Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-12-2010, 21:10   #31
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Rozejrzała się, wóz był jedną z tych solidnych konstrukcji zdolnych do przebywania sporych dystansów, cztery konie tez wyglądały nieźle dla niewprawnych oczu dziewczyny. Nie jakieś niesamowite demony prędkości Baklunów niewiele większe od kuców. Nie, to były dobrze zbudowane zwierzaki, dość silne by pociągnąć dyliżans przez pół dnia ale jednocześnie gorącokrwiste na tyle aby ten dyliżans w razie potrzeby nieźle rozpędzić. Wskoczyła na kozioł, chwyciła lejce, widziała parę razy wozaków więc mniej więcej wiedziała co robić, kopnęła w dźwignę hamulca aż ta odpuściła, krzycząc do dwójki swych towarzyszy.

-Wsiadać zanim nas zatrzymają, chuj wie ilu ich w okolicy jeszcze!- Krzyknęła żeby popędzić konie.- Rudolf, Tancerz, Błyskawica, Pierdziwór czy jak was tam nazywają, ruszać zady wy leniwe fabryki kleju!- Gdy sugestia przekazana lejcami nie została zrozumiana złapała bat i strzeliła nim nad głowami koni. No, to podziałało, przednia para aż wspięła się na tylne kopyta jak w cyrku po czym z szarpnięciem zaprzęg ruszył przez uliczkę. Strzeliła też drugi raz, w stronę jakiegoś idioty wyciągającego łapska w stronę uzdy prawego prowadzącego z niemożebnie różowymi chrapami „Rudolfa” jak go ochrzciła w myślach nie wiedzieć czemu. Wspomniany idiota zdecydował, że smagnięta biczem twarz jest ważniejsza od jakiegoś tam konia i wyjąc z bólu skulił się na poboczu, unikając o włos kół dyliżansu.

Szpiczastouchy coś tam bełkotał, piąte przez dziesiąte zrozumiała, że chciał odstrzelić strażników. Miała nadzieję, że reputacja jego rasy w sprawności łuczniczej nie mijała się z prawdą. Zaklęła kiedy zmiotła kram z owocami, na szczęście główne ulice Rel Astry były dostosowane szerokością do tego by minąć mogły się dwa takie powozy i zostawało zwykle jeszcze trochę miejsca. Więc gdy wytoczyli się ze stukotem na Piwną, notabene browaru nigdzie nie było, zmiażdżyli tylko dwa kramy, jeden z chustkami, wstążkami i innym krawieckim drobiazgiem i drugi z „żelaznymi” preclami. Blondynka złapała jedną apaszkę w kolorze spranego błękitu, która zaczepiła się o dźwignię hamulca i zawiązała sobie pod szyją trzymając przez chwilę lejce w zębach. Chwilę potem przesunęła ją na twarz, nie żeby wierzyła, że strażnicy jej nie poznają, ale może przynajmniej zwykli ludzie będą mieli zagwozdkę i może nie zaryzykują głupot jeśli nie skojarzą jej z nagrodą. No i dochodziła jeszcze kwestia pewnego rodzaju skrzywienia zawodowego, profesjonalnie znanego jako zasada :„Nie pokazuj ryja na robocie jak nie musisz”.

Gdy rozpędzali się po dość zatłoczonej ulicy dognała ich dwójka strażników, Kerin nie wiedziała czy byli to ci którzy rozpoczęli gonitwę czy jakieś pieski które zwabiły tu krzyki. Liczyło się że jeden z nich zrównał się z prowadzącymi i wyciągał już rękę do ogłowia młodego i wyrywnego konika po lewej którego ochrzciła „Tancerz” bo chciał ruszać jeszcze nim trzasnęła batem całkiem nerwowo tańcząc w miejscu. Szarpnęła lejce w lewo i strażnik musiał odbić aby nie wepchnęła go pod nadjeżdżający z przeciwka wóz z jakimiś beczkami. Sukinsyn świetnie radził sobie ze swoim drobnym karym konikiem o włos unikając zderzenia. Drugi strażnik zniknął gdzieś z tyłu, jak się okazało gdy zerknęła szybko za siebie, dołączył do pięcioosobowej już grupki mundurowych. ~No żesz kurwa ilu was jeszcze wylezie?!~ pomyślała starając się jechać lekkimi zakosami aby dać chłopakom możliwość odstrzelenia pogoni i jednocześnie uniemożliwić tamtym wyminięcie ich wozu. Niestety jeden z nich zdołał uniknąć strzał i staranowania i chwycił ogłowie „Błyskawicy” ślicznej klaczki z zygzakiem na czole, udało mu się nawet na nią przeskoczyć. ~Woltyżer, kurwa pierdolony.~ Pomyślała dziewczyna widząc pokaz godny jakichś stepowych dzikusów a nie podstarzałego (facet miał dopiero 38 lat ale skąd miała to wiedzieć?)strażnika z piwnym brzuszkiem. ~A żebyś chuju kark skręcił.~ Pomyślała jadowicie odruchowo sięgając po sztylet gdy zobaczyła nieosłonięte plecy. I o dziwo, w tym momencie „Błyskawica” pokazała, że nie taka potulna z niej klaczka, gdyż wierzgnęła jak jakiś dziki rumak ukąszony pod ogon przez osę co posłało zaskoczonego amatora hippiki głową naprzód między dyszel a konia. Mężczyzna cudem uniknął kopyt i kół ale jakie to miało znaczenie jeśli zgodnie z życzliwą sugestią łotrzycy najpierw przywalił głową o bruk łamiąc natychmiast kark?

Na pewno nie miało to znaczenia dla Kerin gdyż w tym momencie silna męska dłoń wsuwając się pod skórzany kaftan złapała ją pewnie za prawą pierś. Druga dłoń spoczęła na jej włosach wpijając się w nie i ze skrętem szarpnęła do tyłu jak przy podrzynaniu gardła.
-Zatrzymaj to kurwo albo cię wyrzucę!-syknął jej do lewego ucha głęboki, lekko chropowaty głos, spodobał jej się, najwyraźniej jeden ze strażników zdołał wskoczyć na dach mimo starań chłopaków. Zamiast odpowiedzieć sięgnęła szybko lewą ręką za siebie kciukiem wymacała kość jarzmową, mocno wcisnęła pod nią palec i przesunęła rękę w stronę prawego barku jakby rysując koło nad głową. Sztuczka którą pokazał jej kiedyś jeden weteran bijatyk karczemnych właśnie na takie okazje. Chwyt na włosach momentalnie puścił gdy głowa napastnika posłuszna chęci uniknięcia bólu przesunęła się na stronę prawą i ukazała jej się skierowana w jej stronę całkiem przystojna twarz, brunet, śliczne zielone oczy. W tym momencie poczuła jak przystojniak szczypie ją w sutek, skurwiel jeszcze przekręcił aby zintensyfikować „pieszczotę”. Zdążyła jeszcze przez łzy wpakować mu cios w twarz łokciem po czym sama dostała lewego sierpa na żuchwę. Cios był na tyle mocny, że rzuciło nią w przeciwległy koniec kozła na nieszczęście dla mężczyzny uderzenie sprawiło, poleciał głową w dół choć w ostatniej chwili złapał się podnóżka to i tak balansował na granicy.
-Niezły z ciebie sukinsyn, nawet mi się podobasz.-Powiedziała dziewczyna krzywiąc się drapieżnie po czym akcentując każde słowo kopniakiem krzyknęła.-Ale, wypierdalaj z mojego wozu.- te pięć kopniaków wystarczyło żeby facet zniknął jej z oczu. Pozbierała się i strzeliła lejcami poganiając konie, wtem spojrzała przed siebie i zaklęła, zbliżali się do skrzyżowania a tam jakiś debil oczywiście musiał urwać koło i stanąć na środku jakby czekał na zbawienie. Odwróciła się, przesunęła niewielką klapkę i krzyknęła do środka.

-Na prawą stronę! Już kurwa i trzymać się mocno.-po czym szarpnęła lejce w prawo i wdusiła hamulec kiedy konie ustawiły się mniej więcej w nowym kierunku. Wóz niemal się wywrócił jadąc przez chwilę na dwóch kołach, gdy weszła poślizgiem w zakręt. Dzięki Bogom albo może dzięki leniwym kamieniarzom, bruk był tu ślicznie wygładzony od kilkunastu lat zużycia bez wymiany kostek, stała też tu woda z niedrożnego rynsztoka. Skończyło się więc tylko na wyłamanych drzwiach kiedy przywalili burtą w stojący wóz. Jakimś cudem nie połamali kół, konie też zniosły tą przygodę bez uszczerbku. Ruszyli więc znowu podczas gdy ścigający ich strażnicy polecieli w tłum. Tak kończy się próba wstrzymania konia na śliskiej nawierzchni, konik hamuje, potem przysiada na zadzie a na końcu i tak ślizga się i leci w gapiów albo jeśli nie ma szczęścia to wywraca się od razu.

Wtem jej uwagę przyciągnął ruch, wychyliła się i zobaczyła tego ładnego strażnika. Najwyraźniej chwycił się przed upadkiem dyszla i zdołał utrzymać na zakręcie bo teraz gramolił się bezczelnie na „Pierdziwora” bliższą prawą kobyłę wyglądającą jakby miała wzdęcie, i to w czasie ciąży. Nie mogła go strzelić batem nie ryzykując, że zdzieli konia albo, że bat się zaczepi. Mężczyzna zaś powoli ale uparcie przesuwał się na grzbiet chabety, był nieźle zbudowany jak zauważyła. Nie jakiś opasły pajac albo przepakowany debil z bicepsem zamiast mózgu. Ot tyle mięska ile trzeba, ~I widać, że wie jak z tego mięska korzystać~ pomyślała gapiąc się lubieżnie. ~Oj Keri ty chyba za długo chłopa nie miałaś, że się ślinisz do tego kundla.~ Stwierdziła kombinując jak by się tego nadmiarowego pasażera pozbyć. Długo myśleć nie musiała, facet podciągnął się na tyle by złapać „Pierdziwora” za grzywę i już miał na niego wskoczyć kiedy rzuciła w niego sztyletem. Rzut był kiepski, choć w tych warunkach był całkiem dobry, zamiast w nerkę trafiła gdzieś między łopatką a barkiem, wystarczyło żeby mężczyzna stracił oparcie i poleciał z dyszla. Nie wierząc w nagły uśmiech losu wychyliła się, żeby sprawdzić czy na pewno się go pozbyła. Ależ gdzie tam! Wisiał sukinsyn trzymając się gniazda dyszla i manipulował coś przy nim i to nożem którym w niego rzuciła! ~Kurwa żesz by twoja pierdolona w dupę przez stado piekielnych trędowatych osłów mać!~ pomyślała dorzucając głośno co też przodkowie tak matki jak i ojca z jakimi elementami flory, fauny i planów odmiennych robili i w jakich konfiguracjach by powstał taki zasraniec.
Ów zasraniec najwyraźniej jednak albo nie słyszał tej tyrady albo miał ją głęboko gdzieś bo dalej majstrował przy dyszlu.

