwierają portal!

-Co?!


Kapłanka poderwała się krzesła.

-Mamy jechać do Drevis! Jeśli chcesz się tam tłuc po wertepach albo czekać na następne otworzenie portalu tydzień, proszę cię bardzo! Ale jeśli chcesz tam dostać się bez ud otartych od siodła, lepiej się rusz!

Heishiro uniósł brwi, kiedy obie dziewczyny przebiegły obok, kierując się do wyjścia.

-Co się dzieje?

-Rzuć to i biegiem! Portal zaraz się zamknie!

-Tak jest!


Ogromne, ciężkie tomisko z hukiem upadło na podłogę.

A raczej opadłoby gdyby nie Alek który akurat wyszedł z sąsiedniej alejki by skrytykować bieganie po bibliotece.

Kiedy książka opadła, po czytelni przetoczył się cichy jęk bólu.


***




-Em…

Objuczony na szybko zebranym bagażem Heishiro przestąpił z nogi na nogę, obserwując jak magiczne przejście wiruje z zawrotną prękością, co jakiś czas strzelając do żelaznych uziemiaczy wiązkami magicznej energii.

Z pewną niepewnością spojrzał na swoją panią i uśmiechnął się krzywo, odsuwając się nieco od portalu.

-Koń w sumie też ma swoje zalety…


Buttal


Grynestone przygładził brodę i zamyślił się chwilę, by następnie wstać ze swojego miejsca za biurkiem.

-Skoro szef uznał to za priorytet… Najpierw wyślę kruka do Morr. To jest najważniejsze. Potem sprawdzimy czy jeźdźcy są gotowi na kolejną wyprawę.- stwierdził, wyjmując ze stosu pustą kartkę i na szybko notując na niej zaistniałą sytuację.

Torrga zmarszczył brwi.

-Kruka?

-Lepsze od gołębi
.- rzucił zastępca, dotykając końcówką piora języka.- Mniej srają, są bystrzejsze i dłużej żyją.

Z gotową wiadomością w garści wyminął trzech interesantów i bocznym wyjściem opuścił gabinet, by wyjść na mały, wewnętrzny dziedziniec.

Było tam wszystko. Stare zbroje nadające się tylko do przetopienia. Połamana broń oraz narzędzia górnicze. Worki z różnego rodzaju rupieciami, klatki z gołębiami które jednak wciąż były w użyciu na północy oraz kamienny słupek milowy wyrwany z ziemi razem z dużym fragmentem skały z którego go wykuto.

Na słupku zaś leżała orkowa czaszka.

Na czasce zaś siedział kruk.




Buttal uniósł lekko brwi widząc nietypowe siedzisko dla ogromnego ptaszydła.

-Em… ?

-Nie pytaj.-
mruknął Grynestone, ostrożnie wsuwając zwinięty papierek do medalika na szyi zwierzęcia.- Pewnego wieczoru chciałem wysłać wiadomość do Kamiennej Baszty. Wchodzę, patrzę, a on siedzi na tej czasce i awanturuje się jak sto diabłów gdy próbuję ją sprzątnąć.

-Ale skąd… ?

-Pewnie skądś sobie przyniósł. I mówiłem. Nie pytaj!-
fuknął poirytowany Liam, pozwalając dziwnemu ptakowi wejść na swoją dłoń.- Morr.

Kruk zamrugał paciorkowatym okiem i spojrzał na właściciela z niepokojącą bystrością.

-Morr.- powtórzył krasnolud, a kruk rozłożył skrzydła.

-MORR! MORR! KRÓL! MORR!

Wrzask jaki wydarł się z dzioba zwierzęcia odbił się echem od ścian placyku. Sekundę później załopotały skrzydła i ptak wzbił się w powietrze, kładąc na wszystkich zaskakująco wielki cień.

Floin odchrząknął.

-Ja…

-Nie pytaj.-
bruknął Grynestone, przeciskając się pomiędzy kurierem a kapłanem.- Znajdźmy wam jakiś środek transportu.

Buttal rzucił jeszcze okiem w ślad za latającym posłańcem. I w głębi duszy cieszył się że nie ma ich Baledor więcej.

Straciłby robotę.


***


Siedzący na beczce gryfi jeździec spojrzał na Grynestone z miną człowieka, który nie rozumie jak odpoczynek jego ukochanych pupili może być przerywany przez coś tak głupiego jak rozkaz właściciela kopalni czy tam jakaś mała wojenka.

Rozkazy przychodziły ciągle, orkowie byli jak karaluchy.

Natomiast sezon lęgowy był raz na szesnaście miesięcy.

Buttal znał ten typ. Za równo pośród ludzi oraz krasnoludów zdarzały się jednostki wyspecjalizowane w dziedzinach będących dla szarego zjadacza chleba czarną magią. Pszczelarze, alchemicy, piwowarowie czy nawet mistrzowie magii runicznej. Wszyscy oni, mimo zamknięcia w swoim małym świecie zwykle szanowali innych ludzi i nie obnosili się ze swoją wiedzą czy umiejętnościami. Specyfika ich charakterów ukazywała się jednak dopiero, gdy ktoś, kto normalnie był uważany za osobą ważną, musiał coś od nich wyegzekwować. Najcześniej rozkazem.

Wtedy owi cisi mistrzowie tajemnych, chociaż niekoniecznie magicznych, fachów musieli skonfrontować się z tym całym dziwnym światem, ułożonym wedle dziwnej hierarchii nie obejmującej robotnic, sezonów wyrojenia czy chociażby faz księżyca stosownych do stworzenia konkretnej runy.

Dlatego też Durak, opiekun czterech gryfów w fortecznej „stajni” zaciągnął się fajką, mrużąc przy tym oczy.

-Nie mogą lecieć.

Grynestone’owi opadła szczęka.

-Słucham?

-Zarządał pan by najszybsze gryfy zabrały tych tutaj, o!-
ustnikiem fajki wskazał na Buttala oraz jego towarzyszy.- Do Południowego Bastionu. Bławatek i Srogi nie mogą lecieć.

Torrga spojrzał niepewnie na ogromną bestię leżącą spokojnie w stosunkowo lekkiej, nieopancerzonej zagrodzie z drewnianych desek.

-A czemu to Bławatek nie może lecieć!- wojownik odruchowo odsunął się od ścianki boksu kiedy gryf kłapnął dziobem, rozrywając na pół wiszącą na haku tuszkę prosiaka.- Wygląda apetyt mu dopisuje...

Tym razem brwi Duraka ułożyły się w równą, poziomą linię.

-Bławatek to ona.- wycedził lodowato hodowca.- Od trzech dni czekam aż będzie gotowa do przyjęcia Srogiego.

-Słucham?!

-Będą robić jaja
.- szepnął Floin, nie chcąc bardziej drażnić niezadowolonego opiekuna zwierząt.

Torrga zaś zdrętwiał, z miną osoby która dowiedziała się ciut zbyt dużo na temat który był dla niej do tej pory obcy i wiedza owa ją dość w znacznym stopniu przerosła.

Durak westchnął w ostateczności.

-Greta i Tylda mogą lecieć.

-A one to…

-Dwie młode samice niegotowe do znoszenia jajek! Nie widać po nich, czy co?!


Buttal spojrzał ostrożnie na dwa ogromne gryfy w niczym nie różniące się dla niego od tych gotowych do przedłużenia gatunku.

Grynestone pokłonił się Durakowi z szacunkiem.

-Rozkarzę przygotować gondolę oraz jeźdźców…

-Niech lecą Gottri ze Svensonem.

-Słucham?


Ciężkie spojrzenie krasnoluda sprawiło, że Grynestone odpuścił sobie przypomnienie, że hodowca nie powinien rozporządzać żołnierzami swojego pracodawcy. A mimo to i tak to robił.

Wychodząc z gryfiego leża, Floin łypnął jeszcze na bramę.

-Czemu go jeszcze trzymacie… ?

-Dogadują się z panem Thorekiem…

-I chyba widzę czemu.-
stwierdził z leciutkim uśmiechem Buttal, dostrzegając pomiędzy właścicielem kopalni oraz gryfim hodowcą pewne podobieństwa.

Obaj wyróżniali się tym szczególnym typem przekonania o własnej racji że nikt jakoś nie miał ochoty go kwestionować.

Kilkanaście minut później trójka podróżników z zainteresowaniem obserwowała jak z pobliskiej wieży, w chmurach kurzu oraz opadającego z dachów śniegu, wyłania się ich środek transportu.




Godola była duża, misternie zdobiona i oznaczająca się typowo krasno ludzką zwartością wykonania. Sama w sobie mogła pomieścić jednak sześciu pasażerów plus bagaż.

Floin zmarszczył brwi, widząc jak grupa parobków szybko zabiera się za czyszczenie jej oraz zrywanie kurtyn pajęczyny pokrywających dziób.

-Ile to nie było używane… ?

-Dwa lata
.- odpowiedział spokojnie Grynestone, zakładając ręce na piersi.- Szybciej podróżuje się samotnemu jeźdźcowi, więc nie było sensu jej wyciągać. Wy to przypadek specjalny.

