Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-04-2015, 21:17   #141
 
Googolplex's Avatar
 
Reputacja: 1 Googolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputacjęGoogolplex ma wspaniałą reputację
Oho, a podobne zachowanie już widział i na szczęście wiedział co robić. Nie tracił czasu, przy kontuarze zamówił najmocniejsza gorzałę przepłacając zdrowo. Szybkimi krokami przemierzył salę.
- Siadaj! - Złapał dziewczynę za ramiona i pomógl jej wykonać polecenie. Następnie nalał pół kubka gorzały i podał dziewczynie. - Wypij! Bardzo dobrze a teraz po kolei opowiadaj.
Dał również dyskretnie znak Aeronowi by czym prędzej sprowadził Quelnathama.
I w co też ten niewyżyty kapłan wpakował się tym razem? Mógł choć powiadomić towarzyszy jak jego nowa kochanka się nazywa, wiedzieli by od razu gdzie zacząć szukać!

~~~~~~

Do pokoju Quelnathama drugi raz już rozległo się pukanie do drzwi… Tym razem jednak bardziej natarczywe, po czym rozległ się głos Aerona.
- Quelnathamie, Ocero może i nie wrócił, ale w tym problem! Chodź ze mną na dół! Wygląda to na kłopoty...
Mag miał już serdecznie dość, że ciągle ktoś zakłóca mu skupienie. Wstał niechętnie i otwierając drzwi burknął nieprzyjaźnie:
- Co takiego się znów stało?
- Z tego co dało się wywnioskować… - mruknął Aeron, najwtraźniej zastanawiając się czemu to on musi podpadać Quelnathamowi - ...ktoś porwał Ocero. Tak przynajmniej mówiła ta kapłanka. Rozmawia z nią teraz Erilien.


~~~~~~

Młoda kapłanka skrzywiła się, kiedy wzięła łyk gorzały, ale dzielnie upiła trochę. Spojrzała na Eriliena i wyszeptała:
- Nie powinnam przychodzić do niego, chcieć jego pomocy… To wszystko moja wina… Ale to w końcu bliska mu osoba… Nie wiedziałam, że będzie aż tak źle!
Czekał cierpliwie aż trunek zacznie działać i uspokoi jej nerwy. Zawsze tak było, chyba, że ktoś przesadził z dawkowaniem. Patrzył jej w oczy, to po nich najłatwiej rozpoznać kiedy działa.
- Powoli i od początku, gdzie jest Ocero? - Starał się wywnioskować cokolwiek z słów dziewczyny lecz póki co kiepsko mu wychodziło. Zwłaszcza jej samobiczowanie nie pomagało.
Dziewczyna odetchnęła głęboko i kontynuowała.
- Nie wiem, gdzie jest Ocero… Ale ten osobnik… On musiał go porwać i Tarniusa też! Przyszedł do świątyni i wypytywał… a później uznał, że pójdzie do Tarniusa, więc powiadomiłam Ocero, więc poszedł on ze mną do przytułku…
Było coraz lepiej, już dało się ustalić pewne fakty choć wziąż było mało.
- Dlaczego sądzisz, że ktoś go porwał? - Proste pytania, bez zbędnych słów, tylko na takie teraz mogła odpoweiedzieć a Erilienowi wszak chodziło o jak najszybsze i przejrzyste odpowiedzi.
- Poszedł do Tarniusa, dla którego jest jak syn… Poszedł do niego, a tam możliwe, że on już był i… Ocero zniknął. Wraz z naszym mentorem. Nie ma ich nigdzie! To musiał być ten rycerz, który przyszedł do nas i kierował się do przytułku! On był… przerażający… i jeszcze Tarnius… On jest chory, bardzo chory… Boję się o nich obu...
W tej chwili Quelnatham zszedł z góry. Rzeczywiście, sytuacja była poważna. Pamiętał, że ostał się jeszcze jeden z zabójców, ten mógł być sprytniejszy od innych. Porwanie i pułapka? Wszystko mogło być możliwe.
- Witaj niewiasto. Możesz być spokojna, odnajdziemy Ocero jeśli to w naszej mocy. Kim jest ten rycerz, o którym mówiłaś?
- Macie wspaniały słuch Czcigodny aż zazdrość bierze. - Paladyn spróbował zażartować dla rozluźnienia atmosfery.
- On… - próbowała zebrać w sobie słowa. - Był cały opancerzony w czarną zbroję, ale… To jak mówił, to jak się zachowywał… Sprawiało, że bałeś się go. Dopiero później… Zastępująca Tarniusa kapłanka… Dowiedziała się, że jest rycerzem Myrkula… - odparła sama już nie wiedząc, która z nich dowiedziała się tego pierwsza.
- Czy przedstawił się jakimś mianem? Mówił czemu szuka Ocero?
- On nie szukał Ocero! - zaprzeczyła kapłanka. - Tylko Tarniusa. Chciał od niego informacji… - próbowała ułożyć wszystko dziewczyna. - Znalazłam Ocero i powiedziałam mu o tym wszystkim, to on chciał bronić kogoś, kto jest mu jak ojciec przed krzywdą, więc udaliśmy się do przytułku… w którym był Tarnius, a do którego zmierzał myrkulita… Mówił, że nazywa się… Tahir… Tahir ibn Alhaze… ibn Alhazred.
- Przybył z dalekiego kraju… - zamyślił się elf. Wieszczenie mogły zaprowadzić ich do selunity, ale nie były niezawodne. Im więcej będzie wiedział, tym większa szansa na powodzenie. - To bardzo wiele. Bardzo nam pomogłaś. Gdzie ostatni raz widziałaś Ocero? Właśnie w przytułku?
- Tak, w przytułku “Chroniącego Światła”. Zmierzaliśmy korytarzem do pokoju Tarnisa, kiedy… Kiedy… - spojrzała całkowicie zdezorientowana na trzech towarzyszy Ocero. - ...nie wiem co się stało. Nagle zaczęłam iść sama, gubić się w korytarzach, nie wiem ile to trwało, ale… Jak wyszłam z tego… Ocero i Tarniusa nigdzie nie było.
- Czcigodnyy czas zabrać księgę i ruszyć dupę z pokoju. Przyjaciel potrzebuje naszej pomocy… znowu. - Paladyn był już gotow, w czasie przesłuchania jakie urządził mag spakował trochę jedzenia do torby podróżnej i przypasał miecz.
- Nie traćmy ani chwili, czeka nas długa noc!
- Uratujcie Tarniusa i Ocero, błagam… - szepnęła kapłanka. - Ale jeżeli mogę jakoś wam pomóc… To to zrobię. - dodała z pewnością w głosie, jakiej od początku tej rozmowy nie wykazała.
- Oczywiście, że możesz nam pomóc. Wskaż mi drogę do owego przytułku gdzie udali się tak Ocero jak i mroczny rycerz a kiedy ten tu - wskazał na Quelnathama - Czcigodny Mędrzec będzie gotów przyprowadź go tam. Będę was oczekiwał a w miedzyczasie poszukam jakiś śladów. - Na wszelki wypadek wziął na drogę nóżkę bażanta pięknie przyrumienioną. - Bądź spokojna, znajdziemy ich i uratujemy. I zjedz coś aby mieć siły, ty również Aeronie!
Zanim kapłanka odpowiedziała wtrącił Aeron.
- Idę z tobą. Wiem gdzie to jest, byłem tam z Ocero, właśnie jak poszedł do tego Tarniusa wczoraj.
Erilien tylko skinął głową Aeronowi. Wiedział, że na swego brata może liczyć.
- Wiec ruszamy natychmiast.
Quelnatham był już w połowie schodów, chwycił tylko miecz i magiczne utensylia. Dogonił towarzyszy tuż przy wyjściu z karczmy.

~~~~~~

Biegli na ile pozwalał wieczorny tłum ludzi wracajacych po ciężkim dniu do swych domów. Nie wszyscy wszak mieli szczęście mieszkać tuż przy swym miejscu pracy. Wielu musiało przemierzyć sporą cześć miasta, do tego kupić coś na kolację…
- Belfarionie gdzie jesteś kiedy tak Cię potrzebuję? - Powtarzał cicho podczas drogi. Faktycznie jego rumak w tym wypadku mógłby się bardzo przydać. Na jego widok ludzie schodzili z drogi i podróż stawała się o wiele szybsza.
- Aeronie nie znasz jakiegoś skrótu? W tym tłumie poruszamy się zbyt wolno. - Cała nadzieję złożył wiedzy półelfa o mrocznych zaułkach Waterdeep.
- Zaraz stąd wyjdziemy. - obiecał Aeron. - Ocero prowadził mnie przez różne uliczki i zaułki, za chwilę w nie wejdziemy. - zerknął na Eriliena, trochę zaniepokojony. - Chyba wolałbym, gdyby to była jakaś zraniona kochanka....
Paladyn spojrzał poważnie na Aerona.
- Nie jestem pewien… kobiety potrafią być groźne. - ”Zwłaszcza te ciemnoskóre i białowłose.” Dodał w myslach.
Aeron wzruszył ramionami.
- Może. - mruknął nie do końca przekonany. - Tylko zastanawia mnie jedno… Jeżeli to jest zabójca… To czemu nie przyszedł do nas, skoro to z nami jest Quelnatham?
- Słyszałeś, nie chodziło mu ani o Czcigodnego Quelnathama ani o Wielebnego Ocero. Najwyraźniej nie ma z nami nić wspólnego a jedynie czystym przypadkiem jego niecne czyny oświetlił sprawiedliwy gniew! - Pod koniec Erilien niemal już krzyczał kiedy świety zapał w nim wezbrał.
- Erilien… - westchnął Aeron. - Pozostaw może swój zapał na okazję, która będzie tego bardziej potrzebowała, co? A obawiam się, że taka jeszcze będzie…
- Głupstwo. To waluta której nigdy mi nie zabraknie! - Zbył niepokój brata. - Lecz rację masz, iż zbyt wiele razy mogę go potrzebować. Nie mniej powinniśmy przyspieszyć, każda chwila przemawia na naszą niekorzyść.
- Wiem, wiem… - mieszaniec skręcił w jedną z bocznych uliczek. - Martwi mnie także kwestia tego Tarniusa…
- Nie myśl o rzeczach na które nie masz wpływu Aeronie, to jedynie zwiększa wątpliwości. - Paladyn zatrzymał się na chwile i połozył dłoń na ramieniu swego pół elfiego brata. - Musisz być pewny niczym skała. Nie tylko dla siebie ale i dla tych którzy podążają z tobą drogą Corellona. Musisz być niczym latarnia której światło prowadzi okręty ich życia. Nie ma miejsca na wahanie, musimy działać i wierzyć, że nasze działania odniosą skutek. Musimy wierzyć, że zdążymy i choćby cała otchłań staneła na naszej drodze, zwyciężymy. Uratujemy Tarniusa i Ocero!
Aeron spojrzał na brata trochę dziwnie, ale ruszył znowu drogą mówiąc.
- Jasne, że uratujemy. - zawiesił dalszą część odpowiedzi w domyśle, ale wyraźnie nie czuł się dobrym kandydatem na skałę.

~~~~~~~

Za wskazaniem Aerona dotarli oni dość szybko do rzeczonego przytułku. Był to szaro-srebrny budynek, ozdobiony motywami księżyca, ale jednocześnie z jakiegoś powodu przygnębiający. nad wejściem widniał symbol Selune, zaś ten azyl określony był jako dom dla zmąconych dusz, przytułek Chroniącego Światła.
- To tutaj. - odezwał się Aeron. - Tutaj przyszliśmy z Ocero do Tarniusa. - dodał i skierował się ku wejściu.
Towarzysząca im młodziutka kapłanka podeszła bliżej Eriliena i szepnęła jeszcze zanim podążyła za Aeronem:
- To demon śmierci...

Pierwszymi osobami, na które natrafili tuż po wejściu byli strażnicy pilnujący wyjścia. Pół elf mruknął coś na temat tego, że wcześniej ich tu nie uświadczyli, jak i tak szybkiego powitania, jakie zaserowała im ludzka kapłanka Selune, opiekująca się chorymi… Była ciemnowłosa, o gładkiej cerze, która stwarzała iluzję osoby młodej, ale po oczach, tych spokojnych, a jednocześnie poruszonych oczach było widać, że wiek naznaczył swoje piętna na jej duszy.
- Witajcie. - odezwała się, jak tylko podeszła szybkim krokiem do nich i znalazła się blisko. W jej ruchach mimo pozornego spokoju widać było pewną nerwowość. - Poszukujecie jakiegoś bliskiego?
Wnętrze przytułku próbowało robić za miejsce przyjazne i pozbawione trosk, jednak żaden wystrój nie mógł zaprzeczyć temu, że coś tutaj się nerwowego działo…
- Owszem, szukamy kapłana Ocero. Powiedziano nam, że przyszedł tu odwiedzić swojego przyjaciela o imieniu Tarnius.
Kobieta spochmurniała wyraźnie.
- Ocero zabrał Tarniusa… ale nie wiemy gdzie. Miał do świątyni Selune, jednak tam go nie ma. Nie wiemy… Co się stało.
- Zabrał Tarniusa…? Ale… Nie pamiętam, aby wychodził kiedykolwiek…
- Zabrał. - potwierdziła kobieta patrząc ze zdziwieniem na kapłankę. - Zaufaliśmy mu, jako że jest naszym bratem, ale on nigdy nie dotarł do świątyni z Tarniusem…- zerknęła na młodą kapłankę. - Ale ciebie… Ciebie tu nie widziałam…
Quelnatham rzucił zaklęcie wykrycia. Któraś z kapłanek musiała kłamać albo być pod wpływem uroku. Zaklęcie jednak nie wykazało niczego, na żadnej z kapłanek. Było to osobliwe, bo jeżeli kłamała któraś… To dlaczego?
- Co to ma znaczyć? Jak dawno Ocero opuścił to miejsce i w którym kierunku się udał?

Innego zdania niż mag był paladyn i spostrzeżeniami podzielił się z Aeronem. Jeśli magia nie dała odpowiedzi, należało uciec się do bardziej przyziemnych sposobów działania. Nie tracąc więcej czasu zaczął przeszukiwać pomieszczenie, później zajmie się całą droga jaką ponoć pokonał Ocero do świątyni. A nuż znajdą się wskazówki co do tego gdzie ten Czcigodny Mędrzec poszedł… i Ocero również.
 
Googolplex jest offline  
Stary 10-04-2015, 20:03   #142
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Dosłyszane słowa były jak światło świecy dla ćmy, toteż Azul Gato właśnie tam się skierował wykorzystując resztę pozostałego mu czasu jako mgiełki. Nie wiedział co go czeka i z czym przyjdzie mu się zmierzyć, więc był ostrożny.
Dwaj mężczyźni, jakich zobaczył kryjąc się za załomem jednego z pokoi było dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn, z czego jeden trzymał przed sobą latarnię oświetlającą mroki posiadłości. Obaj wyglądali jak strażnicy rezydencji. Na ciemnym płaszczu o złotych wykończeniach mieli wyszyty symbol jastrzębia w pozycji do pochwycenia ofiary, zaś dość bogate i reprezentacyjne napierśniki służyły za dobrą ochronę.
- Daj sobie spokój, i tak nie jest dla ciebie. - mruknął ten trzymający źródło światła.
- Wiem, wiem, ale to jej pół elfie uszko chętnie bym uszczypnął… i nie tylko uszko.
- Skup się lepiej na patrolu…
- Na czym tu się skupiać? Nigdy nic się nie dzieje…

Gaspar jako mgiełka przemknął ich w kierunku, by zmaterializować się za ich plecami. Potem Azul Gato zamierzał wykorzystać chwilę, by naznaczyć swój policzek znamieniem powietrza zwiększając nieco zwą zwinność. Dopiero tak zabezpieczony planował zdradziecko pchnąć rapierem w plecy jednego z przeciwników, a potem zaatakować drugiego.
Pierwsza część planu wyszła… nie do końca tak, jak się spodziewał. Pchnął jednego ze strażników rapierem w plecy, jednak stal ostrza napotkała opór napierśnika mężczyzny. Momentalnie obaj odwrócili się do niespodziewanego przeciwnika, z obnażoną bronią, gotową do ataku.
Gato jednak nie miał wyboru… Należało atakować szybko i błyskawicznie. I Azul Gato zaatakował ponownie i gwałtownie rapierem, by zabić.
Strażnicy, co nawet Gaspar mógł określić, nie byli najwyraźniej wytrenowani za wielkie pieniądze, chociaż nosili napierśniki i płaszcze sług rodu Wildhawk. Niemniej było ich dwóch, a to zawsze stanowiło pewne zagrożenie, chociaż Azul Gato miał nadzieję sobie z nimi poradzić.
Cios szedł za ciosem, unik za unikiem, a każdy atak spotykał się z kontratakiem. Gasparowi udało się zranić obu przeciwników, chociaż były to raczej rany powierzchowne, nie licząc jednej, która głęboko wżarła się w trzymające miecz ramię oponenta sprawiając, że ten z widocznym bólem wykonywał ataki swoją bronią. Niestety, dobra passa nie trwała dla Gaspara długo. W pewnym momencie, kiedy odparowywał cios zranionego mocniej mężczyzny, którego wcześniej chciał pokonać zdradziecką zagrywką, poczuł, jak broń drugiego wbija się w jego lewy bok. Nie wiedział jakie spustoszenia mogła poczynić, ale ból był konkretny i sprawił, iż Azul Gato lekko się zachwiał.
- Rzuć broń, poddaj się! - krzyknął ten, co zafundował Gasparowi ten cały ból.
Azul Gato jednak poddawać się nie zamierzał. Zamiast tego odskoczył, by rzucić kolejny czar… taki który powieli jego postać.
W tym momencie Gaspar otrzymał przewagę liczebną nad przeciwnikami… przynajmniej iluzoryczną przewagę. Miny obu strażników wyrażały zaskoczenie, ale w pierwszym odruchu nie wycofali się… Jednak kiedy zaczęli walczyć z Gasparami szybko doszli do wniosku, że nie będzie już tak różowo. Próbowali zaatakować klony, parować ich ciosy, kiedy prawdziwy i jedyny w swoim rodzaju Azul Gato rzucił się na już rannego przeciwnika, a za nimi jego podobizny. Towarzysz próbował pomóc osaczonemu, jednak Gaspar był szybszy, a tamten nie miał wiele szczęścia w wyborze prawdziwego przeciwnika, co dało Kotu możliwość zakończenia sprawy z jednym. Pomimo dramatycznych prób obrony ranny wartownik nie zdołał odparować prawdziwego ciosu przebijającego mu bark ani zdołać się obronić przed śmiertelnym, który wraz z mocą zawartą w rapierze Azul Gato, poraził go zakończając tym samym życie przeciwnika.
Drugi strażnik jednak nie planował pomścić kompana, a wolał ocalić swoją skórę. Wycofując się, wciąż mając Gaspara i dwa pozostałe klony na oku, wyraźnie szykował się do ucieczki w najlepszej możliwej okazji.