~Kurwa, gnojek nas wykończy, a tu nie ma gdzie zeskoczyć ani zaparkować.~
Jak na złość była to ulica Pochyła i zgodnie z nazwą biegła teraz w dół… Chwila... Pochyła! Tu były składy wełny tradycyjnie ubezpieczane „od pożaru” u miejscowych gangów, była tu nawet parę razy, w tym raz z pochodnią. Teraz byle tylko zdążyć zanim pójdzie dyszel! Ludzie uskakiwali na prawo i lewo, widziała skład który był idealny, drzwi na wprost, właśnie wyładowywano świeże bele wełny. Na wszelki wypadek cisnęła kolejny sztylet w zielonookiego bruneta, bardziej aby go zdekoncentrować niż skrzywdzić. Ustawiła wóz celując mniej więcej w środek wielkiej bramy magazynu. W tym momencie przystojny strażnik obluzował trzpień zabezpieczający dyszel i po prostu się puścił. Konie zaskoczone nagłą lekkością wyrwały do przodu krzesząc iskry metalowym końcem dyszla, Kerin zerknęła do tyłu gnojek się podnosił, najwyraźniej był tylko porządnie poobijany. Złapała hamulec, delikatnie zaczęła hamować, powoli wytracając prędkość, jednak oczywiste było, że to nie wystarczy, zwolniła ile się dało, przelazła na dach do tyłu i zawisła na uchwytach do mocowania bagaży. Krzyknęła jeszcze chłopakom
-Albo się trzymajcie albo skaczcie! Jak się pogubimy to spotykamy się pod świątynią Ralishaza w Dzielnicy Cudzoziemskiej! - I zeskoczyła. Usłyszała jakiś huk i krzyki ale nie zwracała na nie uwagi.

Nie bolało gdy padała na bruk, to znaczy bolało jakby skopały ją psy na cekhauzie ale nic nie bolało jak złamanie lub zwichnięcie. Przeturlała się kilka razy, zatrzymała, kręciło jej się w głowie. Złapał ją jakiś facet, krzyczał coś, obrzygała go, ale ulga, przestało jej być niedobrze. Kopnęła go w krocze poprawiła z góry łokciem w potylicę i już biegła do najbliższej uliczki. Tu były dobre ciasne uliczki, idealne do zabójstw i kradzieży, ciemno i paskudnie przez cały dzień może poza południem ale to szybko mijało. Skręciła za najbliższy róg i skoczyła do góry, zaparła się rękami i nogami i szybko i sprawnie podciągnęła parę metrów do góry. Zaparła się obiema nogami i plecami zmieniając ułożenie, po chwili przebiegło pod nią kilku ludzi pewnie pracowników magazynu, poczekała jeszcze chwilkę aż miną ją maruderzy i zeszła. Przemknęła się ciemniejszymi kątami, zdjęła chustkę i odetchnęła to był ciężki dzień. Co gorsza jeszcze się nie skończył…
 
Rudzielec jest offline  
Stary 30-12-2010, 20:32   #32
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Spojrzenia były ciężkie niczym ołowiane kule. Pot spływał po twarzach poczerwieniałych, poprzecinanych labiryntem występujących na zewnątrz żył i nerwów. Twarzach zmęczonych jakby od lat nie oglądały światła dnia. Myvern przygryzał usta, z wyraźną ulgą wgryzał się we własne, rozorane wargi zlizując z nich krew. Oczy miał przekrwione, źrenice zwężyły się jak u kota w południowym słońcu, pobielałe knykcie szlifowały drewniany blat stołu do czysta. Wyglądał źle, ale spod powiek miotał gromy. Wlepiał łzawiące gały w siedzących naprzeciwko szulerów, dokładnie analizował każdy ich ruch, wzrokiem rozłupywał rozpostarte przez nich fasady, ale na moment nie pozwalał sobie zapomnieć o migających w pędzie dłoniach bliźniaków. Byli dobrzy. Lepsi niż Vincent się spodziewał. Fircyk niejedną noc już przegrał przy stołach do bakarata czy pokera, kanasty, brydża czy skata. Dłonie miał smukłe, nawykłe do strun lutni i gładzenia kobiecych dekoltów, ale najlepszy użytek robił z nich przerzucając figury wśród talii. Był szybki. Szybki, ale nie z tego żył. Nie był profesjonałem, zawodowym kanciarzem żyjącym z naciągania naiwniaków i oszukiwania grubych ryb w grze o potężne sumy. Był dobry, ale bał się zwyczajnie, że nie dość dobry. Siedział u stołu, trzeźwiutki jak dziecko, choć przysiągłby na cały panteon bogów, że nie dalej jak kwadrans temu rozprawiał się z całym antałkiem palącej w gardło gorzałki. Oczy wyłaziły z orbit, przełyk piekł od ciągłego przełykania coraz gęstszej śliny, dłonie drżały. Wszyscy patrzyli. Cała sala pełna złodziei i zabójców, wszystkich tych, którzy pod skrzydłami Kurella szukali opieki od zimna i niesprawiedliwości zepsutego świata. Cała chmara podrzynaczy gardeł i włamywaczy szepcząc wymieniała zakłady, obserwowała kwartet grających ściskając kciuki w zniszczonych dłoniach, czekając rozstrzygającego rozdania, niosącego przybyszom sukces lub śmierć.

"Karta" – mechanicznie rzucił bliźniak z lewej, kładąc po dwa pergaminowe bloczki przed Solettanem i Flaviusem. Rozdawał, ale zdawał się w ogóle nie przywiązywać uwagi do samej gry. Zerkał na stół, jakby od niechcenia, mętnym, rybim wzrokiem człowieka, który dławił się już tą szarą, monotonną zabawą w hazard. Ślepia Vincenta i Myverna nie znajdowały spoczynku, wwiercały się w każdy widoczny cal sylwetek przeciwników, uczyły się rozróżniać najdrobniejsze szczegóły, poznawać jednego brata od drugiego. Podobne jak dwie krople wody rodzeństwo rozbijali na atomy, rozdzierali na części pierwsze i wychwytywali różnice, których nie szło się nawet domyślać. Niemal niewidoczne dołeczki pod oczami karciarza z lewej, lekki, żółtawy nalot na zębach tego z prawej, ślad po ukąszeniu na ledwo wystającym spod barwnych szat nadgarstku. Widzieli wszystko i jedynie tego, jak podsunięto im tak potwornie słabe karty nie zauważyli. Może mieli pecha? Wpatrzeni w stos ułożonych równiutko monet przebierali palcami po złotych kolumnach, gładząc świeżutki metal, odliczając stawkę, którą byli gotowi poświęcić.
"Sto" – ozwał się ten z lewej, ten od blizny na skrywanej w rękawie dłoni.
"Sprawdzam" – zawtórował mu drugi bez zastanowienia, zanim jeszcze dźwięk słów rozdającego dotarł do wszystkich obserwatorów i graczy usadzonych przy stole.
"Grajmy..." – zdecydował w końcu bard, dłonią spychając na stół rozsypujący się na wszystkie strony stosik pobłyskujących krążków. "Tak" – powtórzył krótko Myvern wchodząc do gry.

* * *

Pościg... Pewnie nie starczyłoby pergaminów w miejskich bibliotekach by dokładnie opisać chaos, który towarzyszył szaleńczej gonitwie przez rozbijane stragany i resztki porozwalanych w pędzie kramów. Każdy ruch i każda decyzja, najdrobniejsze inicjatywy nabierały nowego znaczenia i wpisywały się w historię. Piękne i pełne emocji chwile, a równocześnie brutalnie wyciskające żołądek z trzewi aż do gardła, wzbudzające palpitację serca, nie dające skołatanemu mięśniowi chwili wytchnienia. Chwile. Tyle to trwało. Parę chwil, trzy czy pięć minut dzikiego gonu przez bezbronne wobec ucieleśnionej furii miasto. Nie było czasu, by myśleć czy się rozglądać, pieścić ego dumą z niemożliwych akrobacji. Nie było nawet czasu, by przyjrzeć się zadanym ranom. Draśnięcia, zadrapania, siniaki. To musiało być nic, nikt nie zwalniał przecież ani o jotę. To były siniaki, zadrapania i draśnięcia. Tu i ówdzie coś poważniejszego, skręcona kostka, wybity ząb czy naderwane ścięgno. Co to tam, zwykłe przypominajki o zachowanym życiu...
"Ugh... Chyba..." – Gavin potknął się, poleciał na kolana i łokcie, wylądował boleśnie na kocich łbach uliczki, w której schronili się z elfem. Nie, u niego to chyba nie były zwykłe przypominajki. Teraz było to widać. Spod płaszcza na plecach rzezimieszka ściekały krwawe wężyki, tkanina szybko przemakała, robiła się ciężka i lepka, przyginała do ziemi.
"Kurwa" – zaklął Elletar, wznosząc nienawistny wzrok ku niebu. Kompan na bruku rzęził, bełkotał coś pod nosem, zlizywał spływającą z ust krew i spluwał przed siebie póki starczyło sił.
"Co? Co mówisz?" – łucznik schylił się nad coraz bledszym druhem, przechylił ucho ku siniejącym ustom Gavina. Wytężył słuch, robiąc, co w jego mocy, by spośród jęków i sapnięć wyłowić choć cień słów.
"Błagam... Zabierz mnie stąd. Zapłacę. Mam złoto, mnóstwo... Ukryłem, ukryłem wcześniej... Zaklinam cię!" – wyszeptał ranny.
"Cholera... Przecież będę próbował... Czekaj..." – elf tupał nerwowo, próbował ciągnąć umierającego po bruku, zrzucił z niego nasiąkłą od posoki pelerynę, tachał biedaka przez dobrych kilkadziesiąt metrów. Alejka była długa, do końca był jeszcze kawał drogi, a nigdzie, ani śladu drzwi. Puste, kamienne, szare ściany, kocie łby na ziemi i coraz bardziej zwiększająca się pochyłość wiodąca ku Dzielnicy Cudzoziemskiej. Kurwa, kurwa, kurwa! Co robić? Krzyk, świst gwizdka, stukot podkutego obuwia na bruku u wlotu uliczki. Jednak go dopadli, wyśledzili po kapiącej na glebę krwi. Chaith obejrzał się.