-A na pewno jeszcze działa?


Kapłan podskoczył kiedy niewidoczne śluzy w burtach gondoli zaskrzypiały, uwalniając ostro ścięte skrzydła zdobione runicznymi grawerunkami.

Zarządca uśmiechnął się, zadowolony.

-Działa. I oto wasza obstawa!- kciukiem wskazał na dwóch barczystych i ponurych brodaczy obleczonych w futrzane płaszcze i kolczugi. W rękach mieli muszkiety.

Tym razem to Torrga wydawał się zdziwiony.

-A po co nam w powietrzu obstawa. Ej! Ale co jest?! Chłopaki o co mu chodzi?!

Trójka brodaczy spojrzała z pewnym zaskoczeniem na oddalającego się, roześmianego do rozpuchu Grynestone’a.


Petru


Kości zatrzeszczały i pękły z głuchym chrupotem, nadepnięte przez ciężki bucior na nodze Rulfa. Brodacz podskoczył, zaklął i skrzywił się, widząc karcące spojrzenia reszty grupy. Nawet Wicher obrócił łeb i łypnął na niego z dezaprobatą.

Mężczyzna wzruszył ze złością ramionami.

-No co?- syknął, nie chcąc podnosić głosu.- Wszędzie walają się tu kości…

Ceth, który od spotkania z zombie odzyskał nieco humoru, trącił najbliższy stos gnatów i łypnął na M’kolla, który omijał doczesne szczątki dawnych wosów bez śladów przestrachu.

-Te kości były tu gdy ostatni raz tędy szliście z Valerianem?

Tropiciel uśmiechnął się tylko, przeskakując ze skały na skałe żeby uniknąć robienia hałasu.

-Kiedy ostatnim razem musieliśmy tutaj nocować, wieczorem było pusto, rano zaś dookoła pełno było połamanych broni, zgruchotanych pancerzy i szczątków potworów o zębach jak moje palce.- odpowiedział spokojnie, nie zwracając uwagi na delikatne pobladnięcie policzków Lu’cci.

Petru uśmiechnął się do niej pocieszająco gdy odruchowo przylgnęła do grzbietu wilka na którym siedziała.

-Spokojnie.- powiedział, samemu spokoju nie czując.- W porównaniu do widmowego pobojowiska trochę gnatów to nie problem.

Aust parsknął cicho, niezbyt rozbawiony.

-Cholera, ja rozumiem że ta cała wasz osada przetrwała dzięki wierze, ale twój ciągły optymizm zaczyna mnie drażnić…

-Aust.

-Co Rulf?

-A nie brałeś pod uwagę że gdybyśmy mieli jakiegoś księdza, albo chociaż kapelana, to nasz pułk składałby się z kogoś więcej niż naszej czwórki?

-A weź spieprzaj…


Rulf pokręcił głową i ruszył przed siebię. Słońce co jakiś czas wyłaniało się zza chmur, uderzając w głowy podróżników palącymi promieniami.

Po kilku godzinach cień wypełnił wnętrze kanionu.


***


-Widziałam coś!

Rulf poderwał się ze swojego prowizorycznego posłania.

-Ki czort?! Banda, wstawać!

Ostatnia godzina drogi była mordęgą. Nawet M’koll był szczerze zaskoczony rumowiskiem wypełniającym przejście pomiędzy skalnymi ścianami. Mimo wszystko, trzeba było się przez nie przebić. Nawet Ceth, gadający z początku i słabych ścianach i niestabilności tektonicznej Gór Popielnych, zamknął w końcu jadaczkę ledwo mogąc załapać oddech.

Odpoczynek zarządzony przez Petru i M’kolla po pokonaniu morderczego osuwiska, został przerwany krzykiem Lu’cci, która pod czujnym okiem Wichera poszła na stronę.

Dziewczyna praktycznie wisiała na szyi wilczura, który biegł po nierównej powierzchni, odciągając podopieczną od ewentualnego niebezpieczeństwa. W samym obozowisku czerwona na twarzy dziewczyna wstydliwie poprawiła pasek od spodni i dopiero wtedy odpowiedziała na pytania zaniepokojonych towarzyszy.

-Co to było?

-Nie widziałam…

-A co widziałaś?

-Cień… Jakby ludzki…

-Gdzie?


Lu’ccia niepewnie przełknęła ślinę.

-No właśnie tu jest problem

Petru uspokajająco położył dziewczynie dłoń na ramieniu.

-Spokojnie. Mów. Tutaj każda obserwacja jest ważna…

-No...-
Lu’ccia westchnęła, zamykając oczy.- Ten cień był niemal wszędzie. Najpierw był za Wichrem, potem skakał po ścianach na końcu wyskoczył zza kamienia pod którym siedziałam

M’koll spojrzał z niepokojem na towarzysza i wstał, wyjmując z kołczanu strzałę i nakładając ją na cięciwę.

-Nigdy do tej pory nic nas tu nie atakowało…- powiedział, obserwując skalne ściany przy akompaniamencie broni dobywanej przez jego kompanów.

Ceth prychnął.

-Tak, ale jeśli nie zauważyłeś, sporo rzeczy się tu pozmieniało… Lu’ccia, na Wichra i w środek pochodu.- druid spojrzał na mieszańca, złością maskując zaniepokojenie.- Petru, M’koll, wyprowadźcie nas stąd…

Obaj synowie Pelanque skinęli głowami, ruszając pędem pomiędzy skały.

Petru spojrzał pytająco na przyjaciela. M’koll bezradnie wzruszył ramionami w odpowiedzi.

-Nie mam zielonego pojęcia. Nie pytaj.

-Cieniokot?

-One polują tylko w nocy. No i Lu’ccia raczej nie dałaby radę takiego zauważyć…

-Z tego co mówiła, to coś było szybkie jak cienikot…

-Ja już dawno odkryłem że cokolwiek by się nam nie wydawało, najpewniej jest inaczej.-
tropiciel przystanął na przechylonym kamieniu i spojrzał w dół rumowsika, na widoczną pod kamieniami ścieżkę.

Następnie odwrócił się, ręką dając reszcie znać że droga wolna.

Petru nadal nie był przekonany.

-A czarny łowca?

-Pięć metrów wzrostu
.- odpowiedział M’koll, zsuwając się ostrożnie po wzgórzu luźnych kamieni.- Z resztą sama mówiła że to coś było jak człowiek… Cholera, czym my się martwimy? Mało to duchów wałęsa się po tym świecie?

Petru już jednak nie słuchał.

Z przerażeniem wpatrywał się w obłąkane, mlecznobiałe oczy drylujące jego duszę swoim szaleńczo uradowanym spojrzeniem.




M’koll westchnął i obrócił się do przyjaciela.

-Petru, rusz ten zad, śpieszy nam się…- zamarł w przerażeniu, kiedy jego wzrok padł na przykucniętą pod pobliską skała postać.

Mieszaniec rzucił się z krzykiem do tyłu.

Dziewczyna zaśmiała się i skoczyła.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 31-08-2013, 15:34   #188
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pobudka o poranku w pokoju urządzonym tak wystawnie i bogato, że aż niemalże kapał złotem.



To szczęście móc wypoczywać w zamkowych komnatach, to przyjemność być budzonym przez ładną cycatą pokojówkę w figlarnym, acz przepisowym stroju. I na tyle sprytną by z humorem unikać lubieżnych łapsk szlachetnych gości króla. Także Jeana.



Chichotała figlarnie, odpowiadała z humorem i uśmiechem. I zwinnie unikała rąk Jeana. Nic dziwnego, że królewskie służki, były jedną z fantazji odgrywany w Domie Negocjowalnego Afektu przez te kurtyzany które miały zacięcie do aktorstwa. Bo te prawdziwe królewskie pokojówki, wiedziały jak być niedostępne nawet dla szlachetnie urodzonych.
Dla gnoma zresztą też, choć po prawdzie Jean Battiste nie miał głowy do uwodzenia w obecnej chwili. Tyle innych spraw musiał przemyśleć. Jadł więc obfity posiłek podrzucony mu przez pokojówkę rozmyślając nad wczorajszym spotkaniem. Wszak nie co dzień widuje się króla! Nawet jeśli z daleka…

Jean był patriotą, inaczej nie babrałby się w tym mało rentownym interesie. Ale co innego bronić “idei” jaką jest bezosobowy król, a co innego żywej osoby którą się widziało. I którego królewskiej charyzmy czas nie starł z starzejącego oblicza.
Ale nie tylko o przeszłości rozmyślał Jean, przyszłość bowiem wydawała mu się mroczna. Gnom nie czuł się pewnie jadąc otwarcie jako ambasador… lubił swą anonimowość, a tej na dworze elfów mieć nie będzie. Wszystkie oczy będą na nim skupione.. Miał pod swoją komendą sporo ludzi, choć...nie był pewien czy Chal-Chenneta utrzyma w ryzach, czy złodzieje gildii będąc mu posłuszni, wreszcie… czy trójka gnomów nie wykorzysta jakiegoś kruczku prawnego, by się zbuntować.
Poza tym, był jeszcze jeden problem…. Dotąd Jean Battiste był odpowiedzialny tylko za siebie, no i Sargasa. Teraz był odpowiedzialny za wiele osób, za ich bezpieczeństwo, za ich życie.
Trochę się bał, że sobie nie poradzi.