- Może jednak to ty rzucisz broń zanim poślę cię w to samo miejsce co kolegę?- zapytał uprzejmie Gato.
Strażnik splunął na podłogę, w stronę Gaspara.
- Zapomnij, kociaku, zapomnij. - parsknął przygotowując miecz do ataku… czy może raczej do odparcia ataku, jednocześnie zerkając wgłąb korytarza za sobą.
Gaspar nie miał czasu do zmarnowania na “twardziela” i wyciągnął dłoń w jego kierunku sięgając po kolejny czar, by posłać niebieską błyskawicę i zakończyć tą walkę.
Zaskoczony ponownie mężczyzna został raniony uderzeniem błyskawicy, której to siła sprawiła, że krzyknął z bólu upadając na plecy, silnie zaciskając zęby czy to z cierpienia, czy to z szoku. Niemniej żył, chociaż pewnie w aktualnym momencie tego nie doceniał. Jego broń leżała w miejscu, przy którym jeszcze stał, upuszczona w momencie, gdy magia ogarnęła jego ciało całą swoją furią.
Rapier przytknięty został czubkiem do szyi przeciwnika. Gato rzekł uprzejmie.- Teraz… możesz odpowiedzieć na moje pytania i przeżyć lub milcząco zginąć.Nie myśl sobie, że cię nie zabiję tylko dlatego że jesteś bezbronny… Filozofia paladynów jakoś do mnie nie przemawia.
- A jeżeli odpowiem, to przeżyję. Na pewno? Ufać pchlarzowi…
- Jeśli nie odpowiesz, to nie przeżyjesz na pewno.- stwierdził spokojnym tonem Azul Gato.- Tylko decyduj szybko. Nie mam całego wieczoru na cackanie się z tobą.
Mężczyzna skrzywił się, chociaż nie wiadomo było czy chodziło o sytuację w jakiej się znalazł, czy o spazmy bólu, jakie zapewne go ogarniały… a całkiem możliwe było, że o obie te rzeczy.
- Co chcesz wiedzieć?
- Gdzie jest kapłanka, którą tu więzicie i ile osób jej strzeże?- zapytał wprost Gato.
- Ta nowa? Sharessytka?
- Właśnie.- stwierdził Kocur. Pewnie wypytałby, co on rozumie pod słowem “nowa”, ale nie miał na to czasu.
- Pewnie jeszcze nie zobaczyła Prawdy… a z tego co pamiętam zabierano ją do pokoi Głosicieli i Widzących… aby porozmawiać, bo przecież szansa dla niej wciąż istnieje.
- A gdzie są te pokoje głosicieli widzących?- zapytał uprzejmie Gato.
- Odsuń miecz od mojej szyi i daj mi się pozbierać, a zaprowadzę cię tam. - odparł mężczyzna, patrząc Gasparowi w oczy.
- Nie ufam ci na tyle, niemniej… słowa dotrzymam.- rapier odsunął się od szyi mężczyzny, ale Azul Gato pięścią ogłuszył swego więźnia. Po czym pospiesznie skrępował. A następnie równie pospiesznie ukrywszy oba ciała w szafie… skorzystał z kolejnego dobrodziejstwa magii i przybrał postać jednego z pokonanych strażników.
Następnie narzucił na siebie płaszcz jednego z nich i ruszył na poszukiwanie kapłanki, owych Głosicieli i Widzących. W końcu nie była to aż tak duża posiadłość…
Gaspar zdawał sobie sprawę że jego przebranie nie jest idealne, ale nie miał czasu rozbierać przeciwników i przebierać się w ich ciuchy. I tak już zbyt wiele czasu zmarnował na bójkę. Liczył jednak że oblicze znajome pozostałym bandytom, da mu przewagę zaskoczenia przy kolejnym spotkaniu z wrogiem. Wzmacniając ostrze czarem ostrej krawędzi zamierzał zadbać, by tym razem jego broń była bardziej śmiercionośna. Nie mógł sobie więcej pozwolić na lekkomyślność.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 17-04-2015, 03:57   #143
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
ROZDZIAŁ I: Szaleństwo kapłanów

Erilien en Treves, Quelnatham Tassilar

To wszystko zdawało się nie mieć sensu.

Rycerz Myrkula, który zdołał porwać Ocero i tego Tarniusa? Czy ich kapłan się nie bronił, skoro nie zauważona żadnych oznak walki? Ocero uprowadzony… Czy mogli się spodziewać podobnego scenariusza? Jeżeli jednak się nie bronił… nasuwało to pewne poważne wątpliwości. Kimkolwiek był ten rycerz potrzebował do czegoś Tarniusa i… Ocero? Nie było jasności, co do tego drugiego ani powodu, dla którego także on został porwany, jeżeli przyjęłoby się wersję, że myrkulitę interesowała tylko osoba Tarniusa.

Teraz jednak musieli odszukać ich obu.

Przeszukali drogę do pokóju Tarniusa jak i samo pomieszczenie, rozglądając się za jakimikolwiek śladami, które świadczyłyby o tym, co się tutaj wydarzyło. Niestety, jakkolwiek mocno szukali, tak szybko zrozumieli, że ich poszukiwania wskazówek były bezcelowe i jedynie stracili czas. Oczywiście, widać było ślady bytności pacjenta od pewnego w tym pokoju, jednak jeżeli Ocero się tu znajdował oraz ten rycerz Myrkula, nie odnaleźli niczego dowodzącego tego.
Pewne jednak było, jeżeli wierzyć kobiecie opiekującej się chorymi umysłami, że Ocero tutaj był, odwiedził Tarniusa i zabrał go rzekomo do świątyni. Również wedle jej słów nigdy do tej świątyni nie dotarł. Czemu? Nikt poza głównymi osobami dramatu tego nie wiedział. Żadnego rycerza także nie zauważono. Co zrobił Ocero? Co zrobił myrkulita? Czy ten drugi zrobił cokolwiek? Co się stało ze schorowanym Tarniusem?

Pytania… Pytania…

Obaj oni mogli być w wielkim niebezpieczeństwie, szczególnie że najwyraźniej Ocero przyciągał kłopoty. Nie wiadomo także było czy to wszystko nie ma jakiegoś związku z tym, co mógłby ten kapłan zrobić niedawno lub w przeszłości, ale w końcu był ich kompanem. Zostawić go samemu sobie i okrutnemu losowi, który zabawia się życiem śmiertelników…
Mogli?

Z powodu braku poszlak, których brak stawiał sukces poszukiwań pod znakiem zapytania, Quelnatham odezwał się głosem rozsądku i stwierdził, że najlepiej będzie spróbować zasięgnąć pomocy, jaką mógł zaoferować Splot. Wystarczyło tylko sięgnąć do niego i zaczerpnąć zeń mocy. Jaki byłby w tym problem dla doświadczonego czarodzieja jakim był Quelnatham? Nic nie mogło pójść nie po myśli. Prawda?
To mogła być przecież ostatnia szansa dla Ocero i Tarniusa, o ile oczywiście już nie było za późno…

Quelnatham sięgnął do tego, co ofiarowała Mystra, ukierunkował jego moc na porządany efekt. Ocero żyje, musi żyć, zaklęcie wskaże im drogę do niego. Odnajdą jego i Tarniusa, pomogą w razie potrzeby, wytłumaczą sobie wszystko i ruszą w dalszą drogę… To tylko przejściowy problem…
Przez moment mag nie wyczuł niczego. Przez moment, ale nawet te sekundy były wypełnione tym niecierpliwym oczekiwaniem. Niemożliwe że zaklęcie nie zadziałało. Może jednak Ocero znajdował się w miejscu chronionym przed wieszczeniem? To byłoby wielce problematyczne, ale dla porywacza bardzo korzystne.

Wtedy wieszcz poczuł to na co wyczekiwał.

Pewność, w którym kierunku powinni się udać. Ocero został odnaleziony… a raczej jego obecność oznaczona magią mającą ich poprowadzić do celu, tylko…

...co zastaną na miejscu?





Gaspar Wyrmspike

Wiedział, że to przebranie nie jest doskonałe. Płaszcz był płaszczem, ale co z resztą? Nie mógł mieć pewności co do tego, jak na niego zareagują inni strażnicy. Niezaprzeczalnym atutem był oczywiście wygląd samego pokonanego, który przybrał. Musiał przecież dać mu tę chwilę niepewności innych, która pozwoli mu na kontynuowanie tego przedstawienia. Pytanie tylko brzmiało czy Gaspar Wyrmspike był równie dobrym aktorem jak ci przyjmujący role z jego sztuk?
Nie było czasu na zastanawiania się na tą kwestią.

Ruszył w kierunku, który wydawał mu się najodpowiedniejszy, mając nadzieję, że znajdzie miejsce, w którym przetrzymywana jest Orissa. Mógł jednocześnie natrafić na strażników, ale czy powinien spróbować skorzystać z ich pomocy w odszukaniu miejsca, w którym znajdowała się nie z własnej woli kapłanka Sharess? Czy warto było ryzykować? A może powinien po prostu na własną rękę przeszukiwać rezydencję?

Za dużo pytań, za mało odpowiedzi.

Co tu się tak naprawdę działo? Tego Azul Gato także nie wiedział, ale czy powinno go to obchodzić? To był najwyraźniej problem Amandeusa, nie jego. Niemniej cokolwiek miało tu miejsce wyglądało na większą sprawę, o ile oczywiście nie był to jakiś pięknie zorganizowany napad… Musiano włożyć w to dużo czasu, aby nie dość, że doprowadzić rezydencję rodu Wildhawk do takiego stanu, najwyraźniej pozbyć się całej straży i zastąpić własną oraz zapewne sterroryzować ojca Amandeusa. Ile to mogło trwać? Ile będzie jeszcze trwało? Nie mogą przecież w nieskończoność tutaj siedzieć prawda?
Inną kwestią było porwanie Orissy, bo zdawało się nijak mieć do tego wszystkiego, co widział Gaspar. Po co była im kapłanka Sharess i dlaczego akurat ona? Amandeus do niej poszedł prosić o leczenie jego kruchej gwiazdki, ale to się tam stało? Mogło to wszak mieć jakiś związek z tym całym porwaniem, prawda? Czy młody Wildhawk, który na dramatopisarza się nie nadawał coś ukrywał? Czy był współwinny?

Idąc ciemnymi korytarzami zastanawiał się nad możliwością, że to większe grzechy szlacheckiego rodu sprowadziły tę klęskę na nich samych?

Wtem zobaczył jarzące się światło.

Kiedy podszedł bliżej dostrzegł sylwetki trzech osób, a za chwilę zrozumiał, że natrafił właśnie na dwóch z owych strażników kręcących się po posiadłości. Bogowie, ilu ich tu było?
Inną kwestią była trzecia osoba mówiąca do nich. Odzienie jakie miała na sobie było wyraźnie szlacheckie, wykonane z jak najlepszych materiałów i chociaż nie stanowiło ubioru wyjściowego, to jednak posiadało swoją niezaprzeczalną, wygórowaną cenę, jaką musiało przyjść zapłacić za materiały, z jakich zostało wykonane.

- Bogowie chodzą po Torilu, jak słyszeliście. - do Gato doszedł męski głos tego trzeciego osobnika najwyraźniej nie będącego strażnikiem.- Rozumiecie co to oznacza. Musimy się gotować na wojnę z nimi póki nie jest za późno, a wiecie co to za sobą ciągnie…
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 25-04-2015, 17:38   #144
 
Jaśmin's Avatar
 
Reputacja: 1 Jaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputacjęJaśmin ma wspaniałą reputację
Ocero, Tarnius i Theodor

Ocero spojrzał na Tarniusa i na Widzącego. Po chwili jakby coś go tknęło i miał nadzieję, że tor jego myśli nie był zły. Delikatnie popchnął Theodora, aby zapewnić Widzącemu dokładny widok tego co się zaraz stanie. Sam stanął z drugiej strony czekając na kolejny ruch swojego ojca.
Theodor mógł mieć tylko nadzieję, że stary kapłan ma jakiś plan.
Przymknął oczy i zaczął się modlić.
Z twarzy Tarniusa nie dało się niczego wyczytać. Czy się bał? Czy chciał to zrobić? Jakie myśli przechodziły mu przez głowę? Stał na krawędzi morderstwa, chociaż najwyraźniej mającego na celu ochronić młodszych, ale… czy takie morderstwo może być usprawiedliwione czymkolwiek? Dobrem ogólnym, misją? Tarnius w końcu wiedział co miał zamiar uczynić i musiał zdawać sobie sprawę, że jakiego wyboru by nie dokonał będzie miał on swoje konsekwencje… Za życia lub po.

Sytuacja bez wyjścia…

Stary kapłan przez chwilę przypatrywał się klęczącemu i modlącemu się mystrianinowi, najwyraźniej dając mu czas na dokończenie pojednania ze swoją boginią. Widzący przyglądał się temu z pewnym zniecierpliwieniem, ale nie odezwał się ani słowem. Czekał, czekał na przedstawienie, które napełni jego niewierną duszę rozkoszą.
Tarnius podszedł jeszcze do jednego ze strażników i zażądał od niego sztyletu. Ten spojrzał na Widzącego, ale kiedy przywódca skinął głową na znak zgody, dał staremu kapłanowi sztylet, którego tak pragnął. Tarnius wrócił do tego, który bogów nie odrzucił.
Ojciec Ocero chwycił kapłana Mystry, a sam przyklęknął obok niego z sztyletem w dłoni, kładąc tuż obok siebie na posadzce sejmitar, z którym przyszedł. Przyszły prezent dla Widzącego.
Zaczęło się.
Interesujący był fakt, że stary kapłan trzymał skazanego wręcz wtulonego w siebie, jakby pocieszał go, jakby uspokajał, oszczędzając tym samym dwóm młodym widoku morderstwa i odbierając Widzącemu jego radość.
Ocero i Theodor ledwo usłyszeli jak ostrze zagłębia się w miękkie ciało.
Tarnius trzymał mocno mężczyznę, jak własnego syna, nie puszczając go i tak trwając w bezruchu.
Stało się.
Stary kapłan poświęcił światło swej duszy by młodsi mogli pozostać nieskalani.
Theodor przyglądał sie egzekucji zaciskając zęby.
Co teraz? Kogo jeszcze trzeba będzie zabić? Czyjego życia zażąda ten, tak zwany, Widzący?
Ocero nawet na chwilę nie odwrócił wzroku. Był tego winien Tarniusowi oraz temu wyznawcy Mystry. Cieszyło go, że stary kapłan zachował się dość humanitarnie i uspokajał skazanego do samego końca. Był teraz pewny, że jego ojciec był w pełni sił i sprawności umysłowej. Może nawet bardziej niż Ocero.

- Uczcie się, moi drodzy, na przykładzie tego pozbawionego okowów bogów byłego kapłana Selune! - powiedział Widzący z pełnią pasji do zgromadzenia. - Nadchodzą dobre czasy, bez bogów, bez strachu, pełne siły dla śmiertelnych i chwały! Pokonamy wroga, nie jesteśmy bezsilni! Wyrwijcie swoje rodziny, swoich najbliższych i przyjaciół z tego kłamstwa, którym nas karmiono od zarania dziejów! Okażcie im swoją miłość, swoją łaskę i sprowadźcie ich ku Prawdzie!
Jeszcze słowa Prawdziwie Widzącego nie zdążyły przebrzmieć, kiedy zgromadzeni ludzie entuzjastycznie je poparli, jakby były świętym objawieniem. Theodor i Ocero zobaczyli, że jedynie Tarnius wciąż wtulał w siebie mystrianina, trzymając jego głowę tak, aby nikt nie widział twarzy umarłego. Trwał tak w bezruchu, nie reagując na słowa Widzącego, nawet nie drgnąwszy, gdy ten się do niego zwrócił:
- Tarniusie. Odsłoń przed wszystkimi tego, który służył bogom. Pokaż gdzie ich "opieka" go zaprowadziła.
Tarnius nie odwrócił się ani na moment, a jedynie rzekł tak głośno, aby wszyscy słyszeli.
- Widzący, razem bierzmy udział w chwale, jaką przyniósł mój czyn. Razem odsłońmy słabość, jaka trawi ten świat.

Prawdziwie Widzący przez moment się zawahał, chociaż natchnienie nie opuściło jego oblicza. Ruszył jednak spokojnym krokiem w stronę Tarniusa, wymijając dwóch niedoszłych morderców patrząc, jak stary kapłan delikatnie kładzie na zimnej posadzce ciało, twarzą do ziemi. Wtedy też odwrócił głowę w stronę Widzącego... Nie, napomniał się Ocero i Theodor, nie w stronę Widzącego, ale w nich, patrząc na dwóch młodych... w oczekiwaniu? Na co? Na działanie? Na pomoc? Czy nie był tego godzien?
Widzący stanął przed Tarniusem, który powoli unosił się z klęczek. Heretyk nie okazywał nawet grama niepokoju, bo czemu miałby? W pomieszczeniu byli jego strażnicy, jego zwolennicy. Był bezpieczny.

Nie wiedzieli nawet kiedy to się stało. Ocero nie sądził, że w tym starym kapłanie pozostało tyle sił. Niemniej kiedy tylko Tarnius stanął twarzą w twarz z Widzącym, sejmitar, który jeszcze przed chwilą leżał na posadzce obok martwego mystrianina, znalazł swoje miejsce w dłoni kapłana, a stal broni mroziła skórę gardła zszokowanego heretyka, jak i zszokowani byli zgromadzeni wraz ze strażnikami, którzy dobyli broni, ale nie ważyli się ruszyć.
Ocero i Theodor widzieli, jak ochroniarze powoli ustawiają się na pozycjach, z czego dwóch nieopodal nich, ale ze strachu, że stary kapłan w razie ich ataku po prostu zabije Widzącego, nie zrobili żadnego agresywnego ruchu.
Czekali. Czekali na moment.
Jak i czekało zgromadzenie gotowe rozerwać ojca Ocero gołymi rękoma.

- Dość tego szaleństwa. - odezwał się cicho Tarnius. - Dość tego kłamstwa.
 