Na dole alejki była ich już trójka. Trzej odziani w lekkie skórznie bandyci zatrudnieni w straży. Z kordelasami przypasanymi u boku, w przepaskach na czołach wyglądali jak pospolite oprychy.
"Stój, albo zginiesz!" – darł się ten pędzący na końcu kawalkady, osiłek w zdartych butach. Nie było wiele czasu. Było coraz stromiej, do krańca uliczki było kilkadziesiąt metrów, spory zapas przewagi nad pościgiem topniał z każdą sekundą.
"Wiem jak nas z tego wyciągnąć! Uratuję nas... Tylko błagam, weź mnie ze sobą... Nie zostawiaj mnie im..." – krztusił się ostatkiem sił rozciągnięty na ziemi złodziejaszek. Cholera... Elletar próbował, ciągnął go po wyślizganych kostkach alejki, siłował się z martwym ciężarem, starał się wciągnąć trupiejące cielsko na plecy.
"Nie... No nie mogę, po prostu... Proszę..." – krzywił się elf z bólem spoglądając na wznoszącego ku niemu ręce kompana. Widział rozpacz i błaganie w jego oczach. Widział też zbliżających się strażników.
"Na wszystkich bogów... Oddam ci choćby duszę! Mam złoto, bogactwo... Znam ludzi! Proszę..." – bełkotał Gavin.
"Nie... Nie miej mi za złe..." – rzucił łucznik głuchym, jakby nieswoim głosem.
"Zaklinam Cię! Błagam! Proszę..." – umierający zebrał ostatni zapas energii, wzniósł głos do krzyku – "Proszę... Ugh... Przeklęty kundlu! Psie! Bądź... Bądź przeklęty! Przeklinam..."
Elletar tylko to słyszał. Słyszał nawet, kiedy dopadł już do krańca alejki. Nie odwrócił się ani razu. Wypadł u skrzyżowania ulic, wcisnął się w paradujący pasażem handlowym tłum, zginął w rozpędzonej, ludzkiej masie przetaczającej się przez Rel Astrę.

* * *

Zapas użyczonych jako żetony monet kurczył się z każdym rozdaniem. Na początku było inaczej. Obaj przybysze zgarniali pełne sumy, śniadoskórzy bliźniacy, niepocieszeni obserwowali jak ich złote kolumny maleją, rozpływają się rozbijane karcianymi kombinacjami Myverna i Flaviusa. Długo. Dość długo, by wyssać z niedzielnych grajków resztki czujności. By skłonić ich do ryzykanctwa, do wpuszczania na stół znaczących sum, do wplątania się w grę na nieswoich zasadach. Barwa za barwą, król i wezyr, dziesiątki układów, które do tej pory rozbijały lichą zasłonę miejscowych szulerów zaczęły blaknąć wobec ich kart. Podpuszczani coraz mocniejszymi zagraniami goście tonęli. Wtapiali się w wyszykowane dla nich bagno, tracili grunt pod nogami i resztki gwarantującego miejsce przy stole złota. Zdążyli przepuścić już wszystko, co wcześniej wygrali i znacznie więcej. Gra zwolniła, ale upadku nie dało się już zatrzymać. Nie tak zwyczajnie. Nie prostymi metodami, nie w jakikolwiek sposób, który któremuś z dwójki skazańców przychodziłby do głowy.

Do czasu...

* * *

To było podłe miejsce. Najbardziej podłe miejsce, jakie można było sobie wyobrazić. Zapchane spływającym z całego miasta syfem rynsztoki wylewały na ulice, zanieczyszczały zadeptane chodniki szczynami i fekaliami z dziesiątek dzielnic i osiedli. Zgniłe warzywa i owoce z targowisk, wyrzucone w ściek sakiewki i portfele, opróżnione do cna i wydarte prawowitym właścicielom, resztki kotów i psów przeżarte przez stada szczurów, które same zresztą spływały w dół do góry brzuchem. Zatarasowany ścierwem odpływ bulgotał wypróżniając całą zawartość miejskich wnętrzności w dół opadającej stromo alejki, u której podnóża, wciśnięta między odrapane kamienice straszyła waląca się świątynia Ralishaza. Okolica zdawała się całkiem wyludniona, drzwi pobliskich budynków zabito dechami, w oknach wiatr poruszał resztki brudnych, przypominających niedogotowany makaron firan. Słychać było tylko plumkanie ścieku. Deszcz, który nagle rozpadał się zmieniając i tak już ponure miejsce w totalną otchłań szarości dudnił w cuchnących kałużach, kroplami stukał w czaszki dwójki samotnych wędrowców. Tu mieli się spotkać. Przemoknięci do suchej nitki, wypuszczając z ust kłęby pary, przybysze wkroczyli w mrok zrujnowanej świątyni tajemniczego bóstwa. Było pusto, kompletnie pusto. Żadnych ludzi, żadnych śladów bytności jakichkolwiek ludzkich istot w tym miejscu w przeciągu ostatniego roku. Niewielki, przyozdobiony kościaną runą ołtarzyk zasnuwały pajęczyny, rozstawione po obu stronach nawy ławki skrywały pierwotną barwę pod kilogramami kurzu, wiodące do zakrystii drzwi zaszły pleśnią i wyglądały jakby wystarczył mocniejszy podmuch powietrza, by rozpadły się na kawałki. Akustyka miejsca była niezła, kroki mokrych, plaskających na niemytym od dawna marmurze butów niosły się po całej świątyni głośnym echem. Ale to nie miało nic do rzeczy. Wiedział, że tu są zanim jeszcze zdążyli postawić pierwsze kroki w sanktuarium jego pana.

"Kerin i Elletar. Tak jak było zapowiedziane, mogła tu trafić tylko dwójka z Was. Nie ma sensu pluć sobie w brodę. Nie sposób zmienić losu, który jest nam pisany" – ozwał się ciepły, wręcz dobroduszny głos gdzieś z tyłu, z góry. Siwowłosy, przygarbiony lekko, podpierający się na wąziutkim drewnianym kosturze staruszek schodził schodami z balkonu nad wejściem do kaplicy. Dwójka obcych spojrzała po sobie nieco zdumiona, zbita z pantałyku przez nagłe pojawienie się dziada.
"Rolą przypadku jest prowadzić wszystkich jasno wytyczonym, znanym od nieskończoności torem. Zdradliwy jak kości szulera los jest nie do przewidzenia, a jednak coś skłania nas byśmy wierzyli, że za tym wszystkim kryje się coś więcej niż ruletka. Pewni możemy być tylko końca. Nieszczęście czeka na wszystkich i nieubłaganie ku niemu zmierzamy. Nieszczęście i śmierć jest jedynym, czego możemy być pewni. A jednak... Jednak próbujemy walczyć z nieuniknionym" – głosił swe kazanie kapłan, spokojnie krocząc, stopień po stopniu w dół schodów, ku przybyszom.
"Wasze zaskoczenie jest zrozumiałe, ale o tym, że tu traficie wiedziałem od momentu, gdy słudzy Tharizduna rozpętali piekło na placu Cuthberta. Jesteście poszukiwani. Przez wszystkich. Macie na karku całe miasto, straż, wojsko, specjalne służby Draxa. Jesteście zgubieni, tak jak to miasto" – uśmiech, który wypełzł na usta mężczyzny jakoś nie przystawał do opisywanych realiów.

"Lepiej nawijaj do rzeczy, emerycie. Raz, dwa, migusiem wytłumacz się ze wszystkiego. Po kolei: skąd wiedziałeś, że tu trafimy, skąd wiesz, jak w ogóle się nazywamy, skąd wiesz, kto nas szuka..." – Kerin przechodziła do rzeczy bez zbędnych ceregieli, animuszu dodając sobie wyciągniętym z głośnym chrzęstem ostrzem krótkiego miecza – "No gadaj, gadaj emeryt!"

"Jest ktoś, kto przeżył rzeź. Przeżył i był zbyt ważny, by tak jak resztę tych, którzy przetrwali po cichu zarżnąć zamiatając sprawę pod dywan. Szuka Was. Możecie mu pomóc. On może pomóc Wam" – kleryk z uwagą, acz bez szczególnej obawy obserwował podwędzony przez dziewczynę kawał żelaza.
"Jaśniej, kurwa! Na metal zdążysz się jeszcze napatrzeć, jak wbiję ci go w te twoje starcze gnaty..." – syknęła blondynka.
"Morris. Ten Morris. Był tam. Wie o Was, a teraz i Wy wiecie o nim. I możecie pomóc sobie. A wiem, że od tego czy uda się uratować Was samych wiele zależy. Zależy czy uda się uratować ten kraj. I więcej jeszcze..." – staruszek zamilkł w pół zdania, zawadiacko mrugając do Kerin.

Ten Morris, czyli... Najważniejsza figura miejskiego półświatka? Szuja, której legalna władza powierzyła kontrolę nad miejską przestępczością, by ta nie wyślizgnęła się poza znośne rozmiary, nie wylała z bezpiecznego koryta psując estetycznie prezentujące się statystyki. Tatko chrzestny.

* * *

Gra zmierzała do końca. Pot ściekał grajkom spod tyłków, niczym tsunami nacierał przez plecy przygważdżając lniane koszule do ciała, wsiąkał we włosy i drażnił oczy skapując z czoła. Jaja swędziały niemiłosiernie, a myśli w 'puszce mózgowej' tańczyły kankana umykając logice. Karty były przerażająco słabe. Mag i łucznik. To samo... To samo u obu gości. Gdyby tylko ułożyły się inaczej, gdyby każdy dostał po dwa bloczki z tą samą figurą. To byłoby coś. Pierwsza, poważna ręka od dobrych siedmiu rozdań. To mogłoby wreszcie odwrócić ponurą passę, zmienić kierunek kolejki, która w diabelskim tempie zmierzała w dół, na samo dno piekieł, niedzielnych karciarzy ciągnąc ze sobą. Myvern...