Dlatego jadł posiłek już całkowicie zapominając o kręcącej się w pobliżu blondynce i kocie kręcącym się pomiędzy jej nogami. Wyciągnął dłoń przed siebie, skupił się… proste ćwiczenie z dawnych lat.
Po chwili na jego dłoni pełgał mały płomyczek. Gnom wpatrywał się w niego i wykonał ruch dłonią. Płomień zgasł, Jean był skoncentrowany i gotowy, wątpliwości “strawił ogień”. Pozostało zacząć tą maskaradę.

Od odpowiedniego przebrania.


Jean z pałacu wyszedł ubrany tak paradnie, błyszcząco i w taką ilość piór, że wyglądał niczym papuga zmieniona przez jakiegoś czarownika w gnoma. Nawet jego współplemieńcy mający w naturze słabość do ekstrawagancji, starali się ukryć chichot. Nawet w ich oczach była to przesada.
Z czego Jean zdawał sobie sprawę doskonale. Strój... był maską. Miał mówić: "Spójrzcie na mnie, jestem bufonem z tytułami, którego nie ma co traktować poważnie. Jestem tak niegroźny, że aż prześmieszny."
Bertrand, siedzący na dachu powozu, przewrócił oczami na widok swojego pracodawcy. Łokciem trącił jaśka, który to na widok Jeana wypluł to co akurat pił.
-O w mordę...
-Lepiej bym tego nie ujął, kamracie.-
stwierdził Claevux, swoim niesamowicie głębokim barytonem.
Wielu karczemnych zabijaków przerywało walkę, gdy odkrywali że tak niesamowicie dudniący głos wydobywa się z ust gnoma mającego niecały metr wzrostu.
Stojąca pod wozem Claviss zaśmiała się nie patrząc chwyciła upuszczoną przez towarzysza manierkę.
-Mi to pasuje.- stwierdziła, upijając łyka.- Kiedy on będzie ściągał strzały na plecy łatwiej będzie podrzynać gardła...
-Trup nie płaci.-
rzuciła Laroque, wychylając się przez okno powozu w którym to jako pierwsza zajęła miejsce i wyrywając naczynie z trunkiem z rąk tropicielki.
Zarzuciła grzywą rudych włosów, sama opróżniła manierkę i celnym rzutem zwróciła ją Jaśkowi.
-Ładuj się do środka zanim zlecą się sroki. Nie wiesz kiedy zleci się reszta towarzystwa? Ten twój cały szef miał jeszcze kogoś przysłać... No i jeszcze kumple półorka.- łypnęła krytycznie na masywnego woźnicę.- Złodzieje zawsze są tak spóźnialscy?
-Nie mniej od rębaczy...-
mruknął Bertrand, opierając się o swym haku i obserwując jak zza rogu wyłania się Ogar.

W ślad za mężczyzną szedł korowód barwnych postaci.

Najpierw była szczupła i blada kobieta w okolicach czterdziestki z kapturem narzuconym skromnie na długie, srebrzyste włosy. Miała długi nos, który tylko podkreślał jej zielone, spokojne oczy oraz szczupłe palce u rąk.

Za nią zaś szedł niski, krągły mężczyzna mogący konkurować z Jeanem o tytuł największego modnisia w całym towarzystwie. Łysa głowa i obwisłe policzki dość kontrastowały z ubiorem modnym wśród A'loues'kiej młodzieży.

Idący na końcu staruszek w czarnym, zakurzonym stroju wydawał się taki... zwyczajny w porównaniu do reszty towarzystwa.
Jean milczeniem zbył oczywiste kpiny ze strony swych podwładnych. Sam wiedział, że wygląda idiotycznie. Jak jakiś wymuskany fircyk, ale trzeba cierpieć dla sztuki.

-Dobra... Panie i Panowie. Jedziemy z misją dyplomatyczną do elfów. I niech się wam nie widzi, że to chude wymuskane drzewoje... miłośnicy drzew.-
w ostatniej chwili Jean poprawił. Czas już przejść na mowę wysoką.- Prawdopodobnie ostrzał ze strzał będzie wzbogacony kulą ognistą, a i może nawet mieczami, lub sztyletem zabójcy... Jeśli elfy uznają, że maja powód nas zabić. A pewnie z czasem będą mieli z kilka. Nie wiem na ile cenią protokół dyplomatyczny, ale proszę nie mieć złudzeń. Jedziemy do jaskini lwa w odwiedziny więc...- rozejrzał się po zgromadzonych.- Należy całą sprawę traktować bardzo poważnie i być czujnym, czujnym i jeszcze raz... czujnym, zwartym i gotowym.
Po tym jakże długim wstępie, podczas którego Sargas ostentacyjnie uciął sobie drzemkę przy trzewiku z kokardką Jeana, szpieg w końcu spytał.-Jakieś pytania odnośnie misji, panowie i panie?

Dłoń niepewnie uniósł Claevux.
-To będzie naparzanka czy misja dyplomatyczna w końcu?
-A czym różni się jedno od drugiego?-
rzuciła obojętnie Claviss, przewracając oczami.- I tu i tu prędzej czy później ktoś próbuje wbić ci nóż w plecy.
-Wiesz, zawsze są jakieś niu-anse.
-Sam jesteś njułans!

Chal-Chennet zignorował przemowę Jeana i wszedł na kozioł, przepychając się obok Jaśka.

Następnie spojrzał na pstrokatego gnoma, mrużąc oczy.

-Nie wiem ile ci za to płaca, ale mniejsza.- głową wskazał na trójkę stojącą za spierającymi się gnomami.- Poznaj Ivette Arioso, twoją osobistą doradczynie, Doma Mallistreux, attache kurtu... kulu...
-Kulturalnego.-
rzucił łysy grubasek, przewracając oczami.
-No właśnie. A ten pan w czerni to twój osobisty księgowy, skryba i prawnik, pan...
-Horacy Barbaroque...-
staruszek z szacunkiem pokłonił się przed gnomem.
Ogar westchnął.
-Ty i ludzie do wozu, knyple na dach.
-Ej! Kogo nazywasz knyplem drągalu!?
-Ciebie.


Ogar zignorował, kiedy sztylet ciśnięty przez rozsierdzoną tropicielkę wbił w deskę się cal od jego prawego pośladka.
Chal-Chennet westchnął cieżko. -Profesjonalna ekipa, Le Courbeu, nie ma co…
-Misja! Jakkolwiek z początku dyplomatyczna, raczej na pewno zakończy się rozróbą, albo serią rozrób.-
wtrącił głośno Jean i pocierając podstawę nosa.- W najgorszym przypadku, czeka nas desperacka ucieczka... Niemniej postarajmy się nie zaczynać misji od wywoływania burd. Siadać na tą karocę i wyruszamy... Znajdzie się dość celów do bicia u elfów, nie musicie szukać zaczepki między sobą.
Po czym ruszył w kierunku karocy, a Sargas ruszył za nim.
Nim Jean zdążył samemu wsiąść do powozu, dostrzegł stojącą przy pałacowym murze postać.

Mężczyzna był szczupły, niewysoki i dość przyzwoicie ubrany. Kiedy dostrzegł że gnom go dostrzegł, w dość ostentacyjny sposób podrzucił kilka trzymanych w dłoni kluczyków oraz powyginanych kawałków drutu.
Wytrychy.
Kiedy Jean zaś rozejrzał się dookoła, dostrzegł pewien błąd w swoich obrachunkach.
Brakowało dwóch "specjalistów" obiecanych przez Wilczka.
Złodziej zaś stał wsparty ramieniem o ścianę przy rogu budynku i czekał. W sumie to kaptur na jego głowie bardziej zwracał uwagę niż ukrywał go przed ciekawskimi oczami.

Ale cóż poradzić. Taki styl.
Na razie jednak Jean miał to głęboko w... pantalonach. Cała ta sytuacja zaczęła mu działać na nerwy, zwłaszcza że przed nimi parę dni wojaży, nim dotrą do elfów. No cóż... liczył, że do czasu ekipa się dotrze... albo pozabija. Tak czy siak... on zyska. Chyba.
Gnom ruszył do owego typka starając się maskować irytację całą tą sytuacją i faktem, że Leonard tak licznej ekipie podstawił jedną tylko karocę. Potrzeba było czterech... By zrobić odpowiednie wrażenie na długouchych. I by komfort podróży był jako taki.
Kiedy gnom zbliżył się do mężczyzny, odkrył że stoi on w wyluzowanej pozycji jednocześnie będąc wyprężonym jak struna. Uśmiech na jego twarzy przypominał maskę a oczy wyrażała szczery strach.