Jaśmin jest teraz online  
Stary 25-04-2015, 18:11   #145
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację
Theodor, Ocero

Ocero spojrzał na Tarniusa i na Widzącego. Po chwili jakby coś go tknęło i miał nadzieję, że tor jego myśli nie był zły. Delikatnie popchnął Theodora, aby zapewnić Widzącemu dokładny widok tego co się zaraz stanie. Sam stanął z drugiej strony czekając na kolejny ruch swojego ojca.
Theodor mógł mieć tylko nadzieję, że stary kapłan ma jakiś plan.
Przymknął oczy i zaczął się modlić.
Z twarzy Tarniusa nie dało się niczego wyczytać. Czy się bał? Czy chciał to zrobić? Jakie myśli przechodziły mu przez głowę? Stał na krawędzi morderstwa, chociaż najwyraźniej mającego na celu ochronić młodszych, ale… czy takie morderstwo może być usprawiedliwione czymkolwiek? Dobrem ogólnym, misją? Tarnius w końcu wiedział co miał zamiar uczynić i musiał zdawać sobie sprawę, że jakiego wyboru by nie dokonał będzie miał on swoje konsekwencje… Za życia lub po.

Sytuacja bez wyjścia…

Stary kapłan przez chwilę przypatrywał się klęczącemu i modlącemu się mystrianinowi, najwyraźniej dając mu czas na dokończenie pojednania ze swoją boginią. Widzący przyglądał się temu z pewnym zniecierpliwieniem, ale nie odezwał się ani słowem. Czekał, czekał na przedstawienie, które napełni jego niewierną duszę rozkoszą.
Tarnius podszedł jeszcze do jednego ze strażników i zarządał od niego sztyletu. Ten spojrzał na Widzącego, ale kiedy przywódca skinął głową na znak zgody, dał staremu kapłanowi sztylet, którego tak pragnął. Tarnius wrócił do tego, który bogów nie odrzucił.
Ojciec Ocero chwycił kapłana Mystry, a sam przyklęknął obok niego z sztyletem w dłoni, kładąc tuż obok siebie na posadzce sejmitar, z którym przyszedł. Przyszły prezent dla Widzącego.
Zaczęło się.
IInteresujący był fakt, że stary kapłan trzymał skazanego wręcz wtulonego w siebie, jakby pocieszał go, jakby uspokajał, oszczędzając tym samym dwóm młodym widoku morderstwa i odbierając Widzącemu jego radość.
Ocero i Theodor ledwo usłyszeli jak ostrze zagłębia się w miękkie ciało.
Tarnius trzymał mocno mężczyznę, jak własnego syna, nie puszczając go i tak trwając w bezruchu.
Stało się.
Stary kapłan poświęcił światło swej duszy by młodsi mogli pozostać nieskalani.
Theodor przyglądał sie egzekucji zaciskając zęby.
Co teraz? Kogo jeszcze trzeba będzie zabić? Czyjego życia zarząda ten, tak zwany, Widzący?
Ocero nawet na chwilę nie odwrócił wzroku. Był tego winien Tarniusowi oraz temu wyznawcy Mystry. Cieszyło go, że stary kapłan zachował się dość humanitarnie i uspokajał skazanego do samego końca. Był teraz pewny, że jego ojciec był w pełni sił i sprawności umysłowej. Może nawet bardziej niż Ocero.

- Uczcie się, moi drodzy, na przykładzie tego pozbawionego okowów bogów byłego kapłana Selune! - powiedział Widzący z pełnią pasji do zgromadzenia. - Nadchodzą dobre czasy, bez bogów, bez strachu, pełne siły dla śmiertelnych i chwały! Pokonamy wroga, nie jesteśmy bezsilni! Wyrwijcie swoje rodziny, swoich najbliższych i przyjaciół z tego kłamstwa, którym nas karmiono od zarania dziejów! Okażcie im swoją miłość, swoją łaskę i sprowadzcie ich ku Prawdzie!
Jeszcze słowa Prawdziwie Widzącego nie zdążyły przebrzmieć, kiedy zgromadzeni ludzie entuzjastycznie je poparli, jakby były świętym objawieniem. Theodor i Ocero zobaczyli, że jedynie Tarnius wciąż wtulał w siebie mystrianina, trzymając jego głowę tak, aby nikt nie widział twarzy umarłego. Trwał tak w bezruchu, nie reagując na słowa Widzącego, nawet nie drgnąwszy, gdy ten się do niego zwrócił:
- Tarniusie. Odsłoń przed wszystkimi tego, który służył bogom. Pokaż gdzie ich "opieka" go zaprowadziła.
Tarnius nie odwrócił się ani na moment, a jedynie rzekł tak głośno, aby wszyscy słyszeli.
- Widzący, razem bierzmy udział w chwale, jaką przyniósł mój czyn. Razem odsłońmy słabość, jaka trawi ten świat.

Prawdziwie Widzący przez moment się zawahał, chociaż natchnienie nie opuściło jego oblicza. Ruszył jednak spokojnym krokiem w stronę Tarniusa, wymijając dwóch niedoszłych morderców patrząc, jak stary kapłan delikatnie kładzie na zimnej posadzce ciało, twarzą do ziemi. Wtedy też odwrócił głowę w stronę Widzącego... Nie, napomniał się Ocero i Theodor, nie w stronę Widzącego, ale w nich, patrząc na dwóch młodych... w oczekiwaniu? Na co? Na działanie? Na pomoc? Czy nie był tego godzien?
Widzący stanął przed Tarniusem, który powoli unosił się z klęczek. Heretyk nie okazywał nawet grama niepokoju, bo czemu miałby? W pomieszczeniu byli jego strażnicy, jego zwolennicy. Był bezpieczny.

Nie wiedzieli nawet kiedy to się stało. Ocero nie sądził, że w tym starym kapłanie pozostało tyle sił. Niemniej kiedy tylko Tarnius stanął twarzą w twarz z Widzącym, sejmitar, który jeszcze przed chwilą leżał na posadzce obok martwego mystrianina, znalazł swoje miejsce w dłoni kapłana, a stal broni mroziła skórę gardła zszokowanego heretyka, jak i zszokowani byli zgromadzeni wraz ze strażnikami, którzy dobyli broni, ale nie ważyli się ruszyć.
Ocero i Theodor widzieli, jak ochroniarze powoli ustawiają się na pozycjach, z czego dwóch nieopodal nich, ale ze strachu, że stary kapłan w razie ich ataku po prostu zabije Widzącego, nie zrobili żadnego agresywnego ruchu.
Czekali. Czekali na moment.
Jak i czekało zgromadzenie gotowe rozerwać ojca Ocero gołymi rękoma.

- Dość tego szaleństwa. - odezwał się cicho Tarnius. - Dość tego kłamstwa.

A jednak starzec miał pazury! Theodor mógł mu tylko bić brawo.
Sam doszedł już do wniosku, że ów Widzący napełnia go wyłącznie obrzydzeniem. Wiedział, że jeśli stary kapłan zabije heretyka to on zrobi wszystko by pomóc mu wyjść z tego z życiem.
Ocero szybko ruszył do ojca i ustawił się między nim a straznikami.
- Więc jaki plan teraz?
Tarnius spojrzał na syna z nutą czegoś nieokreślonego. Strażnicy zdążyli okrążyć ich, a było ich wielu. Ponad tuzin, wszyscy przy broni, ale na wielkie szczęście żaden nie posiadał kuszy czy innej broni, którą mógłby uczynić szkody z odległości.
- Ocero, wspomóż mnie! - rzucił do kapłana Widzący patrząc z nienawiścią na Tarniusa.
Jeden ze strażników, który stał blisko Theodora i szepnął do niego:
- Zajdź zdradzieckiego, szalonego kapłana od tyłu i wyrwij Prawdziwie Widzącego z jego łap…
Ocero spojrzał na Widzącego zimnym wzrokiem, ale nie skomentował jego wypowiedzi.
- Nie możemy go tutaj zabić bo nas rozszarpią. - szepnął do ojca. - Uda ci się ich przekonać, aby zrobili nam przejście? Inaczej coś niemiłego spotka ich ukochanego przywódcę.
Theo wahał się krótko.
-Słyszeliście? To się nastąpcie! Wychodzimy razem z Widzacym i nie chcę widzieć was na naszej drodze!
Z wyrazu twarzy Tarniusa nie dało się nic odczytać, a jedyne co odczuwał Ocero od ojca to chłód i determinacja. Kalkulacja. Młody kapłan jeszcze nigdy wcześniej nie widział swojego opiekuna w takim stanie… i nie wiedział czy powinien się cieszyć, czy przeciwnie.
Słowa Theodora nie sprawiły, że poplecznicy i strażnicy od razu się rozsunęli, ale na pewno sprawiły, że ochroniarz stojący obok Greycliffa i szepczący do niego spróbował go pochwycić. Na szczęście dla Theodora, wyznawca Tymory był zwinniejszy od niego, więc zdołał się uchylić przed strażnikiem, jednak od razu zrozumiał, że stanął w nieciekawej sytuacji. Strażnik, który trzymał już obnażony miecz miał zamiar zrobić porządek z tym młodym zdrajcą…
Tarnius nie odpowiedział Ocero, ale widząc sytuację Theodora wyraźnie postanowił działać. Przyjął najdumniejszą pozę, jaką może przybrać ktoś trzymający sejmitar przy gardle pochwyconego i mówiąc głośno, wprost do zgromadzenia wyrzucił z siebie mocne słowa:
- Czy naprawdę tego nie widzicie? On was tak oślepił? Idziecie za jego słowem? - rozejrzał się po wszystkich. - Bogowie nadchodzą, nadchodzą, aby nas zniszczyć. Nadchodzą, a wy słuchacie słów zdrajcy, który potajemnie oddaje cześć tym bytom! - nie spuszczał jednak z oczu Theodora i Ocero, jakby chcąc mieć pewność, że nie zginą…
Zgromadzenie poruszyło się. Tarnius zasiał ziarno, które namąciło, ale nie sprawiło, że wszyscy ci ludzie uwierzyli bezgranicznie w słowa starego kapłana. Zasiał ziarno, ale ktoś musiał dać mu możliwość wykiełkować.
Upewniwszy się, że żaden ze strazników nie może go chwilowo dosięgnąć Theodor stanął za plecami Widzącego.
-Daj mi sztylet, kaplanie - rzucił w kierunku Tarniusa - To nie pora na ewangelię. Wynośmy się stąd z tym heretykiem na ostrzu noża. Daj sztylet mówię!
Ocero spojrzał na Theodora, poruszył delikatnie dłońmi i momentalnie jego ciało pokryło się zbroją.
- Z szacunkiem kmiocie. Nie jest w pozycji, aby dać ci cokolwiek. - Ocero spojrzał na zebranych wokół siebie - Spójrzcie wokół! Zobaczcie co zrobiliście! Ta rezydencja była niegdyś piękna, a wy w waszym ślepym posłuszeństwie zniszczyliścię ją. Spójrzcie na martwego kapłana u naszych stóp. Nawet jeżeli zbłądził nie zasłużył na śmierć tylko za to, że trwał w tym w co wierzył i chciał pomóc tym, którzy pomocy potrzebowali. - Ocero spojrzał na widzącego- A teraz ty… “Prawdziwie Widzący”. Wyjaw nam swój sekret. Komu służysz?!
-Proszę o wybaczenie - wycedził przez zaciśnięte zęby Theodor - No Prawdziwie Widzący? Komu służysz? Jeśli powiesz, że ludzkości to nie ręczę za siebie.
Spojrzenie, jakie Tarnius posłał Ocero, kiedy ten zwrócił się do Theodora, nie należało do tych najprzyjemniejszych. Zerknął jeszcze na Greycliffa, jakby oczekując najgorszego…

- Ślepi głupcy! - warknął Widzący. - Wasze działania mogą jedynie doprowadzić do zguby śmiertelnych!

Stary kapłan w tym czasie uważnie obserwował ruchy zgromadzonych, którzy ostrożnie, prawie niezauważalnie zaczęli się zbliżać, czego świadomy był także Theodor i Ocero. Sytuacja bez wyjścia… Sytuacja śmiertelna?
Tarnius się do czegoś przygotowywał, czego wyrazem było całkowite skupienie i gotowość mięśni do działania; czego wyrazem było zimno stali sztyletu wciśniętego w dłoń Greycliffa, lód srebrnego symbolu Selune włożonego w dłoń Ocero.
- Dopóki wola Myrkula nie sprowadzi na ciebie zagłady… Będziesz żył. - Tarnius szepnął do ucha Prawdziwie Widzącego tak, żeby usłyszeli to Theodor i Ocero. Cokolwiek to znaczyło.

Po Wysokim Kapłanie Selune nie widzeli śladu strachu, ale napewno zadawał sobie sprawę z powagi sytuacji.

Tylko szaleniec nie zdawałby sobie z tego sprawy.
A Tarnius nie był szalony.
Nie był...
...prawda?
 
__________________
Mother always said: Don't lose!
Seachmall jest offline  
Stary 25-04-2015, 18:13   #146
-2-
 
-2-'s Avatar
 
Reputacja: 1 -2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jeżeli wąż zjadający własny ogon mógł się ciągnąć, tak ciągnęła się chwila, w której Tahir przypatrywał się uważnie młodemu Amandeusowi po słowach jego ojca.

Przeciągle, delikatnie jakby chwiejąc się w pancernych podeszwach
...gotów do natarcia?
przesuwając o pół kroczku, zamiast iść prosto do starca, obchodząc literata, arystokratę i
...oceniając go? Ewaluując?
pod kątem słabości, lub determinacji, czyli kątem mniej jak prostym podszedł do jego ojca.
Wysyłając młodzieńcowi sygnał? Że oczekuje po nim zdecydowania?
Wysyłając starcowi sygnał? Że wyczerpuje jego cierpliwość, a to jego latorośl zapłaci cenę?
Igrając z dwoma więźniami doczesności i własnych słabości?

Tahir nachylił się, znad starca, ku jego bokowi, prawie opierając mu hełm o ramię.

- Nie ma ich tutaj. Przyjmują ważnych gości, by pozbawić ich wiary, starcze. Pośpiesz się. Być może zabiją nas dwóch szybko i jeszcze zdołają zniewolić twojego syna. - wyszeptał do jego uszu, acz tak doniośle, by oczywiście obaj Wildhawkawie słyszeli.

O ile nic nie było pewne w przypadku rycerza śmierci, o tyle najbardziej niepewnym, a więc tym, co przychodziło do głowy, był fakt, że jest o krok od wyrwania starcowi gardła i ruszenia na poszukiwania własną metodą.

Lord Wildhawk spojrzał na Tahira z nutą... obawy? Strachu? Buntu? Starał się oddychać spokojnie, ale każdy jego oddech urywał się pod koniec, jakby ojciec rodziny miał problem z nabraniej dostatecznej ilości powietrza. Czy przez tę chwilę, w trakcie której nie padło ani słowo, zastanawiał się nad kolejnym ruchem? Kolejnym kłamstwem, wykrętem? Czy rozważał na ile jeszcze może igrać z rycerzem śmierci? Czy cierpliwość Tahira dobiegła końca? Czy żyje tylko dlatego, że z jego pomocą szybciej emisariusz odnajdzie winnych tej heretyciej plagi?
Naraltan grając w tę grę wiele ryzykował, chociaż wątpliwe było, aby rozumiał, iż ryzykuje także duszę.

- Przynosisz dyshonor naszej rodzinie, Naraltanie Wildhawk. Okrutna ironia losu, prawda ojcze? - odezwał się nagle Amandeus, którego wzrok wyrażał pełnię pogardy dla własnego rodzica. Był zirytowany, a może po prostu... zawiedziony? Oszukany. - Zdradziłeś Siamorphe, zdardziłeś nas, a i tak brak w tobie pokory i wstydu. Masz nas zaprowadzić do odpowiedzianych za niewiarę, za twoje szaleństwo, za te zniszczenia; zaprowadzić albo powiedzieć mi, gdzie ich znajdziemy, jeżeli brak w tobie tyle odwagi, aby iść dalej. W końcu zdrada jest ci bliska jak kochanka.

Rycerz śmierci przez chwilę wyglądał jak gdyby miał odezwać, ale rozważnie o roztropnie pozostawił to Amandeusowi. Wyglądało na to, że po raz pierwszy od ich nie sięgającej wielu godzin znajomości, i być może naprawdę pierwszy raz w życiu artysty, jak już nieraz Tahir obserwował, coś obudziło człowieka - ze wszelką zdolnością do działania przeciw innym, gdy odrzucił wszelką maskaradę dbania bardziej o innych.
Amandeus nie był już skłonny bronić ojca, choć jeszcze na pewno był skłonny żyć, a że nie widział w Tahirze takiego zagrożenia…

Cała ta sytuacja z dramatopisarzem była niemal nostalgiczna.

Sługa Myrkula postanowił zdać się na Amandeusa, który musiał znać swojego ojca o wiele lepiej, a którego własny ojciec zaskoczył tak bardzo, że będzie teraz dla niego nieobliczalny, i na pewno zdeterminowany pomóc odnaleźć osoby, które musiał obarczać winą za ten stan rzeczy. Wypowiedział swoją groźbę dostatecznie wyraźnie - młodzieniec mógł równie dobrze ją dopełnić wskazując starcowi, że zna go za dobrze by ten mógł ich zwieść.

Tak więc Tahir milczał, czekając, aż Naraltan ustosunkuje się do jego groźby, słów własnego syna, lub własnego wykrzywionego sumienia, dla odmiany oskarżany przez kogoś, na kim paradoksalnie, w wypaczony mu chyba zależy…

Naraltan patrzył na syna z czymś, czemu daleko było do ojcowskiej miłości, chociaż z nim i jego wypaczonym umysłem, nie można było mieć pewności.
- Śmiesz rozkazywać swemu ojcu? Swojej głowie rodu, temu który ci dał tak wiele? - parsknął lord Wildhawk.
- Jesteś tylko karykaturą mojego ojca. - mruknął Amandeus podchodząc do Naraltana. - Powinieneś teraz dbać o swoją nic nie wartą duszę, o ile nie jest już za późno. - spojrzał ojcu głęboko w oczy. - Wiesz co się stanie później? Wiesz co się stanie z tobą po śmierci, kiedy Siamorphe cię nie przyjmie? Nie… Tobie na tym nie zależy, ty się nie boisz. Ty się boisz zostania zapomnianym na tym świecie, a jak sądzisz, czy ród przyzna się do zdrajcy w swoich szeregach? Czy spoczniesz w grobowcu wraz z założycielami? - Amandeus obserwował, jak Naraltan patrzy na niego zupełnie zaskoczony. - Kim chciałeś być a kim jesteś? Na pewno nie Lordem Wildhawk. Wyzbyłeś się tego wraz z momentem, gdy popadłeś w herezję, a jeżel zależy ci, abyś nie został pogrzebany wraz z innymi sprawami, wartymi jedynie zapomnienia, jeżeli zależy ci na tym, co tak długo budowałeś, a teraz doprowadziłeś do ruiny… Powiesz mi teraz. Teraz. Gdzie są odpowiedzialni. Powiesz mi, a ja zobaczę, jeżeli kłamiesz i upewnię się, aby Naraltan nigdy nie był kojarzony z rodem Wildhawk. Nigdy.
Naraltan patrzył z niedowierzaniem na Amandeusa, jakby niepewny, czy ten mówi prawdę, ale coś w oczach jego syna mówiło, że jest on całkowicie prawdomówny. Zanim ojciec zdołał się odezwać jego syn dodał jeszcze szeptem:
- Ratuj ten ród. Ratuj, to co przejąłeś po swoim ojcu. A kiedy uratujesz ród, uratujesz i siebie.
Naraltan milczał dłuższą chwilę zanim odpowiedział ze ściśniętym gardłem.
- Są w mniejszej sali… Tej, w której odprawiane były uroczystości na cześć Siamorphe…
Amandus wyglądał w tym momencie, jakby miał rzucić się na ojca i skrócić jego egzystencję.
- Amandeusie! - emisariusz po raz pierwszy uniósł głos, choć nie przemówił głośniej. Pierwszy raz też użył imienia młodzieńca, który na to wreszcie zapracował.
- Wiesz gdzie to jest. Prowadź. - odczekał chwilę, jak gdyby lodowatym spojrzeniem chcąc ostudzić kipiący gniew młodzieńca, i subtelnie prześlizgnął wzrok ponad jego ramieniem ku oczom jego ojca.
- Ty zaś, bluźnierco… Sam wymyśl, co najwięcej możesz zrobić by oczyścić własne domostwo z herezji i być może, tylko być może, Szlachetna okaże łaskę a Jergal jednak wpisze twe imię do Księgi Umarłych, gdy nadejdzie pora. Kto wie, może jeszcze dziś… - po czym przerzucił płaszcz przez naramiennik odwracając się w stronę, w którą prowadzić miał Amandeus by ruszyć za nim.