"Ty kurwo!" – wydarł się wściekle Myvern zrywając z krzesła w akompaniamencie oburzonych wrzasków gawiedzi. Ślepia wszystkich spoczęły na wykrzywionej w dzikim grymasie twarzy Solettana, zgiętego w pół nad zawalonym monetami stołem – "Widziałem! Widziałem jak oszukiwałeś!"
"Słucham?" – obruszył się siedzący naprzeciwko szuler o nienagannie białym uśmiechu. Tak jak i jego bliźniak, był absolutnie spokojny, niemalże medytował na krześle, poza fazą rozdawania kart nie wykonując dłońmi żadnych gwałtownych ruchów. Choć gra była ostra nawet nie sięgnął po chusteczkę, by otrzeć krople potu z czoła. Nie było zresztą potrzeby, łajdak nawet się nie spocił.
"Widziałem cię! Widziałem jak podmieniłeś karty!" – ryknął Myvern niemal jak rasowy, północny barbarzyńca wpadający w berserk. Wyglądało na to, że postradał zmysły.
"Usiądź i graj" – poinstruował krótko siedzący ze skrzyżowanymi na piersi rękoma Joachim.
"Wszystko. Gram za wszystko" – rzucił Solettan, spychając resztki monet na środek pola.
"Co do kurwy..." – Vincent aż podskoczył, widząc, co wyprawia ten szaleniec.
"Sprawdzam..."
"I ja sprawdzam" – gładko odpowiedzieli obaj braciszkowie wchodząc z pełną siłą.
"Aaa!" – Flavius złapał się za głowę i przez moment ślepia miał wlepione w blat – "Koniec. Niech będzie koniec. Wchodzę za wszystko".
"Odsłonić karty" – zdecydował po chwili wykręcającego trzewia milczenia opiekun kasyna.
Dama i rycerz. Para łuczników. Para hetmanów. Para magów.

* * *

"Na wszystkie demony piekieł..."
Flavius nie myślał już trzeźwo. Tylko działał. Widział, jak Myvern traci nad sobą kontrolę, zrywa się z miejsca, rozbija uskładaną w centrum górę złota, wydziera niemiłosiernie oskarżając przeciwników o kłamstwo, którego nawet mając tuzin oczu i tak nie byłby w stanie dojrzeć. Ruch dłoni, który umykał percepcji. Najszybszy, jaki kiedykolwiek stał się udziałem Vincenta. Podmiana. Jedna z kart barda powędrowała pod zestaw Solettana, zamieniła się miejscami z wydartym mu Magiem Pikowym. Byli bystrzy, a ich uwadze nie umknąłby nawet świerszcz przemykający się wśród rzecznych szuwarów. A jednak połknęli haczyk, złapali się na szalony wybuch Myverna. Całą uwagę skupili na jego osobie. Dali Flaviusowi te ukochane setne części sekundy, w czasie których to mógł dwa bezużyteczne zestawy niedopasowanych kart zmienić w najsilniejsze na stole pary.

* * *

Aplauz. Z początku tylko ciche klaskanie w dłonie starego Joachima, ale już za moment szalony aplauz, fala braw i gwizdy grożące rozniesieniem całej sali na strzępy. Euforia, karnawał, sukces. Brakowało tylko...
"Powietrza..." – jęknął Myvern. I nieprzytomny zwalił się pod stół. Vincent nie patrzył. Oczy miał zamknięte. Uszy nieczułe na kanonadę gratulacji i powińszowań. Był już bardzo daleko.

* * *

"Mhm, widzę, że ocknęliście się zuchy" – Joachim uśmiechał się całym garniturem złotych, srebrnych, porcelanowych i innych jeszcze zębisk – "Jesteśmy na miejscu".

Gdzie byli? Byli na wozie. Niewielkim, wyłożonym siankiem wozie ciągniętym przez parę gniadych ogierów. Padało i było chłodno. Śmierdziało. Dookoła czuć było smród fekaliów i zdechłych zwierząt, szczyn i zgniłego sera. Pasowało do wyglądu okolicy. Opuszczone, zrujnowane kamieniczki i ruina pozująca na świątynię jakiegoś bóstwa, o które nikt i tak nigdy nie dbał. Deszcz kapał z nieba zasilając wzbierający, rozlewający się na wszystkie strony ściek.

"Doskonały numer z tą podmianą. Pewnie nikt poza mną tego nie zobaczył. Ale ja widziałem. I od razu odzyskałem humor" – kapłan pomógł wciąż oszołomionym grajkom stanąć na porozbijanych kocich łbach cuchnącego zaułka – "Daruję wam byłe przewiny. I dam nadzieję na wyjście z bagna, w które wpadliście. W tej świątyni... W tym zdewastowanym przybytku przed nami mieszka ktoś... Ktoś, kto zna odpowiedzi na wszystkie pytania. I udzieli wam na nie odpowiedzi. Idźcie... On będzie się was spodziewał. I wyżej głowy..."

"Naprawdę wam się udało. A to, co teraz wam daję... Wielu zapłaciłoby za to cały majątek..."



Proszę Cohena o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 30-12-2010 o 20:50.
Panicz jest offline  
Stary 06-01-2011, 19:18   #33
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Okolica była chyba jeszcze paskudniejsza niż pamiętała, było jeszcze brudniej i bardziej obskurnie niż kiedyś. Nie bała się, wychowała się niedaleko, doskonale pamiętała jak należało się przemykać w tej okolicy aby uniknąć najgorszych niespodzianek. Zresztą najwyraźniej mieszkańcy zmiękli trochę, nikt nikogo nie bił na ulicy, nie słyszała krzyków rozpaczy i sprzeciwu.

Sama świątynia była tak paskudna jak ją zapamiętała, ale była bezpieczna, to było jedno z miejsc gdzie było bezpiecznie. Jeśli się zamaskować i ukryć to można było się tu przespać spokojnie nie bojąc się o rzyć lub życie. Bowiem nawet mieszkańcy tego gnojowiska bali się, na jakimś podświadomym, pierwotnym poziomie, że mógłby ich spotkać los gorszy niż to co mieli. Ale Kerin nie bała się klątw, zresztą gdy była młodą dziewuszką przychodziła tu a czasem nawet dziękowała patronowi tej świątyni, że mogła spędzić noc w jego przybytku. Wchodząc zauważyła kątem oka stertę śmieci w kącie składającą się z przegniłych połamanych ław, starych pleśniejących zasłon albo gobelinów. Pamiętała, że jeśli przestawić jedną deskę to do środka można było się wczołgać jak do borsuczej nory, zastanowiła się nawet czy są tam jeszcze jej „skarby”. Podeszła do sterty, przestawiła kilka gnijących desek i płacht i sięgnęła do środka, płócienny woreczek nie prezentował się najlepiej. Ale w środku wciąż były jej „skarby” lekko zaśniedziały pierścionek z oczkiem z niebieskiego szkła, mały składany nożyk z brązu ukradziony kiedyś ze straganu krasnoluda i kilka miedziaków które kiedyś uważała za prawdziwą fortunę. Ostrożnie wysypała te rzeczy na rękę i przełożyła do swojej sakiewki. Wtedy usłyszała szelest, błyskawicznie odwróciła się dobywając broni. Jednak okazało się że to tylko jeden z jej towarzyszy, Elletar bodajże.
-Co z tym drugim?- spytała a tamten tylko wzruszył ramionami mamrocząc coś.-No trudno nie dał rady to i mędrkować nie ma nad czym.-stwierdziła filozoficznie. Na wszelki wypadek jednak zerkała nieufnie na przybyłego, a nuż sprzedał tamtego za obietnice wolności? Głupi tylko by się nabrał na takie zapewnienia ale nigdy nie wiadomo czy się na idiotę nie trafi…

~Ciekawe czy Myvern przeżył?~
zastanowiła się ~Szkoda by było, dobry kompan, pić z nim można i nie pcha się z łapami, a i wpierdol niezły potrafi spuścić.~ rozmyślania przerwał jej jakiś staruch najwyraźniej pracujący tu na etacie Mumii. Fakt, że rozpoznał ich i nazwał po imieniu zjeżył dziewczynie włoski na karku. ~Kurwa! Szpicel? Pies? Skąd kurwi syn wiedział, że tu będziemy przecież nie wrzeszczałam aż tak głośno na tym pieprzonym wozie!~. Jednak to co żyjąca skamielina powiedziała po chwili nieco dziewczynę uspokoiło.

-Dziadek, powiedz mi czemu mamy ci wierzyć? Może nas w ciula robisz żeby odremontować świątynię albo poprawić sobie samopoczucie? I skąd ty wiesz co się działo na placu? Wyglądasz jakby przejście z wyra do wychodka było dla ciebie wyzwaniem, bez obrazy.-
Nie przypominała sobie żeby ten dziadyga urzędował tu za czasów jej lat cielęcych ale może po prostu na niego nie trafiła?
 
Rudzielec jest offline  
Stary 07-01-2011, 16:47   #34
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
~Co za życie. Po co ja tu? Po co?~
Sytuacja znacząco go przygnębiła. A podobno elfy to taka śpiewna i malownicza rasa. Tak opowiadali ludzie, którzy chętnie elfów kopały i niewoliły. Niestety nie czas na rozżalanie się ani nad sobą i losem świata ras, ani nad zmarłym towarzyszem niedoli życia. Czas ruszać!
W bardzo złym nastroju.

***

Ponownie spotkał kobietę z którą uwolnił się od pewnej śmierci na szubienicy. Nie specjalnie lubił jej towarzystwo, nie była jakaś... kobieca. Jednak Elletar miał ściśle określony gust co do tego jakie kobiety mu się podobał i do tej miary nie zaliczała się dziewczyna której powinien się bać. Ale nie ujawniał swoich obaw ani żadnych myśli i gdy zapytała go o tego, innego gościa, którego imienia łucznik już zapomniał, wzruszył ramionami i jeszcze po chwili rzekł
- Natrafiliśmy na nieprzyjemności. Więcej strażników, jakaś hołota, próbowałem. - Zazwyczaj w takich sytuacjach gdy chce się komuś udowodnić, że mówi się prawdę, wszystko brzmiało bardziej jak kłamstwo. Tak to już jest.