Nim jednak Jean zdążył coś zrobić, zza sparaliżowanego złodzieja wychynęła z gracją długonoga postać w gustownym, pikowanym płaszczu i w męskiej kamizelce narzuconej luźno na białą, rozpiętą koszulę.
-Witaj Jean.- Seravine uśmiechnęła się krytycznie.- Wyglądasz idiotycznie.
Następnie rzuciła okiem na złodzieja, do którego to skroni przystawiała lufę pistoletu a w jej oczach rozbłysnęły iskierki szczerego rozbawienia.
-Dzięki za pomoc, kolego.

-Nie ma problemu panienko... ?

-Przekaż to szefowi.-
zdezorientowany mężczyzna ze zdziwieniem złapał podaną mu kopertę.
Następnie zwalił się na ziemie kiedy rączka pistoletu z hukiem uderzyła go w tył głowy.
-Wyglądam jak kolorowa przynęta… takie było założenie. Mam być hałaśliwy i niegroźny. Jak... arystokrata.- wyjaśnił Jean i przesunął spojrzeniem po złodziejce.- Ty natomiast, wyglądasz cudnie.
-Komplemenciarz.-
rzuciła dziewczyna i przewróciła oczami.- Jadę z tobą.
Dodała, uśmiechając się w sposób który sprawił że gnom musiałby się naprawdę postarać by jej odmówić.
-Jako przedstawicielka gildii, oczywiście.- spojrzała z politowaniem na dwóch nieprzytomnych specjalistów przysłanych przez złodziejski cech, leżących pod ścianą.- Wilczek powinien mnie po rękach całować że to ja pojadę do elfów zamiast tych dwóch lebieg...
-Nie jestem pewien czy u elfów, będzie tak miło...-
westchnął gnom spoglądając na dziewczynę.- Może zakończyć się tak samo jak randka u ciebie. Tylko ze strzałami i błyskawicami zamiast muszkietowych kul.
Spojrzał z pewną troską na dziewczynę.- Na pewno chcesz zaryzykować? Może i eskorta doświadczona w bojach, ale mam wrażenie że pozabijają się zanim dojedziemy do elfów.
Seravine zaśmiała się, pochyliła i złapała Jeana za wąsy by pocałować bo mocno w usta.
-Kochanyś.- stwierdziła raczej szczerze.- Właśnie sobie przypomniałam dlaczego, pomimo blizny, uznałam że warto cię zobaczyć.
Gwizdnęła cicho a zza rogu lekkim stępem wychynął czarny rumak ze zdobionymi lejcami oraz siodłem.
Seravine złapała je, uśmiechając się lekko.
-Może potem wkradnę ci się do karety ale póki co, pojadę za wami. Wyjaśnij kim jestem i co tu robię.- uniosła lekko brew.- Sądzę że takie kłamstewko nie będzie problemem dla twojego zręcznego języka.
Zadowolona z gry słów ruszyła ku karocy.
-I nie myśl że jadę bo chcę złota.- obróciła się i rzuciła Jeanowi jedno z tych morderczych spojrzeń osiągalnych tylko dla wściekłej kobiety.- Ja tam jadę bo chcę zemsty...
Szczerze powiedziawszy Jean wolałby jednak złoto. Zemsta zwykła odbierać zdrowy rozum. No cóż... Pozostało grać takimi kartami jakie się miało. Przynajmniej będzie miał dziewczynę na oku, gdy zacznie się mścić.
Gnom ruszył w drogę powrotną do karocy, by jakoś... wyjaśnić sytuację.

Jaś uniósł brwi na widok ślicznej dziewczyny w kapturze.
-A ona to kto... ? Szef miał nam wysłać Rodhneya i Stev'yego…
-Ona... ich zastąpi. Jest w sumie lepsza od Rodhneya i Stevy'ego. Jest też dobrze mi znana... ręczę za jej umiejętności.-
wyjaśnił Jean i zerknął na półorka.- I należy do gildii... więc zapewne nastąpiła niespodziewana zmiana planów. No cóż, wyjdzie... to naszej misji na lepsze.
Jean jeszcze zerknął w kierunku dziewczyny. “Zemsta” to śliska sprawa… łatwo stracić przez nią zdrową ocenę sytuacji. A gnom nie zamierzał stracić Seravine.
-Skoro szef tak mówi...- Jasiek wzruszył ramionami, lecz Chennet najwyraźniej poznał Seravine.
Ochroniarz łypnął pytająco to na dziewczynę, to na swojego podopiecznego i uniósł lekko brew, wyraźnie niezadowolony ze zmian w planie.
Co Jean również miał poniżej pleców, choć... podzielał niezadowolenie Ogara, choć z całkiem innych powodów.

Wewnątrz samego powozu było jeszcze sporo miejsca nawet z Sargasem próbującym położyć się na kolanach nieszczęsnego księgowego oraz łagodnie uśmiechniętej doradczyni, która pozwoliła sobie na głaskanie jego kudłatego łba.
Jean postanowił pogadać z Chal-Chennetem na jej temat, ale dopiero przy następnym postoju. Na razie jednak wpakował się do powozu i wcisnął pomstując w myślach Leonarda, za załatwienie tylko jednego powozu ambasadorowi.
Ivette uśmiechnęła się kiedy Jean usiadł obok Denise.
-Znienawidzisz mnie.- stwierdziła głosem tak łagodnym, że Sargas aż zamruczał.
-Zapewniam cię pani, że nie będę miał na to czasu, ani głowy.- stwierdził nieco zmęczonym głosem gnom.
-Ja zaś będę ci ten czas systematycznie ukrócać.- kobieta splotła ręce na piersi.- Mam pilnować byś nie zajmował się głupotami, nie wszczął skandalu śpiąc z tą elfką co nie trzeba... Aha. Zapomniałabym.
Pochyliła się do Jeana a jej uśmiech przybrał niebezpiecznie sadystyczny odcień.
-Mam z ciebie zrobić prawdziwego ambasadora...
Powiało grozą. A Jean nie zamierzał dać się zastraszyć... przynajmniej nie bez walki.
-Ach..czyli będziesz mi siedziała koło łóżka każdej nocy? Nie wygodniej byłoby w samym łóżku?- odparł ironicznie Jean, obecnie zbyt zmęczony całkiem zapętloną sytuacją, jaką wydawał mu się trójkąt: ludzie Leonarda-ludzie gildii- jego ludzie... a i jeszcze zemsta. I samo śledztwo... do którego nie miał żadnego punktu zaczepienia.
Nie odpowiedziała, dumnie zadzierając nos i zabijając Jeana spojrzeniem.


A powóz ruszył. Przejeżdżająca przez miasto karoca zatrzymała się jedynie przed drzwiami mieszkania panny G.. Jean wszedł tam i unikając wdawania się w rozmowy zostawił jeden list do doręczenia dla rodziny, powiedział że wyjeżdża z miasta na jakiś czas. I przekazać Joseline, że może wracać do zamtuzu.
Po czym wsiadł do karocy i opuścił mury swego ukochanego Periguex.


Początkowo w tych skandalicznych warunkach i tłoku, ale niezbyt długo…
Na pierwszym lepszym końskim targu, ekipa Jeana została wyposażona w odpowiednią ilość koni i kucy, by ta wyprawa przypominała misję dyplomatyczną, a nie podrzędną linię dyliżansu.
Podróż w karocy była dość monotonna, ale niekoniecznie nudna.
Ivette opowiadała o etykiecie i protokole dyplomatycznych, co gnom słuchał jednym uchem zerkając to na Denise Laroque, to wymieniając znaczące spojrzenia z Seravine…
Które zapewne nie uszły uwadze gnomiej kapłanki.
W karocy oprócz ich dwojga był jeszcze drzemiący Horacy i marudzący na skandaliczne warunki Dom Mallistreux, który z powodu podobnego stylu ubierania uznał w Jeanie bratnią duszę. Całkowicie błędna kalkulacja. Chal-Chennet siedział na koźle karocy, Jaś okupował tyły powozu … reszta jechała konno.
Pod wieczór dotatli do pierwszego postoju. Karczmy całkiem znośnej...



...choć Mallistreux znalazł w niej masę niedogodności, poczynając od zapachów stajni, poprzez jakość wina do niewygodnych poduszek. Jean jednak się tym nie przejmował. Drażniła go zadra, której jakoś utkwiła mu w sercu i nie chciała się dać usunąć. Kwestia Seravine i jej… zemsty.

To mogło być kłopotliwe dla jego misji i Chal-Chennet mógł wtedy samowolnie wkroczyć. To mogłoby więc na różne sposoby niebezpieczne i dla niej. Zemsta to trucizna, która zatruwa serce i myśli. Jean chciał o tym z nią porozmawiać, ale przy uczcie całej jego drużyny przy wspólnym stole jakoś… się nie dało.
Gnomy były hałaśliwe i radosne, Seravine dowcipna, Ivette wyniosła i oschła, Jaś był żartobliwy, a Chal-Chennet był sobą. Horacy nieśmiało wtrącał się od czasu do czasu podczas uczty w której prym wiodły jednak gnomy z Jasiem. Zwłaszcza, gdy doszło do zawodów pijackich. Claviss kontra Jaś. Claviss prawie pokonała Jasia… prawie. Mimo wszystko półrok okazał się niepokonany w piciu, choć potem chodził z trudem i pijacko bredził coś o domu z ogródkiem, butach i gromadze małych półorczątek. Niemniej to nieprzytomną gnomkę trzeba było zanosić na górę. Denise wspomniała mimochodem, że będzie musiała wymodlić jakieś łaskę do zwalczania kaca, ale ogólnie… wydawało się integracja drużyny idzie w dobrym kierunku. Może aż za dobrym.