Czy Naraltan bał się śmierci? Igrał w końcu z nią, stąpał po cienkiej linie dzielącej go pomiędzy doczesnością a wiecznością, niepomny na możliwość potknięcia.
Czy Amandeus bał się śmierci? W tym momencie był zdeterminowany pozbyć się herezji, jaka zagnieździła się w jego rezydencji, w sercu Opiekuna Rodu. Jeżeli się bał, to nie pozwalał, aby ten strach zaćmił mu umysł. Nie mógł pozwolić.

Naraltan nie wiedział czy powinien iść czy zostać, ale po spojrzeniu, jakim obdarzył go syn musiał uznać, że może być jeszcze potrzebny i działać na korzyść… Czyją? Swojej duszy, swojego rodu, swojego syna czy swoich… przełożonych? Pytanie tylko brzmiało czy posiadał on tyle odwagi, aby próbować zdradzić tych dwóch, za którymi podążał. Kogo bardziej się bał? Tahira i Amandeusa czy Widzących?
Był w końcu kochankiem zdrady…

Amandeus prowadził ich przez ograbioną posiadłość, z której jak za sprawą magii, zdawali się wyparować wszyscy “strażnicy rodu”. Młody Wildhawk przystanął nagle i spojrzał na Tahira.
- Do tej sali prowadzą dwie drogi, a raczej trzy. Jedna, główna, zwykłe wejście, druga jest mniejszym wejściem bocznym od strony, gdzie znajdował się kapłan, a trzecia prowadzi na piętro, z którego można obserwować ceremonię.*
- Nie mogę nic dyktować szlachetnie urodzonemu, który pragnie oczyścić swe progi. Podążaj za mną lub innymi drogami, Amandeusie Wildhawk. Ty musisz oczyścić swój dom z najeźdźców. Mnie... wskaż najkrótszą drogę. - przemówił Tahir, okazując zasłużony szacunek młodemu arystokracie.
Amandeus skinął głową i moment zastanawiał się nad tym, która droga będzie najkrótsza, po czym nie patrząc na ojca dał znak, aby iść za nim. W pewnym momencie zaczął iść jeszcze bardziej ostrożnie, kiedy do uszu trójki doszły rozemocjonowane głosy mężczyzn znajdujących się na przedzie korytarza, który był rozświelany świecą, w przeciwieństwie do miejsca, gdzie się znajdowali ci, co szukali herezji.
Głosy mówiły o niebezpieczeństwie dla Widzącego, o potrzebie pomocy przywódcy, o zgładzeniu szalonego kapłana. Stali przy, jak zauważył Tahir, większych, podwójnych drzwiach najwyraźniej prowadzących do jakiejś sali. Samych strażników było około siedmiu.
- Starczy. - Tahir przyciągnął niższego Amandeusa za kołnierz przed sam swój hełm - Mówią o jednym z moich… sojuszników. Powiedz mi jak iść dalej i znajdź inną drogę.
- Dotarliśmy do końca drogi. - szepnął Amandeus. - Za tymi drzwiami znajduje się ta sala, o której mówił Naraltan. - najwyraźniej młody arystokrata nie chciał nawet określać go mianem swojego ojca. - To główne wejście, więc pewnie prócz tych będzie sporo straży, ale nie wiem co poza tym. Znajdę inną drogę.
- Starczy. - uciszył go Tahir - Czy zależy ci na tych życiach? - zapytał o strażników.
- To nie są strażnicy rodu… To najeźdźcy, który przybrali skóry. - odparł twardo.
- Ilu zdołasz zabić?
- Widziałem, jak z tobą walczyli… Nie są dobrze wyszkoleni. Sądzę, że z trójką sam dam sobie jedynie sam radę. Nie wiem jak więcej.
- Przekonajmy się. Lecz nie wiń mnie, że poszedłeś ze mną. - odparł Tahir, po czym trzymając do teraz Amandeusa za koszulę pochwycił go drugą ręką i wyrzucił z niemałą siłą na środek korytarza, na widok i słuch strażników, nie zostawiając nikomu czasu z wyłamaniem palca, przejściem przez boczną ścianę na drugą stronę i skupieniu się na słuchu by ustalić, kiedy młody arystokrata zacznie walczyć, lub raczej uciekać, i kiedy ucichnie pogoń.

Biorąc pod uwagę dyskusje, które się toczyły, nie będą mieli od razu odwagi przerywać… ceremonii? By donieść o czymś co nie jest zagrożeniem, skoro już za nie uznali Tarniusa.

Nagłe pojawienie się, a raczej wrzucenie, na sam środek Amandeusa sprawiło, że rozmowy ucichły, a strażnicy najwyraźniej skupili całą swoją uwagę na młodym Wildhawku. Pytanie jednak stało, co zrobi Naraltan, który pozostał tam?
Tahir usłyszał jak Amandeus szybko zerwał się na nogi, a strażnicy, choć nie wszyscy, ruszyli w jego stronę. Wildhawk musiał błyskawicznie ocenić swoje szanse przeciwko siedmiu, chociaż obliczenia były proste, i rzucił się pędem w przeciwną stronę, niż było wejście do owej sali. Co interesujące, szybko jego kroki zaczęły się wspinać wyżej, na kolejne piętro, kiedy młodzieniec musiał dopaść schodów. W jego ślady podążył pościg… jednak Tahir szybko zrozumiał, że nie był to pościg siedmiu. Sądząc po głosach pozostałych, przy drzwiach wciąż trwała trójka, najwyraźniej nie chcąc opuszczać teraz posterunku, co oznaczało, że Amandeus pozostał z czterema.
Naraltan najwyraźniej się nie ujawniał.
- Musisz wspiąć się powyżej własnych możliwości, sharifie… - wyszeptał emisariusz tak głośno jak ziarna piasku ocierają się o inne, podniesione na kilka kroków wiatrem tak zwiewnym, że można wątpić czy w ogóle istniał.

Wnet powrócił do korytarza, jedną ręką trzymając płaszcz, którym osłaniał wielkość swej sylwetki, tylko by to okrycie wespół z szybkością nie dało pozostałym jasnego rozeznania, co się dzieje.

Wybiegł ze ściany, ruszając z całą swą nadnaturalną szybkością, bacząc teraz tylko na zaskoczenie i szybkość, a nie finezję, ku oświetlającej pomieszczenie świecy, delikatnemu i jedynemu źródłu niepotrzebnego mu światła, by je ugasić.
Strażnicy zaskoczeni nagłym zwrotem akcji nie zdążyli zareagować, a na pewno nie spodziewali się, że pierwsze, co zrobi nowy przeciwnik, to zgasi ich źródło światła…
Nie było wiele czasu, a miecz był w dłoni. Emisariusz nieomal skoczył na pierwszego, nacierając z całą furią, licząc każde uderzenie serca zmarnowane na zatrzymanie ich.

Ciemność była sprzymierzeńcem Tahira i wiedział o tym, jak i on, jak i musieli sobie z tego szybko zdać sprawę strażnicy, mniej więcej w momencie, gdy furia rycerza śmierci natarła na jednego z nich. Cios, jak widział Tahir był nie dość, że celny, co nie stanowiło problemu dla emisariusza, co skuteczny. Poczynił spore szkody u wartownika, wyrywając z jego ust krzyk bólu i zaskoczenia oraz pewnie strachu, przebijając się przez jego pancerz i zatapiając w ciepłej skórze, dając ostrzu posmakować krwi nieszczęśnika, który stanął na drodze słudze Myrkula. Tahir zobaczył, jak raniony w bok odsuwa się w tył, byle dalej, byle dalej, a dwaj pozostali po omacku próbują zrozumieć gdzie jest ta zjawa i ją otoczyć… Wyglądało to tak, jakby sami nie wiedzieli co teraz począć. Nie tracąc czasu i rytmu wykonanych ciosów ostrzem wykonał szeroki krok ku bliższemu ze strażników, z niewidzianym przez obrońców zamiarem wykończenia go nim drugi będzie mógł wykorzystać przewagę liczebną.
Tahir był śmiercią okrytą całunem ciemności, przedłużeniem woli Myrkula. Ci ludzie sami skazali swoje życia na śmierć, swoje dusze na potępienie.
Nie było odwrotu.

Rycerz Esabha upewnił się, że zostanie dopełnione to, co na siebie sprowadzili.
Stal miecza, który trzymał Tahir wysunęła się z ciała ostatniego strażnika pozwalając mu opaść bez życia na dywan splamiony krwią niewiernego. A to był dopiero początek.

Zamknięte drzwi prowadzące do jego celu, niegdyś zdobne w wizerunki kobiety, odzianej w szaty szlachcianki, błogosławiącej tę rezydencję, były karykaturą samych siebie - jak i Naraltan był - bowiem twarz owej kobiety została brutalnie zniszczona ostrzem heretyckiego miecza tak, aby stała się nie do poznania.

Ale Tahir… Tahir wciąż czuł na sobie spojrzenie jej wyłupanych oczu, jak i wyłupane zostały oczy jastrzębia; spojrzenie, którego znaczenia mógł się tylko domyślać. Był czas, gdy takie omeny mogłyby zwiastować wiele rzeczy, gdy zwracał na nie uwagę, gdy lękał się, rozważał i próbował odgadnąć przeznaczenie jak niemal każdy śmiertelny.

Lecz ciężko było zmierzyć zabłąkane lata, od których wiedział z absolutną pewnością, że jedynym co jest na końcu każdej drogi jest śmierć.

Nie wahając się, nie zwalniając ani na chwilę gdy ostrze wysunęło się z nieosłonionego boku ostatniego z wartowników, nie dbając o dobicie pierwszego, uciekiniera ruszył prosto przez drzwi ostatni raz wyłamując palec w pancernej rękawicy by przez nie przejść z łatwością z jaką człowiek przechodzi przez mgłę.
 
-2- jest offline  
Stary 25-04-2015, 22:31   #147
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Trójka… Azul Gato może zdołałby się z nimi rozprawić, ale kosztem kolejnych zaklęć i sił.
A nie wiadomo było, czy to ostatnia trójka, więc awanturnik wolał ich ominąć, niż się z nimi potykać. I chyba teraz była ku temu najlepsza okazja, bowiem rozmawiali. I ich czujność z racji tego była mniejsza.
Niestety, ominięcie ich nie było prostym zadaniem. Stali oni w korytarzu tak, że nie było mowy, aby nie zauważyli Azul Gato. Można było oczywiście zagłębić się w rezydencję, ale Gaspar nie znał jej planu i nie wiedział, czy gdzie indziej nie będzie innych, gotowych mu przeszkodzić. Mógł za to spróbować jednak przejść jakby nigdy nic, udając jednego z nich, ryzykując, wystawiając na próbę swoją grę aktorską.
Zrobił więc coś innego...Ruszył do przodu zataczając się i przygarbiony, by ukryć fakt, że jedynie płaszcz nie był jego… i twarz z posturą oczywiście.
- Atakują! Zabójcy… od frontu…- charczał udając ciężko rannego.- Zatrzymaliśmy… ale nie utrzymamy się długo.
Oparł się o ścianę “z trudem utrzymując się na nogach.”
Strażnicy i trzeci mężczyzna spojrzeli w osłupieniu na Azul Gato, ale ochroniarze od razu wyciągnęli broń. Przez chwilę wydawało się, że mają zamiar zaatakować Gaspara, że przejrzeli jego przebranie, ale nic takiego nie miało miejsca. Wyminęli “rannego” i rzucili się pędem w stronę, z której przyszedł dramatopisarz, w stronę wyjścia z posiadłości. Trzeci natomiast nie ruszył się z miejsca, tylko obserwując Gaspara zapytał suchym tonem… a raczej stwierdził fakt:
- Jesteś w stanie iść. - rzucił. - Pozbieraj się, nie umrzesz. Musimy dotrzeć do Prawdziwie Widzącego, musisz mu zdać raport. Nie mazgaj się i nie wykrwawiaj. Pomogą ci na miejscu.
-Pot.. Potrzebuję..- Gaspar zacisnął zęby z bólu. W końcu po chwili wydyszał.- Potrzebuję wsparcia.. sam… nie dojdę.
Dla bardziej lepszego obrócił się plecami do niego, , by dyskretnie użyć kuglarstwa na ścianie i zostawić na niej… “plamę krwi”.
Mężczyzna spojrzał na to, ale jego mina wyrażała, że za nic ma zdrowie kolejnego ze strażników, za jakiego miał Gaspara. Niemniej skinął głową i wyciągnął doń dłoń (nie podchodząc jednak) na znak, że mu pomoże… ale niechętnie.
- Ruszaj się, czasem trzeba cierpieć za dobro sprawy, żeby ci bogobojni głupcy nie sprawili, że wszyscy zapłacimy cenę za ich ślepotę. Podejdź i idziemy.
Skulony Gaspar z trudem podszedł do mężczyzny. Drżał i potykał się zbliżając w każdej chwili gotów do nagłego ataku, gdy tylko mężczyzna okaże podejrzenie. Na podorędziu miał bowiem czar na taką właśnie okazję.
Mężczyzna jednak nie okazał grama zainteresowania osobą Gaspara. Jak tylko zaczął mu pomagać iść, nie spojrzał na niego ni razu. Nie był nawet trochę zaniepokojony, a jedynie całkowicie pewny siebie.
Nie mówił także Gasparowi gdzie tak naprawdę idą.
- Strażniku. - odezwał się nagle tym lodowatym głosem mężczyzna, całkowicie pozbawionym troski czy jakiegokolwiek ciepła, które świadczyłoby, że zachował gram człowieczeństwa. - Czy podczas swojego patrolu, zanim rozpoczęło się to, o czym raportujesz, zauważyłeś gdzieś Lorda Wildhawk?
- Nie… ale słyszałem odgłosy walki i krzyki… być może i jego głos. Tak mi się wydaje. Potem... się wdarli zamaskowani, brutalni i bezlitośni. Może Lord Wildhawk był między nimi, ciężko było stwierdzić, było ciemno i to stało się tak szybko. Ani chybi ktoś najął bandytów ze Skullport.- Wyrmspike starał się brzmieć dramatycznie i ze strachem w głosie.
- Najwyżej go straciliśmy. Mała szkoda. - odparł mężczyzna, najwyraźniej uspokojony faktem, że pewnie chodziło o bandytów ze Skullportu. - Będziesz musiał wejść po schodach.-
- Postaram się.- jęknął z “bólu” Gaspar i powoli zaczął robić kolejne kroki w górę, stawiając z trudem każdą nogę i podpierając się dłonią o ścianę.