Zaraz, ot po chwili wysłuchał staruszka który pojawił się niezwykle niespodziewanie. Niesamowite były te informacje które im przekazał, znacznie niepokojące, ale dziwnie pociągające i ciekawe. Elletar cieszył się, że coś się dzieje. Jego żądza przygód była zaspokajana na bieżąco. Chyba tego pragnął od zawsze. Bo nigdy nie rozumiał poszukiwaczów przygód, którzy "chcieli się osiedlić". Bzdura! Podrywali na to naiwne panienki.

- Dobrze, dobrze. Gdzie taki zły złoczyńca Moris może przebywać? Nikt nie wie pewnie?
Jak się okazało miał własną rezydencję na wyspie, bywa w kancelarii "Dunstain Morris", do tego ma dużo karczm. Szlachta się bawi widać.
-Dziadek, powiedz mi czemu mamy ci wierzyć? Może nas w ciula robisz żeby odremontować świątynię albo poprawić sobie samopoczucie? I skąd ty wiesz co się działo na placu? Wyglądasz jakby przejście z wyra do wychodka było dla ciebie wyzwaniem, bez obrazy. - Rzekła kobieta niemiłym tonem. Elf zastanawiał się czy ona ma w ogóle jakiś inny ton głosu.

- Osobiście proponuję zajęcie się panem Morrisem bezzwłocznie. Chyba, że masz coś innego do zaproponowania. Bo samo to, że gość ma dużą wiedzę na nasz temat może świadczyć o tym, że jest niebezpieczny. Wiem, dziwnie brzmi, ale coś tu jest nie tak i... sam nie wiem. - To prawda, w tej chwili El nic nie wiedział.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 07-01-2011, 23:25   #35
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Deszcz dudnił na przegniłych deskach poddasza rozleniwiając i powoli usypiając swą szarą melodią. Zrzucone na pałaszowane przez korniki ławy ubrania schły z mozołem, niechętnie rozstając się z kroplami, którymi tak obficie nasiąkły. Zgrabne obłoczki pary wypływały z ust zziębniętych wiernych, którzy wśród przemienionej w ruinę świątyni szukali odrobiny wytchnienia. Krew tężała, ściśnięte w pięści dłonie rozluźniały uścisk, tętno zwalniało dając ukojenie skołatanym nerwom. W innych okolicznościach miejsce zdawałoby się złowieszcze, uroczna aura ciężko osiadałaby na karku rodząc szacunek i lęk, czające się wśród kurzu sacrum zginałoby kolana ku ziemi. Chuchający w skostniałe dłonie przybysze czuli tylko spokój, zagubieni gdzieś poza czasem w mieście zalewanym potokami dżdżu. W tej onirycznej wizji naturalne zdawało się nawet przybycie starca, który głębokim dudniącym jak wodospad głosem zdradzał zebranym, jakie sekrety kryje przyszłość. Mógł być iluzją, oznaką wycieńczenia rozognionego umysłu, senną marą. Wszystko to mogło być widmem, marzeniem schwytanych we śnie uciekinierów, którzy wciąż sterczeli nad zalanym wódką stolikiem w ciepłej alkowie gospody 'Pod Dębową Beczką'. A może zatrzymali się jeszcze wcześniej, nieprzytomni leżeli na placu wśród stert gruzu, otoczeni strumieniami wypełzającej spod rozoranego bruku lawy? Cały ten dzień nie miał sensu, rozpoczęty spacerem na szubienicę i objawieniem się koszmaru na ziemi, po której wszyscy stąpali. Chłód i cień jak w więziennej celi. Wciąż jeszcze drzemali w garnizonowym więzieniu, egzekucję mieli dopiero przed sobą. Jasne, orzechowe oczy starca hipnotyzowały, roztkiwiały i odzierały z nieufności. Skrywały dziesiątki odpowiedzi, ale nie udzielały żadnej.
"Myvern i Vincent zaraz tu będą. Nacieszcie się swoim towarzystwem, bo jeszcze dziś jedno z waszego grona odejdzie w niebyt. Ceńcie dobre chwile, które następują, bo ich wspomnienie będzie jedynym, co wam zostanie, gdy wiatr zmieni swój kierunek" – kapłan mówił powoli, ale coś w głosie czarowało, zmuszało do spokoju, powstrzymywało przed wyrwaniem się ze sprzeciwem i żądaniem odpowiedzi na nurtujące pytania. Może zwyczajnie była to prawdziwość słów, które za moment znalazły dla siebie potwierdzenie w osobie Solettana i Flaviusa, zmarzniętych i przemoczonych do suchej nitki, stojących w otwartych na oścież drzwiach świątyni.

* * *

"Nie wierzcie mi. Nie wierzcie mi, ani nikomu kogo napotkacie na swojej drodze. Nie wierzcie nawet sobie nawzajem. Nie wierzcie sobie samym" – starzec pouczał, jakby przestrzegał dzieci przed wychodzeniem na dwór w zimie bez czapki i szalika. "Mądrze robisz domagając się odpowiedzi" – kapłan przysiadł na ławie obok Kerin, dobrodusznie uśmiechając się do dziewczyny – "Spytaj jednak siebie czy cokolwiek poza szaleństwem może być odpowiedzią na wszystko to, co przeżyłaś? Spodziewasz się usłyszeć prawdę, ale do czego doprowadzi Cię prawda, jeśli wszystko wokół zdaje się ułudą? Szukasz zbawienia, jak porzucony na oceanie rozbitek, ale wiesz dobrze, że nie ma nic wokół Ciebie. Musisz pogodzić się z tym, co nadchodzi i zejść w głębię, zanurzyć w toni. Jeśli nie możesz czegoś uniknąć pogódź się z tym i przywitaj na własnych warunkach, póki wciąż możesz".
"No i jedna odpowiedź jest. Dziad się za dużo muchomorów nawpierdalał swego czasu..." – pomyślała dziewczyna, zakładając nogę na nogę i leciutko wykrzywiając wargi.
"Dzisiejszej nocy Russell Morris będzie stołował się w domu swego brata, Dunstana, u samego krańca ulicy Żelaznej w 'złotym kwartale' Starego Miasta. Szuka Was, ale to Wy znajdziecie jego. Kierujcie się instynktem, a może odnajdziecie ścieżkę nim jeszcze Czarne Bractwo sięgnie głębiej w otchłań" – dziadek podniósł się z siedzenia i po przyjacielsku poklepał Kerin w ramię – "Możecie tu zostać do zapadnięcia zmroku. Przespać się i wypocząć. W zakrystii znajdziecie wszystko, co będzie Wam potrzebne. Oprócz szczęścia. Została Wam go już tylko garść, więc nie szastajcie nim nadmiernie. Ci, którzy dożyją będą potrzebowali go jutro".
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 07-01-2011 o 23:28.
Panicz jest offline  
Stary 10-01-2011, 20:33   #36
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Myverna obudziły krople deszczu spadające na twarz. Otworzył oczy, fakt że znalazł się znów na powierzchni ziemi wprawił jego skołatany umysł w zakłopotanie. Rozejrzał się, był na wozie, który rytmicznie podskakiwał na nierównym bruku. Obok niego Vincent zaczął odzyskiwać świadomość. W nozdrza Myverna uderzył zapach nieprzyjemny lecz dobrze znany.
– Gdzie jesteśmy? Jebie jak rynsztok w samo południe… – powiedział podnosząc się i lustrując wzrokiem okolicę - w zasadzie wygląda nie lepiej…
Spojrzał na towarzysza.
– Nieźle się spisałeś Vince. Daliśmy radę…
Wtedy ku zaskoczeniu pasażerów, głosem Joachima przemówił woźnica.
"Daruję wam byłe przewiny. I dam nadzieję na wyjście z bagna, w które wpadliście. W tej świątyni... W tym zdewastowanym przybytku przed nami mieszka ktoś... Ktoś, kto zna odpowiedzi na wszystkie pytania. I udzieli wam na nie odpowiedzi. Idźcie... On będzie się was spodziewał. I wyżej głowy..."
Jego słowa wywołały chaos w głowach towarzyszy. Myvern odczuwał chęć wypytania go o wszystko. Skąd wie w co się wpakowali? Kto ich oczekuje? Dlaczego Joachim darował im życie, skoro spostrzegł przekręt? Po co więc to całe przedstawienie? Tysiące pytań pchało mu się na język, jednak fakt, że duchowny jeszcze wczoraj groził im śmiercią i miał do ku temu powody, sprawiły, że Solettan chciał po porostu jak najszybciej oddalić się od niego. Nie chciał go prowokować, wiedział że ten niepozorny kapłan jest nieobliczalny, a jego ręce sięgają bardzo daleko.
– Dzięki za wszystko padre! – Myvern wysilił się na lakoniczne podziękowania. Wolał nie wdawać się w gadkę z Joachimem, jednak dziękować mieli za co, przynajmniej na razie. Odejście tak po porostu mogło urazić szalonego kapłana. Naciągnął na głowę kaptur płaszcza i wspólnie z rudowłosym towarzyszem skierował się w stronę budynku, w którym podobno mieli znaleźć odpowiedź na gnębiące ich pytania..
Uciekinierzy szybkim krokiem przecinali skisłe powietrze i buciorami rozchlapywali gnój, który deszcz wypłukał z najciemniejszych kątów zaułka wprost na ulicę. Otaczała ich cisza, słychać było tylko szum spływającej wody, bębnienie kropel spadających na ziemię i z wolna oddalający się stukot wozu Joachima. Myvern uświadomił sobie, że tam w podziemiach się rozdzielili. Zaczął się zastanawiać gdzie jest reszta, udało im się wyjść, czy błąkają się dalej po kanałach? A może dopadł ich ten jednooki pies? Co z biednym Wiktorem, którego przypadkiem narazili?
Stanęli pod drzwiami świątyni. -Mam nadzieję, że klecha mówił prawdę… Ujął zardzewiałe ogniwo kołatki i zastukał w drzwi. Klapka w drzwiach odchyliła się. Przez otwór widać było parę świńskich oczek i narząd węchu wielkości klamki.
- Czego szukacie w domu Ralishaza?
- Odpowiedzi na pytania? Podobno ktoś kto może nam pomóc mieszka tutaj i oczekuje nas.