Około północy Jean spróbował się wymknąć z przeznaczonej mu komnaty i… przed drzwiami zauważył Bertranda czuwającego w pełnym rynsztunku.- A gdzie to się szef wybiera, co? Czas wypocząć.
-Zamierzam się przejść i porozmyślać.- mruknął Jean zaskoczony gnoma.
-Nie ma sprawy… Potrafię mieć gębę zamkniętą.- rzekł cicho Bertrand z wesołym uśmieszkiem.
-Ja tu wydaję ci rozkazy.- stwierdził wyniośle Jean Battiste.
A najemnik stwierdził.- Też prawda, ale kontrakt stanowi, że mam chronić twoje cztery litery… a kontrakt to święta rzecz. Przedkłada się na twe rozkazy. Jeśli te będą w sprzeczności z kontraktem… kontrakt wygrywa.
-A co może mi grozić w takiej gospodzie?-
stwierdził Jean Battiste w odpowiedzi.
-Zbójcy, chrzczone piwo, maniakalni mordercy, choroby weneryczne, duchy, zazdrosne służki z nożami, nasza słodka Ivette z nożem, albo patelnią… Rozjuszona Denise. To najgorsze z zagrożeń. Zrogacony mąż, narzeczony, kochanek…- zaczął wyliczać na palcach gnomi wojownik. -nadmiar szczęścia w łóżku. Na zawał też można zejść. Na złe jedzenie, na nadmiar dobrego...
-A poważne zagrożenia?-
mruknął ponuro Jean.
-Zbójcy i zabójcy… Niby jesteśmy daleko od elfów i w bezpiecznej lokacji, ale strzeżonego Garl strzeże.- wyjaśnił z uśmiechem Bertrand.-Ranną wartę ma Denise, więc jak i tak nie zaśniesz do rana... tooo i tak uważaj. To w końcu kapłanka Boga kawalarzy… także.
Wydawało się że Bertrand bardzo poważnie podchodzi do swej roboty i obowiązków, a Jean niespecjalnie miał ochotę obmyślać plany tej nocy. Niemniej będzie musiał pogadać z Seravine na temat jej zemsty… i wolał takie rozmowy prowadzić bez świadków. Smętnie westchnął zerkając Sargasa na wymykającego się tuż obok nóg Claevuxa. Z tego co pamiętał, po gospodzie kręciła się jakaś ruda kotka. Pewnie obiekt jego obecnych zainteresowań.

Kolejny dzień mijał podobnie jak wczoraj. Od wesołego śniadania, przy którym humory poprawiły się wszystkim, no… może poza Domem Mallistreuxem, jedynym attache kulturalnym, który nie miał w sobie nic z kultury osobistej. Nawet Ivette pozwalała sobie na drobne uśmieszki, gdy nikt nie tego nie widział. Rozmowa śniadaniu zeszła na najgorszego potwora przed jakim uciekali w życiu. [
Bertrand opowiadał o mumii na której spłonęły bandaże…- Ciężko walczyć z czymś, na co trudno patrzeć bez wymiotów.
Pozostałe dwie gnomki zaś zgodnie stwierdziły.- Mackopotwór.
Po czym Denise opowiedziała.- Spotkałyśmy to przy stalej kopalni w majątku Roux. Tamtejszy murgrabia czy też hrabia... Mniejsza z tym… założył spółkę z Gugelheinami. Ci krasnoludzcy kupcy pomogli mu założyć kopalnię srebra i z czasem do czegoś dokopano. Do czego dokładnie to nie wiem. Wszystkich górników… cóż… znikli bez śladu. Zapłacono nam za zbadanie sprawy. Właściwie za wsparcie naszymi usługami oficjalnej ekspedycji hrabiego i krasnoludów. Ciężka robota i w fatalnych warunkach. Rouxowi oskarżali gugelheinowych o porzucenie kopalni przez ich pracowników. Gugelheinowe krasnoludy oskarżali ludzi Rouxa o wymordowanie krasnoludów i podstępne wydobywanie srebra bez dzielenia się zyskami. Na miejscu… okazało się, że za tym wszystkim stoi mackopotwór zmieniający górników w bezmyślne żywe zombi. Chude okropieństwo, pozbawione gustu z łbem ośmiornicy, obrzydliwe coś… i ten je piskliwy głosik: “Zostańcie, zwolnijcie na moment. Popatrzcie mi w oczy, jestem przeuroczy.”
Wzdrygnęła się kapłanka, a tropicielka podjęła temat.- Ostatecznie część z ekipy została w jaskiniach bełkocząc jak szaleńcy, reszta dała drapaka.. w tym my przy okazji wysadzając część kopalni i wejście do niej.
-Ja słyszałem, że nowi właściciele majątku Roux mają ją otworzyć nowo w następnym roku.- stwierdził zaskoczony Horacy.
-Zły pomysł.- powiedziały zgodnie gnomki i spojrzały na Jeana. A szpieg wzruszył ramionami dodając.- Mackopotwora nie przebiję.
-Aaaaa...Pułkownik Paulo De Desires?-
wtrącił złośliwie Ogar.- I jego ludzie z pochodniami?
To uwaga sprawiła, że wszystkie oczy spoczęły na Jeanie, który milczał jak grób nieco blednąc.
Wreszcie Jaś się domyślił. -Bliźniaczki, co ?-
I salę jadalną zalał gromki śmiech.

Po posiłku nastąpiła dalsza podróż. Tym razem gnom założył jednak stare łachy, wygodne choć nie tak zdobne jak wczorajszy strój. Który zresztą testował ukrywając wśród piór jak najwięcej broni. Cóż… Nie były on tylko po to by ambasador “błyszczał” zamiłowaniem do ekstrawagancji i brakiem gustu. Jean znał podstawową zasadę ulicznych kuglarzy: “Odwracaj uwagę widowni od oszustw, które czynisz na ich oczach. Niech patrzą tam gdzie tym i wskażesz, by nie mogli widzieć kart ukrytych w tej dłoni.”
Starając się nie ziewać za bardzo Jean słuchał jednym uchem prawiącej morałów Ivette i narzekającego Doma. Natłok zmartwień i myśli nie pozwalał mu się zdrzemnąć wzorem Horacego czy Sargasa. A za okiem mijały kolejne krajobrazy.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 30-10-2013 o 19:27. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 06-09-2013, 23:54   #189
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Dwóch gryfich jeźdźców ostrożnie dosiadło swoich wierzchowców, wcześniej upewniając się że łańcuchy przypięte go gondoli są dostatecznie mocne.Siedząca w środku piątka krasnoludów milczała, a ciszę przerywało tylko ciche pochrząkiwanie Torrgi albo klikot sprawdzanego zamka skałkowego. Floin niepewnie rzucił okiem na przepaść, na której to skraju stała gondol:

.-Więc... Robiliście to już?- zapytał niepewnie, zerkając na dwóch siedzących naprzeciwko muszkieterów:

-Tak.- odpowiedział ten z lewej i rzucił okiem na jeźdźca Svensona, mocującego się z lejcami swojego gryfa, Tyldy

Torrga uniósł lekko brwi: -Jakieś rady?
- Zapnijcie pasy...

Sekundę później cała konstrukcja zatrzęsła się kiedy Greta wystartowała, ciągnąc za sobą gondolę. Uczucie spadania było minimalnie gorsze od gwałtownego szarpnięcia kiedy to druga gryfica przyjęła na grzbiet ciężar gondoli i bez większego wysiłku jęła wznosić się w powietrze: -Mówiłem.- mruknął strzelec, patrząc na leżących na swoich miejscach pasażerów.

Buttal z lekkim (albo i nie aż tak bardzo lekkim) przerażeniem patrzył w dół. Nie było to coś czego się spodziewał...spodziewał się...no trudno powiedzieć, chyba lotu w górę. W górę! Dopiero po chwili zrozumiał czemu gryf zapikował. Uspokoił sie nieznacznie po czym krzyknął do strzelca, licząc ze usłyszy odpowiedź:
-Szybkie są? W ile dotrzemy do bastionu?

-Maksymalnie dwa dni, o ile będzie dobra pogoda! - krzyknął brodacz, opierając dłonie na kolbie muszkietu.- Jeśli nie trafimy na śnieżycę ani silny wiatr, może uda nam się wyrobić w dzień. Em... Oni zawsze tak?