Wspięli się wyżej, po schodach, mijając pokoje i saloniki. Gaspar nie wiedział gdzie się wspinają i kiedy dotrą do celu podróży. Mężczyzna zaś nie kwapił się z udzieleniem odpowiedzi. Nie mogli iść długo, ale dla Azul Gato wydawało się, że ta rezydencja nie ma końca. Było ciemno, a jedynie świeca w świeczniku trzymana przez tego mężczyznę dawała trochę światła. Zdawało się, iż nawet światło Selunie brzydzi się tego miejsca, omijając je skrzętnie.
W pewnym momencie ciszę przeszył dźwięk. Odgłosy kroków, zbliżające się. Przewodnik Gaspara uniósł świecznik, chcąc oświetlić więcej i czekał, aż w polu światła pojawiła się sylwetka starszego już mężczyzny, w ubraniach, które kiedyś musiało być piękne i lśnić szlachectwem, jak i sama rezydencja. Czarne włosy miał już przyprószone siwizną, a jego spojrzenie wyrażało furię.
Wyraźnie ostatnie chwile go nadwyrężyły, bo wyglądał na zmęczonego, zestresowanego, ale to nie przeszkodziło mu w gromadzeniu sobie czystej nienawiści.
- Lordzie Wildhawk. - odezwał się przewodnik Gaspara z nutą pobłażania w głosie. - Co się dzieje?
- Bogobojni, zdrajcy ludzkości, zdrajcy śmiertelnych, chcą dostać się do Prawdziwie Widzącego. - wyrzucił z siebie władca rodu. - Rycerz w czarnej zbroi i mój syn. Obu trzeba zabić. - spojrzał na Gaspara. - Pozbieraj się, już. Trzeba zamordować Amandeusa. Do tego drugiego już idzie wsparcie dla naszych.
Amandeus prócz koloru włosów w niczym nie przypominał ojca.
- Tak...Lordzie Wildhawk.- cichy szept i szybkie wysunięcie rapiera, magia już uaktywniona i magia już aktywna połączyły się razem w splocie tworząc zabójczą mieszankę. Wyciągnięte ostrze rozbłysło błyskawicami i uderzyło w kierunku niczego niespodziewającego się przewodnika Gaspara.
Faktycznie, ani Lord Wildhawk, ani tym bardziej przewodnik nie spodziewali się ataku ze strony rannego strażnika. Ta chwila, ta kluczowa chwila okazała się być krytyczna dla przewodnika.
Nie miał on szans w tym starciu.
Zabójczy cios przeszył mężczyznę, pozostawiając go na pastwę czasu i łaskę Myrkula… Gato szybko odwrócił spojrzenie na Lorda Wildhawk, żeby zobaczyć, iż przyjął on pozycję obronną, trzymając wyćwiczoną ręką bogaty miecz, zapewne rodowy; pozycję, którą już Gaspar widział nie tak dawno temu…
- Radzę rzucić tą wykałaczkę.- stwierdził ironicznym tonem Azul Gato prostując się.- Nie zamierzam się tu bawić w pojedynek. Po prostu uśmiercę cię jednym czarem jeśli nie zaprowadzisz mnie tam gdzie iść zamierzam.
- Ile ci Amandeus zapłacił, że się tu przypałętałeś? - syknął lord, nie opuściwszy miecza.
- Ach… dama w opałach, złapana przez złych bandytów. Czyż istnieje lepsza scena dla Azul Gato do zabłyśnięcia?- uśmiechnął się bezczelnie Gaspar pozwalając rozproszyć się zaklęciu i odsłonić swe prawdziwe zamaskowane oblicze.
- Naprawdę… - parsknął stary Wildhawk. - Amandeus ma przyjaciela. Niesłychane. I to jakiego! Z samego dna rynsztoka. - zmrużył oczy. - Urocze.
- W zasadzie… to koty omijają rynsztoki. Wolą dachy.- uśmiechnął się bezczelnie Gaspar.- Ale nie przyszedłem tu na towarzyskie pyskówki. Racz rzucić broń i zaprowadzić mnie do kapłanki, a i będąc dobrym gospodarzem zabawisz mnie opowieścią o tym co się dzieje tutaj.
- Zapomnij, broni nie rzucę na pewno i nie wiem, o której kapłance mówisz. Może jest wraz z Prawdziwie Widzącym… - uśmiechnął się nieprzyjemnie lord.
- To nie była prośba.- rzekł współczującym tonem Azul Gato i trzymając rapierem szlachcica na dystans zaintonował kolejny czar, tym razem posyłając kwasową strzałkę prosto w szlachcica. Po czym dodał.- Mam jeszcze wiele takich zaklęć i bardzo mało cierpliwości do tutejszych rezydentów, miej to na uwadze proszę.
Lord syknął rażony kwasem, ale zachował godność… a przynajmniej to, co z niej pozostało. Schował ostrze do pochwy.
- Na tyle możesz liczyć, pchlarzu.
- Ruszajmy do tego prawdziwie widzącego…- mruknął Gaspar.- Ino żywo… póki jesteś żyw jeszcze.
Lord ruszył w kierunku, z którego przyszedł.
- Pocieszeniem dla mnie jest, że jak i ty, jak i twój przyjaciel zostaniecie zniszczeni przez tych, których wielbicie przy ołtarzach, o ile ktoś wam łaski nie okaże, jak ja zamierzam okazać ją swemu synowi.
Gaspar nie bardzo rozumiał o czym bredził ów Lord, więc wzruszając ramionami rzekł.- Mów jaśniej… jeśli już masz grozić. Bo twe słowa są w sumie bełkotem.
- Nie rozumiesz, bo nigdy nie usłyszałeś Prawdy. - mruknął lord. - Prawdy, że bogowie zstąpili na Toril tylko po to, aby wyłonić spośród siebie na drodze krwi władcę… i niszcząc przy tym śmiertelnych. - pokręcił głową. - Ale nie sądzę, że ktoś taki jak ty zrozumie.
- Bogowie? Zstąpili? I potykają się między sobą niczym gladiatorzy na arenie?- Gaspar pokiwał głową z niedowierzaniem.- Wszyscy? Od Lathandera po Sune? Nie wiem jakie to zioła palisz w swej fajce, ale zdecydowanie powinieneś odstawić. Zakładając że zstąpili, co byłoby zdecydowanie widoczne, bo są bogami… to reszta jest niedorzecznym bełkotem. Bogowie mają swój etos… przekazywany wyznawcom. Nie każdy z nich jest szalonym Bhaalem, czy też opętanym żądzą władzy Bane’m… Zdecydowanie większość bóstw dąży do czegoś lepszego niż jakieś głupie potyczki.
- Kiedy będzie za późno… zrozumiesz. Przed śmiercią czy po niej. Jeżeli nie wyrzekniesz się wszystkich bogów póki jest czas, jeżeli będziesz trwał w ich obłudzie i iluzji, staniesz przed losem, który ci zgotują w imię swojej wojny.
- Jeśli wyrzeknę się bogów, trafię do Piekieł lub Otchłani… lub na jak wszyscy heretycy.- Gaspar stwierdził oczywistość.- Więc to żadna alternatywa.
- Głupi, głupi jak mój syn… - mruknął lord prowadząc dalej Azul Gato. - Jeżeli zrozumieli to kapłani, zrozumiesz kiedyś i ty, i jak oni porzucisz bogów.
- I porzucić dla kogo? Czego? Demonów, czartów? Kiepski wybór.- wzruszył ramionami Wyrmspike.
- Wyrzekłem się Siamorphe, jak i mój syn powinien, ale jest on tak ślepy, jak i ty… bo-ha-te-rze. - zaśmiał się nieprzyjemnie Wildhawk… nie było trzeba być szczególnie domyślnym, aby zrozumieć, że najwyraźniej stary lord oszalał. Niemniej niepokojące było to co się kryło za tym szaleństwem. Gaspar wątpił, by stary Wildhawk sam wpadł na tak pokręconą ideę z walczącymi bogami. Ktoś mu ją musiał podsunąć.
- Siamorphe pewnie się załamała twoją herezją.- odparł ironicznym tonem Gato.
- Siamorphe zginie. - szepnął Wildhawk, ale więcej nie odezwał się ani słowem.

Lord prowadził Azul Gato w sobie tylko znanym kierunku, a coś w jego postawie mówiło, iż pała pełnią nienawiści skierowanej ku… komu? Gasparowi? Amandeusowi? Kot nie wiedział. Usłyszał natomiast w pewnym momencie rozchodzące się po korytarzu dźwięki walki- sapnięcia, szczęk stali, a walka musiała być zażarta i brały w niej udział więcej niż dwie osoby. Lord Wildhawk nasłuchiwał uważnie, najwyraźniej na coś oczekując, ale widać było, że tego nie otrzymuje ku swojej irytacji.
Rozległ się łomot upadku kogoś na podłogę, a ojciec Amandeusa ruszył w tamtą stronę.
Gasparowi nie pozostało nic innego, tylko podążyć za starcem, przeklinając cicho pod nosem.
Kiedy docierali na miejsce do ich uszu zaczęły dochodzić odgłosy zażartej walki. Znajdowali się teraz w bardzo wąskim korytarzu, w którym dwie osoby idące obok siebie mogły zmieścić się tylko na ścisk. Wildhawk szedł pierwszy, trzymając dłoń na schowanym mieczu.
Później nadeszło zrozumienie.
Wpierw obaj zobaczyli leżącego na posadzce strażnika, który trwał bez życia z przeciętym gardłem, a jego otwarte oczy wyrażały pełnię zdziwienia. Kilka kroków później, szybkich kroków, jakie powziął Lord Wildhawk, oczom obu ukazały się jeszcze dwa ciała- także strażników, uśmierconych ostrą bronią… a Lord Wildhawk warknął z irytacją, przeklinając niekompetencję poległych.
Ktoś walczył z całych sił, z pełnią swoich możliwości.
Oczom Gaspara wreszcie ukazała się scena walki. Zobaczył jednego z tych strażników, rannego, ale wciąż sprawnego, za wszelką cenę próbującego ukrócić życie swojego przeciwnika. Nie mającego litości, nie mającego sumienia.
Przez moment jeszcze Azul Gato nie wiedział z kim ten ochroniarz walczy, do czasu, gdy na chwilę nie zdołał przejrzeć przez ten ciasny korytarz, o ile wcześniej złość starego Wildhawka nie podpowiedziała mu wystarczająco.
Zobaczył dzikiego jastrzębia, walczącego z całą furią, z całą determinacją jaka w nim pozostała, walczącego o przetrwanie i coś jeszcze, co Gaspar widział w jego oczach, ale nie rozumiał. Widział rannego jastrzębia, skupionego tylko na swoim przeciwniku, który musiał sobie poradzić z całą czwórką wybijając każdego pojedynczo. Bez litości, jak i tamci jej nie mieli.
Zobaczył Amandeusa.
Gaspar naprawdę nie miał na to czasu… ta misja trwała zbyt długo więc, rozwiązał sprawę szybko, przywołując swą moc i posyłając w przeciwnika Amandeusa grad magicznych pocisków.
To był koniec strażnika, który z taką zażartością próbował zabić. O ile magia Gaspara nie dopełniła dzieła, to wyrządziła szkodę, a najważniejsze, że wybiła przeciwnika Amandeusa z rytmu, co ten wykorzystał natychmiastowo. Cios był celny, cios był szybki i śmiertelny. Młody Wildhawk także musiał wiedzieć, że przeciąganie tego nie jest na jego korzyść. Kiedy tylko strażnik opadł bez życia na posadzkę, Amandeus próbując złapać oddech spojrzał w stronę swojego ojca i Gato, ale zakrwawiony miecz wciąż trzymał w pogotowiu.
Nic nie powiedział.
- Przedstawiać was nie muszę, więc… może drogi Wildhawku seniorze, ruszymy dalej do tego widzącego i uwięzionej kapłanki?- zapytał z uśmiechem Wyrmspike.
Stary Wildhawk nie odpowiedział, wpatrując się w swojego syna. Z nienawiścią? Z pogardą? Wyszarpnął nagle miecz z pochwy, niepomny na Gaspara. Amandeus ciężko oddychając skrzywił się na ten widok, ale nie odezwał się ni słowem, za to jego ojciec wyraźnie w każdej sekundzie mógł rzucić się na syna.
Amandeus jedynie przelotnie zerknął na Gato.
Czubek rapieru Gaspara trącił seniora w ramię.
-Dysputy później, teraz prowadź. Pamiętaj, że nadal jesteś moim więźniem. -przypomniał Wyrmspike.- Resztę wyjaśnicie sobie później.
Potem zwrócił się do Amandeusa.-Możesz iść?
- Mogę i będę. - mruknął młody arystokrata i spojrzał wgłąb korytarza, który ciągnął się za nim. - Nie skończyłem oczyszczać domu.
- Miło widzieć zdrowe zamiłowanie do czystości.- rzekł z uśmiechem Azul Gato, po czym zwrócił się do starego szlachcica.- To idziemy?
- Gato. - odezwał się Amandeus zmęczonym, ale determinowanym tonem. - Nie potrzeba ci tego starca. Chodź za mną. - zrobił kilka kroków wgłąb korytarza, aby przystanąć jeszcze na chwilę i nie odwracając głowy powiedzieć do Gaspara. - Tylko go rozbrój.
- Ty go rozbrój i ogłusz…- mruknął w odpowiedzi Gaspar.- Mnie jakoś nie chce oddać broni, a nie chcę go zabijać. Jako zakładnik może być jeszcze użyteczny.
Amandeus spojrzał wreszcie na Gaspara. Gdzieś uleciało jego, specyficzne, poczucie humoru, gdzieś uleciała zadziorność, zastąpiona czymś zgoła innym.
- Mnie też nie odda, chyba że go zabiję. A mam ochotę. - mruknął młody Wildhawk i nie mówiąc nic więcej ruszył szybszym krokiem przed siebie.
-Ojcobójstwo nie przystoi bohaterom.- wzruszył ramionami Wyrmspike i trącił starca rapierem.- No rusz się. Nie zaufam ci na tyle by zostawić za swoimi plecami, a ogłuszyć nie jestem w stanie. Ale nie zawaham cię zabić w ogniu walki, więc… nie wchodź mi w drogę.
Stary Wildhawk warknął coś pod nosem, ale ruszył tak, jak chciał Gaspar. Krok w krok za swoim synem, imitując jego chód.
Nie minęło dużo czasu, jak Amandeus zatrzymał się przed ustawionymi na wprost korytarza podwójnymi, choć niezbyt wysokimi, drzwiami, zdobionymi pięknie wizerunkami kobiety odzianej w szlacheckie szaty, jakby błogosławiącej pomieszczenie; kobiety, której twarz została wyrąbana okrutnie.
- Azul Gato. - cichy głos Amandeusa dotarł do uszu Kota. - Będziesz miał swoją chwałę, czego tak pragniesz. Bohaterze.
- Oczywiście… tego właśnie pragnę.- mruknął Gaspar bez przekonania w głosie i mając głęboko w poważaniu opinię Amandeusa o nim. Delikatnie pchnął drzwi.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-04-2015, 22:03   #148
 
Quelnatham's Avatar
 
Reputacja: 1 Quelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetny
Erilien en Treves, Quelnatham Tassilar

- Ach nareszcie! Znalazłem go! -Zawołał wreszcie wieszcz. Opuścił wyciągnięte ręce robiąc gest jakby chwytał dłońmi jakąś niewidzialną nić. - Chodźmy!

Erilien i Aeron zgodnie ruszyli za Quelnathamem, który najwyraźniej dzięki łasce magii poznał drogę, mającą zaprowadzić ich do Ocero. Kapłanka, która ich tu przyprowadziła podążała za nimi, nie mówiąc nic, najwyraźniej widząc w ich trójce szansę ratunku dla Ocero i Tarniusa.
Jeżeli zaś o Ocero chodzi...
Żadne z nich nie wiedziało, co zastaną po dotarciu do celu, a na pewno nie wiedział Erilien z Quelnathamem, ale przecież gdyby Aeron widział w snach cokolwiek, powiedziałby im wcześniej prawda? Tak czy inaczej musieli dojść do miejsca, w które byli prowadzeni przez magię wieszcza, żeby upewnić się, co tak naprawdę stało się z dwoma kapłanami. Mogli potrzebować pomocy, mogli być w zdrowiu i bezpieczeństwie, mogli umierać.
I mogli mieć tylko nadzieję w nadciągającej odsieczy.

Dotarli do dzielnicy szlacheckiej, gdzie posiadłości przyćmiewały swoją potęgą domostwa zwykłych mieszkańców Miasta Wspaniałości. Czy to możliwe, że w takim miejscu, mogło czaić się zło, które ostrzyło kły na dwóch kapłanów Selune? Mijali rezydencje, usypiające powoli, niektóre wciąż oświetlone równomiernie, chociaż wyraźnie szykujące się do snu. Wszędzie panował spokój i cisza. Tutaj nic przecież nie mogło się dziać, nie mogło!
...prawda?

Wtedy też zdali sobie sprawę, że przez całą drogę nie zauważyli jednego.
Strażników.

Kroki Quelnathama zaprowadziły ich w końcu ku jednej z rezydencji. Wszystkie inne skrzętnie omijali, bez zainteresowania, ale ta konkretna przykuła uwagę wieszcza, jako że do niej prowadziła go magia.
Budynek tonął w ciemności, prawie całkowicie, a nieliczne, bardzo blade światła z trudem przeciskały się przez ciężkie zasłony, jakimi obwarowano okna. Było tu cicho, ale ta cisza nie przywodziła na myśl spokojnego, bezpiecznego snu, chociaż również zdawała się być snem.
Czystą postacią śmierci.
Ogród posiadał swoją własną definicję ciemności. Nawet światło Selune zdawało się go omijać, nieśmiało tylko zaglądając swymi promieniami w jego podwoje. Bojąc się? Czując odrazę?
Ogród jednak nie spał. Ogród czuwał, jak i czuwały sylwetki, które co pewien czas elfy mogły dostrzec poprzez ten mrok.

Zamknięta brama nosiła na sobie znamię rodu, prezentując jego herb, który jednak z jakiegoś powodu wydawał się nie być tak dumny, jaki być powinien.

Jastrząb przygotowujący się do pochwycenia ofiary zdawał się być bliski upadku.
- Tutaj Czcigodny? - Paladyn na wszelki wypadek wolał się upewnić niż tłumaczyć później dlaczego wtargnął na teren nie swojej posiadłości.
- Tak prowadzi zaklęcie poszukiwania. - przytaknął wieszcz. - Przygotujmy się. To dom ciemności i niebezpieczeństw, rzeczywiście wygląda jak siedziba myrkulitów. - ostrzegł towarzyszy i splótł jedno z ochronnych zaklęć.
Aeron przez chwilę zapatrzył się w symbol, jaki zdobił bramy posiadłości, po czym mruknął cicho.
- Najpierw musimy tam się dostać. - spojrzał na dość wysokie mury i zamkniętą bramę. - I nie sądzę, abyśmy zostali radośnie przyjęci. - po czym wrócił do obserwacji symbolu.
- Zaiste… en Treves będzie miał wreszcie wyzwanie… Znasz ten herb Aeronie? tak długo się weń wpatrujesz.
Pół elf powoli przeniósł wzrok na Quelnathama.
- Po prostu… Wydawał się znajomy. - spojrzał ponownie na symbol. - Ale musiało mi się wydawać.
Tymczasem Erilien przypatrywał się bramie w całkiem innym celu. Przyzwyczajony był, że elfie posiadłości na Evermeet dysponowały mechanicznym lub magicznym sposobem powiadamiania właściciela iż goście czekają pod bramą. Właśnie czegoś takiego teraz wypatrywał. Po chwili mag domyślił się o co chodzi paladynowi i postanowił wyprowadzić go z błędu.
- Echem. Czekam aż wyważysz wrota Erilienie, albo chociaż zadzwonisz czy zakołaczesz. Nikt nas tu nie oczekuje, a przynajmniej nie zamierza nas mile powitać.
- Czcigodny! - Paladyn aż syknął z oburzenia. - Tak się nie godzi, wszak mogą tu mieszkać ludzie którzy stali się jedynie ofiarami podstępnych knowań, a nawet jeśli nie to nie powinniśmy zachowywać się jak barbarzyńcy. Wszak z każdym wypada najpierw zamienić słowo, nawet jeśli to wróg. To przecież nie drowy!
Wieszcz uśmiechnął się w dziwny sposób.
- Dziwne, że akurat tego jesteś pewny… ale dobrze. - Quelnatham pstryknął palcami zapalając światło na czubku wskazującego. Wciąż jednak nie widział dobrze żadnego z tych, jak mniemał, strażników. Zawołał więc donośnie: - Dobry stróżu podejdź proszę do bramy. Szukamy rycerza, który ponoć tu bywa.
Żaden głos się nie odpowiedział.
- Może jednak jest tu jakiś sposób na powiadomienie właścicieli… - Rozejrzał się raz jeszcze paladyn.
- Erilien. - odezwał się nagle Aeron, nie patrząc na paladyna. - Czy naprawdę sądzisz, że mamy czas na te bzdury? - głos miał poddenerwowany.
- Istotnie… jednak dobre wychowanie nakazuje… - Widać było, że walczy sam ze sobą. Najwyraźniej szlachta elfia tak jak i dowolna inna miała wrodzoną niechęć do nachodzenia im podobnych. Zapewne dlatego, że sami woleli zyć w spokoju. - Trudno, jak trzeba to trzeba, odsuńcie się. - I w chwili gdy skończył mówić wyciągnął przed siebie dłoń kierując ją w stronę zamka w bramie po czym wyzwolił ognisty pocisk. Pierwszy oczywiście nie miał nawet szansy by uszkodzić bramę jednak Erilien ponawiał tą czynność raz za razem aż metal nie ogrzał się na tyle by ustąpić.
Aeron pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z decyzji Eriliena, patrząc na ustępującą bramę.
- Nie możecie zginąć. Nie możecie. - wyszeptał, najwyraźniej do towarzyszących mu elfów.
Kiedy brama zaczęła ustępować paladyn potraktował ją niezwykle brutalnie, podeszwą buta. Nie było już odwrotu więc i nie zamierzał tracić więcej czasu na przejmowanie się tym co wypadało czynić goszcząc w posiadłości szlachty. Ruszył przed siebie jednocześnie recytując zaklęcia ochronne.