Świńskie oczy powiększyły się i zniknęły za zasuwającą się klapką. Po chwili dał się słyszeć chrzęst zamka i skrzypienie zawiasów.
– Wejdźcie! Dał się słyszeć głos ze środka.
Świątynia w środku wyglądała gorzej niż ż zewnątrz. Wszędzie brud, kurz, gruz, szczury i rozkładające się, zapleśniałe śmieci. Człowiek, który im otworzył, przebierał szybko swoimi krótkimi nogami prowadząc ich przez wąski korytarz.
– To tutaj.- powiedział wskazując ręką na zbite ze spróchniałych desek drzwi. Kiedy Myvern wszedł do sali, zdziwił się. Ujrzał dwójkę towarzyszy i jakiegoś starca wyglądającego podobnie jak mijane wcześniej drzwi.
– Dobrze was widzieć. Nie sądziłem, że o ile kiedyś jeszcze się zobaczymy, to nastąpi to tak szybko… Zaraz… kogoś brakuje?
Wymowne milczenie było najlepszą odpowiedzią na to pytanie. Towarzysze przekazali Myvernowi wszystko czego się dowiedzieli.
– Jeśli to prawda, to nasza sytuacja nieco się poprawiła, chociaż, nie ma co się czaić - wciąż jest o dupę rozbić. Dynda mi ta cała sprawa, chcę tylko dorwać tych skurwysynów, przez których to wszystko się zaczęło… - urwał na chwilę, spojrzał na Kerin i resztę towarzyszy po czym kontynuował - Nie żebym żałował, ale za czas stracony w pierdlu i kilka innych rzeczy , Ci kolesie nie mają prawa do życia. Chyba zgadzasz się ze mną Ker… Jeżeli załatwienie sprawy tej dziwnej jatki przybliży mnie do nich na odległość miecza, to wchodzę w to. Jeżeli to wszystko prawda i ten cały Morris ma takie wpływy jak mówią, to może będzie w stanie zrzucić nam psiarnie z karku, przynajmniej do czasu aż nie wpakujemy się w kolejne gówno... Starcze, powiedz czy to Czarne Bractwo stoi za wydarzeniami z placu św. Cuthberta? Co o nich wiesz?
- Nie wierzcie…

Myvern stracił kontrolę nad sobą, zbyt wiele emocji w tak krótkim czasie. Kopniakiem przewrócił niedużą ławkę. Spokojne, przemyślane słowa kapłana musiały ustąpić miejsca lawinie słów, przepełnionej złością, goryczą. Nerwy opuszczały ciało Myverna uchodząc w przestrzeń wraz z wiązankami przekleństw, krzykiem.
- Człowieku, nie wiemy kurwa nic! Błąkamy się po mieście jak kwaśne piwo w dupie. Z kundlami depczącymi nam po piętach staramy się ogarnąć ten wielki burdel. Mamy nie wierzyć, nie słuchać? Czekać, aż nas dorwą zarżną jak pierdolone zwierzęta? Nie musimy wierzyć, ale przyda się nam jakiś punkt zaczepienia.
- Czarne Bractwo jest przyczyną ostatnich wydarzeń. Tyle tylko mogę powiedzieć. Wszystkiego dowiecie się w swoim czasie. - [/i]kapłan odpowiedział ze stoickim spokojem, ignorując ton Solettana.[/i]
- Mam nadzieję, że jeszcze przed śmiercią... - Myvern odciął się sarkastycznie łapiąc oddech.
Myvern usiadł na jakimś rozsypującym się, byle jak pozbijanym stołku. Odzyskał dawny spokój, pomyślał chwilę i powiedział.
- Musimy szybko znaleźć tego Morrisa. Najlepiej wyruszyć jeszcze przed zmrokiem, wtedy na ulicach jest więcej ludzi, łatwiej zniknąć w tłumie.
 
Rychter jest offline  
Stary 16-01-2011, 15:20   #37
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Chrapanie, mamrotanie czegoś bez sensu, puszczanie bąków przez sen, nieświadome wierzganie i sikanie do łóżka. Kto by pomyślał, że kiedyś będzie to luks, na który tak rzadko można sobie pozwolić. Sen przynosił ukojenie i dawał rozkosz nieświadomości. Niektórym. Innych zakuwał w kajdany koszmarów. Przeszłych, które już ich spotkały i tych, które jeszcze przed nimi. Spali jednak. Zaopatrzywszy się uprzednio u hojnego gospodarza, wedle własnych potrzeb i gustów, posłuchali jego rady, aby przespać się choć trochę. Wszak nie prędko mogą mieć drugą okazje. Jednak, jak mówi stara mądrość, wszystko co dobre, szybko się kończy.

- Budźcie się! Prędko! Już tu są. Nie ma czasu do stracenia! –
- Eeeee.... co? –
- Co do kurwy... Kto jest? –
- Znaleźli was nawet tutaj! Musicie uciekać, inaczej wszyscy zginiecie! Idziecie do brata Morissa. Szybko, w zakrystii jest wejście do kanałów! –
- A Vincent? Został na stra... –

Rozdzierający krzyk słychać było aż tutaj. Nie znali się długo, ale głos kompana rozpoznali od razu. Głos pełen bólu i cierpienia.

- Stało się. Jakem rzekł, tak się stało. Zostaliście tylko wy, więc ruszcie się, jeśli nie chcecie do niego dołączyć! –

Cóż było robić? Pobiegli gdzie wskazał im starzec, z bronią gotową do walki. Dopiero kiedy brnęli przez cuchnące, podziemne arterie miasta, dotarło do nich, że starzec mógł ich wieść w pułapkę. Na szczęście w ciemny, lepkim i śmierdzącym morzu ekskrementów, w które wpadli po wejściu do tunelu, nikt na nich nie czekał. Poza szczurami. One jednak ich nie niepokoiły. Swój rozum miały i już dawno nauczył się że nie warto zajmować się tymi co się jeszcze ruszają. Wszak prędzej czy później i tak do nich trafią. Tyle, że już mniej ruchliwi i łatwiej pożywić się będzie.

Droga do złotego kwartału i ulicy Żelaznej była długa i pełna strachu. Czy to w kanałach, czy to w ciemnych uliczkach czy na dachach budynków, wszędzie czuli na karku oddech śmierci. Straż była wszędzie, czujniejsza i liczniejsza niż zwykle a przecież nie tylko o nich musieli się martwić. Każde z pozostałej przy życiu trójki, co chwila spoglądało za siebie w poszukiwaniu tajemniczych jegomości, których wzrok niemal fizycznie czuli na plecach. Nikogo jednak nie udało im się wpatrzeć. Może to i lepiej?
Pod tylnymi drzwiami przybytku Dunstana stanęli po blisko trzech godzinach. Brudni, śmierdzący i zaszczuci niczym dziki zwierz, na którego idzie nagonka. O dziwo odrzwia otworzyły się natychmiast, jak przed nimi stanęli. Myvern nawet nie zdążył dotknąć kołatki. Stanął w nich ubrany na czarno jegomość w średnim wieku, wyglądający jak śmierć na urlopie. Kompetencji mu jednak nie można było odmówić.

- Eeeee.... jesteśmy.... –
- Wiem kim jesteście i do kogo przyszliście. Wejdźcie. Już na was czeka. –

Do tego, że wszyscy widzieli o nich więcej niż sami o sobie, tez zaczęli się przyzwyczajać. Poprowadzono ich długim, krętym korytarzem do niewielkiego gabinetu. Odźwierny wyszedł i zamknął za nimi drzwi. Gabinet pełen był książek i innego rodzaju bibelotów, których przeznaczenia nie sposób było się domyśleć. Był też biurko i siedzący za nim mężczyzna. On z kolei wskazał im ustawione przed biurkiem fotele.

- Darujmy sobie uprzejmości i wstępy. Wy wiecie kim ja jestem, inaczej by was tu nie było, a ja wiem kim wy jesteście. Choć spodziewałem się, że będzie was więcej. Dla zasady jednak, jestem Morris. Wy zaś... Cóż wy jesteście pechowcami, na których poluje całe miasto. -

Jak na szefa wszystkich szefów, władcę przestępczego światka Rel Astry wyglądał bardziej na księgowego niż bandytę. Był przy tym równie konkretny.

- Do rzeczy. Jest coś, co chce abyście dla mnie zrobili. Zadanie, o którym za chwile, jest delikatne i specyficzne a z rożnych względów, niech mogę powierzyć go nikomu z moich ludzi a nawet nikomu z miasta. Wy za to nadajecie się doskonale. Oczywiście jest bardzo niebezpiecznie, ale po ostatnich dniach wszyscy i tak życie na kredyt. Przynamniej na razie. Z innych, równie delikatnych i skomplikowanych przyczyń, moja osoba nie może mieć z tym nic wspólnego. Dlatego, to wam je zlecę i musicie wykonać sami, własnymi siłami, nie licząc na czyjakolwiek pomoc a moją w szczególności. Moi ludzie szukają was, tak samo jak wielu innych. Oficjalnie jest za was nieoficjalna nagroda, więc nie wzbudzi to niczyich podejrzeń. Jeśli jednak was złapią, to cóż... Liczcie tylko na siebie. Chyba jesteście do tego przyzwyczajeni, prawda? -

Moriss uśmiechnął się promiennie, lustrując ich wzrokiem

- Wszystko świetnie, tylko co my będziemy z tego mieli? –
- Och, to chyba oczywiste. Uśmiercę was za to. –
Jeśli dłonie przesuwające się ku rękojeścią i krzywe oblicza jego gości, zrobiły na Morissie jakkolwiek wrażanie, to nie dał po sobie tego poznać w żadne sposób.