Krasnolud wskazała na Floina, próbującego odczepić od siebie przerażonego Torrge: -Puść mnie głupku!
-Ja się na coś takiego nie pisałem!
-Najpierw sterowiec, potem wagonik a teraz to?! Jakiego środka transportu ty się nie boisz, głupku?!
-Takiego co jeździ po ziemi lub pływa! Drugi muszkieter pokręcił głową i zapalił fajkę.-W Greystone naprawdę są kłopoty?- zapytał, wyrzucając zapałkę za burtę gondoli.

- A więc obyśmy nie spotkali przeszkód. Greystone jest odcięte a przez granice wali sto tysięcy orków jeśli dobrze liczę plemiona. Greystone? Południowy Baleor jest na skraju ....kłopotów. Po co orkom Greystone akurat nie wiem, z taka armią mogli by iśc w wiele miejsc, Ale potrzeba nam armii..... odparł powoli ważąc słowa kurier po czym zapatrzył się w dal...po chwili wyrwawszy się z zamysłu dodał: -Oni? tak. Regularnie

Palący muszkieter w zamyśle wypuścił z ust kłąb dymu który rozwiał się w podmuchach wiatru: -Orkowie niczego nie potrzebują tak po prawdzie. Oprócz wojny i czasami jedzenia.- dodał, zatykając kciukiem cybuch i drapiąc się ustnikiem fajki po policzku:
- Im nie chodzi o zdobycie Greystone tylko o walkę z jego mieszkańcami i o ewentualne łupy. Potem pewnie spalą lub ograbią miasto i ruszą dalej...

Floin pokiwał ponuro głową: -Tak, typowo orkowe zachowanie... A jak wy się w ogóle nazywacie, chłopcy?
-Grungi. -Patrek. - mruknął palacz, zerkając na migające im dołem lasy i rzeki.
- Hmm... Niech się rozchmurzy to polecimy wyżej, a potem już powinno pójść znacznie szybciej...
-Czemu?- Torrga wbił się w róg gondoli, opatulając się płaszczem.
-Em... Nie chcesz wiedzieć...
Buttal zaś znał zastosowanie skrzydeł po bokach pojazdu i widział już gryfie powozy w akcji. Wznoszenie się i opadanie z zawrotną prędkością nie było czymś o czym Torrga chciał wiedzieć że go czeka.

- Tak, tylko że tutaj pojawia się czynnik dodatkowy...magia. Nie czary mary buru buru ich szamanów, normalna, silna magia wysokiego poziomu. Jeśli służy ich celom, zapewne im przewodzi, a jeśli im przewodzi to zapewne ma cel. Cel i moc by wziąć ich za pysk... dopowiedział Resnik - I tego się boję - orków niszczymy od wieków. Ot. Ale to jest nowe. A w kontekście najazdu nowe jest groźne

-Coś w tym jest... W sensie prawda, dawniej orkowie też zbierali się w ogromne grupy a ich szamani odprawiali modły przemieniające ich wodzów w prawdziwe potwory zdolne przewodzić ogromnymi armiami... Ale to?- Floin pokręcił głową: - Jeśli kiedykolwiek coś takiego spotkało Baledor to było to za czasów gdy nikt nie bawił się w prowadzenie kronik...

Buttal poczuł jednocześnie jak gondola odchyla się delikatnie do tyłu gdy Gottri zmusił Gretę do przyśpieszenia a Svenson ściągnął wodzę Tyldy, zwalniając.Cała konstrukcja jęła wznosić się w górę.

- Nie całkiem Kamulcu, nie całkiem...nie bawił się w prowadzenie kronik? Ile znasz i widziałeś ruin w górach i na szlakach, ile pradawnych miast na północy? Ile skorup spalonych przez smoki, twierdz padłych i opuszczonych? Śniegi i lody przykrywają trzy ćwierci tej krainy, a ciemność całą przez większość roku. Uroczyska, stare cmentarze, groby, upiory i ślady starych lat. Tu żyją smoki, a one pamiętają eony, może one sięgają pamięcią co było wtedy. Ale czy nie prowadzili kronik? Czy nie przetrwały ani one ani ich kości? mówił coraz ciszej Buttal, ponownie zapatrzony w odległe góry: -[i]Może to głupie albo jakaś głupia intuicja...ale tego się boję. Że idzie sztorm. Zawsze orki padały w końcu pod nasza siłą, nieważne ile zniszczeń spowodowały wcześniej. Zawsze jest dzień i noc....a ja boję się czy nie widzę zmroku. Ehh, głupie gadanie. Czuje się jak staruch, co tylko zrzędzi. Może to przez ten pieprzony koszmar lasu...[p/i]

- Staruch mówił że ta nasza przeprawa przez góry nie była aż tak tragiczna.- mruknął Torrga, starając się nie myśleć o tym co działo się dookoła niego.
- Podobno w dziczy można spotkać rzeczy starsze, straszniejsze i znacznie gorsze od głodnego trolla...

-Jak co?- zapytał Patrek, gasząc fajkę.- Błędne ogniki?
-Nie śmiej się z nich, kamracie.- Floin pokręcił głową.- Ogniki to złe duchy, najnędzniejsze ze swego rodzaju, ale jednak duchy. Nie chcesz wiedzieć ilu wędrowców i dzieci wkroczyło na cienki lód będąc pod wpływem ich blasku...
-"...a gdy dzwon zabije, a noc stanie się czarna niczym trupia posoka, a zmarli przewrócą się w swych grobach, wtedy poznacie strachu prawdziwy smak... "

Wszyscy spojrzeli na milczącego do tej pory Grungiego. Floin uniósł brew: -Skąd to?
-Jakiś szaleniec Kamiennej Baszcie wykrzykiwał tego typu głupoty nim wrzucili go do rynsztoka za straszenie dzieci...
-Acha...- kapłan rozmasował ramię.- Ale ten motyw ze zmarłymi nawet wpada w ucho...

- Wpada...wszyscy prorocy są szaleni lecz nie każdy szaleniec to prorok...może nie ma się czego bać. A jeśli jest to mniejszy strach będzie z paroma pułkami arkebuzerów. Cóz, zobaczymy... nic nie jest wieczne, więc i strach też nie...

-Da...- Patrek skinął głową, sięgnął pod pazuchę i wyjął stamtąd pudełko kart.- A póki co, możemy się ciut zabawić. Chcecie przegrać trochę złota?
-Chyba wygrać.
-Panie Floin, ja jestem uczciwy więc z góry ostrzegam was czym kończy się gra ze mną.

Gra nie szła zbyt żwawo. To znaczy wystartowała w sposób żywy i wartki…dopóki uczestnicy nie przekonali się że wygrać nie idzię, wtedy zamieniła się ona raczej w pogaduchy, a pogaduchy przeszły w sen. Gondola powoli wzbijała się w ponad chmury, na tle ciemniejącego nieba i zachodzącego słońca.

Mimo wszystko sen był dobrym sposobem by odpocząć.Dobrym, o ile nie zostanie on przerwany nagłym wystrzałem z muszkietu tuż nad głową śpiącego. Buttal otworzył oczy i odruchowo poderwał się do pozycji siedzącej.Leżący obok Floin zrobił to samo, z mocno nieprzytomną miną: -Co... ? Co sie dzieje?!

Drewniany oszczep o kamiennym grocie wbijający się w ławkę cal od jego nogi gwałtownie wyrwał kapłana z niemrawego zaspania. Stojący po pokładzie gondoli Patrek zaś zaśmiał się gorzko, wypalając z muszkietu do przelatującej obok zimowej wywerny. Na jej grzbiecie siedział ubrany w niedźwiedzie futro ork.

Przebudzony nagle Buttal skoczył do swego zdjętego do snu pasa, by dobyć pistoletu. Następnie nie podnosząc się z kolan dla stabilności, przycelował i strzelił w stwora.

Ork zaskowyczał, wygiął się do tyłu, trafiony między łopatki i spadł w dół niczym worek kartofli.Sekundę później gondola zatrzęsła się gdy przelatująca nad nią wywerna wywinęła beczkę, zrzucając swojego jeźdźca pomiędzy krasnoludzkich podróżników. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, oszalały dzikus łypnął na łańcuch łączący gondolę z siodłem na gryfim grzbiecie.Z szalonym rechotem rzucił się nań, wymachując toporem.Bełt trafił go jednak między oczy, posyłając do tyłu.Torrga zaklął cicho:
-Skąd tu tyle tego latającego syfu?!- wrzasnął, rozglądając się dookoła.Wokół gondoli krążyło jeszcze sześć latających maszkar.

- Nie mam pojęcia odkrzyknął Buttal, szybko nabijając pistolet. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Musiał dobrze celować, w końcu zostało mu ostatnie pięć kul - dobrze że byli z nimi i inni strzelcy.