Nagle Erilien poczuł, jak jego brat łapie go za ramię zanim ten zdążył przekroczyć bramę. Silnie, stanowczo.
- Nie umieraj… - szepnął. - Nie, nie. Nie możesz. - spojrzał mu w oczy roztrzęsiony trochę. - Gniazdu jastrzębia niestraszna zima.
- Nie mogę umrzeć teraz gdy nasz bóg czeka na mnie! - Uspokoił go paladyn a w jego słowach było tyle pewności, że można by uwierzyć, iż nawet śmierć nie powstrzymałaby Eriliena.
Aeron jednak spojrzał smutno na Eriliena. Czy mu wierzył? Musiał, słowa paladyna były tak pewne… więc jaki był problem?
- Na pewno… - szepnął ni to do siebie, ni to do Eriliena, ale w tym szepcie ukryty był jakiś ból.
- Aeronie, nie musisz się przejmować. Moje życie jest służbą memu bogu i zakończy się tylko wówczas gdy tak postanowi Corellon. - Nie zwlekając dłużej, paladyn ruszył dalej. Dobył również broni by torować sobie nią drogę jeśli zajdzie potrzeba.
Pół elf zerknął jeszcze na Quelnathama, ale zachował milczenie, sam chwytając za broń ruszył za Erilienem do wnętrza ogrodu. Mag również sięgnął po miecz. Młodzieniec znów go niepokoił, ale może to tylko posępna aura tego miejsca tak na niego działała. Wieszcz obejrzał się za siebie, gestem dłoni zmultiplikował swój obraz i ruszył w mrok.
Aeron jeszcze na chwilę przystanął, aby jak Quelnatham spojrzeć za siebie. Na jego twarzy malował się niepokój,kiedy nie zobaczył tego, czego się zobaczyć spodziewał. Ruszył jednak dalej, nie mówiąc ani słowa.

Cała trójka znalazła się w środku ogrodu, na czystej drodze do głównego wejścia, które usilnie starało się onieśmielić patrzącego potęgą rodu, ale z jakiegoś powodu nie było w stanie. Stalowy wizerunek jastrzębia, jakim było zdobione wydawał się prezentować słabe zwierzę, nie zaś gotowego na łowy drapieżnika… a może to było tylko złudzenie nocy?
Zagłębili się, pozostawiając za sobą zniszczoną brutalną mocą bramę, a mając przed sobą sprawy, których świadomi nie byli.

Erilien nie od razu spostrzegł to, co zauważył Quelnatham i Aeron, ale po chwili i do niego dotarło zrozumienie. Ruch sylwetek ukrytych w mrokach ogrodu, nikły szelest krzewów, poczucie zagrożenia, które przeszyło elfy. Milczące zagrożenie.

Paladyn naprzeciw siebie, na końcu drogi do drzwi zobaczył… osobę ubraną w czarną jak noc zbroję skórzaną, w ciemne ubrania niekrępujące ruchów z narzuconym na głowę kapturem płaszcza, trzymającego długi miecz. Niepewne było czy ta stal kiedykolwiek zaznała krwi, ale na pewno teraz łaknęła jej.

Chociaż jej właściciel nie przeszedł do ataku.

Sześciu mu podobnych niespiesznie ustawiało się na pozycjach, okrążając tych, którzy przybyli pomóc kapłanowi Selune.

- Odstąpcie jeśli wam własna skóra drogą jest! - Zawołał paladyn, wychodząc z założenia, że powinien dać szansę przeciwnikom.
- Opuść to miejsce… elfie. - odezwał się stojący naprzeciwko Eriliena mężczyzna. - Wraz ze swoimi towarzyszami. Nie ma tu nic dla was.
- Dokładnie taki mam zamiar. Problemem jest tylko to, że jeden z mych towarzyszy znajduje się tutaj i właśnie po niego przyszliśmy. - Paladyn wzruszył ramionami i rozłożył ręce w bezradnym geście, w między czasie podczas tej wymiany zdań starał się ocenić jak najlepiej będzie zaatakować przeciwników. - Oczywiście jeśli zechcecie przyprowadzić tu Czcigodnych Ocero i Tarniusa w pełni zdrowia wówczas opuścimy to miejsce nawet szybciej.
Przez chwilę mężczyzna milczał, jakby zastanawiał się czy dobrze kojarzy wspomniane osoby zanim się ponownie odezwał znudzonym tonem:
- Tylko widzisz, elfie, Tarnius i osoba, z którą tu przyszedł, bo rozumiem, iż to jest właśnie ów Ocero, przybyli tutaj z własnej woli i tylko z własnej woli wyjdą.
- Wiec z pewnością nie ma najmniejszego problemu aby powiedzieli nam to osobiście, prawda? I racz wybaczyć, że nie darzę zbytnim zaufaniem potencjalnych porywaczy, taka już natura mej służby.
- Obawiam się, że to niemożliwe, ale wrócą pewnie niedługo… - mruknął mężczyzna, po czym zadał pytanie, które wydawało się zupełnie niezwiązane ze sprawą. - Jak silna jest twa wiara, elfie? Jak nisko pokłaniasz się swemu boskiemu patronowi, o ile takiego posiadasz?
- Rozumiem... - Odrzekł Erilien z rezygnacją. - Wybaczcie jeśli moje działania was urażą. - Skończywszy mówić, nakreślił w powietrzu magiczne symbole i wypowiedział zaklęcie które Aeron znał już dość dobrze, zaklęcie przemiany.

Wtedy rozpętało się coś, czego żaden z obecnych raczej nie przewidział. Otaczający Eriliena, Aerona i Quelnathama rzucili się, aby powstrzymać zagrożenie, które miało się zmienić z pozornej ofiary w drapieżnika. Wszystko poszłoby znakomicie dla Eriliena, gdyby sprawy nie przybrały nieoczekiwanego obrotu. Czuł jak magia przepływa przez niego, czuł jak cała przemiana ogarnia jego ciało - tak, jak to było zawsze.
Nie w tym wypadku.
Eriliena ogarnął potworny ból, przeszywający go na wskroś. Jego zmieniające się ciało zamarło, po czym nastały spazmatyczne drgawki w rytm pulsującej magii je oplatającej. Elf nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczył. W pewnym momencie poczuł ukłucie strachu, kiedy zmiana zdawała się nie dobiegać końca.
Był w środku przemiany, trwającej zbyt długo, zbyt boleśnie. A wrogowie byli o sekundy, aby zatopić ostrza w ciele… elfa? Aeron starał się ustawić tak, żeby jakkolwiek ochronić paladyna i zapewne podobną rzecz planował Quelnatham… Ale co powinien zrobić Erilien? Czekać? Poniechać?
Czy będzie w stanie zwyciężyć w tej walce?
Rozpadał się, ciało traciło formę, krew płynęła dziwnymi arteriami a wszystko zdawało się trzymać w całości wiązane jedynie bólem. Nie mógł kontrolować ciała ni magii która go wypełniła i przemieniała. W tym wszystkim odnalazł jednak coś czego nie mógł się tu spodziewać.
Spokój.
Gdzieś wewnątrz jego duszy, w najbardziej niedostępnym zakamarku w którym schronił się jego umysł przed bólem targającym ciałem. W tym miejscu był wolny od niszczycielskich żywiołów. Jedynym czego doświadczał była niezwykła harmonia istnienia, tam też poczuł ponownie istotę która już kiedyś pomogła mu wrócić z krawędzi. Tego którego wysłał sam Corellon, tego który był częścią Eriliena. Lecz może nie do końca…
~ Pomóż! - Zawołał całym swoim jestestwem wzywając zarówno boskiego patrona jak i jego wysłannika który żył w nim.
Erilien czuł się w tym momencie naprawdę słabym i nieistotnym bytem w morzu bólu, pośród wszystkiego, co się z nim działo, a czego pojąć nie był w stanie… nawet jeżeli skupiałby się na tym właśnie. Każda chwila była wiecznością. Czy jeszcze żył? Czy umierał? Czy wróg zabił już jego towarzyszy? Czy świat już zapadł się w sobie, tak jak i zapadał się en Treves?
Nie mógł, nie mógł, przecież go nie pozostawią!
...prawda?
Poczuł jakąś obecność obok siebie, ale to uczucie było tak ulotne, że mogło być jedynie projektem wyobraźni, nie zaś prawdą. Ból się nasilił, aż stał się nie do zniesienia i wyrwałby krzyk z gardła paladyna, gdyby ten miał siłę wrzeszczeć tak mocno, jak chciał.
Świat, ten świat, w którym się ukrył, zawirował i nagle rozpadł się na oczach corellonity przyjmując nową formę, jak i Erilien próbował przyjąć.
Zaburzone postrzeganie paladyna dało mu przynajmniej świadomość tego, że powrócił do miejsca, z którego nieznana siła go wyrwała przed momentem. Akurat w momencie, gdy okryci płaszczami przeciwnicy zaatakowali, w głównej mierze bezbronnego Eriliena.
Chronionego tylko przez dwójkę swoich towarzyszy.

W czasie kilku sekund Quelnatham i Aeron byli świadkami, jak Erilien próbuje zmienić formę… ale coś nie przechodzi tak, jak być powinno. Zmiana przerażała samym swoim widokiem, kiedy dwie formy walczyły zażarcie o dominację, kiedy elf nie był już elfem, przyjmując postać z pogranicza, poddając się przemianie, która zatrzymała się w połowie.
Erilien krzyczał z bólu, jakiego nikt poza nim nie rozumiał.

- Pomóż! - wydobył się się krzyk z gardła pół bestii - pół elfa, kierowany w przestrzeń, błagalny.
Kierowany do nich?

Na jeden moment przeciwnicy się zawahali widząc co się dzieje. Na jeden moment, który otrzymali Quelnatham z Aeronem. Moment wystarczający?

Krzyk Eriliena się urwał, jakby przecięty mieczem, a zmiana paladyna cofnęła się, pozostawiając go w elfiej formie. Rycerz Corellona półprzytomny padł na twarde kamienie.

Quelnatham ze zgrozą obserwował potworną transformację. Nigdy nie widział by zaklęcie zawiodło tak doświadczonego adepta Sztuki. Nie była to na pewno sztuczka porywaczy, sami byli przecież zaskoczeni. Wieszcz przeraził się, że cała magią, nie tylko pochodząca od bogów, ale też od Splotu, przestaje mieć moc. Teraz nie miał jednak czasu się nad tym zastawiać. Dwóch przeciw siedmiu miało słabe szanse. Mag musiał zaryzykować i użyć swej sztuki.
- Szybko! - złapał za rękę Aerona i pociągnął go w kierunku padłego paladyna. Chwycił go za ramię i śpiewnie zawołał słowa zaklęcia.
Aeron patrzył jak Quelnatham splata zaklęcie, wyraźnie gotów w każdej chwili przerwać inkantację maga. O ile nie przerwać jej teraz, tylko… co dalej?
Elfi wieszcz musiał zaryzykować, ale jaka będzie cena? Czy zapłaci ją on, czy cała ich trójka? Erilien, który nieświadomie je podjął, Aeron, który nawet nie próbował zaczerpnąć magii? Co się dzieje?
Quelnatham czuł, jak moc Splotu przepływa przez jego ciało, a potęga magii formuje się na jego rozkaz. Nie było bólu, który zaćmiłby umysł czarodzieja. Nie było szaleństwa, jakie ogarnęło ciało Eriliena. Nie było…
Był za to śmiech, szydzący śmiech i Quelnathamowi wydawało się, że kiedyś już go słyszał…