- Och, nie denerwujcie się tak. Czyż nie tego wam właśnie trzeba? Czyż wszystko nie było by łatwiejsze, gdybyście zginęli tam na placu, razem z mnóstwem innych? Tak jeszcze może się stać. Wystarczy jedno moje słowo. –
Zrozumienie intencji gospodarz zajęło im chwile, ale w końcu zrozumieli.
- Tak, tak szanowni Państwo. Nikt nie ściga trupów. Nikt nie organizuje na nich obławy, ani nie wyznacza za nich nagrody. Niego trupy nie interesują, wszak kto to widział, aby troje nieboszczyków wyjechało z miasta z pełnymi sakiewkami. A nawet jeśli by tak było, to w końcu to nieboszczycy, więc kogo to obchodzi? Wszak aby uśmiercić człowieka, nie trzeba mu koniecznie oddzielać głowy od korpusu. Czasami wystarczy tylko powiedzieć, że widział się jego zwłoki, wśród setek innych ofiar ataku. O wybaczcie, trzęsienia ziemi oczywiście. Rzecz jasna ważne jest to, kto mówi i kto słucha...

Cała trójka spojrzała po sobie porozumiewawczo. Jak powiedział na początku, wszyscy wiedzieli kim był i co może. Jego słowa miały swoją wartość. W przeciwieństwie do ich życia, bo ono było warte właśnie te kilka słow.
- No dobrze, o jakiej sprawie mowa? –

Morris znów uśmiechnął się szeroko, jak to miał w zwyczaju i począł wyjaśniać.


- Jest pewna osoba, która jest mi bardzo droga. Nazwa się Meredit. My jesteśmy... Cóż, powiedzmy, że jej życie jest dla mnie najcenniejsze, nawet ponad swoje. Niestety w moich fachu, to poważna wada, którą ktoś postanowił wykorzystać i zrobił to nad wyraz skutecznie. Wasze zadanie, będzie poległo na uwolnieniu Meredit z rąk tego złego człowieka. Sam nie mogę tego zrobić, bo... Bo sam się przyczyniłem a nawet zgodziłem, na obecną sytuację. Meredit jest zakładnikiem. Ja zaś musiałem przysiądź, że nie będę próbował tego zmienić, pod groźbą śmierci. To zaś jest dla mnie nie do przyjęcia. Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy? Teraz jednak Meredit jest więźniem. Wiem, że sami jeszcze nie tak dawno byliście więźniami, ale zapomnijcie o tym co przyszło wam do głowy. Chyba nie myślicie, że pozwolił bym umieścić Meredit w obskurnym lochu, jak byle szczura?! Nie, to nie jest więzienie jakie mogliście poznać. Postawiłem jasne żądania. Żadnych krat, cel czy zamków, żadnych strażników, najlepsze jedzenie i ubranie, świeże powietrze i pełna swoboda poruszania. Tak tez się stało. –

- W czym więc problem? –
- W tym że jest więźniem! Zrobiono wszystko to czego zażądałem a mimo to... Nie widzieliśmy się do roku lub i dłużej. To się musi skończyć i to jest właśnie wasze zadanie. –

- Taa... To jak wygląda ta twoja królewna? –
- Królewna? Jaka Królewna? Meredit to mężczyzna i to jaki? Ehhh, co wy możecie o tym wiedzieć... –
- .... –

- Do rzeczy. Dostaniecie dokładną rycinę i opis, więc z rozpoznanie go nie będzie problemu. Zresztą jest jedynym więźniem. Tu jednak pojawia się problem. Nie wiem dokładnie gdzie się znajduje. Więzi go niejaki Ralf Finnes. Bydle mieszka w Zielnym Zamku, który leży tuż koło pałaców Lorda Draxa. Wiem tylko, że stamtąd można się do niego dostać. Zamek wziął swoją nazwę, od pnączy pokrywających cały budynek. Ludzi mówią o nich dziwne rzeczy. Ponoć są mięsożerne i nie jednym złodziejem się już pożywiły. Nie wiem ile w tym prawdy, ale w przypadku Finnes musicie wziąć to pod uwagę. Zamek otaczają wiecznie zielone ogrody, jeśli tak można nazwać te dżungle. Tam wiedziałem się z Meredit po raz ostatni.

Zamek dawniej był świątynią jakiegoś zapomnianego boga i ponoć można dostać się tam tunelem z dzielnicy świątynnej. Nikt jednak nie wie gdzie on jest. No prawie nikt. Meredit nie jest pierwszym więźniem Finnesa. Przed nim było wielu innych, równie ważnych. Finnes zrobił z tego swój sposób na życie. Czasami nie wystarczy zamknąć kogoś w lochu. Czasem trzeba, czegoś bardzie subtelnego. Nikt jednak nigdy stamtąd nie wyszedł. Z wyjątkiem jednej osoby. Ma na imię Jarred i ponoć jest bratem samego Finnesa. Ponoć był jego więźniem i przeżył w niewoli straszne rzeczy. Jemu jedynie udało się uciec. Szukałem go długo i nie wiele udało mi się ustalić. Wiem tylko że, jest w któreś ze świątyń i nie uciekał z miasta. To zaś oznacza, że ma interes do wyrównania z bratem. Odnajdzie go a może dostaniecie jego pomoc. Inaczej będzie wam ciężko, bo jedyną osoba, która oprócz Finnesa zna wnętrza zamku, jest jego kobieta, niejaka Amelia.

Zielonowłosa Elfka, ponoć licząca sobie setki lat, choć wygląda ledwie na nastolatkę. Jest najwyższa kapłanką Zodala, tego boga od miłosierdzia i innych takich bredni. Kiedy nie ma jej w zamku Finnesa, jest w jego świątyni. W Rel Astrze jest jedna z największych w świecie. Pilnują ją cały czas akolici i paladyni więc dostać się do niej nie będzie łatwo. Teraz jednak będziecie mieli niepowtarzalną okazję.

Co rok, w jakieś tam święta, najwyższa kapłanka wyrusza do miasta „czynić dobro”. Odwiedza żebraków, chorych i biedaków, przynosząc im ulgę i inne takie. Pamiętacie ten wesoły loszek, w którym gniliście czekają na egzekucje? Co prawda już nie istnieje, ale gdzieś muszą trzymać kolejnych wam podobnych milusińskich. Dziś wyrusza właśnie tam, odwiedzić waszych następców w kolejce na szubienice. Zupełnie przypadkowo wiem gdzie to jest i mam plan budynku.... –


Aramina proszę o nie postowanie
 

Ostatnio edytowane przez malahaj : 16-01-2011 o 15:37.
malahaj jest offline  
Stary 19-01-2011, 14:42   #38
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
No to sytuacja się, prawda skomplikowała. Nie żeby życie kiedykolwiek rozpieszczało elfa w rasistowskim świecie, ale bez przesady! Sytuacje takie jak ta były bardzo nowe, zaskakujące (chociaż po tym co do tej pory przeszedł, takie być nie powinny). Vincenta zostawili i dobrze. Elf nie lubił takich jak on. W sensie te włosy... interesowanie się inną płcią (a wygląd Vina na to wskazywał) było dosyć... niesmaczne. Póki co jasne było, że ludzi po wyglądzie nie powinno się oceniać... do czasu. Tak więc bez większych skrupułów uciekał. Znowu. To już chyba czwarty raz. Jak nie piąty. Czy kiedykolwiek będzie chwila w której zawalczy? Jasne, elfy słynęły z ucieczek, ale również z dobrej walki łukiem i dostatecznej mieczem. Przynajmniej on.

Z deszczu pod rynnę nie było dobrym określeniem efektu ich ucieczki. Bardziej z deszczu pod tsunami. Tak, tak. Pierwsza myśl to szybkie samobójstwo by uniknąć spotkania z katem Morrisa, jeśli takowego miał. A pewnie miał, oni zawsze mają, sprytne rzezimieszki.

Bynajmniej nie spodziewał się takiego miłego i opanowanego Morrisa. Myślał, że to olbrzym ze spaloną twarzą, będący wcieleniem gniewu. A tu proszę!
Jednak i on okazał się gejem. Wszędzie ich pełno!
Jednak skoro powiedział, że Meredit to mężczyzna to czemu rzekł również "jej życie"? Elletar słyszał o pewnych aktorach przebierających się za kobiety i na odwrót, ale żeby tak na co dzień?
Dorośli ludzie są naprawdę niezwykli.

Propozycja Morrisa była dobra mimo wszystko. Koniec z kłopotami. Elf przystał bez wahania.
- Ruszajmy więc do brata, chyżo!
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 26-01-2011, 12:57   #39
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Szkoda mu było Vincenta, małomówny, lecz dobry towarzysz. Znał go krótko, chociaż ostatnio większość czasu spędził właśnie z nim i kilkakrotnie wspólnie udało im się oszukać śmierć depczącą po piętach. Tym razem Vince nie miał tyle szczęścia. Nie rozmyślając nad tym zbyt długo, przemierzał kanały, podziwiał iście gigantyczne okazy szczurów oraz bajecznych kształtów nacieki na ścianach, wolał jednak nie wiedzieć jaka substancja owe plamy pozostawiła.Zastanawiał się jaki jest i co może chcieć ten cały Morris.

***

Myvern postanowił nie komentować dziwnych upodobań Morrisa, w wyższych sferach mawiają, że o gustach się nie dyskutuje. Poza tym lepiej nie drażnić kogoś, kto może być jedynym sojusznikiem w nierównej walce o byt. Perspektywa fikcyjnej śmierci bardzo mu odpowiadała, porzucić wszystkie stare zatargi i żyć sobie dalej. Piękne, ale czy realne. Najpierw jednak trzeba wywiązać się z umowy.
- Masz racje Elletarze, na nas czas. Proponuję iść zatłoczonymi uliczkami, wtopić się w tłum, kaptury na głowę i w drogę. Odnajdziemy tą… eee to znaczy tego Meredit. Najpierw pójdziemy do Jarreda.

Już miał ruszyć do wyjścia, kiedy przypomniał sobie o czymś.

– Jest jeszcze jedno. Szukamy parki baklunów, podobni jak dwie krople wody i dość majętni. Prowadzą szemrane interesy. Wiesz coś o nich? Ja i Kerin jesteśmy mu coś dłużni.
Wypowiadając ostatnie zdanie spojrzał znacząco na towarzyszkę.
 