Gryf. Dopiero po dłuższej chwili do kuriera dotarł fakt że tylko jeden gryf trzyma gondolę w powietrzu, rytmicznie bijąc skrzydłami w powietrze. Drugiego zaś, a dokładniej Tyldy i Svensona, nigdzie nie było widać. Dwójka pojawiła się jednak po kilku sekundach.Rozsierdzona gryfica w locie skosiła jedną z wywern, niemal rozdzierając ją na pół, zaś jej jeździec szerokim wymachem młota na długim drzewcu urwał głowę mijanemu orkowi.Floin zaklął cicho kiedy czarna jucha spadła mu na głowę:
-Musicie tak chlapać?!
Nim ktoś mu odpowiedział, gondola zatrzęsła się w posadach gry rozpędzona wywerna uderzyła w jej bok. Buttal, kątem oka, dostrzegł jak kolejna przymierza się do dokładnie takiego samego manewru.Patrek szybko pochwycił jego spojrzenie: -Cholera... Chcą nas złamać!- krzyknął, unosząc muszkiet.

To niedobrze.
Ba, głupie niedopowiedzenie. Resnik wycelował w łeb wiwerny szykującej się do lotu koszacego na gondolę, liczył że solidny strzał, przy odrobinie szczęścia w łeb - opóźni problem.

Miał rację. Miał rację i szczęście. Kula wypadła z lufy w obłoku ognia i dymu i rozległ się donośny łup miażdzonej dyni, gdy ołowiana kula wbiła się w czoło czaszki nadlatującej wiwerny, zatrzymując ją niemalże w locie i rzucając w tył. Jeszcze chwile dało się dostrzec zszokowaną minę orka, „pilotującego” wiwernę i całość, plątanina zieloności spadła w dół.

Kolejna wiwerna przywarła do boku sań i usiłując się wczepić w coś, celem utrzymania równowagi, próbowała wbić pazury w Patreka, raniąc go w ramię. Strzał z przyłożenia w brzuch położył kres tej walce. Kolejny ochotnik przeskoczył na sanie, próbując z wielkim młotem dopaść do łańcucha. Sprawnie jak na orka przeskoczył nad plątaniną i już miał rozbić zawias, gdy podcięcie i solidny kop wywaliły go przez bandę – to czuwał Floin. Padła kolejna salwa…. I kolejna. Po chwili niebo było czyste. Względnie czyste.

Wszyscy opadli zmęczeni na podłogę sań. Zmęczeni kolejno przysypiali lub odpływali. Tylko gryfy przemierzały ciemniejący nieboskłon. Buttala wyrwało z drzemki rżenie wierzchowców. Podniósł się powoli, opierając na burcie. Jego oczom ukazała się góra. Twierdza.


 
vanadu jest offline  
Stary 08-09-2013, 19:29   #190
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
A nie brałeś pod uwagę że gdybyśmy mieli jakiegoś księdza, albo chociaż kapelana, to nasz pułk składałby się z kogoś więcej niż naszej czwórki?

Petru z Palenque dawno nie czuł takiej satysfakcji jak wtedy gdy Rulf wypowiedział te słowa do Austa. I w czasie drogi nie raz je sobie przypominał.

Tak jak teraz, w czasie odpoczynku.

Siedział oparty o skałę, rozluźniając całe ciało i pozwalając by myśli leniwie krążyły w oczekiwaniu na wykradziony wędrówce sen. Może do Skuldyjczyków zacznie powoli docierać dlaczego w Naz’Raghul jeszcze pozostali Prawdziwi Wierni. Dlaczego Grzesznicy nie podbili Esomii, Skuld i reszty Wordis… mimo wszystko.

Wiara. To ona mieszkańcom ościennych państw dawała siłę do stawiania oporu, czy sobie z tego zdawali sprawę czy nie. I w cokolwiek wierzyli - Pana Światła, strach przed Inkwizycją czy losem gotowanym przez Grzeszników, siłę armii albo doskonałość oręża - jakiś rodzaj wiary trzymał ich przy życiu. Tak jak ochraniała nielicznych wyznawców Prawdziwych Bogów w tej przeklętej, spustoszonej krainie...

Petru nie był teologiem. Prawda, przy ojcu Valerianie będąc poznał całą podbudowę teoretyczną problemu, słuchał u jego kolan wykładów z historii, religii i filozofii, ale nieuchronnie sprowadzał wszystko do najprostszych, nieskomplikowanych kategorii. Dla niego wiara w Pelora była tym, co trzymało Palenque i jego samego przy życiu. Po prawdzie ta sama wiara, tyle że w plugawe bożki i demony, sprawiała że Grzesznikom nie brakowało sił do uderzania żelaznym taranem w kraje mające pecha przylegać do Naz’Raghul. Jedną z armii, wielką jak morze, sam wszak widział, maszerującą by ugodzić niczym pięść rozgniewanego boga. A zagrożenie dla Prawdziwych Wiernych jakie stanowili było…

I wtedy krzyk Lu’cci wyrwał Petru z tych na wpół sennych rozmyślań. Krew w nim zawrzała, myśli zapłonęły, mięśnie napięły się w oczekiwaniu walki. Stal błysnęła w jego dłoniach gdy zerwał się do biegu w kierunku dziewczyny.

Lu’cci nic się nie stało, dzięki niech będą Ojcu Słońce. Zdążył się do niej uśmiechnąć, choć po prawdzie było to raczej wyszczerzenie zębów w grymasie. Na rozkaz Cetha wraz z M’kollem pomknął do przodu by poprowadzić towarzyszy. A potem wydarzenia potoczyły się tak szybko że dopiero po wszystkim był w stanie je uporządkować i w pełni przyswoić.

Czymkolwiek atakująca istota była, i tak go wtedy zaskoczyła. Zareagował czysto instynktownie gdy “dziewczyna” skoczyła. Rzucił się do tyłu, uskoczył w bok i rąbnął ciężkim mieczem, uderzeniem zadanym siłą jedynie górnej części ciała, ale i tak wystarczającym do wyprucia wnętrzności nieopancerzonemu przeciwnikowi.

I nic to nie dało. Dziewczyna zaśmiała się tylko radośnie, wyciągnęła przed siebie ręce i objęła tropiciela w pasie, jakby nie dostrzegając ostrza nieszkodliwie przenikającego jej ciało.

W ekstazie wyszczerzyła zalane ropą zęby.
- Mój tyś! Mój!

Próbował odsunąć głowę od przerażającego oblicza lecz zjawa zbliżała się doń nieubłaganie. Ułamek sekundy przed upiornym pocałunkiem poczuł jednak jak na jego twarz, włosy oraz pierś spada coś drobnego, jakby ziarnka piasku, przenikając także przez upiora. Sama dziewczyna zawyła przerażająco i rozpłynęła się w powietrzu a nacisk dookoła klatki piersiowej mieszańca zniknął wraz z nią.

Wszyscy spojrzeli z zaskoczeniem na Cetha, który dysząc zdążył wspiąć się na szczyt rumowiska. M'koll wytrzeszczył oczy na mieszek w jego dłoni.
- Czym żeś to obrzucił, na dziewięć piekieł...
- Solą - odpowiedział zdyszany starzec, wzruszając ramionami. - Nie ma niczego lepszego na duchy, niż sól...

Petru zrazu nie odezwał się. Po prawdzie dopiero odzyskiwał władzę w ciele, zmrożonym dotykiem nieumarłej. Wcześniej ledwo ustał na nogach po tym jak odruchowo zadany cios miast ciała z krwi i kości sięgnął pustki i wytrącił go z równowagi. Sparaliżowało go gdy zdał sobie sprawę z czym walczy.

Dopiero teraz odetchnął.
- Dzięki Ceth - wychrypiał. Potrząsnął ze znużeniem głową.

Nie będąc kapłanem nie miał jak się bronić, pozbawiony oręża zdolnego ranić nieumarłe istoty. Dotyk ohydnego widma odebrał mu wolę walki. Mógł się jedynie domyślać co by się z nim stało w uścisku eterycznych ramion i czując na sobie - dosłownie - pocałunek śmierci. A nie miał wtedy żadnej broni zdolnej wyrządzić krzywdę potępieńcowi!

I wtedy go oświeciło.

A może jednak miał broń? Podniósł dłoń i przywołał ogień by otoczył ją płomienną otoczką.

Co z tego że teraz nie zdążył jej użyć?

Od momentu gdy pierwszy raz po ucieczce z miejsca Krwawego Wiecu jego magiczny talent się objawił zastanawiał się co było tego przyczyną. Skąd umiejętność splatania zaklęć, władza nad ogniem. Teraz już wiedział. Zamysły Ojca Słońce zaiste w dziwny sposób się objawiały … ale nie na tyle dziwaczny i tajemniczy by jego dzieci nie mogły ich odkryć!

Może i jemu Pelor przeznaczył stan kapłański? A może jego powołaniem była władza nad dziką magią i zaprzęgnięcie jej dla dobra Prawdziwych Wiernych? Jeszcze nie wiedział, ale wręcz zakręciło mu się w głowie od tych nowych rewelacji.

- Dziękuję - powiedział jeszcze raz. Nie tłumaczył Cethowi że do kogoś innego kieruje te słowa.



Na okazję do weryfikacji nie trzeba było czekać długo…

Atak przyszedł nagle, i nawet czujne jak u demona zmysły M’kolla ledwo ostrzegły go przed zasadzką. Uskoczył przed ciosem wyłaniającej się zza skały, cichej niczym sama śmierć sylwetki. Petru już dawno przestał się łudzić że ktokolwiek napotkany po drodze będzie należał do świata żywych. Teraz też nie miało to miejsca.