Aeron, trzymany przez Quelnathama pochwycił Dhaerowathila leżącego obok paladyna.
Magia objęła całą trójkę obiecując.. co?
Świat zaczął się zmieniać.

~~~~~~

Dech został wyrwany z płuc trójki podczas teleportacji. Przez moment kręciło im się w głowach, ale zniknęło to tak szybko, że wydawało się tak naprawdę nie mieć miejsca.
Najważniejsze było, że nie trwali już otoczeni w ogrodzie z półprzytomnym paladynem, zdani na niełaskę przeciwnika. Byli bezpieczni, byli bezpieczni.
Prawda?

Znajdowali się w budynku, to było pewne, jednak nie był to budynek karczmy - był widmem szlacheckiej rezydencji. Rozkradzionej, zadeptanej, pełnej złamanej dumy i wstydu. Grobowiec.
Natrafil na zaskoczone spojrzenia dwóch ludzi, znajdujących się na końcu korytarza, odzianych jak strażnicy rodu, w kunsztowne napierśniki, czarne płaszcze wyszyte na końcu złotem, trzymających obnażone ostrza.
Aeron chwycił mocniej rękojeść Dhaerowathila.
Ze ściany spoglądał na sytuację żelazny jastrząb.

I ten śmiech, ten śmiech wypełniał korytarze.

A słyszał go tylko Quelnatham.

Elfi mag zaklął plugawie po elficku (co tłumaczyło się jako “Lolth ich mać”). Spełniły się jego obawy, Sztuka ich opuściła. Wciąż jednak miał nadzieję, że to tylko potężny mag osłonił rezydencję kapryśnym polem antymagii. W innym wypadku oznaczało to, że coś dzieje się ze Splotem. Najważniejsze jednak, że uciekli. Może niedaleko, ale teraz przeciwników było tylko dwóch.
Na nich! - zawołał do Aerona i, chodź nie przystoi to magowi, zaszarżował na bliższego gwardzistę.
Paladyn zaś ciągle był nieprzytomny po nieudanej transformacji.

Strażnicy nie dość, że całkowicie zaskoczeni nagłym, pojawieniem się znikąd elfiego maga, pół elfa i nieprzytomnego drugiego elfa, zostali zaskoczeni dodatkowo widząc, iż ów czarodziej zamiast spleść zaklęcie zaszarżował na nich z mieczem w dłoni, zamiast z magią.
Quelnatham zdołał zauważyć jeszcze, że Aeron, pomimo wszystkiego, oplata się szybkim zaklęciem zanim jego ostrze starło się z bronią przeciwnika. Nie stało się jednak nic nagłego, nic nieoczekiwanego i magia najwyraźniej uformowała się tak, jak powinna.
Na pewno.
Quelnatham, wraz ze swoimi odbiciami, dopadł do gwardzisty, wykorzystując moment, jaki dała mu szarża na wykonanie ataku. Czy się spodziewał, że trafi, czy nie - tylko on wiedział. Niemniej cios był udany, ku całkowitemu zaszkoczeniu człowieka, ale jednocześnie nie wyrządził żadnej poważnej szkody.
Wtedy nadszedł atak człowieka.
Ostrze miecza, który ten dzierżył znalazło dojście do prawdziwego Quelnathama, raniąc jego lewe ramię i naznaczając je bólem rozchodzącym się przez jego długość. Elfi wieszcz nie miał czasu sprawdzić jak wielkie szkody poczyniło ostrze, ale jednak mógł poruszać tą ręką, choć z pewnym bólem, co dawało nadzieję, że obrażenia nie są poważne.
Usłyszał wściekły krzyk drugiego przeciwnika, któremu przypadł Aeron, a jednocześnie widział w oczach własnego oponenta… lekceważenie. Cóż, nie był szermierzem ale wolał nie ryzykować używania splotu, skoro jednak pół-elfowi się udało… postanowił sprawdzić czy i wewnątrz sztuka będzie równie kapryśna.
Quelnatham niepewny rezultatu splótł zaklęcie, które wymagało od niego skupienia, nie będącego najłatwiejszą sztuką w tych okolicznościach. Nie wiedział czy w ogóle uda mu się wykrzesać z siebie magiczny efekt ani czy będzie miał on takie efekty, jakie były zamierzone.
Magia została uformowana.
Pociski energii poszybowały w stronę lekceważącego swojego przeciwnika strażnika, uderzając weń z siłą użyczoną im przez Splot. Mężczyzna zachwiał się rażony zaklęciem. Wyraźnie odczuł ból, odczuł obrażenia mu zadane. I był teraz zdeterminowany nie pozwolić czarodziejowi rzucić kolejnego zaklęcia. Już nigdy.
Quelnatham nawet nie wiedział jak udało mu się uniknąć nadchodzącego ciosu. Dopiero po chwili zrozumiał, że został on wymierzony nie dokładnie w niego, ale kawałek obok, w klona, który stał nieopodal, a przeciwnikowi wydał się prawdziwszy od oryginału. Gdyby miał chwilę na zastanowienie byłby skonsternowany, że tym razem zaklęcie zadziałało. Niestety, musiał się bronić. Kolejnym czarem spróbował dokończyć dzieła. Serią złożonych gestów pchnął w nieprzyjaciela kulę czystej energii.
I tym razem Splot zadziałał wedle rozkazu Quelnathama. Kula energii, idealnie uformowana, uderzyła we wroga, jeszcze do niedawna nie widzącego zagrożenia w magu. Żadnego. Teraz jednak furia magii poraziła jego ciało i sprawiła, że człowiek padł na podłogę, upuszczając miecz i nie biorąc już kolejnego oddechu.

Kiedy Quelnatham spojrzał w stronę Aerona zobaczył jak ten powala przeciwnika i przystawia mu ostrze do gardła.
- Wspaniale. - wysapał ciężko elf. - Powiedz nam gdzie jest kapłan Selune.
Człowiek leżący na podłodze i patrzący z mieszaniną nienawiści i strachu na Aerona, który mógł w jednej chwili zakończyć jego życie, nie odwrócił nawet głowy do Quelnathama, ale syknął wyraźnie do niego.
- Wal się, orczy synu.
Mag skrzywił się na taką obelgę, ale postanowił dać strażnikowi szansę.
- Nie miłe ci twe życie? Pytam ostatni raz. Gdzie więzicie kapłana?
Dopiero teraz człowiek spojrzał na elfiego wieszcza i… zaśmiał się.
- Więzimy? Każdy kto tu jest, znajduje się z własnej woli.
Aeron wyglądał na poirytowanego i na to też wskazywały jego czyny. Odsunął trochę miecz od gardła strażnika, żeby po chwili wbić go płytko w jego ramię i powoli naciskać mocniej.
- Ocero. Kapłan Selune. Gdzie on jest? - mężczyzna jęknął, gdy pół elf zagłębił bardziej ostrze. - Hmm? Gdzie?!
Człowiek spojrzał na Quelnathama, ale nic nie odpowiedział. Ziarnko niepewności powstrzymywało elfa od dobicia gwardzisty. Już drugi raz słyszeli, że Ocero jest tu z własnej woli. Ci ludzie na pewno nie byli zabójcami, jakich spotkali wcześniej. Wyglądali co najmniej tak mrocznie jak kultyści Shar, ale nie każde wyznanie było równie niebezpieczne. Myrkulici na przykład korzystali w Krainach ze znacznych swobód, a czasem wręcz przywilejów. Gdyby… gdyby kapłan z jakiegoś powodu rzeczywiście przebywał tu z własnej woli… Quelnatham wolał nawet o tym nie myśleć. Tak okropne i tragiczne nieporozumienie nie miało prawa się wydarzyć.
Gestem pokazał pół-elfowi, żeby ogłuszył człowieka. Do czasu przebudzenia powinni dowiedzieć się wszystkiego. Sam zaś podszedł do Eriliena, zbadał go pobieżnie i stwierdzając, że nieudana polimorfia nie pozostawiła trwałych ran na jego ciele spróbował go delikatnie acz stanowczo ocucić.
Aeron nie był zadowolony, ale wysunąwszy, powoli, miecz z rany, ogłuszył nieszczęsnego strażnika. Pół elf spojrzał na Quelnathama i mruknął.
- Magia lecząca powinna go od razu z tego wyrwać, a jak nie, to dodamy do tego coś jeszcze. - westchnął. - Powinien wciąż mieć przy sobie różdżkę zawierającą taką magię. - powiedział i zaczął obserwować korytarz, z którego przyszli strażnicy.
- Ach tak, zajmij się tym proszę. Będę pilnował tamtej strony.
Aeron bez słowa podszedł do nieprzytomnego Eriliena i zaczął go przeszukiwać, żeby po chwili znaleźć to, czego szukał. Spojrzał na paladyna, po czym aktywował magiczny przedmiot, wyzwalając z niego ukrytą w nim magię leczniczą, która obmyła Eriliena. W tym czasie Quelnatham obserwował, pilnował części korytarza, teraz, kiedy adrenalina opadła, czując uporczywy, narastający ból w lewym ramieniu. Wskazał dłonią na powiększającą się z wolna rudą plamę i różdżkę, którą trzymał pół-elf. Aeron odsunął się od powoli dochodzącego do siebie paladyna, aby zająć się raną maga. Quelnatham poczuł przyjemne, chłodne doznanie, kiedy magia wlała się w ranę, tamując krwawienie i zaleczając ją.
Po tym Aeron powrócił do Eriliena.

A Erilien… Erilien ścigany przez własne cierpienie, które zdawało się nie chcieć go opuścić, powrócił świadomością do swoich towarzyszy, brutalnie wyrwany ze stanu, w jakim się przed chwilą znajdował.
Czy wciąż był w walce?
Odczuwał ból, jakby całe jego ciało było poranione.
Ktoś znajdował się obok niego, przyglądał mu się.
Wróg? Przyjaciel?
W dłoni nie czuł ciężaru Dhaerowathila.
Próbował przemówić, jednak głos nie wydobył się z jego ust.
Umęczone ciało odmówiło posłuszeństwa.
Był świadom swego otoczenia lecz całkowicie niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek akcji.

- Erilienie… - szepnął Aeron gładząc uspokajająco elfa po białych jak śnieg włosach. - Erilienie… - powtórzył, kładąc na podłodze miecz paladyna. Nie mając niczego innego, czego mógłby użyć, zdjął z ramion swój płaszcz i zwinąwszy go podłożył pod głowę dziedzica Treves, jako że wokół nie widać było żadnych drzwi do pokoi, w których mógłby ułożyć swojego brata.
Pół elf uniósł wzrok znad Eriliena i spojrzał poważnie na elfiego wieszcza mówiąc:
- Ocero i Tarnius. Nie wiem co tu się dzieje, ale nie możemy ich zostawić tylko dlatego, że nie znamy całego obrazka.
Mag schował miecz i w zamyśleniu stukał o rękojeść.
- Nie mam jak was ochronić. Erilien nie może tu zostać, ale wyczerpałem już moc teleportacji… Sprawdzę korytarz, może gdzieś tu jest miejsce gdzie moglibyśmy się skryć. Spróbuję wrócić jak najszybciej. - oświadczył wreszcie i zaczął nakładać na siebie kolejne czary: tajemnego wzroku, by widzieć magiczne pułapki, przyśpieszenia, by nie tracić ani chwili i niewidzialności, aby go nie ujrzano. Wszedł po ścianie na sufit i ruszył wgłąb rezydencji.

Rezydencja była cicha, jakby nikogo w niej nie było… a przynajmniej nikogo żywego. Czy taka była cała, czy ta cisza była pozorna, przeznaczona tylko temu jej kawałkowi? Mag przez pewien czas mijał tylko zabite deskami drzwi, ale jedna framuga była pusta. W małym pokoiku zobaczył stertę starych mebli. Foteli bez tapicerki, stołów z powyłamywanymi nogami i potrzaskanych szafek. Postanowił jeszcze dojść do końca korytarza, ale to miejsce mogło się nadawać na tymczasową kryjówkę. Dotarł w końcu do schodów, wijących się w dół i w górę. Dalej widział w korytarzu tylko jego zakończenie. Zawrócił czym prędzej do Aerona.
- To miejsce jest opuszczone. Piąte drzwi po lewej to jakaś rupieciarnia. Możemy tam przenieść Erilliena. Przynajmniej nie będziemy rzucali się tak w oczy.
- Dobrze… - odparł Aeron do powietrza, chociaż najwyraźniej nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką robił. Spojrzał jeszcze na nieprzytomnego strażnika i zapytał - Quelnathamie, wciąż wiesz jak dotrzeć do Ocero?
- Wiem w którym kierunku się znajduje. - Odparł z wysokości połowy korytarza głos elfa. - Poczekaj. Nie mamy czasu. - Mimo, że był niewidoczny gesty nadal były ważne w splataniu czarów. Pół-elf usłyszał tylko kilka słów i Erillien łagodnie uniósł się w powietrzu. Wciąż nieprzytomny wyglądał jak kukiełka płynąca z prądem rzeki.
Aeron wziął do ręki z podłogi miecz Eriliena i spojrzał na człowieka.
- Może nam jeszcze zaszkodzić. - stwierdził, po czym podszedł kilka kroków do strażnika z wyraźnym zamiarem pozbycia się problemu na zawsze.
Po chwili Aeron dołączył do swoich towarzyszy trzymając miecz paladyna, choć zastanawiające było, iż nie został zaplamiony krwią, więc prawdopodobnie nie nim doprowadził człowieka do końca jego ścieżki.
Dotarli do pokoju-śmietniska, które zauważył Quelnatham. Pół elf rozejrzał się z zewnątrz, po czym uważając, aby na niczym się nie potknąć, wszedł do środka.
- Można go położyć albo na kanapie, sprężyny tak bardzo z niej nie wychodzą - rozległ się głos rudzielca. - albo zbierze się te szmaty i z nich zrobi miejsce.
- Jak uważasz, ale nie możemy go zostawić samego. Zostań przy nim. Ja poszukam Ocero.
Aeron spojrzał w stronę, z której dochodził głos.
- Jesteś pewien, że chcesz iść? Wiem, znasz drogę, ale jednocześnie nie będziesz miał wsparcia… - pół-elf odezwał się z czymś na wzór troski, a może z realną troską? - Jeżeli wolisz… Możesz mi tylko dać wskazówkę jak dotrzeć do Ocero i pójdę tam, bez narażania ciebie.
Quelnatham odpowiedział krótko:
- Idę. - Jeśli chłopak miał dobry, elfi słuch mógł co najwyżej usłyszeć szurnięcie, kiedy mag zawadził o krawędź futryny. Póki czar się nie wyczerpał śpieszył w kierunku kapłana.
Rudy pół elf ułożył Eriliena na kanapie, zakrywając sprężyny znalezionymi szmatami, a samego paladyna okrywając własnym płaszczem. Dhaerowathila odłożył na blat stołu, jedyne co pozostało z dumnego mebla. Aeron opadł na krzesło, które zatrzeszczało złowrogo i zastygł w bezruchu, trzymając dłoń na rękojeści własnego miecza.
 

Ostatnio edytowane przez Quelnatham : 27-04-2015 o 22:06.
Quelnatham jest offline  
Stary 29-04-2015, 00:31   #149
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG (III): Kiedy świat traci rozum || ROZDZIAŁ I: Szaleństwo kapłanów

Erilien en Treves

Pełnia świadomości nadchodziła bolesną falą, choć nie tak bolesną, jaką była nieudana przemiana paladyna. Wyrywał się z odrętwienia niczym ze skomplikowanych więzów, a nigdy nie był dobry w uwalnianiu się z takowych. Zacisnął mocniej oczy czując pulsujący ból z tyłu głowy, ale po chwili zrozumiał, że to odczucie jest dla niego swoistym błogosławieństwem.
Wiedział, że żył.
Odczuwał mrowienie całego ciała i przechodzącą przezeń lodowatą falę, która ciągnęła za sobą nieprzyjemne wrażenie, jakby każdy cal jego ciała odradzał się na nowo, ale do tego potrzebował najpierw zabić swoje poprzednie wcielenie.
Ale nadal to było błogosławieństwo.
Łapał powietrze miarowo i nie tracił oddechu. To było pocieszające. Poruszył palcami, które choć były odrętwiałe reagowały na jego polecenia. To był bonus. Czuł rozchodzące się, po nogach irytujące doznanie, przypominające wbijanie maleńkich igiełek w skórę, ale kiedy spróbował poruszyć stopą - ta wykonała polecenie. To był pozytyw.

Dzięki Ci, Obrońco Tel’quessir, za twą ochronę i łaskę.
Dzięki Ci, Stwórco Elfów, który nie opuściłeś swojego wiernego sługi.
Dzięki Ci, Pierwszy Spośród Seldarine, który w każdej chwili czuwa nad dobrem swojego Ludu.

Tylko… Czemu paladyn Corellona był jednocześnie obdarzany łaską i karany tym cierpieniem, które wbijało się boleśnie w jego plecy, nie czyniąc rany, ale zadając uporczywy ból?

Erilien otworzył oczy, żeby zobaczyć nad sobą biały sufit, którego obserwacji na chwilę oddał się bez reszty pozwalając, aby wzrok wrócił do niego.
Spojrzenie wyostrzyło się, a zmysły wydawały się powracać na swoje zwyczajowe, uświęcone tradycją miejsca. Wtem, kiedy miał już zamiar się bardziej poruszyć, usłyszał słowa, których nie spodziewał się usłyszeć w tym miejscu, w tym czasie, kiedy był tak odsłonięty, tak niepewny własnych sił. Nie zrozumiał ich, ale nie miał żadnych wątpliwości, co do ich pochodzenia.

Usłyszał słowa wypowiedziane w języku parszywych mrocznych elfów.

A to był taki dobry dzień.




Quelnatham Tassilar

Kto był lepszy do tej misji?

Quelnatham wybrał. Ruszył sam z mieczem przy boku i niepewną magią, której arsenał zdążył uszczuplić. Nie wiedział dlaczego zaklęcie Eriliena oszalało, a jego teleportacja postanowiła rzucić ich wprost w objęcia wrogów, ale fakt, że magia pół elfa i następne czary jego samego zadziałały tak, jak powinny dawał nadzieję, że była to jedynie zagrywka jakiegoś innego czarodzieja. Niemniej…

Aeron skorzystał ze Sztuki. Aeron był magiem?

Tak czy inaczej Quelnatam zdecydował zagłębić się w rezydencję. Może i nie był mistrzem miecza ani nie miał siły wojownika, ale wciąż posiadał magię, którą mógł w razie potrzeby wykorzystać, która przyjdzie mu na pomoc, jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Przyjdzie.
Czy Aeron byłby lepszym wyborem? W końcu to Tassilar odczuwał “nić” prowadzącą do Ocero, to Tassilar miał na sobie niewidzialność, to Tassilar posiadał doświadczenie i opanowanie, jakiego brakowało tej rudej głowie. Innej decyzji Quelnatham nie mógł podjąć, nie bacząc czy to na prawdziwą, czy to na udawaną troskę pół elfa.

Ukryty osłoną niewidzialności, uczepiony sufitu dzięki magii wplecionej w jego ekwipunek, poruszał się jak najszybciej potrafił, jednocześnie rozglądając się uważnie, czujny na każde poruszenie mogące zwiastować nadciąganie nieprzyjaciela.
Ale czy ci ludzie naprawdę nimi byli?
Co oni tak naprawdę wiedzieli o tych, z którymi walczyli? Czy trzymali Ocero i Tarniusa w niewoli? Czy może ci dwaj naprawdę przyszli tu z własnej woli? Czemu rezydenci byli im tak wrodzy? Co tu się w ogóle działo?
Rezydencja wyglądała jakby nie dość, że została ograbiona, to jeszcze najeźdźcy nie obchodzili się z nią litościwie. Czy o to chodziło? O grabież? Jeżeli jednak byłaby to napaść, to na pewno władze Waterdeep i szlachta Miasta Wspaniałości zareagowałaby błyskawicznie, więc cokolwiek tu miało miejsce, wychodziło poza zrozumienie.

Na razie…

Nie napotkał od dłuższego czasu nikogo, żadnych domowników, żadnych strażników rodowych, a jeszcze kawałek dzielił go od miejsca, w którym miał przebywać Ocero. Zaklęcie musiało, po prostu musiało, przenieść ich do części posiadłości oddalonej od punktu docelowego…
Quelnatham już miał wrażenie, że do końca tej podróży nie spotka nikogo, kiedy zdał sobie sprawę z jednej rzeczy. Ile czasu już minęło? Jak długo pozostawał niewidzialny?

Zaklęcie w każdej chwili mogło stracić swoją moc.

Wtem, jak na wezwanie, rozległy się ciche kroki. Quelnatham znajdował się teraz w większej sali, przez którą trzeba było przejść, aby ruszyć dalej, do Ocero, prezentującej całą tragedię tego miejsca. Popiersia, jakie były w niej ustawione na podestach obrazujące głowy rodu jastrzębia, teraz leżały popękane i rozbite na czarnej, marmurowej posadzce, najwyraźniej nie stanowiąc wartości dla złodziei, a jedynie “dobrą zabawę”. Obrazy obwieszające ściany zostały powycinane z ram tak nieudolnie, że na pewno do niczego innego, jak do paleniska się już nie nadawały, a niektóre z nich zostały rzucone obojętną ręką na podłogę i zadeptane. Zasłony w oknach musiały zostać zamienione, bo te, które wisiały zabraniając dostępu prawie całemu światłu Selune, zdawały się przynależeć do innego, biedniejszego świata, ucięte naprędce z większej beli materiału.
I nawet dla elfa było ciężko przejrzeć przez mrok jaki panował w tym nieoświetlonym grobowcu złamanej dumy i zapomnianej wielkości, kiedy Selune akurat nie spoglądała w czeluście rezydencji jastrzębia.

Teraz, na szczęście, całe pomieszczenie było oświetlone bladym, nieśmiałym blaskiem księżyca, co wystarczało, nawet aż nadto.

Kroki zbliżały się i po chwili przez wysokie drzwi, które musiał przekroczyć i Quelnatham, przeszedł spokojnym, nieśpiesznym krokiem, ubrany w zielonkawe,wyszywane złotem szaty mężczyzna. Tassilar od razu rozpoznał elfi wyrób, elfie wzory i estetykę tego ubrania lecz to nie ono było w tym momencie ważne.

Miedziane, długie włosy, opadające gładko na szatę, komponujące się z złotawo-brązową skórą i gracja ciała, jaką mógł poszczycić się tylko jeden rodzaj, składały się razem na sylwetkę złotego elfa, tak bardzo nie pasującego do tego, co widział elfi wieszcz.

Spojrzenie złotych oczu, które od niechcenia przesuwało się po całym pomieszczeniu skoncentrowało się nagle na suficie - na punkcie, w którym znajdował się Quelnatham.

Elf przez chwilę milczał patrząc w kierunku niewidzialnego wieszcza, po czym skłonił się z szacunkiem wypowiadając słowa przywitania w najszlachetniejszej mowie - mowie Tel'quessir.





Gaspar Wyrmspike

Drzwi uchyliły się nieznacznie, blokowane czymś, co znajdowało się za nimi.

Kiedy Azul Gato naparł na drzwi i pchnął je mocniej rozległ się odgłos przesuwania czegoś ciężkiego, a po chwili dźwięk upadku rzeczy z wysokości na drewnianą podłogę; czegoś twardego, co przy upadku na wyraźnie drewnianą podłogę musiało się ukruszyć.
Amandeus wstrzymał oddech, zaś jego ojciec wyglądał tak, jakby było mu w smak to całe zamieszanie i oczekiwał czegoś… kogoś…
Nic jednak nie miało miejsca.

Gaspar zrozumiał, że najwyraźniej powodem, dla którego jeszcze nie zwaliły się im na głowy kłopoty w osobach strażników było zamieszanie, które rozpętało się tuż tuż, gdzieś za drzwiami, a może gdzieś obok? Gwar był tak głośny, że Gato zastanawiał się czy już w tym momencie, w tym miejscu nie znaleźli się w samym środku jakiejś wojennej zawieruchy.

Azul Gato przecisnął się przez wąskie, ale wystarczające, wejście do środka pomieszczenia z bronią w gotowości, podobnie, jak z zabójczą magią. Nie znalazł się jednak pośród walczących, a w miejscu, które wyglądało tak, jakby zaczęto je budować, ale w pewnym momencie wszyscy zajmujący się pracami zostali zabici, jeden po drugim, co sądząc po wyschniętej krwi, która wsiąknęła w część drewnianej podłogi, było bardzo prawdopodobne.

Amandeus wepchnął ojca do środka, uważnie go obserwując, czasem rozglądając po nieukończonej części posiadłości. Wszędzie walały się deski, liny, narzędzia pracy robotników, ale prócz nich znajdowały się tu także lekkie zasłony, które kiedyś musiały wisieć w rezydencji. Brunatne, od zaschniętej krwi, jakby wycierano nią nimi. Co pewnie także było całkiem prawdopodobne.

Gaspar zrobił krok do przodu, żeby potknąć się o coś, co znalazło się pod jego nogami i z całej siły upaść na podłogę, ledwo zdążywszy przyjąć na ręce ten upadek.

Zabolało.

- Nowy przyjaciel? - leżący na podłodze dramatopisarz usłyszał złośliwy głos Amandeusa. O czym on bredzi?

Kiedy Gaspar otworzył oczy, które instynktownie zamknął rażony uderzeniem zobaczył przy swojej twarzy ciemnoniebieskiego, szarawego kota o głębokich, błękitnych oczach, którego widział tej nocy. Zwierzę zamiauczało przeciągle i otarło pyszczek o policzek Azul Gato.




Tahir ibn Alhazred, Theodor Greycliff, Ocero

Sytuacja była bardziej niż napięta. Theodor i Ocero wiedzieli, że tak naprawdę są na przegranej pozycji… czy mieli jakiekolwiek szanse w starciu z tymi wszystkimi ludźmi? Oczywiście, niektórzy byli nieuzbrojeni, ale to nie oznaczało, że mniej niebezpieczni. Wszak nie można lekceważyć potęgi fanatyków, którzy są do tego wyprani ze wszelkich oporów… o ile nie ze swojego instynktu przetrwania.
Theodor miał sztylet, Ocero symbol Selune, a Tarnius sejmitar. Oni mieli swój fanatyzm, strażników i nie wiadomo kogo jeszcze, bo w tej zbieraninie mogło kryć się inne zagrożenie...

A Tarnius na coś wyraźnie czekał. Na pojawienie się bogów, którzy zabiorą ich dusze do zaświatów?

Może i oni powinni zacząć się modlić, aby ich dusze zostały przyjęte...