Ostatnio edytowane przez Rychter : 26-01-2011 o 13:03.
Rychter jest offline  
Stary 26-01-2011, 23:35   #40
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Morris znów uśmiechnął się promiennie. Rusty Morris zawsze uśmiechał się promiennie. Albo po prostu brakowało takich, którzy mogliby opowiedzieć o chwilach, gdy się nie uśmiechał. W każdym razie teraz siedział spokojnie za potężnym, hebanowym biurkiem i atakował oczy swych gości błyskiem śnieżnobiałych zębów. W eleganckiej, grafitowej marynarce i jedwabnej koszuli, z bladymi dłońmi spoczywającymi na obitym w skórę woluminie zalanym powodzią pisanych maczkiem wersów zdawał się wobec zebranych w gabinecie interesantów kompletnie bezbronny. Trio przemoczonych, zostawiających na miękkiej wykładzinie mokre plamy obdartusów z łapami nerwowo wystukującymi marszowy rytm na poręczach foteli w ogóle Morrisa nie peszyło. Nawet ich wywalony na publiczny widok oręż, który w sumie musiał ważyć pewnie conajmniej tyle, co jedno z nich nie robił na gościu wrażenia. Może w otoczeniu pism i cyferek zerwał kontakt z rzeczywistością i gdzieś wśród przygiętych całunem kurzu ksiąg zagubił instynkt samozachowawczy. Może to, a może po prostu pod grubym na trzy cale blatem biurka skrywał jakąś niespodziankę, która sprawiała, iż migrena nie groziła mu nawet w czasie najbardziej spektakularnych, biznesowych negocjacji. Zebranym w sali petentom szło jedynie zgadywać.

"Dobrze wiem, o kogo Wam chodzi nieboraki. Hassan ibn Sabbah i jego towarzysz, Rashid al-Mustari. Przewertowałem Wasze akta zanim tu trafiliście, a z odpowiedzialnymi za Wasze schwytanie Baklunami miałem już kiedyś przyjemność" – Morris poślinił opuszek palca i przerzucił kartę w tomiszczu, które okazało się być jego dziennikiem. Dobre kilka tysięcy stron starannie wykaligrafowanych notatek.
"Przyjemność..." – Kerin zmełła w ustach to słowo, jakby chciała za moment wypluć je na dywan przed sobą – "Z początku dla nas to też była przyjemność. Ta cała znajomość z Hassanem dawała na starcie całą górę przyjemności. Ale finał był daleki od naszych oczekiwań".
"Półfinał" – poprawił towarzyszkę Myvern – "Finał dopiero będzie i dla nas skończy się przyjemnie. Źle za to będzie z Hassanem. Masz to jak w banku, Ker".
"Na Waszym miejscu nie ufałbym bankom. Są w rękach takich ludzi, jak ja" – Rusty uśmiechnął się tak jak tylko szychy potrafią i położył łapę na jakimś wycinku z księgi – "Może być Wam z tą dwójką cholernie ciężko. Od czasu rozróby na placu Cuthberta nikt ich nie widział, ale pewnikiem wciąż się tu kręcą. Szukają Czarnego Bractwa..."
"Dobra, a co to do cholery za bractwo? Bo zdarzyło się nam już o nim kapkę usłyszeć, a mamy apetyt na więcej" – Elletar oderwał wzrok od grzbietów ustawionych alfabetycznie inkunabułów, które zasłaniały całą ścianę za rozpartym w fotelu Rustym i z werwą wkroczył do rozmowy.
"Sekta wyznawców jakiegoś szalonego boga. Podobno przedłużenie ręki Szkarłatnego Bractwa. Ostatnio zrobili sobie jatkę w burdelu braciszka Malcolma, zapadli się pod ziemię, a teraz znów uderzyli. Sami najlepiej wiecie, co potrafią. Widok z placu Cuthberta był godny pocztówki" – gospodarz zanotował coś na marginesie dziennika i z gracją ułożył pióro w pojemniku z inkaustem.
"Dobra, a te Turbany... Robią dla kogoś w Żelaznych Wrotach. Pamiętam, jak Hassan coś nawijał o tym, że ich szef się wkurwi, jeśli w porę nie złapią Czarnuchów z Bractwa..." – Solettan więzienną konwersację z Baklunem pamiętał jak przez mgłę, ale ten fragment jakoś wrył mu się w pamięć. Wszystko, co wiązało się z problemami i upokorzeniami dla Hassana warto było w pamięci przechowywać.
"Jeśli będziecie mieli okazję ich przepytać u kogo są na etacie koniecznie to zróbcie" – Rusty zdjął pozłacane binokle i z trzaskiem zamknął w futerale ze słoniowej kości – "Ale może w pierwszej kolejności zajmijcie się sprawą Meredita. Nie chcę Was wyganiać, ale czas chyba nie jest Waszym sojusznikiem. I ja też nim nie będę, jeśli zamiast wziąć się za realizację zlecenia będziecie węszyć po kątach za swymi śniadoskórymi przyjaciółmi. Do widzenia".
Audiencja była zakończona, a spojrzenie Morrisa sugerowało jasno, że możliwość apelacji od jego decyzji nie została przewidziana. Noc otwierała swe podwoje przed trójką zbiegów. Ruszyli na łów.

* * *

Ruszyli chyżo, chronieni od złych przygód jakimś czarem, czymś z pogranicza zwierzęcego instynktu i szóstego zmysłu. Kluczyli wśród uliczek i alej, wtapiali się w otoczenie stercząc nieruchomo niczym statuy zapomnianych królów i bohaterów, wpadali w zaułki, których sam zapach płoszył ptactwo, a gdy kamuflaż zawodził biegli ile sił pozostało w nadwątlonych płucach. Błądzili i gubili trop. Szukali igły w stogu siana, bo jakże mieli znaleźć kogoś, kto skrył się w którymś ze świętych przybytków, jeśli nie wiedzieli nawet pod ochroną jakiego boga zbieg szuka ratunku? Jarred Finnes. Imię i nazwisko. Wszystko, co mieli dzielni poszukiwacze dający nura w przepastną toń nocnego miasta. Chramy Xerbo i Procana, kapliczki Zodala i Rao, świątynie Heironeusa i Hextora, potężne gmachy Zilchusa i Pelora. Przemykali się z jednego sanktuarium do drugiego, włamując i przetrząsając sale pełne świętych ksiąg i tandetnych, złotych ozdóbek. Ciągnięci za języki informatorzy gówno wiedzieli i nawet poobijani, z żebrami rozbitymi na żwirek i nerkami niezdolnymi, by odcedzić choć kroplę płynów nie wypluli choćby jednej cennej informacji. Twarz za twarzą, rozgniatane obcasami i siekane nożami sylwetki cwaniaczków znikały w kolejnych norach, porzucone przez coraz bardziej rozeźlone trio żądnych wiedzy awanturników. Nie było w tym choćby krzty sensu. Jeżeli najgrubsza ryba w jeziorze nie wiedziała, gdzie zadekował się Jarred to jaka była szansa, że byle frajer z ulicy będzie coś wiedział. Morris szukał go od dawna, ale człowiek, jakby zapadł się pod ziemię. Rajfurzy i reketerzy, rzesze opłacających się Rusty'emu alfonsów i narkotykowych dilerów, dziwki i złodzieje, a w końcu najniższe i najbardziej przerdzewiałe, ale wszak najmocniejsze ogniwo – żebracy. Nikt nic nie wiedział, gdy pytał król półświatka, więc z jakiej niby racji którykolwiek z leszczy miałby dać Jarreda na tacy, kiedy pytało trzech straceńców. Deszcz dudnił na gzymsach budynków Starego Miasta, gargulce na dachach katedr i kamienic dławiły się potokami wody, buty ślizgały się na mokrym bruku ulic. Jeśli w mieście był ktoś, kto mógł wiedzieć, gdzie szukać zgubionej duszy to był to sługa Ralishaza.

* * *

Peleryna zaczynała przemakać, coraz wyraźniej czuć było na plecach nieprzyjemne zimno wilgotnego materiału. Tytoń do niczego się nie nadawał, przemiękły lepił się do palców i tracił aromat. Cromwell wyglądał przerażająco. Potężny, miotający z oczu gromy, nastroszony niczym kruk, z czarną, śliską od deszczu peleryną naciągniętą na kark nie krył wściekłości. Nikt nie miał zamiaru jeszcze bardziej go denerwować. W taką pogodę to byłoby samobójstwo. Kapitan nie znosił deszczu. Deszczu i niepowodzeń.
"Byli u niego" – Serge był człowiekiem rzeczowym – "Jeszcze nie wiemy po co, ale to kwestia czasu. Urwali się nam na Starym Mieście. Została trójka. Nie doczekają jutra".
Dowódca Szakali odwrócił się przodem do żołnierzy, zostawiając za sobą widok rozciągający się na całe skąpane w czarno-szarej mazi miasto. Rel Astra była ogromna. I piękna, nawet w tak ponurą noc jak ta. A może szczególnie w taką noc jak ta.
"Umówcie mnie na jutro rano z bratem Morrisa, Dunstanem. W ratuszu. To będzie oficjalne" – kapitan należał do tego gatunku graczy, który w drodze do zwycięstwa nie żałował figur – "Miejcie na Morrisa oko jak do tej pory. I znajdźcie tę trójkę, ale nie uderzajcie. Jeszcze nie. Chcę zobaczyć, co knują".
"Wici poszły w miasto. Może być już za późno" – Kinsky powtarzał oczywistości.
"My zluzujemy, a z bandytami sobie poradzą. Póki, co Dziewiątka jeszcze ich nie szuka. A zresztą mamy inne zmartwienia..." – Cromwell znów wychylił się ponad tralki tarasu i wejrzał w siekaną deszczem metropolię – "Bakluni mówią, że Bractwo znów uderzy. I że tym razem to nie plac, a miasto będzie celem".

* * *

Świątynia była obstawiona. Trzech stójkowych mokło, na darmo szukając schronienia pod rozbitym balkonem naprzeciwko przybytku Ralishaza. Okryte derkami konie parskały przy samym wejściu do świątyni. Trzy konie o gładkiej, siwej sierści. Uprząż i cały rynsztunek można było skojarzyć. Czarna, podwójna runa wypalona na końskich zadach i rysie skóry leżące na siodłach. Już je widzieli. U szarych żołnierzy na placu Cuthberta, gdy świadkowie otrzymywali od wojska, oryginalnie rozumianą, pierwszą pomoc. Trzech. Trzech musiało być w środku. Trzech pospolitych strażników w skórzniach z demobilu nie mogło być właścicielami takich rumaków. Oni mokli na zewnątrz, pod wejściem. Trójka Szakali urzędowała w środku. W sercu sanctum Ralishaza.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 30-01-2011 o 00:56.
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172