Istota przystanęła i przyjrzała się Palenquiańczykom bladymi ślepiami, świecącymi w prawie materialnej twarzy. Petru słyszał za sobą zgrzyt wyjmowanej broni i łkanie Lu’cci. Sam czuł podstępną, złowrogą aurę emanującą z ożywieńca, odbierającą siły i odwagę, napełniającą go beznadzieją i zgrozą.



- Ceth, poczekaj - powstrzymał druida gdy ten przepchał się pomiędzy nim a M’kollem z zaciśniętą w garści solą. Dławił instynktownie rodzącą się w nim furię i żądzę zabijania i ani na chwilę nie spuszczał spojrzenia z nieumarłej istoty.

Ta ruszyła ku nim, bez jednego ostrzegawczego drgnięcia czy grymasu. Petru omal nie przegapił właściwego momentu.
- Valignat persvek sia ixen!!! - zaintonował pospiesznie i ryczące płomienie przesłoniły zjawę. Na sekundę.

Gdy ogień zniknął odsłaniając ożywieńca, ten był o krok od mieszańca. Jego szczęki rozwarły się szeroko, szerzej niż jakikolwiek człowiek byłby w stanie to uczynić. Przenikliwe wycie dobyło się z ust istoty, a dłonie pomknęły ku gardłu Petru. Ten szarpnął się w tył, kątem oka dostrzegając ruch Eap Craitha. Wycie zamieniło się w pisk, a duch zadygotał i zniknął, pozostawiając po sobie jedynie szybko niknące wrażenie zła jakim był przesiąknięty.

- Dzięki, Ceth - wydyszał Petru i potrząsnął głową. Obejrzał się na Lu’ccię, spojrzał na jej wstrząsane szlochem ramiona, na policzki we łzach. Oderwała dłonie od twarzy, a Petru serce się ścisnęło na widok jej płaczu. Jak wiele jeszcze dziewczyna wycierpi w drodze do “magicznego miejsca”?

- Czego chcecie, przynajmniej nie jest nudno - M’koll wyszczerzył zęby do skuldyjskich zwiadowców.
- Wiesz co M’koll? Ja cię pierdolę - rzucił Rulf.
- Musiałoby nam zabraknąć kozłów.

Palenquiańczycy z ponurą determinacją przyjmowali to co los sprowadzał na drużynę. M’koll czarnym humorem częstował półelfa i brodacza, zapewne po to by rozzłościć ich i odwrócić ich uwagę. A przynajmniej Petru tak podejrzewał. Sam ze względu na Lu’ccię wolał powściągnąć jęzor. Zawrócił do niej by uśmiechnąć się i szepnąć kilka pocieszających słów, choć widok tego jak nieumarła bez szwanku wychodzi ze snopu płomieni sprawił że zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Potem ruszył naprzód zmieniając M’kolla na czele grupy.



- Sól się kończy - bąknął Ceth gdy zatrzymali się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Petru i M’koll spojrzeli po sobie a potem na druida. Nie odezwali się, ale obaj wiedzieli że to co Skuldyjczyk mówi musi prędzej czy później nastąpić. W końcu ile soli się przy sobie nosi?
- Jeszcze dzień drogi przed nami - skomentował zwiadowca i dodał po chwili z iście wisielczym humorem - Tylko. O nocy nie ma co wspominać, wszystko co jest rozsądne o tej porze chrapie miast włóczyć się po ciemku.
- Więc miejmy nadzieję że rozsądnych tu dostatek, a w dzień na żadnego nie trafimy - Petru skwitował sucho. Niewiele im pozostało opcji - czy to jeśli o walkę chodzi, czy o wędrówkę - a każde spotkanie z nieumarłymi odbijało się na nich dotkliwie. Złapał się na tym że co i rusz dotyka medalionu Lśniącego Boga.



Sól skończyła się nad ranem.

Petru przez całą noc coś trapiło. Jakieś wspomnienie, przymus, pomysł … nie wiedział. Co parę godzin jakiś duch przyciągnięty ich obecnością przybywał i mroził ich aurą nieżycia … i albo odchodził, albo znikał, potraktowany solą. I wytrącał go z poszukiwania odpowiedzi.

- Idziemy - Petru zarządził gdy wszyscy zjedli już skromne śniadanie. - Lu’ccia w środek na Wichrze, będziemy kombinować jak się przedrzeć gdy…

Urwał, dostrzegając coś w półmroku.



Sylwetka która wysunęła się ze szczeliny drżała i rozmywała się, jakby nie w pełni przynależała do tego świata. Trzymana w jej dłoni broń czy też laga była tylko mrocznym cieniem. Petru nie wiedział czym konkretnie istota była, ale nie potrzebował tego by wiedzieć jak wielką groźbę stanowi.
- Duch, zjawa czy upiór? - zapytał nieumarłego plugastwa czując jak budzi się w nim wściekłość. Suchy, pustynny wiatr świstał w oczodołach czaszki leżącej obok istoty z szeroko rozdziawioną w ostatnim krzyku szczęką. Gdyby tylko zniszczenie - albo chociaż odpędzenie - ożywieńca było tak proste jak zgruchotanie pozostałości szkieletu…

A może jednak?

Wiara.

Łopocąc połami niematerialnego płaszcza, zupełnie nie do taktu z powiewami wiatru, nieumarły ruszył na pędzącego wprost na niego Petru. Zaskoczony krzyk Cetha i Lu’cci zmieszał się z wrzaskiem M’kolla, ale mieszaniec zignorował go. Zerwał z szyi medalion i wyciągnął go prosto ku ohydnej twarzy ożywieńca.
- W imię Lśniącego Boga rozkazuję ci - odejdź stąd!!! - zawył.

Wbrew wszelkiemu spodziewaniu nieumarły zatrzymał się jakby wpadł na ceglaną ścianę. Petru również zahamował, z dłonią zaciśniętą na medalionie i z na wpół otwartymi ustami. Czuł fale plugawej energii emanującej od nieumarłego, ścierającą się z bijącą od niego wściekłością.
- Cofnij się sprzed oblicza Ojca Słońce. Rozkazuję ci w Jego imię - wykrztusił z odrazą.

Po trwającej wieczność chwili nieumarły poruszył się. Cofnął się o krok, potem drugi, opornie i walcząc. Otaczający go cień odrobinę zblaknął.

Petru ruszył naprzód z medalionem nadal wysoko uniesionym w szponiastej dłoni. Czy tylko wymysłem jego wyobraźni było to że symbol Ojca Słońce wydawał się lśnić?

Powoli jak cofający się lodowiec ożywieniec zdryfował pomiędzy skały. Gdy zniknął, Petru padł na kolana i osunął się na ziemię.

Nie wiedział ile czasu tak leżał. Oprzytomniał gdy poczuł dłonie towarzyszy, chwytające go i unoszące do pionu.
- Petru, żyjesz? Nic ci nie jest?! - M’koll wparywał się w niego z wytrzeszczem oczu. Tak samo jak wszyscy naokoło.
- Nic, dzięki niech będą Pelorowi - wychrypiał mieszaniec i przetarł twarz. Rozluźnił kurczowy chwyt na medalionie, ale nie wypuszczał go z dłoni.
- Idźmy stąd, nie wiem na jak długo to plugastwo zniknęło - powiedział niewyraźnie i cicho. Ruszył pierwszy, w milczeniu i starając się odzyskać spokój ducha.


Pierwszy raz w życiu bronią Petru był medalion zamiast miecza czy maczugi. Nie odstępował jadącej w środku Lu’cci, by chronić ją przede wszystkim, widząc jak bardzo każdy potępieniec ranił jej duszę. On sam i pozostali mężczyźni odczuwali działanie aury nieżycia - jak bardzo Lu’ccia musiała cierpieć?

Wściekłość i fanatyczna wiara dodawały mu sił. Dziś to nie sól torowała im drogę, ale jego wyzwanie rzucone nieumarłym w imieniu Lśniącego Boga. Z każdym kolejnym odpędzonym umarlakiem pewność siebie Petru rosła - Pelor łaskawym okiem spoglądał dzisiaj na swego syna. Tropiciel nie potrafił rozróżnić “gatunków” potępieńców które stawały im na drodze … i nie dbał o to, tak długo jak ustępowały przed wizerunkiem i imieniem jego boga.

- Już niedługo, Lu’ccia - wysapał do dziewczyny gdy dzień zaczął chylić się ku zachodowi. Ciągłe napięcie i wysiłek przy każdym starciu woli z umarlakami sprawiały że chwiał się na nogach, ale determinacja i nadzieja gnały go naprzód. Byle dotrzeć do “magicznego miejsca” i odesłać Lu’ccię do bezpiecznego Skuld … i wrócić do Palenque, do ojca Valeriana i świątyni. Może naprawdę Ojciec Słońce uznał że Petru jest gotów być jego kapłanem?!
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172