~~~~~~~


Tahir, jak tylko znalazł się w pomieszczeniu, zrozumiał, iż pojawił się akurat w krytycznym momencie, z którego nie było już odwrotu dla Tarniusa.
I dla Ocero, oczywiście.

Pomieszczenie było całkiem duże, chociaż przez Naraltana nazwane mniejszym. W pierwszej chwili mogło przypominać salę balową, ale rycerz Myrkula wiedział czym tak naprawdę było. Pomimo ustawionych pod ścianami stołów zniesionych zapewne z innych pomieszczeń, pomimo braku symboli i roztrzaskanych głów przedstawień szlachetnej kobiety, które niegdyś spoglądały na zgromadzonych ze ścian, Tahir wiedział. Wiedział, że to miejsce, to szczególnie miejsce dla Wildhawków było święte, otaczane niegdyś opieką śmiertelnych, przepełnione wiarą, która oddawała cześć bogini szlacheckich rodów, ich linii i prawych rządów tych o błękitnej krwi.

Siamorphe.

Tahir widział bluźnierców zgromadzonych w obdartym ze złoceń, obdartym z aksamitów i purpury pomieszczeniu, oświetlonym rozstawionymi wszędzie świecami i kilkoma latarniami przyniesionymi przez strażników. Obdartym w końcu z dumy i chwały, jak i obdarta była cała ta rezydencja.

Całe zgromadzenie zebrało się wokół środka pomieszczenia, nie bez powodu. Zobaczył Tarniusa, trzymającego mocno mężczyznę w szatach, które przypominały Tahirowi te kapłańskie, gdyby nie to, że pozbawione były jakichkolwiek symboli. Bogate, piękne, zadbane, ale jednocześnie całkowicie bezduszne. Noszący je ciemnowłosy pseudo-kapłan o dość silnie zbudowanym ciele, nie mógł być łatwy do utrzymania, ale Tarnius niewzruszenie trzymał go w jednej pozycji, chociaż na pewno pomagał mu fakt, że więzień miał przyłożony do gardła sejmitar; sejmitar Tahira.

Prócz tych dwóch rycerz śmierci zobaczył także Ocero odzianego w zbroję, trzymającego blisko symbol Selune, jakby bał się, że zaraz zniknie w morzu herezji i nieznanego mu młodego mężczyznę o włosach jak płonące drewno, którego jedyną bronią był sztylet, a ochroną ubranie. Cała trójka trzymała się razem, więc Tahir mógł podejrzewać, że i ten trzeci przeciwstawia się z jakiegoś powodu tym bluźniercom.

Na podłodze zaś, tuż obok Tarniusa, leżała osoba, ułożona na brzuchu, z twarzą do ziemi, jakby chciano jej oszczędzić widoku tego, co zaraz będzie miało miejsce.


~~~~~~~


Zgromadzonych, nieuzbrojonych najpewniej, fanatyków było około dwudziestu, a strażników otaczających trójkę około ośmiu. Dla Theodora i Ocero te liczby zamykały się w: “Zbyt wielu”.

Niewierni byli gotowi do ataku, pewni że nic nie stanie się ich przywódcy, który teraz, jakby nic mu nie groziło, uśmiechał się okrutnie do starego kapłana.

Ocero wraz z Theodorem czuli, jak za ich plecami także czai się zagrożenie.

Tymoro… Selune…

Przez nikogo niedostrzeżonemu Tahirowi wydawało mu się, że na jeden, jeden moment wzrok Tarniusa spoczął właśnie na nim.

Ocero patrzył na ojca chcąc wierzyć w jego poczytalność.

Tarnius odsunął sejmitar od gardła heretyka, co spowodowało uśmiechy zgromadzonych ludzi jasno mówiące, że nawet jeżeli się ci poddadzą, to nie opuszczą tej sali żywi; uśmiechy trwające prawie niezauważalny moment.
Ocero nawet się nie zorientował, kiedy jego ojciec pchnął na niego z całej siły trzymanego przed chwilą niewiernego tak, że w pierwszym momencie młodszy kapłan zachwiał się.

Stary sługa Selune bez słowa, bez spojrzenia na dwóch młodych czy na Tahira, bez oczekiwania, w całkowitym skupieniu i lodowatym milczeniu, rzucił się na stojącego kawałek przed nim strażnika, atakując, aby zabić.
Żaden wyraz twarzy nie wykwitł na obliczu ojca Ocero, kiedy w chwilę, która zdawała się być mrugnięciem oka, sejmitar rycerza śmierci znalazł dojście do ciała zaskoczonego heretyka ubranego niczym strażnik rodu Wildhawk.

Na ułamek sekundy cała uwaga została skupiona Wysokim Kapłanie Selune z Waterdeep, którego wielu uważało za szalonego.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 30-04-2015 o 02:51.
Zell jest offline  
Stary 02-05-2015, 13:16   #150
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Kot… no cóż...
- No cóż… imię zobowiązuje.- mruknął Gaspar głaszcząc kota po grzbiecie i rozglądając się dookoła.-Gdzie jesteśmy?
- To piętro, które miało zostać dobudowane do kaplicy na cześć Siamorphe. - wyjaśnił Amandeus. - Jednak, jak widać, ktoś - spojrzał na swojego ojca - wolał zadawać się z niewiernymi, miast pielęgnować dobro swojej duszy.
Kot cichutko zaczął mruczeć i jakby z ciekawością przyglądać się tym trzem mężczyznom.
- Acha… więc, gdzie teraz dalej? Miały być jakieś kapłanki do uwolnienia?- przypomniał Azul Gato. I westchnął cicho. Trochę za dużo czasu spędzał tu na błąkaniu się tam i z powrotem po tej rezydencji.
- Musimy znaleźć zejście, które doprowadzi nas do sali. - odparł Amandeus i westchnął. - Tak, kapłanki. Na pewno niedługo wszystko się rozwiąże i uratujesz Orissę. - dodał młody Wildhawk, chociaż w jego tonie było słychać jakieś wahanie, jakby miał wątpliwości.
- To gdzie to zejście szukać?- westchnął Wyrmspike, mając za nic wątpliwości Amandeusa. Nie był klerykiem, by pomagać poradą duchową… a nawet gdyby był, to jego przekonania osobiste nie pozwalały mu narzucać innym swego podejścia. Spojrzał na staruszka i mruknął.- Może byś wykazał się tutaj i pokazał przejście, co?
Lord Wildhawk uśmiechnął się w sposób, w jaki Amandeus się uśmiechał, gdy miał coś nieprzyjemnego do powiedzenia.
- Och, teraz potrzebujecie pana tej posiadłości? - zapytał ze złośliwym rozbawieniem. - Co dostałbym w zamian za te informacje?
Amandeus wyglądał teraz, jakby miał ochotę udusić własnego ojca.
- Nie dam mu zabić ciebie, bo nie powinien być winien ojcobójstwa. Ale wiesz co? Nie jesteś moim ojcem, a pewnie słyszałeś opowieści o tym jak krwiożerczym osobnikiem bywa Azul Gato. Na pewno chcesz sprawdzić ich prawdziwość na sobie?- uśmiechnął się sadystycznie Wyrmspike.
- Jesteś tylko kotem, nie tygrysem. - odparł ojciec Amandeusa. - Co mi zrobisz, nasikasz do kapci?
Prawdziwy kot patrzył uważnie na mówiącego, pomrukując groźnie.
- Ja mogę być kotem, ale ty… nie jesteś psem. Tylko małym popiskującym szczurkiem.- odparł w odpowiedzi Azul Gato.- Możesz stroszyć wąsiki, ale dobrze wiesz… że koty bywają okrutne wobec swego… jedzenia.
- Och, od razu zacząłem drżeć przed dachowcem. - zadrwił stary lord. - Widzisz, mam ważniejsze sprawy na głowie, niż skakać tak jak jakiejś pospolitej krwi ukrywającej się za maską kota będzie się widziało. Do tego, rozumiesz, moje urodzenie i uzasadniona duma mi na to nie pozwolą.
- W takim razie masz szczęście, bo wcześniej niż ja sprawdzisz, czy bogów rzeczywiście nie ma po drugiej stronie. - Gaspar uniósł rapier i czubkiem dotknął krtani starego lorda. - Skoro nie ma z ciebie żywego pomocy, to przynajmniej jako martwy nie będziesz nam balastem. Jakieś ostatnie słowa przed wyprawą na drugą stronę?

Lord spojrzał wściekle na zamaskowanego Gaspara. Dłoń trzymał na schowanym mieczu, ale raczej nie mógł mieć nadziei, że zdąży go dobyć i uratować swoje życie nim Azul Gato wykona pchnięcie.
- Tak pogrywasz, ty obrońco uciśnionych? Wybawco Waterdeep? - warknął. - Naprawdę chcecie udać się do sali poświęconej kiedyś zdradzieckiej suce - Siamorphe? Umrzecie obaj, jeżeli odkryję przed wami drogę.
- Ależ ja robię ci uprzejmość mój drogi. Za swoje uczynki wdzięcznie zadyndasz na publicznej szubienicy, więc to z mej strony łaska dla ciebie.- odparł z szyderczym uśmieszkiem Gaspar.- Poza tym mój drogi, ty nie jesteś uciśnionym... tylko jednym z gnojów stawiających się ponad mieszkańcami miasta, które bronię… więc wierz mi… nie mam żadnych powodów, by cię oszczędzić… a skoro ponoć umrzemy, jeśli wskażesz nam drogę…- wzruszył ramionami Wyrmspike.- To czyż nie jest to w twoim interesie szlachciuro?
- Amandeusie. - nagle stary lord zwrócił się do syna patrząc na niego uważnie. - Pozwolisz, aby ktoś z naszego rodu został zabity przez samozwańczego obrońcę Miasta Wspaniałości? Bez sprawiedliwego wyroku i być może - sprawiedliwej kary?
Amandeus zapatrzył się w ojca nie wypowiadając ani słowa, ale lord kontynuował:
- Jeżeli mam teraz zginąć - ty musisz mnie zabić, a nie ten przebieraniec. Jako obrońca rodu Wildhawk, nieprawdaż? - zerknął na Gato. - Niech wymierzenie kary pozostanie w rodzinie, nie sądzisz Azul Gato?
- Nieeee sądzę. Jak już wspomniałem… ojcobójstwo jakoś nie pasuje do artysty. Może skazić jego natchnienie i doprowadzić do załamania, a przecież tego byś mi nie chcieli.- Gato wyszczerzył zęby w uśmiechu.- Szkoda by było by wyrzuty sumienia, zabiły talent twego potomka, prawda?
- I ja, i on dobrze wiemy, że żadnego talentu w nim nie ma, a to tylko maskarada. - odparł lord stojąc na tyle dumnie, na ile mógł ktoś z przystawionym rapierem do gardła. - Czego ty tak naprawdę chcesz kocie? Walki, śmierci, chwały?
- Już ci chyba mówiłem… chcę tej kapłanki i przy okazji resztę kapłanek.. kapłanów, które więzicie.- mruknął Gaspar spoglądając w oczy szlachcica.- Więc uprzejmie powiedz mi co chcę wiedzieć, lub stań przed swoją śmiercią, bez zbędnego jęczenia.
Gaspar widział w oczach lorda, że ten zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie wisi nad jego życiem. Głowa rodu Wildhawk spojrzała jeszcze na Amandeusa, który był milczącym świadkiem całej rozmowy, po czym wróciła spojrzeniem do Azul Gato i skinęła głową.
- Zaprowadzę was… bohatera i jego pomocnika.
- No to ruszajmy.- rapier Wyrmspike’a odsunął się od szyi starca.

Stary Wildhawk niespiesznie wyminął Gaspara, a kiedy przechodził obok Amandeusa odezwał się do niego z czystym sadyzmem w głosie, choć nie zaszczycił go nawet chęcią spojrzenia na niego:
- Amandeusie. Jesteś najżałośniejszym ze wszystkich moich synów.
Młody Wildhawk zdębiał w pierwszym momencie, ale zaraz ruszył za ojcem, jednak miecz miał skierowany ku podłodze, nie zaś ku rodzicowi.
Niebieski kot spojrzał na Gaspara, po czym popędził za dwoma Wildhawkami.
Azul Gato podążył za wszystkimi słysząc towarzyszące im odgłosy walki.
Poruszali się dość powoli, po części z winy starszego lorda, po części z powodu konieczności przeprawy przez z założenia spore, a teraz z powodu walających się elementów budowlanych ciasne przestrzenie. Musieli uważać, by nie potknąć się o coś i nie wylądować jak Gaspar na drewnianej podłodze. Amandeus poruszał się ostrożnie, ale nie wydawało się, aby jego obrażenia jakkolwiek na niego wpływały, więc nie mogły być problemem.
W końcu lord zatrzymał się nagle i odwrócił do “bohatera i jego pomocnika” mówiąc wyraźnie do Gato:
- Co będzie ze mną, jak was doprowadzę?
- Nie zamierzam cię zabić, jeśli nie dasz mi do tego powodu.- wzruszył ramionami Gaspar.- Niemniej niewątpliwie ta wasza mała działalność zostanie zgłoszona władzom Waterdeep, a one raczej nie spojrzą na nie przychylnym okiem. Pewnie się z tego jakoś wybronisz, ale… to już nie mój problem.
- Błyskotliwy kociak. - zadrwił lord i podszedł do kawałka ściany zastawionego deskami, na które narzucona była ciężka zasłona - taka, jakie widział w całej rezydencji. - Do pracy. - ojciec Amandeusa odsunął się dalej.
- Na twoim miejscu drogi lordzie, trzymałbym się jednak z dala od ciemnych zaułków miasta, a może całkiem od samego miasta… a i sypiał przy zamkniętym oknie w przyszłości.- odparł ironicznie Azul Gato.
- Rada przyjęta, rada zignorowana. - odparł starszy Wildhawk. - Kontynuujcie.
Amandeus widząc, że nikt się nie kwapi do realizacji tego zadania, westchnął ciężko i mruknął do Gaspara:
- Połóż się jeszcze brzuszkiem do góry i odpoczywaj, zaraz przyniosą mleczko na drogiej porcelanie.
Po tych słowach podszedł do wskazanego przez jego ojca miejsca i zaczął odsłaniać ścianę.
- Ty i Gaspar Wyrmspike - jesteście braćmi? - zapytał jeszcze kładąc z boku jedną z desek.
- Nie. Tak wspaniała istota jak ja… nie ma nic wspólnego z tym miernym pisarzyną. Skąd ten pomysł?- zapytał retorycznie Gaspar.
- Już myślałem, że jestem blisko rozwikłania zagadki wspaniałego Azul Gato. - mruknął bez cienia radości Amandeus. - Jesteście obaj równie irytujący.
- Gdyby to było tak łatwe. Zresztą ten napuszony bufon obraża mnie w swych...pfff… przedstawieniach i sztukach. Raczej…- wskazał rapierem na starego Wildhawka.- Jego posądziłbym, o to że mu płaci za szkalowanie mej osoby.
Amandeus nie odpowiedział. Próbował jak najszybciej odsłonić przejście, którego zarys już był widoczny. W pewnym momencie na chwilę przerwał pracę, zamykając oczy, ale słysząc swojego ojca mówiącego: “Zmęczyłeś się?” wznowił odsuwanie tej sterty.
W końcu to, co przeszkodziłoby im przejść zostało odsunięte i Amandeus oddychając głębiej odsłonił proste drzwi, niezdobione i nieoznaczone.
- Widzisz, kocie? - odezwał się lord. - Doprowadziłem was. Mogę już iść?
- Ależ skąd… w końcu nie chcesz zobaczyć jak twoi wrogowie giną… nie chcemy byś przegapił ten widok, prawda Amandeusie?- stwierdził ze złośliwym uśmiechem Gaspar.
- Oczywiście… - apatyczny ton Amandeusa, stojącego na drodze do odsłoniętych drzwi,
kontrastował z jego wizerunkiem jaki zdążył dać się poznać Gasparowi Wyrmspike’owi.
Stary Wildhawk parsknął na słowa Azul Gato.
- Zobaczymy czy będziecie w tak dobrych humorach już niedługo. - mruknął i przeniósł wzrok na swojego syna obserwując go uważnie. Na jego ustach wykwitł złośliwy uśmiech, a za nim podążyło równie złośliwe pytanie - Boli?
Amandeus trochę przechylał się ku lewej, jakby chronił ten bok, ale widząc zainteresowanie ojca od razu się wyprostował posyłając mu lodowate spojrzenie.
- No to ruszajmy.- westchnął Gaspar mając po dziurki w nosie złośliwości starego Wildhawka. Wyglądało na to, że Amandeus był dość poważnie ranny, ale Azul Gato miał jeszcze kilka czarów w zanadrzu i na nie liczył bardziej… a konkurencyjnemu pisarzowi niewiele mógł pomóc, jeśli chodzi o uzdrowienia.
Amandeus skinął głową i odwrócił się do drzwi, po czym bez wahania otworzył powoli przejście do przysłowiowego “planu chaosu”.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172